Natychmiast rozległy się okrzyki bólu i przerażenia. Po chwili zza opadającej chmury gryzącego dymu wyłonił się prawdziwy krajobraz po bitwie. Wielu posłów leżało pokrwawionych na podłodze, inni w panice przepychali się do drzwi. Szczęśliwym zrządzeniem losu poza biskupem Lemirem nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Przewodniczący Izby Charles Dupuy wezwał więc kolegów słowami, które przeszły do historii: Panowie, kontynuujemy obrady! Politycy na
powrót zasiedli w ławach, gdy tymczasem w pałacowych antyszambrach poszukiwano sprawców zamachu. Była to sytuacja jakby żywcem wyjęta z kart powieści kryminalnej, jako że zamachowiec - drzwi do pałacu zamknięto natychmiast po eksplozji - nie mógł uciec i musiał ukrywać się wśród publiki zasiadającej na balkonach. Jednak dopiero przed północą ktoś zwrócił uwagę na mocno kontuzjowanego młodego człowieka, który nosił na rękach ślady prochu i metalicznych opiłków. Szybko przewieziono go do więziennego szpitala, gdzie raną zajęli się lekarze. Doświadczony inspektor Agron nakłonił milczącego zrazu Vaillanta, bo tak nazywał się podejrzany, do przyznania się i złożenia zeznań.
Kim był zamachowiec z Pałacu Burbonów? Z pewnością człowiekiem idei - anarchistą, który uznał, że po wielu bezowocnych próbach oddziaływania propagandowego nadszedł czas na "propagandę czynem". Ze zdjęć wyziera twarz zabiedzonego młodego mężczyzny o wyrazistym spojrzeniu. Jego krótkie życie wypełniała poniżająca bieda, o której we Francji mawiano, że jest "ciągnięciem diabła za ogon" (zwrot ten, jak sądzę, lepiej oddaje jej mroczną stronę niż nasze swojskie "klepanie biedy").
Vaillant uciekł przed nią do Paryża, gdzie nasiąkł ideami anarchizmu w robotniczych środowiskach Montmartre'u, później zaś do Argentyny. Wróciwszy po trzech latach do stolicy Francji, trafił akurat w epicentrum kompromitującej klasę polityczną afery panamskiej. Pracował za śmieszną sumę 20 franków tygodniowo, ale patrona nie obchodziło, że jego rodzina nie dojada. Vaillant pożyczył więc 100 franków od znajomego anarchisty, wynajął pokój i skonstruował bombę. Swe poczynania opisał w dzienniku zatytułowanym Pamiętnik mojej eksplozji, który zakończył prośbą o rozproszenie jego zwłok na atomy, by rozpowszechnił się wirus anarchistyczny.
Przed sądem wygłosił jedną z tych płomiennych mów, którymi pobrzmiewa cały wiek XIX. Oskarżył klasę polityczną Francji o lekceważenie losu setek tysięcy najuboższych, którzy już niebawem upomną się o swoje prawa. Był niczym jeden z bohaterów Człowieka zbuntowanego Camusa - rosyjskich narodnowolców, którzy za życie swych ofiar oddawali własne. Później terror stał się ukryty i anonimowy, a jego wykonawcy całkowicie wolni od jakichkolwiek skrupułów etycznych.
Miejsce kaźni Vaillanta już nazajutrz po zgilotynowaniu stało się celem pielgrzymek. Pokryte kwiatami, wśród których nieznane ręce położyły kartonik z wierszem, kończącym się znamiennie: Możesz spać spokojnie, męczenniku, będziesz pomszczony. Jak się niebawem okazało, nie były to puste słowa.
Własność jest kradzieżą
Vaillant nie był jednak ani pierwszym, ani ostatnim bojownikiem anarchizmu. By zrozumieć przesłanki jego poczynań, należałoby cofnąć się aż do początków XIX wieku. Wśród ojców założycieli anarchizmu najczęściej wymienia się Williama Godwina (1756-1836), myśliciela głęboko tkwiącego w ideach wieku Oświecenia, wroga wszelkich form despotyzmu narzucanego przez państwo, zwolennika prawdziwej wolności i doskonałej równości. Instytucjom państwowym, niewolącym jednostkę, Godwin przeciwstawiał coś w rodzaju ogólnoświatowej wspólnoty dysponujących uspołecznionymi środkami produkcji drobnych zrzeszeń, w których każdemu przysługiwałoby równe prawo uczestnictwa w podejmowaniu decyzji. Członek wspólnoty, z założenia "przejrzystej" dla wszystkich, lękając się opinii współtowarzyszy, byłby swym najlepszym nadzorcą i kierownikiem. Przy założeniu, że niezależne komuny współpracowałyby ze sobą, a całemu przedsięwzięciu patronował duch ascetyzmu i wyrzeczenia się bogactw, miało to być urzeczywistnienie raju na ziemi.
Wrogiem państwa i jego instytucji był również Pierre-Joseph Proudhon (1809-1865), autor płomiennych antypaństwowych manifestów (Być rządzonym to być obserwowanym, nadzorowanym, szpiegowanym [...] poddawanym rozkazom ludzi, którzy nie mają ani prawa, ani wiedzy, ani cnót obywatelskich) oraz często przywoływanego aforyzmu: Własność jest kradzieżą. W dziele Du principe fédératif snuł rozważania o przyszłym społeczeństwie opartym na ustroju federacyjnym, które miało się składać z niezależnych, choć skonfederowanych gmin, łączących się na szczeblu międzynarodowym w konfederacje regionów. Pieniądze miały zastępować tzw. czeki pracy, wystawiane przez Bank Ludowy - chodziło o stopniowe wprowadzanie wymiany towarów, a więc powszechny barter. Podobnie jak Godwin, Proudhon był przeciwnikiem działań zbrojnych: zamiast rewolucji od góry, która jeden despotyzm zastąpiłaby kolejnym, proponował "rewolucję od dołu", przez ekonomiczne zorganizowanie i walkę pracowników. Odrzucał nawet strajki i sabotaż. Z drugiej strony głosił prawo jednostki do buntu: Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby rządzić, jest uzurpatorem i tyranem - uważam go za swego wroga.