Artykuł dotychczas w Polsce nie publikowany (w sierpniu 2000. propozycję zamieszczenia odrzuciły "Rzeczpospolita" i "Życie")
Trup w szafie, czyli akta "Bolka"
4 czerwca 1992 roku zostaje ujawniona sławetna lista Macierewicza. Cała Polska ogląda transmisje z Sejmu. W pewnym momencie na trybunę wchodzi poseł Kazimierz Świtoń i dramatycznym głosem oznajmia, że w spisie tajnych współpracowników dawnej komunistycznej bezpieki znajduje się nazwisko obecnej głowy państwa oraz ówczesny pseudonim agenta: "Bolek". Kancelaria prezydenta wydaje oświadczeni, że Lech Wałęsa w latach siedemdziesiątych istotnie "coś podpisał", ale godzinę później wycofuje te wiadomość. Tego samego dnia w nocy przeciwnikom lustracji - posłom głównie Unii Demokratycznej i SLD - udaje się obalić rząd Jana Olszewskiego. Wkrótce nowym ministrem spraw wewnętrznych zostaje zaufany prezydenta, Andrzej Milczanowski. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie.
Moj list do "Rzeczpospolitej" (redakcja odmówiła jego druku): Red. Anna Marszałek w dzisiejszym (17/18 lipca 1999) numerze podaje, iż o słynną teczkę "Bolka" poprosił osobiście Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem. Gdy po zakończeniu jego kadencji teczka wróciła do UOP, "stwierdzono w niej brak kilkudziesięciu dokumentów, m.in. zobowiązań do zachowania w tajemnicy rozmów z oficerami SB i pokwitowań odbioru pieniędzy".
Red. Marszałek informuje nadto, iż Prokuratura Krajowa chce umorzyć śledztwo w tej sprawie ze względu na zmianę przepisów kodeksu karnego. Cytuje: "Obecnie odpowiedzialność grozi jedynie za ujawnienie tajemnicy państwowej. Ponieważ Lech Wałęsa jako prezydent miał prawo dostępu do tajnych materiałów, nie popełniono przestępstwa” - twierdzi prokuratura.
Jeśli to prawda, to wypada prokuraturze przypomnieć, że nikt nigdy nie zarzucał Wałęsie, iż nielegalnie oglądał dokumenty zgromadzone w teczce "Bolka". Nie adresowany personalnie, ale też i nie kwestionowany przez nikogo zarzut dotyczy tylko "zniknięcia" części tych dokumentów. To zaś uznawane jest za przestępstwo pod rządami zarówno starego (art. 268), jak i nowego kodeksu karnego. Obowiązujący dziś artykuł 276 k.k. stanowi jednoznacznie: Kto (...) usuwa lub ukrywa dokument, którym nie ma prawa wyłącznie rozporządzać, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch!
Według ustaleń "Rzeczypospolitej", dokumenty z teczki "Bolka" przekazywali Wałęsie szefowie UOP Konieczny i Czempiński oraz minister SW Milczanowski.
Jak to możliwe, by prokuratura (w ciągu trzech lat?) nie była w stanie wykryć, kto z wymienionych czterech osób w jakim stopniu ponosi odpowiedzialność za zaginiecie tych najściślej tajnych dokumentów? Jako obywatel uważam, że opinii publicznej należy się wiarygodne wyjaśnienie tej bulwersującej sprawy.
Śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia tajemniczych akt - z przesłuchaniem Milczanowskiego, Koniecznego i Czempińskiego - przeprowadziła warszawska Prokuratura Okręgowa. Zastępcą jej szefa, prokurator Zbigniew Goszczyński w rozmowie ze mną 24 sierpnia 2000 potwierdził: - Istotnie, śledztwo zostało prawomocnie umorzone. Uzasadnienie postanowienia o umorzeniu jest tajne, więc nic więcej nie mogę panu wyjawić...
Nie poznamy zatem odpowiedzi na najbardziej frapujące pytanie: dlaczego prokuratura nie wszczęła w tej sprawie śledztwa przeciwko samemu Lechowi Wałęsie? Mało tego: dlaczego go w ogóle nie przesłuchała? A przypomnijmy, że Wałęsa w 1999 roku był od czterech lat (i nadal pozostaje) - pod względem prawnym - zwykłym obywatelem, niechronionym przez żaden immunitet.
Jedyna osoba w państwie, ustawowo upoważniona do nakazania wznowienia prawomocnie umorzonego śledztwa, jest prokurator generalny. Obecnie urząd ten sprawuje Lech Kaczyński. Czy podejmie on taka decyzje?
Sędzia Paweł Rysiński (przewodniczący składu orzekającego sadu lustrującego Lecha Wałęsę): Nie ma żadnego dowodu, który potwierdzałby fakt współpracy Lecha Wałęsy z byłą SB jako tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek", lub też podawał by w wątpliwość prawdziwość złożonego przez pana Lecha Wałęsę oświadczenia lustracyjnego. Materiał dowodowy, który został przez sąd w tej sprawie zgromadzony, pozwala na graniczące z pewnością stwierdzenie, że najprawdopodobniej materiały oryginalne nigdy nie istniały. ("Gazeta Wyborcza" z 12/13 sierpnia 2000).
Marcin D. Zdort (w sprawozdaniu z procesu): Zastępca rzecznika interesu publicznego Krzysztof Kauba domagał się przesłuchania jeszcze kilku świadków (osób biorących udział w 1992 roku w transporcie teczki "Bolka" z Gdańska do Warszawy), którzy znali treść dokumentów mających obciążać Wałęsę - m.in. Adama Hodysza (oraz Wojciecha Nachiły i Krzysztofa Bolina - SR). Sąd jednak odrzucił ten wniosek, twierdząc, iż owi świadkowie nie wniosą do sprawy nic nowego ("Rzeczpospolita" z 12/13 sierpnia 2000).
Wypadałoby w tym miejscu spytać sędziego Rysińskiego, na jakiej to mianowicie rzeczowej podstawie oparł swą niezłomną wiarę, że ludzie, którzy widzieli oryginały dokumentów "Bolka", nie wniosą do sprawy niczego nowego?
Czy dowód z zeznań świadka (więcej: kilku świadków! jeszcze więcej: świadków tak "oczywiście ważnych", że bardziej być nie może!!!) jest dla sędziego Rysińskiego a priori niewiarygodny? Dlaczego sędzia Rysiński chętnie słuchał, co mają do powiedzenia wierni Wałęsie do końca dawni funkcjonariusze SB (obecny generał G. Czempiński i dawny podporucznik A.
Żaczek), odmówił zaś poświecenia choćby chwili uwagi "naocznym" relacjom legendarnego Adama Hodysza, który ubytek w tajnych dokumentach wykrył i którego Wałęsa wyrzucił z pracy? Dlaczego sąd nie przesłuchał ministra Andrzeja Milczanowskiego, który polecił przekazać Wałęsie teczkę "Bolka" oraz szefa UOP Jerzego Koniecznego, który to polecenie osobiście wykonał?
Czemu wreszcie sąd nie wezwał na rozprawę współautora odczytanego na niej, poruszającego dokumentu SB z 1985 roku, starszego inspektora Wydziału II Biura Studiów SB, mjr. A. Stylińskiego? Czemu nawet nie próbował ustalić, czy ów "koronny" świadek żyje?
Opinia publiczna powinna poznać tajemnicze motywy zaskakującego postanowienia sądu o zakneblowaniu, przepraszam, o pominięciu w procesie kluczowych, wydawałoby się, świadków. Chyba w tej sprawie sędzia Rysiński osobiście nie ma nic do ukrycia?
Piotr Semka w felietonie "Sierpniowe deja vu": Gdy upadł komunizm, po paru latach zachłystnięcia się wolnością zauważyłem ze zdumieniem nowy, nie znany mi wcześniej gatunek dziennikarzy. Dziennikarzy, których absolutnie nie interesowało, jak było naprawdę. To nieprzyjemne wrażenie wróciło, gdy przeglądałem sprawozdania z werdyktu sądu lustracyjnego. Jak wynikało z gazet, nikt nie pytał Lecha Wałęsy o okoliczności wypożyczenia przezeń akt "Bolka" i zniknięcia dużej liczby dokumentów. Ani sąd, ani prasa nie pytały byłego prezydenta, czy ma jakiekolwiek akta na swój temat. Nikt nie zapytał Wałęsy, co podpisał w 1970 roku.
Nikt wreszcie nie zanalizował dokumentu z 1985 roku, w którym jak byk znajduje się stwierdzenie, że Wałęsa to "Bolek", a następnie zaznaczające: „ostatnie doniesienie "Bolka" pochodziło z 1970 roku (ewidentna pomyłka chodzi o rok 1976! - SR). Jako publicysta nie potrafię nie zauważyć, że sąd opierał się na zeznaniach jedynej osoby, której autorytet sprawowanego przez nią urzędu posłużył do wyniesienia z archiwów swoich akt i zniknięcia ich części. (Życie z 18 sierpnia 2000).
Niżej znajduje się odredakcyjny dopisek: „Prezentowane przez autora stanowisko radykalnie odbiega od stanowiska redakcji. Jutro polemika Roberta Krasowskiego”. Można na marginesie spytać, co to znaczy „stanowisko redakcji” w takiej sprawie? Uchwala się je przez głosowanie, czy jak? No, ale zobaczmy, jakie kontrargumenty przeciw redaktorowi Semce wytoczył redaktor Krasowski:
Robert Krasowski w felietonie "Koniec podejrzeń": Komunikat Semki jest przejrzysty: sąd sądem, ale ja swoje wiem. Wyznam, że w ustach zwolennika lustracji ta logika mnie oburza. Przecież przez lata domagając się lustracji dowodziliśmy, że tylko jej brak podtrzymuje lustracyjne spekulacje. I dziś musimy dotrzymać słowa. Jest wyrok sadu, sprawa zostaje zamknięta.
Cenię Semkę i daleki jestem od lekceważenia jego rozterek. Jednak łamie on oczywiste ustalenia. Otóż to przeciwnicy lustracji kontestują orzeczenia Sądu Lustracyjnego, a zwolennicy okazują im szacunek. Oczywiście każdy może mieć wątpliwości, ale nie powinien się nimi publicznie dzielić. Chyba, że ma dowody. Ale wtedy niech je przedstawi. I nie Czytelnikom, ale Sądowi Lustracyjnemu ("Życie" z 19/20 sierpnia 2000).
Mam za sobą juz ponad 50 lat życia (w tym ponad ćwierć wieku w dziennikarskim zawodzie) i myślałem, że mnie już nic nie zdziwi - a jednak.
Okazuje się, że można się spierać nie podejmując sporu! Mało tego: jeden dziennikarz poucza drugiego, aby ten swoimi logicznymi i faktograficznie uzasadnionymi wątpliwościami bron Boże nie dzielił się z czytelnikiem, lecz złożył donos wymiarowi sprawiedliwości!
Przecie żaden z faktów przytoczonych przez Semkę i żadne z wysuniętych przez niego zastrzeżeń nie wzbudziło u Krasowskiego w najmniejszego zainteresowania. Mimo to Krasowski zarzuca swemu adwersarzowi, że łamie on oczywiste ustalenia. O jakich ustaleniach mowa? Kto je poczynił? Czy redaktor Krasowski wierzy w nieomylność sądów tak jak katolicy wierzą w nieomylność papieża? Czy redaktor Krasowski słyszał o II instancji Sądu Lustracyjnego? A o instytucji kasacji? A czy zdaje sobie sprawę, że Piotr Semka nie ujawnił Czytelnikom niczego nowego, tylko - jak rasowy dziennikarz - w odpowiednim momencie przypomniał stare wiadomości o kluczowym merytorycznym znaczeniu, dzięki mediom znane milionom Polaków od wielu lat?
I wreszcie: czy Robert Krasowski nie rozumie, że - ze względu na przytoczone okoliczności - sprawa lustracji Wałęsy (tylko i wyłącznie Wałęsy!) zasadniczo, fundamentalnie i kardynalnie różni się od lustracji kogokolwiek innego?
A może to ja, Stanisław Remuszko, mam do Wałęsy jakieś prywatne uprzedzenia, może jestem w powyższych refleksjach odosobniony? Tak? To popatrzmy, co w tej samej gazecie można było przeczytać tydzień później:
Przegląd prasy - "Po wyroku na Lecha Wałęsę (komentarze prawicowych tytułów)": Monika Rotulska, "Nasz Dziennik" - Wiele się tu nie zgadza. Jeśli kiedyś miałam jakieś wątpliwości, to proces jeszcze je pogłębił”. Piotr Baczek, "Głos" - W tychże właśnie dokumentach, na które powołują się obrońcy Wałęsy, zawarte jest wyrazie stwierdzenie, że TW "Bolek" to Lech Wałęsa i że chodzi tu o przedłużenie współpracy. Te same dokumenty raz więc są uważane za wiarygodne, a raz za niewiarygodne? Piotr Zaremba, "Nowe Państwo" - Czy znamy inny kraj demokratyczny, gdzie prezydent wyjąłby z własnej teczki tajne dokumenty, a nikt nie miał ochoty go o to zapytać? ("Życie" z 25 sierpnia 2000).
I obok znamienny glos profesora Bogusława Wolniewicza (list do redakcji): „Sad lustracyjny nie tylko nie wyjaśnił, ale nawet nie podjął okoliczności dla p. Wałęsy najbardziej obciążającej: "wypożyczenia" przez jego prezydencką kancelarię tzw. akt "Bolka" i zwrotu potem tych akt w stanie zdekompletowanym. Replika waszej Redakcji jest niezadowalająca i wyraźnie tendencyjna. "Jest wyrok sądu, sprawa zostaje zamknięta", a to, że "sąd czegoś tam nie sprawdził, czegoś nie uwzględnił", nie ma jakoby większego znaczenia. Otóż ma, i to duże, bo rzecz dotyczy nie "czegoś tam", lecz głównej okoliczności obciążającej.
Wyrok Sadu Lustracyjnego, który taką okoliczność pomija, nie tylko nie zamyka sprawy p. Wałęsy, ale, co gorsza, otwiera sprawę nową: bezstronności i rzetelności samego tego sądu.
Moim (Stanisława Remuszki) zdaniem chyba było tak. Lech Wałęsa, jako dwudziestolatek, został przez bezpiekę w ten czy inny sposób nakłoniony do tajnej kolaboracji. Kilka lat później znalazł jednak w sobie dość siły, by tę współpracę zerwać, a przez następne kilkanaście lat z nadwyżką odkupił ów polityczny "grzech młodości". Potem, już jako głowa państwa, wykorzystał to najwyższe stanowisko do zatarcia śladów własnej agenturalnej przeszłości.
Udało mu się to całkiem nieźle, ale pozostawił z kolei nazbyt wiele nazbyt oczywistych śladów owego zacierania.
Dlaczego tak brzydko postąpił jako prezydent? Dlaczego ukrywa prawdę również dziś? Dlaczego, tyle uczyniwszy dla Polski, nie potrafi przyznać się do błędu sprzed ćwierć wieku? Są to pytania do psychologów i spowiedników oraz przyjaciół i hagiografowi Wałęsy, przede wszystkim zaś - do niego samego.
Natomiast sędziów, prokuratorów i obywateli demokratycznego państwa obowiązują ustawy. W tym - ustawa lustracyjna. Podlegają jej wszyscy kandydaci na prezydenta Rzeczypospolitej. Także legendarny przywódca "Solidarności", człowiek-symbol, Lech Wałęsa. Sierpniowy komunikat Centrum Badania Opinii Społecznej: Reprezentatywnej próbie 1036 Polaków zadano pytanie, co powinno się stać, jeśli jakiegoś wysokiego urzędnika państwowego lub posła podejrzewa się o kłamstwo lustracyjne, czyli zatajenie współpracy z tajnymi służbami PRL? Aż 92% ankietowanych odparło, że ludzie tacy powinni odejść ze stanowiska (55% - że po prawomocnym wyroku sadu, a 37% - że już wtedy, gdy stawia się im sam zarzut kłamstwa).
Polacy znani są z tego, że chętnie wybaczają. Nie trzeba padać na kolana, wystarczy po prostu przyznać się do winy i powiedzieć zwykle "przepraszam".
Ale moi rodacy, z czego jestem bardzo dumny, organicznie nie cierpią kłamstwa (zwłaszcza u osób, którym zaufali). Czemu? Pewnie dlatego, że nad inne wartości przedkładają te elementarną prawdę.
Termin złożenia apelacji w sprawie Wałęsy upływa 5 września 2000. Co zrobi Rzecznik Interesu Publicznego? (31-VIII-2000)
Stanisław Remuszko