Pan Tadeusz Konwicki — jako głos sumienia (tekst suplementarny).
Dlaczego tekst suplementarny?
Zaczęło się od prostego szkicu recenzyjnego latem 2004 roku. Stopniowo, coraz to bardziej zagłębiając się w twórczość Konwickiego, acz wciąż w sposób dość przygodny, narastała we mnie potrzeba stworzenia szerszego zarysu całej sylwetki, od literatury, poprzez biografię, po film i wzajemne ich powiązania, w kontekście całej zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej kraju. Wyznam szczerze, otworzył się przede mną kosmos, jeden z tysięcy kosmosów. Kosmos, w centrum którego stoi jeden człowiek. Zamajaczył wtedy gdzieś ten karkołomny pomysł dalszego pisania, a nuż kiedyś coś… A teraz noszę się naprawdę z poważnym zamiarem złożenia wszystkich tych elementów i uporządkowania uniwersum własnych wniosków, tym samym stworzenia jednej, doprawdy dużej całości, której zaledwie skromnym odłamkiem i zwiastunem zarazem są jej fragmenty publikowane na łamach „verte” (stąd też niekonkretna data powstania tekstu: 2004-2005). W dodatku, całkiem przypadkowo znalazłam wolny obszar dla przeprowadzenia swoich badań, bo badaczy Konwickiego szukać dziś ze świecą, dopóki nie stanie się coś strasznego. Bo wtedy powstanie cały szereg biografii pisanych naprędce.
Tadeusz Konwicki dotychczas najlepiej spośród „współczesnych” pisarzy rodzimych opanował język polski (choć konsekwentnie się tego wypiera). Operuje nim niczym chirurg skalpelem — umiejętnie, precyzyjnie. Amputuje chore człony rzeczywistości i już nazwane pokazuje swojemu czytelnikowi jako zwyrodniałe. Dokonuje tym samym jej czasoprzestrzennej dekonstrukcji. Wszystkie elementy składa potem w przerażającą, toporną, bryłowatą, kubistyczną hybrydę. Wbrew krzyczącym kikutom, przyszywa do nich nie pasujące elementy — tak więc tam, gdzie normalnie udo powinno kończyć się kolanem i przechodzić w łydkę — grubą nicią doszywa na przykład dłoń, a jeśli już dłoń, to dłoń łapówkarza itd. Udo oczywiście należy do baletnicy o uszkodzonym błędniku. Ta hybrydowata metafora rzeczywistości to oczywiście nowa konstrukcja zepsutego świata przedstawionego w książkach Konwickiego, bo tylko w takiej formie warty jest bycia opisywanym. I tylko opisywanym.
„Rojsty” (1948)
Wszędzie, gdzie pojawia się Tadeusz Konwicki, tam od razu musi się coś zmienić. Swym książkowym debiutem dokonuje zatem przełomu zarówno we własnej twórczości, a więc odwraca się powoli od wcześniejszych swoich typowo socrealistycznych opowiadań, jak i od całego socrealizmu w polskiej prozie w ogóle. Nie gloryfikuje już bohaterskich czynów żołnierskich, nie stawia nikomu pomników. Pokazuje w zamian prawdziwe oblicze powstańczych patroli, a właściwie zwykłych włóczęg po tytułowych „rojstach”, czyli bagnach, mówi o wszach i świerzbie zżerających brudne ciała młodych ludzi, którzy poświęcili wszystko dla przegranej z góry sprawy. „Rojsty” nie są być może zachwycające pod względem stylu pisarskiego, widać tu zaledwie zaczątki tego, co dopiero później rozkwitnie, z drugiej strony jest tu przecież jeszcze ślad wcześniejszej tendencji, ale faktem jest, iż jest to pewien punkt zwrotny, tym samym — wydarzenie znaczące.
„Wniebowstąpienie” (1967)
Najprostsza tej książki interpretacja — czyściec — na co wskazywać mógłby chociażby tytuł — przed właściwym „wniebowstąpieniem” odpokutowujemy jeszcze swoje winy, aby potem zostać zbawionym. Ale zbawienia nie będzie, ten czyściec u Konwickiego jest permanentny, jest życiem, życie jest czyśćcem, trwamy w nim i w ciągłej niepewności, ciągłej niewiedzy, niedopowiedzeniu, niespełnieniu, półśnie, agonii. Nasuwają się nawet pytania: nie żyjemy już?, nie żyjemy jeszcze?. Tak wciąż zawieszeni, i tak od zawsze i na zawsze. To poczucie ubezwłasnowolnienia, jakie narzuca nam główny bohater jest środkiem do odkrycia rażącej prawdy o całym społeczeństwie, a być może i całym świecie, całym sensie lub bezsensie istnienia. Znowu — znowu — bo wszystko jest bez końca i bez początku. A Konwicki jest przecież jak nikt konsekwentny.
Polecam również doskonały spektakl Teatru TV „Wniebowstąpienie” w reżyserii Macieja Englerta (2004). Oniryczna atmosfera twórczości Konwickiego oddana została tu w stu procentach normy.
„Kompleks polski” (1977)
Książka o najwyższym chyba prawdopodobieństwie zdarzeń, o normalnej ciągłości przyczynowo-skutkowej, o zdroworozsądkowej sile perswazji. Główny bohater nie nosi już symbolicznego imienia, jest jasno określony, nazywa się Tadeusz Konwicki. Tym samym fabuła też schodzi na Ziemię, czy też wznosi się na jej powierzchnię, co nie znaczy wcale, że jest przyziemna. Jest tu jednak nadal coś typowego — mozaika pokracznych ludzkich istnień skłębionych w jednym trywialnym miejscu, charakterystycznych i silnie ze sobą skontrastowanych (ewentualne podwaliny dla scenariusza), snujących się dalej od ściany do ściany kanciastej rzeczywistości w alkoholowo-narkotyczno-gorączkowym amoku. A w ten oto świat wcinają się jeszcze nachalne odautorskie wspomnienia Wileńszczyzny, wyobrażenia historycznych wydarzeń i wynikające z nich dygresje w postaci domniemanego pochodzenia całego naszego „kompleksu”. To znowu monografia historiozoficzna Konwickiego, ale już bardziej skłaniająca się ku krytycznemu autobiografizmowi i krytyce własnej twórczości z jednej strony, a z drugiej — ku pewnej mitologizacji dawnych dziejów jako te lepsze. To fuzja wszystkich nurtów, jakie wykształcił pisarz: tego swoiście rozliczeniowego, autobiograficznego i, po trosze, wileńskiego.
„Mała apokalipsa” (1979)
O końcu sztuki i końcu cywilizacji, które nie wpisują się wcale w świadomość ludzkości. O szukaniu jakiegoś karykaturalnego mesjasza, który miałby zbawić świat w jego w krytycznym momencie finalnym, wbrew ludzkiej niewiedzy (jak w „Salcie” — film Konwickiego z roku 1970). Śmierć stałaby się niewiele znaczącym symbolem, a ironia całej sytuacji byłaby dowodem paradoksalności tamtej rzeczywistości. A zatem krytyka, rozliczenie się z ustrojem i polską mentalnością, jaką na przestrzeni lat uformował system.
Ponoć książka ta, będąc jednocześnie lekturą licealną, jest zmorą maturzystów. Fakt uczynienia „Małej apokalipsy” lekturą szkolną jest jednak tylko malutkim faux pas przy tym, co zrobiła „Gazeta Wyborcza” — otóż wydała w swej Kolekcji tę książkę Konwickiego w pastelowo-różowej oprawie i ze zdjęciem przedstawiającym nie wiadomo co i po co. Rozumiem oprawić „Małą apokalipsę” w „Guernicę” — jeśli już ma być ładnie i estetycznie. Osobiście jednak optuję za papierem pakowym lub „Trybuną Ludu”.
„Rzeka podziemna, podziemne ptaki” (1984)
Książka — dokument, świadectwo czasów, jaki wystawia dla nas subiektywna jaźń bohatera uwikłanego w smutną rzeczywistość Polski stanu wojennego, dla którego największym przekleństwem jest świadomość bezcelowej egzystencji w tamtym irracjonalnym „tam i wtedy”. „Siódmy” szuka sensu w fantasmagorycznej wędrówce czy astralnej podróży sentymentalnej, podczas której spotyka zmory z przeszłości i współtowarzyszy niedoli z teraźniejszości (jak w „Jak daleko stąd, jak blisko” — film Konwickiego z roku 1972). Szuka sensu czegokolwiek — czy też raczej — dowodzi bezsensu wszystkiego — bo wcześniej wojna, bo teraz jej ekwiwalent, bo i za sto lat człowiek będzie ciemiężył człowieka.
Jeszcze przed nami straszna wieczność.
„Bohiń” (1987)
Powieść będąca m. in. nostalgiczną apoteozą Wileńszczyzny. Konwicki kreuje tu losy swojej nieznanej babki — Heleny. I jako, że płynie w jego żyłach ta sama krew, obarcza ją także wybujałą samoświadomością, na miarę swojej własnej. I znowu: idylla całego zaściankowego spokoju, malowniczość krajobrazów, magia koegzystencji człowieka z naturą przegrywają z jego złą kondycją psychiczną i ogólną traumą popowstaniową. A więc Konwicki znajduje sobie doskonałe tło dla snucia dywagacji natury sentymentalno-egzystencjalnej, dających: 1. upust jego osobistym, prywatnym, intymnym potrzebom wewnętrznym; 2. możliwość oskarżenia krzywdzącej polskiej historii po raz kolejny.
(…) ja nie szukam pocieszenia i nie potrzebna mi jest prawda, bo ja ją sam tworzę. — ostatecznie przecież „po coś” (m.in. po to, aby na własny użytek stworzyć portret nieznanego dziada, co dręczyło Konwickiego już w „Jak daleko stąd, jak blisko”).
„Kalendarz i klepsydra” (1976)
Tytułowe instrumenty wciąż, niezmiennie odmierzają czas. Czas już miniony opisał Konwicki w tej właśnie niekonwencjonalnej biografii: Ktoś się brzydzi mojej biografii — no i bardzo dobrze, kogoś ona rozczula — no i bardzo dobrze. Bez pardonu obnaża w niej hipokryzję minionych środowisk literackich, filmowych, publicystycznych. Przyznaję się także do własnych „grzechów” — a jakże! Ale dzięki formie bardzo osobistego i szczerego pamiętnika, jesteśmy w stanie polubić tego żartownisia, śmiesznego pana w okularach, który popełnia błędy tak samo, jak i my. I nie dość, że się wcale nie wywyższa, to — wręcz przeciwnie — usiłuje zrobić z siebie prowincjusza. Przekora, dowcip, autentyzm i bezpośredniość — oto, co w tej książce urzeka najbardziej.
Książki Konwickiego ściśle współgrają z jego filmami, korespondują ze sobą, jawnie i bezpośrednio nawiązują do siebie. Tak na przykład Żyd Goldapfel — „Złote jabłko” z genialnego filmu o traumie wojennej „Zaduszki” (1960) powraca później w powieści „Bohiń”. Romantyczna martyrologia „Salta” pojawia się w „Małej apokalipsie”. Ale „Salto” z kolei nawiązuje do młodopolskiej tradycji — wprost do opętańczego tańca z „Wesela” Wyspiańskiego. Motyw lotu nad miastem otwierający „Rzekę podziemną…”, to dosłowny cytat z początku filmu „Jak daleko stąd, jak blisko”. A ten z kolei znowu czerpie z Wyspińskiego — chochoły. Film ten w ogóle jest kulminacją wszystkich zarzutów, wszystkich rozterek i pytań, jakie dręczyły Konwickiego na przestrzeni lat (nieznany dziad, koniec kultury i cywilizacji, uśpienie narodu). To przechodzenie od szczegółu do ogółu — w sensie przenośnym i dosłownym. Dlaczego? Dlatego, że odnajduje Konwicki źródło narodowego problemu w ludzkim wnętrzu, w mentalności. I stąd ten Wyspiański.