Peretti Frank E Gardziel smoka 2


smn

Gardziel Smohal

PerettI

I

1000011996

\Lc****

Oficyna Wydawnicza „Vocatio" Warszawa 1995

1000011996

681852

Tytuł oryginału: The Door in the Dragon 's Throat

Przekład: Piotr Gillert

Redakcja: Barbara Graczyk

Redakcja techniczna: Zespół

Korekta: Anna Palusińska

Wydanie II

Copyright © 1985 by Frank E. Peretti

Originally published in English under the title:

The Door in the Dragon 's Throat

by Crossway Books, a Division of Good News Publishers

Wheaton,IL 60187, USA

Copyright for the Polish edition © 1995 by Oficyna Wydawnicza „Vocatio"

Wszelkie prawa wydania polskiego zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywani ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielar mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lu magnetycznie, ani odczytywana w środkach publiczneg przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. W sprawie zezwolę należy zwracać się do Oficyny Wydawniczej „Vocatio", 02-792 Warszawa 78, skr. poczt. 41

Copyright for the cover illustration © 1990 by David York

ISBN 83-85435-33-6

Mojemu kochanemu Synowi

Rafałowi

dedykują tą książką

Wydawca

*\

Hepur

V

/

Na spalonym słońcem, targanym ciągłymi walkami Bliskim Wschodzie, w krainie biblijnych przygód, wojen, wielbłądów i królów, w maleńkim państwie Nepur, którego mieszkańcy znani są z dziwnych obyczajów i starożytnych tajemnic, w pałacu prezydenckim, przy wielkim marmurowym biurku siedział, nerwowo kręcąc się na krześle, dumny prezydent Al-Dallam, Najwyższy Sędzia i Patron Królewskiego Berła.

Ów niewyobrażalnie bogaty szejk nosił zawsze długą purpurową szatę, wysadzaną diamentami, złote pierścienie na palcach obu rąk oraz niezwykle efektowny jedwabny turban na głowie. Kochał swe stanowisko, uwielbiał bogactwo, fascynowała go siła. Na biurku spoczywały właśnie stosy ważnych dokumentów dotyczących najżywotniejszych spraw kraju, prezydent jednak w żaden sposób nie mógł się na nich skoncentrować. Jego głowę zaprzątały myśli o jeszcze większym bogactwie.

Niecierpliwe pukanie do drzwi przerwało rozmyślar szejka. Rozległ się pełen podniecenia głos:

— Panie prezydencie! Wasza Ekscelencjo! Al-Dallam czekał na tę chwilę od samego rana.

— Gozan! Wejdź'! Wejdź'!

Ciężkie drzwi rozwarły się na oścież i do gabinel wszedł Gozan — brodaty, gburowaty mężczyzn o wyglądzie pustynnego szczura. Oczami wyobrazi Al-Dallam ujrzał niewielki obłok pyłu otaczający sy wetkę jego asystenta; Gozan zawsze sprawiał wrażeni „prostego chłopa". Teraz zdjął z głowy wielki, słomkc wy kapelusz i w pośpiechu niezgrabnie ukłonił si swojemu panu.

— Już przyjechali! — oświadczył w końcu drżącyr z podekscytowania głosem.

Prezydent wstał od stołu i uniósł ramiona ku nieb w dziękczynnym geście.

— No, nareszcie! Ekspedycja doktora Coopera w koń cu do nas dotarła! Zobaczymy teraz na co stać tych Ame rykanów. Ilu ludzi przywiózł ze sobą doktor?

Gozan zaczął liczyć na palcach.

— Hmmm... nooo... hmmm... Prezydent był wyraźnie zniecierpliwiony.

— No więc? Ile osób bierze udział w ekspedycji Musiał ich wziąć ze sobą wielu — trzydziestu, możi czterdziestu ludzi?

— Ależ nie, mój panie! Tylko jego dzieci i... trzeci robotników.

— Dzieci?

Al-Dallam był najwyraźniej niezadowolony, c( zawsze wzbudzało w Gozanie poczucie pewnego nie pokoju.

Starał się delikatnie ułagodzić gniew władcy.

— Tak... ale nie małe dzieci, panie prezydencie.. Młody mężczyzna i młoda dama.

r

Al-Dallam uderzył pięścią w stół i szybkim, nerwowym krokiem zaczai przemierzać gabinet tam i z powrotem, a jego purpurowa szata powiewała za nim niczym ogon olbrzymiego pawia.

— Cóż to za głupiec ten Cooper? — złościł się prezydent. — Dzieciaki będą mu tylko wchodzić w drogę, aż w końcu narobią niemałych kłopotów. Przecież ostrzegałem go, mówiłem o niebezpieczeństwach.

— Ja... także próbowałem mu to wytłumaczyć, ale on upiera się, że bez dzieci nie podejmie się zadania. Wydaje się, że są dobrze wyszkolone i nie potrzebują opieki dorosłych.

Prezydent spojrzał na Gozana z miną, z jaką zwykle podpisywał wyroki śmierci. Podwładny ukłonił się, chcąc choć trochę ostudzić złość szejka.

— Gozan, to nie jest zadanie dla dzieci! Do tego potrzeba całej armii, a nie czterech mężczyzn i... dwojga dzieci! — Al-Dallam aż trząsł się z wściekłości. —Wszyscy zginą już pierwszego dnia. Gardziel Smoka nie zna litości!

Gozan tylko wzruszył ramionami i przewrócił oczami.

— Hmmm... nie będą pierwszymi.

— Ale im musi się udać, rozumiesz?! — krzyczał prezydent. — Komuś, kiedyś, w jakiś sposób musi się wreszcie udać!

Gozan znów się ukłonił i pozostał w tej pozycji przez parę chwil. Wiedział, że to, co zaraz powie, może być bardzo ryzykowne.

— Panie prezydencie, wielu próbowało i nikomu się nie udało. Ani Niemcom z czterdziestoma ludźmi i ciężkim sprzętem, ani Francuzom, którzy z początku wydawali się tacy pewni i odważni. Ekspedycja Stanów Zjednoczonych straciła połowę ludzi jeszcze przed wejściem do Gardzieli Smoka — zginęli od ukąszeń skorpionów i kobr. Z kolei Szwajcarzy zaklinali się, że nigdy już tu nie wrócą. Pan

prezydent wysyłał listy do narodów całego świata, ale n nie odważył się nawet zbliżyć do tego okropnego miejs< Niech pan prezydent żyje wiecznie, ale dlaczego t zaprosił jakiegoś naukowca z Ameryki i jego dwoje dz ci? Dlaczego pan uznał, że uda im się to, co nie udało wszystkim innym?

— Wiele o nich słyszałem — odparł prezydent znij nym głosem. — Powiedziano mi, że nie znają strachu.' specyficzny rodzaj chrześcijan.

Gozan westchnął i rzekł:

— Chrześcijanie! Co to ma za znaczenie? Tamci t uważali się za chrześcijan...

Al-Dallam uniósł brwi, marszcząc czoło.

— Tak, ale ci są inni. Bardzo mocno wierzą w swej Boga, tak mocno, że pozwala im to czerpać z tej wia jakąś wyjątkową siłę. Nie rozumiem ich religii, lecz wid2 że wolni są od naszych lęków.

Gozan zaśmiał się głośno.

— Ha! Nigdy nie próbowali wejść do Gardzieli Sm ka! Nigdy nie próbowali otworzyć tych drzwi! Jeszc; nauczą się bać.

— Muszą je otworzyć! — krzyknął prezydent w naj łym przypływie gniewu. — Coś, co jest tak doskona zamknięte, tak zabezpieczone, tak strzeżone wszelkin klątwami, musi zawierać niezwykłe bogactwa! Musj mieć ten skarb!

— Mnie też by się trochę przydało...

— Ci chrześcijanie mogą być naszą ostatnią w dzieją. Musimy zrobić co tylko w naszej mocy, żeby ii się udało. Prezydent spojrzał na Gozana, a ten znów si ukłonił.

— Gozan, czynię cię odpowiedzialnym za pomoc tyi Amerykanom. Spełnij każde ich życzenie. Zaprowadź ic do Gardzieli Smoka, eskortuj aż do samych drzwi. Upew nij się, czy mają wszystko, czego im potrzeba.

Gozan ukłonił się pospiesznie.

— Tak, panie prezydencie! Zrobię wszystko, co pan prezydent każe...

Nagle prawdziwe znaczenie słów Al-Dallama dotarło do jego umysłu.

— Czy... czy pan prezydent powiedział „eskortuj ich do samych drzwi"?

Prezydent zmarszczył prawą brew.

— Tak, zgadza się! Jesteś rodowitym Nepuriańczy-kiem, urzędnikiem państwowym i asystentem prezydenta. Byłeś blisko Gardzieli Smoka wiele razy...

— Tak, ale nigdy w środku!

—Towarzyszyłeś wielu ekspedycjom, możesz więc iść także i z tą. Przypilnujesz, by wszystko odbyło się jak należy. Masz tak wielkie doświadczenie, widziałeś już tyle niepowodzeń, że możesz przewidzieć kłopoty zanim się pojawią. Twoja pomoc będzie nieoceniona.

— Ale... chyba nie chce pan powiedzieć... że mam wejść z nimi... do Gardzieli Smoka!

Mogło się wydawać, że Gozan ma w krtani garść kamieni.

Prezydent zmarszczył tym razem lewą brew.

— Chcę wiedzieć, raz na zawsze, co się dzieje tam na dole. A przede wszystkim chcę, żeby im się powiodło. Chcę, żebyś nie odstępował ich nawet na krok, żebyś obserwował ich poczynania i zrobił wszystko, by wyprawa zakończyła się sukcesem. Chcę też, żebyś powiadamiał mnie o wszystkim i dawał znać, jak im idzie.

— Panie, mój władco, obyś żył wiecznie, ale...

— Przeciwstawiasz się mojej woli? Gozan ukłonił się głęboko i szybko odrzekł:

— Twoja wola jest moją wolą, mój władco! Al-Dallam uśmiechnął się zadowolony.

— Idź! Odbierz ich z lotniska i pomagaj we wszystkim, z korzyścią dla mnie.

Całe lotnisko składało się z bardzo krótkiego pa startowego usytuowanego pośród wydm. Doktor Jal Cooper stał obok potężnego samolotu transportoweg nadzorując wyładunek sprzętu i badając wzrokiem otacz jacy go krajobraz. Był przystojnym, wysokim i silny blondynem. Jego wyraz twarzy i spostrzegawcze spójrz nie świadczyły o przywiązaniu do dobrej, solidnej robot Miał na sobie kapelusz chroniący twarz przed palący słońcem pustyni oraz robocze ubranie, w którym br udział już w wielu trudnych wyprawach.

„A więc to jest Nepur" — powiedział sam do siebi przesuwając wzrok wzdłuż horyzontu. Nepur to praw wyłącznie pustynia: wydmy, niskie, gęste krzewy, ro: grzane skały, skorpiony i węże. Mieszkańcy tej krain należeli w większości do wędrownych plemion, które prz< mierzały pustynię na grzbietach wielbłądów, hodowa] owce i kozy oraz unikały kobr i złodziei. W oddali widz było zarysy Zahidah, stolicy kraju, gdzie bogaci szejkowi żyli w opływających bogactwem rezydencjach, zaś żebn cy w rozpadających się szałasach.

Na rozpalonej słońcem płycie lotniska wygrzewała si żmija, a w pobliskich trawach i w rozpadlinach skalnyc aż roiło się od skorpionów, jaszczurek i tarantuli (dużyc pająków).

Nepur nie był zbyt gościnnym miejscem.

Ludzie doktora Coopera rozładowywali bagaże; tu obok samolotu rósł pokaźnych rozmiarów stos skrzynel walizek i toreb. Namioty, instrumenty pomiarowe, sprzę alpinistyczny, narzędzia, notesy — doktor zaznaczał ko lejne pozycje na liście, którą cały czas trzymał w ręku.

Jego czternastoletni syn, Jay, pochłonięty był bez reszty rozładowywaniem swych ulubionych sprzętów: sejsmometru, sonaru, skrzynek z dynamitem oraz plastykowych materiałów wybuchowych. Miał blond włosy, był mocno zbudowany, choć niewysoki. Ciągle podróżował razem z ojcem po świecie. Był silny i wytrzymały, co natychmiast rzucało się w oczy.

Trzynastoletnia Lila sprawiała wrażenie dużo starszej. Żona doktora Coopera zginęła kilka lat temu w jednym z grobowców w Egipcie i Lila natychmiast wypełniła pustkę, jaką matka po sobie zostawiła. Archeologia była dla nich wszystkich całym życiem, toteż dziewczynka z ogromnym poświęceniem wzięła na siebie rolę technika, organizatora oraz pielęgniarki. Teraz w wielkim skupieniu przeglądała listę zapasów, odnotowując w pamięci, że trzeba koniecznie powiększyć zasób niezbędnych środków medycznych. W takim miejscu jak to, ktoś, wcześniej czy później, musi odnieść jakąś ranę.

Uzupełnieniem otaczającego ich posępnego krajobrazu był dziwny widok, który ujrzeli po drugiej stronie lotniska. Oto wzdłuż całej długości rdzewiejącego ogrodzenia, przyparci do żelaznych barier, stali ludzie — kobiety trzymające skąpo odziane dzieci na rękach, brudni, spoceni nafciarze, pasterze, żebracy. Tłum ludzi wpatrywał się w nich niemo, bez wyrazu, nie odwzajemniając ich uśmiechów ani pozdrowień.

— Czemu oni tak patrzą? — cicho, prawie szeptem spytała Lila.

— Pewnie nigdy wcześniej nie widzieli Amerykanów — odparł Jay.

— To miejsce przyprawia mnie o dreszcze — podsumowała dziewczynka.

Żadne dreszcze nie były jednak w stanie zrazić doktora Coopera.

— Myślę, że to po prostu ciekawscy. Pamiętacie, js wylądowaliśmy w tej małej wiosce w Egipcie? Sam widc samolotu był tam wielkim wydarzeniem.

— Zgadza się, tato — odrzekł Jay — ale tamci ludz się uśmiechali. Byli podekscytowani, trudno się było c nich opędzić. A ci tutaj...

Doktor Cooper jeszcze raz spojrzał na ciągle rosnąc tłum po drugiej stronie ogrodzenia. Na ich twarzach mai wała się dziwna niepewność, zupełnie jakby doktor i jej załoga byli grupą trędowatych, jakimś dziwnym, wynat rzonym zjawiskiem.

Ruchem możliwie spokojnym i naturalnym sięgnął ] swoje Magnum 357 i zapiął pas z kaburą wokół bioder.

— Niech każdy zachowa jak największą ostrożno^ Nepuriańczycy to nadzwyczaj przesądny naród. Naw islam się tu nie przyjął. Kultura tych ludzi sprawia, że całkowicie nieobliczalni.

Nagle tłum zaczął się poruszać, rozległy się głoś okrzyki, część ludzi odstąpiła nawet od bramy lotnisl ustępując drogi staremu jeepowi z warkotem zmierzając mu w stronę samolotu. Kierowca samochodu spraw wrażenie raczej nieokrzesanego osobnika, a jego techni jazdy kazała upatrywać w jeepie bardziej broni niż p jazdu.

Doktor Cooper poznał go natychmiast:

— To z pewnością Gozan, posłaniec ze stolicy. Jeep Gozana z szaloną szybkością zbliżył się do sarr

lotu, po czym zahamował z głośnym piskiem opon, zi cząc powierzchnię lotniska dwoma czarnymi śladami. K rowca wyskoczył z samochodu, błyskawicznym rucrw zdjął z głowy kapelusz i ukłonił się nisko.

— Pozdrawiam wszystkich i witam w Nepurze!

— To jest Gozan, specjalny doradca prezydenta te wielkiego narodu, majestatycznego władcy i Patrona K lewskiego Berła, Jego Wysokości Al-Dallama — dok

Cooper przedstawił ekscentrycznego osobnika dzieciom i załodze.

Jay, Lila i załoga przywitali Gozana odwzajemniając się ukłonem.

— Bardzo ładnie pan to ujął! — doradca prezydenta uśmiechnął się do doktora Coopera.

— Dziękuję — doktor Cooper odwzajemnił uśmiech. — Świetnie pan wygląda. Chciałbym panu przedstawić moich techników: Jeffa Brannigana, Toma Fostera i Billa White'a. — Gozan z uznaniem przyjrzał się trzem silnym mężczyznom. — Oraz moje dzieci: Jaya i Lilę.

Tym razem Gozan nie wyglądał na zadowolonego.

— Hmmm... tak, pańskie dzieci... rozmawialiśmy o nich przez telefon, nieprawdaż?

— Tak — zdecydowanie odparł doktor Cooper — i jak pan widzi, mimo wszystko zdecydowałem się je ze sobą wziąć.

— Oboje są jeszcze tacy młodzi...

— I niezastąpieni — odrzekł doktor. — Oboje są świetnie wyszkoleni, bardzo odpowiedzialni, a przede wszystkim są moją rodziną.

Gozan dał w końcu za wygraną, wzruszył ramionami i przystąpił do omawiania innych spraw.

—Przygotowaliśmy dla pana, pańskiej rodziny i załogi luksusowe apartamenty w najlepszym hotelu w Zahidah.

— A jakie są warunki obozowania na miejscu? — spytał doktor, jakby ignorując ofertę Gozana.

Doradca cofnął się z wyrazem niedowierzania na twarzy.

— Chyba nie chce pan rozbijać tam obozu, doktorze?!

— Oczywiście, że tak, jeśli to tylko możliwe. Gdybyśmy mogli mieszkać blisko miejsca pracy, zaoszczędziłoby to wiele czasu i pieniędzy.

— Nie ma takich oszczędności, dla których warto by było obozować w pobliżu Gardzieli Smoka, nigdy, a szczególnie w nocy!

Doktor Cooper pochylił swe ciało lekko do przo< stojąc przy tym w miejscu. Zawsze to robił, gdy zachodź konieczność zastosowania dodatkowych środków p swazji.

— Jesteśmy do takich zadań przygotowani i wypo żeni, rozumie pan? Chciałbym najpierw zobaczyć to mi sce, potem podejmę decyzję.

— Niech pan mi wierzy — Gozan pokiwał gw townie głową — to niemądre. To miejsce jest nieb pieczne, to miejsce jest przeklęte! Ostrzegaliśmy pi w listach.

— Tak, i przyznaję, że legendy związane z G dzielą Smoka naprawdę mnie zafascynowały. My; że wiele z tych starych przesądów może pomóc w \ jaśnieniu, czym w rzeczywistości jest ta dziwna skinia.

— Pan... pan mi nie wierzy, że klątwa... że niebez] czeństwo naprawdę istnieje?

— Tego nie powiedziałem. Służymy jednak wsze mogącemu Bogu, który jest potężniejszy, niż wszys klątwy razem wzięte. Miejscowe przesądy, prawdziwe też nie, mogą dostarczyć wartościowych wskazówek c( ich powstania, ale nie należę do ludzi, którzy mogliby ich przestraszyć. Przyjechałem tu, żeby zbadać Gard Smoka i żeby sprawdzić wreszcie, co kryje się za tyr tajemniczymi drzwiami.

Gozan wziął głęboki oddech, westchnął, a nastęj szerokim ruchem ręki włożył kapelusz na głowę.

— Ach, to dla pana wiara zdolna jest przenosić g( W porządku, samochody są już gotowe do załadowa Skoro tak bardzo chce pan zobaczyć Gardziel Smoki jedźmy tam.

I dodał z szyderczym uśmiechem:

— Ale zatrzymam dla was miejsca w hotelu, by mieli dokąd uciekać, mój dzielny doktorze!

W krajach takich jak Nepur, życie toczy się wolno. Samochody, które według słów Gozana były już „gotowe do załadowania", należało najpierw wydostać z lokalnej bazy wojskowej. Co więcej, okazało się, że dwa jeepy oraz dwie ciężarówki, które w końcu udało im się wypożyczyć, przeszły w swym długim życiu przez kilka wojen gdzieś w innych stronach świata, nim znalazły się na zasłużonej emeryturze w Nepurze. Ich wgniecione, porysowane i popękane karoserie opowiadały o stoczonych bitwach i świadczyły o wieku. O częściach zamiennych do nich można było tylko pomarzyć.

Cztery wojskowe samochody jechały na czele długiej karawany, która niczym długi sznur pracowitych mrówek z mozołem pokonywała rozgrzaną słońcem pustynię, wzbijając w górę chmury pyłu. Za tą czwórką podążało jeszcze ze dwadzieścia innych pojazdów, od samochodów i motocykli poczynając, na mułach kończąc. Tłum ciekawskich z lotniska jechał teraz wraz z nimi, chcąc na własne oczy ujrzeć to, co stanie się przy Gardzieli Smoka.

Gozan prowadził pierwszego jeepa. Obok niego siedział doktor Cooper, zaś na tylnym siedzeniu Jay i Lila. Bill kierował drugim jeepem, natomiast Tom i Jeff— dwiema ciężarówkami wypełnionymi niemal po brzegi różnego rodzaju sprzętem.

Doktor Cooper był zaskoczony obecnością podążającego za nimi tłumu.

— W Zahidah wieści rozchodzą się bardzo szybko — wyjaśnił Gozan. — Słyszeli wcześniej, że pan przyjedzie. To ciekawscy ludzie, którzy nie mają nic lepszego do roboty. Wiedzą, po co paniiiDrzyjechał i nie chcą stracić przedstawienia. /^ iT\

— Jakiego przedstawienia się spodziewają?

— Och, jedni chcą zobaczyć odkrycie wielkiego ska bu, który da naszemu krajowi, w tym także im, wielk bogactwo. Inni... no cóż, inni przyjechali, żeby obejrz< waszą śmierć.

Doktor Cooper był już trochę zmęczony uwagar Gozana.

— Nie mam zamiaru umrzeć — oświadczył rzeczowi Gozan wybuchnął głośnym śmiechem, zupełnie jaki:

doktor Cooper opowiedział jakiś żart.

— Zamierza pan otworzyć zakazane drzwi, doktora To zawsze przynosi śmierć.

Karawana przemierzała dalej suchą i martwą piaszcz; stą pustynię, mijając od czasu do czasu skarłowacia krzewy i wysokie skalne iglice. Nieustający gorący wiat niosący ze sobą pył i piach, zawodził żałośnie miedz skałami, przysypując ślady skorpionów i węży. Kilka dz kich psów przebiegło tuż przed karawaną, jeden z nic niósł w zębach ociekające krwią resztki niedawnej uczty

Jeep powoli i długo pokonywał wzniesienie, aż wreszci zbliżył się do jego szczytu. Przez chwilę jedynym widokien jaki rozciągał się przed pasażerami, było błękitne, bej chmurne niebo. Nagle, gdy przód samochodu opadł — zb] gwałtownie, jak się zdawało — ujrzeli w dole zapierając dech w piersi panoramę pustynnej doliny. Gozan zatrzym. jeepa, wraz z którym stanęła cała karawana.

— Oto to miejsce, mój dzielny doktorze.

Doktor Cooper wstał, by ponad brudną szybą same chodu lepiej przyjrzeć się dolinie. Zaciekawiony, zmruż} oczy i zsunął kapelusz do tyłu. Jay i Lila wyskoczy] z pojazdu.

Był to niezwykle tajemniczy widok. U ich stóp rozcią gała się szeroka, opustoszała dolina, zamknięta po prze ciwległej stronie niskimi, spieczonymi słońcem wzgórza mi oraz kilkoma stromymi skałami. Powierzchnia dolin;

usiana była karłowatymi pustynnymi krzewami oraz rozrzuconymi tu i ówdzie głazami. I oto w samym środku doliny znajdowało się coś całkowicie sprzecznego z naturą: szeroka, kolista przestrzeń o średnicy około czterystu metrów, w której obrębie nie żyło ani nie istniało nic, absolutnie nic. Ziemia wewnątrz kręgu była koloru soli —jasnopopielata, połyskująca bielą. Zupełnie jakby spadł tam meteoryt lub jakaś potężna eksplozja starła wszystko w promieniu kilkuset metrów na białawy proszek. Co więcej, w samym środku ogromnego kręgu ziemia zapadała się, tworząc głęboką dziurę, ziejącą czernią grotę, która wyglądała jak przenicowany bezdenny komin, wydrążony w skałach i piasku.

— Gardziel Smoka — krótko wyjaśnił Gozan.

— Krater po meteorze? — spytał doktor Cooper.

— Nie. Każda kolejna ekspedycja sądziła tak z początku, ale nie było tu żadnej eksplozji, żadnego uderzenia. To po prostu głęboka dziura pośrodku pustyni, bez przyczyny i bez powodu, od tak dawna, jak tylko sięga pamięć narodu. Lej, który zdaje się pić soki ziemi, domostwo śmierci.

— Kolejna legenda, jak sądzę?

— Jak pan wie, doktorze, mamy wiele legend. Jest z czego wybierać. Tutejsze plemiona wędrowne uważają to miejsce za siedzibę ich bogów, święte miejsce, do którego nikomu nie wolno się zbliżyć. Temu, kto złamie zakaz, grozi śmierć, a jego rodzinie — wieczne przekleństwo. Inni mówią, że jest to otwór, przez który żywi się ziemia. Stąd liczne ofiary, które się tam wrzuca.

— Jest też opowieść o młodym pasterzu — ciągnął dalej Gozan — który żył tu przed wiekami. Szukał zaginionej kozy i znalazł ją właśnie tutaj, na brzegu zakazanego kręgu. Przekroczył jego granicę, by przekonać się, jaki los spotkał kozę. Może nawet wszedł do Gardzieli Smoka. Nikt tego nie wie. Wiadomo tylko, że wrócił, ale nigdy już nie był taki, jak przedtem. Od tamtej pory żył jak zwierzę:

całymi dniami włóczył się po okolicznych wzgórzach, w i zawodził głośno.

Doktor Cooper uważnie przyjrzał się skalnym iglice i wzgórzom otaczającym dolinę. Wystarczyła odrobi wyobraźni, by ów krajobraz stał się idealnym tłem c narodzin legendy, szczególnie w nocy, gdy panowć ciemność.

—Nie wspomniał pan o legendzie, która mnie tu ścia nęła — zauważył doktor Cooper. — O legendzie, wedł której wielka gwiazda spadła z błękitnych przestworu siejąc śmierć i zniszczenie, kryjąc się ze swym skarbt głęboko we wnętrzu ziemi.

— Tak... tak, pamiętam tę legendę. Nie jest zbyt poj larna, być może dlatego, że nie wzbudza w słuchaczu t wielkiej grozy, jak poprzednie.

— Możliwe. Może też być jedyną, w której tkwi ziai prawdy. Widzi pan, Nepur leży stosunkowo niedaleko miejsca, w którym znajdował się starożytny Babilon, k lestwo Nimroda, o którym mówi Biblia w Księdze Rod: ju, w rozdziale dziesiątym.

— Nie czytałem.

— Nimrod był potężnym władcą, którego lud C2 niczym bóstwo. Splądrował całą ziemię i bez wątpię zdołał zgromadzić niewyobrażalnie wielkie bogach Jeśli legenda i moja jej interpretacja są zgodne z praw mogłoby to znaczyć, iż stoimy przed skarbnicą wiec o wczesnej historii ludzkości, tuż po Noem.

Gozan rozparł się w fotelu i lekko pokręcił głową.

— Znów w służbie waszego Boga, drogi doktorze'

— Zgadza się — odparł doktor Cooper, obserwu tajemniczą dziurę przez lornetkę. — Odnajdywanie ] zostałości po starożytnych cywilizacjach, o któn opowiada Biblia, to mój zawód. Informacje, które zdobędę, mogą mieć nieocenioną wartość dla bada< Pisma Świętego.

20

I

— Jeśli uda się panu otworzyć drzwi. Być może ten Nimrod, o którym pan mówił, rzeczywiście był bóstwem i może to właśnie jego zaklęcie chroni je przed otwarciem.

— Gdzie są te drzwi, o których pan tak często wspomina?

— Och... jak już wcześniej panu mówiłem, gdzieś w Gardzieli Smoka. Nigdy ich nie widziałem. Niektórzy twierdzą, że coś widzieli. Bardzo niewielu zdołało w ogóle cokolwiek nam opowiedzieć; większość nie dożyła tej pięknej chwili.

Doktor Cooper zwrócił się do Jaya i Liii, którzy na zmianę patrzyli przez drugą lornetkę.

— A wy co o tym powiecie?

Jay spojrzał najpierw na ojca, a później na Gozana.

— Nasz Bóg jest potężniejszy — odezwał się, wzruszając ramionami.

Doktor Cooper uśmiechnął się.

— Czytasz w moich myślach.

— Jeszcze zobaczymy — mruknął Gozan.

— Ale najpierw musimy znaleźć te pańskie drzwi, nieprawdaż?

Gozan zrozumiał aluzję i włączył silnik. Jay i Lila wskoczyli z powrotem do środka i samochód ruszył w dół do wnętrza doliny. Reszta karawany, jak ogniwa długiego łańcucha, podążyła za nimi ospale.

Wiatr w niecce zachowywał się inaczej niż na wzgórzach: krążył szerokimi łukami, jak woda wirująca w ogromnym naczyniu. Miraże mieniły się na piasku niczym odległe błyskotki. Dno doliny ożywało nagle, gdy przestraszone odgłosem nadjeżdżających pojazdów jaszczurki, węże i olbrzymie pająki rozpełzały się we wszystkich kierunkach.

Gozan zatrzymał jeepa około piętnastu metrów od krawędzi martwego kręgu.

21

— Jeśli nie macie nic przeciw temu, to ja tu poczeka — powiedział i wyłączył silnik.

Pozostała część karawany zsunęła się ze zbocza < wnętrza doliny i rozwinęła niczym wielki wachlarz. Do tor Cooper nadal siedział w samochodzie i patrzył i wszystkich niepewny czy ma się złościć, czy tylko dziw: Nigdy dotąd nie widział niczego podobnego. Bill, J( i Tom nie wysiadali ze swych samochodów, czekając pierwszy zrobi to doktor.

Doktor pozwolił karawanie — samochodom, cię2 rowkom, motocyklom, spoconym robotnikom, płacząc) dzieciom, z trudem poruszającym się matkom—usadov się na wygodnych dla nich miejscach i ochłonąć, co zaj< około dziesięciu, piętnastu minut. Wreszcie zgie i wrzask ucichł. Doktor siedział nieruchomo i nasłuchiv jeszcze przez kilka minut.

Gdy warkot silników nie zagłuszał już ciszy, ich us dobiegło przeciągłe, niskie wycie wiatru wpadającego Gardzieli Smoka. Grota dźwięczała przy tym przedzi nym, przyprawiającym o dreszcze rezonansem. B; w tym odgłosie jakaś niezwykła żałość i smutek.

Z najbliższej ciężarówki dobiegł głos Toma:

— Co pan o tym sądzi, doktorze?

Doktor zdawał się całkowicie spokojny, gdy rzekł:

— Jest tu przede mną żmija. Czekam, aż się na < zdecyduje.

Jay i Lila wychylili się z jeepa. Rzeczywiście, < kładnie na wysokości drzwi samochodu, od strony : ojca leżała żmija i przypatrywała im się z wysoko un sioną głową, falującą szyją i językiem drgającym w ] wietrzu.

—Jakie macie na sobie buty? — spytał doktor Cooi Jay uniósł jedną nogę, za moment Lila zrobiła to sai Oboje mieli turystyczne buty z mocnej skóry na grub; podeszwach.

22

— Jest tu jeszcze jedna — krzyknął Tom i wskazał oślizły, metaliczny kształt wijący się wokół opony.

— Ale wewnątrz kręgu nie ma ani jednej... — zastanawiał się głośno doktor Cooper.

— Wjedźmy tam — zaproponował Tom.

— Nie! — wykrzyknął Gozan. — Nie róbcie tego! Doktor w skupieniu obserwował, jak żmija wycofuje

się i oddala od samochodu.

— Dobrze, teraz wychodzimy—powiedział.—Tylko uważajcie, na czym stajecie.

Ostrożnie wyszli z samochodów i rozmyślnie wybrali drogę przez skały. Gozan został w jeepie, by wraz z setkami innych ludzi, usadowionych w bezpiecznej odległości od kręgu, obserwować każdy ich ruch.

Doktor Cooper, Jay, Lila i pozostała trójka dotarli wreszcie do granicy koła. Doktor schylił się, by zbadać grunt.

— Nie ma tu nawet owadów — zauważył. — Żadne stworzenie nie przekracza tej granicy. Jeff i Tom, podjedźcie tu ciężarówkami. Lila, przygotuj licznik Geigera*.

Doktor wziął licznik z rąk Liii i zbliżył czujniki do brzegu koła. Bez zmian.

W tym czasie Jeff zdążył przeprowadzić test ziemi.

— Żadnych substancji żrących, odczyn obojętny, po prostu czysty piasek z wysoką zawartością krzemionki.

— Innymi słowy wszystko w normie — odparł doktor. — Jay, wyjmij krótkofalówki. Pójdziesz z Lila po obwodzie koła. Poszukacie wskazówek geofizycznych: pęknięć, rozpadlin, popiołu, czegokolwiek, co dałoby nam jakiś klucz do rozwiązania tej zagadki.

Jay bez chwili zwłoki ruszył wykonać polecenie. Nagle doktor Cooper dostrzegł, iż Gozan wysiadł z samochodu i ostrożnie zmierza w jego kierunku.

* Licznik Geigera-Miillera — licznik jonizacyjny stosowany do mierzenia napromieniowania, (przyp. red.)

23

— Cóż pana tu sprowadza? — rzucił doktor Cooper Gozan wzruszył ramionami.

— Mam rozkazy od prezydenta. Doktor uśmiechnął się:

— Muszę przyznać, że to rzeczywiście dziwne miej ce. Nie pasuje, jak na razie, do żadnego schematu. To n: wulkan, ani ujście pary wodnej...

Jay wrócił z krótkofalówkami, gotowy do drogi.

— Idźcie po obwodzie — instruował ich doktor — a nie wchodźcie do środka. Uważajcie na każdy krok i ni tychmiast donoście o wszystkim, co mogłoby mieć jaki< kolwiek znaczenie. Będziemy w kontakcie.

Czując na sobie wzrok tłumu gapiów, Jay i Lila ruszj wzdłuż krawędzi kręgu.

Gozan uśmiechnął się w nieco wymuszony sposób.

— Więc jednak nie jest pan tak skory do brawur doktorze.

— Tylko dlatego wciąż jeszcze żyję, że nigdy n podejmuję ryzyka. No, prawie nigdy. — Włączył krótk falówkę. — Jay i Lila, jak wam idzie?

— Nic godnego uwagi — brzmiała odpowiedź. Doktor podniósł z ziemi kamień i wrzucił go w obn

koła, by sprawdzić, czy cokolwiek się stanie.

Gozan roześmiał się głośno.

—Doktorze, Gardziel Smoka to tabu dla głupich ludi nie dla kamieni.

Doktor wsunął czubek stopy poza granicę kręgu, d pewności pogrzebał chwilę w piachu, aż wreszcie b( wahania zrobił kilka kroków w kierunku środka. Z piei obserwatorów wydobył się rozpaczliwy jęk. Dokt sprawdził licznik Geigera; nadal nie było żadnych zmia Zrobił jeszcze parę kroków w głąb kręgu. Odwrócił s i w oczach wpatrzonych weń ludzi dojrzał przerażenie.

Znów połączył się z dziećmi. Jay i Lila nie mieli wie do powiedzenia. Na swej drodze nie napotkali już więc

24

węży, jedynie Lila przypadkiem zmiażdżyła skorpionowi ogon, zaś Jay natknął się na dwie jaszczurki. Teraz zbliżali się właśnie do brzegu potężnej skały, którą musieli obejść, gdyż zagradzała im drogę po obwodzie kręgu.

— Nic specjalnego, tato — zameldował Jay. — Jesteśmy w połowie okręgu. Widzisz nas?

— Tak — padła odpowiedź.

— Znikniemy teraz na chwilę za tą wielką skałą. Do zobaczenia za moment.

Silny wiatr niejednostajnymi podmuchami wzbijał w powietrze tumany pyłu, który osiadając na ziemi, zacierał szlak ich wędrówki.

— Trzeba było wziąć gogle — wymamrotała Lila i przetarła dłonią zmrużone oczy.

Nagle poczuła na swym ramieniu silny uścisk ręki Jaya. Zamarła w bezruchu, wiedząc, że musi to oznaczać jakieś niebezpieczeństwo. Spojrzała pod nogi w poszukiwaniu niebezpiecznego owada albo gada i w tym momencie kątem oka ujrzała to, co tak zaskoczyło jej brata

Oto ponad ich głowami ukazała się, zasłonięta dotąd wirującą chmurą piasku, mała rozpadlina skalna, a w niej, jakby znikąd, pojawiła się tajemnicza sylwetka człowieka. Był to starzec, siwy, z długą brodą, w postrzępionej szacie. Twarz miał ciemną, ogorzałą, pooraną zmarszczkami, spojrzenie żywe, pełne wyrazu. W dłoni trzymał długi, zakrzywiony kostur, wyciągnięty w ich kierunku.

— Czy widzisz to, co ja? — wyszeptał Jay.

— Zdaje się, że tak.

Jay krzyknął w stronę dziwnej zjawy:

— Jesteś z nami czy przeciwko nam? Zabrzmiało to jak zdanie z Biblii, toteż chłopiec poczuł

przypływ odwagi.

Starzec odezwał się głosem przypominającym dźwięk toczącego się głazu.

25

— Amerykanie! Chrześcijanie! Ostrzegam was! N podchodźcie do Gardzieli Smoka! Nie otwierajcie drzwi

— Kim jesteś? — cienkim głosem spytała Lila.

— Nie otwierajcie drzwi! Za nimi czeka was tyli niewypowiedziane zło i straszna śmierć!

Obcy odwrócił się, by odejść.

— Hej! — krzyknął Jay. — Poczekaj!

W tej jednak chwili chmura pyłu przyniesiona przi wiatr zasłoniła niczym kurtyna w teatrze rozpadlin w której wcześniej ukazał się starzec. Gdy pył opadł, mi< sce było puste.

Jay sięgnął po krótkofalówkę. Tym razem mieli i opowiadać.

— Tato...

Chcąc sprawdzić, gdzie mógł zniknąć starzec, Li zrobiła krok do przodu i przez nieuwagę kopnęła ni wielki kamień, który z łoskotem potoczył się na be Jakby w odpowiedzi na to żywa srebrna włócznia w strzeliła spomiędzy skał i zwinęła się przed nii w śmiertelny znak zapytania. Oboje zastygli w bezi chu, sparaliżowani strachem.

Doktor Cooper odpowiedział na wezwanie chłopca

— Tak, Jay, możesz mówić. Bez odpowiedzi.

— Jay, wzywałeś mnie? Cisza.

Jay trzymał krótkofalówkę przy samych ustach, jedr słowa uwięzły mu w krtani. Kątem oka dostrzegł, j siostra kuli się u jego boku. Oboje pozostawali w całko> tym bezruchu. Długi, wąski cień, jak rozkołysana wiatn palma, poruszał się u ich stóp — cień olbrzymiej kol królewskiej. Przyparci do skał sami zamienili się w ska Tylko ich oczy się poruszały, obserwując każdy ruch wę Z osłoniętej płaskim kapturem rozszerzonej karkowej c ści ciała kobry dobiegał głęboki, zachrypły dźwięk. D

26

kły wystające z szeroko otwartej paszczy połyskiwały jadem.

— Jay, jesteś tam? — skrzeczała krótkofalówka. — Odezwij się, Jay.

Zdawało się, że za moment kobra przewierci ich na wylot spojrzeniem czarnych jak węgiel oczu. Z głośnym sykiem wypuszczała z paszczy długi, czerwony język.

Każda sekunda trwała wieczność, a pot rzeźbił wzory na pokrytych kurzem twarzach dzieci. Przed nimi czaiła się śmierć.

f W Gardzieli^]

— Jay! — nalegał głos w krótkofalówce. — Jay, cz mnie słyszysz? Odezwij się!

Chłopiec wyraźnie czuł każde uderzenie serca w kc niuszkach palców, gdy ostrożnie, powoli nacisnął przycis nadawczy. Miał nadzieję, że mimo przerażenia zdoła wj dobyć z siebie choć parę słów.

— Tato... rozdrażniliśmy kobrę... nie możemy uciec. Gozan, który przez chwilę patrzył w drugą stron

zwrócił wzrok ku doktorowi Cooperowi, lecz w miejsci gdzie poprzednio stał doktor, ujrzał jedynie rzucony w pi; sek licznik Geigera.

—Panie Boże—modlił się doktor—ocal moje dziec

Biegł z niezwykłą szybkością przez trupiobiały krą

wypatrując miejsca, w którym po raz ostatni widział dzii

ci. — W połowie okręgu... w połowie okręgu... w poblh

wielkiej skały... dokładnie naprzeciwko...

Jay i Lila pozostawali w całkowitym bezruchu, poi czas gdy kobra zdawała się nieco uspokajać. Powoli, mil metr po milimetrze, zniżała głowę, choć lodowate spójrz

28

nie czarnych oczu wciąż było utkwione w ich zastygłych postaciach. Lila poczuła, jak napięte do granic wytrzymałości mięśnie zaczynają drżeć i boleć. Strużka potu spływała po plecach Jaya.

Doktor Cooper przebiegał właśnie tuż obok krawędzi Gardzieli Smoka, gdy silny powiew wiatru zawirował z przejmującym jękiem w olbrzymim leju. Dojmujący strach przeszył każdy nerw jego ciała. Poczuł jak krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Biegł dalej, pędzony energią, jaką tylko strach jest w stanie wyzwolić. Nie było czasu, by zastanawiać się, skąd to przerażenie — przypisywał je po prostu trosce o dzieci.

Głowa węża znajdowała się już tylko parę centymetrów od ziemi, gdy nagle jakiś kamyk z łoskotem spadł ze skały. Znów wystrzeliła wysoko w górę, a z rozwartej paszczy dobył się ten sam zachrypły dźwięk.

Nagle głowa kobry zalała się krwią. Jakby z opóźnieniem dotarł do uszu dzieci odgłos wystrzału i w tym momencie szyja zwierzęcia w konwulsjach opadła na ziemię.

Jay i Lila nadal się nie poruszali, jakby nie mogli uwierzyć, że wąż naprawdę jest martwy.

— Wszystko w porządku? — rozległ się głos doktora Coopera.

Poruszyli się tylko na tyle, by spojrzeć w stronę, z której dobiegał głos i ujrzeli ojca wciąż trzymającego w ręku pistolet gotowy do strzału. Odprężyli się i rozejrzeli wkoło, by się upewnić, że nic im nie grozi, aż wreszcie odważyli się ruszyć z miejsca.

Lila padła w objęcia ojca i natychmiast wybuchnęła głośnym płaczem.

—W porządku, kochanie, nic ci nie grozi — uspokajał ją doktor.

— Wiem — odparła, z trudem łapiąc powietrze. — Musiałam się wyładować.

— Jak z tobą, Jay?

29

— Chcę... chcę tylko na moment usiąść — przyznał I chłopiec.

— Wejdźmy do kręgu, tam jest bezpiecznie. Przekroczyli zakazaną linię i usiedli na chwilę w mii

scu bezpiecznie oddalonym od zdradzieckiej pustyni. B ły piach, na którym siedzieli, był gorący.

— Niezły strzał, tato — odezwał się Jay wciąż nie drżącym głosem.

— Trzeba trenować.

— Racja!

—Znaleźliście coś jeszcze poza rozwścieczoną kobi

— Skorpiona i dwie jaszczurki. Nic, co miałoby ja! związek z geologią. Czy mamy pewność, że to nie j dzieło ludzi?

— Jak na razie nie mamy żadnej pewności w żadi sprawie. Jak się czujesz, Lila?

— Boję się, bardzo się boję...

— Ja też — przyznałJay.

— I ja też — dodał ojciec.

Wydało im się to nieco dziwne; doktor Cooper rzac bał się czegokolwiek.

— Sam nie wiem. Uczucia to rzecz bardzo subiekt) na, nigdy tak naprawdę nie wiadomo, skąd się biorą...

— Może to zabrzmi dziwnie — zauważyła Lila — mam uczucie, że tam, wśród węży i skorpionów, czułab się bezpieczniej.

Doktor Cooper spojrzał na skałę, spod której pr: chwilą uciekli, a potem przebiegł wzrokiem otaczający krąg martwej ziemi. Przez długi czas wpatrywał się w; jącą otchłań leja.

— Wydaje mi się — rzekł w końcu — że boję się dziury.

Jay i Lila byli wyraźnie zaskoczeni słowami ojca.

— Co masz na myśli, tato? — spytał chłopiec. Doktor Cooper zmarszczył czoło i pokręcił głową.

30

— W tym właśnie tkwi problem, Jay, sam dokładnie nie wiem, co mam na myśli. Nie potrafię wytłumaczyć, co tak naprawdę wywołuje w nas ten strach.

Chłopiec przypomniał sobie nagle dziwne spotkanie ze starcem.

— Tato, widzieliśmy kogoś, zanim natknęliśmy się na kobrę...

Doktor z wielkim zaciekawieniem wysłuchał całej historii.

— Nie powiedział, kim jest? — spytał w końcu.

— Nie. Zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Dał nam tylko to ostrzeżenie.

Doktor Cooper zamyślił się na dłuższą chwilę, aż wreszcie powiedział:

— Cała ta historia zaczyna coraz mniej przypominać rutynowe badania archeologiczne. Skąd to zainteresowanie grotą? Co sprawiło, że setki ludzi przyjechały tu, by oglądać naszą śmierć? Ależ ci ludzie są przesądni!

—Mnie też się to wszystko bardzo nie podoba—przyznał Jay.

— Zastanawiam się tylko, w co się właściwie pakujemy — dodała Lila.

— Otóż, moja droga, mamy zamiar wpakować się w tę dziurę—odrzekł doktor Cooper. — Chodźmy przypatrzyć się jej z bliska.

Mimo strachu, ruszyli poprzez martwy krąg ku jego środkowi, gdzie czekała na nich Gardziel Smoka. Wiatr niósł ze sobą kłęby drobnego piasku, wzmagał się i uspokajał, potem wpadał ze smętnym jękiem w mroczną otchłań, gdzie zaczynał wirować i wydobywać ze ścian leja dźwięk tak głęboki, jakby dochodził z wnętrza potężnego dzwonu. W różnorodności tonów, w niskich pohukiwaniach, w cienkich gwizdach, w jękach i westchnieniach słyszeli to, czego nie mogli ujrzeć: niezliczone komnaty, korytarze i zagłębienia kryjące się w skalnych ścianach groty.

31

Cała trójka stała teraz na krawędzi gigantyczn studni, patrząc w dół na nagie, pochyłe ściany nikną gdzieś daleko w ciemności bez dna. Ściany Gardzii były w tym miejscu niemalże pionowe, jednak po di giej stronie dojrzeli nieco łagodniejsze zejście, ktć prawdopodobnie nadawało się do wspinaczki. Wydau ło im się nawet, że widzą tam szlak poprzednich w> raw. Przeszli na drugą stronę, by przyjrzeć się ter z bliska.

Jay nie odrywał wzroku od wnętrza leja i wciąż z n dowierzaniem kręcił głową.

— To rzeczywiście wygląda zupełnie tak, jakbyś p rzył we wnętrze smoka.

— Ten smok na nas ryczy — dodała Lila. Obserwacje doktora Coopera były nieco bardziej i

ukowej natury.

— Przynajmniej czterdzieści pięć metrów śred cy... na razie nie ma sposobu, żeby sprawdzić, ile g bokości. Ściana nie opada tu pionowo, ale pod pewn; kątem, co może ułatwić zejście. To nie jest wapie Grota uformowana w sposób niespotykany w natur Można by uznać, że jest to komin wulkaniczny, tyle wokoło nie ma nawet śladu skał wulkanicznych, pop łu, czegokolwiek.

Lila zerknęła do wnętrza leja i odezwała się:

— Jest w tym miejscu coś złego. Tak mi się przyi mniej wydaje.

Doktor Cooper nie wyraził sprzeciwu, objął jed} ramionami swoje dzieci i przyciągnął je bliżej do siebi

— To dobry moment, żeby przypomnieć sobie pe\ rzeczy. Kim jesteśmy?

Jay i Lila nie odpowiedzieli od razu, zahipnotyzow grozą bijącą z groty.

—No, co tam?—przynaglał doktor. — Kim jesteśr

— Jesteśmy dziećmi Boga — odpowiedzieli w koi

32

— I nigdy, nawet w dolinie cienia śmierci...

— Nie przestraszymy się zła.

— Potężniejszy jest Ten, który mieszka w nas, od tego, co mieszka w otaczającym nas świecie — dodał Jay.

Doktor Cooper uścisnął ich oboje z czułością.

— W porządku, teraz słuchajcie: ostrożność i rozwaga są w tej pracy najważniejsze, co nie jest przecież równoznaczne z tym, że powinniśmy poddawać się nieuzasadnionym lękom. Jeśli my nie będziemy ufać Bogu, to jak możemy oczekiwać tego od innych? On nas obroni, tak jak zawsze nas bronił. Mamy tu pracę do wykonania, więc lepiej się za nią weźmy.

Gdy wrócili na miejsce, Gozan zalał ich potokiem słów.

—Tak... tak długo was nie było. Bałem się, że Gardziel was pochłonęła. Niektórzy ludzie mówią, że ona żyje i żywi się tymi, którzy odważą się podejść zbyt blisko.

—Wygląda na to, że dziś nie miała apetytu — odezwał się pod nosem doktor, zajęty rozpisywaniem planu działania.

— Ale... ale czy czuliście to? Czy czuliście zło, przekleństwo?

Doktor Cooper podniósł wzrok znad kartki papieru i odparł stanowczym tonem:

— Ta grota jest naturalnym produktem skorupy ziemskiej. A jeśli chodzi o klątwę, o zło, o którym pan mówi, to jest ono wytworem tylko i wyłącznie ludzkiej wyobraźni. Teraz proszę, żeby wziął pan sprzęt, który panu przydzielimy. Zejdzie pan z nami na dół.

Gozan wycofał się gwałtownie, wyciągnął przed siebie dłonie w obronnym geście i z przerażoną miną zaczął kręcić głową.

— Nie, nie, nie ja, drogi doktorze!

— Niech pan mnie posłucha. Nadal jesteśmy żywi i nie mamy zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. Będziemy pana ochraniać, w porządku? W umowie, jaką pod-

33

pisaliśmy z waszym rządem, stoi czarno na białym, będzie nam towarzyszył miejscowy obserwator, któryi jeśli się nie mylę, jest właśnie pan. Będzie pan mó donieść prezydentowi o wszystkim, co uda nam się o kryć.

— Ale... klątwa...

— Służymy Panu i Zbawcy, który jest potężniejszy < wszystkich klątw. Nie boimy się.

— Nie ma Boga potężniejszego od zaklęcia, któ ciąży nad Gardzielą Smoka. Zdążyłem już poznać jej działanie.

— Nasz Bóg jest potężniejszy, sam pan się przekon. Bill, Jeff i Tom wyprowadzili ciężarówki na dogodr

teren i zajęli się przygotowywaniem sprzętu alpinistyczni go i speleologicznego: specjalnych butów do wspinaczk klinów, lin, latarek. Doktor Cooper uformował wypraw badawczą złożoną z sześciu członków ekspedycji on śmiertelnie przestraszonego Gozana.

Po niespełna półgodzinie samochody stały nad brz< giem Gardzieli Smoka. Nawet Gozan, mimo iż przez ca] drogę wrzeszczał i protestował, podprowadził tam swoj< go jeepa.

— Naprzód — rzucił doktor Cooper i cała siódemk ruszyła ku łagodniej opadającej ścianie leja.

— Niech bogowie mają mnie w swojej opiece —jęi nął Gozan. — Niech duchy moich przodków mają mni w swojej opiece.

Dokładnie w chwili, gdy dotarli do zejścia, z głębi lej wydobyło się, mrożące krew w żyłach, przeciągłe zawo dzenie.

— Gardziel Smoka wścieka się na nas! — krzykną Gozan.

Doktor Cooper stanął nad przepaścią, a cała wyprawa z wyjątkiem Gozana, wsłuchując się w wypowiadani przez niego słowa, odruchowo zdjęła nakrycia głowy.

34

Doktor mówił głośno słowa modlitwy:

— Panie Boże, dziękujemy Ci, że pozwalasz nam przeżyć nową przygodę i dajesz sposobność dokonania nowego odkrycia. Modlimy się o powodzenie naszej wyprawy, by wiedza, którą tu zdobędziemy, przyczyniła się do wzrostu Twego królestwa. Prosimy, byś chciał nas Panie chronić i osłaniać przed niebezpieczeństwem. Amen.

— Amen! — odezwali się Jay i Lila.

— Amen! — zawtórowali im trzej technicy.

— Pozwólcie mi wrócić! — błagał Gozan.

Doktor Cooper zrobił pierwsze kroki do wnętrza leja, bardzo ostrożnie schodząc na wystającą półkę skalną. Bill powoli opuszczał zabezpieczającą doktora linę pilnując, by cały czas była napięta.

Wkrótce wszyscy siedmioro, połączeni liną, powoli opuszczali się do wnętrza Gardzieli Smoka. Każde z nich starało się stawiać stopy dokładnie w tych samych miejscach, co idąca przed nim osoba. Każdy kamień był dokładnie sprawdzany, nim postawiono na nim jakikolwiek ciężar. Niektóre nie wytrzymywały próby i z hukiem spadały w czarną otchłań leja, z której dobiegał jedynie daleki odgłos uderzenia o niewidoczne dno.

— Cóż — odezwał się Jay — przynajmniej wiemy, że jest tam jakieś dno.

— Byłbym rozczarowany, gdyby się okazało, że poza nim nie ma tam nic innego — odparł doktor.

Powoli, niczym ostrożne górskie kozice, posuwali się w dół, kamień po kamieniu, półka po półce, przez ponad godzinę. Przez chwilę potężny wir powietrzny utrudniał im poruszanie się, ustał jednak, gdy zeszli nieco niżej.

Doktor Cooper skierował światło latarki w gęstniejący pod nimi mrok i ujrzeli, iż wyżłobienie, którym dotychczas się posuwali, zaczyna skręcać w bok. Ściany po przeciwnej stronie leja powoli się oddalały, podczas gdy ich ściana opadała pod coraz mniejszym kątem. Wszystko wskazy-

35

wało na to, że zbliżają, sią do diva. Weiścve do GardzAs1

Smoka było już tylko małym kręgiem światła pośród cza nych skał i ciemności, widniejącym wysoko ponad ic głowami.

Droga stawała się łatwiejsza w miarę, jak zbliżali si do dna, toteż przestali się właściwie opuszczać, a zaczę zeskakiwać z kamienia na kamień, coraz niżej i niżej, a stanęli na dnie. Jego powierzchnia była kamienista, nieć grząska, lecz chodziło się po niej dość łatwo.

Gozan zaczął rozglądać się wokoło, rozświetlają ciemność światłem latarki, którą trzymał w drżącej ze stra chu dłoni.

Nagle grota zatrzęsła się od jego przeraźliwego krzyki Sześć innych snopów światła natychmiast podążyło z światłem latarki Gozana, oświetlając ludzki szkielet, któr z szeroko rozwartymi szczękami i niewidzącymi oczodo łami leżał skulony na ziemi.

— Klątwa! — wrzasnął Gozan.—Wszyscy umrzemy tak samo jak on!

Doktor Cooper chwycił go mocno za ramiona i stara się uciszyć narastające w Gozanie przerażenie.

— Spokojnie! Słyszy pan? Spokojnie! Jesteśmy ti wszyscy, cali i zdrowi, widzi pan?

Gozan uspokoił się nieco, choć oddech miał wciąi szybki i urywany.

— Teraz lepiej. Czy może nam pan powiedzieć, kim był ten człowiek?

Gozan jeszcze raz skierował światło latarki na ludzkie resztki i z trudem przyjrzał się szczegółom.

— Tak... tak, tam na plecaku. Ten znak. To zaginiony członek ekspedycji szwajcarskiej. Pięciu ich zeszło do Gardzieli Smoka., ale tylko czterech wróciło. Wszyscy uciekli w ślepej panice i nie mieli chęci wracać po... tego tutaj.

Jeff oświetlił wznoszące się nad nimi ściany i półki skalne.

36

—Myśli pan, że mógł spaść stamtąd? To spora wysokość.

Doktor przyjrzał się szkieletowi, lecz nie był przekonany co do przyczyny śmierci piątego członka ekspedycji szwajcarskiej.

— Wątpię, by zginął od upadku. Zwróćcie uwagę na ułożenie ciała: całe skulone, ramiona zwinięte w obronnym geście wokół głowy. Coś musiało go straszliwie przerazić.

— Tato, słyszysz to? — szepnął Jay. Zamilkli, nasłuchując w skupieniu.

— Co to }est? — spytał nerwowo Gozan.

— Sza! — uciszyli go tamci.

Bez oddechu wsłuchiwali się w ciszę. Żadne z nich nie było w stanie stwierdzić, czy słyszy, czy może czuje to coś, coś bardzo głębokiego, bardzo cichego, przenikającego całą grotę. Nie wiadomo skąd, docierało do nich bardzo niskie drganie, odległa, ledwie dostrzegalna wibracja. Wydawało się, że płynie zewsząd. Niektórzy czuli, że wydostaje się ona spod powierzchni, po której stąpali.

Doktor Cooper był zafascynowany.

—To pewnie prądy powietrzne. Cała ta grota niesamowicie rezonuje.

Gozan miał na ten temat własną teorię.

— Duchy, wszędzie dokoła nas! Zjawy z piekieł! Doktor Cooper zwrócił się do grupy:

— Czy słyszeliście, co on wygaduje? Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

— Dobrze. Na razie zwińmy te liny. Kolejność bez zmian, idziemy gęsiego. Naprzód.

Był tylko jeden kierunek, w którym mogli się udać — w dół. Ruszyli szerokim tunelem prowadzącym daleko w głąb ziemi. Po drodze natykali się co jakiś czas na elementy wyposażenia porzucone przez uciekających w panice Szwajcarów. Tu i ówdzie leżały potężne głazy, które kiedyś oderwały się od sufitu. Ten widok nie krzepił ich zbytnio.

37

Gdy tak posuwali się krok po kroku w głąb rozszerz* jącego się powoli tunelu, wibracja wydawała się córa głośniejsza, aż wreszcie nie było już wątpliwości — t wyraźny głęboki dźwięk wprawiał kamienne ściany w n zonans, który czuli nawet pod stopami.

Szli dalej. Odgłos każdego kroku, każdego oddechi każdego szelestu odbijał się od ścian mnóstwem nie kor czących się ech. Gdyby nie światła latarek, w grocie panc wałaby gęsta ciemność.

Właśnie dzięki echu zorientowali się w pewnym m< mencie, iż korytarz przeszedł w olbrzymią komnatę. Pani jący w tunelu szum powietrza, zupełnie jak odgłos mon zaczął powoli cichnąć. Czuli wprost, jak ściany rozstęp( wały się, rozchodziły na boki, a sufit unosił coraz wyżej

Doktor Cooper stanął i poczekał, aż cała grupa zbierz się wokół niego w pełnym skupienia oczekiwaniu. Skierc wał latarkę ku górze i choć światło było mocne, to jedyni słaby jego odblask zdołał dotrzeć do, położonego kilki dziesiąt metrów ponad ich głowami, sufitu. Gdy reszt latarek rozświetliła czarny jak atrament mrok, okazało si< że znajdują się w sali wielkości sportowej hali. Powietrz stało martwe w niezmąconej ciszy. W grocie panów; chłód, spleśniała wilgoć i ciemność.

Wibracje nie zniknęły. Cokolwiek było ich źródłen musiało znajdować się w tej sali.

— Podzielimy się na dwie grupy — polecił doktc Cooper. — Gozan, Jeff i Lila idą ze mną, reszta z Billen Pójdziemy wzdłuż ściany, wy w jedną, my w drugą stron i spotkamy się na drugim końcu sali. Ani na moment ni tracić łączności radiowej.

Grupy rozeszły się w przeciwnych kierunkach. Ostroi nie poruszali się wzdłuż ścian, a światła ich latarek padał to na sufit, to na skalne występy, rzucając przy tym roztar czone cienie, które kurczyły się i rosły, podskakiwał i opadały. Ogrom pustej przestrzeni, rozciągający się we

38

koło, tłumił odgłosy kroków i ciche pobrzękiwanie plecaków.

Doktor Cooper pokonywał kolejne głazy leżące na drodze, a za nim w niewielkim odstępie podążali Lila i Go-zan. Pochód zamykał silny, masywnie zbudowany Jeff. Po przeciwnej stronie komnaty widzieli światła drugiej grupy.

— Jak wam idzie, Bill? — spytał przez krótkofalówkę doktor Cooper.

— Jak po maśle. Nic szczególnego — brzmiała odpowiedź.

— To dobrze. Widzimy wasze światła i...

Doktor nie skończył zdania. Poczuł coś więcej, niż tylko tajemnicze wibracje — ziemia zdawała się trząść pod stopami. Gozan zaczął lękliwie jęczeć.

— Kryć się — rozkazał doktor.

Rzucili się za skalne załomy. Przywarli do kamiennej ściany. Wstrząsy narastały. Ziemia drżała jakby w strasznych konwulsjach. Nie towarzyszył temu jednak żaden głośny dźwięk poza stukotem drobnych kamieni i szmerem spadającego z sufitu piasku.

— Jak tam, Bill? — odezwał się doktor Cooper.

— Czekamy, aż to się skończy.

Nagle wstrząsy ustały. Znów zapanowała cisza.

— Czy wszyscy są cali? — spytał doktor.

— Tak, tato — odparła Lila.

— Wszystko w porządku — potwierdził Jeff.

— Żyję... jeszcze — powiedział Gozan.

Druga grupa, jak donosił Bill, także nie poniosła strat. Doktor Cooper oświetlił potężne nawisy skalne na suficie i ścianach.

— Wolałbym, żeby żadna ciężka niespodzianka nie spadła mi na głowę.

Ruszyli w dalszą drogę, lecz nie minęła dłuższa chwila, gdy w krótkofalówce doktora rozległ się podekscytowany głos Billa.

39

— Doktorze, zdaje się, że coś znaleźliśmy!

— Dajcie znak, gdzie jesteście — odparł doktor Cooper i sekundę później ujrzał w niedużej odległości kilka niecierpliwie falujących na suficie kręgów światła. — Widzę was. Czekajcie, już do was idziemy!

Grupa doktora przyspieszyła kroku, przemierzając skały i głazy dzielące ich od szaleńczo wirujących świateł.

W końcu dotarli do Billa, Toma i Jaya, którzy aż trzęśli się z podniecenia.

Jay skierował snop światła na sam koniec komnaty.

— Spójrz tylko, tato!

Inne światła podążyły w tym samym kierunku, rozjaśniając widok, który wprawił doktora w osłupienie. Gdy tak stał nieruchomo, z twarzą zastygłą w pełnym grozy zachwycie, mogło się wydawać, że za chwilę serce przestanie mu bić. Po chwili poczuł, jak Gozan kuli się za jego plecami. To właśnie doradca prezydenta odezwał się pierwszy.

— To... drzwi! — wysapał.

Doktor Cooper otrząsnął się z zauroczenia.

— Jay, oświeć górną część. Bill, oświeć środek. Niech światło rozłoży się równomiernie, żebyśmy mogli lepiej się temu przyjrzeć.

W świetle latarek ich oczom ukazał się niezwykły widok.

Oto w ścianie komnaty ujrzeli coś, co wyglądało jak gigantycznej wielkości drzwi. Mogły być z kamienia, mogły równie dobrze być z żelaza; z daleka trudno było to ocenić. Dolna ich część zakryta była głazami pozostałymi tam prawdopodobnie po jakimś starodawnym zawale, ale górna była wyraźnie widoczna. Miały jakieś dwadzieścia pięć metrów wysokości oraz około dziewięciu szerokości. Pokryte grubą warstwą szarego kurzu, niemal wrośnięte w masywną skałę, wrota sprawiały wrażenie starych jak świat.

Doktora, tak jak innych uczestników wyprawy, ogarnęła przejmująca groza.

40

Gozan trząs\ się ze strachu.

— Legenda jest prawdą! — mamrotał nieprzytomnie. — Legenda o drzwiach jest prawdą!

— Więc naprawdę nigdy wcześniej nie widział pan tych drzwi? — zwrócił się do niego doktor Cooper.

Gozan potrząsnął głową, niezdolny oderwać wzroku od potężnych wrót.

— Nie, nigdy. Znam je tylko z legend.

— No cóż, ktoś musiał je już widzieć przed nami... Gozan parsknął nerwowym śmiechem.

— Wielu, drogi doktorze, lecz nikt nie zdołał dotrzeć z opowieścią na powierzchnię — głośno przełknął ślinę i dodał — nam też się to nie uda!

Doktor Cooper podprowadził Gozana w stronę Jeffa, który ze spojrzenia, jakie posłał mu doktor, natychmiast zrozumiał, że ma zająć się rozdygotanym biedakiem. Wtedy doktor ruszył ku drzwiom i wspiął się na stos kamieni u ich podstawy.

— Jaki skarb może się kryć za tak olbrzymimi drzwiami? — zastanawiał się głośno.

Nikt nawet nie zdążył odpowiedzieć. Nagle, jakby na skutek podejścia doktora do drzwi, ziemia znów zaczęła się trząść i drżeć, tym jednak razem nie była to tylko wibracja. Wstrząs przyszedł niespodziewanie i z ogromną siłą, która zwaliła z nóg Gozana i kilka innych osób. Głęboki pomruk z wnętrza ziemi stał się teraz głośniejszy. Grunt wymykał im się spod stóp w szalonym tańcu. Musieli chwytać się głazów, skalnych rozpadlin, wszystkiego, co dawało jakąkolwiek stabilność. Jay wcisnął się w jakąś niszę i z przerażeniem obserwował, jak leżące na dnie groty skalne masywy poruszają się gwałtownie targane wstrząsem. Nagle ze sklepienia komnaty posypał się deszcz kamieni i głazów; olbrzymie odłamki, jak ostrza gilotyn, wbijały się z głuchym tąpnięciem w miękkie podłoże. Ciężko było znaleźć przed nimi osłonę.

41

„Gdzie jest tata?" — zastanawiał się Jay, kierując snop światła w miejsce, gdzie po raz ostatni widział ojca. An: śladu. Zbyt wiele pyłu.

Aż wreszcie go zobaczył. Stał na stosie kamieni, rozpaczliwie próbując zachować równowagę, podczas gd> kamienie tańczyły mu pod nogami.

— Tato! — krzyknął Jay i ruszył na pomoc ojcu. Chłopiec nie zdążył jednak przebiec nawet metra, gdy

poczuł na sobie jakieś potężne ciało. To Jeff chwycił go w pół i popchnął w przeciwnym kierunku.

Głaz wielkości dużego samochodu wybił w ziemi krater dokładnie w miejscu, gdzie przed momentem stał Jay.

Obaj ukryli się w bezpiecznej niszy wyżłobionej w skalnej ścianie.

Jay z przerażeniem spoglądał w kierunku drzwi i stosu kamieni, wyglądając jakiegokolwiek śladu ojca. Ujrzał go po chwili, jak rozpaczliwie starał się znaleźć jakieś schronienie przed spadającymi z góry i toczącymi się obok niego głazami.

Ale Jay widział też złowieszczą strużkę piasku i drobnych kamyków nad głową ojca. Skierował tam światło latarki i ujrzał, jak ziemia i kamienie zaczynają rozstępo-wać się wokół olbrzymiego bloku skalnego w suficie komnaty. Gigantyczny głaz uwalniał się ze skalnych okowów dokładnie nad głową jego ojca!

— Tato, uważaj! — krzyknął chłopiec ile sił w piersiach, ale panujący wkoło huk zagłuszył jego rozpaczliwe wołanie. Doktor Cooper nie słyszał ostrzeżenia i nie ruszył się z miejsca.

Nagle rozległ się głośny zgrzyt, głaz poruszył się gwałtownie i z ogłuszającym łomotem oderwał od sufitu.

42

r Zahlęte >i L^ drzwi ^

W potwornym przerażeniu, Jay wydał z siebie przeciągły, rozdzierający krzyk rozpaczy, którego w huku spadających skał nikt nie mógł usłyszeć.

— JEEEEEZUUUUUSSSS!

W tym momencie potężny wstrząs targnął nim tak gwałtownie, że z impetem wpadł na Jeffa. Obaj uderzyli w ścianę i padli na ziemię, tracąc doktora z oczu.

Wielki głaz z przeraźliwym łoskotem wbił się ostrym końcem w stos kamieni, a następnie opadł na bok i tak leżał na rumowisku niby potężne, martwe zwierzę.

Wstrząsy ustały tak samo niespodziewanie, jak się zaczęły. Huk zmienił się w stukot uderzających o siebie kamieni, ten zaś przeszedł po chwili w delikatny odgłos przypominający szum deszczu — to drobne kamyki, podskakując i stukocząc cicho, opadały na ziemię.

Nikt, a szczególnie Jay i Lila, nie ociągał się z opuszczeniem swojej kryjówki. Światła latarek migały bezładnie, to członkowie grupy próbowali odnaleźć się wzajemnie pośród ciemności.

43

Jay miał właśnie krzyknąć, by przywołać ojca, gdy nagle do uszu całej szóstki dotarł spoza olbrzymiego głazu rzeczowy głos doktora.

— Czy nikt nie odniósł obrażeń? Meldować po kolei.

— Tu Bill, nic mi nie jest.

— Jay i ja jesteśmy w porządku — odezwał się Jeff. Jay nie mógł już dłużej czekać.

— Tato, powiedz nam, co z tobą! Nic ci się nie stało? Gdzie jesteś?

Jedyną odpowiedzią doktora było kolejne pytanie.

— Lila, wszystko w porządku? Zatroskana Lila zaczynała złościć się na ojca.

— Tato, proszę cię, powiedz nam szczerze, co z tobą?! Chwilę później ujrzeli promień światła wydostający

się spoza głazu, aż w końcu zza skalnego bloku ukazała się głowa doktora Coopera.

— Tata! — wrzasnęły z ulgą rozradowane dzieci i rzuciły się w stronę ojca.

— Tylko ostrożnie — krzyknął do nich — te kamienie dopiero co spadły, mogą się ruszać!

— Nic się panu nie stało, doktorze Cooper? — spytał Bill.

Jay i Lila dojrzeli strużkę krwi na czole ojca. On także odkrył ją przed momentem i teraz starał się zetrzeć krwawy ślad chusteczką.

— Nie, nic mi nie jest — odparł po chwili. — Lekkie skaleczenie na czole, nic poważnego. Przewróciłem się do tyłu.

Gdzieś w ciemności rozległ się nagle zachrypnięty, histeryczny głos Gozana.

— Widziałem to! Widziałem! Głaz miał właśnie zmiażdżyć doktora, ale w ostatniej chwili ziemia posłuchała wołań Jaya i rzuciła doktora w bezpieczne miejsce!

— Tak właśnie było — przyznał doktor Cooper. — Ten ostatni silny wstrząs zwalił mnie z nóg i to

44

w samą porę. Dobrze, że skończyło się tylko na niegroźnym skaleczeniu.

Jay i Lila padli w ramiona ojcu, który wydawał się bardziej niepokoić o nich, niż o własne zdrowie.

Gozan, z twarzą czarną od kurzu i potu, wydostał się w końcu z kryjówki i przypatrywał się im wielkimi, pełnymi przejęcia oczami.

— Wasz Bóg panuje nad żywiołem ziemi, czy tak?

— spytał.

Doktor mocno tulił do siebie swoje dzieci i odparł zdecydowanym głosem:

— Nasz Bóg panuje nad wszystkim. Jest Stwórcą wszystkich rzeczy.

— Może — ostrożnie przytaknął Gozan. — Może jest potężniejszy od zaklęcia, które strzeże drzwi?

Doktor Cooper odnalazł swój kapelusz, lecz nim zdążył go założyć, Lila odebrała mu go ze słowami:

— Nasz Bóg jest potężniejszy od wszystkich zaklęć!

— A następnie zwróciła się do ojca. — Najpierw muszę obejrzeć twoją głowę, potem oddam ci kapelusz.

Cooperowie zeszli z rumowiska i przyłączyli się do pozostałych członków grupy. Tymczasem zdumiony Gozan nie przestawał głośno rozmyślać.

— Każda inna ekspedycja byłaby już martwa albo uciekłaby z przerażeniem. Wasz Bóg was obronił. Wszystkich nas obronił.

— Zgadza się — odrzekł doktor Cooper. — Dlatego teraz Mu za to podziękujemy.

Zdjęli kapelusze, złożyli ręce, schylili głowy, a doktor Cooper głośno wypowiedział osobistą, płynącą z głębi serca modlitwę dziękczynną. Gozan stał obok, patrząc szeroko otwartymi z wrażenia oczami to na grupę wyznawców tej dziwnej wiary, to na potężne, złowieszcze drzwi, które zdawały się być świadome ich obecności.

45

Tak więc udało im się dotrzeć tam, gdzie wstępnie planowali. Należało jednak zająć się szeregiem zwykłych spraw, które mogły decydować o powodzeniu całej wyprawy. U zejścia do Gardzieli Smoka rozstawiono więc namioty i prowizoryczne magazyny. Rezerwacja w hotelu w Zahidah została odwołana. Jeff zdołał załatwić u pewnego dość podejrzanego dostawcy trochę starego drewna, więc przez kilka następnych dni cała załoga pochłonięta była budową długiego łańcucha schodów i drabinek prowadzących z powierzchni aż na samo dno leja. Generator gazowy o wielkiej mocy dostarczał prąd nie tylko do obozowiska, lecz także zasilał potężne lampy rozmieszczone wzdłuż podziemnego tunelu oraz w komnacie, na której końcu tkwiły potężne drzwi.

Przez cały ten czas, gdy tylko cichły na chwilę młoty, piły i głosy ludzi, słychać było ów dziwny dźwięk, owo nieustające dudnienie z wnętrza ziemi. Co więcej, jeśli tylko ktoś zbliżał się do drzwi, dźwięk stawał się głośniejszy i wyższy. Nawet ziemia drżała wtedy mocniej, jakby bardziej nerwowo.

Każdego dnia Gozan udawał się swym wysłużonym jeepem do Zahidah, by złożyć prezydentowi sprawozdanie z przebiegu prac.

Mijał właśnie siódmy dzień wyprawy. Zmęczony Gozan z ulgą zasiadł, jak codziennie, w miękkim fotelu w gabinecie prezydenta, by przedstawić szejkowi najnowsze wieści, popijając przy tym ziołową herbatę z wielkiego kubka.

— Być może miał pan rację, panie prezydencie — odezwał się wreszcie, głośno pociągnąwszy łyk herbaty. — Ci

46

chrześcijanie rzeczywiście mogą być inni. Oni wciąż tu są, cali i zdrowi.

Al-Dallam chodził nerwowo od ściany do ściany, spoglądając co chwila przez okno na ponurą pustynię ciągnącą się aż po horyzont.

— Jeszcze im się nie udało, Gozan!

— Tak, panie prezydencie, ale wciąż żyją. Może ich Bóg pomoże im także otworzyć drzwi.

Szejk nie mógł powstrzymać choćby krótkiego przypływu radosnej nadziei.

— Tak... tak, może wielkie drzwi wreszcie zostaną otwarte i bajeczne skarby za nimi ukryte staną się moje... to jest, hmm... staną się własnością narodu nepurskiego. Takie bogactwo uczyni z nas potęgę równą innym państwom arabskim. Ha! Niech sobie mają tę swoją ropę! Zaprosimy tu narody świata, by mogły zobaczyć nasze niezliczone, bezcenne skarby.

— Pod warunkiem, że klątwa, która strzeże drzwi, nie zniszczy całego naszego narodu... — wymamrotał pod nosem Gozan.

— Ale ci chrześcijanie...! Oni mogą się okazać właściwym wyborem. Być może są w stanie złamać każde zaklęcie.

— Wiele złego już się wydarzyło i to tylko dlatego, że odważyliśmy się wejść do Gardzieli Smoka... — ciągnął Gozan. — Jak wielkie zło czeka na nas za drzwiami?

Pytanie to nurtowało Gozana jeszcze następnego dnia, gdy towarzyszył doktorowi Cooperowi w wyprawie zbliżającej się do drzwi. Dzięki zainstalowanym wcześniej lampom były one teraz widoczne w całym swym majestacie, toteż doktor postanowił po raz kolejny się do nich zbliżyć.

— Drogi doktorze — błagał Gozan — ziemia... drży za każdym razem, gdy ktoś podchodzi do drzwi. One wiedzą, że tu jesteśmy.

47

Doktor Cooper spokojnie przejrzał wszystkie przyrządy znajdujące się w torbie na narzędzia, potem oddał torbę Gozanowi i rzekł:

— Gozan, chyba będę musiał wkrótce udzielić ci lekcji na temat przyczyn powstawania trzęsień ziemi. Na razie uwierz mi na słowo: nie ludzie je wywołują. A teraz chodźmy przyjrzeć się temu z bliska.

Zaczęli wspinać się na rumowisko; krok po kroku, z głazu na głaz, z jednego chyboczącego się kamienia na drugi, powoli i uważnie posuwali się naprzód. Ogrom wrót wywoływał wrażenie ich bliskości, lecz faktyczne zbliżenie się do nich zajęło im sporo czasu. W jasnym świetle lamp drzwi wyglądały jeszcze bardziej imponująco i groźnie. Ostatnie wstrząsy naruszyły w kilku miejscach grubą skorupę gęstego kurzu, odkrywając ich pofałdowaną, spiżową powierzchnię. Musiały ważyć setki ton. Nagle Gozan wydał z siebie krótki okrzyk przerażenia.

Cała grota znów zaczynała drżeć. Coraz głośniejszy huk odbijał się echem w zamkniętej przestrzeni podziemnej komnaty. Kamienie trzęsły się i spadały ze skalnych półek. Pył, leżący dotąd na ziemi, uniósł się teraz do góry tworząc gęsty kobierzec mgły.

— A nie mówiłem, doktorze! — drżącym głosem odezwał się Gozan. — A nie mówiłem! Drzwi! One wiedzą, że tu jesteśmy!

— Och, przestań wreszcie! — przerwał mu doktor. W tej samej chwili ziemia przestała drżeć — ot tak, po

prostu.

Dla Gozana nawet ta nagła cisza zdawała się przerażająca.

—Ziemia! Posłuchała! Posłuchała pańskiego rozkazu!

Doktor Cooper pokręcił tylko głową.

— No, chodźmy dalej.

Dotarli w końcu do celu wyprawy. Ogarnęło ich wrażenie, jakby wspięli się na szczyt niebezpiecznej góry.

48

U stóp wznoszących się wysoko nad nimi drzwi czuli się bardzo mali.

Doktor Cooper dotknął brudnej, zakurzonej powierzchni.

— Są ciepłe — zauważył. — Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem!

— Cicho sza! Niech pan słucha!

Przez chwilę wsłuchiwali się w skupieniu.

—Wydaje mi się... że znaleźliśmy wreszcie źródło tego dźwięku...

Obaj nachylili się ku drzwiom i zaczęli nasłuchiwać. Nie było żadnych wątpliwości, ów dziwny odgłos dochodził gdzieś spoza wrót. Z miejsca, w którym stali, mogli wyraźnie rozróżnić składające się nań tony: niskie buczenie przechodzące momentami w wibrujący terkot oraz wysoki nieco stłumiony pisk.

— Jak w jakimś wielkim ulu — skomentował Gozan.

— Można to i tak określić — odparł doktor Cooper, przystawiając ucho prawie do samych wrót. — Mogą to być prądy powietrzne... może rozprężanie i sprężanie geotermiczne... a może po prostu rój nietoperzy. Nigdy jeszcze nie słyszałem czegoś takiego, ale śmiało można stwierdzić, że dźwięk wydobywa się właśnie stąd, a następnie odbija się od ścian groty.

— Wydaje się, że teraz trochę ucichł. Może drzwi się pana boją.

Doktor Cooper zignorował ostatnią uwagę Gozana.

— Poproszę o szczotkę.

Gozan podał mu szczotkę z miękkiego włosia, którą doktor zaczął ostrożnie ścierać kurz i brudny osad z powierzchni drzwi.

— Tak... — mruknął pod nosem zamyślony doktor. — Brąz. Starożytny kuty brąz. Ale jak taką prymitywną technologią można było stworzyć coś tak ogromnego?

— Co... co to jest? — podekscytowany Gozan wpatrywał się w odkryty przez doktora skrawek metalu.

49

— To, czego szukamy — odrzekł doktor Cooper, — Proszę, niech pan weźmie to małe narzędzie w kształcie szczypiec i zeskrobie stąd ten brud. Dobrze. Teraz niech mi pan pozwoli zetrzeć kurz. Aha...

— Napis!

— Tak, odkrywamy właśnie jakąś inskrypcję. Pismo jest bardzo nietypowe. Może to być odmiana języka babilońskiego. Spróbujemy to sprawdzić.

Pracowali w coraz większym pośpiechu, ich podniecenie rosło z każdą sekundą. Doktor Cooper ostrożnie ścierał kurz z kolejnych fragmentów inskrypcji.

— W porządku! — odezwał się nagle. — Proszę spojrzeć, ten symbol tutaj, tu, w prawym rogu. To oznacza gwiazdę.

Gozan natychmiast przypomniał sobie starodawną legendę.

— Gwiazda... z niebios, to pan miał na myśli?

Tym razem doktor Cooper spojrzał na niego z uznaniem, a potem znów zabrał się do roboty.

— Tak... tak jest! Tutaj! Ten symbol oznacza niebiosa, niebo, wyższe warstwy atmosfery...

— Gwiazda, niebo! — krzyczał z przejęciem doradca prezydenta.

Wprawnymi ruchami szczotki doktor odsłaniał dalsze fragmenty napisu.

— Tak... a tu... ten znak tutaj znaczy „spadać", „lecieć", „być zrzuconym". Tak! Mamy całe zdanie: „Gwiazda, która leciała po niebie..."

— Legenda! — gorączkował się Gozan. — Legenda jest prawdziwa!

—Nimrod...—głośno zastanawiał się doktor.—Czyżby to był zaginiony skarb Nimroda...?

— Skarb! — powtórzył z zachwytem Gozan.

— Niech pan patrzy. Jest tu coś więcej. Klucz. To słowo oznacza klucz. „Gwiazda, która leciała po niebie...

50

hmm... trzyma... przyniosła... nie, przyniesie klucz i wszyscy... zostaną uwolnieni."

— Skarb Nimroda!

— Co do tego nie ma jeszcze pewności, ale wszystko układa się w logiczną całość. Nimrod, władca starożytnego Babilonu, podbił cały świat, ukrył tutaj swój skarb i prawdopodobnie jako jedyny miał klucz do tych drzwi.

— Skarb Nimroda! Doktorze, jesteśmy bogaci! Doktor Cooper pochłonięty był jednak planowaniem

kolejnych działań.

— Będziemy musieli pozbyć się stąd tego rumowiska. Niech pan idzie do Jeffa i Billa i powie im, żeby przynieśli materiały wybuchowe.

Gozan zawahał się i niepewnie rozejrzał dokoła.

— O co chodzi? — spytał doktor Cooper. Gozan nerwowo przestępował z nogi na nogę, wbił

wzrok w ziemię, wreszcie uśmiechnął się do doktora tak jakoś inaczej, jak nigdy wcześniej.

— Drogi doktorze, niech pan chwilę poczeka. Niech... niech pan się przez moment zastanowi. To my, panie doktorze... to my odnaleźliśmy skarb. Jest nasz.

Doktor Cooper wiedział, że czeka go niezbyt przyjemna rozmowa, na którą nie miał najmniejszej ochoty.

— Przede wszystkim nie mamy pewności, czy tam w ogóle jest jakiś skarb, a nawet jeśli jest, to należy on do narodu nepurskiego, a nie do mnie czy do pana.

Gozan odrzucił w tył głowę i wybuchnął siarczystym śmiechem.

— Och, doktorze Cooper, ze mną może pan być szczery. Nie chce pan chyba powiedzieć, że oddałby pan cały skarb narodowi nepurskiemu, nie zatrzymując choćby części dla siebie? Tylko głupiec mógłby tak postąpić.

— Zdaje się, że prosiłem, żeby pan poszedł po materiały wybuchowe.

Gozan nie zamierzał jednak tak szybko rezygnować; wytrwałością dorównywał najlepszym wschodnim sprzedawcom.

—Doktorze, doktorze, niech pan posłucha! Tylko pan, z pomocą swego Boga, może w ogóle zbliżyć się do drzwi. Tylko pan i ja wiemy, co się za nimi kryje. Nie musimy o tym mówić nikomu więcej, zresztą nikt więcej nie odważy się wejść do Gardzieli Smoka. Skarb może być nasz!

W chłodnym głosie doktora zabrzmiał ton groźby.

— Może po prostu powinienem powiedzieć prezydentowi Al-Dallamowi, że...

To podziałało. Gozan uniósł ręce w geście poddania.

— Och, nie! — wyrzucił z siebie. — Nie ma potrzeby! Pójdę po Billa i Jeffa... i po materiały wybuchowe.

— I niech pan powie Jayowi i Liii, żeby jak najszybciej przyszli tu z sonarem*.

— Tak, tak... — odparł Gozan, ostrożnie schodząc z rumowiska. — Ale... niech pan o tym pomyśli, doktorze! Niech pan o tym pomyśli!

—Nie mam zamiaru! — rzucił doktor przez zaciśnięte ze złości zęby.

-$

Jay stał na stosie kamieni po jednej stronie drzwi i potężnym młotem walił z całej siły w litą skałę. Po drugiej stronie

* Sonar — urządzenie do wykrywania i określania położenia obiektów podwodnych, (przyp. red.)

52

Lila przystawiała specjalny czujnik elektroniczny do ściany groty. Niżej, na kamiennej podłodze, doktor Cooper odczytywał wskazania czujnika na małym monitorze sonaru. Wykres, jaki tam się ukazywał, wyznaczał echo uderzeń młota, powracające przez przestrzeń znajdującą się za drzwiami. Doktor co jakiś czas kręcił gałkami urządzenia, a na jego twarzy malowało się zdziwienie.

— Hmmm... Jay, przesuń się trochę bliżej. Lila, ty też. Natychmiast wykonali polecenia ojca.

— Dobrze, spróbujcie jeszcze raz.

Jay uderzył kilkakrotnie w ścianę, a Lila przystawiła czujnik po przeciwnej stronie.

Doktor przerwał obserwację monitora i z zakłopotaniem pokręcił głową.

— Będę chyba musiał poprosić Billa, żeby sprawdził to urządzenie. Wydaje mi się, że nie działa.

— A co się dzieje? — spytał Jay. Doktor podrapał się w głowę i odrzekł:

—No cóż, według tego wykresu, który tu się pokazuje, za drzwiami nie ma nic poza bezkresną przestrzenią. Dźwięk leci w nieskończoność i w ogóle nie wraca.

— Przecież tam musi coś być — zaprotestowała Lila — ściany czy cokolwiek.

Doktor Cooper potrząsnął tylko głową.

— Nic, absolutnie nic.

— Mamy to, o co pan prosił, doktorze! — rozległ się niski głos Jeffa.

Bill i Jeff nieśli skrzynkę silnego, plastykowego środka wybuchowego oraz detonator.

— Świetnie — odparł doktor i spakował sonar. — Pozbądźmy się stąd tych głazów.

— Proszę zostawić to nam, doktorze! — odezwał się Jeff.

— Pewnie, że wam to zostawimy! — krzyknął Jay ze szczytu rumowiska.

53

Wkrótce cała czwórka stała u podnóża długich schodów prowadzących na powierzchnię, z dala od wielkiej sali, w której za moment miała nastąpić eksplozja.

Bill trzymał w dłoni mały detonator.

— Podoba mi się ta rola — zauważył. — Każemy tym głazom tańczyć, jak prażonej kukurydzy!

— Wszyscy gotowi? — spytał doktor Cooper. Ponieważ nikt nie zgłaszał sprzeciwu, Bill przekręcił

włącznik.

Nie mylił się — Gigantyczny huk targnął grotą i kilkutonowe skalne bloki pofrunęły w powietrze. Mimo, iż wszyscy zatkali sobie uszy dłońmi, słyszeli, jak olbrzymie głazy odbijają się od ścian i sufitu komnaty niczym oszalałe piłeczki pingpongowe. Cała czwórka utkwiła wzrok w wylocie korytarza, jakby oczekując, że za moment jedna z tych „piłeczek" wyleci stamtąd wprost na nich.

Nie ujrzeli tam jednak nic poza gęstym dymem i pyłem uchodzącym z tunelu jeszcze przez kilka minut po wyciszeniu się odgłosów eksplozji.

— No, Bill, może ci się udało — przekomarzał się doktor Cooper.

— Żadne może, doktorze — odparł żartobliwie Bill. — Niech pan pójdzie i sprawdzi. Zostały nagie drzwi, czyste jak łza.

— Trzeba chwilę poczekać, aż opadnie pył. Jay, chyba przyszła już pora, żeby rozłożyć na górze sejsmometr*.

* Sejsmometr—przyrząd do mierzenia drgań skorupy ziemskiej, działający w oparciu o zasadę wahadła, (przyp. red.)

54

Ustaw kilka czujników dokoła kręgu, tak żebyśmy mogli znaleźć źródło tych wstrząsów. Gozan, może by pan z nim poszedł? Przyda się panu odrobina świeżego powietrza.

Jay uwielbiał obsługiwać sejsmometr. W gruncie rzeczy uwielbiał obsługiwać wszelkiego rodzaju urządzenia, sejsmometr był jednak jednym z jego ulubionych. Mimo że używał go już tak wiele razy, przyrząd ten nie przestawał go fascynować. Za jego pomocą można było zarejestrować kroki człowieka z odległości wielu mil. Gdyby zdarzyło się jeszcze jedno trzęsienie ziemi, sejsmometr byłby w stanie odczytać, gdzie ono powstało, jaką miało siłę oraz, co najważniejsze, czym było spowodowane.

Gozan pomagał Jayowi, jak tylko najlepiej potrafił. Towarzyszył mu w drodze po obwodzie martwego kręgu i pomagał rozmieszczać czujniki. Wkrótce jednak myśli doradcy prezydenta zaczęły krążyć wokół tego samego tematu, co poprzednio.

— Tak... — zaczął niepewnie z tym samym dziwnym uśmiechem na twarzy. — Co sądzisz o naszym wielkim odkryciu?

— Jest niesamowite! — odparł szczerze Jay. — Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co naprawdę kryje się za tymi drzwiami.

Gozan roześmiał się nerwowo.

— Jak to, nie wiesz? Skarb! Zaginiony skarb Nimroda

— powiedział, potem zniżył głos i zbliżył się do chłopca.

— Wiesz, gdybyś tylko chciał, mógłbyś się stać bardzo bogatym młodym człowiekiem.

Jay uśmiechnął się.

— Gdyby tam był skarb i gdyby należał do mnie. Ruszyli dalej. Gozan nie odstępował jednak chłopca

nawet na krok. Jay skupił całą uwagę na szukaniu miejsca na kolejny czujnik, mimo że ściszony głos Gozana wciąż brzęczał mu nad uchem.

55

—To ty... ty pomogłeś ojcu znaleźć skarb — wymamrotał Gozan. — Nie wiem jak ty, ale... ja zawsze sądziłem, że... skarb należy do tego, kto go znalazł.

— Prawo znaleźnego — odparł Jay, zajęty instalacją czujnika i sprawdzaniem jego odległości od innych czujników rozmieszczonych wokół kręgu.

— O to chodzi!—gorliwie potwierdził Gozan.—Prawo znaleźnego!

W wielkiej podziemnej komnacie doktor Cooper, Bill, Jeff, Tom i Lila badali dolną część drzwi, które zgodnie z obietnicą Billa były „czyste jak łza" i łatwo dostępne. Drzwi okazały się dwukrotnie wyższe, toteż ludziom stojącym u ich stóp zdawało się, że są jeszcze mniejsi niż poprzednio. Doktor uważnie przyjrzał się wyżłobieniu widocznemu w miejscu, gdzie łączyły się skrzydła wrót. Ostrożnie zbadał bardzo wąski rowek za pomocą precyzyjnego, ostrego narzędzia.

— Przede wszystkim ściśle dopasowane — oznajmił po chwili — świetnie wymierzone i mocno domknięte. Od wieków nikt ich nie otwierał.

— Można spróbować wiertarką—zaproponował Tom.

— Dobry pomysł, spróbujmy — zgodził się doktor.

Jay zaczynał powoli tracić cierpliwość do paplaniny Gozana, któremu po prostu nie zamykały się usta.

56

— Bardzo łatwo byłoby wywieźć skarb za granicę. Macie przecież samolot, macie ciężarówki...

— Gozan! — wybuchnął w końcu Jay. — Pan chce, żebym zabrał coś, co do mnie nie należy. To byłaby kradzież i zdrada! Może pan być pewien, że tego nie zrobię!

— Ale... dlaczego? Dobre jest to, co jest dobre dla ciebie!

Na te słowa Jayowi opadła szczęka.

— A co jest dobre dla mnie? Czy to wszystko, czego pan chce? To co się liczy dla pana? Niech pan posłucha! Ten, kto narusza prawa ustanowione przez Boga, działa na własną szkodę!

— Ale czy wasz Bóg nie chce, żebyście byli szczęśliwi? Czy On nie chce, żeby twój ojciec był szczęśliwy?

— Bóg chce, żebyśmy robili to, co do nas należy, to, czego On od nas oczekuje. Tylko wtedy jest się naprawdę szczęśliwym.

— Jay, ja tylko staram ci się pomóc! Cierpliwość Jaya wyczerpała się.

— Nie, wręcz odwrotnie, pan się stara rozbić naszą wyprawę! Proszę lepiej już nic nie mówić i zająć się rozstawianiem czujników. Czy może o zbyt wiele pana proszę?

Gwizd elektrycznego silnika potężnej górniczej wiertarki wypełnił salę kaskadą dźwięków. Zlany potem Tom całym ciężarem ciała napierał na jej kolbę, przystawiwszy wiertło u podstawy drzwi. Wszyscy wokół poczuli zapach spalenizny i po chwili wiertło najzwyczajniej się złamało.

— A niech to! — krzyknął ze złością Tom. — Nie dotykajcie tego wiertła, jest strasznie gorące.

57

*

— I jak to tam wygląda? — spytał doktor Cooper. Tom obejrzał miejsce, w którym starał się wcześniej

wywiercić dziurę.

— Niestety, panie doktorze, nic z tego nie będzie. Proszę spojrzeć, nie ma tu nawet zadrapania, chociaż użyłem diamentowego wiertła, najtwardszego, jakie mam.

Doktor Cooper wyprostował się i przesunął kapelusz w tył głowy.

— No cóż, w takim razie to nie jest brąz. Jaki metal może być tak twardy, że nie sposób nawet wywiercić w nim dziury? W starożytnym Babilonie nie było takich metali.

— I co teraz, doktorze — spytał Bill, a w obu rękach trzymał już po kilka opakowań plastykowego materiału wybuchowego.

— Dobrze, Bill, spróbujmy i tego. Rozłóż ładunki wzdłuż progu drzwi. Może uda nam się poluzować te wrota na tyle, żeby móc je potem otworzyć.

— Już się robi! — odparł Bill. — A niech to, zapomniałem o detonatorach...

— Ja pójdę — zgłosiła się Lila.

Jay i Gozan skończyli rozmieszczać czujniki i stali teraz nad samym sercem urządzenia — sejsmometrem, który umieszczony był na specjalnym statywie w środku okręgu, tuż przy Gardzieli Smoka. Jay nastawił odpowiednie zakresy pomiarowe, potem przystąpił do próbnego odczytu.

Gozan przyglądał się temu z fascynacją.

— Jak to działa?

Nie przerywając pracy, Jay udzielił mu niezbędnych wyjaśnień.

58

— Widzi pan te igły tutaj, te właśnie, które rysują linie na przesuwającym się papierze? Każda z nich jest podłączona do jednego z czujników i jeśli któryś z tych czujników zarejestruje jakiekolwiek drgania ziemi, igła zacznie poruszać się w górę i w dół, rysując linię falistą. Wykres jest potem analizowany, dzięki czemu możemy się dowiedzieć, co się dzieje tam na dole.

— Ale... niektóre linie już falują.

Jay zauważył to już wcześniej i próbował lepiej dostroić urządzenie, by uzyskać bardziej precyzyjny odczyt.

— Taak... Nic poważnego, przynajmniej na razie. Ale tam na dole coś się dzieje, gdzieś bardzo blisko drzwi...

Lila dotarła właśnie na szczyt schodów i, lekko zdyszana, ruszyła w stronę magazynu, gdy nagle poczuła pod stopami dobrze jej znane, nieprzyjemne drgania.

Jay i Gozan nie odrywali wzroku od sejsmometru. Jay w skupieniu obserwował faliste linie powstające na przesuwającym się papierze.

— W porządku — odezwał się po chwili. — Bardzo silne tąpnięcie... coś w rodzaju rozchodzącej się we wszystkich kierunkach fali...

59

— Tak! — odparł podekscytowany Gozan. — Czuję to! Ziemia wpadła w gniew!

— Sensor czwarty... piąty... ósmy... dziewiąty... o, ruszył i dziesiąty. Fale uderzeniowe rozchodzą się coraz dalej... od drzwi!

— Drzwi! Drzwi! Ktoś próbuje je otworzyć!

Lila szła dalej, mimo że coraz mocniejsze wstrząsy utrudniały chodzenie. „Co to za kraj — myślała sobie — gdzie trzeba przyzwyczaić się do trzęsień ziemi!" Zakołysa-ła się w prawo, potem w lewo. Jej ślady na piasku wyglądały tak, jakby przed chwilą przechodził tamtędy jakiś pijak. Gdy wreszcie dotarła do magazynu, cała ta prowizoryczna konstrukcja trzęsła się w posadach i skrzypiała niemiłosiernie, a drzwi kołatały na zawiasach. Sięgnęła do klamki.

Drzwi otworzyły się na oścież i Lila poczuła potężne uderzenie, które powaliło ją na ziemię. Co ją uderzyło? Wiatr? Wstrząs ziemi? Co sprawiło, że drzwi...?

Nagle osłupiała z przerażenia. Ów tajemniczy starzec o pooranej zmarszczkami twarzy, rozwianych, siwych włosach i wielkich, przenikliwie patrzących oczach stał teraz nad nią, trzymając w ręku ten sam zakrzywiony kostur. Wydawał się jej nawet straszniejszy niż poprzednio. Chciała krzyczeć, lecz głos uwiązł jej w krtani; chciała uciec, lecz nie mogła; chciała wstać, lecz ziemia trzęsła się tak bardzo, że i tego nie była w stanie zrobić. Przeżywała jakiś koszmarny sen.

Nagle starzec podniósł ją i zamknął w stalowym uścisku, jakby trzymał przed sobą duży pakunek. Czuła na

60

twarzy jego gorący oddech, gdy sprężystym krokiem biegł przez martwy krąg.

Próbowała się wyrwać, choćby rozluźnić jego uścisk, użyć którąś z technik samoobrony. Wszystko na nic. Była we władzy dziwnej istoty, która z oszalałym wzrokiem i z niezwykłą szybkością niosła ją w wiadome tylko sobie miejsce.

Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

r Starodawna ^ ^ inshrypgia /

Jay i Gozan obserwowali pracę sejsmometru, nie mając zielonego pojęcia o tym, co się dzieje za ich plecami.

Lila w końcu zdołała wydać z siebie pełen przerażenia krzyk, na którego dźwięk Jay i Gozan odwrócili się błyskawicznie. Ich oczom ukazała się upiorna postać unosząca gdzieś swą gwałtownie walczącą ofiarę. Bez chwili wahania rzucili się w pogoń, choć dystans ich rozdzielający był prawie niemożliwy do odrobienia.

Starzec obejrzał się przez ramię, a następnie zupełnie niespodziewanie zwolnił i zatrzymał się. „Co teraz?" — pomyślała Lila. Miała zamiar rzucić mu się do oczu, gdyby tylko zrobił jeden fałszywy ruch.

On jednak bardzo ostrożnie postawił ją na ziemi, mamrocząc przy tym: „Tu będziesz bezpieczna" — i uciekł niczym zwierzę tropione przez sforę myśliwskich psów.

Chwilę później dopadli do niej Jay i Gozan.

— Nic ci nie jest? — spytał Jay.

Lila już otwierała usta, by odpowiedzieć, gdy cała trójka została nagle oślepiona rozdzierającym błyskiem

62

jasnopomarańczowego światła. Równoczesny potężny wybuch ogłuszył ich na chwilę. Błyskawicznie padli na ziemię, osłaniając głowy rękami.

Drewniana szopa, spełniająca rolę magazynu, zmieniła się nagle w kulę ognia wyrzucającą z siebie we wszystkich kierunkach odłamki i strzępy swojej zawartości. Olbrzymia chmura dymu wzniosła się ku niebu. Odgłos eksplozji uderzył we wznoszące się wkoło wzgórza i skały, potem rozbił na niezliczone osobne dźwięki, które wypełniły dolinę echem jakby setek wybuchów. Deszcz odłamków i desek spadających na ziemię mieszał się ze strzępami papieru, które jak płatki śniegu wirowały w powietrzu.

Jay ostrożnie rozejrzał się wokoło. Najgorsze już się skończyło. Gozan i Lila wstali z ziemi.

— Szaman! —jako pierwszy odezwał się, a właściwie krzyknął Gozan. — Szaman Pustyni! To był on! Czy nic się panience nie stało?

— Nic ci nie zrobił? — dopytywał się Jay.

—Nie, chyba nie — odparła wreszcie dziewczynka. — A tobie nic nie jest?

— O mnie się nie martw — odparł Jay, a następnie zwrócił się do Gozana. — Co pan powiedział?

Gozan trząsł się ze strachu.

— To był Szaman Pustyni. To on wysadził szopę.

— Wie pan, kto to był?

— Szaman! Wróżbita! Nieśmiertelny! — Gozan nie przestawał się trząść. — Jest częścią legendy. Ludzie mówią, że pilnuje drzwi, że ma wielką moc, którą potrafi zniszczyć każdego, kto odważy się złamać odwieczne zaklęcie.

— Ech, niewiele się od pana dowiedzieliśmy — odparła sceptycznie Lila.

— Ale to prawda, panno Lilo. Była panienka w straszliwym niebezpieczeństwie.

63

— Wróżbita! — skonstatował Jay. — Raczej jakiś drobny sabotażysta. Dobrze, że mamy więcej materiałów wybuchowych w drugim magazynie.

Zrozpaczony Gozan gwałtownie pokręcił głową.

—Jesteśmy przeklęci! — lamentował głośno. — Obudziliśmy gniew Szamana Pustyni! Cały świat jest teraz przeciwko nam! Jesteśmy naznaczeni piętnem straszliwej śmierci!

— Nie... nie sądzę — przerwała mu Lila. — Wcale tak nie sądzę.

— Czemu nie? — spytał Jay.

— Nie wydaje mi się, żeby próbował mnie porwać. Czy widzieliście, jak zatrzymał się tutaj i postawił mnie na ziemi. Powiedział, że będę tu bezpieczna, czy coś w tym rodzaju. Myślę, że chciał mnie uratować, oddalić od miejsca wybuchu. Nie chciał, żeby mi się coś stało.

Opowieść Liii miała jakiś sens, reszta jednak nie tworzyła żadnej logicznej całości.

— Ostrzegł nas, żebyśmy nie otwierali drzwi. Potem wysadził nasze zapasy, najwyraźniej po to, żeby nam przeszkodzić. Co on właściwie chce zrobić?

— Chyba trzęsienie ziemi się skończyło.

— Nawet nie zauważyłem kiedy — zaśmiał się chłopiec. — Siostrzyczko, nigdy nie sądziłem, że możesz mnie zająć bardziej niż trzęsienie ziemi.

— Nie spodziewaj się, że zrobię to dla ciebie jeszcze raz.

Gozan spojrzał na nich pełnym żałości wzrokiem i wymamrotał:

— Ziemia trzęsła się tylko wtedy, gdy on tu był. Lila miała już dość tego tematu.

— Tata czeka na jakieś detonatory — powiedziała, wstając z ziemi.

— Tak — przyznał Jay. — Weźmy się do roboty. Niech no tylko ojciec zobaczy cały ten bałagan!

64

-M

Doktor Cooper wysłuchał opowieści Jaya i Liii przerywanej ozdobnikami wtrącanymi przez Gozana, następnie zamyślił się głęboko, pozostawiając resztę grupy w oczekiwaniu na dalsze polecenia. Doktor zmarszczył brwi, rozgarnął czubkiem buta piasek, przespacerował się gestykulując rękami, prowadząc jakiś wewnętrzny dialog z samym sobą. Potem wpatrzył się w drzwi, jak gladiator spoglądający z góry na swego przeciwnika albo generał oceniający siłę armii wroga. Wpatrywał się, myślał, a oni wszyscy czekali. Wreszcie wziął głęboki oddech.

— Odpowiedź na wszystkie nasze pytania znajduje się za tymi drzwiami — oświadczył po chwili.

Potem spojrzał na Billa, który nadal trzymał w rękach swe magiczne materiały wybuchowe, i rzekł:

— Otwórz je, Bill.

Bill uśmiechnął się tylko uspokajająco i natychmiast zabrał się do roboty, instruując innych, gdzie mają rozmieścić ładunki. Za pomocą drabin i lin sięgali jak najwyżej tylko mogli, by upchnąć ładunki w szparach między skrzydłami wrót a litą skałą. Bill nadzorował pracę każdego z nich, sprawdzał wielkość każdego ładunku oraz miejsce jego ulokowania. Wszystko musiało zostać wykonane dokładnie tak, jak należy. Praca trwała wiele godzin.

Potem zebrali się wszyscy, już nie u podnóża schodów, lecz na samym ich szczycie, na powierzchni. Tym razem Bill postanowił użyć detonatora radiowego oraz kilku przekaźników, toteż nie było potrzeby zbliżać się zbytnio do miejsca eksplozji.

65

— No, szanowni państwo — zwrócił się Bill do całej grupy — jeśli to nie pomoże, to już nic nie otworzy tych drzwi. Mam tylko nadzieję, że nie rozsadzimy całej groty.

— Wierzymy w ciebie, Bill — zapewnił doktor Cooper.

— Dziękuję — odparł tamten ponuro. Wyjątkowo poważnie podchodził do tego zadania,

zdając sobie sprawę, że nie będzie łatwe.

— Uwaga na kapelusze! — krzyknął i włączył detonator.

Jay, który w skupieniu obserwował wskazania sejsmometru, zobaczył nagle, jak wszystkie igły aparatu wyskakują poza płachtę papieru. Poczuli gwałtowny wstrząs pod stopami. Gardziel Smoka zadrżała, a potem ryknęła potężnie jak wściekły lew i wypuściła z siebie gęstą chmurę dymu, pyłu i gazu. Widok przypominał wybuch wulkanu. Wszyscy odsunęli się jak na komendę od krawędzi leja, gdy chmura wypłynęła z wnętrza groty i jęła rozpełzać się nisko nad ziemią, zasnuwąjąc wszystko czarną, nieprzyjemną mgłą.

— Hurrraaa! — wykrzyknął Bill. — To się nazywa rąbnięcie!

— Tylko jak to wygląda tam na dole? — zastanawiał się doktor Cooper. — Dziwiłbym się, gdyby grota to przetrwała.

— Proszę mi zaufać — odparł Bill.

Dopiero następnego dnia grupa doktora Coopera mogła bez ryzyka powrócić do prac pod ziemią. Obawy doktora nie sprawdziły się — Bill bardzo dobrze wykonał powie-

66

rzone mu zadanie. Komnata nie doznała żadnych większych zniszczeń; cała siła wybuchu skierowana była na ścianę, w której znajdowały się drzwi.

Potykając się w półmroku, pospiesznie ruszyli w tamtym kierunku. Po chwili Tom odnalazł włącznik i światło lamp wypełniło całą salę. Wszyscy stanęli jak wryci, gapiąc się z szeroko otwartymi ustami na roztaczający się przed nimi widok.

— Nie., nie wierzę własnym oczom! — odezwał się Bill.

Potężny wybuch dokładnie oczyścił wrota z wiekowego brudu — błyszczały teraz jak polerowany brąz. Ściany po obu ich stronach sprawiały wrażenie wyszlifowanych i dokładnie wytartych, jednakże same drzwi pozostały nie naruszone.

Podeszli bliżej, by obejrzeć szczegóły. Drzwi były teraz całkowicie odkryte, wolne od grubej warstwy kurzu i utrudniających dostęp skalnych kamieni. Nadal jednak pozostawały szczelnie zamknięte. Wznosiły się nad ich głowami niczym zaklęte wejście do zamku jakiegoś olbrzyma.

Widok ów wzbudził w Jayu, tak jak w całej reszcie, zachwyt i lęk. Drzwi były po prostu wspaniałe, błyszczały w jasnym świetle lamp. Chłopiec obejrzał je od góry do dołu, jeszcze raz rzucił wzrokiem na tajemniczą inskrypcję znajdującą się w połowie wysokości. Nagle dostrzegł coś, czego nikt z nich wcześniej nie zauważył.

— Tato — odezwał się pełnym podniecenia głosem — spójrz tam w górę.

— Gdzie?

— Tam, dokładnie nad inskrypcją. Co to takiego? Wszyscy spojrzeli we wskazane przez Jaya miejsce.

Tom roześmiał się cicho.

— No nie! — z niedowierzaniem odezwał się doktor. Dopiero Lila odważyła się wyrazić to, o czym wszyscy

myśleli.

67

— Wygląda jak dziurka od klucza.

— Zgadza się — odparł doktor, z trudem powstrzymując śmiech. — Dopiero ten ostatni wybuch odkrył ją spod warstwy kurzu.

—Legenda! — wybuchnął nagle Gozan. — Doktorze, inskrypcja!

— „Gwiazda, która leciała po niebie, przyniesie klucz i wszyscy zostaną uwolnieni" — wyrecytował doktor. — Świetnie! Czy to znaczy, że gdzieś jest klucz do tych drzwi?

— Skoro materiały wybuchowe nic tu nie wskórały — podsumował Bill — to może klucz się na coś przyda.

— Czas wejść na rusztowania — zarządził doktor Cooper. — Trzeba zbudować tu platformę i przyjrzeć się z bliska tej dziurce od klucza. Czy ktoś potrafi otworzyć drzwi bez klucza?

Nie było ochotników.

Wzięli się jednak ostro do pracy nad rusztowaniem, które umożliwiłoby im dostęp do zagadkowego otworu.

Lila zajęła się oczyszczeniem części narzędzi. Eksplozja spowodowała, że drobny pył pokrył wszystko, co znajdowało się wokoło, także niezbędne do pracy klucze o regulowanej średnicy, które należało natychmiast przetrzeć. Sięgnęła do kieszeni, by wyjąć chusteczkę, lecz zamiast niej wyjęła stamtąd skrawek papieru.

Rozwinęła go natychmiast, a w środku znalazła dziwny napis. Z trudem, marszcząc brwi i mrużąc oczy, starała się odczytać słowo po słowie, aż w końcu zawołała brata.

— Jay! Spójrz na to!

Jay skończył wbijać długi gwóźdź i podszedł do siostry.

— A co to takiego...?

— Ten dziwny starzec musiał mi to wczoraj wsunąć do kieszeni. Rozumiesz coś z tego, co tu napisane?

68

Oboje przybliżyli papier do światła, by lepiej widzieć. Pismo było prawie nieczytelne, jednak dzięki wzajemnej pomocy zdołali odszyfrować treść kartki. „Czekam na was... na ulicy Skorpiona... numer 1107... jutro o zachodzie słońca. Wszystko wytłumaczę."

— O rany! — odezwała się Lila. — Czyli to już dziś wieczorem.

— Tato! — zawołał Jay. — Myślę, że powinieneś to zobaczyć.

Słońce, jak ogromna, czerwona kula ognia, leniwie zbliżało się do piaszczystego horyzontu, gdy jeep prowadzony przez doktora Coopera wjechał do Zahidah. Na tylnym siedzeniu Jay i Lila studiowali mapę miasta w poszukiwaniu ulicy Skorpiona.

— O, jest, jest tutaj — zawołała dziewczynka. — We wschodniej części miasta.

— Tego właśnie się obawiałem — odparł doktor Cooper. — To zdecydowanie najmniej gościnna część miasta. Ulice są tam wąskie, ciasno zabudowane, tworzą labirynt, w którym łatwo się zgubić. Ludzie są biedni i zdesperowani. Pełno tam wszelkiej maści złodziei, kryminalistów, okultystów, czarowników...

— Szamanów? — dodał Jay.

— Przynajmniej jest jeden, jak sądzę.

— A jeśli to jest pułapka?

— Takiej okazji nie można zmarnować. Zdaję sobie sprawę, że lokalna policja nigdy nie zapuszcza się w tamte strony, po pierwsze dlatego, że jest tam zbyt wiele tajnych przejść i kryjówek, w których mogą schować się krymina-

69

liści, a po drugie ze strachu i z przesądów. Myślę, że ten starzec dobrze o tym wie.

— Brzmi to coraz gorzej — oświadczył Jay.

— Kimkolwiek jest, gdyby naprawdę chciał nas zabić, to sądzę, że już dawno mógł to z łatwością uczynić.

— A mnie się nadal wydaje — dodała Lila — że on chciał wtedy uratować mi życie.

— Ale za to wysadził nasz magazyn w powietrze — przypomniał jej brat.

— Co by znaczyło — zauważył doktor Cooper — że chce nas powstrzymać, a nie zabić. W tej części świata musi być po temu powód.

Z opływającego bogactwem centrum miasta skręcili na wschód i niemal natychmiast, zupełnie jakby przekroczyli jakąś granicę, znaleźli się w cuchnącym morzu nędzy i brudu. Mijali szeregi wąsko ściśniętych chatek i bud zbitych z kawałków desek, tekturowych kartonów, starych błotników samochodowych i wszystkiego, co tylko dało się w jakikolwiek sposób wykorzystać. Dym z palonego drewna wisiał w powietrzu tworząc gęsty smog drażniący nozdrza; hordy zdziczałych psów kręciły się po ulicach w poszukiwaniu żeru; półnagie, obdarte dzieci bawiły się w brudnym piachu pod rachitycznymi ścianami domów. Ulice były niczym więcej, jak tylko wąską przestrzenią między rzędami slumsów, której środkiem biegł rynsztok — królestwo szczurów. Brudni ludzie bez wyrazu twarzy wpatrywali się przed siebie niewidzącymi oczami.

Wjechali w labirynt wąskich uliczek prowadzących to w dół, to w górę, w prawo i w lewo, przez albo pod starymi, rozlatującymi się domami z kamienia i cegły, drewna i gliny, rupieci i różnorakich skrawków. Noc, tak jak i okolica, stawała się coraz ciemniejsza, toteż w odczytywaniu mapy Jay musiał pomagać sobie latarką. Zgodnie z instrukcjami chłopca, doktor Cooper skręcił w lewo, potem w prawo,

70

z trudem przecisnął jeepa pod nisko zawieszoną kładką dla pieszych, a następnie przejechał przez stare podwórze obok zniszczonej fontanny, z której wydobywał się zielony szlam. Potem zagłębili się jeszcze dalej w labirynt wijących się uliczek. Szare, kamienne ściany żałosnych domostw coraz bardziej się do siebie upodabniały.

Doktor Cooper zatrzymał samochód przed starym człowiekiem, obok którego stał spokojnie sparszywiały, wychudzony pies. Odezwał się do starca w dwóch czy trzech językach, zanim otrzymał wreszcie jakąś odpowiedź. Człowiek wskazał im kierunek i pojechali dalej.

Gęsta ciemność zakrywała już miasto, gdy jeep doktora stanął w miejscu, które wyglądało na koniec ślepej uliczki. Kamienne mury otaczały ich ze wszystkich stron niczym ściany kanionu lub więzienia. Kilka wąskich przejść odchodziło od małego placyku, na którym się znajdowali, żadne jednak z nich nie było wystarczająco szerokie, by mógł przejechać przez nie samochód. Doktor poświecił tu i ówdzie latarką, aż wreszcie dostrzegł wyblakłą tabliczkę, a na niej ledwie czytelny napis w języku arabskim.

— Ulica Skorpiona — przeczytał na głos.

— Och, wspaniale! — zawołała Lila, niepewnie się uśmiechając.

Doktor Cooper sprawdził broń.

— Dobrze, idziemy.

Wysiedli z samochodu i ruszyli wąskim korytarzem, który nie wiadomo jakim sposobem zyskał sobie miano ulicy. Przed nimi zalegała nieprzenikniona ciemność. Mogło się zdawać, że znajdują się w niebezpiecznej, mrocznej, wilgotnej jaskini, której kamienne ściany wznoszą się wysoko, niknąc w atramentowej czerni nieba. Zimny od wilgoci, śliski chodnik połyskiwał w świetle latarek.

— Trzymajmy się blisko siebie — nakazał doktor. Ruszyli krok po kroku, powoli, w całkowitej ciszy,

uważnie rozglądając się wokoło. Ciężkie, parne powietrze

71

zdawało się nieść ze sobą jakiś dziwny chichot, diabelski śmiech. Słyszeli, jak niewidoczne szczury umykały im spod stóp. Miau! Czarny kot przebiegł im drogę tak niespodziewanie, że dzieci aż podskoczyły ze strachu. Żółte, przyćmione światło świec posępnie migotało w oknach mijanych domów; w półmroku ciasnych izb od czasu do czasu pojawiały się nieme cienie mieszkających tam ludzi. Czasem spotykali spojrzenie dwojga żółtych oczu, których ciemność pozbawiła twarzy. Oczy przyglądały im się przez chwilę, potem znikały, straciwszy zainteresowanie.

— Ostrożnie, patrzcie pod nogi — wyszeptał doktor Cooper.

Powoli obeszli czarną, okrągłą dziurę tkwiącą dokładnie pośrodku chodnika. Zionęło z niej odorem ścieków i padliny.

Znów usłyszeli diaboliczny chichot.

— Jak daleko jeszcze? — spytała Lila idącego przed nią brata.

— Nie wiem — odparł cicho Jay. — Nie potrafię rozczytać tych numerów.

— Mam tylko nadzieję, że...

W tym momencie rozległ się stłumiony krzyk, szuranie stóp o podłoże, szelest ubrania, a potem zapadła cisza. Jay wyciągnął do tyłu rękę i zaczął machać nią w ciemnościach, ale nie znalazł ani śladu siostry.

— Lila?

Bez odpowiedzi.

— Lila?

Tym razem doktor Cooper usłyszał zdławiony krzyk syna, odgłosy wierzgania i szurania nogami. Natychmiast włączył latarkę, w której świetle ujrzał zarys czyjejś stopy niknącej w progu bardzo niskich drzwi.

— Jay! — zawołał.

Rzucił się do drzwi, otworzył je gwałtownym ruchem i znalazł się w pomieszczeniu przypominającym kreci tu-

72

T

nel. Sufit znajdował się tak nisko, że doktor musiał przykucnąć. Rozejrzał się we wszystkie strony i na końcu korytarza dostrzegł drzwi, które właśnie w tym momencie się zamykały. Bez chwili namysłu ruszył w ich kierunku, lecz nim dotarł na miejsce rozległ się odgłos przekręcanego klucza. Drzwi były zamknięte.

Magnum doktora bez trudu uporało się z tą przeszkodą — w korytarzu zahuczał strzał, a z zamka zostały tylko strzępy. Potężne kopnięcie dokonało reszty dzieła i już po chwili doktor stał za drzwiami, wpatrując się w wejścia do czterech korytarzy prowadzących w czterech różnych kierunkach. Wsłuchał się w panującą wokół ciszę. Z jednego z korytarzy dotarł do niego cichy szelest. Bez chwili namysłu ruszył w tamtą stronę, stanął przed następnymi drzwiami, pokonał je, doszedł do końca ślepego korytarza, wrócił na sam początek, wszedł do innego korytarza, nie znalazł w nim nic, wrócił, przeszedł przez cały trzeci korytarz, znów znalazł drzwi, otworzył je i... znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, z którego zaczął.

Zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w półmrok. Nasłuchiwał.

Znowu usłyszał ten diaboliczny chichot, a po nim daleki krzyk kota i tupot szczurzych łapek w ciemności. Ciężkie, gęste powietrze niosło ze sobą kropelki zatęchłej wilgoci, spływającej po ścianach jednostajnym kapaniem.

Po chwili był to jedyny dźwięk, jaki dobiegał z ciemności.

r Szaman > ¦\ Pustyni J

Prezydent Al-Dallam siedział wygodnie rozparty na miękkiej kanapie w swym prywatnym salonie i pogryzając to rodzynki, to orzechy, z zaciekawieniem oglądał na wielkim ekranie nowoczesnego telewizora satelitarną transmisję meczu piłkarskiego. Nagle wielkie, zdobione drzwi salonu otwarły się z hukiem i do środka wpadł niczym armia najeźdźcy nie kto inny jak doktor Cooper.

— Panie prezydencie! — zakrzyknął rozwścieczony Amerykanin.

Całkowicie zaskoczony szejk natychmiast zerwał się na równe nogi, mierząc doktora pytającym wzrokiem.

— Co to ma znaczyć? — wykrztusił przez usta pełne rodzynek.

Jeden z ochroniarzy prezydenta wbiegł do salonu i starał się za wszelką cenę obezwładnić doktora, ten jednak zadał mu niezwykle bolesne uderzenie łokciem w żołądek i było jasne, że nie zamierza się łatwo poddać.

— Zostaw go — rozkazał prezydent i ochroniarz potulnie opuścił pokój. — Doktorze, to, co pan zrobił, jest w najwyższym stopniu niestosowne!

74

— Nie mam czasu na dobre obyczaje, panie prezydencie. Moje dzieci zostały porwane.

— Co takiego?

— Pojechaliśmy na umówione spotkanie do miasta. Nagle ktoś je schwytał i uprowadził. Potrzebuję pańskiej pomocy! Pańskiej policji!

Prezydent najwyraźniej niezupełnie rozumiał o co chodzi rozgorączkowanemu gościowi.

— Porwane?

— Czy pan nie wie, co znaczy „porwać kogoś"? — z sarkazmem spytał poirytowany doktor Cooper.

To z kolei zdenerwowało Al-Dallama.

— Oczywiście, że wiem...

— Więc potrzebuję pańskiej pomocy. Nie ma czasu do stracenia.

Prezydent wzniósł oczy do góry i opadł na kanapę.

— Porwane — wysapał niecierpliwie. — Och, te dzieci! Wiedziałem, że będą z nimi tylko same kłopoty. Doktorze, zaprosiłem pana do naszego kraju po to, żeby otworzył pan tajemnicze drzwi, ale jak dotąd z tego powodu mam tylko przez pana same przykrości. I te pańskie dzieci, które pozwalają się komuś uprowadzić!

Doktor Cooper nie wierzył własnym uszom. Obszedł wielką kanapę i stanął przed prezydentem twarzą w twarz.

—Czy nie potrafi pan myśleć o niczym innym jak tylko o tych drzwiach! Gdzie twoje serce, człowieku! Moje dzieci znajdują się w niebezpieczeństwie! Żądam, żeby mi pan udzielił pomocy! Oferuję nagrodę!

Po tych słowach wypowiedzianych przez doktora Coopera rozległo się głośne chrapanie i chrząkanie, a potem zachrypnięty głos spytał niewyraźnie:

— Hmm... nagrodę?

Wielka, okrągła głowa Gozana ukazała się nad wałkiem, zastępującym oparcie, stojącej w rogu sofy, na której

75

doradca prezydenta spał cały ten czas. Słowo „nagroda" podziałało jednak na niego jak najlepszy budzik.

—Tak—potwierdził zdecydowanie doktor.—Temu, kto odnajdzie moje dzieci, dam nagrodę.

— Ile? — spytał Gozan, szczerząc zęby w łakomym uśmiechu.

— Może pan sam ustalić cenę.

Prezydent znów wstał z kanapy, targany coraz większym gniewem.

— Moja cena to otworzenie drzwi! Po to tu pana sprowadziłem!

Doktor Cooper nie należał jednak do ludzi, których łatwo by było onieśmielić czy zastraszyć, nawet tak ważnej osobistości, jaką był szejk.

— Dopóki moje dzieci się nie znajdą, wszelkie prace przy drzwiach zostaną całkowicie wstrzymane — powiedział mrużąc znacząco oczy.

Prezydent spuścił wzrok, a następnie powoli przeniósł spojrzenie na Gozana.

— Gozan, masz znaleźć dzieci.

Z wdziękiem ślimaka Gozan podniósł się z sofy.

— Oczywiście, panie prezydencie, oczywiście. Za odpowiednią cenę.

— Czy twoje życie wydaje ci się wystarczająco wysoką ceną? — spytał prezydent lodowatym głosem.

Przemiana, jaka nastąpiła w Gozanie, była doprawdy zadziwiająca. Energicznie wystąpił na środek salonu i spytał rzeczowo:

— Gdzie po raz ostatni widziano pańskie dzieci, szanowny doktorze?

— Na ulicy Skorpiona, we wschodniej części miasta. Gdyby w tym momencie doktor Cooper na wylot

przebił serce Gozana sztyletem, to mina doradcy prezydenta wyglądałaby prawdopodobnie dokładnie tak samo.

76

— Na... na... na ulicy Skorpiona! — wysapał z przerażeniem.

Prezydent także sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

— A cóż pan tam robił? Gozan nerwowo pocierał dłonie.

— Szaman! To z pewnością był Szaman Pustyni!

— Tak jest, zgadza się — potwierdził doktor Cooper. Twarz prezydenta poczerwieniała ze złości.

— A więc ten staruch znów wyszedł z ukrycia? To jego sprawka?

Gozan przystąpił do niezbędnych wyjaśnień.

— Panie prezydencie, Szaman pojawił się dotychczas dwukrotnie przy Gardzieli Smoka. Najpierw próbował uprowadzić panienkę Lilę, ale udało nam się go wystraszyć, a później wysadził w powietrze magazyn pełen materiałów wybuchowych.

Prezydent ponownie opadł na kanapę, ale najwyraźniej nie z uczuciem ulgi.

— Szaman wrócił!

— Co wiadomo o tym... o tym Szamanie — dopytywał się doktor.

—Jest wróżbitą—z przejęciem odrzekł Gozan—potężnym czarownikiem!

— Raczej wichrzycielem! — przerwał mu Al-Dallam. — Przyniesie zgubę temu państwu i moim planom! Za każdym razem, kiedy jakaś zagraniczna ekspedycja przybywa tu, aby wejść do Gardzieli Smoka, ten przebiegły, stary lis wychodzi z ukrycia i zaczyna używać swoich sztuczek. Wydaje mu się, że jest jakąś wyrocznią, albo co! Groził już nie tylko mnie, ale całemu narodowi, próbując odwieźć nas od otwarcia drzwi!

— To dlaczego go nie aresztowaliście?

— Mieszka na ulicy Skorpiona! — wybuchnął Gozan.

— Ulica Skorpiona — dodał posępnie szejk — jest istną pułapką dla każdego, kto przychodzi z zewnątrz,

77

a szczególnie dla naszej policji. Tam go szukać, to tak, jak szukać lwa w jego jaskini. Są tam setki tajnych przejść, ukrytych alejek, drzwi, kryjówek, korytarzy, o których istnieniu wie tylko Szaman. Gdybyśmy zdecydowali się wejść do tego labiryntu, mógłby z nami zrobić wszystko, co tylko by mu się podobało.

— Czyli dokładnie to, co zrobił z Jayem i Lila — zauważył doktor Cooper.

— Są w śmiertelnym niebezpieczeństwie — odparł z grobową miną Gozan. — Musimy... musimy ich odnaleźć... w jakiś sposób!

Dokładnie w tej samej chwili, w jednej z małych, mrocznych, obskórnych chat, gdzieś w głębi labiryntu krętych ulic, Jay i Lila siedzieli pod ścianą, tuląc się do siebie. Oboje patrzyli na stojącą nad nimi w półmroku zjawę — odzianego w łachmany starca o twarzy zrytej zmarszczkami, Szamana Pustyni. Podświetlony bladym płomieniem świecy, rzucał długi, drżący cień na nie heblowane drzwi za jego plecami.

Pierwszy odezwał się głosem pełnym złości Jay.

— Dobra, porwałeś nas, przytargałeś tutaj i założę się, że nie masz zamiaru nas wypuścić. Więc co dalej?

Starzec blokował dostęp do drzwi, jednak ku zdziwieniu Jaya i Liii sprawiał wrażenie nie mniej przestraszonego niż oni sami. Wreszcie odezwał się głosem niskim i drżącym.

— Proszę... nie róbcie mi krzywdy. Nie mam wobec was złych zamiarów.

78

Rodzeństwo wymieniło pytające spojrzenia. Co to za porywacz?

Oczy starca pełne były strachu, zdawało się wręcz, że wolałby otworzyć drzwi i uciec jak najdalej.

— Proszę, nie rzucajcie na mnie przekleństwa — błagał. — Pozwólcie mi znaleźć łaskę w oczach waszego Boga. Muszę z wami porozmawiać!

Jay i Lila postanowili podjąć tę grę; jak na razie wszystko wskazywało na to, że wygrywają.

— Dobrze — odparł z namysłem Jay. — O co ci chodzi?

— Przekonałem się, że Bóg, któremu służycie, jest naprawdę silny. Co ja mówię — najsilniejszy ze wszystkich! Potrzebuję waszej pomocy!

— Powoli, nie tak szybko — przerwała mu Lila. — Wyjaśnijmy najpierw sprawę naszego magazynu. Dlaczego go wysadziłeś?

— Musiałem was powstrzymać. Wam... wam nie wolno otworzyć drzwi. Musicie mi wierzyć, nie kryją się za nimi żadne skarby, jedynie zło.

— A skąd ty to wiesz? — spytał Jay.

Starzec zamiast odpowiedzieć, powoli zbliżył się do jednej z szafek, odsuną} zasłaniający ją gruby koc i wyjął stamtąd dziwne, czarne pudełko. Podszedł z nim do stojącego na środku pokoju stołu i przysunął bliżej rozmigotaną świecę.

— Jestem strażnikiem Świętej Szkatuły — oświadczył starzec.

— Strażnikiem Świętej Szkatuły? — powtórzyła Lila, podchodząc wraz z bratem do stołu.

Starzec przechylił czarne pudełko tak, by mogli obejrzeć jego wieko.

— Coś takiego! — zawołał Jay.

— Inskrypcja! — krzyknęła Lila. — To taka sama inskrypcja jak ta, którą znaleźliśmy na drzwiach.

79

Jay rozpoznał znajome mu znaki.

— „Gwiazda, która leciała po niebie..."

Starzec dokończył zdanie, wskazując kolejne symbole na wieku.

— „...przyniesie klucz i wszyscy zostaną uwolnieni."

— Co to za pudełko? — spytał Jay. — Co w nim jest?

— Według naszych starożytnych podań — odrzekł Szaman Pustyni —jest to Święta Szkatuła Shandago, boga ziemi.

— A co jest w środku? — nalegał Jay.

Starzec zawahał się przez moment, jak gdyby zaraz miał im wyjawić jakąś bardzo starą, zakazaną tajemnicę.

— Według naszych starożytnych podań... — Znów się zawahał. — ...zawiera jedyny klucz, którym można otworzyć zakazane drzwi Shandago!

Jay i Lila wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Starali się nie okazywać podekscytowania, mieli jednak świadomość, że oto otwiera się przed nimi odpowiedź na niezwykle intrygującą zagadkę.

— Drzwi Shandago? — ostrożnie spytał Jay.

— To drzwi w Gardzieli Smoka! — oznajmił im starzec, niemal wyrzucając z siebie te słowa.

— I to ty masz do nich klucz? — zagadnęła Lila.

— Według naszych starożytnych podań, Święta Szkatuła zawiera klucz...

— Nie wiesz tego na pewno? —-wtrącił Jay.

— Nikomu nie wolno otwierać Świętej Szkatuły.

— Nigdy jej nie otwierałeś?

— Tylko Shandago, bóg ziemi, może otworzyć Świętą Szkatułę i to tylko we właściwym czasie.

— Hmm... a jaką ty w ogóle wyznajesz religię? — zapytała Lila.

Starzec spojrzał na nich oczami pełnymi łez.

— Ja jestem... byłem... chaldejskim czarownikiem, wróżbitą — zaczął tłumaczyć. — Wszyscy moi przodko-

80

wie i krewni byli Chaldejczykami i magami, dobrze obeznanymi z tajemnymi wierzeniami starożytnego Babilonu. Przez stulecia czciliśmy duchy natury, księżyc, gwiazdy... i Shandago, boga ziemi!

Spojrzał na starą, czarną szkatułę i przesunął długimi, sękatymi palcami po jej wieku.

— I byliśmy też strażnikami Świętej Szkatuły Shandago. Dostałem ją od mojego ojca, który otrzymał ją od swojego ojca, a ten z kolei też od ojca. Z pokolenia na pokolenie opieka nad Świętą Szkatułą przechodziła w ręce kolejnych członków naszego rodu.

— Czy mamy przez to rozumieć — spytał Jay — że nigdy, choćby nawet raz, nie otworzyłeś tej skrzynki?

— Nikomu nie wolno jej otwierać — odparł starzec, a jego oczy błyszczały w świetle świec. — Nie powinniśmy nawet o tym mówić. Mój ojciec... — głos nagle mu się załamał pod wpływem straszliwego wspomnienia

— mój ojciec spróbował kiedyś otworzyć Świętą Szkatułę i zginął okropną śmiercią! Niczego go nie nauczyła śmierć jego ojca, który także zginął, próbując ją otworzyć.

— Innymi słowy, mamy tu do czynienia z klątwą — podsumowała Lila.

—Z klątwą, której nikt dotąd nie zdołał przezwyciężyć

— odparł starzec nachyliwszy się w ich stronę, a jego oczy zabłysnęły żywszym światłem. — Ale wasz Bóg jest potężniejszy niż jakakolwiek klątwa, tak? Słyszałem, jak to mówiliście, a potem zbliżyliście się do drzwi i nic wam się nie stało!

— Cóż, nasz Bóg jest ponad wszelką wątpliwość potężniejszy od tego... tego Shandago — odparł Jay. — Ale jaki związek z całą sprawą ma ten twój bóg? Czy chcesz powiedzieć, że drzwi w Gardzieli Smoka są dziełem twego boga ziemi?

Starzec znów wskazał na inskrypcję.

81

— To on jest tą gwiazdą! Gwiazdą, która zleciała z nieba!

— Zleciała? Myślałem, że to słowo znaczy „leciała".

— On jest gwiazdą z nieba — powtórzył tamten, następnie nachylił się nad stołem i zniżył głos, jakby miał im powierzyć największy sekret. — Duch waszego Boga bezustannie mnie nachodzi! Posłuchajcie mnie, wasz Bóg nie chce mnie zostawić w spokoju! Nie odstępuje mnie; przemawia do mojej duszy. To On sprawił, że ujrzałem prawdę i teraz już wiem, że Shandago to kłamca.

Po tych słowach westchnął głośno i niespokojnym wzrokiem rozejrzał się po pokoju, jakby w obawie, że pogański bóg, któremu służył, może być świadkiem jego zdrady.

— Ta oto Święta Szkatuła... — wyszeptał po chwili — i drzwi w Gardzieli Smoka... i bóg ziemi... wszystko to jest straszliwym złem. Shandago to kłamca. Omamił naród nepurski, każąc mu wie—rzyć, że za drzwiami znajduje się nieprzebrane bogactwo i że warto próbować je otworzyć, podczas gdy w środku czeka tylko zło, straszliwe zło, które Shandago chce wypuścić na świat. Proszę, nie otwierajcie drzwi. Porzućcie swe zamiary!

—Przepraszamy na moment—powiedział Jay, odciągając siostrę na stronę.

Oboje stanęli w kącie pokoju plecami do starca i zaczęli się naradzać.

— Co o tym sądzisz? — spytał Jay.

—Nie za bardzo rozumiem, o czym on mówi. Wszystko to razem nie ma sensu.

— Myślę, że ma sens, jeśli umie się to odpowiednio zinterpretować. Zastanów się, Lila. Nimrod był przez starożytnych Babilończyków uważany za bóstwo. Święcie wierzyli, że każdego dnia ich władca zamienia się w słońce i wędruje po niebie.

82

T

W oczach Liii ukazał się błysk zrozumienia.

— Gwiazda z nieba?

— No właśnie. Cały ten lęk i zabobony są częścią starodawnych, tajemniczych religii, to jasne, ale gdy odrzucić legendy i mity, to co zostaje?

— Klucz do tych wstrętnych drzwi.

— I skarb Nimroda.

— To co robimy?

— Modlimy się i ruszamy tropem tej zagadki. Powrócili do stołu, przy którym cierpliwie czekał na

nich starzec.

— W czym możemy ci pomóc? — zapytał Jay. Starzec przyjął słowa Jaya z wyraźną ulgą.

— Bóg, któremu służycie, jest potężniejszy od wszystkich innych bogów, nawet od boga ziemi. To nie ja posiadam tę... Świętą Szkatułę, lecz ona posiada mnie! Shandago kieruje moim życiem, przerażają mnie jego tajemne moce, ale teraz... skoro tu jesteście, skoro sprowadziliście tu ze sobą waszego potężnego Boga, chciałbym wiedzieć... — Oczy starego mężczyzny wypełniły się łzami, pomarszczone ciało zaczęło drżeć. — Chciałbym wiedzieć, czy wasz Bóg nie mógłby mi pomóc uciec, uwolnić się od zaklęcia Świętej Szkatuły i od Shandago! Wasz Bóg może mieć władzę nad klątwą, która na mnie ciąży.

— Nasz Bóg nazywa się Jezus — łagodnie odezwała się Lila. — Z pewnością ma władzę nad klątwą, o której mówisz. Ma władzę nad każdą klątwą.

Była to wspaniała nowina dla trzęsącego się ze strachu Szamana Pustyni.

— A więc do Niego muszę się zwrócić! Proszę, skoro przychodzicie w imieniu Jezusa, zabierzcie ode mnie Świętą Szkatułę. Zniszczcie ją razem z jej przekleństwem! To przywróci mi wolność!

Lila nachyliła się w jego kierunku i odezwała się płynącym prosto z serca głosem:

83

— Wydaje mi się, że musisz po prostu uwolnić się od swego grzechu.

Starzec pokiwał głową:

— Całe życie poruszałem się w ciemności i strachu. Moje grzechy są jak łańcuch przykuty do serca.

— Posłuchaj — odezwał się Jay, kładąc dłoń na ramieniu starca. — Przez cały ten czas pracowałeś dla złego ducha. Pozwól, że opowiemy ci o Jezusie.

I zaczęli opowiadać. W starej, rozpadającej się chałupie, przy słabym świetle świecy, Jay i Lila mówili staremu chaldejskiemu czarownikowi, jak odejść od starożytnych, szamańskich praktyk i znaleźć prawdziwy pokój duszy i przebaczenie w Jezusie. Musieli w prostych słowach tłumaczyć mu Ewangelię, tak by w końcu pojął, że Jezus, czysty i święty Syn Boży, zapłacił własnym życiem za wszystkie grzechy każdego człowieka, po to, by każdy mógł być wolny od grzechu, strachu, śmierci, a nawet złych duchów i fałszywych bożków rządzących ich życiem.

Złączywszy drżące dłonie w żarliwej modlitwie, starzec zaszlochał i zapłakał głośno.

— Wyrzekam się Shandago, boga ziemi. Nie będę już więcej czcił słońca, księżyca, gwiazd, ani duchów zmarłych. Od dziś wierzę tylko w jedynego, prawdziwego Boga — Ojca i Syna i Świętego Ducha. Dziękuję Ci, Jezusie.

Pokój wydał im się nagle nieco jaśniejszy. Starzec ronił łzy szczęścia, wznosząc oczy ku niebu, unosząc ręce w geście radości i dziękczynienia.

W przypływie radości żadne z nich nie zauważyło stojącej za oknem tajemniczej sylwetki, która przysłuchiwała i przyglądała im się w milczeniu.

Starzec wziął głęboki oddech i po raz pierwszy od wielu lat na jego twarzy zagościł uśmiech.

— Czuję się jak nowo narodzony! — oświadczył radośnie.

84

— Narodzony powtórnie: takiego określenia użył Jezus! — odparł z uśmiechem Jay.

Starzec klasnął w dłonie i roześmiał się.

— Tak, tak! Rozpocząłem nowe życie! Nie ma już w nim miejsca na klątwy i zło!

Nagle jednak jakby oprzytomniał, uspokoił się, coś sobie przypominając.

— Ale te drzwi! Drzwi nadal tam są! Nie wolno ich otwierać!

Chwycił czarną skrzynkę i wsunął ją Jay owi prosto w ręce.

— Proszę, twój Bóg... nasz Bóg, daje ci siłę. Weź tę szkatułę i zniszcz ją.

— Dobrze — odrzekł chłopiec — ale najpierw ją otworzę.

Twarz starca pobladła z przerażenia. —Nie! Tylko nie to! Otworzyć Świętą Szkatułę znaczy umrzeć!

— Nasz Bóg jest potężniejszy, pamiętaj.

— Tak, jest potężniejszy, ale...

— Nie martw się — uspokajała go Lila. — Szkatuła nie jest już niebezpieczna.

— Będę ostrożny — zapewnił go Jay. — Czas już jednak otworzyć tę tajemniczą skrzynkę.

Jay wyciągnął nóż i niezwykle ostrożnie zaczął podważać wieko. Przerażony starzec wolno odsunął się od stołu.

Stare, ciemne drewno było twarde jak stal, zaś wieko mocno przylegało do skrzynki. Podobnie jak drzwi, szkatuła nie była otwierana od wieków. Jay uparcie wpychał ostrze noża w wąską szparę.

Nagle wydało im się, że światło w pokoju przygasło.

— Co się stało? — wyszeptała Lila.

— Spokojnie — odparł Jay. — Pewnie jakaś chmura przesłoniła księżyc, albo coś w tym rodzaju.

85

Z tonącego w ciemności kąta pokoju dobiegło ciche pytanie starca:

— Jezu, czy nas obronisz?

— Obroni.

Jayowi zdawało się, że w jednym z czterech rogów skrzynki szpara stała się nieco szersza. Zaczął napierać na to właśnie miejsce, a potem przesuwał nóż wokół wieczka, powiększając szczelinę o coraz to parę milimetrów. Okruchy brudu i kurzu spadały na blat stołu.

Gdzieś w odległym końcu ulicy Skorpiona rozległo się przeciągłe, żałosne wycie psa.

Lila powoli zaczynała tracić zimną krew.

— Jay, lepiej się pospiesz.

— Nie chcę zniszczyć tej skrzynki — odparł, nie przerywając pracy.

Pod naporem noża szpara stawała się coraz szersza, aż wreszcie wieko zaczęło się poruszać.

— Jeszcze tylko trochę — odezwał się Jay. Słyszał szybki, nerwowy oddech schowanego w rogu

starca. Pokój tonął w półmroku.

— Jak tam, Jay? — spytała Lila.

Ona także odsunęła się od stołu, przyglądając się wysiłkom brata z pewnej odległości.

— Już prawie puściło — odrzekł.

Nacisnął trochę mocniej i wieko drgnęło, aż wreszcie zaczęło unosić się milimetr po milimetrze, milimetr po milimetrze. Na koniec otworzyło się całkowicie.

Pokój wypełnił się zatęchłym zapachem pleśni, zupełnie jakby otworzyli jakiś starodawny grobowiec. Kłęby drobnego, szarego pyłu opadły z wieka na stół, na którym Jay postawił skrzynkę. Pył wypełniał także jej wnętrze. Jay wziął ze stołu łyżkę i nabrał nią odrobinę szarej substancji. Odkrył, że były to kawałki materiału w stanie całkowitego rozkładu. Odłożył je na bok. Resztki sukna natychmiast rozsypały się w proch.

86

Lila podeszła do stołu, ciekawa tego niezwykłego widoku. Szary pył unoszący się w powietrzu drażnił jej nozdrza, toteż głośne kichnięcie przyniosło jej natychmiastową ulgę. Po chwili także starzec bardzo nieśmiało zbliżył się do stołu. Cała trójka wpatrywała się w zawartość Świętej Szkatuły.

Jay ponownie posłużył się łyżką, za pomocą której przystąpił do wybierania szarego pyłu oraz resztek zbutwiałego sukna. Już po kilku ruchach łyżka natrafiła na coś metalowego. Z piersi Jaya wydobyło się westchnienie...

Sięgnął do wnętrza skrzynki i bardzo ostrożnie wyjął stamtąd jakiś przedmiot, z którego małymi grudkami opadał pył. Przykry zapach stawał się nie do wytrzymania.

— Udało się, jak sądzę... — odezwała się Lila.

— Widzę to, widzę to na własne oczy — z niedowierzaniem powtarzał starzec.

Jay zdmuchnął pył i zaczął wycierać przedmiot kawałkiem starej szmaty. Im dłużej wycierał, tym większy blask dobywał się z przedmiotu, aż wreszcie ujrzeli, że jest on zrobiony z pięknego, połyskującego metalu przypominającego brąz.

— To ten sam metal, z którego zrobione są drzwi! — zauważyła Lila.

— Coś takiego! — zachwycał się Jay, z zainteresowaniem obracając przed oczami błyszczący przedmiot.

Metalowy przedmiot sprawiał wrażenie jakiegoś dziwnego narzędzia ogrodniczego. Składał się nań długi, wąski trzonek, na którego jednym końcu znajdowała się niewielka rączka, zaś na drugim — coś w rodzaju łapy z palcami.

Po chwili namysłu Jay doszedł do wniosku, że wie, do czego służy tajemniczy przedmiot.

— Pamiętacie kształt dziurki od klucza, którą znaleźliśmy w drzwiach? Trzyma się to z tej strony, a następnie wkłada się ten koniec, ten z palcami, do zamka. Proste, co?

87

— Klucz do drzwi Shandago! — wykrzyknął starzec.

— Albo Nimroda — dodał Jay.

Nagły powiew zimnego wiatru przeleciał po ich plecach. Wąskie uliczki na zewnątrz rozbrzmiewały przejmującym wyciem i ujadaniem coraz większej liczby psów.

— Boję się — wyszeptał starzec.

Jay nie słyszał słów byłego Szamana Pustyni; był zbyt zajęty własnymi dociekaniami na temat klucza, by zwrócić na nie uwagę.

— Wszystko się zgadza. Starożytni Chaldejczycy przejęli swą tajemniczą religię i wierzenia od Babilończy-ków, od Nimroda. Oczywiście Nimrod, przekazując religię Chaldejczykom, ofiarował im również klucz do swego skarbca. Przechowywanie tego klucza stało się częścią ich religii.

—To nie wszystko—odezwał się starzec, rozglądając się niespokojnym wzrokiem po pokoju. — Siły zła nie śpią dzisiejszej nocy. Czuję to.

Zimny powiew wiatru znów przedarł się przez okno i zafalował płomieniem świecy.

— Lila, spróbuj zamknąć okiennice. Dziewczynka zrobiła zaledwie parę kroków w stronę

okna i krzyknęła przeraźliwie.

— Co się stało?! — zawołał Jay i w ułamku sekundy znalazł się przy siostrze.

— Ktoś stał na zewnątrz! — wykrztusiła przerażona. Starzec także zbliżył się do nich, starając się przeniknąć wzrokiem panującą za oknem ciemność.

— Nikogo nie widzę — odezwał się po chwili.

— A ja widziałam! — upierała się Lila. — Widziałam człowieka w kapeluszu z szerokim rondem. Stał przy samym oknie.

Wszyscy troje wyjrzeli na zewnątrz, jednak wąska uliczka była całkowicie pusta.

88

— No cóż, już sobie poszedł — powiedział Jay.

Odwrócili się twarzami do środka pokoju.

Starzec westchnął głośno, oparł się plecami o ścianę i położył rękę na sercu. W oczach miał przerażenie. Jay i Lila podążyli za jego nieprzytomnym spojrzeniem.

Lodowaty wiatr wpadał przez otwarte na oścież drzwi i krążył po pokoju, bawiąc się z przestraszonym płomieniem świecy jak kot z myszą. Stara drewniana szkatuła nadal stała otwarta na stole, lecz klucza — klucza do drzwi w Gardzieli Smoka —już w niej nie było.

J \

zdrada

Jay rzucił się do drzwi, lecz ledwie zdążył wypaść na ulicę, a już poczuł na ramieniu stalowy uścisk dłoni starca.

— Puść mnie! — krzyknął Jay. — On ma klucz!

— Nie! Nie! — upierał się starzec. — Nie na ulicy Skorpiona. Nigdy go nie znajdziesz. Zgubisz się tylko, a wtedy on znajdzie ciebie.

— Ale on ma klucz.

— Ma także zaklęcie.

— Żadne zaklęcie nie istnieje.

— Czyżby?

Nagle rozległ się straszliwy huk pioruna, po którym nastąpił potężny podmuch rozszalałego wiatru. Księżyc schował się za atramentowoczarną zasłoną gęstych chmur, a wycie psów rozbrzmiewało już w całym mieście. Skądś dobiegł ich dziwny krzyk, i jeszcze jeden, potem rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask kota.

— Musimy odnaleźć waszego ojca — odezwał się starzec. — Musimy mu wszystko wytłumaczyć. Pokażę wam drogę powrotną. Bez zwłoki ruszyli poprzez straszli-

90

^

wą ciemność zalegającą w nie kończącym się labiryncie ulic i alejek. Jay i Lila nie mieli zielonego pojęcia, którędy i dokąd idą, ale starzec zdawał się znać każdy zakręt, każde drzwi, każdy wąski korytarz. Szedł przodem, ciągnąc ich za ręce, schylając się, biegnąc i skacząc, wzdłuż ścian, przez drzwi, nad wysokimi progami. Przeskakiwali z dachu na dach, wspinali się i schodzili po długich, niebezpiecznych schodach.

Chmury nad ich głowami nie przestawały gęstnieć. Co jakiś czas nagły, niespodziewany blask błyskawicy rozrywał ciemność z przerażającym hukiem.

Starzec biegł bez chwili wytchnienia, ciągnąc za sobą Jaya i Lilę. Dotarli do wysokiego muru, od którego w górę prowadziły stare, kamienne schody, zaś w dół — bardzo wąski tunel.

— Schody są bezpieczniejsze — wyjaśnił przewodnik — ale tunel jest szybszy.

— Idziemy tunelem — zdecydował Jay.

Nim Lila zdążyła wyrazić swoje zdanie na ten temat, wszyscy troje zanurzyli się w wąskiej dziurze i już po chwili obsuwali się w dół po grząskiej powierzchni, śliskiej od deszczowej wody, która spływała uchodzącymi do tunelu kanałami. Wreszcie zatrzymali się na podłodze jakiejś podziemnej krypty. Wystraszone szczury wielkości kotów czmyhały we wszystkich kierunkach. W świetle latarki Jay dojrzał, że ściany wyłożone są setkami ludzkich czaszek spoglądających przed siebie pustymi oczodołami.

— Krypta grobowca? — spytał.

— To miejsce tabu — wyjaśnił starzec. — Ale także dobre przejście, jeśli ktoś jest wolny od klątw.

Szli dalej, schylając się pod niskimi belkami i rozbryzgując stopami wielkie kałuże czarnej, cuchnącej wody. Gęsto plecione, lepkie pajęczyny przyklejały im się do twarzy, lecz ścierali je tylko niecierpliwymi ruchami rąk i szli dalej, dalej, dalej.

91

W końcu, przecisnąwszy się przez bardzo wąską szparę między dwiema kamiennymi ścianami, dotarli do potężnego szybu, wielkiej studni, której odległe dno tonęło w ciemnościach, zaś szczyt wznosił się wysoko nad ich głowami. Strugi wody spływały po ścianach szybu, a oślepiające błyskawice odbijały się w nich jasnym, niebieskim blaskiem, oświetlając wnętrze studni.

Wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się w górę rząd prymitywnych, kamiennych uchwytów dla rąk i podpórek dla nóg. Starzec zaczął się po nich wspinać, a Jay i Lila ruszyli jego śladem. Było bardzo ślisko, momentami musieli rozpaczliwie szukać jakiegokolwiek podparcia, by nie zsunąć się do czarnej czeluści rozpostartej pod ich stopami. Głośne echo ściekającej wody wypełniało wnętrze studni.

Nagle Lila pośliznęła się. Odruchowo chwyciła stojącą tuż nad jej głową stopę Jaya, podczas gdy sama bezradnie przebierała nogami nad bezdenną przepaścią. Widząc to, starzec mocno chwycił Jaya za ramię i poczekał, aż Lila z powrotem postawi stopę we właściwym miejscu. Potem ruszyli w dalszą drogę.

Słyszeli wycie wiatru w czarnej otchłani szybu, czuli jego smaganie na twarzach. Rozdzierająca jasność wściekłych błyskawic raziła ich w oczy.

Wreszcie udało im się pokonać ostatnie ze śliskich, kamiennych schodków; wydostali się z szybu wprost na szeroką, opustoszałą ulicę. Wszystkie okiennice okolicznych domów były szczelnie zamknięte; miejsce sprawiało wrażenie zupełnie wymarłego. Na niebie nadal kłębiły się czarne chmury, a pioruny waliły niebezpiecznie blisko. Starzec rozejrzał się dokoła, na jego pomarszczonej twarzy malował się strach.

— Proszę — odezwał się po chwili — módlmy się do naszego Boga, módlmy się do Jezusa. Zło opanowało to miasto dzisiejszej nocy. Może sami je na siebie sprowadziliśmy.

92

Nagły błysk ostrego światła rozjaśnił całą ulicę, rażąc ich w oczy niespodziewanym blaskiem. Odruchowo padli na ziemię.

— Jay! — radośnie krzyknął znajomy im głos. — Lila! To był ich ojciec! Światło pochodziło z reflektorów

jego jeepa.

— Tato! — wykrzyknęli oboje i ledwie wysiadł z samochodu, rzucili się w jego objęcia.

— Nic wam nie jest? — troskliwie spytał uradowane dzieci.

— Nie, jesteśmy cali i zdrowi — odrzekł Jay.

— Słuchaj, mamy ci tyle do opowiedzenia! — wtrąciła piskliwym głosem Lila.

W tym momencie doktor Cooper dostrzegł za ich plecami byłego Szamana Pustyni i uśmiech zniknął z jego twarzy.

— Kim jest ten człowiek? — spytał chłodno. Jay starał się uspokoić ojca.

— To przyjaciel, tato. Przyjaciel, który życzy nam dobrze... i który niedawno uwierzył w Jezusa!

Nie bez powściągliwości doktor wyciągnął rękę do niedawnego porywacza.

— Nazywam się Cooper, doktor Cooper...

— Tak, tak — powiedział starzec, ściskając mu dłoń. — Ojciec Jay a i Liii!

— Wszyscy do jeepa — nakazał doktor Cooper. — Musimy wracać do pałacu prezydenta. Odkryłem coś bardzo dla nas wszystkich ważnego.

— My też, tato — dodała Lila, gdy już siedzieli w samochodzie.

Podczas drogi przez wschodnią część miasta, prowadzącej do znacznie bardziej zamożnej dzielnicy, Jay i Lila opowiedzieli ojcu o wszystkim, co wydarzyło się od czasu ich zniknięcia, najwięcej uwagi poświęcając oczywiście odnalezieniu klucza oraz tajemniczemu osobnikowi, który im go skradł.

93

Doktor Cooper słuchał w skupieniu, a gdy skończyli, odezwał się pełnym troski głosem:

— Nie wiecie nawet, dzieci, jak poważna jest to sprawa. Musimy koniecznie odnaleźć ten klucz. Musimy namówić prezydenta, by nam pomógł, nawet jeśli będzie musiał użyć w tym celu całej armii Nepuru.

Z piskiem opon zatrzymali się przed okazałym pałacem prezydenta i wyskoczywszy z samochodu, pobiegli przez marmurowe korytarze ku ciężkim, dębowym drzwiom, za którymi znajdowało się biuro prezydenta.

Biuro było puste!

— Gdzie on się podziewa? — spytał doktor bardziej sam siebie niż kogokolwiek z obecnych w tym miejscu.

— Zostawiłem go tutaj, zanim pojechałem was szukać. Musimy z nim porozmawiać, koniecznie.

Doktor Cooper chwycił za telefon stojący na biurku Al-Dallama. W słuchawce nie słychać było sygnału, a jedynie dziwne dudnienie.

Za oknem rozległo się głośne uderzenie pioruna, a wiatr zaczął jęczeć i wyć, waląc w szyby i podrywając skrzypiące belki na dachu. Konary drzew gwałtownie uderzały w ściany budynku.

Doktor rzucił słuchawką i oświadczył:

— Musimy przeszukać cały pałac.

— To nie będzie potrzebne — odezwał się zachrypnięty głos za ich plecami.

Odwrócili się i ujrzeli Gozana, który szczerząc swe żółte zęby, trzymał w ręku wycelowany w nich pistolet.

— Ręce do góry, ręce do góry! — nakazał i nie pozostawało im nic innego, jak tylko wykonać polecenie.

— Doktorze Cooper, może pan odłożyć broń.

Doktor sięgną} powoli do kabury, wyjął z niej swoje Magnum 357 i ostrożnie położył je na podłodze.

— Gozan — spytał spokojnym głosem. — Gdzie jest prezydent?

94

Gozan uśmiechał się arogancko.

— Nie musi pan wiedzieć, szanowny doktorze. Prezydent pozostawił mi jednak pewne rozkazy. Powiedział mi, że mam się wami... zaopiekować!

Gozan starał się sprawiać wrażenie całkowicie spokojnego, doktor zauważył jednak, że trzęsą mu się ręce.

— Boi się pan czegoś, panie Gozan?

Ręka trzymająca pistolet zadrgała jeszcze gwałtowniej, wręcz niebezpiecznie gwałtownie.

— Niech pan nie próbuje żadnych sztuczek, doktorze Cooper! — wrzasnął Gozan. — Teraz ja wydaję rozkazy! — dodał i uspokoiwszy się nieco, powrócił do swojej wcześniejszej, aroganckiej pozy. — Nie chciał pan podzielić się ze mną skarbem Nimroda. A teraz... ja nie podzielę się nim z panem

Nagle Lila rozpoznała kapelusz z szerokim rondem, który miał na głowie Gozan.

— To pan jest tym złodziejem, którego widziałam przez okno!

Gozan parsknął diabolicznym śmiechem.

—Jest panna bardzo spostrzegawcza, panno Lilo. Tak, to byłem ja Wiedziałem, gdzie szukać Szamana Pustyni i podsłuchałem wszystko, co mówiliście o magicznym kluczu.

Doktor Cooper nie mógł tego dłużej wytrzymać. Zrobił krok do przodu, lecz Gozan w ostrzegawczym geście wycelował w niego lufę pistoletu.

— Gozan — przekonywał doktor — niech nam pan odda ten klucz. Niech pan nie próbuje otwierać tych drzwi.

— Doktorze, proszę mi nie mówić, co mam robić. To ja wydaję rozkazy. Mamy klucz i otworzymy nim drzwi bez waszej pomocy. Już was więcej nie potrzebujemy.

Doktor Cooper jeszcze raz spojrzał na ręce stojącego przed nim mężczyzny.

— Gozan, pan się boi, widzę to wyraźnie.

— Nie boję się! — wściekle wrzasnął tamten.

95

— Proszę mnie posłuchać, proszę mnie tylko posłuchać: żaden skarb nie istnieje.

Jasny zygzak błyskawicy przemknął po czarnym niebie, a następujący po nim grzmot wstrząsnął całym gmachem. Światła w biurze zaczęły na przemian przygasać, to znów się rozjaśniać.

Gozan stał przed nimi z twarzą zalaną potem i niespokojnie rozbieganymi oczami.

Doktor Cooper nie dawał za wygraną.

— Gozan, czy pan mnie słyszy? Nie ma żadnego skarbu. Myliliśmy się co do tych drzwi.

— Nie wierzę panu! — krzyknął Gozan z cieniem rozpaczy w głosie.

— Wszystkie pańskie obawy dotyczące tych wrót się sprawdziły. Drzwi są złe.

— Drzwi są złe — przyznał starzec.

Jay ze zdziwieniem przysłuchiwał się słowom ojca.

— Tato, o czym ty mówisz?

Doktor rzucił Jay owi ukośne spojrzenie, nie spuszczając wzroku z lufy pistoletu.

— Źle zrozumieliśmy całą tę legendę, Jay. Błędnie odczytałem inskrypcję. Gwiazda nie leciała po niebie, ale zleciała z nieba!

—To dokładnie tak, jak ja to powiedziałem—dorzucił do tego starzec.

Doktor Cooper mówił dalej:

— Zastanówcie się nad tym. Gwiazda, która spadła z nieba. Gdzie wcześniej słyszeliście te słowa?

— Mówił pan, że... że odnoszą się do Nimroda, wielkiego króla Babilonu — zaprotestował Gozan.

— Jak się okazuje, określenie to odnosi się do jeszcze kogoś. Znalazłem to dzisiaj w Biblii. Cały czas mi się zdawało, że już to gdzieś wcześniej czytałem.

— Gdzie, tato? — dopytywał się Jay. — Jak dokładnie brzmią te słowa?

Doktor zaczął mówić powoli i wyraźnie:

— Apokalipsa św. Jana, rozdział dziewiąty: „...i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię..." Dokładnie te same słowa!

Jay zaczął sobie przypominać ten fragment z Biblii:

— Tak... zgadza się.

Nagle wszyscy poczuli drżenie pod stopami. Kryształowe żyrandole wiszące u sufitu zaczęły bujać się tam i z powrotem.

— Znowu się zaczyna — skomentowała Lila.

—To działanie zła—odezwał się starzec.—To drzwi. Gozan zaczął ciężko oddychać, jego ciałem wstrząsały dreszcze.

— Nie wierzę wam! Chcecie mnie oszukać! Doktor Cooper ciągnął swoją myśl dalej i nie próbował

go wcale uspokajać:

— Czyżby? Pamięta pan, panie Gozan? Pamięta pan, jak ziemia drżała za każdym razem, gdy tylko zbliżaliśmy się do drzwi? Pamięta pan, co przydarzyło się innym ekspedycjom? Jak ich uczestnicy ginęli, tracili zmysły, uciekali w przerażeniu! Pamięta pan, że nic nie wyrośnie w pobliżu Gardzieli Smoka?

Oczy Gozana stały się wielkie ze strachu. Z trudem utrzymywał się na nogach, z ledwością znosił paraliżujący go lęk.

— Drzwi nie należą do Nimroda! — ciągnął doktor Cooper. — To nie Nimrod je tam umieścił. Zrobił to ktoś inny.

Jay umierał z ciekawości.

— Kto, tato? Kto?

—Zestaw to wszystko razem, Jay. Gwiazda, która spadła z nieba... i to imię boga ziemi, które użył starzec: Shandago. Tak kiedyś określano smoka, albo węża. To są słowa wzięte z Biblii. Jay i Lila aż zaniemówili z wrażenia. Starzec znał prawdę już dużo wcześniej, choć ujętą innymi słowami.

97

Po chwili Jay odezwał się pełnym grozy głosem:

— Szatan!

Doktor wyciągnął w kierunku Gozana wskazujący palec, który, sądząc po wrażeniu, jakie ów gest wywarł na przerażonym Gozanie, mógłby równie dobrze być pistoletem.

— Gozan, musimy mieć ten klucz! Proszę nie otwierać drzwi!

— Nie... nie... — błagał Gozan coraz bardziej piskliwym głosem.

— To dudnienie, które wtedy słyszeliśmy, to buczenie jak w ulu... pamięta to pan?

Oczy doktora Coopera błyszczały jak dwa rozpalone węgle, gdy wyjawiał stojącemu przed nim bandycie straszliwą, przerażającą prawdę.

— Gozan, za tymi drzwiami znajdują się demony, niezliczone hordy demonów, których jedynym celem jest zniszczenie ludzkości. Czekają tam od tysięcy lat, by ktoś je wreszcie wypuścił. Proszę nam oddać klucz!

— Ja... — rozdygotany Gozan z trudem wydobywał z siebie słowa. — Ja... nie mam klucza...!

— Gdzie on jest, Gozan?!

— Ja... ja dałem go prezydentowi. Prezydent... pojechał do Gardzieli Smoka...—był najwyraźniej przerażony własnymi słowami. — On chce... otworzyć drzwi!

a wrót Apokalipsy

Jakby w odpowiedzi na słowa Gozana, kolejny piorun przeszył niebo świetlistym zygzakiem i eksplodował ognistą kulą tuż za oknem, łamiąc gałęzie drzew i tłukąc kilka szyb.

Gozan zakrył głowę rękami i wrzasnął:

— Klątwa! Klątwa! Ściągamy przekleństwo na nasze głowy!

Drżenie ziemi wzmagało się z każdą chwilą, rozbujane żyrandole zaczęły z brzękiem obijać się o sufit.

— Jeszcze nie jest za późno, Gozan — krzyczał doktor Cooper. — Jeszcze możemy panu pomóc, niech pan nam tylko pozwoli.

Nie mogąc ustać na nogach, Gozan padł na kolana i zaczął żałośnie jęczeć:

— Wy... wy wszyscy wyznajecie wiarę w Jezusa. Czy możecie obronić nas przed złem?

— Musimy zacząć działać natychmiast, zanim będzie za późno! Niech pan odłoży pistolet!

99

Oszalałym wzrokiem Gozan rozejrzał się wokoło, spojrzał na wściekającą się za potłuczonymi oknami burzę, na kołyszące się żyrandole i ich migające światło, na drżącą pod stopami podłogę. Powoli zaczął opuszczać lufę pistoletu, jego zbielałe z wysiłku i z przerażenia palce były zbyt roztrzęsione, by mógł w kogokolwiek wycelować.

— Tak, o to chodzi... — pospieszał go doktor Cooper, robiąc nieznaczny ruch do przodu.

W tym jednak momencie wstrząsy ustały, a lampy znów zaświeciły pełną mocą i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Gozan niespodziewanie odzyskał kontrolę nad sobą. Lufa znów uniosła się, wycelowana wprost w doktora Coopera, który zamarł w bezruchu. Gozan uśmiechał się diabolicznie.

Równie niespodziewanie nastąpił jednak kolejny wstrząs, a po nim kolejne uderzenie pioruna, tuż za bramą pałacu. Światła znów zaczęły migotać, wiatr odzyskał swą siłę.

Tego było już dla Gozana za wiele. Gwałtownym ruchem rzucił pistolet w kąt sali.

— Poddaję się! Poddaję się!

Nie było czasu na dyskusje. Cooperowie wraz ze starcem rzucili się do drzwi, mijając po drodze całkowicie załamanego Gozana.

Doradca prezydenta leżał na ziemi z podkurczonymi nogami i rękami splecionymi w obronnym geście wokół głowy.

— Jezu! — płakał. — Wielki Boże, obroń nas przed złem!

W tym czasie doktor Cooper wraz z dziećmi i starcem zbiegali już po marmurowych schodach targani potężnymi wstrząsami. Po chwili dotarli do wielkich drzwi frontowych nieustannie otwieranych i zamykanych z trzaskiem przez szalejącą wichurę. Wściekły wiatr niósł ze sobą patyki, liście, papiery i strugi deszczu, zatykał oczy i uszy.

100

Niemalże przewrócił ich, gdy z trudem przedzierali się do jeepa.

Doktor Cooper błyskawicznie włączył silnik, wrzucił bieg i nacisnął pedał gazu. Tylne koła wyrzuciły w górę tuman piachu i żwiru, a samochód natychmiast pomknął z dużą szybkością przez bramę pałacu. Silnik wył rozpaczliwie, gdy mknęli opustoszałymi ulicami pomiędzy straganami i sklepikami. Zaskoczeni, nieliczni przechodnie strach-liwie pierzchali na boki. Już po chwili znaleźli się na drodze prowadzącej na pustynię, prosto ku Gardzieli Smoka.

Jay wskazał na pustynny horyzont, wszyscy jednak zauważyli to już wcześniej. Oto nad piaszczystymi wzgórzami unosiła się jasnoczerwona łuna, zupełnie jakby pustynia zapłonęła nagle gwałtownym płomieniem, który wznosząc się i opadając, rozświetlał różowym blaskiem pół nieba.

Straszliwa ta scena przypomniała im wszystkim przerażające słowa z Apokalipsy św. Jana, rozdział dziewiąty.

„...i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. I otworzyła studnię Czeluści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. A z dymu wyszła szarańcza na ziemię, i dano jej moc, jaką mają ziemskie skorpiony.(...) A katusze przez nią zadane są jak zadane przez skorpiona, kiedy ugodzi człowieka. I w owe dni ludzie szukać będą śmierci, ale jej nie znajdą, i będą chcieli umrzeć, ale śmierć od nich ucieknie."

Gardziel Smoka była siedliskiem demonów, demonów tak licznych jak szarańcza, tylu ich milionów, że uwolnione wydawałyby się chmurą dymu, a wszystkie one czekały tylko na to, by zgotować światu najstraszliwszy los, ukryte od niepamiętnych czasów głęboko pod ziemią, w wielkiej jamie bez dna, w straszliwym więzieniu za potężnymi wrotami w Gardzieli Smoka!

101

Cooperowie nie mieli zielonego pojęcia, co robić, ani co w ogóle da się zrobić, lecz doktor Cooper jechał dalej, kręcąc gwałtownie kierownicą, by utrzymać samochód na kołyszącej i trzęsącej się jezdni. Potężne skały po obu stronach drogi kruszyły się, zrzucając dziesiątki kamyków, kamieni i głazów. Co większe z nich spadały z góry jak pociski i wybijały głębokie dziury w nawierzchni szosy, raz z jednej, raz z drugiej strony, z przodu, z tyłu, po bokach.

Pędząc z góry i pod górę, pokonując ostre zakręty i sunąc po prostych odcinkach drogi, cała czwórka nie ustawała w żarliwej modlitwie, czasem nawet wykrzykując ją na głos.

— Panie Boże, pozwól nam zdążyć na czas! Błagamy Cię Jezu, miej nas w Swej opiece i pomóż nam pokonać zło!

Dojechali do ostatniego wzgórza. Rozpędzony jeep zaczął wspinać się po pochyłym zboczu i gdy byli już metr od szczytu, skoczył do przodu niczym polujący kot wprost na równą powierzchnię, z której rozpościerał się widok na dolinę. Siła tego skoku uniosła ich wszystkich z siedzeń.

Wreszcie to zobaczyli. Jeep pędził z szaloną prędkością w głąb doliny, a oni nie mogli oderwać oczu od niesamowitego widoku.

Gardziel Smoka ożyła straszliwym, purpurowym światłem. Czerwona, pulsująca poświata odbijała się w martwym kręgu, który przypominał teraz olbrzymią kałużę pełną krwi. Skąpane w karmazynowej łunie chmury kłębiły się jak wrzątek w odwróconym do góry dnem gigantycznym kotle niebios. Przerażający huk i wycie dobywały się z wnętrza leja, tak że nawet ryk potężnego silnika nie był w ogóle słyszalny.

Z twarzami oświetlonymi wściekłą czerwienią, z rękami kurczowo uczepionymi boków jeepa zbliżali się do Gardzieli Smoka. Kierowany przez doktora samochód

102

przemknął przez martwy krąg i gwałtownie zahamował przed obozem na skraju leja. Wyskoczyli wprost na rozedrganą ziemię i dla osłony przykucnęli za samochodem. Czuli się tak, jakby stali nad krawędzią budzącego się wulkanu.

Obóz przedstawiał opłakany widok. Porwane namioty leżały na ziemi, po magazynach zostało już jedynie rumowisko, zaś rozrzucone po całym obozie, porozbijane urządzenia sprawiały wrażenie śmietniska. Bill, Jeff i Tom zniknęli gdzieś bez śladu, a może uciekli...

Nad samym brzegiem leja, tuż przy wejściu na schody, ujrzeli limuzynę prezydenta.

— Jest! Jest tam! — krzyknął doktor Cooper. Mimo paraliżującego strachu, opuścili kryjówkę za

jeepem i pobiegli w stronę prezydenckiej limuzyny. Była pusta. Ujrzeli ślady stóp szofera prowadzące za pobliskie wzgórze; świadczyły o tym, że ów biedny człowiek uciekał ile sił w nogach. Z kolei ślady prezydenta prowadziły wprost na schody.

— Co teraz? — krzyknął Jay poprzez ryk wichru i wycie dobiegające z Gardzieli Smoka.

—Nie mamy wyboru — wykrzyczał doktor. — Trzeba zejść za nim na dół. Będziemy musieli stawić temu czoło. A następnie zwrócił się do starca:

— Pan może tu zostać i czekać na nas w ukryciu. Starzec, trzęsąc się ze strachu, pokiwał głową i powiedział:

— Tak będzie najlepiej. Zostanę na powierzchni i będę modlić się do naszego Boga.

Uścisnął ich szybko i pospiesznie oddalił się w bezpieczniejsze miejsce.

Doktor Cooper podszedł wraz z dziećmi do krawędzi groty i spojrzał w dół wprost w przerażający wir gęstego, czerwonego dymu, który wznosił się, wspinał po ścianach leja jak cyklon. Gardziel Smoka w pełni zasługiwała na swą

103

nazwę — zdawało im się teraz, że chce ich wszystkich połknąć.

Na szczęście schody miały bardzo mocną konstrukcję i przetrwały dotychczasowe wstrząsy. Weszli na nie ostrożnie i trzymając się poręczy zaczęli powoli, krok za krokiem, twarzą do kamiennej ściany, schodzić w głąb. Wiatr targał ich ubraniami i włosami, ziarna piasku i pyłu smagały ich jak grad.

Stopień w dół i jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Czasem wiatr uderzał w nich z ogromną siłą i rzucał na skały. Chwytali się wtedy za ramiona i szli dalej, w dół, w dół, wprost w serce groty. A ona zdawała się oddychać... Wiatr pulsował rytmicznie, uderzał najpierw mocnym, gorącym tchnieniem, potem słabł na chwilę; po chwili kolejne uderzenie wichru nieomal parzyło ich swym gorącym oddechem.

— Tato — krzyknęła Lila — nie damy rady!

— Nasz Bóg jest potężniejszy — odpowiedział doktor Cooper. — Nie mamy wyboru. Musimy spróbować.

Po pewnym czasie zejście stało się bardziej łagodne, a przez to łatwiejsze. W końcu dotarli do dna groty.

Mogli teraz lepiej się przyjrzeć rozszalałemu wirowi wznoszącemu się nad ich głowami. Na ugiętych nogach, blisko przy ziemi, szli w głąb korytarza, opierając się o kamienne ściany w momentach szczególnie silnych wstrząsów.

— Panie prezydencie! — zaczęli nawoływać. — Panie prezydencie, gdzie pan jest? — Lecz znikąd nie było odpowiedzi.

Gdy tak szli skuleni wzdłuż ściany, wiejący wicher sprawił, iż przez moment mieli wrażenie jakby pędzili, poruszając się z oszałamiającą wręcz prędkością. Musieli przytrzymać się ściany, by zachować równowagę. W końcu dotarli do komnaty. \

Błyskawicznie padli na twarz, osłaniając głowy rękami.

104

— Nasz Bóg jest potężniejszy — krzyknął Jay dla dodania sobie odwagi.

Nigdy przedtem nie widzieli czegoś tak przerażającego. Drzwi w odległym końcu sali wyglądały jak słońce podczas całkowitego zaćmienia. Ich powierzchnia była ciemna, może lekko tylko rozświetlona różową poświatą, lecz wokół brzegów jaśniało oślepiające, czerwone światło, którego promienie strzelały we wszystkich kierunkach i przebijały krwawymi smugami kłęby dymu, wypełniające komnatę. Czarne opary gazu wydostawały się przez szpary między kamienną ścianą i drzwiami. Drzwi trzeszczały, dudniły, wibrowały ogłuszającym buczeniem jakby miliona gigantycznych szerszeni, które wściekle tłukły się po drugiej stronie wrót. Wydawało się, że wrota oddychają, że na przemian rosną i maleją, podczas gdy w rzeczywistości cały czas poruszały się do przodu, wytrwale pchane od wewnątrz, centymetr po centymetrze, przez jakąś niewiarygodnie potężną siłę.

— Musimy znaleźć klucz! — krzyknął doktor Cooper.

— Spójrzcie na dziurę od klucza!

Jay i Lila ujrzeli, jak ostry promień światła wystrzela niczym laser przez dziurkę od klucza i krąży nad ich głowami jak światło latarni morskiej.

— Drzwi zostały otwarte! — wyjaśnił doktor Cooper.

— Musimy znaleźć klucz! Może da się je z powrotem zamknąć!

Podnieśli się z ziemi i zaczęli przeszukiwać komnatę. Doktor Cooper szedł z jednej strony, Jay — z drugiej, a Lila — pośrodku. W purpurowym świetle drzwi szukali prezydenta.

Olbrzymie wrota wydały z siebie kolejny, przeraźliwy jęk i wybrzuszyły się o następne kilka centymetrów.

Lila biegła między skałami i głazami, rozglądając się wokoło i wołając prezydenta. Słyszała, jak jej ojciec i brat robią dokładnie to samo. Wszyscy troje nieubłaganie zbliżali się do drzwi, coraz wyraźniej czuli bijący stamtąd żar.

105

Dziewczynka wspięła się na zagradzającą jej drogę skałę, potem przeszła na drugą stronę i niespodziewanie napotkała tam prezydenta. Al-Dallam siedział nieruchomo, oparty o skałę i z szeroko otwartymi z przerażenia ustami patrzył na drzwi niewidzącymi oczami.

— Jay! Tato! Tutaj, do mnie!

Już po chwili Jay i doktor Cooper znaleźli się przy niej. Doktor nachylił się i potrząsnął osłupiałym prezydentem.

— Panie prezydencie! Panie prezydencie!

Przez moment nie byli pewni, czy Al-Dallam w ogóle jeszcze żyje.

— Jest w szoku — stwierdził Jay.

— Albo jeszcze gorzej! — odrzekł doktor Cooper. Nagle rozległ się głośniejszy niż wszystkie poprzednie,

mrożący krew w żyłach, metaliczny jęk, który odbił się echem w całej sali. Drzwi posunęły się o dalsze kilkanaście centymetrów, a nowa fala gorąca owiała im twarze. I wtedy Jay zobaczył to, czego szukali.

— Tato! W jego ręku!

Dłoń Al-Dallama zamykała się kurczowo na magicznym kluczu. Jay starał się wyrwać go z ręki prezydenta, lecz sparaliżowane strachem palce nie chciały ustąpić.

— Proszę, panie prezydencie — odezwał się chłopiec. — Niech mi pan pozwoli wziąć klucz.

Próbowali rozprostować zaciśnięte palce jeden po drugim. ^—.

— No... jeszcze trochę...

Nagle prezydent skoczył z przeraźliwym krzykiem na równe nogi, przewracając zaskoczonych Cooperów. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na drzwi i wrzasnął:

— Wychodzą, wychodzą. Potem rzucił się do szaleńczej ucieczki. Biegał chaotycznie od skały do skały, wspinał się na głazy, potykał o kamienie, krzyczał głosem opętańca.

106

— Za nim! — nakazał doktor Cooper. — Panie prezydencie, niech pan wraca!

Próbowali go złapać, lecz kierunek jego ucieczki nieustannie się zmieniał i był całkowicie nieprzewidywalny. Jak oszalałe ze strachu zwierzę Al-Dallam wspinał się po skalnej ścianie groty, coraz wyżej i wyżej, z jednej półki na drugą, następnie spadał, wspinał się od nowa w innym miejscu, z nadludzką siłą wżynał się w skały paznokciami, chwytał się rozczapierzonymi palcami, dyszał i jęczał ze zmęczenia i trwogi. Cooperowie podążali za nim, wołając go co jakiś czas, ale prezydent pozostawał głuchy na ich wezwania. W pewnym momencie wspiął się na wysoką, niebezpieczną półkę i tam znalazł się w pułapce, niezdolny do dalszej wspinaczki.

— Panie prezydencie, to my, doktor Cooper, Jay i Lila! — zawołał doktor. — Jesteśmy tutaj, żeby panu pomóc! Rozumie pan?

— Wychodzą! — wrzasnął prezydent i jął biegać tam i z powrotem po niewielkiej płaszczyźnie skalnego występu.

Cooperowie natychmiast ruszyli w jego kierunku, lecz było już za późno. Jeszcze jeden potężny wstrząs targnął nagle całą grotą. Skały zatrzęsły się, ich odłamki zaczęły spadać i zsuwać się na kamienną podłogę sali. Cooperowie musieli szukać jakiejś kryjówki.

Przeciągły krzyk przebił się przez panujący wokół huk. Jay zdążył zobaczyć, jak prezydent spada ze skalnej półki, odbija się od kamiennych występów, leci coraz niżej i niknie w głębokiej rozpadlinie. W czerwonej poświacie bijącej od drzwi Jay dojrzał też krótki błysk, ledwie zauważalne odbicie światła gdzieś w powietrzu — to klucz, odbijając się z cichym, metalicznym dźwiękiem od wystających skał, spadał wprost w ciemną czeluść rozpadliny.

— Nie, Panie Boże, nie! — krzyknął chłopiec. Podbiegli do krawędzi rozpadliny i ujrzeli, że w jakiś

cudowny sposób klucz wylądował na wąskim występie

107

dwa, może trzy metry od nich i teraz chybocze się niebezpiecznie nad czarną przepaścią.

Drzwi za ich plecami znowu zadrżały, wydały z siebie jeszcze więcej dymu i przesunęły się do przodu o następne kilka centymetrów.

— Lila, ty pierwsza! — krzyknął doktor.

Lila wczołgała się głową w dół do wnętrza rozpadliny, a Jay trzymał ją za kostki. Po chwili także on opuścił się w ślady siostry jako drugie ogniwo łańcucha. Doktor Cooper natomiast spełniał rolę kotwicy, zapierając się między skalnymi występami i trzymając mocno w dłoniach stopy Jaya.

Lila próbowała dosięgnąć klucza, wyciągała się najdalej, jak tylko mogła, lecz to nie wystarczało.

Doktor wychylił się lekko do przodu, zniżając tym samym Jaya i Lilę dalej w głąb przepaści. Dziewczynka jeszcze raz sięgnęła po klucz, lecz i ta próba zakończyła się niepowodzeniem.

Podziemna komnata wypełniła się głośnym, wściekłym dudnieniem dochodzącym zza drzwi. Potężne wrota zdawały się pulsować pod wpływem straszliwych sił walących w nie od wewnątrz, a kontury obu ich skrzydeł stawały się z każdą chwilą coraz wyraźniejsze.

Doktor zaparł się z całej siły, jaka jeszcze w nim pozostawała i żarliwie modlił się w duchu. Ziemia zatrzęsła się wściekle, rzucając wiszącym w powietrzu ciałem Liii jak szmacianą lalką. Klucz przesunął się jeszcze bliżej w stronę krawędzi. Lila nie przestawała się huśtać, teraz jednak postanowiła skorzystać z nadarzającej się sposobności. Mocno odepchnęła się od jednej ze ścian rozpadliny i poszybowała nad kluczem. Wyciągnęła daleko rękę, wyprostowała palce i... chwyciła klucz!

— Na górę! — krzyknęła ile sił w piersiach. — Wciągnijcie mnie na górę!

Doktor Cooper napiął mięśnie i bardzo silnie się oparł o skały, potem wyciągnął Jaya z wnętrza rozpadliny. Na-

108

stępnie, już we dwójkę, pomogli Liii wdrapać się na górę, a na koniec wszyscy troje padli na ziemię.

Ogromne głazy spadały wokół nich. Sufit komnaty pękał! Rzucili się przed siebie, by szukać osłony, doktor Cooper i Lila — w kąt sali, a Jay, nie widząc innego wyjścia — w stronę drzwi. Z ogłuszającym hukiem duża część sufitu oderwała się od reszty i runęła na ziemię, tworząc pośrodku komnaty wysokie rumowisko, które oddzielało Jaya od ojca i siostry.

Jeden z głazów odbił się od ziemi, obrócił parę razy w powietrzu, wybił kilka dziur w kamiennej podłodze, potem wpadł na doktora Coopera i zaklinował go w jakiejś rozpadlinie.

— Tato! — krzyknęła przerażona Lila.

Doktor spojrzał na górę kamieni, która niespodziewanie wyrosła na nim. Na szczęście obyło się bez obrażeń. Wiedział, że Jay znajduje się po drugiej stronie.

— Jay! — zawołał.

— Nic mi nie jest! — dobiegła go odpowiedź. Doktor przeniósł wzrok na Lilę, która nadal starała się

skryć przed spadającymi głazami.

— Lila! — krzyknął. — Kluczf\ Dziewczynka z całej siły rzuciła klucz ojcu. Klucz

wylądował w zasięgu ręki doktora, który podniósł go natychmiast, zawołał: „Jay!", a następnie cisnął cenny przedmiot na drugą stronę rumowiska.

Klucz przeleciał wysokim łukiem ponad szczytem rumowiska, odbił się od skały, znów uniósł się w powietrze, uderzył z brzękiem o kilka następnych kamieni, aż wreszcie wylądował na ziemi, wzbijając mały obłok pyłu. Jay błyskawicznie dopadł do niego, podniósł z ziemi i ruszył w kierunku drzwi.

Drzwi jęczały metalicznym dźwiękiem, naprężały się, drżały, pulsowały gorącym, czerwonym światłem. Szpary wokół nich rosły, rosły, rosły z każdą chwilą. Promienie

109

czerwonego światła rozchodziły się po całej sali, gęsty dym i gryzący w nozdrza gaz tworzyły snujące się wzdłuż ścian obłoki. Zza drzwi dobiegał odgłos huraganu. Jay poczuł się nagle maleńki jak mrówka, której kazano stawić czoło gigantycznemu potworowi. Panika sparaliżowała całe jego ciało, nie mógł zrobić najmniejszego ruchu, przez chwilę myślał nawet, że serce przestało mu bić.

Nagle głos ojca dobiegający zza rumowiska wytrącił go z letargu.

— Jay, powstrzymaj je! Zawróć demony!

„Obudź się, Jay, obudź się!" — pomyślał chłopiec. Ścisnął klucz w drżącej dłoni, wyciągnął go przed siebie i przemówił do drzwi.

— Występuję przeciw wam w imieniu Jezusa! — zawołał. — Nakazuję wam wrócić tam, skąd przyszłyście!

Jakby w odpowiedzi ziemia zatrzęsła się gwałtownie, zwalając Jaya z nóg. Wrota dygotały i wibrowały pod naporem straszliwych sił uderzających w nie od środka. Lecz nagle w ogłuszającej kaskadzie dźwięków pojawił się nowy ton, coś jak odgłos miliona syren, zawodzenie, płacz, pisk, wszystko to połączone w jeden, świdrujący, falujący chór nieludzkich głosów. Coś musiało się stać!

— W imieniu Jezusa nakazuję wam wrócić tam, skąd przyszłyście! — powtórzył Jay.

Niesamowity wrzask stał się jeszcze głośniejszy. Drzwi nie przestawały jęczeć i drżeć... Czyżby jednak przestały się posuwać? Jay postanowił wykorzystać tę szansę. Wskoczył na wzniesione przy drzwiach rusztowanie i zaczął szybko wspinać się po szczeblach. Z całych sił podciągał się na ramionach, odpychał i podpierał nogami, coraz szybciej, trzy, pięć, dziesięć metrów i wyżej, coraz wyżej.

Szczyt rusztowania znajdował się na wysokości około piętnastu metrów i gdy Jay tam dotarł, całość konstrukcji

110

chwiała się jak palma podczas huraganu. Powoli czołgał się po nie heblowanych deskach, starając się chwycić czegokolwiek dla utrzymania równowagi. Gęsta chmura dymu i gazu utrudniała oddychanie. Czerwone języki ognia zdawały się otaczać go ze wszystkich stron. Rusztowanie chwiało się, kołysało i trzeszczało głośno. Jay bał się, że za chwilę cała budowla z hukiem runie w dół.

Był teraz tuż przy połyskującej wściekłym światłem powierzchni drzwi, które niebezpiecznie napierały na rusztowanie. Słyszał pomruk tysięcy duchów po drugiej stronie wrót.

„Gdzie jest dziurka od klucza? Gdzie jest dziurka od klucza? Drogi Boże, pokaż mi, gdzie ona jest!" — błagał bliski rozpaczy.

Tam! Jasny promień światła! Ostrożnie, nie odrywając rąk od drewnianego podłoża, Jay podczołgał się do miejsca, skąd dochodziło światło. Jedna z leżących obok desek podskoczyła nagle i ześliznęła się z rusztowania wprost na kamienną podłogę, na której rozbiła się w drzazgi.

Dziurka od klucza znajdowała się teraz dokładnie nad głową chłopca. Ostrożnie podniósł się na klęczki, wyciągnął rękę i próbował po omacku trafić kluczem w dziurkę. Długie palce klucza z głośnym zgrzytem tarły o rozgrzany metal i wreszcie weszły w zamek.

Jay tylko na chwilę puścił rączkę, by móc poprawić uchwyt. W tym momencie coś wypchnęło klucz z dziurki! Na szczęście Jay zdołał go złapać i natychmiast wepchnąć z powrotem na miejsce. Czuł narastające po drugiej stronie ciśnienie. Coś znów napierało na klucz!

— Przestań! — krzyknął głośno.

Usłyszał dochodzące zza drzwi krzyki, trzepot skrzydeł, niecierpliwe parskanie nozdrzy. Nigdy przedtem nie był w tak bliskim kontakcie z siłami zła.

Ledwie zaczął przekręcać klucz w zamku, gdy nagle grunt uciekł mu spod nóg. Rusztowanie runęło w dół!

111

Kurczowo złapał się rączki klucza, podczas gdy deski, rury, gwoździe, nity i śruby, cała ta rozdygotana konstrukcja rozsypała się jak domek z kart i runęła w dół, jak na zwolnionym filmie, roztrzaskując się po chwili na kamiennej podłodze.

To drzwi przewróciły rusztowanie!

„Zaraz zginę — myślał Jay. — Demony wiedzą, że tu jestem, chcą mnie zabić!"

Nie poddawał się jednak, kurczowo trzymając się wetkniętego w zamek klucza — piętnaście metrów nad ziemią! Raz jedną, raz drugą ręką zaczął powoli przekręcać klucz w zamku, napierając nań całym ciężarem rozhuśtanego ciała. Milimetr po milimetrze, obrót za obrotem, jedna fala straszliwego bólu za drugą.

Drzwi zdawały się wiedzieć, co robi Jay. Trzęsły się, podnosiły w zawiasach, targały ciałem chłopca jak ozdobą na choinkę. Nogami i piersią walił w rozgrzany, brązowy metal, czuł, jak bijący od drzwi żar osmala mu ubranie i pali skórę. Okropny ból ogarnął całe jego ciało i wypełnił zdrętwiałe ręce.

Z trudem przekręcił klucz o kilka milimetrów i jeszcze o kilka. Krzyki po drugiej stronie stały się głośniejsze. Czuł wibracje i wstrząsy w rozedrganej rączce klucza.

— Jezu, pomóż mi! — wykrztusił przez zaciśnięte zęby.

Ziemia znów się zatrzęsła i ciało Jaya rozbujało się jak wahadło. Wiedział, że nie na długo wystarczy mu już siły.

Nagle, ponad powodzią wszystkich innych dźwięków, rozległ się straszliwie głośny, ostry trzask. Jay odwrócił głowę i ujrzał, jak kawał przeciwległej ściany z hukiem opada na ziemię i zaczyna toczyć się dokładnie w jego kierunku.

Nacisnął na klucz, obrócił go jeszcze o kawałek, potem znów spojrzał za siebie. Gigantyczny blok skalny wielkoś-

112

ci budynku nadal toczył się ciężko, miażdżąc wszystko na swej drodze, coraz bliżej i bliżej drzwi.

Jeszcze jeden obrót. Jay słyszał zgrzyt metalowych części zamka. Głaz zbliżał się jak rycząca fala na rozszalałym oceanie, coraz szybciej i szybciej.

Nagle i zamek zaczaj wibrować. Coś się w nim przesuwało, coś wchodziło na odpowiednie miejsce.

Jeszcze jeden obrót!

Niesamowicie rozpędzony głaz kruszył swą gigantyczną masą wszystko, co stało mu na drodze.

Jeszcze jeden obrót!

Potężny grzmot, jak uderzenie pioruna, wypełnił salę ogłuszającym echem. Smuga ognia i dymu wystrzeliła z ogromną siłą zza wrót, które gwałtownie jęknęły, zatrzęsły się i cofnęły. Ich brzegi wsunęły się z powrotem w kamienną ścianę, sypiąc deszczem iskier. Krzyki demonów ustały.

Wszystko to stało się tak nagle i tak gwałtownie, że Jay nie zdążył nawet pojąć, co tak naprawdę się wydarzyło. W jednej chwili klucz, który ściskał wcześniej w dłoniach, zniknął gdzieś bezpowrotnie, a drzwi niespodziewanie znalazły się daleko poza zasięgiem rąk. Jay spadał... spadał... spadał...

Cicho. Ciemno. Bez bólu.

— Jay... — odezwał się jakiś bardzo odległy głos. — Jay...

Panował mrok. Panował chłód. Jay dojrzał promień światła.

— Jay... synu, czy mnie słyszysz?

113

Jego oczy zaczęły powoli rozróżniać pojedyncze kształty. Światło... światło latarki. Poznawał głos ojca. — Jay?

— Jay?

— Tata?

— Tak! — odparł głos z ulgą. — Jestem tu z Lila. Uniósł głowę i ujrzał ich oboje. Śmiali się radośnie.

— Zrobiłeś to, synu — odezwał się doktor Cooper. — Zrobiłeś to z pomocą Pana.

Jay usiadł powoli. Całe ciało bolało go niemiłosiernie, tylko w nodze nie czuł niczego, jakby w ogóle jej nie miał.

— Ostrożnie — ostrzegł go ojciec. — Jest tu trochę niebezpiecznie.

Doktor poświecił wokoło latarką i Jay ze zdziwieniem ujrzał, że znajdują się na szczycie olbrzymiego głazu. Następnie doktor skierował światło przed siebie i oczom chłopca ukazała się brązowa powierzchnia piekielnych drzwi! Głaz opierał się o nie. Były ciemne i chłodne. Cała grota pogrążona była w ciszy.

— Powinieneś podziękować za to Bogu, mój synu — powiedział doktor Cooper. — On zawsze jest przy nas w odpowiednim momencie. Gdyby ten głaz nie wtoczył się pod ciebie, spadłbyś na samo dno groty. Obejrzałem twoją nogę. Wygląda na mocno potłuczoną, ale nie jest złamana.

— Tak... — odezwał się Jay z grymasem bólu na twarzy. — Pamiętam... pamiętam, że widziałem, jak głaz zbliża się do drzwi...

— To dopiero było zderzenie! Głaz dokończył dzieła. Drzwi są zatrzaśnięte, zamek zamknięty. To prawdziwy cud!

Jay podniósł wzrok. Dziurka od klucza wydawała się teraz tak wysoko. Lecz klucz, tajemniczy klucz, zniknął.

— Co się stało z kluczem?

— Chyba zaginął — odparł doktor Cooper. — Zaginął bez śladu. Ale gdy przyjdzie czas i wypełni się Słowo

114

Boże... gdy Pan zechce, by tak się stało, Szatan z pewnością dostanie wreszcie swoją szansę. Znajdzie klucz i otworzy drzwi.

Sama myśl o tym wzbudzała w nich dreszcze.

— I wszystko to zacznie się od nowa? —jęknął Jay.

— I nikt już nie będzie mógł temu przeszkodzić. Ale nie martwcie się. O ile dobrze rozumiem to, co jest napisane w Biblii, nas już tu wtedy dawno nie będzie. Pan zabierze stąd nas wszystkich.

Jay spojrzał na wielkie wrota. Zdawały się teraz takie chłodne, ciemne i nieruchome.

— Myślę — odezwał się po chwili namysłu — że najlepiej będzie zabrać się stąd już teraz!

— Zupełnie się z tobą zgadzam — poparła go siostra. Doktor Cooper i Lila pomogli mu wstać, a potem

wszyscy troje bardzo ostrożnie zeszli z wielkiego skalnego bloku i opuścili podziemną komnatę. Nie minęła godzina, nim zmęczeni, w obdartych łachmanach, ale z miną zwycięzców, wyszli na powierzchnię, na zawsze pozostawiając za swoimi plecami Gardziel Smoka.

ni

Pewnego dnia historia ta doczeka się swego końca. Pewnego dnia Szatan będzie miał swój krótki czas triumfu, uwolni siły zła i sprowadzi zagładę na rodzaj ludzki. Ale i wtedy, i teraz, i zawsze była, jest i będzie tylko jedna siła panująca nad światem: Jezus, Zwycięzca, Baranek, Syn Jedynego Prawdziwego Boga. /^j**^*^""**

Spis treści

r

Nepur....................7

W Gardzieli Smoka............ 28

Zaklęte drzwi............... 43

Starodawna inskrypcja........... 62

Szaman Pustyni.............. 74

Zdrada................... 90

U wrót Apokalipsy . . •-r-^........ 99

'bu

W

Inne tytuły Oficyny „Yocatio"

Frank E. Peretti

Władcy ciemności

objętość 384 strony

format B5

fSBN 83-85435-02-6

„Duchowa mafia przejmuje władzę nad miastem uniwersyteckim'.'

* „Kulisy duchowej manipulacji"

29 wydań w ciągu pięciu łat w USA

Prawie DWA MILIONY sprzedanych egzemplarzy

Niezwykła powieść sensacyjna mówiąca o niewidzialnym

konflikcie rozgrywającym się pomiędzy Bogiem

a władcami ciemności w obecnych czasach.

Według Top-listy Christian Booksełlers Association

najlepiej sprzedawana chrześcijańska powieść odpiąciu lat.

Inne tytuły Oficyny „ Yocatio"

Frank E. Peretti

Synowie buntu

objętość 432 strony

format B5

ISBN 83-85435-08-5

Synowie buntu

„Skorumpowane elity władzy "

*

„ Ukryte prawnicze manipulacje "

*

,Płatni zabójcy w służbie prokuratora generalnego'

Kolejny bestseller Franka E. Perettiego Ponad MILION sprzedanych egzemplarzy Książka tłumaczona na I4jązykć

KOW

Inne tytuły Oficyny „Yocatio"

Brother Andrew

Przemytnik

objętość 264 strony

format A5

ISBN 83-85435-24-7

Brat Andrzej, były najemnik w holenderskich Indochinach, który w piekle wojennego zwyrodnienia i upadku stanął pewnego dnia oko w oko z Najwyższym. Powołany przez Chrystusa, rozpoczął nową, niebezpieczną przygodą przemytnika Biblii do krajów komunistycznych w epoce zimnej wojny. Ta pasjonująca autobiograficzna relacja była dla wielu chrześcijan z Zachodu wielkim wyzwaniem do odpowiedzi na pytanie: Czym jest dla ciebie chrześcijaństwo? Tłumaczony na wiele jązyków i wznawiany 16 razy, stał sią „Przemytnik" prawdziwym bestsellerem. Swą popularność zawdzięcza niezwykłemu ciepłu, autentyczności i żywości akcji.

Inne tytuły Oficyny „Yocatio

Joni Eareckson Tada

Egzamin z przyjaźni

objętość 112 stron

format A5

ISBN 83-85435-19-0

Problemy związane z moją niepełnosprawnością są nieodłączną cze_ścią mnie samej. Mimo że chwilami potrafią odciąć sią emocjonalnie od rozmaitych mechanicznych awarii, nie zawsze jestem w stanie zachować dystans wobec innych aspektów tego stanu. Czasami odczuwam wielki żal, że nie mogą rozmasować Kenowi pleców, kiedy boli go krągosłup, albo pójść z nim na górską wspinaczką. Kenowi również ciążko sią z tym pogodzić.

Bliska wiąż z niepełnosprawnym przyjacielem może sią stać odkryciem, czym jest prawdziwa miłość, a wtedy każdy nasz dzień może nabrać sensu, blasku i radości.

Inne tytuły Oficyny „Yocatio"

James C. Dobson

Przygotowanie do dojrzałości

objętość 144 strony

format A5

ISBN 83-85435-22-0

Większość tych, którzy przeżyli już okres dojrzewania, pamięta budzące lęk zmiany fizyczne. Niepokoje związane z płcią i poczucie winy towarzyszące naszym dziwnym pragnieniom. Nie zapominamy, jak wątpiliśmy w siebie i mieliśmy poczucie mniejszej wartości. Wspominamy uwrażliwienie na niepowodzenie, na śmieszność, na skrępowanie, na postawę rodziców, a w szczególności na każdą formę odrzucenia przez płeć przeciwną.

Dziwne więc, że my, rodzice, tak niechętnie dzielimy się tymi doświadczeniami z własnymi dziećmi. Dziesięciolatki powinny korzystać z tego, czego się nauczyliśmy, ponieważ my byliśmy już tam, dokąd oni zmierzają.

Dr James Dobson

James C. Dobson

Inne tytuły Oficyny „ Yocatio"

Hermine Hartley

Dobre maniery

Poradnik rodzinny

objętość 192 strony format B5

ISBN 83-85435-27-1

„Dobre maniery? Phi! A po co?" -Nie, nie wzruszaj ramionami. Przypomnij sobie: czy zdarzyło ci sią kiedyś, że w nowym otoczeniu czułeś' sią nieswojo? Co czułeś, gdy w restauracji czyjś karcący wzrok spoczął na twoich rakach, gdy trzymane przez nie nóż i widelec zbliżały sią do kotleta mielonego?

Lepiej nie pytać. Każdy przeżywał takie sytuacje. Nie zawsze wiadomo, jak sią w nich zachować.

A przecież o ile przyjemniej czuć sią w każdej chwili swobodnie, wiedzieć, że nie bądzie sią obiektem krytycznych uwag i spojrzeń. Pomoże w tym książka „Dobre maniery". Wprzystąpny i dowcipny sposób wprowadza ona w tajniki dobrego zachowania w najrozmaitszych sytuacjach życiowych: od codziennych, domowych, przez uroczystości rodzinne, towarzyskie czy wycieczki.

Uwierz w to: dobre maniery ułatwią ci życie w każdej sytuacji!

Ambasador Edward Pietkiewicz

Inne tytuły Oficyny „ Yocatio

Frank E. Peretti

Wyspa Wodnika

Tom 2. z młodzieżowej serii „Przygody rodziny Cooperów"

objętość 176 stron

format A5

ISBN 83-85435-52-2

Podczas ekscytującej wyprawy na jedną z egzotycznych wysp południowego Pacyfiku Jay, Lila oraz ich ojciec, archeolog, odwiedzają bardzo dziwną osadą. Czy arogancki, dyktatorski przywódca tej wyspiarskiej kolonii jest człowiekiem, którego poszukują? Jeśli tak, to dlaczego zachowuje sią tak dziwnie? Próbując rozwiązać tą zagadkę, Cooperowie napotykają śmiertelne niebezpieczeństwa: ogromnego, Żarłocznego wąża, mordercze owady, potążne trzęsienia ziemi. Jay, Lila oraz ich ojciec muszą również znaleźć sposób na przezwyciężenie zła, które opanowało umysły mieszkańców wyspy. Czy jednak uda im sią to uczynić, nim wyspa zapadnie sią w morską otchłań?

Ta mrożąca krew w żyłach, pełna przygód, tajemnic i niebezpieczeństw opowieść trzyma w napiąciu do ostatniej strony. Kolejny bestseller autora „ Władców ciemności" i „Synów buntu ".

Lekkość, z jaką Frank E. Peretti opowiada swe niezwykłe historie, charakteryzuje także pozostałe książki z serii PRZYGODY RODZINY COOPERÓW, książki, których nie można nie przeczytać: „GardzielSmoka", „Grobowce Anaka" i „Na dnie morza".

RRAPtK

[Wyspa WodnihaJ

PerettI

Inne tytuły Oficyny „ Yocatio

Frank E. Peretti

Grobowce Anaka

Tom 3. z młodzieżowej serii „Przygody rodziny Cooperów"

objętość 160 stron

format A5

ISBN 83-85435-41-7

Jay i Lila Cooperowie oraz ich ojciec, archeolog, wchodzą do podziemnych grobowców Anaka w poszukiwaniu zaginionego w niejasnych okolicznościach współpracownika. Przez przypadek natrafiają na wiele nie wyjaśnionych tajemnic, które wkrótce stawiają ich wszystkich w obliczu straszliwego niebezpieczeństwa. Kim jest Ha-Raphah ? Jak udaje mu się_ utrzymywać mieszkańców wioski w tak wielkim posłuszeństwie? Zdając sobie sprawę, że starcia ze złem nie da sią uniknąć, Cooperowie starają się rozwikłać stojące przed nimi zagadki. W miarą rozwoju sytuacji Jay, Lila oraz ich ojciec przeżywają coraz to niebezpieczniejsze przygody. Czy w porą poznają prawdą i uda im sią uniknąć tragedii, czy też Ha-Raphah zgładzi ich w ostatniej, rozpaczliwej próbie ocalenia swej władzy? Ciekawy sposób, w jaki Frank E. Peretti opowiada swe niezwykłe historie, charakteryzuje także pozostałe książki z. serii PRZYGODY RODZINY COOPERÓW, książki, których nie można nie przeczytać: „GardzielSmoka", „ Wvspa Wodnika" i „Na dnie morza".

Inne tytuły Oficyny „Voc<xtio"

Frank E. Peretti

Na dnie morza

Tom 4. z młodzieżowej serii Przygody rodziny Cooperów"

objętość 176 stron

format A5

ISBN 83-85435-42-5

Lila dochodzi do wniosku, że nie chce już dłużej towarzyszyć ojcu w jego dalekich wyprawach. Postanawia wrócić do kraju i zamieszkać z ciotką. Gdyby tylko wiedziała, że wojskowy samolot, którym leci, zostanie porwany! Podczas strzelaniny Lila chowa sią do specjalnego kontenera służącego do transportu tajnej broni; w wyniku katastrofy samolotu zostaje uwięziona na dnie morza. W tym czasie jej ojciec i brat oraz szukająca mocnych wrażeń dziennikarka, Margaret Flaherty, starają sią odnaleźć zaginioną dziewczynką. Ścigani przez okrutnych terrorystów, przenoszą sią z wyspy na wyspą w odległym zakątku Pacyfiku gnani nadzieją, że uda im sią odszukać zatopiony samolot. Czy jednak dotrą do Liii, zanim skończy sią jej powietrze lub nim znajdąją terroryści?

A oto pozostałe książki z serii PRZYGODY RODZINY COOPERÓW: „Gardziel Smoka", „Grobowce Anaka" i „Wyspa Wodnika".

Klub Wartościowej Książki„ Yocatio"

Księgarnia Wysyłkowa

Klub Wartościowej Książki „ Vocatio "

skr. poczt. 54

02-792 Warszawa 78

Zgłoszenie

Proszę mnie wpisać (bezpłatnie) na listę członków Klubu Wartościowej Książki „ Vocatio ".

Książki proszę przesyłać pod adresem:.............................................................

za zaliczeniem pocztowym po ...... egz, z każdego tytułu wydawanego przez

Oficynę „ Vocatio ".

Zobowiązuję się do pokrywania kosztów przesyłki oraz kosztów pobrania pocztowego.

W przypadku, gdybym nie chciał otrzymać któregoś z zapowiadanych tytułów, powiadomię Was o tym listownie z wyprzedzeniem. Jednocześnie zastrzegam sobie prawo zwrotu książki w ciągu 2 dni od daty otrzymania (z gwarantowanym przez Waszą Księgarnię zwrotem ceny książki), jeśli nie byłbym w pełni zadowolony z jej treści.

Książki zobowiązuję się zwrócić w stanie gwarantującym możliwość ich dalszej sprzedaży.

Mam już następujące książki Oficyny „ Yocatio":.....................................

data

czytelny podpis

1000011996

Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne

1000011996

F-*~



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nawiedzenie Frank Peretti ebook
Potwór Frank Peretti ebook
Nawiedzenie Frank Peretti
Przysięga Frank Peretti ebook
Lessa, Oblicza Smoka 02 - Birth Destroyer, Oblicz Smoka II - Birth Destroyer
Lessa, Oblicza Smoka 05 - Kraina Szczęścia, Oblicz Smoka V - Kraina Szczęścia
Lessa, Oblicza Smoka 09 - The Real Vampire Blues , Oblicz Smoka IX - „The Real Vampire Blues&r
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Zęby smoka
Dino Buzzati Zabicie smoka
Lessa, Oblicza Smoka 11 - Gorzka Prawda, Oblicz Smoka XI - Gorzka Prawda
Europa będzie pierwszym?lem Czerwonego Smoka, a następnym USA
4. Rycerz i smok. Rybi szkielet. Opis smoka, ^ MATERIAŁY (edukacja, terapia i zabawa)
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (19) Zęby smoka
Bulyczow Kir Miejsce dla smoka
Lessa, Oblicza Smoka 13 - Ścieżki przeznaczenia, Oblicz Smoka XI - Gorzka Prawda
Oswoić Smoka, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Romans dygresyjny - Arthur Weasley
GARDZIEJEWSKA, JEDRUSIAK, KALUŹNA, KAŁUŻA

więcej podobnych podstron