Boję się. Nie ukrywam tego. Ściska w żołądku, w głowie mnóstwo myśli. Sprawdzam po raz setny: tu wypinamy główny, za tą klamrę łapiemy i otwieramy zapas. Głęboko oddycham. Co ja tu robię?! Ratunku!
Prawdziwa, świeżutka relacja
„Nie stresuj się, młoda” - takie słowa płynące z ust doświadczonego skoczka nieco uspokajają, ale tylko na moment. Moment, przecież Ty tego właśnie chcesz, przestań się denerwować - cały czas prowadzę ze sobą wewnętrzny monolog. Uda się, nie uda. Boże, jak wysoko już jesteśmy! Spokojni, spokojnie oddychaj głęboko. Przecież to tylko skok ze spadochronem. Skoro tylu ludziom się udało, to dlaczego ja mam nie dać sobie rady. Dasz rade, teraz już się nie wycofasz, zobaczysz będzie super.
Tak przekonuję sobie, aż do 1200 metrów. Potem komenda: „Powstań” i już kończy się stresowanie. Z samolotu jest tylko jedno wyjście i ja właśnie wychodzę. Oby dobrze wyjść, złapać pozycję i otworzyć oczy. Właśnie, te moje samozamykające się oczy! Nie wiem jak to się dzieje, ale do tej pory otwierały się dopiero w czasie napełniania czaszy. Otwórz oczy, nie zapomnij o tym! I pozycja, złap dobrą pozycje i trzymaj do końca. Niech nie pomiata tobą, panuj nad swoim ciałem! (wewnętrzny monolog trwa)
Podchodzę do drzwi, już nie myślę o strachu, nawet nie wiem po czym myślę… „Skok!” - dobra to skaczę. Pozycja, utrzymać ją, oby tylko utrzymać do czasu otwarcia się czaszy. Ale najważniejsze - widzę oddalający się samolot i wyrzucającego! Udało się, nie zamknęłam oczu! Dobra, dobra ale nie ciesz się tak. Patrzę w górę, a nade mną zamiast w pełni napełnionej czaszy dobrze pracują tylko cztery, może pięć komór (z dziewięciu). O nie, napełni się, nie napełni. Na spokojnie analizuję sytuację. Tu jest wypięcie głównego, tu otwarcie zapasu. Jeszcze jedno spojrzenie na czaszę, JUPI!!! Napełniła się. Ale linki mam skręcone. Dwa, może trzy obroty i już wszystko ok. Ogarnia mnie nieopisana radość - w końcu otworzyłam oczy podczas skoku, rzeczywiście tak jest o wiele lepiej. Dodatkowo wcale nie spanikowałam widząc nie do końca napełnioną czaszę. Wcale nie myślałam o tym, że z pewnością umrę ;)
Lecę. Całe szczęście, że pożyczyłam rękawiczki od kolegi - na górze nie dość, że zimno, to jeszcze mocno wieje. Brr, po co skacze w taką zimnicę. Istny masochizm. Wszelkie trudy i obawy związane ze skokiem ze spadochronem wcale nie kończą się po otwarci czaszy. Zaczyna się etap II, czyli bezpieczne dotarcie do ziemi. I oczywiście nie można wylądować za daleko od startu spadochronowego, bo za daleko trzeba będzie iść z całym sprzętem (dodam, ze dość ciężkim). Więc łączę nogi razem, patrzę się w dół, oceniam skąd wieje wiatr. Co chwila badawcze spojrzenie na wysokościomierz. Daje odczuć się silny i zmienny wiatr. Raz lecę szybko, za chwile prawie staje w miejscu, a wręcz czuję jak mnie pcha do tyłu. Oj nie będzie lekko. Ostatni zakręt i ustawiam się pod wiatr. Łączę nogi razem, całkowicie odhamowuję spadochron i czekam na odpowiedni moment. Kilka metrów nad ziemią ściągam kołki sterownicze (czyli hamuję) i hopsa - jestem! Nie było to cudowne lądowanie, ale najważniejsze, że bezpieczne. Nic się nie połamało. Teraz trzeba wstać, zebrać spadaka z ziemi i udać się do startu spadochronowego. Ciężki i nie wygodny do niesienia jest.
Udało się! Żyję! Kolejna dawka adrenaliny przyjęta! Do następnego razu!
Oj, warto się trochę postresować.
pwd. Paula Szymańska
(tuż po piątym skoku)