Ja, zrzęda
"Przed wojną tego nie było" - mówi do telewizyjnej kamery roztrzęsiona staruszka, której jakiś bandzior w biały dzień w centrum stolicy wyrwał torebkę z pieniędzmi i zniknął w tłumie obojętnych przechodniów. "Za komuny tego nie było" - oburza się pan w sile wieku na widok kulfoniastych bazgrołów (a może rysunków?), którymi jakiś łobuz upstrzył odmalowaną dzień wcześniej klatkę schodową. "Za moich czasów tego nie było" - zżymam się, pokazując żonie szyby w wagonach metra, oszpecone bezładną plątaniną kresek, których wydrapanie w twardym szkle wymagało nie tylko czasu i siły, lecz również jakiegoś specjalnego narzędzia. "Mylisz się - odpowiada żona. - Po pierwsze, twoje czasy trwają, póki żyjesz. Po drugie, za twoich młodych lat, bo o nie ci zapewne chodzi, w Warszawie nie było metra...".
Choć żona, jak zwykle, ma rację, to generalny problem pozostaje. Można by go prowokacyjnie sformułować na przykład tak: czy w wolnej, niepodległej i demokratycznej Rzeczpospolitej jest więcej nieobyczajności (chamstwa) i bezprawia (wykroczeń i przestępstw) niż w czasach PRL? Lub ogólniej: czy w ostatnich latach nad Wisłą rośnie poziom społecznej agresji?
Historia naszej cywilizacji świadczy wymownie (Biblia, Homer, Tacyt), że od początku świata wszędzie załamywano ręce nad upadkiem obyczajów, tak zwane dobre stare czasy zawsze "już były", a rzeszom spokojnych obywateli pod każdą szerokością geograficzną, w każdym państwie i w każdej epoce towarzyszyli zbójcy, wandale, pijacy, motłoch i złodzieje. Może więc faktycznie nihil novi sub sole? Może powszechny dziś między Bugiem a Odrą brak elementarnej kultury i nagminne łamanie prawa należy uznać za złudę, za subiektywne odczucie, właściwe pięćdziesięciolatkowi, który "siedzi i ma za złe"? Może trzeba z góry założyć, iż pewna liczba takich przypadków jest dziejowym niezmiennikiem, historyczną stałą społeczną (constans socialis), wynikającą po prostu z naszej ułomnej ludzkiej natury?
Przykro rzec, ale to nieprawda. Doświadczamy nowych zagrożeń - takich, jakich nie zaznaliśmy w ciągu minionego półwiecza. Łatwo to udowodnić.
Za moich (młodych) czasów dzieci (myślę o dwunasto-czternastolatkach) nie paliły papierosów, a jeśli w lumpenproletariackich środowiskach popalały, to nie robiły tego na ulicy, tylko ukradkiem, w kącie, ze świadomością, że czynią coś zakazanego. Dziś palenie tytoniu jest zakazane w szkole, ale... nie przed szkołą! Trzynastoletni szóstoklasista ćmiący na szkolnym boisku "szluga" w przerwie między lekcjami, szczerze zdziwiłby się, gdyby wychowawca czy inny nauczyciel zwrócił mu z tego powodu uwagę. Ale nikt mu takiej uwagi nie zwróci. I na tym polega różnica.
Czterdzieści i trzydzieści lat temu na ulicach od czasu do czasu słyszało się przysłowiową furmańską łacinę, ale najczęściej wtedy właśnie, gdy ulicą jechała fura. "Wyrazić się" potrafił oczywiście nawet prawdziwy hrabia, ale czynił to zupełnie wyjątkowo i tylko w zaufanej męskiej kompanii. W miejscu publicznym mięsem rzucali jedynie przedstawiciele nizin społecznych, choć i oni przeważnie trzymali się reguł: nie kląć bez powodu i nie kląć w przytomności kobiet. Dziś najbardziej plugawych wulgaryzmów używają - w charakterze przecinka, nie bacząc na towarzystwo i miejsce - przedstawiciele tak zwanej inteligencji. Przy obcych płci obojga bluzga jak szewc sławny reżyser. Nie wykropkowanymi słowami na "k..." czy "ch..." posługuje się na co dzień coraz więcej kobiet i dzieci, a zwyczaj ów promują i utrwalają największe pisma z "Gazetą Wyborczą" na czele oraz radia i telewizje prywatne. Na ogrodzeniach i ścianach budynków młodzi ludzie masowo wypisują różne obscena, wśród których jak Polska długa i szeroka króluje wezwanie: "J...ć policję!". Policja, prokuratura i administratorzy tak "opisanych" budynków nie reagują, mimo że rzecz jest z urzędu ścigana przez prawo. Zdaje się, że ostatnią oazą przyzwoitego języka pozostały publiczne radio i telewizja oraz kościelne wnętrza - ale czy na długo? I na tym też polegają różnice.
Cały kraj zalewa dziś plaga tak zwanego grafitti. Ogromnymi bohomazami pokrywane jest wszystko - nie tylko świeżo otynkowane ściany domów, ale i mury, i przystanki autobusowe, i wagony pociągów pasażerskich, i mosty. To niszczenie nowych i ładnych miejsc i rzeczy najbardziej razi w przypadku szkół, przedszkoli, żłobków, przychodni lekarskich, dworców, sklepów i innych obiektów użyteczności publicznej. Żona mówi, że jak ktoś sam żyje w chlewie, to źle się czuje w czystym i schludnym otoczeniu; musi więc je natychmiast doprowadzić do przyjaznego (sobie) stanu. Za moich czasów też pisano i rysowano na murach. Ale była to jedna dziesiąta (setna?) tego co dziś. I na tym również polega różnica.
Wreszcie - seks. Aż przykro patrzeć, co tak zwana kultura masowa, a przede wszystkim telewizja, zrobiły w ostatnich latach z tą piękną i jakże miłą sferą najstarszych ludzkich postaw i zachowań. Jeśli w reklamie dropsów para nastolatków musi całować się tak, jak prawdziwi kochankowie robią to w największym uniesieniu; jeśli w każdym współczesnym filmie musi być scena kopulacji, z reguły nie wnosząca do fabuły nic a nic; jeśli w legalnej telewizji nadaje się (prawda, że w nocy) klasyczną pornografię - to cały urok seksu zostaje zniweczony, odarty z resztek uczucia, z mgły tajemnicy, a przede wszystkim z intymności. Pytam normalnych ludzi: czy Państwu sprawiłoby frajdę kochać się na czyichś oczach, pod czyjąś baczną obserwacją? A gdy piszę te słowa, mamy do czynienie ze szczytem takiej perwersji: oto dwie prywatne telewizje uruchomiły właśnie programy typu "Wielki Brat", w których kilkanaście osób zamkniętych w jednym domu daje się podglądać telewidzom przez 24 godziny na dobę. (W Polsce i tak widać postęp, skoro reżyser nie umieścił kamer i mikrofonów w ubikacjach). I to również jest różnica, tego też za moich młodych czasów nie było.
Można rzec, że w ojczystym kraju, za Bieruta i Gomułki, nie było również wielu innych rzeczy i zjawisk - zarówno złych jak i dobrych. Nie było narkotyków i narkomanów, nie było telewizji, nie było samochodów i ich złodziei. Ale ludzie nie mogli wyjeżdżać za granicę, nie mieli wolnych wyborów do parlamentu ani wolnego rynku, a zarabiali przeciętnie 30 dolarów miesięcznie Dziś zarabiają 500. To kolejne różnice.
Czy jedne wynikają z drugich? Czy więcej wolności i demokracji musi oznaczać więcej zła, brudu i niesprawiedliwości? Sorry, Winnetou, ale to temat na inny felieton. (I '2001)
Stanisław Remuszko