Pisarzewska Katarzyna Halo, Wikta


Katarzyna Pisarzewska

Halo, Wikta

0x01 graphic

Ukochanej Babci Mariannie,

której mrożące krew w żyłach opowieści

ciągle pobudzają moją wyobraźnię

Lena zbiegła ze schodów w ślad za mężem.

- Przecież mogę iść z tobą! - zawołała.

- Tłumaczyłem ci tyle razy, że to spotkanie w interesach. Tylko byś nam przeszkadzała.

- Akurat! Odkąd to spotkania w interesach kończą się nad ranem?

Fabian zignorował pytanie i otworzył drzwi.

- Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś! Ożeniłeś się ze mną tylko ze względu na mojego ojca i jego pie­niądze. Już nawet nie zaprzeczasz! Fabiaś! - zawołała płacz­liwie, wieszając się u jego ramienia.

- Przestań skomleć - wysyczał przez zęby, odepchnął ją gwałtownie i wyszedł.

Lena zacisnęła dłoń na zimnej klamce i oparła głowę o drzwi. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu, i osunęła się w ciemność.

Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Omal nie zemdla­łam. Co za ból! Chyba ktoś przyłożył mi w czaszkę. Deli­katnie obmacałam głowę i rzeczywiście, z tyłu wyczułam niewielką ranę. Trzeba będzie poczekać z gwałtownymi ru­chami. Na razie rozejrzę się w koło i spróbuję sobie przypo­mnieć, co doprowadziło mnie do tak rozpaczliwego stanu.

Leżę w dosyć dużym, jasnym pokoju, na wielkim łóżku.

Okna są zasłonięte, trudno ocenić, jaka to pora dnia. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam. Co się ze mną dzieje? Może umieram?

Z pokoju obok wychodzi facet o włosach blond i ogrom­nej szczęce. W ręku trzyma krawat. Wpatruję się weń prze­rażona. Najpierw mnie pobił, a teraz chce dodusić, to jasne. Kątem oka dostrzegam lampkę na nocnym stoliku. Jeśli tyl­ko ta wynaturzona kreatura zbliży się do mnie, to chwycę lampkę i wyrżnę go w głowę. No, nie wiem, czy wceluję akurat w głowę, ale w szczękę na pewno.

Facet patrzy na mnie z niesmakiem i zaczyna wiązać kra­wat. Trochę mnie to uspokaja.

- Wróciłem bardzo późno i znalazłem cię pod drzwiami. Znowu miałaś atak.

Atak? Jaki atak? I dlaczego on mówi do mnie na ty? Prze­cież go nie znam!

- Jak się czujesz? - pyta.

- Bardzo źle - odpowiadam zgodnie z prawdą. W oczach faceta zapala się iskierka radości.

- No, tak - mówi, odwracając się do mnie plecami, na pewno po to, żeby ukryć uśmiech. - Powiem Wikcie, żeby wezwała doktora Maja. Wrócę dopiero na kolację.

- Dobrze - zgadzam się obojętnie.

Facet rzuca mi zdziwione spojrzenie i wychodzi. Wikta? Doktor Maj? Kim są ci ludzie? Co to wszystko znaczy? O co tu chodzi?

Biorę głęboki oddech. Tylko spokojnie. Tylko bez ner­wów.

Ale jak mogę być spokojna, skoro nic nie pamiętam! Na­wet tego, jak się nazywam! O mój Boże, to jakiś koszmar. Z pewnością jeszcze śnię. Zaraz się obudzę.

Mija kwadrans, jednak w moim stanie świadomości nie zachodzi zmiana na lepsze. Nie wiem, gdzie jestem, kim je­stem, co tu robię. Przez głowę przelatują mi dziwne wspomnienia, chyba z wczesnego dzieciństwa: jadę na wiel­błądzie przez gorącą pustynię. Potem wieszam się na trąbie słonia i karmię go gałęziami drzew. Niestety, całą zabawę psuje mi upierdliwy smarkacz, pewnie starszy brat albo ku­zyn. Ciągle mnie strofuje, a w dodatku morduje bez opamię­tania wszystko, jak leci: flamingi, Arabów, lwy, gazele, an­tylopy i gepardy.

Próbuję zapomnieć o strasznym kuzynie i skupić się na bliższych członkach rodziny.

Mamą poniewierał chudy facet z wąsem. Na szczęście nie udało mu się skraść jej cnoty. Zapowiadająca się tak dobrze mama zachowała się bardzo nie fair w stosunku do taty, zdradzając go z osobą duchowną, zdaje się z arcybiskupem. Tymczasem tata udał się na wojnę, gdzie z rozpaczy rzucał się w ramiona różnych kobiet, przy okazji cudem unika­jąc pułapek, zastawianych przez podstępnego Bruneta czy też Brunera. Potem uciekł w góry i tam radykalnie zmienił image; prowadząc partyzantkę przeciw tak zwanemu Mar­grabiemu, postradał życie w bardzo haniebnych okoliczno­ściach.

Teraz ja... Mam już całe szesnaście lat, gdy poznaję męż­czyznę swego życia. Na zewnątrz zimny jak lód, w środku uczuciowy, delikatny wrażliwiec. Jest chyba trzy razy ode mnie starszy, co jednak zbyt późno budzi moje obawy. Otóż on uwielbia nieletnie. Stąd właśnie jego pseudonim Pogrom­ca Dziewic. Kiedy przestaję być nieletnią dziewicą, rzuca mnie bez żalu, zostawiając w mym sercu wielką, niezagojoną ranę.

No dobrze, ale to wszystko jeszcze nie wyjaśnia, czemu leżę tu z dziurą w głowie, a facet z przerostem dolnej żu­chwy mówi do mnie per ty i traktuje chłodno. Co robić? Niech pomyślę. Potrzebny mi jakiś plan działania, jakaś tak­tyka. Na razie nie będę się zdradzać ze swoim zanikiem pamięci. Mam dziwne przeczucie, że Szczękonośny łatwo i chętnie się mnie pozbędzie, jeśli się dowie, że mam po-

ważne zaburzenia umysłowe. Rozglądam się po sypialni i dochodzę do przekonania, że reszta mieszkania musi być równie przyjemna. Nie dam się stąd wyrzucić. Nie dam się zamknąć w szpitalu wariatów. Przypomniało mi się, że trafił tam jeden mój wuj, niezły rozrabiaka i facet z jajami. Leka­rze zrobili z niego roślinę.

Podniosłam się bardzo powoli. Szum w głowie ustał. Po­deszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Byłam w pokoju na pierwszym piętrze. Okno wychodziło na ogród, niezbyt duży i bardzo wypielęgnowany. Za ogrodzeniem, przy któ­rym kwitły bzy, widać było sąsiedni dom: staroświecką, nie­co zaniedbaną willę. Prawdę mówiąc, ten widok nie wy­wołał we mnie żadnych skojarzeń.

A widok mnie samej? Zapomniałam nawet, jak wy­glądam! Bez trudu znalazłam łazienkę i z niecierpliwością stanęłam przed lustrem. Zamknęłam jednak oczy, napawając się słodką chwilą niepewności. Jak wiadomo, wszystkie bo­gate kobiety są piękne. Wystarczy, jeśli jestem podobna do jednego ze swoich przystojnych rodziców. Nie ulega wątpli­wości, że ze złotowłosego aniołka, jakim byłam (to pamię­tam), musiała przecież wyrosnąć nieodparcie czarująca anielica. Oceniając po ubraniu, bardzo szczupła, ale dzięki temu pełna wdzięku, eteryczna i delikatna.

Wreszcie otworzyłam oczy i dech zaparło mi w piersiach. Z lustra spoglądała przerażająco chuda istota o aparycji Baby-Jagi. Policzki zapadnięte, włosy cienkie, matowe, skołtunione, oczy w ciemnych obwódkach, warga przegry­ziona i napuchnięta, skóra bladożółta i jak gdyby pomarsz­czona. A figura... Jak w transie ściągnęłam z siebie ubranie. To nie figura, to modelowy szkielet do nauki anatomii! Nie stwierdziłam obecności piersi, pośladków czy ud. Najwyraź­niej cierpię na jakąś straszliwą, śmiertelną chorobę, która podstępnie i nieubłaganie niszczy mój organizm. Patrzyłam na tę biedną kobietę, jaką się okazałam, i ogarnęła mnie okropna żałość. Nim się jednak w niej pogrążyłam, dopadło

mnie wrażenie całkowicie odmienne. Oto ktoś zaczął łomo­tać do drzwi, jakby chciał wyrwać je z zawiasów. Jedno­cześnie chrapliwy głos o skali grzmotu wdarł się w mą znę­kaną czaszkę:

- Pani Lenooo! Pani Lenooo!

O mój Boże, a to co? Zaczęłam trząść się ze strachu. Gdyby w łazience było okno, wyskoczyłabym przez nie bez wahania. Co robić? Może schowam się w koszu na brudną bieliznę? Za mały! Co tu robić, co robić?

- Pani Leno! Niech pani otworzy! Co pani robi?!

Co ja robię? Co robi ta po drugiej stronie, to lepsze py­tanie!

Na pewno jest bardzo zdeterminowana. Może przyszła za potrzebą? A może tak naprawdę nie jestem u siebie, może jestem kochanką Szczękonośnego, a ta za drzwiami to jego żona?

Tylko kto wziąłby sobie na kochankę Babę-Jagę? A może ten śmiercionośny ryk nie odnosi się do mnie? Nie przypominam sobie, żebym miała na imię Lena. Oczy­wiście, nie jest to żaden poważny argument... ale jakoś do­daje mi odwagi. Zresztą drzwi zaczynają niebezpiecznie trzeszczeć, zaraz i tak runą do środka. Raz kozie śmierć, otworzę je i stanę oko w oko z przeznaczeniem.

A więc otwieram. W tej samej chwili silny cios w pierś zwala mnie z nóg. W ostatnim przebłysku świadomości do­strzegam ogromną twarz z nieproporcjonalnie małym no­sem, z błękitnymi oczkami rozstrzelonymi w dwie strony świata i z wielką paszczą, uzbrojoną w wąsy i dwa zęby. Je­stem zgubiona.

I znowu budzę się w wielkim łóżku, w tym samym poko­ju z zaciągniętymi zasłonami w oknach. Oprócz bólu głowy czuję równie silny ból w piersiach. Tym razem nie ma faceta ze szczęką. Jest za to dwuzębne monstrum. Na jego widok aż kulę się w sobie.

- Mój Boże! Bałam się, czy nie zrobiłam pani krzywdy -wykrzyknęła straszliwa walkiria, zrywając się z krzesła. -Waliłam pięścią w drzwi, a pani je akurat otworzyła.

Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa.

- Mam nadzieję, że zdążyła pani do toalety - wykrztu­siłam.

- Co, co? - Zdumiała się, rozdziawiając usta. - Chyba źle się pani czuje. Całe szczęście jest tu doktor Maj. Myje ręce. Zaraz go przyprowadzę.

Doktor Maj okazał się starszym, siwym mężczyzną w okularach. Po jego fioletowym nosie zgadłam, że nie stro­ni od mocnych trunków.

- Moja biedna Leno! - zawołał. - Bardzo wystraszyłaś mnie i Wiktę. Jak się czujesz?

- Ledwie żyję - mruknęłam płaczliwie, spoglądając z wyrzutem na walkirię.

A więc to Wikta. Stworzenie domowe, a nie rodzaj ma­chiny oblężniczej skrzyżowanej z węgierskim huzarem. Jak mogłam zapomnieć tę zdumiewającą twarz?

Doktor uważnie obejrzał moją głowę.

- Musiałaś stracić dużo krwi. Dlaczego twój mąż nie we­zwał od razu pogotowia?

Aha, więc to mój mąż. Chyba mam pecha.

- Pewnie chciał, żebym się wykrwawiła - odparłam bez zastanowienia.

Doktor ze zmieszaniem spojrzał na Wiktę. Trudno powie­dzieć, na co spojrzała Wikta i czy była zmieszana, ponieważ od samego początku wyglądała na kompletnie ogłupiałą, a jej oczy wykonywały wprost niepojęte akrobacje.

- Ktoś powinien być zawsze w domu - kontynuował doktor Maj. - Ciągle to powtarzam, a ty nie słuchasz. Powinnaś mieć całodobową opiekę, chociażby w postaci Wikty.

- Muszę to rozważyć - rzekłam oględnie.

- Głowę trzeba zszyć. Zaraz to zrobimy. Zadzwonię po doktor Żurawską. To bardzo zdolna stażystka. Cudownie szyje. Niestety, ja już tak nie potrafię.

Tu doktor Maj zademonstrował, jak trzęsą mu się ręce. Z wrażenia przełknęłam ślinę.

- Panie doktorze. Niech mi pan powie, w jakim jestem stanie? Czuję, jakbym miała nie dożyć jutra. Co ze mną bę­dzie?

- Droga Leno. - Doktor Maj westchnął głęboko i złożył ręce jak do modlitwy. - Epilepsja to nie przelewki.

A więc cierpię na epilepsję! Robi mi się strasznie smutno. Chyba z dwojga złego wolałabym lanie od Szczękonośnego niż jakieś niekontrolowane, nieobliczalne w skutkach ataki.

- Wszystko byłoby dobrze, gdybyś chciała, naprawdę chciała być zdrowa - kontynuował doktor Maj. - Twój stan można w stu procentach kontrolować. Co z tego, skoro zapo­minasz o lekach i lekceważysz moje zalecenia? Twoja dieta... Nie denerwuj się tylko, jak zwykle, kiedy o tym mówię... Za­bijasz się dietą. To nie są żarty. Powinnaś jak najszybciej znaleźć się pod opieką psychologa. Skorzystaj z mojej rady i idź do doktora Wierzbickiego. To świetny specjalista.

- Dobrze, zastanowię się. - Muszę się zastanowić nad wieloma rzeczami.

- Zastanów się, moje dziecko, zastanów koniecznie -zalecił doktor Maj, jakby w sukurs moim myślom. - Dam ci teraz coś na wzmocnienie.

Niestety, nie chodziło o kieliszek koniaku, tylko o strzy­kawkę. Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć prób wcelowania igły w żyłę.

Dziesięć minut później przybyła doktor Żurawska. Oka­zała się rumianą, wesołą brunetką.

- Oto mój ideał kobiecej urody. - Doktor Maj był wy­raźnie rozczulony.

No, tak. Moje parametry mogłyby służyć za wzorzec w świecie kostuch, strachów na wróble oraz przesuszonych ideału.

Po szyciu zapadłam w sen. Czułam się bardzo, ale to bar­dzo zmęczona.

Następny ranek był jak deja vu. Obudziłam się w wielkim łóżku, w tym samym pokoju z zasłoniętymi oknami. Po chwili pojawił się facet ze szczęką. Wiązał krawat.

- Jak się czujesz? - spytał.

- Jak zbity pies.

- Aha. Będę na kolacji.

- Na kolacji. Dobrze.

Facet spojrzał ze zdziwieniem i wyszedł.

Co prawda, czułam się znacznie lepiej niż poprzedniego ranka i postanowiłam zrobić z tego właściwy użytek. Dałam Szczękonośnemu kwadrans na opuszczenie domu, po czym wyjrzałam na korytarz. Z dołu dochodziły niejednoznaczne dźwięki.

- Halo, Wikta! - zawołałam.

- Słucham panią? - odkrzyknęła Wikta głosem jak spod ziemi.

- Biorę kąpiel.

Usłyszałam, że wolno człapie na górę i w chwilę później ujrzałam jej zdumiewającą fizys.

- Co pani mówiła? - sapnęła.

- Jeśli chcesz wejść do łazienki, to zrób to teraz, zamiast mnie nachodzić i straszyć, kiedy jestem w środku.

- Eee... Przepraszam... Ja wczoraj myślałam, że pani, że pani...

- Co takiego?

- Chciała sobie zrobić krzywdę i dlatego się zamknęła i nie odpowiadała, kiedy wołałam.

- Panikujesz - burknęłam niepewnie. Kto wie, co mogło przychodzić do głowy kobiecie, którą

byłam, zanim obudziłam się z zanikiem pamięci.

Co jej mogło przychodzić do głowy? Kiedy wreszcie zna­lazłam garderobę, zrozumiałam, że obawy Wikty są całko­wicie uzasadnione. Garderoba była ogromna i pełna czarnej bielizny, czarnych rajstop, czarnych pończoch, takich sa­mych sukienek, spodni, spódnic, bluzek i butów. Ani jednej rzeczy w innym kolorze. Czyżbym przeżyła wielką tragedię, która zaowocowała trwałą żałobą? A może w ten sposób szykuję się na tamten świat? Może chodzę po sklepach i za­stanawiam się, czym zrobić wrażenie na ludziach, którzy przyjdą zerknąć na moje truchło na katafalku? Wyzwolę się z tego szaleństwa. Jeśli nawet doktor Maj nie powiedział całej prawdy, jeżeli cierpię na jakąś śmiertelną chorobę, to od tej chwili nie będę o tym myśleć.

Tymczasem musiałam ubrać się w to, co było, i zejść na

śniadanie.

Z łatwością trafiłam do jadalni. Niestety, ani śladu poży­wienia. Może jadam gdzie indziej? Ruszyłam jakby po omacku, zaglądając do różnych pomieszczeń, w tym do szafki na szczotki i szafy na wierzchnie okrycia. Wreszcie dotarłam do kuchni. Przy stole siedziała zaczytana Wikta. Na mój widok gwałtownie odłożyła książkę. Zerknęłam na okładkę: Tajemnice pięknych kobiet. No, tak. Nic dziwnego, że zapomniała o moim śniadaniu.

- Wikto, co ze śniadaniem? - spytałam ostro.

- Pani woda stoi w jadalni.

- Moja woda?!!!

Osłupiałam. Wikta również, ale najwyraźniej z powodu mojej reakcji. Zdaje się, że picie wody na śniadanie należało do moich zwyczajów.

- Woda?! - powtórzyłam, nadając głosowi ton oburze­nia. - Sądzisz, że po całym dniu bez jedzenia mam teraz ochotę na wodę?

- A na co ma pani ochotę? - spytała potulnie Wikta. - Na sałatę, marchew, bakłażany, rzodkiewki, brokuły, kiełki soi, soczewicy, paprykę, ogórki, pomidory, groszek?

Już wiem. Tamta kobieta popełniła jakiś straszliwy grzech i potem umartwiała się, by go odpokutować. Gło­dziła się, nie dbała o siebie, chodziła w czerni, otaczała się stworzeniami niesprawiedliwie potraktowanymi przez natu­rę (Szczękonośny, Wikta) oraz powierzała swe zdrowie i ży­cie konowałowi w ostatnim stadium choroby alkoholowej.

To wszystko musi się zmienić.

- Najchętniej zjadłabym frytki z kurczakiem i sałatką z ki­szonej kapusty, a potem wielki deser z lodami, czekoladą, bitą śmietaną i... i truskawki. Albo czereśnie, jeśli już są.

- Natychmiast wszystko zamówię! - zawołała Wikta. Wyglądała na uszczęśliwioną.

- Zamów i dla siebie - poleciłam.

Och, Wikta, od dziś będziemy używać życia!

Siedziałam w asyście zadowolonej Wikty przy wielkim stole w jadalni i zajadałam w najlepsze, kiedy zadzwonił te­lefon. Wikta podała mi słuchawkę.

- Pani Celina - szepnęła.

- Cześć, Lenko! - usłyszałam w słuchawce. - A co ty jeszcze robisz w domu, kiedy ja tu na ciebie czekam?

- Czekasz?

- Umówiłyśmy się dziś na manikiur. Zapomniałaś?

- Wyleciało mi z głowy - wyznałam szczerze.

- To co, będziesz za chwilę?

- Oj, nie, nie bardzo - odparłam szybko. - Wiesz, mia­łam przedwczoraj atak, strasznie jestem słaba.

- Och, to okropne, okropne. Zaraz u ciebie będę. To okropne. Okropne.

Tylko spokojnie. Wizyta przyjaciółki to nie inwazja kos­mitów.

Na wszelki wypadek przyjęłam Celinę leżąc w łóżku. Usłyszałam ją już z daleka.

- Co się dzieje z moją kochaną Lenką? Co powiedział doktor Maj? Co jej zrobił? Szycie głowy? To okropne, straszne, tragiczne!

Wreszcie wpadła do pokoju i zatrzymując się nad łóżkiem, załamała ręce w teatralnym geście.

- O mój ty Panie! Jak ty wyglądasz, Lenko! Pokaż

głowę!

O mało nie przypłaciłam jej oględzin wstrząsem mózgu.

- Eee... - Celina była wyraźnie rozczarowana. - Myś­lałam, że masz szew na pół głowy, a tu takie byle co... I dla­tego nie przyszłaś na manikiur?

Zdaje się, że otaczam się wyjątkowo brutalnymi kobieta­mi. Wikta jest bardzo duża, ale powolna. Za to ta... Strach pomyśleć, co może człowiekowi zrobić żwawa blondynka przed czterdziestką. Patrzyłam na nią w osłupieniu.

- Musisz teraz wydobrzeć, potrzebujesz dużo spokoju! -wrzeszczała Celina. - Na manikiur wybierzemy się kiedy in­dziej! A propos, masz pozdrowienia od wszystkich dziew­czyn z salonu. Bardzo ci współczują!

- Dziękuję - bąknęłam.

- Nie ma za co. A właśnie, jedna z nich dała mi adres świetnego bioenergoterapeuty. Musisz do niego pójść. Ma podobno doskonałe rezultaty w leczeniu padaczki, raka, ka­mieni nerkowych, wrzodów i nerwic.

Wymieniła to jednym tchem. No tak, cierpię na epilepsję! Ale skąd ten rak, wrzody, kamienie i nerwice? Czyżbym również chorowała na to wszystko?

- Obiecaj mi, że pójdziesz! Obiecaj! - Celina dramatycz­nie chwyciła moją rękę i ścisnęła ją jak wyżymaczka.

- Dobrze, dobrze - zgodziłam się potulnie, próbując się uwolnić. - Ale wiesz, najpierw... Tak sobie pomyślałam... Chciałabym któregoś dnia pójść na jakieś zakupy. Potrzebu­ję paru sukienek czy bluzek... Ale nie czarnych. Co o tym sądzisz? - Zerknęłam na nią badawczo.

- Nie czarnych? - Celina rozpłynęła się w uśmiechach. -No, widzę, że moje namowy poskutkowały! To cudownie! Tyle razy powtarzałam, że nie musisz się optycznie wy­szczuplać... Ale jak znam życie, to nie moja zasługa, co?

Mrugnęła porozumiewawczo. W odpowiedzi zrobiłam minę sfinksa. Pewnie, że nie jej, ale tego nie ma prawa wie­dzieć! A może się zorientowała, że straciłam pamięć i nie je­stem już tą samą osobą, z którą jeszcze parę dni temu uma­wiała się na manikiur?

Szczęśliwie okazało się, że chodzi o co innego. Celina nie wytrzymała i nachyliwszy się nade mną, pisnęła:

- Umówiłaś się z tym z Internetu?!

- Eee... - wyjęczałam wieloznacznie.

- Nie chcesz mi powiedzieć? A może już się z nim spo­tkałaś?

- Coś ty, Celina, ja przecież...

- ...Masz męża. I co z tego? Mężowie w pewnym okresie małżeństwa są zadowoleni, jeżeli ich żony mogą mieć jesz­cze kochanków, którym nie trzeba płacić. No, no, nie rób ta­kiej miny, przecież żartuję... Fabian o niczym się nie dowie.

Fabian. A więc tak ma na imię Szczękonośny. Ale kim jest „ten z Internetu"? I co to jest „Internet"? To na pewno coś, przez co nie widać człowieka. Nie ma mowy, żeby pod­rywał mnie ktoś, kto wie, jak wyglądam.

Po gigantycznym obiedzie czułam się jak słonica w dru­gim roku ciąży. Zaciśnięty żołądek wyraźnie protestował przeciwko kurczakowi, frytkom, lodom, bitej śmietanie i owocom. Teraz miałam ochotę na jedno: zwrócić to wszystko. Zaraz po wyjściu Celiny zamknęłam się w toale­cie, ale kiedy z lustra spojrzała na mnie zmaltretowana Baba-Jaga, natychmiast się opanowałam. Zniosę największe cierpienia, żeby wyrwać się z tego stanu. Pokonam tego cholernego kurczaka. Odwagi!

Żeby oderwać myśli od procesu trawienia, ruszyłam na zwiedzanie domostwa. Obejrzałam saunę, siłownię, salę bilardową, pokój telewizyjny, salon, dwa gabinety, cztery sy­pialnie, znaczną liczbę łazienek, jadalnię i bibliotekę, by na koniec dotrzeć do czegoś w rodzaju oranżerii, a dokładniej rzecz biorąc, kaktusarium. Potworność. Dałabym sobie uciąć rękę, że to jakaś mania Szczękonośnego. Pewnie dla zabawy podrzuca swoim przyjaciołom do łóżka co ciekawsze egzem­plarze. Nie miałam zamiaru więcej tu zaglądać. Wróciłam więc do swojego gabinetu. Że był mój, zgadywałam po ko­lekcji zdjęć na biurku. Na pierwszym rzucała się w oczy wiel­ka szczęka mojego męża, to jest Fabiana. Na drugim szczęka. Fabian, i ja prężyliśmy się w promieniach zachodzącego słońca na tle morza. Trzecie zdjęcie, przewiązane czarną, wyblakłą wstążką, przedstawiało wątłego, łysego faceta w średnim wieku, z nieco krzywym uśmiechem i drapieżnie obnażonym lewym kłem. Na czwartym byliśmy we troje: Łysy, ja i Fabian. Łysy stał pośrodku i śmiejąc się do rozpu­ku, obejmował mnie i Fabiana, przebranych za młodą parę. Niezły ubaw, rzeczywiście.

Należało się domyślać, że Łysy nie żyje. To bardzo do­brze. Byłoby trochę dziwne, gdyby wpadł tu pewnego dnia, a ja nie potrafiłabym go rozpoznać. Kim mógł być? Ojczy­mem? Ojcem chrzestnym? Przyjacielem rodziny? Wujem? Zaczęłam przeglądać szuflady biurka.

W pierwszej, malutkiej szufladce znalazłam dokumenty na nazwisko: Milena Madejska, jakieś plastikowe karty, parę wydruków bankowych oraz kalendarz i notes z adresami. Przejrzałam to pobieżnie i zajrzałam do następnej szuflady. Leżała w niej sterta papierów, z czego pierwszą połowę sta­nowiły rachunki, a drugą wyniki badań, niezrealizowane re­cepty i tym podobne szpargały. W kolejnej były albumy. To zaciekawiło mnie znacznie bardziej. Pierwszy przedstawiał dziecko płci żeńskiej od najmłodszych lat życia. Dziecku często towarzyszył jeszcze młody łysawy chudzielec. Nie­które zdjęcia ktoś obciął w połowie lub brutalnie pozbawił głowy jakąś damską postać. Drugi album przedstawiał dosyć grubą nastolatkę na tle różnych pejzaży: górskich, mor­skich, zimowych, letnich, jeżdżącą na rowerze, koniu lub nartach. Tym razem zdjęcia były całe i bez śladu bezgłowej damy. Za to Łysy pojawiał się tu i ówdzie, sam lub z gru­baską. Oprócz niego nie powtarzał się nikt inny, pewnie gru­baska nie miała wielu przyjaciół. W trzecim albumie gruba­ska przeistaczała się w młodą dziewczynę, jakby... we mnie! Ta dziewczyna miała jeszcze biust, ale jej twarz i figura wyraźnie wysubtelniały. W pewnym momencie na zdję­ciach zaczął pojawiać się Szczękonośny. Najwyraźniej był również zaprzyjaźniony z Łysym. Łysy posunął się w la­tach, ale z zapałem prezentował uśmiech, lewy kieł i dobry humor. Potem następował album ze zdjęciami ze ślubu i we­sela. Oprócz tego były jeszcze trzy mniejsze ze zdjęciami z wakacji.

Czy to możliwe, abym to ja była tym dzieckiem, potem grubaską i młodą dziewczyną z biustem, a Łysy - moim oj­cem? Najwidoczniej tak! No, to pięknie. Jak teraz wyglądają moje wspomnienia? Co z jazdą na wielbłądzie przez pusty­nię? Co z romansem mamy i arcybiskupa oraz tatą na woj­nie? Co z Pogromcą Dziewic? Skąd te obrazy wzięły się w mojej głowie. Nic wiem o sobie nic, kompletnie nic!

Poczułam nagle dziwną więź z Łysym. Towarzyszył mi zawsze, od najmłodszych lat. Na pewno, gdyby żył, zaopie­kowałby się mną teraz i poradził, co mam robić. A tak? Mój organizm jest moim wrogiem, moja pamięć jest moim wro­giem i mój mąż, jakoś nie mam co do tego wątpliwości, również jest moim wrogiem. Oprócz Celiny nikt się mną nie interesuje. Może jeszcze Wikta i doktor Maj, ale oni dostają za to pieniądze.

Właśnie, pieniądze. Skąd je wziąć? Będę musiała roz­wiązać ten problem.

Została mi jeszcze jedna szuflada. Leżały w niej różne dokumenty, jak na przykład świadectwa szkolne (lepiej było o nich nie pamiętać). Pod papierzyskami odkryłam białą teczkę. W środku znajdowały się wycinki z gazet ułożone chronologicznie. Najwcześniejszy donosił, iż niejaki Roman Z. został zatrzymany do dyspozycji prokuratury. Następny, że go wypuszczono. Kolejne wycinki informowały mniej więcej o tym samym. To go zatrzymywano, to znowu zwal­niano. Niektóre były uzupełnione bardzo niewyraźnymi, czarno-białymi zdjęciami z czarnym paskiem na wysokości oczu. Kolejny wycinek informował, jakoby rzeczony Z., zwany Kłem, domniemany szef mafii grodziskiej, trafił do szpitala w bardzo ciężkim stanie po nieudanym zamachu na jego życie. Jeden z ostatnich artykułów, zatytułowany „Z ży­cia podziemia", sprawił, że włosy zjeżyły mi się na głowie. Opisywał ślub córki Romana Z., Mileny, z niejakim Fabia­nem M., jego prawą ręką. Artykuł zdobiło wielkie, kolorowe zdjęcie, bardzo podobne do tego, które stało na moim biur­ku. Ostatni wycinek pochodził sprzed niespełna dwu lat. Na zdjęciu można było dostrzec fragment ciała w towarzystwie policjantów. Podpis głosił: „Roman Z., pseudonim Kieł, wczoraj w godzinach wieczornych wyleciał w powietrze".

Resztę popołudnia przeleżałam w dobrze sobie znanym łóżku. Raz tylko zajrzała Wikta, żeby podać mi leki i spraw­dzić, czy nie wieszam się w toalecie.

Nie powiem, żeby to, czego dowiedziałam się o sobie i swojej rodzinie, sprawiło mi radość. Najchętniej zapali­łabym teraz papierosa i wypiła kieliszek koniaku na otrzeź­wienie. Byłam zdruzgotana. Córka gangstera. Zamężna z gangsterem, to jasne. Kim jest Celina? Oczywiście, żoną mafiosa. A Wikta? Musiała dostać pracę po znajomości, jako czyjaś krewna albo powinowata, bez dwóch zdań! Żyję w oku cyklonu, żyję w stadzie rekinów, piranii, wilków, hien i tarantuli, żyję w gnieździe żmij, os, szerszeni i sępów! I w takich okolicznościach straciłam pamięć! O bogowie, trzeba ją szybko odzyskać!

Wizja kolacji w towarzystwie własnego męża budziła we mnie najgorsze obawy. Toteż uznałam, że najlepiej będzie udać ból głowy i w ogóle się nie pojawiać.

Niestety, wcale nie chciało mi się spać. Nerwowo prze­wracałam się w łóżku kolejną godzinę, gdy usłyszałam delikatne pukanie. Nim zdążyłam odpowiedzieć, przez cicho otwarte drzwi wsunęła się szczęka, a jakiś czas później resz­ta twarzy.

- Nie śpisz? spytał Fabian.

- Nie... Ale głowa... Strasznie boli.

Chyba nie będzie chciał ze mną rozmawiać albo egze­kwować innych obowiązków małżeńskich?

- Wyjeżdżam dziś na tydzień - powiedział. Wreszcie jakaś dobra wiadomość!

- Tak? - Z trudem powstrzymałam wybuch radości. -A dokąd?

- Do Włoch.

- Aha. To miłej podróży.

Fabian podszedł do łóżka i przyjrzał mi się uważnie.

- Dobrze się czujesz?

- Przecież mówię, że niedobrze.

- A gdzie spazmy? To jakaś nowa taktyka? Zasadniczo nie byłam przygotowana na to, żeby z jego powodu spazmować. Czy naprawdę to kiedyś robiłam?! Sama myśl, że z dobrej, nieprzymuszonej woli wyszłam za tego faceta, wydała mi się nieprawdopodobna!

- Pospazmuję, jak wrócisz - obiecałam uprzejmie. - Sze­rokiej drogi.

- Ciekaw jestem, jak długo potrafisz w to grać. -Uśmiechnął się pogardliwie i wyszedł z pokoju.

Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego scenariusza. Mam nadzieję, że Fabian nie wróci wcześniej, niż obiecywał. Może po drodze coś mu się stanie? Bądźmy dobrej myśli. W końcu jego praca jest niebezpieczna, a podróż do Włoch bardzo długa.

Wstałam dosyć wcześnie i pognałam do swojego gabine­tu. Wyciągnęłam całą zawartość małej szufladki i zaczęłam wykonywać poważną pracę myślową. Jak dzięki tym rze­czom dowiedzieć się, gdzie są moje pieniądze i jak z nich korzystać?

Na jednej z plastikowych kart znalazłam numer telefonu i bezzwłocznie go wykręciłam. Po drugiej stronie odezwał sie miły, męski głos:

- Obsługa klienta, Bank Północny.

- Dzień dobry. Dzwonię do pana w bardzo nietypowej sprawie. Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, jak działa ten cały system bankowy?

- Cały?

- Tak, bo wie pan, bardzo długo nie było mnie w kraju, byłam na Wschodzie, na Dalekim Wschodzie, właściwie to żyłam w odosobnieniu, w czymś na kształt klasztoru czy ra­czej eremu, jednym słowem, nie korzystałam z takich rzeczy, a teraz bardzo bym chciała, więc może objaśni mi pan, co i jak.

- Od czego mam zacząć? - spytał mój rozmówca po

chwili milczenia.

- Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, do czego są takie plastikowe karty i jak się ich używa?

Chwała Bogu, facet okazał zrozumienie i tłumaczył mi wszystko jak krowie na miedzy. Przeraził mnie tylko jakimś

cholernym pin-kodem.

- A co, jeśli zapomnę ten kod? Czy wtedy stracę wszyst­kie swoje pieniądze? I niech mi pan nie mówi, że takich rze­czy się nie zapomina.

- Oczywiście, zdarzają się różne przypadki...

- Więc?

- Więc jeśli pani zapomni swój kod, to będzie pani mog­ła wybrać pieniądze tylko bezpośrednio w banku. Oczywi­ście, cały czas może pani płacić kartą.

- No, to świetnie.

Wybiorę pieniądze i wpłacę je na konta, nad którymi będę mieć pełną kontrolę. Chyba będę mogła to zrobić, nie oglą­dając się na męża? W końcu, jako córka gangstera, mu­siałam wnieść w małżeństwo niezły posag.

Zaraz po śniadaniu poleciłam Wikcie zadzwonić po tak­sówkę i pojechałam do banku, gdzie spędziłam trzy godziny na wypełnianiu bezsensownych formularzy i udowadnianiu własnej tożsamości, co nie było wcale takie proste. Przy okazji wyjęłam trochę gotówki na drobne wydatki, dopóki nie otrzymam karty.

Po południu zadzwoniłam do Celiny. Obiecała, że po mnie przyjedzie i zabierze na rajd po sklepach. Oczywiście, planuję trochę przytyć, więc na razie nie będę specjalnie szaleć z konfekcją.

- Twój mąż wyjechał? - wrzasnęła Celina, dodając ga­zu. - To bosko, cudownie, fantastycznie! Teraz to się już chyba z nim umówisz, co?

- Z kim? - spytałam ostrożnie.

- Ja wiem tylko o Piotrze z Internetu. A co, jest ktoś jeszcze?

- Nie... skąd. -?!?

- Zrób coś, umów się z nim, bo oszaleję.

- Muszę coś zrobić, ale ze sobą - odpowiedziałam z re­zygnacją. - Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze.

- No, wreszcie! Sugeruję ci to już od dawna! Ja ci w tym pomogę. Bosko, cudownie! Ale powoli. Musimy to dobrze przemyśleć. Pośpiech jest złym doradcą.

Szkoda, że nie stosuje tej zasady na drodze.

Nawet się nie domyślałam, ile rzeczy szyje się z myślą o wieszakach! Niestety, nie można powiedzieć, żeby wiesza­ki prezentowały się w tym dobrze. Odczuwałam wyraźny brak biustu i bioder. Na moje narzekania Celina oświadczyła z niecierpliwością, żebym przestała kokietować. Mam przecież klasyczną, współczesną figurę. Jeśli naprawdę chcę mieć ten cholerny biust, co jej akurat trudno zrozumieć, bo ma go w nadmiarze, to mogę zakupić stanik-symulant, a jak przytyję, to wszystko się samo wypełni. W ostateczności są jeszcze operacje plastyczne. A więc nabyłam dwie (urocze! słodkie!) sukienki, trzy (fantastyczne! genialne!) spódnice, również trzy (całkiem, całkiem) sweterki, kilka (dosyć ład­nych) bluzek, dwie (cudowne! boskie!) pary butów oraz bie­liznę (ale sexy!).

- Moja droga, to dopiero początek - perorowała Celi­na. - Co ty na to, żebyśmy zrobiły coś z twoimi włosami, a potem z twarzą?

- Z twarzą? - Rany, byłoby cudownie!

- Oczywiście. Dam ci na to jeszcze dwa, trzy dni.

- Na co?

- Żeby wygoiła ci się warga i żebyś pozbyła się tych fa­talnych sińców pod oczami. Wyglądasz jak ofiara męskiej dominacji. - Tu Celina zerknęła na mnie z ukosa.

- Ty myślisz... że to Fabian?! - zdumiałam się.

- Ja nic nie myślę i nie wtrącam się w twoje sprawy. Chociaż nigdy nie wierzyłam w tę całą epilepsję. Ale właściwie... Jeśli nawet ci przyłożył... Ja sama miałam parę razy ochotę. Grunt, że zaczęłaś myśleć jak człowiek, jak ko­bieta, a nie jak... Nie jak... - ale Celina nie dokończyła, bo jej myśli poszybowały już w inną stronę. - O, ten krem jest

cudowny, po prostu boski, w sam raz dla ciebie! Musisz go mieć!

Okazało się, że muszę mieć jeszcze kilka innych drobia­zgów. A zdawałoby się, że moja łazienka jest dobrze zaopatrzona. Nie według Celiny. - Te wszystkie rzeczy są takie cudowne! Czy ty wiesz, jak zmieni ci się skóra, kiedy je w siebie wetrzesz? Jak cię to może nie ruszać? Nanosomy, proretinole, parelastyle. liposomy, filtry, witaminy, zioła, unikalne receptury, bogate zestawy, aktywne koncentraty, trwałe efekty, udowodniona skuteczność i to wszystko dla nas! Ja nawet nie muszę tego stosować. Robi mi się lepiej od samego czytania!

Rzeczywiście. Jak tylko włożyłam parę rzeczy do koszy­ka, od razu poczułam się piękniejsza. Po zakupach wpad­łyśmy jeszcze do banku, a potem na podwieczorek.

- Cudownie, bosko - gadała Celina z ustami wypchany­mi szarlotką. - Zakupy - przymknęła oczy z wyrazem roz­marzenia. - Po dobrych zakupach człowiek czuje się sto razy lepiej niż po tak zwanym udanym seksie.

- Tak??? Kurczę, nie pamiętam!

- Seks to przereklamowana sprawa... - dodała Celina i zamyśliła się głęboko. - To chyba powiedział jakiś poseł, nie pamiętasz?

Nie pamiętałam, ale to mnie akurat specjalnie nie mar­twiło.

W drodze powrotnej zatrzymała nas policja. Dostałyśmy mandat. Celina przyjęła go z miną urażonej niewinności.

- Przeklęte psy. Myślały pewnie, że dam im łapówkę -stwierdziła. - Co to, to nie. Mój mąż opłaca się im wystar­czająco często. Za to ja zawsze płacę mandaty jak każdy uczciwy obywatel. W końcu państwu też się coś należy, nie? Tak w ogóle, to strasznie denerwuję się za kierownicą przez te ślamazary, co blokują mi drogę. Wrzody robią mi się na żołądku, jak za takim jadę. Ale jeszcze bardziej denerwuję się na miejscu pasażera. Nie wspominając, że przy taksów­karzach albo szoferach mojego męża nie mogę mówić tego, co akurat przychodzi mi do głowy, a to bardzo męczące, bar­dzo. Teraz też się męczę, bo nie mogę przy tobie palić, ale to sobie zaraz odbiję. No, dobra, dojechałyśmy.

Celina z impetem wjechała na chodnik.

- Wielkie dzięki, co ja bym bez ciebie zrobiła! - wydyszałam pod ciężarem zakupów.

- Nie ma sprawy, Lenko. Do zobaczenia! - Zamachała mi przez okno, po czym ruszyła z piskiem opon i śmignęła w jedną z przecznic.

Jak się jednak okazało, zniknęła mi z oczu nie na długo. Całkiem niespodziewanie wpadła wieczorem na drinka i ku niezadowoleniu Wikty została na następne kilka dni. W spo­sób jak najbardziej naturalny zajęła jedną z sypialni na gó­rze. Z samego rana szła do sauny, a mnie zmuszała do ćwi­czeń na siłowni. Stwierdziła, że niekontrolowane obżeranie sie doprowadza do wynaturzonej sylwetki, stosunkowo szczupłej u góry i rozszerzającej się ku dołowi, to jest takiej, jaką ma ona sama. Wmówiła we mnie bez większych trud­ności, że powinnam każde przedpołudnie spędzać u kosme­tyczki, a popołudnie u masażystki. Momentami wydawało mi się, że jedyne, co powinnam, to bronić się przed jej silną osobowością, ale jakoś nie potrafiłam.

Wygląda na to, że jesteś moim trenerem - stwierdziłam piwnego razu, na co ona odparła z niekłamanym smutkiem:

- Widać łatwiej zapanować nad kimś niż nad sobą.

Wieczorami grała w bilard i próbowała skłonić mnie do go samego. Zrezygnowałam po paru dosyć żałosnych pró­bach. Wtedy Celina namówiła Wiktę. Wbrew pozorom i ku niezadowoleniu Celiny Wikta ze swoim rozbieżnym zezem i twardą ręką okazała się świetnym graczem. Celina więc zraziła się do bilardu. Podczas gdy ja szłam spać, a Wikta już samotnie rozbijała bile, moja przyjaciółka oglądała na wideo filmy pornograficzne z kolekcji Szczękonośnego. Siniała się przy tym do rozpuku.

- Pani mąż nie jest zły, że nocuje pani poza domem? - spytała odważnie Wikta zaraz pierwszego ranka.

- Przeciwnie. Mówi, że irytuje go moje ciągłe gadanie. Ma na głowie problemy wagi międzynarodowej i przeze nmie nie może się skupić. Tacy są mężczyźni! Ale co ty możesz o tym wiedzieć, Wikta.

Wikta łypnęła na nią złowrogo lewym okiem, nic jednak

nie odpowiedziała.

Czwartego dnia Celina uznała, że pora już zacząć przera­biać mnie na bóstwo. Ochoczo na to przystałam. Najpierw pojechałyśmy do fryzjera, podobno znanego w mieście sty­listy.

- Stylista! - wydęła wargi Celina. - Nic się nie bój, ma w salonie kilka dziewczyn, które naśladują go z lepszym skutkiem. Umówiłam cię z Iwonką. Oto i ona.

Iwonka szybko oceniła stan moich włosów.

- Nałożymy preparat wzmacniający i odżywiający. Ale najpierw strzyżenie. Proponuję...

- Zdajemy się na panią. Niech nam pani zrobi uroczą niespodziankę! - pisnęła Celina.

- Chciałabym coś praktycznego - wtrąciłam. - Może być na krótko.

- Rozumiem. Oczywiście, będziemy farbować. Czy ko­lor też mam wybrać sama?

- Jakiś spokojny - powiedziałam szybko. - Coś jasnego.

- Oczywiście - podchwyciła Celina - do brązowych oczu wyłącznie blond! Efekt murowany! A ja w tym czasie zajmę sobą Renatkę. Do zobaczenia po wszystkim, Lenko!

Po wszystkim było dwie godziny później.

Mam teraz krótkie, orzechowe włosy z blond pasmami. Wydaje się, że jest ich dużo, że błyszczą i że są gładkie. Coś niesamowitego. Zgoła rewolucja. To jest, rewelacja.

- Całkiem, całkiem - pochwaliłam, hamując rozpierającą mnie radość.

- Musi pani wiedzieć, że moja przyjaciółka ma bardzo mały zasób słów - wtrąciła Celina. - Dlatego ja powiem to za nią: cudowne, fantastyczne, boskie, genialne! Ma pani wybit­ne wyczucie, wybitne!

- Ile płacę? - przerwałam tę litanię.

- Trzysta czterdzieści.

Kiedy wyszłyśmy z zakładu, Celina ostro mnie zrugała:

- Za coś takiego 10 złotych napiwku? Skąpiradło! Nasi mężowie okradają takich ludzi, więc daj im chociaż od cza­su do czasu zarobić!

Po fryzjerze wpadłyśmy do manikiurzystki, pedikiurzystki, wizażystki i jeszcze jakiejś -ystki.

Kiedy wreszcie wyszłyśmy, Celina, spoglądając na mnie, stwierdziła z zadowoleniem:

- Widzisz. Specjaliści potrafią dokonać cudów. Trzeba się tylko oddać w ich ręce. Ale zaskoczymy Wiktę, co? Je­stem pewna, że cię nie pozna!

I miała rację. Wikta otworzyła drzwi, ale najwyraźniej nie zamierzała wpuszczać nas do środka.

- No co, Wikta? - spytała Celina, szczerząc się do niej podstępnie.

- Pani nie ma. Nikogo nie ma.

- Przecież ty jesteś! Nie miej o sobie tak niskiego mnie­mania.

Wikta wzruszyła ramionami i chciała zamknąć drzwi.

- Halo, Wikta, to ja! - zawołałam.

- Pani Lena? - zdumiała się. - Jak to?

- Trochę się zmieniłam, co ty na to?

- Niech powie w środku - zarządziła Celina. - No, wpuśćże nas, kobieto, przecież cię nie przepchnę! Skamie­niała, trzeba będzie wezwać dźwig.

- Proszę, proszę! - ocknęła się Wikta.

Stanęłyśmy przed lustrem w holu i podziwiałyśmy mój nowy image, nowe włosy, nowy makijaż, nową sukienkę i coś jeszcze... Jakieś ożywienie i energię w oczach i w twa­rzy. Tak, byłam pewna, że one widziały to również. Zmie­niałam się od środka. I tylko jedno nie dawało mi spokoju. Mimo całej tej pozytywnej, wielkiej metamorfozy nie opuszczało mnie uczucie nierealności. Wydawało mi się, że każdy, kto na mnie spojrzy, odgadnie, że to tylko prze­branie. Być może nawet średnio udane. Być może sztuczne i śmieszne, jak przebranie klowna. Czyżby babajagowatość tak silnie przylgnęła do mojej psychiki?

- Co powiesz, Wikta? Dobrze czy nie? - spytałam nie­pewnie.

- Bardzo pięknie - oświadczyła Wikta ze wzrusze­niem. - Tylko te łopatki trochę za bardzo pani wystają. I te kosteczki tutaj...

- Zrobimy porządek i z łopatkami. Ruszaj do kuchni i podawaj obiad, jesteśmy głodne jak konie z kopytami... To jest jak wilki - Celina zatarła dłonie i ruszyła do jadalni.

- Powinna je myć, nie wycierać - stwierdziła z przyganą Wikta, ale posłusznie podreptała do kuchni.

Nie dałam się Celinie namówić na wieczorny wypad do dyskoteki, klubu ani innego pubu.

- Wystarczy tych wstrząsów jak na jeden dzień. Nie po­winnam się tak forsować. Wierz mi lub nie, ale ja naprawdę choruję na epilepsję. Doktor mi powiedział.

- No, dobra. - Celina zgodziła się niechętnie. - Ale chy­ba siedzenie przed ekranem to nie jest za duży wysiłek, co?

- Masz na myśli jakiś film?

- Nie denerwuj mnie, wiesz, o co chodzi! No!

- No co?

- Napisz do Piotra i umów się! Rany, czego ta kobieta chce ode mnie?

- Siądź przed komputerem i zrób to dla mnie. Obiecuję, że nie będę zaglądać ci przez ramię.

Komputer? Nigdy w życiu! Na pewno nie byłabym w sta­nie nawet tego włączyć!

- Nie chce mi się, Celina, może jutro - próbowałam się wykręcić.

- No, trudno, niech ci będzie.

O co jej chodzi? Usiąść do komputera, napisać, umówić się? Zdaje się, że moja wiedza na temat komputerów jest trochę przestarzała. Kojarzą mi się raczej z liczydłami niż z rodzajem telefonu czy poczty. Ale dobrze, przyjmijmy, że potrafię włączyć tę piekielną maszynę, napisać wiadomość i co dalej? Dokąd ją wysłać? Zaraz, zaraz. Co Celina mówiła wtedy, kiedy widziałyśmy się pierwszy raz? Jak nazwała tego faceta? Piotr z Internetu. Coś świta mi w głowie. Ach tak, szyld Internet Cafe. To było na jednej z tych dużych ulic w Warszawie. Wpadnę tam jutro i trochę się rozejrzę. Tylko jak go poznam?

Poczułam, że czas najwyższy, żeby pozbyć się kurateli Celiny. Następnego dnia wstałam przed siódmą. Nie tra­ciłam czasu na robienie makijażu. Jeśli chcę, żeby mnie ktoś poznał, to muszę wyglądać tak jak kiedyś. Ubrałam się w czarny kostium, a na głowę wcisnęłam kapelusz w kształcie wiadra. Wprawdzie zdążyłam już trochę przytyć i wyglądam znacznie zdrowiej, ale jeśli zrobię wystarcza­jąco cierpiętniczą minę, na pewno będę przypominać byłą siebie.

Zaraz po śniadaniu zadzwoniłam po taksówkę.

- Ucieka jej pani? - spytała z radością Wikta.

- Muszę coś załatwić.

- Aha! Wróci pani na obiad?

- Myślę, że tak. No to, do widzenia, Wikto.

- Miłego dnia.

Ostatecznie uciekłam Celinie tylko po to, żeby zrobić to, czego chciała: odnaleźć Piotra. Piotr z Internetu - czy to nie brzmi romantycznie? Tak jak Jan z Czarnolasu, Robin z Sherwoodu albo Erazm z Rotterdamu. Kimkolwiek by byli.

Witaj, Internet Cafe! Muszę się tylko jeszcze do ciebie dostać. Próbowałam obrazowo wytłumaczyć taksówkarzo­wi, jaką ulicę mam na myśli. Zgadł wcale szybko.

- Jana Pawła. Ulica Jana Pawła. Pani pewnie niedawno wróciła z zagranicy, co? Niech się pani nie krępuje, ja stare nazwy też pamiętam. Marchlewskiego, zgadza się?

- Tak, tak - przytaknęłam na odczepnego. Marchlewski też do mnie nie przemawiał.

Oto i Internet Cafe. Mimo że padało, a ja nie miałam pa­rasolki, stanęłam przed wejściem i parę razy odetchnęłam głęboko dla ukojenia nerwów. Spokojnie. Na pewno nie spo­tkam go tak wcześnie, na pewno. Wejdę, rozejrzę się, jak gdyby nigdy nic, zobaczę, czy ktoś mnie pozna. Potem spy­tam o Piotra. Grunt to mieć plan. Odwagi! Zgodnie ze wska­zówką pchnęłam drzwi i weszłam do środka.

Wnętrze, choć oplecione neonowymi rurami, było raczej ciemne i futurystycznie nieprzyjazne. Pod granatowymi ścianami stało kilkanaście komputerów i coś w rodzaju baru czy lady. Nie od razu dostrzegłam siedzącą w głębi dziew­czynę. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, najwyraź­niej nie mogąc oderwać się od ekranu. Z jej komputera wy­dobywały się dziwne dźwięki, podobne do kaszlu, stękania i jęków. O co tu chodzi?

Dziewczyna dostrzegła mnie wreszcie i krzyknęła:

- No? Słucham?

- Muszę z panią porozmawiać.

- Zaraz!

Zaraz trwało dobry kwadrans. Wreszcie dziewczyna po­rzuciła komputer i podeszła. Była całkiem ładna, choć sta­rała się to sprytnie zamaskować wystrzępioną, przylizaną fryzurą i makijażem na Drakulę. Nie znała mnie, a przy­najmniej takie sprawiała wrażenie. Jeśli ona pełniła honory gospodyni albo właścicielki, to najpewniej byłam tu po raz pierwszy. I właściwie, co to było za miejsce? Ubzdurałam sobie, że Internet Cafe to nazwa knajpy, ale te komputery ja­koś mi się z knajpą nie kojarzą. Więc może ten Piotr tu nie bywa, ale pracuje? Przecież to możliwe! Widocznie wiem o tym, ale nigdy do niego nie przyszłam. Rzeczywiście, głupio odwiedzać faceta w robocie.

- Więc ja... - zaczęłam niepewnie. - Chciałabym o coś panią spytać. Właściwie... Właściwie...

- Niech się pani nie krępuje. - Dziewczyna obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. - O tej porze bierzemy tylko siedem złotych za godzinę.

Siedem złotych... Za co? Rany, w co ja się wpakowałam? Może to jest nowoczesny dom publiczny dla kobiet, a ten Piotr... O matko! Jest tak tani?!

- Wie pani, ja nie bardzo... Nie chodzi o pieniądze. Przyszłam się tylko rozejrzeć. Ja właściwie jeszcze ni­gdy... - mówiąc to, próbowałam wycofać się w kierunku drzwi.

- Trzeba spróbować! To nic trudnego. Niech pani siada, ja pani pomogę i wszystko wyjaśnię.

Włączyła komputer. Po pierwszym szoku uzmysłowiłam sobie, że nie chodzi o żaden seks za siedem złotych. Przy­najmniej nie w tradycyjnym rozumieniu. I co więcej, jed­nak pamiętałam, jak się to obsługuje! Zaktywizowała mi się część wiedzy! Ku mojemu zaskoczeniu Internet okazał sie jakimś wirtualnym miejscem spotkań, czymś w rodzaju gazety, telefonu i telewizji jednocześnie. Tak tłumaczyła mi ta dziewczyna, Ewelina. Wyjaśniała wszystko bardzo do­kładnie, powtarzała po trzy razy i patrzyła nieufnie, kiedy mówiłam, że rozumiem. Chyba brała mnie za osobę lekko upośledzoną, ale nie miałam o to pretensji. Nawet wszystko sobie zapisywałam.

Bez żadnych wątpliwości mam takie coś w domu. Włączam komputer i kontaktuję się z człowiekiem po drugiej stronie. Flirtuję w ten sposób z niejakim Piotrem. Facet oczywiście mnie nie widzi, miałam nosa. Ale ta dzisiejsza technika urozmaica stosunki międzyludzkie!

Spędziłam nad rzeczonym Internetem prawie pięć godzin. Miałam nadzieję, że Celina nie będzie na mnie czekać. Wolałabym wdzierać się do własnego komputera bez jej towarzystwa.

Celiny nie było. Wikta oznajmiła z radością, że pani Celi­na czuje się urażona. Jeśli bardzo chcę, to mogę do niej zadzwonić, bo ona pierwsza dzwonić nie będzie, a przynaj­mniej tak obiecywała.

Zachowałam się jak ostatnia niewdzięcznica, ale to na­prawię później. Teraz muszę się zmierzyć ze współczesną techniką. Odwagi! Włączyłam komputer.

No cóż, nie cieszyłam się nim zbyt długo. Zażądał jakiegoś cholernego hasła. Wpisywałam wszystko, co przyszło mi do głowy, i nic. Co tu robić? Jak go przechytrzyć? Przejrzałam kalendarzyk i notes, ale nie natknęłam się na żadną wska­zówkę.

Jedyne, co mogłam zrobić, to zadzwonić do Internet Cafe.

- Halo? Byłam u pani dziś rano. Mam duży problem. Chcę się dostać do swojego komputera, ale zapomniałam hasła. Czy można to jakoś obejść? Tak? No, to cudownie. Przyśle pani do mnie swojego brata? Bosko. Już podaję adres.

Całe szczęście, zdążyłam się go nauczyć.

Chłopak przyjechał szybciej, niż się spodziewałam. Wikta dotarła do domofonu przede mną i próbowała go przepło­szyć. Kiedy wyjrzałam przez balustradę, wdrapywała się właśnie na schody, by mi zreferować, że:

- Przyszedł jakiś taki. Podobno do komputera. Mówi, że nazywa się Artur i jest bratem Eweliny. Głupi czy co?

- Wikta, wpuść go! - krzyknęłam z rozpaczą. - No, prę­dzej, bo pojedzie!

Wikta sapnęła jak maszyna parowa i rozpoczęła operację schodzenia ze schodów i zbliżania się do domofonu. Bie­daczka, ile się przeze mnie namęczy! Będę jej musiała dać podwyżkę.

Szczęśliwie chłopak nie zdążył jeszcze odjechać i sterczał na ulicy, gapiąc się na dom z wyrazem skrajnej niechęci. W za dużej bluzie i obwisłych gaciach wyglądał bardzo żałośnie. Biedak, nie ma się w co ubrać! Najwyraźniej do­nasza ciuchy po jakimś bardzo grubym członku rodziny!

A więc tak wyglądają dzieci dzisiejszego proletariatu! Wes­tchnęłam z ciężkim poczuciem winy.

W chwilę później chłopak siedział już przed komputerem i odprawiał swoje gusła, podczas gdy ja sterczałam nad nim jak kat nad grzeszną duszą, modląc się o szczęśliwe roz­wiązanie.

- Gotowe - stwierdził w końcu. - Przypomnę pani hasło: Buszko.

- Buszko?! Co za bzdura! - wykrzyknęłam bez namysłu.

- Widzę, że to naprawdę pani komputer - zadrwił.

- Oczywiście, że mój. Po prostu ciągle jadę na prochach i robię rzeczy, o których nie pamiętam - odparłam szybko. -Mam nadzieję, że tobie się to nie przydarzy.

- Dragi to gówno - przyznał enigmatycznie. Wolałam tego nie komentować.

- No to jak, jakieś nowe hasełko? - spytał.

- Czemu nie? Tylko co by tu...

- To już sama pani wstawi. I lepiej, żeby gdzieś je pani zapisała.

- Słusznie. Ile ci płacę?

Chłopak wymienił jakąś sumę, którą z miejsca po­dwoiłam.

Nigdy mnie tu nawet nie było - oświadczył, porozu­miewawczo się uśmiechając. - I już mnie nie ma. Ale w razie czego wie pani, gdzie jestem. Do widzenia.

Dziękuję bardzo, do widzenia - odpowiedziałam, odrobinę zdezorientowana. Dziwne jest to młode pokolenie.

Wymyśliłam nowe hasło: Artur. Artur, czyli młodociany spec od komputerów. Na wszelki wypadek zapisałam je sobie w notesie z adnotacją: serwis komputerowy, Internet Cafe. A teraz: Sezamie, otwórz się!

Szybko wskoczyłam do outlooka, nie tracąc czasu na przeglądanie czegokolwiek innego.

Najpierw sprawdziłam, czy w skrzynce zachowały się jakieś stare wiadomości. Rzeczywiście, było ich ze trzydzie­ści, i to wyłącznie od Piotra. Nie wiem, czy poza nim nikt do mnie nie pisywał, czy też wszystko inne kasowałam. Tak czy inaczej, ten człowiek musiał coś dla mnie znaczyć, bez dwóch zdań.

I co on takiego pisze? W sumie nic specjalnie istotnego. Donosi o swoim psie, o rozwoju mamilarii (?!!), o koszy­kówce, o ostatnio przeczytanej książce, o sąsiadce, która chce go eksmitować i o samochodzie, który najbardziej lubi psuć się na skrzyżowaniach. Kiedy się jednak w to wszystko zagłębiłam, dotarło do mnie, że facet jest całkiem miły i nie-głupi. Chyba nawet mnie nie podrywał, chociaż od czasu do czasu sugerował możliwość spotkania. Wypytywał o drobiaz­gi. Co widzę z okna. Czy lubię naleśniki. Czy widziałam taki a taki film. O której dziś wstałam. Gdzie spędzam świę­ta. Sam wspominał o nie najważniejszych drobiazgach. Nie wiedziałam, gdzie mieszka, czym się zajmuje, ile ma lat, czy ma żonę i potomstwo. Wprawdzie nie znamy się długo, na­wet nie pół roku, ale takie informacje są chyba dosyć funda­mentalne? A może nie?

Połączyłam się i po chwili do skrzynki zaczęły napływać nowe wiadomości. „U mnie słońce. Czuję, że to będzie do­bry dzień. Co prawda z rana Leon znowu zaatakował wycie­raczkę sąsiadki, a potem jej mopa, ale zasadniczo obyło się bez wymiany zdań. Teraz załatwiamy to automatycznie. Wycieraczka ma się zdecydowanie źle. To już trzecia w tym miesiącu. Zastanawiam się, czy nie kupić od razu większej partii? Całe szczęście mop wyszedł z honorem".

„Wpadłem na świetną promocję... Niestety, nie wycie­raczek, tylko sekatorów ogrodowych. Nabyłem trzy. Chyba nie będą mi potrzebne. Może jeden ci się przyda?".

„Nie musisz brać sekatorów ogrodowych. Nie będę pisał o wycieraczkach ani mopach. Teraz będę pisał o czymś in­nym. Może o żużlu? Napisz, komu kibicujesz, żebym mógł się odpowiednio ustawić do dyskusji".

„Co się dzieje? Czemu nie piszesz? Zaczynam się trochę niepokoić. Ze wszystkich opcji wybieram awarię kompu­tera".

To ostatni list, sprzed dwu dni. Oprócz tego odebrałam moc reklam i zawiadomienie o imprezie dla Miłośników Kaktusów i Sukulentów. Natychmiast je wykasowałam.

A więc martwił się biedak! Martwił się wyraźnie! To wzruszające. Trzeba mu szybko odpisać.

„Hej, to znowu ja. Jakbyś zgadł, miałam awarię kompute­ra oraz paru innych ważnych rzeczy. Najogólniej mówiąc, przechodzę strasznie kosztowny, ale za to błyskawiczny re­mont generalny. Tak zwani specjaliści przewrócili wszystko do góry nogami. Już jest dużo lepiej. Przynajmniej takie mam wrażenie.

Wiesz, bardzo jestem ciekawa tych sekatorów. Zdaje się, że bez w ogrodzie za bardzo się rozrósł".

Wysłałam. Przez pół godziny czekałam na odpowiedź. Nie nadeszła. Zjadłam obiad i wróciłam do komputera. Piotr nie odpisał. Postanowiłam, że dam mu trochę więcej czasu i zadzwoniłam do Celiny. Była mocno naburmuszona. Stwierdziła, że z samego rana zepsułam jej humor tak, że potem musiała, po prostu musiała pokłócić się z mężem, ale niespecjalnie jej to pomogło. Jeśli chcę ją jakoś pocieszyć, a właściwie przebłagać, to możemy pojechać po zakupy. Dowiedziała się, że szykuje się pogrzeb u znajomych i w związku z tym musi sobie kupić czarny, elegancki ko­stium.

Wpadła po mnie dziesięć minut później i zabrała do naj­bardziej ekskluzywnej galerii handlowej w stolicy - chyba ubierają się w niej wszystkie kobiety mafiosów.

Kiedy Celina wciskała się w przebieralni w kolejne ko­stiumy (zachowując się przy tym bardzo dziwnie: narzekała, że widać jej fałdy, ale za nic nie chciała wziąć większego rozmiaru), ja przechadzałam się pomiędzy półkami, wieszakami i manekinami. Nie miałam ochoty niczego kupować. Chciałam, żeby Celina jak najszybciej wybrała kostium, a potem odwiozła mnie do domu. On na pewno już odpisał. Chyba że się obraził i nie odpisze już nigdy.

- No i co, nie rozwiedzie się z nią? - usłyszałam.

Po drugiej stronie rzędu wieszaków stały dwie kobiety, blondynka i czarna. Musiały mnie widzieć, ale nie zwracały na to żadnej uwagi.

- Nie rozwiedzie się, przynajmniej na razie. Boi się. Ona go szantażuje - powiedziała blondynka.

- Może tylko straszy.

- Ma na niego jakieś papiery. Nie wiadomo, gdzie je trzyma. Zresztą, gdyby chciała go umoczyć, wystarczy to, co ma w głowie.

- Może powinien się jej jakoś pozbyć.

- Mamy nadzieję, że sama się wykończy. Jeśli nie, trzeba będzie jej pomóc. Wiesz, chyba wezmę tamten ze srebrną nitką.

Po tej zgoła zaskakującej puencie odwróciły się i wyszły. Co za ludzie. Rozmawiają o wykończeniu człowieka jak o menu obiadowym. Nawet się nie krępują. Gdybym wie­działa, o kogo chodzi, na pewno ostrzegłabym jakoś tę bie­daczkę.

Zobaczyłam, że Celina macha na mnie z przebieralni. Wyglądała na zaaferowaną.

- Wszystko widziałam. Ale numer, nie poznały cię!

Po chwili skonstatowałam, że chodziło jej o tamte kobie­ty. Była dziwnie rozradowana. Ja przeciwnie. Może i do­brze, że mnie nie poznały, ale zupełnie fatalnie, że ja ich nie poznałam.

- Co mówiły? - indagowała Celina.

- Nic ciekawego.

Lepiej nie powtarzać. Ostatecznie, po co siać plotki? Może to były jakieś mitomanki?

- Szkoda. Nie widziałaś, czy coś wpadło im w oko?

- Zdaje się, że wróciły do innego sklepu.

- To świetnie. Nie chciałabym wystroić się w to samo, co one. Zwłaszcza że wreszcie mam coś odpowiedniego. Zo­bacz, mój rozmiar i jak świetnie leży! Teraz już zawsze będę brać ciuchy tej firmy. Inni strasznie zawyżają numerację. Chcą nas sterroryzować tą modą na szkielety. A swoją drogą... Myślałam, że Fabian zabierze ją do Palermo. Może coś się między nimi psuje?

O czym ona znowu...

O... O Boże! Chodzi o mnie! Ta kobieta jest kochanką Szczękonośnego! Oni chcą mnie wykończyć!

W pierwszym odruchu postanowiłam spakować się i wiać, gdzie pieprz rośnie. Szczękonośnemu i komukolwiek trudno będzie mnie znaleźć i rozpoznać, przecież zmieniłam się radykalnie.

Szybko jednak zaczęło do mnie docierać, że to wcale nie najlepszy pomysł. Po pierwsze, nie miałam jeszcze karty bankowej i kończyła mi się gotówka. Po drugie, jeśli ucieknę, to Szczękonośny nie dostanie rozwodu, o co mu najbardziej chodzi. A skoro tak, to będzie mnie całe życie ścigał. I jeśli znajdzie, to z jeszcze większą łatwością ukatrupi, bez dwóch zdań. Po trzecie, nie miałam prawa jazdy i samochodu. Musiałabym korzystać z taksówek albo środków komu­nikacji publicznej, co jest strasznie czasochłonne i zwiększa ryzyko rozpoznania. Po czwarte, byłam chora i potrzebo­wałam lekarza, albo przynajmniej dużej ilości recept.

Sprawa wymagała przemyślenia. Nie mogę działać pochopnie. Może Fabian nie jest takim bezwzględnym dra­niem, na jakiego wygląda, może jakoś się z nim porozu­miem? Zgodzę się na rozwód bez żadnych warunków. W końcu mam własne pieniądze. To doprawdy niezrozu­miałe, dlaczego nie chciałam wcześniej na to przystać.

Gdyby coś poszło nie tak, wtedy ucieknę. No i jest jesz­cze Piotr, o którym przecież nikt nie wie. Bo co może wie dzieć Celina? Nic właściwie. Przecież ja sama nic jeszcze o nim nie wiem.

Usiadłam do komputera i odebrałam pocztę. Piotr odpi­sał: „Więc jednak. Wiedziałem, że w końcu znajdę na ciebie jakiś sposób. Sekatory po promocji. Kiedy chciałabyś je obejrzeć? W tym tygodniu jestem bardzo dyspozycyjny".

Odpisałam: „Może jutro koło 12 w Internet Cafe na Jana Pawła? Jeśli nie, to pojutrze".

Odpisał od razu. „A więc jutro. Czy mam trzymać czer­woną różę?"

„To ja przyjdę z różą. Jeśli ci się nie spodobam, weźmiesz nogi za pas jak gdyby nigdy nic".

„Zgoda. W takim razie do zobaczenia".

Następnego dnia bardzo wcześnie zabrałam się za przy­gotowania do randki. Godzinę moczyłam się w wannie, czy­tając ulotki na kosmetykach. Godzinę pracowałam nad nie wymagającą pracy fryzurą. Trzy kwadranse spędziłam przed lustrem, komponując makijaż. Ubrałam się wyjątkowo sta­rannie w gruby stanik udający biust (chyba w środek wszyli poduszki powietrzne), w trzy paski udające majtki i w błę­kitną sukienkę w ciapki lila.

- Halo, Wikta! - zawołałam w holu. - Nie mam czasu na śniadanie. Pędzę na miasto. Gdyby Celina dzwoniła, to po­szłam... Poszłam do...

- Może do Ogrodu Botanicznego? - podpowiedziała Wikta.

- No właśnie - zgodziłam się ochoczo.

Tuż przed drzwiami Internet Cafe, piętnaście po dwuna­stej, przypomniałam sobie o róży. Pal ją sześć. Może to le­piej? Może ten gość to sześćdziesięcioletni łysy grubas z wąsem? Aż się wzdrygnęłam na myśl o wąsie. Tylko nie to. Jeśli w środku będzie siedział facet z wąsem, to od razu wy­chodzę.

Weszłam i rozejrzałam się uważnie. Przy pierwszych komputerach siedziało kilku młodocianych. Nieco dalej, w przeciwnym rzędzie, Ewelina zagadywała jakiegoś faceta. Był to jedyny w lokalu mężczyzna w przyzwoitym wieku. Wszystko inne też miał przyzwoite: włosy, oczy, twarz, uśmiech, zdaje się, że również wzrost i posturę. No i nie miał wąsów. Wpatrywałam się w niego, stojąc w progu, i on również mnie zauważył, ale nie ruszał się z miejsca. Wresz­cie Ewelina obejrzała się i zawołała:

- W czym mogę pani pomóc?

- W niczym. Ja właściwie kogoś szukam.

Facet podniósł się. Już wiedziałam, że to Piotr. Tylko cze­mu stoi jak wmurowany? Wydawało się, że to taki rezolut­ny gość. Może chciałby uciec, a ja zastawiam mu wyjście? Trudno, teraz musi stanąć ze mną twarzą w twarz.

Ktoś miał mi przynieść sekator - oznajmiłam. - Niestety, zapomniałam o róży.

Ewelina wyglądała na zdumioną. Poznała mnie jednak po glosie i uśmiechnęła się z politowaniem. Najwyraźniej brała mnie za wariatkę. Jak tylko wyjdę, wybuchnie śmiechem i opowie Piotrowi, jaka to ze mnie stuknięta baba.

- Nic nie szkodzi. Ja też zapomniałem o sekatorze - po­wiedział Piotr i wreszcie do mnie podszedł.

Skręciliśmy w boczną ulicę i szliśmy przed siebie. Nie wiedziałam, co mam teraz mówić. Co też mogła wypisywać tamta kobieta? Znaczy sie - ja sprzed zaniku pamięci. Do czego tu nawiązać? Do psa? Do mopa? Byle nie do mamilarii - to prawdopodobnie jakieś insekty.

Trzeba było mnie uprzedzić - powiedział Piotr.

O czym?

- Że jesteś taka ładna.

Chciałam gorąco zaprzeczyć. Przecież jestem za chuda i za płaska, mam za cienkie włosy i za długi nos! W ostat­niej chwili pomyślałam, że tak chyba nie odpowiada się na komplementy. Nawet te wymyślone z czystej uprzejmości.

Zdaje się, że powinnam zareagować błyskotliwością oraz dowcipem, jak osoba oswojona z tego typu konwersacją.

- Jeśli wolisz kobiety w typie artylerzysty, to mogę cię z jedna poznać - zaproponowałam.

- Nie, dziękuję. Jestem zupełnie usatysfakcjonowany.

- To świetnie. Dokąd idziemy?

- Po samochód. Nie uwierzysz, ale tak się składa, że mieszkam bardzo blisko stąd. Jeśli chcesz, możemy poje­chać do Wilanowa.

Nie wiedziałam, co to za miejsce, ale kiwnęłam głową.

- Dobrze, ale musisz o czymś wiedzieć.

- Tak?

- Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam. Czy możesz mnie za­prosić na śniadanie? Ostrzegam, że jem bardzo dużo.

- Zgoda - uśmiechnął się.

Cały czas spoglądał na mnie tak, jakby nie dowierzał, że wyglądam, jak wyglądam. A może jednak poranna toaleta i błękitna sukienka zrobiły swoje?

Pochłaniałam kolejne porcje jajek, sałatki z pomidorów, bułeczek i herbaty, a następnie wuzetkę i kawę, zerkając na niego spojrzeniem, które miało udawać uprzejme zaintereso­wanie i nic więcej. Tymczasem od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, rosło we mnie przekonanie, że jeszcze nigdy żaden przystojniejszy, sympatyczniejszy, bardziej ujmujący mężczyzna nie zwrócił na mnie uwagi. Piotr siedział z brodą opartą na rękach i patrzył na poły ze zdumieniem, na poły z rozbawieniem.

- To bardzo miłe, że zechcieli mi dać śniadanie - powie­działam, dopijając kawę. - Nie miałam jeszcze ochoty na kaczkę w buraczkach.

- To bardzo miłe, że tak zajadasz. Patrząc na ciebie, ni­gdy bym się tego nie spodziewał.

- Byłam bardzo długo na diecie. Właściwie nie pamię­tam dlaczego. Ale to już przeszłość.

- To dobrze. Idziemy?

Zapłacił rachunek i poszliśmy w kierunku pałacu i parku. Omal się nie wygadałam, że jestem tu pierwszy raz w życiu.

- Może się wreszcie czegoś o tobie dowiem - zaczęłam.

- Co chciałabyś wiedzieć?

- Wszystko.

- Wydaje mi się, że wszystko już wiesz.

- Naprawdę? Wzruszył ramionami.

- Pytaj.

- Byłeś kiedyś żonaty? A może jeszcze jesteś?

- Byłem, bardzo krótko i bardzo dawno temu. Co jeszcze?

- Na początek wystarczy - odparłam. - Teraz twoja kolej.

- Może spytam o to samo.

- Ja... Jestem zamężna. Ale się rozwodzę - dodałam szybko.

- Ach, tak. A co on na to?

- To właściwie jego pomysł. Ma kogoś. Wariat - powiedział Piotr, przystając.

Lekko dotknął mojego policzka, a ja odruchowo przytu­liłam twarz do jego dłoni. Nie chcę z tobą rozmawiać, po­myślałam. Mamy już za sobą wiele rozmów i nie ma znaczenia, że ja ich nie pamiętam!

- Właściwie znamy się wystarczająco długo... - odezwalam się niepewnie. - Więc...

Więc pojechaliśmy do hotelu. Przez całą drogę zastana­wiałam się, jak on zareaguje na mój dmuchany stanik, na wystające żebra i na brak doświadczenia. I jak ja zareaguję na niego? Mam nadzieję, że nie dostanę ataku. Jasna cholera, powinnam mu chyba powiedzieć? Facet może do końca zycia nabawić się fobii do kobiet, jeśli coś takiego mu się przydarzy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zasłoniłam okno i usiadłam na brzegu łóżka. Na tym skończyła się moja odwaga. Piotr ukląkł przede mną i wziął mnie za ręce.

- Rozmyśliłaś się, Miluszko? - spytał, delikatnie się uśmiechając.

- Niezupełnie, tylko...

Miluszko. Czy ktoś tak mnie wcześniej nazywał? Chyba się zaraz rozkleję.

- Tylko?

- Powinieneś o czymś wiedzieć. Ja... Jestem chora. Mam epilepsję. Gdybyśmy to zrobili... Ja... Po prostu nie wiem, co się stanie.

Patrzyłam w bok, by uniknąć jego wzroku. Dosyć się wygłupiłam. Teraz chciałam tylko jak najszybciej wrócić do domu. Do domu! Do służącej-artylerzystki, do przyjaciółki--terrorystki, do lekarza-alkoholika, do męża-gangstera i do jego krwiożerczej kochanki! Moje miejsce jest w stadzie pi­ranii, a nie przy boku internetowego amanta. Co też mi przyszło do głowy? Wielka odmiana, wielki romans, wielka pomyłka, marny koniec...

Piotr scałował łzy, których nie zdołałam powstrzymać.

- Miluszko - zaczął łagodnie. Nie płacz. Położyłam się, zakrywając twarz rękami. Piotr położył się

koło mnie i delikatnie gładził moje włosy.

- Przyzwyczaimy się do siebie. Nie musimy się nigdzie spieszyć - powiedział. - Mamy przed sobą bardzo dużo czasu.

Wtuliłam twarz w jego szyję. Czułam pod wargami rów­ny, spokojny puls. A potem zapadłam w sen, tak bezpieczna i ukojona, jak jeszcze nigdy, odkąd sięgam pamięcią.

Leżałam na łóżku w swojej sypialni i bez końca wdy­chałam zapach, który zostawił na mojej skórze. Myślałam o tym, że spotkamy się jutro. Myślałam o jego zielonych, zamyślonych oczach. Myślałam o jego dłoni na moim kar­ku i o iskrach, które spływały z jego palców. Myślałam o tym, co będzie, kiedy to się wreszcie stanie, bo że się sta­nie, nie miałam wątpliwości. Biedna Celina ze swoimi dobrymi zakupami! Najchętniej zadzwoniłabym do niej i zło­żyła wyrazy współczucia z powodu tak nieciekawego życia erotycznego.

Usłyszałam delikatne pukanie. Miejmy nadzieję, że to tyl­ko Wikta.

- Pani Leno! To tylko ja, Wikta.

- Co jest, Wikto?

- Tak szybko wpadła pani na górę, że nie zdążyłam pani

powiedzieć.

- To wejdź i powiedz.

Wikta weszła i stanęła przy drzwiach. Chociaż miała do­syć ubogą mimikę twarzy, zgadłam, że coś ją dręczy. Usiad­łam i odezwałam się słodko jak do dziecka:

- No, Wikto, powiedz, co się stało.

- Pan Fabian wrócił.

- Aha - zasępiłam się.

- Wpadł tylko na chwilę i pojechał na miasto. Będzie na kolacji.

- No to trudno. I co jeszcze? Pytał, co u nas słychać.

- I co mu powiedziałaś? - spytałam uprzejmie. Właści­wie, nie bardzo mnie to interesowało.

- Powiedziałam, że zaczęła pani jeść.

- Co on na to?

- Zdziwił się.

- Coś powiedział?

- Powiedział: „Naprawdę?".

- I co?

- I zaśmiał się.

- Powiedział coś jeszcze?

Nie, nic nie powiedział. Poszedł się przebrać i wziąć prysznic.

No to świetnie. Wydawałoby się, że zadałam już wszystkie pytania i otrzymałam wszystkie odpowiedzi, ale najwidoczniej nie. Wikta stała w progu i czekała.

- Co jeszcze? - spytałam.

- Ja mu o niczym nie mówiłam - wypaliła Wikta. Wpatrywałam się w nią, próbując się domyślić, o co jej chodzi. Może wie o mojej amnezji? A może o zmianie kon­ta? A może o spotkaniu z Piotrem? Kurczę blade, a może Szczękonośny zatrudnił Wiktę, żeby mnie szpiegowała? A teraz ona zażąda jakichś niebotycznych pieniędzy za to, że nie puści pary z gęby?!

Wspięłam się na wyżyny cierpliwości i opanowania i za­pytałam:

- Czego mu nie powiedziałaś, Wikto?

- No, że pani Celina u nas nocowała. Odetchnęłam z ulgą.

- Dlaczego miałabyś tego nie mówić?

- Bo ja... Ja wiem, co pan Fabian mówił o pani Celinie.

- Słucham?

- Ja wtedy sprzątałam w garderobie i wszystko sły­szałam.

- Co słyszałaś? - Próbowałam ją ponaglić. Wikta wyraźnie się załamała.

- Nie wyrzuci mnie pani? Ja wiem, że mnie pani zatrud­niła dlatego, żc tak wyglądam i że ta ostatnia pokojówka wyleciała, bo pan Fabian za bardzo ją polubił... Ja nie mia­łam takiej dobrej pracy nigdy w życiu. Ja nic nikomu nie mówię. Ja nie powtarzam, co tu się dzieje. Naprawdę!

I Wikta rozpłakała się gwałtownie. Podeszłam i dotknęłam jej ramienia.

- Co ty, Wikta. Czemu bym cię miała wyrzucić! Powiedz mi tylko, co wtedy usłyszałaś. Może coś źle zrozumiałaś?

Wikta trochę się uspokoiła.

- Pan Fabian powiedział, że... Że mąż pani Celiny chce go wykończyć i że wysyła ją tu na przeszpiegi. I żeby nie wpuszczać jej za próg i nic jej nie mówić. - Co takiego? Przecież to moja najlepsza przyjaciółka! Najlepsza, bo jedna jedyna.

- Ja wiem, że pani Celina dużo pani pomogła. Ale ona jest taka sprytna, a pani taka naiwna, zwłaszcza ostatnio... Ja starałam sie śledzić, nawet jak pani już poszła spać.

- I co? Przeszukiwała nasze biurka? - zaśmiałam się słabo.

- No, nie... Ale kto to wie, co mogła tu zrobić. Mogła na­wet założyć podsłuch! Ja wszystko dokładnie sprzątam, ale kto to wie!

- Dobrze zrobiłaś, że nic nie powiedziałaś. Dziękuję ci, Wikto. Zasłużyłaś na podwyżkę.

- Broń Boże! - uniosła się Wikta. - Na co mi te pie­niądze? Przecież ja nikogo nie mam. Teraz, jak tu miesz­kam, to już w ogóle nie mam na co wydawać. Tylko...

- Tylko co?

- Jakby mi pani przedłużyła umowę... Gdyby to było możliwe...

- Ależ oczywiście - powiedziałam, będąc myślami gdzie indziej. - Nie ma sprawy, Wikto, nie ma sprawy.

Celina jest szpiegiem ważnego gangu. A więc tak się rzeczy mają. A ja ją miałam za jedynego bezinteresownego człowieka w moim otoczeniu. Myślałam, że pomaga mi się zmienić, troszczy się o moje zdrowie i dobre samopoczucie, chce, żebym wreszcie przestała być ofiarą losu. A naprawdę przychodziła po to, żeby mnie szpiegować i donosić swoje­mu mężowi. Podburza mnie przeciwko Fabianowi. Każe mi go zdradzać. I ja to wszystko robię. Wcale tego nie żałuję, by najmniej! Chodzi o to, że moja najlepsza przyjaciółka oka­zała się podstępną, wredną żmiją, tarantulą, hieną i sępem. A wystarczyłoby, żeby mi powiedziała. Kto wie, może bym ni nawet pomogła. Ja przecież też chętnie pozbyłabym się Szczękonośnego...

Zaraz, zaraz. Nie popadajmy w paranoję. Nie dajmy się zwariować. Przecież nie będę mordować tego drania ani na­wet w tym pomagać. Jeśli mąż Celiny chce, to niech sobie wykańcza mojego, nie będę mu przeszkadzać. Ale ręki do tego nie przyłożę. Co prawda Fabian chciałby mnie wykoń­czyć, ale jeśli zejdę mu z drogi, na pewno się rozmyśli. Nie będę do nich podobna, co to, to nie. Przepełnia mnie wiara w pokojowe rozwiązanie kryzysu i powszechną szczęśli­wość po rozwodzie. Muszę tylko zabrać się do tego wystar­czająco szybko, zanim zdążą mnie sprzątnąć.

Usłyszałam samochód na podjeździe. Wrócił Szczękonośny. Zdążyłam się już przebrać w czarną sukienkę i zmyć makijaż. Na razie będę udawać, że jestem prawie zupełnie taka, jaka byłam. Zejdę na dół i zjem z nim kolację niczym zatroskana, ale spokojna żona, która pogodziła się już ze swym losem kobiety niechcianej.

I zeszłam. Szczękonośny właśnie umył ręce i wyszedł z łazienki. Przepuścił mnie w drzwiach jadalni. Usiedliśmy przy stole i spoglądaliśmy na siebie jak dwa obwąchujące się psy.

- Nie spytasz, jak interesy? - zagadnął. - Zawsze byłaś ciekawa, powiedziałbym nawet: zbyt ciekawa tych spraw.

- Pewnie wszystko idzie doskonale - uśmiechnęłam się pogodnie.

- Otóż niezupełnie. Dziś wsadzili Markusa w lateksowy ekspres. A ty umawiasz się z tą wściekłą suką Celiną, jakbyś nie wiedziała, że jej mąż szykuje na mnie całą armię.

- To wykończ go pierwszy albo się z nim dogadaj - od­powiedziałam machinalnie.

- Myślisz, że nie próbuję?

- Wszystko się na pewno ułoży. Może chleba?

- Dziękuję. - Szczękonośny wziął chleb i spojrzał na mnie spode łba.

- Zmieniłaś się - powiedział.

- Zaczęłam jeść. Już trochę przytyłam.

- Widzę. Chodzi mi o włosy.

- Ścięłam i ufarbowałam. Dobrze wyglądam?

- Jak na ciebie, doskonale - wyszczerzył zęby w fałszy­wym uśmiechu, ale zaraz ściągnął usta. - Powiedz, co znów knujesz?

- Nic nie knuję. Podjęłam trudną decyzję i musiałam ją jakoś odreagować.

- Jaką decyzję? - Poruszył się niespokojnie.

Przez chwilę miętosiłam serwetkę, po czym rzuciłam zbolałym głosem:

- Zgadzam się na rozwód.

- Naprawdę?

- Tak.

- I jakie stawiasz warunki?

- Właściwie żadnych.

- Ile chcesz pieniędzy?

- Tylko te, które mam po ojcu. Powinno wystarczyć, że­bym mogła żyć z procentów.

- Chyba nie w tym kraju! - gruchnął śmiechem. - I co

dalej?

- Zostawisz mi dom.

- Przecież jest twój.

- No właśnie, chciałam powiedzieć, że się z niego wy­prowadzisz.

- A co z twoją tajemniczą teczką?

Z teczką? Z jaką teczką? Chyba nie tą z wycinkami? A, pewnie chodzi o te papiery, które rzekomo na niego mam! Ale czy mam na pewno? Może tylko blefowałam? Może nic nie mam? Jak to sprawdzić?

- Chyba nie sądzisz, że chciałabym cię wykończyć. Ciągle cię kocham, Fabian.

Tfu, tfu, tfu. Po takim kłamstwie będę musiała myć zęby przez trzy kwadranse.

- Sraty pierdaty - zlekceważył to Fabian. - Mów, co z teczką.

- Dam ci ją ... po rozwodzie.

- A to dlaczego?

- Z teczką czuję się bezpieczniej. Kiedy się rozstaniemy nie będzie mi już potrzebna.

Szczękonośny wpatrywał się we mnie uważnie.

- Mówisz szczerze?

- Jak najbardziej.

- Skąd ta zmiana?

- Zrozumiałam, że nie można nikogo zmusić do miło­ści - oświadczyłam patetycznie. - Męczymy się oboje. Z dala od ciebie będzie mi łatwiej.

- To świetnie - stwierdził. - Wreszcie zmądrzałaś.

- Kiedyś trzeba.

- Wypijmy za to - powiedział Szczękonośny i napełnił winem kieliszki.

- Za powodzenie naszych planów - wzniósł toast. - Ju­tro porozmawiamy z adwokatami.

Kiwnęłam głową.

- Na razie jeszcze będziemy się razem pokazywać -ciągnął. - Na pogrzebie Markusa będzie Pieróg z Twaro­giem. Dobrze wspominają twojego ojca. Muszę sfinali­zować z nimi jedną sprawę, w tym mi chyba jeszcze po­możesz?

- Oczywiście zgodziłam się niechętnie. - A kiedy ten pogrzeb?

- Pojutrze, w piątek o 12.

No trudno. Przyjmijmy, że to moja ostatnia przysługa od­dana Szczękonośnemu. No i Markusowi.

Wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze: ja oglądałam te­lewizję w sypialni, a Szczękonośny w pokoju telewizyjnym. Kiedy obudziłam się następnego dnia, już go nie było. Ra­nek dłużył się niemiłosiernie. Próbowałam zabić czas, śle­dząc w telesklepie nieodzowne w życiu każdej kobiety i do­stępne za bezcen artykuły gospodarstwa domowego. Dałam się już prawie namówić na zakup obrotowej obieraczki do ziemniaków, gdy zadzwoniła Celina. Zbyłam ją złym samo­poczuciem. Niestety, kolejny telefon całkowicie wytrącił innie z równowagi.

- Halo, tu profesor Widacki. Czy mówię z panią Leną Madejską?

Profesor Widacki? A to kto znowu? Czyżby kolejny konował?

- Dzień dobry, mówi Lena Madejska, słucham?

- Dzień dobry, pani Leno. Jak tam amorfofalus?

- Amorfofalus? - powtórzyłam drętwo.

Co to jest amorfofalus? Czy ja na to cierpię? Może to ja­kiś podstępny rak, który trawi mój organizm? Może psy­chiczne schorzenie? Może dziwny wyrostek? Nie zauwa­żyłam u siebie żadnych wyrostków, więc najwidoczniej musi tkwić w środku. Ale przecież czuję się dobrze, nic mi nie dolega. Ledwie to pomyślałam, a zaraz zakłuło mnie w boku.

- A jak pan myśli? -spytałam słabo.

- No, ja myślę, że świetnie!

- No i tak właśnie jest - przyznałam bez przekonania.

- Ale czy ma zamiar zakwitnąć?

Święci pańscy, ten amorfo to jakiś suchy badyl w naszym kaktusarium! Odetchnęłam z ulgą.

- Nie, nie ma zamiaru - powiedziałam na wszelki wy­padek.

Może profesor zechce tu przybyć i go obserwować? Co to, to nie. Żadnych więcej miłośników kaktusów. Ani sukulentów. Wystarczy mi jeden, w sąsiedniej sypialni.

- A to szkoda, wielka szkoda. - Profesor się zmartwił. -Mam nadzieję, że będzie pani pamiętać o telefonie, gdyby coś się działo?

- No pewnie. To jest, oczywiście, że będę pamiętać, pa­nie profesorze. Do widzenia.

- Do widzenia, pani Leno.

Odetchnęłam głęboko. Ależ mnie nastraszył. Mogłam za­proponować, żeby zabrał amorfofalusa i wsadził, gdzie mu się zmieści. Szkoda, że nie przyszło mi to do głowy. Jeśli pro­fesor albo inny miłośnik kaktusów jeszcze kiedyś zadzwoni, zasugeruję to delikatnie. Trzeba pozbyć się tego magazynu kurzu. Nawet gdyby Szczękonośny miał w pozwie rozwodo­wym zażądać drakońskiego zadośćuczynienia.

Piotr nie przyszedł. Czekałam całą godzinę na ławce w Saskim Ogrodzie, przyglądając się kaczkom i dzieciakom. Im bardziej upływały minuty, tym bardziej opuszczała mnie wiara w siebie i ochota do życia. Czułam się pusta i ośmie­szona. Czułam się porzucona, złamana i słaba. I jakoś nie miałam ochoty na powrót do domu. Mamy przed sobą bar­dzo dużo czasu, powiedział. Miluszko, mówił. Miluszko... Uśmiechnęłam się gorzko. Zamknęłam dziwnie piekące oczy i wystawiłam twarz do słońca. I wtedy nagle spadło na mnie coś wielkiego, miękkiego i szlochającego.

- Milenka! To ty? - ryknęło mi do ucha, jednocześnie owiewając niezbyt subtelną wonią alkoholu.

Otworzyłam oczy. Tleniona blondyna w dojrzałym wieku, z zieloną powieką i jasnofioletowymi ustami, przyci­skała mnie do swojej wielkiej, niemal zupełnie obnażonej piersi.

- Kochana moja! - łkała.

- Co pani! Niech mnie pani puści! - Próbowałam się uwolnić.

- O Boże! Nie rób mi tego, córuchna! Do śmierci bę­dziesz mnie odpychać? Nie masz litości?

- Mama? - spytałam z niedowierzaniem.

- Aleś ty się zmieniła. Aleś schudła. Aleś zbiedniała. Ale jesteś ładna, prawie tak jak ja w twoim wieku, prawie tak samo!

- Mama? - Rozpłakałam się, wtulając głowę w jej pierś. Płakałyśmy obie, ja i mama. Ja chyba nad sobą dokładnie nie wiem. W każdym razie odkrycie, że mam matkę, bardzo mnie rozczuliło.

- Powiedz, wybaczyłaś mi? - spytała mama.

Co to znowu za zagadki? Co miałam jej wybaczać?

- Nigdy nie chciałaś mnie wysłuchać, zrozumieć. Ja przecież też byłam ofiarą. Nie chciałam zdradzić twojego ojca, naprawdę go kochałam.

- Spałaś z arcybiskupem? - wykrzyknęłam oburzona. Więc to jednak prawda!

- Nie z Arcybiskupem tylko z Wikarym - sprostowała mama. - Już nawet nie pamiętam, czemu miał taki durny pseudonim.

- Ale dlaczego? Jak mogłaś?

- Roman bardzo mnie zaniedbywał. Stać go było na ko­biety i rozrywki. A ja? Siedziałam z tobą w domu. Nawet nie jeździliśmy na wakacje, Roman dopiero rozkręcał inte­res. A potem ty byłaś już starsza, ja, niestety, też byłam star­sza i Roman postanowił się mnie pozbyć. I na dodatek wy­kreślić z twojego życia i zostawić bez grosza przy duszy. Zapłacił Wikaremu za to, żeby mnie uwiódł. Ty wiesz, jak ja się czułam? Myślałam, że ten chłopak mnie kocha, a to był taki szuja, drań. Zrobili nam te zdjęcia, co to wiesz, no i Ro­man puścił mnie z torbami. Ale nie to było najgorsze. Naj­gorsze, że nie chciałaś mnie znać. Tyle lat.

Mama ryknęła jak syrena okrętowa. Godnie jej zawtóro­wałam.

- Córuchna! - wyła mama.

- Mamuchna! - łkałam.

Kiedyśmy się już trochę uspokoiły, zapytałam przytomnie:

- Z czego żyjesz, mamo?

- Z pracy własnych rąk, niestety. Robię to, co robiłam, zanim wyszłam za twojego ojca. Paznokcie, to moja specjal­ność. Sama zobacz, jestem chodzącą reklamą.

Rzeczywiście. Mama miała długie, tęczowe szpony, przy­ozdobione brylancikami.

- Super, nie?

- Super - przytaknęłam.

- Milenka, zaprosisz mnie do siebie?

- No, jasne! - Zerwałam się z ławki. - Jedźmy zaraz!

- Zaraz. - Mama się zasępiła. - Zaraz to ja nie mogę, bo idę do klientki. To bardzo dobra klientka, znamy się od lat. Mój Boże, spóźnię się pewnie z godzinę!

- Nie możesz tego odwołać?

- Nie da rady. Ona idzie jutro na jakiś ważny pogrzeb i chce świetnie wyglądać, od stóp do głów.

- W takim razie daj mi swój adres, mamo. Zadzwonię do ciebie i umówimy się na niedzielę.

- O tak, koniecznie! Dam ci wizytówkę, trzymaj. Tylko zadzwoń, na pewno!

- Na pewno!

Mama jeszcze raz przytuliła mnie do piersi i wycałowała po policzkach. Potem oddaliła się szybkim truchtem. Nim znikła w cieniu alejki, odwróciła się jeszcze z dziesięć razy, by przesłać mi dłonią pocałunki. Zerknęłam na wizytówkę: Jadwiga Zwierzyniec, manikiurzystka. To właśnie moja mama.

Na podjeździe stały dwa samochody. Pełna obaw obe­szłam dom i zajrzałam do środka przez wielkie okna w salo­nie. W fotelach siedziało dwóch mężczyzn w garniturach. Wyglądało na to, że prowadzili ze sobą uprzejmą konwersa­cję. Mój mąż nerwowo chodził między nimi i zerkał na ze­garek.

Weszłam cicho do domu. Nim skierowałam się na górę, Szczękonośny wypadł z salonu z okrzykiem:

- No, wreszcie! I zamarł.

Ach! Nie widział mnie jeszcze w jasnej sukience, ze słonecznym makijażem i śladami wzruszenia na twarzy. Nie widział mnie energicznej i podekscytowanej. Toteż stał i pa­trzył, nie wiedząc, co powiedzieć.

- To ty? - spytał wreszcie.

- Ja - odparłam nieprzyjaźnie.

Obszedł mnie i nagle, nim zdążyłam zaprotestować, schy­lił się, zadarł mi spódnicę i jął w niemym zdumieniu kon­templować moje pośladki.

- Co to ma znaczyć! - wykrztusiłam zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek stanowczą reakcję.

- Twój pieprzyk - odparł.

- Co z nim? - Zaciekawiona odchyliłam się do tyłu.

- Jest - mruknął z niedowierzaniem i wyciągnął palec chyba po to, by mnie nim skrobnąć.

- No, tego już za wiele! - wykrzyknęłam, odskakując jak gazela.

- To naprawdę ty!... Ale dlaczego tak wyglądasz? - wy­dusił Szczękonośny. - Co ty z sobą zrobiłaś?

Ruchem pełnym godności poprawiłam spódnicę.

- Widziałam się z mamą. Musiałam się trochę wystroić. Chyba nie sądzisz, że wystąpiłabym przed nią jak ostatnia ofiara.

- Widziałaś się ze swoją mamą?

- A owszem. Chcesz coś jeszcze, czy dasz mi odejść?

- Zaprosiłem adwokatów. Czekają już pół godziny -oświadczył Szczękonośny i pierwszy ruszył do salonu.

Adwokaci na mój widok zerwali się z miejsc.

- Mecenasa Maszyńskiego znasz. - Fabian wskazał na jednego z nich.

- Prowadziłem sprawę rozwodową pani ojca - przypo­mniał mecenas Maszyński, kłaniając się w pas.

- Bardzo mi miło - syknęłam.

- Wiedziałem, że i tak będziesz chciała skorzystać z usług mecenasa Maszyńskiego, więc pozwoliłem sobie nie czekaj na twoją decyzję i zaprosiłem go. A to mecenas Du­szyński, mój adwokat.

- Bardzo mi miło.

- Bardzo mi miło.

- Chyba wszystkim nam zależy na pośpiechu - za­częłam. - Rozmówiłam się już z moim mężem. Przy mnie zostanie mój, że tak powiem, posag, to jest pieniądze z mo­ich kont i dom.

- A samochód? - pisnął Maszyński.

- I tak nie mam prawa jazdy.

- Jeśli się nie mylę, ten mercedes, który stoi w garażu, był państwa ślubnym prezentem - powiedział szybciutko Maszyński. - Więc zasadniczo nie powinna pani z niego re­zygnować, jeśli mogę coś doradzić.

Szczękonośny obrzucił go nienawistnym wzrokiem.

- W takim razie sprzedajmy go szybko i podzielmy się pieniędzmi - rzekłam. - Ja oddam swoją część na pana ho­norarium, panie Maszyński, jeśli będzie pan tym usatysfak­cjonowany.

Mecenas Maszyński skłonił głowę na znak, że będzie. Mecenas Duszyński rzucił Fabianowi przenikliwe spoj­rzenie.

- I jeszcze dwa Kossaki. Niech pani o nich nie zapomina, należały do pani ojca - dorzucił Maszyński.

- Dobrze się pan przygotował - pochwaliłam. Odpowiedział mi wymownym uśmiechem: „Jestem pro­fesjonalistą, moja droga".

- I biżuteria.

- To nie podlega dyskusji - przyznałam.

- I państwa wspólne obligacje na sumę...

- Chciałem nadmienić, że pan Madejski zainwestował w ten dom swoje ciężko zarobione pieniądze... - przerwał mecenas Duszyński.

- Oczywiście, sam go urządzałem! - wybuchnął Szczę­konośny. - Kiedyśmy się sprowadzili, to była nowobogacka speluna, a ja ją zamieniłem w elegancką, nowoczesną, repre­zentacyjną willę!

- ...i nie zgłasza do niego pretensji - ciągnął mecenas Duszyński. - W takim razie pani Madejska powinna zapo­mnieć o obligacjach, akcjach i tym podobnych drobiazgach.

- Ale... - zaczął mecenas Maszyński.

- Zapominam - powiedziałam łaskawie. I tak nie wiedziałabym, co z tym robić.

- Jestem trochę zmęczona. Pójdę już i zostawię panów. Dziękuję panu, mecenasie Maszyński, wierzę w pana.

- Do usług! - skłonił się Maszyński.

Nie minęło dziesięć minut, a Szczękonośny wpadł do mo­jego pokoju. Właśnie się przebierałam.

- Co to ma być, może byś tak pukał! - fuknęłam, zakry­wając się narzutą.

- Nieźleście mnie wykołowali! - wrzasnął. - Wczoraj się umawialiśmy: dom, twoje konta i nic więcej! Musiałaś z nim wcześniej rozmawiać, tak?

- Skądże znowu. Pan Maszyński jest po prostu opera­tywny - odpowiedziałam. - Przypomniał mi o paru szcze­gółach. Sam powiedz, czy ja cię puszczam z torbami? Nie puszczam. A wiesz, co pan Maszyński zrobił mojej mamie? Puścił ją z torbami, bo miał jej zdjęcia z Wikarym! Myślisz, że gdybym chciała, nie postarałabym się o twoje zdjęcia?

- Nieodrodna córka tatusia! - wrzasnął mój mąż i wy­padł z pokoju, trzaskając drzwiami.

Mijały kolejne nocne godziny. Z sypialni obok dochodziło donośne chrapanie Szczękonośnego. W sąsiednim ogrodzie wył pies. A ja przerzucałam kanały, myśląc o Piotrze i klnąc swą łatwowierność. Jak mogłam mu uwierzyć? Jak mogłam mieć nadzieję na coś więcej? To prawda, że wyglądał tak... wiarygodnie. Tak przyzwoicie i prostolinijnie. Wręcz szla­chetnie. Jest po prostu dobrym aktorem. A ja chciałam mu zaufać. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w ogóle nie znam mężczyzn. A na jego usprawiedliwienie... Westchnęłam. Nawet nie mogłam go winić. Przestraszył się, bez dwóch zdań. Miał nadzieję na łatwy podbój i bezproble­mowy romans. Nie jestem właściwą adresatką takich potrzeb. Najchętniej napisałabym mu, że go rozumiem i że się nie gniewam. Przecież dzięki niemu odnalazłam mamę, jedyną bezinteresowną kochającą mnie istotę.

Wstałam z łóżka, poszłam do swojego gabinetu i włączy­łam komputer.

A może...

Nie powinnam się łudzić, ale może...

Może coś mu się stało i nie mógł przyjechać. Może napi­sał. Może się wytłumaczył.

Połączyłam się z Internetem i odebrałam dwie wiado­mości. Pierwszą od Miłośników Kaktusów i Sukulentów. A drugą...

„Miluszko, wybacz, ale nie będę mógł dziś przyjść. Wy­padło mi coś obłędnie ważnego. Nie wiem, jak mam cię przepraszać. Jutro też jestem zajęty. Mam za to świetny po­mysł na sobotę. Oczywiście, jeśli jeszcze chcesz mnie znać".

Ty idiotko! Kretynko! Wariatko! Po co było się martwić? Wystarczyło odebrać maila o dwunastej! Śmiałam się w głos, prawie tak jak Celina z filmów porno. Byłam zbyt szczęśli­wa, żeby od razu odpisać. Nie chcę, by w moim liście odbiła się euforia, broń Boże. Muszę się uspokoić i dobrze wszyst­ko przemyśleć.

Nie było już powodu, żeby ukrywać przed Fabianem i jego tak zwanymi przyjaciółmi moją metamorfozę, toteż następnego dnia wciągnęłam nieprzyzwoicie krótką i już odrobinę przyciasną czarną sukienkę i umalowałam się kla­sycznie i wyraziście, z czerwonymi ustami w roli głównej.

- Nie chcę wyglądać jak strach na wróble. Myślisz, że wypada założyć biżuterię? - wrzasnęłam do Szczękonośnego, który szykował się w pokoju obok.

- Co ty, dawno nie byłaś na pogrzebie? Pewno, że wypada - odburknął. - A nawet trzeba. Jak najwięcej. Zaraz ci przyniosę.

Z ciekawości podążyłam za nim. Poszliśmy do jego gabi­netu, gdzie w ścianie za obrazem z przywiędłymi słoneczni­kami moim zdumionym oczom ukazał się sejf.

- Co się tak gapisz, jakbyś zapomniała szyfru - spytal nieuprzejmie mój mąż. - A może się boisz, że go zmie­niłem?

- No co ty, niczego się nie boję. Przecież mam na ciebie teczkę.

Chciałam go tylko uspokoić, a zabrzmiało to jak szantaż. Gdyby wzrok i drżenie żuchwy mogły zabijać, już byłabym martwa. Jednocześnie obok nienawiści i zdumienia w spoj­rzeniu Szczękonośnego pojawił się element całkiem nowy - respekt. Nie odezwał się już do mnie słowem. Z niechęcią demonstrował kolejne kolie, kolczyki i pierścionki, głównie ciężkie łomoty z czerwonego złota. Zdecydowanie je odrzu­ciłam. Pomyślałam nawet, że łaskawie się ich zrzeknę na rzecz blond wydry. Tymczasem wśród tego przyciężkiego przepychu znalazło się kilka gustownych drobiazgów, który­mi się skwapliwie udekorowałam. Potem włożyłam na gło­wę kapelusz, a na nos ciemne okulary i zeszłam do holu. W chwilę później pojawił się Fabian. Obrzucił mnie enig­matycznym spojrzeniem i ruszył przodem. Na podjeździe czekał samochód. Kierowca na mój widok jakby zaniemógł.

- Co jest, Wacek, dałem rozkaz baczność? huknął wściekle Szczękonośny.

Wacek ocknął się i wyprężył jak struna, otwierając przede mną drzwi.

- Baran - syknął Fabian, siadając obok mnie tak gwałtownie, że aż zajęczało podwozie.

Kościół był już pełen ludzi. Wacek utorował nam przejście do ławki na przodzie, gdzie czekało miejsce najwyrazniej zarezerwowane przez faceta o nalanej twarzy i imponującym karku. Na nasz widok grubas i towarzysząca mu ko­bieta skinęli głowami. Grubas nie wyglądał na zadowolone­go. Po chwili odezwał się do Fabiana scenicznym szeptem:

- Co to ma znaczyć? Dlaczego nie wziąłeś żony?

Po krótkiej i treściwej uwadze Szczękonośnego Gruby wychylił się, żeby mnie lepiej dojrzeć, i wyrzekł głosem zdumiewająco niskim i ciepłym:

- Milenka? Przytaknęłam.

- Pięknie wyglądasz. Pięknie.

- Ty również - palnęłam bez zastanowienia.

Chyba nie najgorzej trafiłam, bo Gruby aż poczerwieniał i cały zatrząsł się od śmiechu.

- A to dobre. Dla mnie bomba! Ja - pięknie. Słyszysz, Marlenka?

Marlenka wychyliła się również:

- Ma kobieta dobry humor - stwierdziła. - Wyglądasz jak wieprz rzeźny. Kiedy umrzesz śmiercią naturalną, trzeba będzie dla ciebie zrobić trzy takie trumny jak ta. - Ruchem głowy wskazała katafalk.

- Jeśli będziesz tak narzekać, to ktoś cię w końcu po­słucha i wywali mnie w powietrze.

- Wiesz, ilu ludzi będzie to musiało nieść na plecach? Miej dla nich litość, skoro nie masz dla mnie - dodała Mar­lenka i zwróciła się do mnie: - Wyobraź sobie, że ja muszę z nim spać!

- Wcale nie musisz. Wcale nie musisz - żachnął się Gru­by. - Tylko mi powiedz, że chcesz nową torebkę.

- Świnia - oceniła Marlenka i uroniła łzę.

- Po torebce płacze - zauważył Gruby. - Po Markusie byś zapłakała, nie po torebce.

- Zamknijcie się, do ciężkiej cholery. - Fabian się zde­nerwował. - Jesteście w kościele.

Był już czas najwyższy, bo zagrały organy, a z zakrystii wyszedł ksiądz w długim orszaku ministrantów. Grubas wy chylił się ponownie i wskazując paluchem na tłustego, usza-tego chłopczyka, powiedział z dumą:

- To nasz Łukaszek. Pewnie go nie pamiętasz?

- Nie pamiętam - przyznałam.

- Bardzo urósł i zmężniał. Wdał się chłopak we mnie. Kiwnęłam głową i zaczęłam się rozglądać po kościele, a dokładniej: po zebranych żałobnikach.

Było to towarzy­stwo dziwne, w wydaniu męskim przeważnie grubawe, łysa­we, nalane, kwadratowe, w żeńskim - blond lub czarnowłose, brązowe, szczupłe i biuściaste, mocno podkreślające swoją kobiecość bezkompromisowym makijażem. Zdawać by się mogło, że cała ta gromada postanowiła wypowiedzieć woj­nę współczesnym wzorcom kobiecości i męskości, sięgając do sprawdzonych ideałów z czasów wspólnoty pierwotnej. A może nawet ze świata zwierzęcego. Tak, tak, bez wątpie­nia! Wielkie, groźne samce zanikiem mimiki symbolizują brak uczuć i zdolności abstrakcyjnego myślenia. To brutalni zabójcy. Odstraszają samym wyglądem. Kobiety przeciwnie, zachęcają. Za wszelką cenę chcą udowodnić, że mają więcej kobiecości niż wszystkie inne: więcej pigmentu w skórze, jędrniejsze piersi i pośladki, dłuższe włosy i większe usta. Dzięki temu, chyba zupełnie wbrew swoim pragnieniom, uzyskują zaskakujący efekt siostrzanego podobieństwa. Z całej tej masy nie potrafiłabym na pierwszy rzut oka wy­różnić żadnej z nich. Jak tu rozpoznać kochankę Szczęko­nośnego? I jak on wpadł na to, żeby wybrać właśnie ją, a nie którąkolwiek inną? Jedno jest pewne: ja nie przypominałam ich nigdy wcześniej i nie przypominam nadal. Mam za mało biustu i za jasną skórę.

Nabożeństwo dobiegło końca. Szczękonośny, Gruby i jesz­cze czterej inni faceci dopadli trumny i dźwignęli ją na bar­ki. Najwidoczniej byli najbliższymi przyjaciółmi zmarłego. Cóż za rozczulający zwyczaj! Wzruszyłam się do łez.

Na cmentarzu ofiarnych przyjaciół zastąpili pracownicy zakładu pogrzebowego. Na tle wyrośniętych żałobników nie wyglądali zbyt reprezentacyjnie. Można nawet powiedzieć, że było dużym nietaktem, jeśli nie okrucieństwem, kazać nieść trumnę czterem chuderlakom.

Pogrzeb ciągnął się w nieskończoność, głównie za sprawą Grubasa, który ujawnił niebanalny talent oratorski. Przez długie minuty snuł nad grobem wzruszającą przemo­wę. Zdaje się, że najbardziej wzruszającą jego samego. Staliśmy w pierwszym rzędzie i z oczami wlepionymi w wieńce próbowaliśmy przywołać niewinną, jasną postać Markusa, „wzora dla nas wszystkich", jak dowodził Gru­bas. Tymczasem Szczękonośny ruszał żuchwą i zgrzytał zębami. Myślałam, że z trudem trawi zawiłości gramatyki i surrealistyczny dowcip Grubego, ale prawdziwy powód był zgoła inny.

- Patrz na te szuje - wycedził przez zęby, lekko wska­zując brodą na rząd stojący po drugiej stronie grobu. - Jak to udaje, że się smuci. A niech was!...

Uniosłam nieco oczy i przyjrzałam się towarzystwu na­przeciwko. Było tam trzech typowych przedstawicieli gatun­ku „gangster" w wieku dojrzałym w towarzystwie kobiet z gatunku „kobieta gangstera", w wieku zakamuflowanym. Zza nich wyglądała rozradowana Celina, żylasty wąsacz (pewnie jej mąż) oraz parę innych osób. Najwidoczniej była to „palestra" obozu przeciwnego, wrogowie, którzy przyszli sycić się naszym cierpieniem. Zaczęłam prawie współczuć Fabianowi i jego tak zwanym przyjaciołom. Kiedyśmy na­reszcie pożegnali Markusa (a raczej to, co z niego zostało) i ruszyli ku cmentarnej bramie, mój mąż zagadnął słodko to­czącego się obok Grubasa:

- Coraz luźniej robi się na pogrzebach po naszej stronie. Powiedz mi, dlaczego tak się dzieje?

- Staram się, jak mogę - odparł Gruby. - Najlepiej było­by wykończyć ich wszystkich razem, ale dobrze się, gnidy, pilnują.

- Ich rola jest taka, żeby się pilnowali, a twoja taka, że­byś ich dopadł.

- Staram się, jak mogę - powtórzył Gruby z wyrzutem. -Mam dostęp tylko do Traszki.

- Traszka to rybka - zdenerwował się Szczękonośny. -A w dodatku choruje na serce. Wystarczy strzelić mu koło ucha z nadmuchanej torebki i sam przeniesie się na łono Abrahama.

- A gdyby tak się przeniósł... - zaczęłam.

- To co? - Zwrócili się do mnie zdumieni, że im prze­rywam.

- Czy tamte grubasy niosłyby jego trumnę z kościoła do karawanu?

- Chodzi ci o Miśka i resztę?

Kiwnęłam głową. Każdy z tych mięśniaków mógłby no­sić miano Miśka, toteż nic dziwnego, że i Misiek był ich szefem.

- Nieśliby. I co z tego? - spytał opryskliwie Fabian.

- Pomyślałam sobie... Tak sobie tylko wyobraziłam... Można by podłożyć coś do trumny i odpalić w odpowied­nim momencie. Na przykład, kiedy będą ją pakować do kara­wanu.

Zapanowało krótkie, pełne napięcia milczenie.

- Wariatka - mruknął Fabian.

- Genialne - szepnął Grubas. - Dla mnie bomba.

- Co ty gadasz? - zdenerwował się mój mąż. - Przecież to kompletna bzdura!

- Bzdura?! - zdumiał się Grubas. - To fantastyczny po­mysł! Nikomu nie przyjdzie do głowy przeszukiwać nie­boszczyka w trumnie! Niech mnie kule biją, Milenka, wro­dziłaś się w tatusia!

Szczękonośny rzucił mi niepewne spojrzenie. Chyba wy­konywał poważną pracę umysłową.

- Wcale mi nie zależy na tym, żebyś ich wykończył - powiedziałam ugodowo. - Po prostu ten pomysł z trumną wydał mi się... malowniczy.

- Malowniczy! Jakie to słodkie. - Grubas zatarł wielkie łapska. - Do poniedziałku opracuję szczegóły i przekażę wam, co i jak.

- Wam?! - warknął Szczękonośny, ale Grubas zignoro­wał jego niezadowolenie.

Przed cmentarną bramą czekała większa grupa zachmu­rzonych mięśniaków. Nieopodal stały ich kobiety. Rada byłam oddalić się i od mięśniaków, i od kobiet, ale Szczęko­nośny przytrzymał mnie za łokieć, nieco mocniej, niż było to konieczne.

- Pieróg - syknął. - Przywitaj się.

Podeszliśmy do rzeczonego Pieroga, który schwycił mą dłoń i szarmancko przyciągnął do swych ust, prawie wyry­wając ją z barków.

- Halo! Nice to meet you, moja piękna. Paweł Micha­łek, do usług. Dzień dobry, panie Fabianie - zwrócił się do Szczękonośnego.

- Dzień dobry - przywitał się mój mąż. - A gdzie pan Tadeusz?

- Brat trochę się spóźni. Mam nadzieję, że nie przeszko­dzi nam to w robieniu biznes.

- Oczywiście, oczywiście.

Pieróg wpatrywał się prosto w moje oczy. Całe szczęście miałam na nosie okulary, bo jego bazyliszkowy wzrok trud­no było wytrzymać.

- Pani ojciec jest dla nas wzorem - powiedział po chwi­li. - Miał łeb na karku. Teraz już nie ma takich ludzi. Co ro­bić, times are changing...

Można było przypuszczać, że spędził pół życia w Sta­nach. Nic bardziej mylnego. Z jego dalszej przemowy wyni­kało, że wyjechał za ocean nie dawniej niż dwa lata temu.

- What a pity, że spotykamy się przy takiej okazji. Mam nadzieję, że szykujecie dla naszych przyjaciół jakąś sur­prise.

- O tak - przytaknął Grubas, posyłając mi rozanielony uśmiech. - Poleje się blood. Ale to na razie nasza słodka secret.

- Ma się rozumieć. - Pieróg przyjacielsko poklepał go po łopatkach. - Pan był w Stanach?

- Tak, trzy...

- Lata?

- Razy. Ale bardzo owocnie je spędziłem.

- Może porozmawiamy o wszystkim na stypie? Do­brze? W takim razie na razie. - Szczękonośny pożegnał się i pchnął mnie w kierunku samochodu.

- Nie chcę jechać na żadną stypę - oświadczyłam.

- Co takiego? Chyba żartujesz.

- Kiepsko się czuję. Chyba nie chcesz, żebym dostała ataku na widok twojej szantrapy.

- To raczej jej powinno zrobić się słabo na twój widok -wyrwało się Fabianowi. Rzucił mi szybkie spojrzenie i do­dał: - A właściwie nie jesteś mi już potrzebna. Wacek naj­pierw zawiezie mnie do Markusa, a potem odwiezie ciebie do domu.

- Bardzo dobrze - ucieszyłam się. - Muszę jak najszyb­ciej położyć się do łóżka.

Szczękonośny wrócił ze stypy późnym wieczorem. Uni­kając mego wzroku, oświadczył, że musi niespodziewanie wyjechać. Wyglądał na osobę nieco przemęczoną, chyba jednak nie „robieniem biznes". Z daleka czuć było od niego słodycz damskich perfum. Krwiożercza szantrapa nie zapo­mniała też o szmince na koszuli i siniaku na szyi. Udałam, że niczego nie dostrzegam, choć korciło mnie, żeby skwito­wać jej namiętność jakimś niewybrednym żartem. Szczęko­nośny był jednak wyraźnie rozdrażniony, a ja nie zamie­rzałam pogłębiać tego stanu. W gruncie rzeczy wcale go nie znam. A jeśli przysoli mi w ucho? Jak wtedy będę wyglądać na jutrzejszej randce? Właśnie, randka. Wyjazd Fabiana odsłaniał przede mną nowe perspektywy. Natychmiast napi­sałam do Piotra, że mam wolny weekend. Odpisał, że wy­śmienicie się składa, bo jego sobotnia niespodzianka może się z powodzeniem przeciągnąć do niedzieli. Drżę z niecier­pliwości na myśl o tym, co mnie czeka.

Umówiliśmy się z samego rana przy jednej z pętli tram­wajowych. Kiedy przyjechałam, Piotr już na mnie czekał. Okazało się, że wziął ze sobą psa, małą, rozbrykaną ohydę imieniem Leon.

- To miał być mieszaniec wilczura i kaukaza - wyjaś­nił. - Padłem ofiarą własnej ignorancji."

- Szczeniaki są chyba dosyć do siebie podobne - próbo­wałam go pocieszyć.

- Ten był bardzo wielki jak na szczeniaka. Szkoda, że od tamtego czasu niespecjalnie urósł.

- A Leon, czemu Leon?

- Leon Zawodowiec. - Roześmiał się. - Ale nic a nic go nie przypomina.

Uśmiechnęłam się uprzejmie. Nie wiedziałam, o czym mówi, ale lepiej było się z tym nie zdradzać - zapewne szło o jakąś oczywistość. Wyjechaliśmy z Warszawy drogą ku północy i po czterech godzinach pasjonującej podróży (nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak długo jechała samocho­dem) znaleźliśmy się w niewielkiej osadzie położonej nad rzeką, w otoczeniu pól, lasów i pagórków.

- Jeździłaś kiedyś konno? - spytał Piotr.

- Tttak... - przyznałam bardzo niepewnie. - Parę razy. Na pewno siedziałam na koniu przebrana za amazonkę.

Ale co do jazdy...

- To lepiej, niż myślałem. Jesteśmy prawie na miejscu. Skręcił w boczną, piaszczystą drogę i po chwili naszym oczom ukazały się czerwonoceglaste zabudowania stadniny oraz towarzyszących jej budynków.

- Stadnina Romana - przeczytałam napis nad bramą.

- Roman to mój przyjaciel - powiedział Piotr. - Oto i on.

Na spotkanie nam wyszedł facet w farmerkach. Zaparko­waliśmy niemal na jego stopach, a on udał, że ginie pod kołami. Wynurzył się zaraz koło moich drzwi, które niemal wyszarpnął z zawiasów.

- To ja, Roman - wrzasnął.

- Lena.

- Miło! - krzyknął. - Miło. Śniadanie czeka! Piotruś, nie było cię całe wieki!

- Czemu się tak drzesz? - spytał Piotr.

- Bo mam chore gardło - odparł Roman. - I ucho. Tro­chę się zaziębiłem i nie słyszę, jak mówię. Spędziłem dzi­siejszą noc w stajni przy ciężarnej kobyle. Jej nie chciało się rodzić, a mnie się przysnęło.

- Może urodzi dzisiaj? - spytałam podekscytowana.

- Trudno powiedzieć. To bardzo krnąbrna sztuka. Zapra­szam, zapraszam!

W środku czekała żona Romana, Basia, i ich nastoletnia córka Karolina. Basia miała nogę zagipsowaną po same po­śladki.

- Koń się pode mną potknął i przygniótł mi nogę - wy­leniła pogodnie.

- Mówiłem jej, żeby schudła. - Roman chciał szepnąć, ile wyszedł z tego ryk. - Na szczęście tobie nie grozi taki wypadek - dodał w moim kierunku.

Basia żartobliwie pogroziła mu palcem.

- Chodźcie, siadajcie, przygotowałam ogromną patelnię jajecznicy - zapraszała, kuśtykając w stronę kuchni.

Po tym świadectwie końskiego bestialstwa moje zaintere­sowanie hippiką spadło do zera.

Nie wiem, czy chcę na to wsiąść - mruknęłam do Piotra pół godziny później.

Przede mną stał rosły tarant płci żeńskiej i udając po­czciwca, strzygł uszami.

- Beata jest bardzo ustatkowana - powiedział Roman tak, aż konik stulił uszy. - Nie zrobi ci krzywdy. Gorszy jest Kruz, ale Piotrek ma do niego słabość. Może dlatego, że też... To jest, chciałem powiedzieć, chciałem powiedzieć... - zacukał się strasznie i poczerwieniał.

- Chciałeś powiedzieć, że tchórz z niego straszny - po­mógł mu Piotr.

- Ano właśnie. Boi się byle szmeru i podskakuje jak koza.

- Ty też? - Uśmiechnęłam się do Piotra.

- Tak, ja też nie jestem specjalnie odważny - przytak­nął. - Romuś, weź Leona do domu, nie chcę stresować Kruza bardziej niż trzeba.

Romuś wziął psa pod pachę i oddalił się w kierunku za­budowań. Piotr pomógł mi wsiąść i ruszył przodem w kie­runku lasu. Beata poczłapała za nim.

- Dlaczego ona idzie?! - krzyknęłam. - Przecież ja nic nie robię!

- Nie musisz, będzie szła za Kruzem. Jak poczuje, że masz nad nią władzę, to cię posłucha. Na razie woli się kie­rować swoim rozumem.

- A to dopiero - westchnęłam w szczerym zadziwieniu.

- Mówiłaś, że jeździłaś konno?

- Sto lat temu, już nic nie pamiętam.

- Myślałem, że tego się nie zapomina.

- Nawet nie wiesz, jakie rzeczy można zapomnieć...

Zachwycając się pogodą i krajobrazem, jechaliśmy przez słoneczny las, a potem przez pola ku rzece. Kruz podskaki­wał jak koza, Beata człapała jak osioł. Statystycznie rzecz biorąc, jechaliśmy na dwóch dobrze ułożonych, posłusznych i dziarskich koniach. Przebrnęliśmy przez nadrzeczne chasz­cze i wyjechaliśmy na wąską, dosyć długą plażę.

- Jak ci się podoba? - spytał Piotr.

- Dla mnie bomba - odparłam powiedzonkiem Grubego.

- Masz ochotę na kąpiel? - spytał, zsiadając z konia.

- Czemu nie? - wyjąkałam.

Doskonale wiedziałam, czemu nie. Nie pamiętałam, czy umiem pływać, a poza tym nie miałam kostiumu kąpielo­wego!

Jakiś czas później okazało się, że jednak umiem pływać, a oprócz tego skakać z przechylonej wierzby, nurkować oraz robić wiele innych, jeszcze bardziej pasjonujących rzeczy.

Wieczorem wraz z wrzeszczącym Romanem, zagipsowaną Basią i ich córką Karoliną udaliśmy się na zabawę ta­neczną do pobliskiej remizy. Karolina reklamowała występ miejscowego zespołu jako „gwiazdy na skalę europejską".

- Możesz się trochę zdziwić, w pozytywnym sensie. Oni nie grają tak jak w innych remizach - powiedziała. - Mają bardzo bogaty repertuar. Grają dużo swoich rzeczy, a poza tym różne standardy. W zeszłym roku występowali w klubie w Amsterdamie.

- Nie w klubie, tylko w knajpie - ryknął Roman. - I zdaje mi się, że ten kudłaty od tego sfiksował. Odkąd wrócił, ciąg­le się tak głupio uśmiecha.

Karolina wspaniałomyślnie go zignorowała.

- Przystojni, nie? - spytała z zachwytem.

- No - zgodziłam się szczerze. - W ogóle ludzie są tu ładni i tacy raczej proporcjonalni.

Co prawda miałam odniesienie tylko do osób pokroju Szczękonośnego i jego kolegów po fachu.

Ja też jestem Kaszubem - wtrącił Piotr. - Widać, co nie?

- Kłamie! - wrzasnął Roman. - Nawet mówić nie umie jak człowiek. Taki z ciebie Kaszub jak z koziej...

- Może zatańczymy? - Piotr wstał i skłoniwszy się dwornie, zapytał: - Pani pozwoli?

Pozwoliłam. Nie bardzo było mi w smak kontynuowanie dyskusji o Kaszubach. Kto wie, może to jakaś sekta? Albo partia? A może zgoła naród? W każdym razie grali fanta­stycznie. Odkryłam w sobie niezwykły talent taneczny oraz ogromne pokłady energii, toteż nie wróciliśmy już ani do rozmowy o Kaszubach, ani do stolika. Po jakimś czasie wy­szliśmy na zewnątrz, żeby odetchnąć rześkim, nocnym po­wietrzem.

- Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek tak dobrze ba­wiła - wyznałam.

- Słowo honoru? - Piotr się uśmiechnął.

- Słowo.

- Bardzo się cieszę - odparł, głęboko zaglądając mi w oczy.

A potem nachylił się do moich ust i... Przez chwilę oba­wiałam się, że ten zawrót głowy ma podłoże chorobowe, ale najwidoczniej był to stan normalny, a nawet przyjemny. Można by rzec, cudowny. Sprawdźmy to raz jeszcze... Tak, zdecydowanie cudowny. Bez żadnej przesady.

Do Stadniny Romana wróciliśmy dobrze po drugiej. Oka­zało się, że w stajni panuje spore zamieszanie: kobyła posta­nowiła urodzić. Wpadliśmy w ostatniej chwili, by zobaczyć wynurzającego się na świat źrebaka. Okazał się jasnobrązowym konikiem z białą strzałką na czole.

- Możesz nadać mu imię! - krzyknął mi do ucha Roman.

- Może Buszko? - spytałam machinalnie.

Najwyraźniej pod wpływem wielkiego wzruszenia w mo­ich ustach pojawiały się zdania, nad którymi nie panowa­łam. Jak gdyby odblokowywała się jakaś klapka do pod­świadomości. Co to jest Buszko? Czemu się tego tak ucze­piłam? Doprawdy, nie pamiętam.

- Buszko. Nawet ładnie - powiedział Roman. - Zawsze to lepiej, niż nazwać kobyłę Beatą.

Piotr uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Tamta kobieta miała dosyć płytką wyobraźnię - wyjaśnił Roman. - Zbyt lekkomyślnie pozwoliłem jej nazwać żrebaka. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Od tamtego czasu zawsze oceniam kobiety po wyobraźni do imion.

- A jeśli nie ma akurat źrebaka? - spytałam.

- To rodzą się psy, koty, cokolwiek. Kobieta z miasta nada imię nawet kurze.

- Kim była ta od Beaty? - spytałam Romana. - Może twoją byłą żoną? - zażartowałam.

- Nie moją - powiedział Roman i filuternie zerknął na Piotra.

- Aha - kiwnęłam głową.

Następnego ranka wstałam jeszcze przed Piotrem i wy­mknęłam się na dół. Basia przygotowywała śniadanie, ale nie pozwoliła sobie pomóc, a ja za bardzo nie nalegałam. Ruszyłam na poszukiwanie Romana. Był w stajni, przy bok­sie ze źrebakiem noworodkiem. Kiedy wymieniliśmy już uwagi na temat jego zdrowia, urody i kondycji, zagadnęłam niby obojętnie:

- A kto nazwał Kruza?

- Nie wiem, przyszedł do nas z imieniem. Wcześniej pa­trolował ulice. Chyba ktoś chciał, żeby był odważny i bojo­wy jak Tom Cruise w Top Gun.

- Aha. Aha. A ile jest tych zwierząt ponazywanych przez kobiety?...

- Jest kobyła Beata - zaczął Roman, mrużąc zabawnie oczy. - Jest koń Akron...

- Bardzo oryginalnie - mruknęłam zawistnie.

- Zdaje się, że to była nazwa jej firmy... No, i jest jeszcze kobyła Cebula.

- Nawet zabawnie.

- Żarła na potęgę cebulę. Gdyby żarła marchew albo buraki... No, ale całe szczęście nie żarła. Był też królik Fizio, lecz skończył w pasztecie w zeszłe Boże Narodzenie, i kocica Wanessa, gdzieś zaginęła. Żyje za to kaczka Eurydyka, kogut Niemiec, kura Wanda i pies Misiek.

- To straszne - szepnęłam.

- Rzeczywiście, z tym Miśkiem to największa wpadka.

- Chodzi mi o tę sporą liczbę... imion.

Roman klepnął mnie w plecy i wybuchnął śmiechem.

- Wiesz, mam wielu przyjaciół, nie jednego Piotra.

- Ty draniu! - roześmiałam się.

- Przez niego mamy tylko Beatę i Akrona... Aha, i tego nieszczęsnego Miśka - mruknął, kierując się ku wyjściu.

Jak najbardziej obojętnie wypytałam Karolinę o wiek rze­czonych zwierząt: Beata jest najstarsza, ma prawie siedem lat. Akron ponad trzy. Misiek rok. Nie najgorzej, chociaż o młodziaka Miśka byłam jednak trochę zazdrosna.

Piotr zostawił mnie na tej samej pętli tramwajowej, z któ­rej mnie odebrał. Jakoś nie chciałam, żeby kręcił się przed moim domem. Po pierwsze dlatego, by niepotrzebnie nie irytować Fabiana. A po drugie, wolałam go nie epatować bogactwem po tatusiu. W domu czekała zaaferowana Wikta.

- Było dużo telefonów. Dzwoniła pani Celina, chyba z dziesięć razy. Dzwonił doktor Maj, żeby spytać, jak się pani czuje. Dzwonił pan Kowaliński z Koła Miłośników Kaktusów i Sukulentów. I jeszcze jakaś kobieta. Podawała się za pani matkę.

- Mama! - krzyknęłam. - Jak mogłam zapomnieć! Natychmiast do niej zadzwoniłam.

- Mamo, musiałam wyjechać! Nie gniewaj się! Wpad­niesz do mnie jutro?

- Córuchna! Tak się bałam, że się rozmyśliłaś.

- Przyślę po ciebie taksówkę! O dwunastej, mamo!

- Super! Super! Tylko powiedz taksówkarzowi, żeby wszedł do mnie na górę, bo przecież nie będę sterczeć na chodniku i czekać przed blokiem.

- Dobrze... Mamo...

- No to, do widzenia. Muszę kończyć, bo strasznie cieka­wy serial leci w telewizji. Cześć, cześć!

Pół nocy przesiedziałam w gabinecie nad starymi listami od Piotra, próbując wyłowić z nich jego humor, optymizm, dystans do świata. Nie wiedziałam o nim wiele, ale też nie bardzo o to dbałam. Co z tego, że nawet nie wiem, jak ma na nazwisko, nie znam jego numeru telefonu i nie mam pojęcia, czym się zajmuje... W zasadzie chyba wspominał, że jest prawnikiem czy kimś podobnym. Mógłby nawet strzyc trawę, mniejsza o to. To ja chciałabym mu się zwierzać. Czuję, że jest świetnym słuchaczem. Gdy wspomina jakieś drobne fakty ze swojego dzieciństwa czy czasów studenc­kich, chciałabym mu się zrewanżować. Ale czym? Wolę nie zdradzać się z żadnym ze swych wspomnień. Ostatnio oka­zało się, że mój rzekomy pierwszy kochanek, Pogromca Dziewic, jest znanym aktorem. Widziałam go na plakatach i w telewizji. Obawiam się, że reszta moich wspomnień ma równie niewiele wspólnego z rzeczywistością. Moje najlep­sze, najważniejsze wspomnienia wiążą się teraz z Piotrem.

Gdybym chociaż miała jego zdjęcie... Mój wzrok machi­nalnie przeniósł się na fotografie na biurku. Ze złością prze­wróciłam je wszystkie, ale po namyśle ustawiłam tatę.

- Pewnie byłeś okropnym skurczybykiem - powie­działam. - Ale mnie kochałeś. Nigdy ci tego nie zapomnę.

Następnego dnia obudziłam się około dziesiątej. Od razu przypomniał mi się weekend w stadninie Romana. Jazda konna... Kąpiel w rzece... Tańce... No i poza tym... A raczej przede wszystkim...

Z błogiego rozmarzenia wyrwał mnie telefon Celiny.

- Gdzie ty się podziewasz, Lenko? - spytała z wyrzutem. - Już się bałam, że ten drań, twój mąż, zrobił ci krzyw­dę. Wiesz, strasznie fajne rzeczy usłyszałam na pogrzebie, I pewno poprawią ci humor...

Ale ja mam bardzo dobry - wtrąciłam. ...więc może wpadnę do ciebie za dziesięć minut? - ciagnęła niezrażona.

- Nie, nie bardzo, bo moja mama ma przyjść i...

- Twoja mama?!

- Tak, i musimy porozmawiać. Wiesz, bardzo długo nie rozmawiałyśmy. To zajmie nam trochę czasu.

- W takim razie zadzwonię po południu.

Właśnie, mama. Chyba trzeba się jakoś przygotować na jej przyjęcie. A Wikta jeszcze o niczym nie wie. Wyszłam z pokoju i zaskoczona pociągnęłam nosem. Co za dziwny, drażniący zapach! Zeszłam ze schodów. Woń się nasilała. I nie był to zapach, o nie. To był potworny, morderczy odór. Z kuchni wyszła pozieleniała Wikta.

- Wikta, co się dzieje? - spytałam z przerażeniem, zakry­wając nos połami nocnej koszuli.

Wikta wskazała w kierunku kaktusarium.

- Coś zakwitło - wydusiła.

- Rany boskie, trzeba wezwać jakieś służby!... Może śmieciarzy!... Niechże to stąd zabiorą i wywiozą za miasto! Moja mama będzie za godzinę, nie mogę jej przyjąć w ta­kich warunkach, co ona sobie o mnie pomyśli!...

Jak oszalała biegałam po domu. Zaraz dostanę ataku, bez dwóch zdań. Mama na karku, a tu rozkłada się jakiś śmier­dzący kaktus czy inny sukulent. Jak można w takich warun­kach robić makijaż albo przymierzać sukienki. Jak można myśleć o jakimkolwiek poczęstunku. Dlaczego nikt nie przyjeżdża, żeby to zabrać? Czy Wikta powiedziała, że cena nie gra roli?

Są! Nareszcie!

Obserwowałam przez okno gabinetu działania dzielnych śmieciarzy. We trzech wynosili ogromną donicę z cuchną­cym badylem, sterczącym złowrogo spośród rozłożystych liści. O, jeden zwymiotował. Biedaczysko.

A teraz szybko do wietrzenia. Mam nadzieję, że zanim mama zjedzie w me progi, dom, ogród i okolica uwolnią się od odoru sukulenta. Przydałby się do tego jakiś huragan.

Mama zajechała piętnaście po dwunastej. Wysiadła z tak­sówki i przez chwilę podziwiała okolicę.

- Witaj, mamo! - krzyknęłam i wpadłam w jej ramiona.

- Córuchna! - zawołała. - Ale masz dom, no, no. Po­wiedz, to po twoim mężu, czy jeszcze po moim?

- Po ojcu - powiedziałam.

- Piękny, piękny. I ta okolica. Czasem tu wpadam, żeby zrobić komuś manikiur. Wyższe sfery, cie choroba... Roman niegłupio zainwestował.

Wprowadziłam mamę do domu. W holu czekała godnie wyprężona Wikta.

- A to kto? - spytała mama. - Twój bodyguard czy przyzwoitka?

- Wikta gotuje i sprząta, ale jest jakby członkiem ro­dziny.

- Siema, Wikta - przywitała się mama. - Masz ciekawą twarz, jakbym ją skądś znała...

- Mamo, chodź do jadalni. Na pewno jesteś głodna. Wik­ła przygotowała coś pysznego.

- A gdzie tam. Obżarłam się przed wyjściem. Miałam jeszcze kupon na zniżkową pizzę, a dziś kończyła się pro­mocja. Teraz pokaż mi dom. No dawaj, nie mogę się docze­kać tych apartamentów.

Oprowadziłam mamę po całym domu, od piwnicy po strych. Była pod dużym wrażeniem, ale największy zachwyt wzbudził pokój telewizyjny i barek w salonie. Nie pozwo­liłam się jej jednak zbyt długo przy nim zatrzymywać, zaciągnęłam ją do swego gabinetu, usadziłam na kanapie, po czym wyjęłam wszystkie albumy ze zdjęciami.

Jak się okazało, zgodnie z moimi podejrzeniami, osobą pozbawioną głowy była mama. Na widok tak okaleczonych zdjęć uderzyła w płacz i dopiero szklanica whisky przywró­cą jej równowagę i naprowadziła na tok wspomnień.

To my na wakacjach w Kołobrzegu - mówiła. - A tu chyba w Złotych Piaskach, jeśli mnie pamięć nie myli. O, tu widać, jaką miałam dobrą figurę. Chociaż nie taką dobrą, jak przed twoim urodzeniem, rzecz jasna. A tu Zakopane.

- Mówiłaś, że nie wyjeżdżaliśmy na wakacje.

- No bo prawie nie wyjeżdżaliśmy. Raz do roku na ty­dzień albo dwa, pic na wodę. Proszę cię, dolej matce z łaski swojej... O, dziękuję. A tu twoje trzecie urodziny. Ja to zdję­cie robiłam, dlatego jest w całości. O, to na kucyku w zoo jest słodkie, miałaś wtedy cztery latka. A to na kinderbalu z okazji piątych urodzin, pamiętasz? Popłakałaś się, bo Czaruś Babiński pobił cię łopatką. Pamiętam, jak wtedy Roman się rozgniewał.

- Zbił Czarusia?

- Omal nie zbił ciebie. Powiedział, że jak sama nie bę­dziesz załatwiać swoich spraw, to przez całe życie będą cię walić po głowie. Naprawdę tego nie pamiętasz?

- Nie bardzo.

- Od tamtego czasu stałaś się postrachem podwórka i kinderbali... O, jest i Buszko.

Buszko! Rany, to pies! Mały, łaciaty mieszaniec! Brzydki jak siedem nieszczęść, coś w stylu Leona Zawodowca.

- Ależ Roman był zły, kiedy przyprowadziłaś to zwierzę! Próbował cię namówić, żebyś go wyrzuciła. Obiecywał, że kupi ci najdroższego psa w Polsce, a ty się uparłaś na tego kundla. Swoją drogą, miłe to było stworzenie i takie mądre! Kiedy tylko widział Romana, od razu właził pod fotel.

- Kochany Buszko. - Siąknęłam nosem.

- A to nasze ostatnie wspólne zdjęcie. Miałaś wtedy dwanaście lat. Noszę podobne w portfelu, zabrałam sobie, kiedy mnie Roman porzucił, zobacz.

Mama wyjęła zdjęcie.

- Już zapomniałam, jaka byłaś piękna, mamo.

- Prawda? - westchnęła. - No dobrze, pokaż mi teraz, jak wyglądało twoje życie beze mnie.

Pokazałam mamie następne albumy. Omal nie dopro­wadziła mnie do obłędu pytaniami, gdzie wtedy byłam, co robiłam i jak nazywali się towarzyszący mi ludzie. W naj­bardziej newralgicznych momentach leciałam po whisky, co sprawiało, że mama była coraz bardziej zadowolona i mniej dociekliwa. Całe szczęście, zdjęcia w nowszych albumach były już starannie poopisywane.

- Czuję się, jakbyśmy w pewnym stopniu nadrobiły te minione lata - powiedziała mama, kiedy dobrnęłyśmy do końca.

- Ja też tak czuję, mamo.

- Nie mogę się doczekać, kiedy poznam twojego męża.

- Nie bądź tylko zbyt wylewna. Właśnie się rozwodzimy.

- Naprawdę? Moje biedactwo!... Dajemy im najlepsze lata swego życia, a oni wymieniają nas na nowszy model. Gdybym w dniu ślubu była taka mądra jak teraz, spisałabym intercyzę. Mądry Polak po szkodzie...

Po tej oryginalnej uwadze przechyliła głowę na oparcie i zapadła w sen. Zawołałam Wiktę i wspólnie przeniosły­śmy mamę do sypialni. Poproszę ją, żeby u mnie została. Nie ma powodu, by ona mieszkała w bloku, a ja panoszyła się w ekskluzywnej willi. Po tylu latach powinnyśmy być wreszcie razem.

Zgodnie ze swym niezwykłym wyczuciem dziesięć minut później wpadła Celina.

- Jest jeszcze twoja mama? Śpi? Pokaż!

- Nie będę ci jej pokazywać, to nie Big Brother - od­parłam rezolutnie. Bądź co bądź ogląda się telewizję. - Jesz­cze ją poznasz. Na pewno będziesz miała okazję, bo zamierzam zainstalować ją tu na stałe.

- Tak? A co na to Fabian?

- Mało mnie to interesuje.

- No, moja droga, moja droga! - Celina była pełna uzna­nia. - Chylę głowę. A teraz posłuchaj, bo jest czego! Wy­obraź sobie, na pogrzebie zrobiłaś oszałamiające wrażenie. Niektórzy nawet podejrzewali, że ty to nie ty! Ta zdzira Ilona omal zemdlała. Sylwia słyszała, jak Klaudia mówiła do Bogny, że pewnie Fabian stracił ochotę na rozwód, bo pa­trzy na ciebie z takim uczuciem...

Chyba nienawiści. Jak on na mnie patrzył wcześniej, sko­ro te baby traktują to teraz jako coś pozytywnego?

- Monika powiedziała Ilonie nad uchem (wiesz, tak spe­cjalnie, bo one się nie cierpią, odkąd Ilona przyłapała Moni­kę z Pasztetem), że niezła z ciebie laska i że pasujecie do siebie z Fabianem.

- I to ma być komplement? - Zatrzęsłam się z oburzenia.

- Gawron mówił do Traszki, że jeśli Fabian nie reflektu­je, to on może cię pie... To jest, zadowalać. Na to Traszka, że on również. Chcieli, żebym ich tobie poleciła.

- Dziękuję pięknie.

Nie wiem, kim są Gawron i Traszka, ale jakoś nie miałam ochoty na nikogo z grona żałobników.

- Powiedziałam, że nie potrzebujesz takich starych, zu­żytych pryków.

- Bardzo słusznie.

- Ilona powiedziała Marzenie, że chwytasz się ostatniej deski ratunku i pewnie wydałaś majątek na operacje pla­styczne i inne zabiegi, ale ci to nie pomoże, bo wyglądasz nie lepiej niż Michael Jackson. I że sprawa rozwodowa jest w toku. Kłamała, nie?

- Nie do końca. Wprawdzie dopiero rozmawialiśmy z prawnikami, ale...

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?!

- Właściwie nie było okazji. Wszystko stało się tak szybko...

- Powiedz, Lenka, ty tego chcesz?

Spojrzałam na nią bystro, zastanawiając się, co odpowie­dzieć.

- A ty na moim miejscu chciałabyś, czy nie? - Zadałam pytanie sondujące.

- Na twoim miejscu... Rozważając wszystkie za i przeciw... Tak sobie myślę... Masz swoje własne pieniądze po ojcu. Nie wiem, ile jest prawdy w tych opowieściach o jego rzekomym skarbie... Tak po prawdzie, coś musiało się stać z tymi pieniędzmi, za które Kicha i Franek tak mu się od­wzajemnili... Może zresztą Kicha sam zwinął tę kasę i sprzątnął twojego ojca, żeby zrzucić na niego winę... Prze­cież zaraz potem zapadł się jak kamień w wodę... Chyba że to on był tym zwęglonym ciałem, jak twierdzą gliny i wdo­wa po Kiszce, chociaż akurat mój mąż jest przeciwnego zda­nia, ale mniejsza o to. Mniejsza o to, bo przecież i tak stać cię na życie na poziomie. Więc odpowiadając na twoje pyta­nie, tak.

Po tym potoku mrożących krew w żyłach informacji nie wiedziałam już, jakie pytanie zadałam na początku. Przez chwilę próbowałam dojść do siebie, podczas gdy Celina ciągnęła, przechadzając się po pokoju:

- Jedynym przeciw byłoby to, że go kochasz. Jeśli go nie kochasz, to są tylko za, ja tak uważam.

- Więc muszę ci powiedzieć, że wszystko rozważyłam, przemyślałam i doszłam do wniosku, że już go nie kocham. I że nie ma się co tak głupio upierać.

- Bardzo słusznie. A teraz powiedz, co robiłaś cały weekend. Może wreszcie umówiłaś się z Piotrem?

- E, nie... - Na wszelki wypadek się nie przyznałam. -Byłam w Gdańsku na spotkaniu Miłośników Kaktusów i Sukulentów... Bo... Eee... Bo Fabian nie mógł pojechać.

- Fabian i Miłośnicy Sukulentów?! Czyżby na sam ko­niec pożycia nawrócił się na twoją wiarę?!

Na moją wiarę?... Coś podobnego! A więc to ja byłam Miłośnikiem Kaktusów i Sukulentów! To w sumie lepiej, nie będę musiała mu zwracać za to cuchnące bydlę, które rano wyekspediowałam na śmietnik.

Celina stanęła przy oknie i znieruchomiała.

- O - powiedziała - widzę, że masz gościa.

- Kto to taki?

- Gruby Radek. No, to ja się zmywam, cześć. - Założyła ciemne okulary i pospiesznie wyszła.

Wyjrzałam również, choć domyślałam się, kim był Gruby Radek. Gruby Radek to po prostu Gruby. Przyjechał z biznesplanem zamachu. I ja będę musiała tego wysłuchiwać. Co mi odbiło, żeby dzielić się z nimi tym durnym pomys­łem? Mam nadzieję, że Szczękonośny osłabi zapał Grubego. Nie chcę mieć nic wspólnego z żadnym mordem, nawet tak społecznie użytecznym.

Gruby stał w holu i rozważał, czy opłaca mu się wdrapy­wać na górę. Widać mierzył zamiary na siły. Wybawiłam go z opresji i zeszłam na dół. Przypomniało mi się nagle, przed czym ostrzegała Wikta. A jeśli Celina rzeczywiście pod­łożyła podsłuch? Mimo wszystko czułam jakąś chorą lojal­ność w stosunku do gangu Szczękonośnego. Choć może była to raczej chora sympatia do Grubego Radka. W każdym razie zatrzymałam go przy schodach i ciepło się przywitaw­szy, zaproponowałam, byśmy wyszli do ogrodu.

- Wikta, przynieś do altanki jakiś zimny napój - zaordy­nowałam.

- Dzięki, Milenka - sapnął Gruby. - Do altanki trafię sam, a ty zadzwoń po Fabiana.

Zadzwonić po Fabiana! Gdyby wiedział, że prosi o rzecz niemożliwą! Pognałam na górę. Przewróciłam do góry noga­mi zawartość wszelkich możliwych mebli, próbując znaleźć numer do własnego męża. Niestety, kobieta, którą byłam, nie notowała najważniejszych rzeczy, jak hasła, pin-kody i kluczowe telefony, tylko je po prostu zapamiętywała. Naj­wyraźniej nie ufała nikomu ze swego otoczenia. Gdyby wie­działa, że te wszystkie pułapki, bariery i zasieki najbardziej obrócą się przeciwko niej samej!

- Halo, Radek! Nie mogę się dodzwonić! - krzyknęłam z okna. - Może ty spróbujesz, co?

- Nie mogę. Wysiadło mi zasilanie - odparł wstydliwie.

Szczękonośny wkrótce się zjawił. Tylko że zamiast od razu skierować się ku altance, przyszedł do mojej sypialni.

- Czeka na ciebie Radek. Porozmawiajcie sobie w ogro­dzie, nie będę wam przeszkadzać - powiedziałam, udając, że jestem pilnie zajęta przeglądaniem garderoby.

- Zastanowiłem się nad twoim pomysłem. Rzeczywiście, nie jest taki głupi, jak by się zdawało. Zobaczę, co powie Radek, ale chciałem ci powiedzieć, że jestem pod wraże­niem i że doceniam.

- No to świetnie. - Byłam zdruzgotana.

- Przyniosłem ci coś, chodź, zobacz. - Złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą.

Ta radosna przemoc nie zapowiadała niczego dobrego, ale efekt przerósł moje najgorsze obawy. Na środku holu stała wielka donica z urodzajnie kolczastą kulą.

- Podoba ci się? - spytał mój mąż z tkliwością.

- Bardzo - wykrztusiłam. - Jest... niezwykły.

- Był najdroższy - oświadczył dumnie. - No to idę do Grubego. Przyjdź do nas, chociaż na chwilę. Dowiesz się, co i jak, i może nam coś jeszcze podpowiesz.

- Wiesz, chyba posiedzę z kaktusami. Muszę się zastano­wić, jak je teraz poustawiać. Udanych obrad.

To rzekłszy, wyszłam z holu i ukryłam się w toalecie.

Hojność Szczękonośnego po prostu mnie obezwładniła. Jeśli docenia moją dobrą wolę, to mógłby to manifestować w inny sposób. Na przykład wynosząc się z mieszkania. Co go tu trzyma? Zdecydowałam się przecież rozwieść, zawie­sić teczkowy szantaż i nie czepiać wspólnych akcji, obliga­cji i tym podobnych kapitalistycznych wynalazków. Więc o co mu, do ciężkiej cholery, chodzi? Może liczy jeszcze na tajemniczy skarb tatusia? Ale chyba do tej pory puściłby parę z gęby? Jakoś mi się wydaje, że żadnego skarbu nie ma albo Szczękonośny już trzyma na nim łapę. Odpuśćmy sobie zatem te dywagacje - czego oczy nie widzą, tego sercu nie zal i skupmy się na bardziej prawdopodobnym scenariu szu. Szczękonośnego trzeba ponaglić. Natychmiast, zanim przyjdzie mi do głowy kolejny kretyński pomysł wykończe­nia kolejnego pół tuzina bezbronnych gangsterów. I zanim zdradzę się z nim w swej świętej naiwności.

Okazja nadarzyła się szybciej, niż myślałam.

Właśnie zmierzałam na górę, gdy z piętra rozległ się straszliwy ryk na dwa gardła. Wypadłam na korytarz. Mama i Szczękonośny właśnie się poznawali. Ani jedno, ani drugie nie wyglądało na zachwycone.

- Mamo, to mój mąż - powiedziałam szybko do osłu­piałej mamy. - Przepraszam, Fabian, nie zdążyłam cię uprzedzić. To jest właśnie mama.

- Mama?!

- Twój mąż?!

- Poznajcie się. Mama właśnie się wprowadza.

- Tak? - spytała z zachwytem mama.

- Tak? - spytał z przerażeniem Fabian.

- A Fabian niedługo się wyprowadza.

- Tak? - zaciekawiła się mama.

- Tak? - oburzył się Fabian.

- No, tak. - Uśmiechnęłam się z obłudną słodyczą. -Przecież się rozwodzimy. Nie rozumiem, co tu jeszcze ro­bisz. Miałeś się przecież wynieść, żeby było mi łatwiej, tak?

Szczękonośny zarzucił dolną żuchwę na górną, wpadł do swej sypialni i z rozmachem zamknął drzwi.

- Ale jesteś ostra - ucieszyła się mama. - A swoją drogą, niezły z niego dziwak. Dlaczego się tak wkurzył? Wiesz, w latach mej młodości, jak ludzie się rozwodzili, to do śmierci mieszkali pod jednym dachem. Nawet z nowymi ro­dzinami. Ale teraz wszyscy potrzebują więcej swobody. A jego chyba stać na garsonierę, nie? - monologowała mama.

- Ja też tego nie rozumiem, mamo.

- On coś knuje. Uważaj. A zresztą... Niech koń się mar­twi, ma większy łeb. A my chodźmy na telewizję. Bardzo się cieszę, że zdecydowałaś się przyjąć mnie do siebie. Wiesz, jestem już trochę stara, ale w ogóle niekłopotliwa. Tylko mam jedno pytanie: często przyjmujecie gości?

- Niezbyt.

- Świetnie. Powiedz Wikcie, żeby przeniosła barek do sali kinowej. Znaczy się, telewizyjnej. Wtedy nie musiały­byśmy tak często latać po łyskacza, nie?

Kiedy następnego dnia rano wyjrzałam przez okno gabi­netu, dostrzegłam przed bramą niezwykły ruch.

- Halo, Wikta, co to ma znaczyć?

- Kręcą się jacyś od rana i pytają...

W tejże chwili rozległ się dzwonek domofonu.

- Dzwonią - powiedziała Wikta z bojaźnią w głosie.

- Ja z nimi porozmawiam. Słucham? - odezwałam się bojowo w kratkę mikrofonu.

- Czy to pani jest właścicielką tej egzotycznej, bardzo drogiej rośliny...

- Amorfofalusa - pisnął ktoś w tle.

- ...którą znaleziono wczoraj na wysypisku śmieci pod Warszawą?

- A co to państwa obchodzi? - spytałam oszołomiona.

- Podobno w Polsce był tylko jeden przedstawiciel tego gatunku. Dlaczego unikalny amorfofalus...

Wyłączyłam domofon. W tej samej chwili odezwał się te­lefon.

- Profesor Widacki - szepnęła Wikta.

- Dzień dobry, profesorze - zaczęłam pogodnie, jednak profesor był zbyt wzburzony, by zawracać sobie głowę uprzejmościami.

- Pani Leno... Amorfofalus na wysypisku... Kwitnący... Pani Leno... Jak to się mogło stać?!

Biedny profesor miał taki głos, jakby zamierzał zejść na zawał.

- Śmierdział? To chyba jasne! Nie rozumiem.

- Ale mój mąż... On jest taki wrażliwy...

- Pani mąż wyrzucił amorfofalusa?!

Nie potrafiłam przyznać się profesorowi do okrutnej prawdy.

- Tak, wyrzucił. Właśnie się rozwodzimy. Zrobił mi na złość.

Profesor wydał jęk.

- To bestia... Prymityw... Ja do tej pory nie wierzyłem w te plotki, że to gangster, bandyta... To ohyda, to zbrod­nia... Brak mi słów...

- Panie profesorze, niech pan nikomu nie zdradza praw­dy. Wolę to wziąć na siebie, tak będzie lepiej dla nas wszyst­kich...

- Pani Leno... Moja biedna... - Profesor się wzruszył.

- Chciałabym zlikwidować swoje kaktusarium na wypa­dek, gdyby to miało się powtórzyć. Czy mógłby mi pan podpowiedzieć, gdzie mogę przenieść inne... eksponaty?

- Koniecznie trzeba ten problem rozwiązać. - Profesor powoli się uspokajał. - Ale proste to nie będzie.

- Jestem w stanie wyłożyć pewną sumę dla instytucji, która by się tym zajęła.

- Droga Leno, aniele! Poproszę pana Kowalińskiego z naszego koła, żeby porozumiał się z panią przez Internet, jeśli będziemy mieli coś pewnego na oku. Tak, muszę się z nim natychmiast porozumieć. Wlała mi pani otuchę w ser­ce. Do widzenia.

Omal nie zemdlałam ze wstydu, rzucając wszystkie te ka­lumnie na Bogu ducha winnego Szczękonośnego. Bez wątpienia miał na swym koncie gorsze grzechy, ale sam so­bie na nie zapracował. A ja obrzucam go błotem. Robię z niego ograniczonego, mściwego samca. I to jeszcze teraz, kiedy chciał mi okazać tak zwane uczucie, kupując Najdroż­szy Kaktus. Spójrzmy na to z innej perspektywy. Jak widać, jestem nieprzekupna.

Z upływem czasu grupka przed bramą jakby gęstniała, a ja o dwunastej miałam spotkać się z Piotrem. Przecież nie wylezę teraz za bramę do taksówki, za nic w świecie. Te harpie zaraz mnie obstąpią, żądając wywiadu. Pokażą mnie w głównych wiadomościach. Na pewno dodadzą parę cieka­wych informacji o mojej rodzinie. Tak po prostu, żeby na­świetlić genetyczne i środowiskowe podłoże mojego hanieb­nego czynu. Piotr to obejrzy i... raczej nie można oczekiwać, że będzie zachwycony. Nie wolno do tego dopuścić! Po­myślmy, jak by ich przechytrzyć?

Mecenas Maszyński wspominał coś o mercedesie w gara­żu. Tylko że ja nie mam prawa jazdy. Nawet jeśli maszyna jest na chodzie.

- Wikta, masz może prawo jazdy? - spytałam z nadzieją w głosie.

Wikta pokręciła głową. Wyglądała na zdumioną, że po­dejrzewam ją o taki nonsens.

- A ty, mamo, masz prawo jazdy? - spytałam mamę, któ­ra właśnie pojawiła się w kuchni.

- Ja, prawo jazdy? Coś ty. Prawdziwe damy nie jeżdżą same, zawsze ktoś je wozi - pouczyła mnie mama. - Poza tym czuję się odrobinę wstawiona. Mocny macie ten alko­hol. Chyba nie jestem przyzwyczajona do markowego. Albo może tu jest jakiś mikroklimat czy inna cholera. Wikta, czy nie mogłabyś dać mi czegoś na głowę?

Co tu zrobić? Może krzyknąć przez okno: rozejść się, bo będę strzelać! Zdaje się, że w gabinecie Szczękonośnego wi­działam jakąś zabytkową broń na niedźwiedzie. Pistolety, karabiny, granaty, wyrzutnie rakietowe i inne narzędzia pra­cy trzyma gdzie indziej, ale taka wielka, staroświecka strzel­ba powinna zrobić wystarczające wrażenie. Opamiętałam się, kiedy przez celownik namierzyłam chudzielca z mikrofonem.

A może by tak wezwać jakieś służby, a potem ukryć się w ich wozie? Nie, to bez sensu, nie można na nich liczyć.

Przypomnijmy sobie, ile czasu czekałam na śmieciarkę. Ka­retka pogotowia też pewnie nie jest szybsza. A przecież nie zaproszę policjantów.

Celina ma własny samochód, ale nie mogę jej wtajem­niczać.

Może przebrać się za mężczyznę? Może za Cygankę? Albo za Arabkę?

A może zrezygnować ze spotkania? Wymówić się obo­wiązkami? Tylko na jak długo? Jeżeli na dniach nie wy­buchnie epidemia wścieklizny, nikt nie otworzy samochodu pułapki, nie spadnie tropikalna ulewa i będzie nadal wiało nudą, to nie zejdą z tego cholernego amorfofalusa do nie­dzieli. A ja będę siedziała jak w więzieniu. Dać się sterrory­zować? Za nic. Zaraz coś wykombinuję...

W tym momencie pomyślałam o sąsiedniej, odrobinę zrujnowanej willi. Nie wygląda, żeby mieszkał w niej ktoś, kto ma kota na punkcie prywatnej własności. Jeśli ubiorę się wygodnie, dwa razy przedostanę przez płot, to wyląduję na zupełnie innej ulicy. Proste i sprytne. Żeby tylko z wrażenia nie dostać ataku. Odwagi!

Przeskoczyłam przez płot, jakbym nigdy w życiu nie robiła nic innego. Postrach podwórka i kinderbali, to zobo­wiązuje. Sąsiedni ogród był bardzo zaniedbany. Niestrzyżona trawa sięgała prawie do pasa. Przedzierałam się przez ten busz jak najbliżej płotu i obrastających go krzaków, gdy w pewnym momencie usłyszałam jakby z nieba zadziwione, przytłumione, niemniej złowrogie:

- Hej! Hej! Co to ma znaczyć?!

Na balkonie stał łysawy, otyły facet w średnim wieku. W jednej dłoni trzymał komorę, w drugiej nadgryzioną ka­napkę. Z taką aparycją i rekwizytami nie wyglądał szczegól­nie groźnie, choć starał się nadrabiać rozjuszoną miną.

- Halo, sąsiedzie! - odparłam wesoło i zamachałam ręką. - Bardzo przepraszam, że skorzystałam z pana płotu i ogrodu, ale u mnie przed bramą stoją dziennikarze.

- Że co? - Omal się nie udławił.

- Bardzo pana przepraszam - powtórzyłam. - I nie za­trzymuję. Do widzenia.

I pędem pognałam ku bramie. Hycnęłam nad nią bez wy­siłku i już po drugiej stronie, uspokojona i pełna godności, poprawiłam włosy, włożyłam ciemne okulary i ruszyłam ku następnej przecznicy, gdzie czekała taksówka.

Ciepły dzień chylił się ku końcowi. Leżeliśmy w gęstej, pachnącej trawie. Miałam sweter pełen maślaków i we włosach suche źdźbła. Leon szalał opodal, pastwiąc się nad patykiem wielkości papierosa. Opowiadałam Piotrowi co bezpieczniejsze kawałki o mamie i Celinie. A także o nieco dziwnym zachowaniu Szczękonośnego, który nie chce się wynieść z mieszkania. Również o tym, że przestałam lubić kaktusy. I że bardzo chciałabym nauczyć się prowadzić sa­mochód, tak na wszelki wypadek, bo pewnie i tak nie dadzą mi prawa jazdy.

Piotr był rzeczywiście dobrym słuchaczem. Kiedy trzeba, mówił: „tak?" i „naprawdę?", choć przecież tyle go to mog­ło obchodzić co zeszłoroczny śnieg. Obiecał mi w każdym razie, że będzie mnie uczył jeździć. Od pojutrza.

A więc do pojutrza!

Tym razem podwiózł mnie za rogatki miasta. Dalej ru­szyłam piechotą, gubiąc się w plątaninie ulic i ogrodów. Mogłabym przysiąc, że byłam tu pierwszy raz w życiu. Rze­czywiście, urokliwe miejsce, tylko czemu tak cholernie roz­ległe? A przecież tyle się słyszy narzekań na wąskie elity!

Zakradłam się niemal pod sam dom i wyjrzałam zza winkla. Przed bramą stało jeszcze dwoje wytrwałych dziennika­rzy. Co tu zrobić? Przedzierać się z powrotem przez ogród gburowatego sąsiada? Posesja z drugiej strony odpadała, plot za wysoki, a poza tym najeżony kamerami. Żeby sforsować posesje z trzeciej strony, musiałabym przy okazji za­liczyć dwie inne. A więc pozostaje Gbur, nie ma wyjścia. Przyczaiłam się przy bramie. W willi paliło się światło. Cie­kawe, czy Gbur ma rodzinę, czy mieszka sam? W każdym razie, i chwała mu za to, nie ma psa. Najpierw przerzuciłam maślaki, a potem sama przesadziłam parkan i... wpadłam na rosłego młodzieńca, który ulokował się w krzakach całkowicie dla mnie niewidoczny. Młodzieniec niezbyt uprzejmie złapał mnie za szyję i zakrył mi usta ręką. Nawet się nie wyrywałam, chcąc go przekonać o swych pokojo­wych zamiarach.

- Co tu robisz? - wycedził Młody i dał mi szansę odpo­wiedzieć.

- Mieszkam tam. - Chciałam pokazać mu palcem, ale wykręcił mi rękę. - Au... Strasznie pan nerwowy - poskar­żyłam się.

- Po co tu przyszłaś? Gadaj, bo jak ci...

- Nie jesteśmy na ty... au... Co za rodzinka, niech was... Niech pan spyta ojca...

- Ojca? - Młody się zdumiał.

- Widział mnie rano. No, taki łysy z brzuchem, niech go pan zapyta.

- Ach, ojca - ucieszył się zagadkowo i zwolnił uścisk. -Rzeczywiście, coś wspominał.

- No - odzyskałam część godności. - Mieszkam tam. -Tym razem trzymałam ręce przy sobie. - Przed moją bramą stoją dziennikarze, więc korzystam z waszej posiadłości.

- To nie najlepszy pomysł - ocenił Młody.

- Właśnie widzę.

Jest pani słynną aktorką? Jakoś nie kojarzę...

- Bo jest ciemno... No, dobra, nie jestem żadną aktorką, tylko wykończyłam jednego amorfofalusa i mam przez to nieprzyjemności, bo to był taki egzemplarz jedyny w kraju. Spowodowałam straszną aferę. Stąd ci dziennikarze. Przez cały dzień nie dają mi spokoju. I dlatego zdecydowałam się skorzystać z waszej posesji. Obiecuję panu solennie, że moja noga więcej tu nie postanie.

- A, więc to pani wykończyła narodowego amorfo...

- Falusa - przyznałam ze wstydem.

- Podawali w dzienniku - przypomniał sobie Młody, dziwnie się tym radując.

Nieoczekiwanie zakleszczył swą dłoń na mojej i pociąg­nął przez wyrośniętą trawę. Tylko szok sprawił, że nie wrzasnęłam i nie zaczęłam wierzgać nogami i rękami w ge­ście rozpaczliwej samoobrony. Młody dociągnął mnie do płotu i puścił.

- Proszę bardzo, niech pani skacze. A może pomóc? -zaproponował.

Zabrzmiało to jakoś złowrogo i perfidnie, więc na wszelki wypadek odmówiłam.

- Dziękuję, pomógł mi już pan wystarczająco. Przeskoczyłam przez parkan i stanęłam na swojej ziemi.

Tu poczułam się już dużo pewniej.

- Brutal - wycedziłam. - Cham i prostak. Gbur. Nie­okrzesaniec. Zwierzę. Bydlę. Mam nadzieję, że mama się za ciebie wstydzi. Udław się moimi maślakami.

Młody znowu się ucieszył.

- Maślakami? - powtórzył. - A, to!... Chętnie je pani przyniosę.

- Bez łaski. - Odwróciłam się i z godnością pomaszero­wałam do domu.

Mama w stanie zbliżonym do euforii delektowała się drinkami i czterdziestodwucalowym telewizorem. Przysiad­łam obok niej i nalałam sobie wody mineralnej. Uf, muszę trochę ochłonąć.

- Spotkałaś się z mężczyzną - oświadczyła mama.

- Skąd wiesz? - wydusiłam.

- Bo jesteś taka zdyszana i rozdygotana... - Spojrzała na mnie przeciągle. - Widziałam was przez okno. Wiesz, nie wyglądało to na pożegnanie kochanków. Nie chcę się wtrącać. Wiem, że te nowoczesne związki proste nie są, choć tyle się mówi o partnerstwie i równouprawnieniu... ale czy on aby na pewno dobrze cię traktuje?

- Niedobrze - odparłam. - Wręcz fatalnie, ale tak się składa, że widzieliśmy się po raz pierwszy i mam nadzieję, że ostatni w życiu.

- No, to świetnie. - Mama poklepała mnie po ręku i skierowała wzrok na telewizor.

- Mamo - zaczęłam ze śmiechem. - Ja tylko skorzy­stałam z jego posesji, bo przed bramą...

- Nic nie mów - przerwała. - Ja naprawdę nie chcę się wtrącać.

Właśnie nadawali wieczorne wiadomości.

- O. - Mama się ucieszyła. - Znowu pokazują nasz dom! Rzeczywiście, pokazywali, na przemian z migawkami z wysypiska śmieci, gdzie biedny amorfofalus dogory­wał w towarzystwie plastikowych butelek, torebek, opako­wań po środkach czystości oraz wrzeszczących rybitw. Za­raz potem odbył się publiczny sąd, to jest uliczna sonda na mój temat. Większość żałowała amorfofalusa i tego, że nie dane jej było go zobaczyć. Parę osób wypowiadało się nega­tywnie na temat oszalałych bogaczy. Kilka sugerowało, że policja powinna wszcząć dochodzenie.

- Ładne rzeczy - zdenerwowałam się. - Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby im coś takiego wstawić pod dom albo na klatkę. Na pewno wezwaliby sanepid i brygadę antyterrory­styczną.

Wreszcie jakiś okularnik stwierdził, że to był prywatny amorfofalus i z tej przyczyny mogłam z nim robić, co mi się żywnie podobało. Dziennikarz podsumował jego wypo­wiedź jako cyniczną i aspołeczną.

- Nienawidzę wolnych mediów - orzekłam i poszłam do łóżka. Następne dni upłynęły w atmosferze względnego spoko­ju. Mama zadomowiała się coraz bardziej, nie bez udziału Wikty. Początkowo niemal nie ruszała się z pokoju telewi­zyjnego. Namawiała Wiktę do towarzystwa, czy to w roli obserwatora i słuchacza, czy też w sensie głębszym („wypij­my głębszego"). Szczękonośny zniknął bez słowa i to rów­nież nie zaprzątało mojej uwagi. Celina przyjeżdżała regu­larnie, by poopalać się na tarasie, a potem również, by poobcować z mamą. Szybko się polubiły. Nie wiem, jaka różnica wieku je dzieliła, nie ulegało natomiast wątpliwości, że nie było między nimi żadnych różnic światopoglądowych. Oglądając długie, leniwe seriale o miłości, zdradzie i ze­mście, prowadziły długie, leniwe dysputy o manikiurze, pro­gramach telewizyjnych oraz wadach i zaletach znanych im z autopsji systemów politycznych. Potem odkryły kolejną wspólną pasję: zakupy. Jeździłam z nimi głównie po to, by spełniać coraz bardziej wyrafinowane zachcianki mamy. Jej wyobraźnia na temat moich możliwości finansowych nie znała granic. Jak na razie zbytnio jej nie poskramiałam. By­łam jej przecież coś winna.

A poza tym nie miałam głowy do byle głupstw. Był prze­cież Piotr. Muszę przyznać, że we wspomnieniach chwile te nie tracą nic ze swego uroku, może z powodu pięknej pogo­dy... Chociaż, jeśli dobrze sobie przypominam, podczas na­szych kolejnych ośmiu spotkań pięć razy padał deszcz. Właściwie zrobiło się też dosyć zimno. No tak, bo ubierałam się coraz grubiej, coraz więcej czasu spędzaliśmy w mote­lach i jakoś nie było wielu okazji, by zgłębiać tajniki prowa­dzenia samochodu. Przecież nie sposób brać pierwszych lekcji w deszczu i ze zdrętwiałymi dłońmi, tak czy nie?

Tego dnia spadły na mnie dwie wiadomości, wstrząsają­ce i zatrważające z perspektywy długich, leniwych, beztroskich dni z Piotrem. Mieliśmy właśnie trzydniową prze­rwę w kontaktach, spowodowaną jego tajemniczą i niezbyt mnie interesującą pracą. Około południa drugiego dnia za­częłam wychodzić z błogostanu, objawiającego się niezwyk­łą tolerancją wobec otoczenia. Ze zdumieniem dostrzegłam, że mieszkanie uległo niepokojącej przemianie. Po pierwsze, jakby poszarzało. Z paru żyrandoli zwisały pajęczyny. Ko­sze na brudną bieliznę kipiały. Kuchnia stała się garkuchnią. A pokój telewizyjny przeobraził się w spelunę.

Mama chrapała w swoim pokoju (miała zwyczaj spać do wczesnego popołudnia). Celina chwilowo przebywała w swoim domu. Natomiast Wikta... Odnalazłam ją trochę później. Grała w bilard. Miała na sobie czerwony szlafrok, nieco rozchełstany na piersi. Z kącika ust zwisał papieros. Na brzegu stołu stała szklanka z whisky i lodem. Nie zarea­gowała na mój widok. Obeszła stół i niespiesznie przymie­rzyła się do bili.

Taka postawa zupełnie wyprowadziła mnie z równowagi.

- Co jest, Wikta? - spytałam bojowo.

Zignorowała mnie kompletnie. Wbiła bilę do łuzy, pod­niosła się wolno znad stołu, strzepnęła popiół na dywan i sięgnęła po szklankę.

- Co to ma znaczyć?! - warknęłam.

- Tylko spokojnie - powiedziała Wikta i oparła się na kiju. - Wiem wszystko.

Wie wszystko? Na moment zdrętwiałam. Wie o mojej amnezji. Wie o Piotrze. Wie o wizytach Celiny.

Ale zaraz, czym to może mi grozić? Przecież się rozwo­dzę. Sprawa w toku. Wiele nie stracę, miejmy nadzieję. A poza tym mecenas Maszyński jest tak operatywny, że nie da mnie skrzywdzić.

Opanowałam więc pierwszy odruch paniki, uśmiechnę­łam się pobłażliwie i odparłam:

- Droga Wikto, nic mnie to nie interesuje. Wyobraź so­bie, że rozwodzę się z mężem. Niczym mi już nie zagrozisz. A jeśli nie podoba ci się ta praca, bo widzę, że nie bardzo, to proszę cię, odejdź niezwłocznie i nie szarp mi nerwów, bo dostanę ataku.

- Pani mnie nie rozumie - odparła twardo Wikta. -Wiem o Wikarym. Usłyszałam wczoraj od pani matki.

- Nie wiem, co słyszałaś, ale uwierz, że nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia.

- Wikary był moim bratem - oświadczyła Wikta. - Bra­tem bliźniakiem. Mnie dali Wiktoria, a jemu Wiktor.

- To rzeczywiście bardzo interesujące, ale nie rozumiem, co to ma wspólnego z twoimi obowiązkami.

- Mój brat był bardzo blisko z pani matką.

- Był czy nie był, jakie to ma znaczenie?

- Jeśli byli ze sobą związani, to znaczy, że my również jesteśmy jakby rodziną.

- Że co? - wyjąkałam.

- A tak - odparła Wikta.

- To jakaś paranoja.

- Mam zamiar tu zostać. Jako twoja krewna, dziecinko. -Wikta uśmiechnęła się złowieszczo i powróciła do przerwa­nej gry.

Wprawdzie nie byłam osobą kierującą się przesądami społecznymi ani estetycznymi, ale wizja Wikty w roli cioci przekraczała wszelkie granice mojej wyobraźni. Przez na­stępne pół godziny próbowałam ją przekonać, by jednak zre­zygnowała ze swoich irracjonalnych roszczeń i wyprowa­dziła się z domu. Obiecywałam sowitą rekompensatę. Posu­nęłam się nawet do zawoalowanych gróźb. Wszystko na nic. Wikta oznajmiła pogodnie, że bardzo nas lubi i chce się z nami zbratać. W dodatku podoba się jej dom, toteż zamie­rza w nim pozostać. Nikogo się nie obawia, a jeśli będę pod­skakiwać, to pójdzie na policję z bliżej nieokreślonym dono­sem. Jednym słowem, powinnam zaakceptować nieodwołal­ność sytuacji i zatrudnić kolejną pokojówkę.

Wyszłam z sali bilardowej z mętlikiem w głowie. Co tu robić? Może poprosić o pomoc Szczękonośnego i jego sie­paczy, by rozwiązać tę kwestię po cichu i ostatecznie?...

Odezwał się domofon. Przez chwilę czekałam jak otę­piała, nim uświadomiłam sobie, że muszę otworzyć sama.

To była Celina. Cóż za szczęście! Celina na pewno znaj­dzie jakieś rozwiązanie.

Celina nie dała mi dojść do słowa. Kiedy tylko wpadła do domu, z wypiekami na twarzy i rozwianym włosem, z miej­sca rzuciła:

- Ty wiesz, co się stało?

- Co takiego? - spytałam słabo. Żadnych więcej rewelacji, proszę!

- Traszka umarł na serce!

Po tym oświadczeniu Celina zaniosła się śmiechem. No nie, jeśli tak dalej pójdzie, to zaraz ja wstąpię w ślady Traszki.

- Jak to się stało? - wyjąkałam.

Miałam w pamięci kpiące słowa Fabiana: „Wystarczy mu strzelić koło ucha z nadmuchanej torebki".

- Wyobraź sobie... Wyobraź sobie... - Celina nie mogła opanować śmiechu. - Jakaś niewyżyta seksbomba robiła mu tajski masaż... I od tego wykorkował... Dziś w nocy... O mat­ko, bo się posikam... I on chciał, żebym go polecała jako ko­chanka...

Rozdziawiłam usta.

- I wyobraź sobie - ciągnęła Celina - ta biedna dziew­czyna tak się przeraziła, że zwiała... Oj, nie wytrzymam... Pewnie leczy nerwy po ciężkim szoku... Ja na jej miejscu zgłosiłabym się do wdowy po Traszce po odszkodowanie!

- Daj spokój, to wcale nie jest śmieszne.

- No, coś ty, pewnie, że jest!

- A kiedy pogrzeb?

- Trochę to potrwa, bo muszą mu zrobić sekcję zwłok. Że niby nie do końca wiadomo, co było przyczyną śmierci.

Ach, jak dawno nie byłam na normalnym pogrzebie!... Ostatnim razem u cioci, z sześć lat temu. Super, ekstra, bo­sko, genialnie...

Myśl o ciotce pognębiła mnie jeszcze bardziej.

- Wiesz, stało się coś bardzo przykrego - zaczęłam. -Wikta ubzdurała sobie, że będzie moją ciotką.

- Z jakiej racji? - Celina się zdumiała.

To przez romans mamy z jej bratem... - wyznałam nie­chętnie.

- A więc to był ten wredny Wikary! - wyszeptała Celina.

- Otóż to.

- To straszne... Co za bezczelność... I co z tym zrobisz?

- No, nie wiem - mruknęłam.

Coś muszę. Przecież nie dam się sterroryzować we włas­nym domu!

- W każdym razie potrzebujesz nowej gospodyni! - wy­krzyknęła Celina. - Zaraz ci kogoś podeślę, nic się nie martw.

Oczekiwałam po niej lepszych porad niż nasyłanie szpie­gów. Gosposia z polecenia Celiny! Za nic! Szczękonośny, gdzie jesteś, ratuj!

Próbując otrząsnąć się z oszołomienia, wzięłam się za wielkie sprzątanie. Najpierw uporałam się ze stosem brud­nych naczyń, połowę likwidując przez zbicie. Kiedy już kończyłam, przyszła mama. Zasiadła za stołem i popatry­wała melancholijnie to na mnie, to na ogród. Zrobiłam her­batę i usiadłam naprzeciwko.

- A co, zmywarka się zepsuła? - spytała mama.

- Zmywarka? - powtórzyłam niezbyt bystrze.

Zrazu pomyślałam, że zmywarka to jej autorskie, żarto­bliwe określenie Wikty. Ale po chwili w mojej duszy za­lęgło się podejrzenie, że chodzi o automat do zmywania, ukryty podstępnie wśród kuchennych mebli. Przeklęta no­woczesność. Można się było domyślić, skąd Wikta ma tyle czasu na poznawanie Tajemnic pięknych kobiet. Wykonałam kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej pracy. Przejdźmy nad tym do porządku dziennego i stańmy przed kolejnym, po­ważnym wyzwaniem.

- Mamo, stało się coś tak okropnego, że nie wiem, jak ci o tym powiedzieć.

- Wal śmiało - zaproponowała mama. - Ja już dużo w życiu przeżyłam i nic mnie nie zdziwi.

Nabrałam powietrza w płuca i wypaliłam:

- Wiesz, okazało się, że Wikta... Że Wikta jest siostrą Wikarego.

- Co?! - zdumiała się mama. - Że Wikta?! Że siostrą?! Dałam jej chwilę na przemyślenie tej informacji.

- Więc to dlatego wydawało mi się, że skądś ją znam -wyszeptała wreszcie.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że byli do siebie podob­ni. - Wzdrygnęłam się odruchowo.

- Jak by ci to wytłumaczyć. - Mama skromnie spuściła oczy. - Uroda nie była jego największym atutem.

- To straszne - jęknęłam. - A wiesz, to jeszcze nie wszystko. Ona oświadczyła, że jesteśmy jakby... spowino­waceni i że teraz... będzie nas traktować jak swoją rodzinę.

- Tak? - Mama się ucieszyła.

- Mamo! - zawołałam. - Mamo! Mamo!

- No, co? Nigdy nie miałam siostry. Bardzo dobrze się składa. Córuchna, głowa do góry! Rodziny się nie wybiera, trzeba ją kochać, jaka jest! No, zobacz, czy to nie słodkie?

Mama wskazała za okno. Przez chwilę kontemplowałam zdumiewający obraz: Wikta leżała pod drzewem, wijąc się jak wieloryb w sieci. Dosłownie: w sieci. Chyba usiłowała przespać się w hamaku, ale najwyraźniej przeceniła jego wytrzymałość. Kiedy wychyliłam się nieco, dostrzegłam na balkonie sąsiedniej willi Gbura, gapiącego się przez lornet­kę. Zawołał jakiegoś faceta i kazał mu również popatrzeć. Za chwilę obaj zwijali się w paroksyzmach śmiechu.

- Życie motyla nie jest łatwe - westchnęła mama. - Wyż­sze sfery to ciężki kawałek chleba.

Ku mojemu niezadowoleniu Wikta dosyć szybko wyswo­bodziła się ze splotów hamaka. Jeśli miałam nadzieję, że jej obecność ograniczy się do sali bilardowej, to grubo się myliłam. Wzięła w swe posiadanie również saunę, siłownię, jadalnię, salon, pokój telewizyjny, a nawet oranżerię. Za­uważyłam, że przymierza się do dawnego gabinetu Fabiana. Szerokim łukiem omijała jedynie bibliotekę. Rozwalała się w fotelach, które uważała za nasze ulubione i z tej racji lep­sze od jakichkolwiek innych. Już wkrótce jej bytność zna­czyły porzucone szklanki po drinkach i resztki jedzenia. Mama przyglądała się temu z filozoficznym spokojem, Celi­na z ostentacyjną niechęcią, ja zaś z przerażeniem. Oba­wiałam się, że wkrótce Wikta zażąda metamorfozy podobnej do mojej: nowej figury, twarzy, włosów i ciuchów. Tylko, bądźmy szczerzy, będzie to wymagało o wiele poważniej­szych nakładów. Na razie jednak wystarczała jej metamorfo­za wewnętrzna. Z osoby ciepłej, opiekuńczej, pomocnej, lo­jalnej i oddanej stała się złośliwa, drażliwa, nieuprzejma i skłonna do rozkazywania. Poprzednio była czysta do pe­danterii. Najwyraźniej postanowiła z tym zerwać. Nie dość, że rozstawiała wszędzie brudne naczynia, ale upodobała so­bie jadanie w naszym towarzystwie, chyba tylko po to, żeby zepsuć nam apetyt. Wcześniej była cicha i powolna - jej obecność sygnalizowało jedynie sapanie. Teraz hojnie obda­rowywała nas swoim głosem, a nadmienię, że nie był to głos słowika. Wstawała niepokojąco wcześnie, żeby z tarasu po­wymyślać bezpańskim kotom. Przy porannej toalecie into­nowała szalone pieśni w obcych językach. Jestem pewna, że nie słyszałam ich nigdy wcześniej i że nie był to język pol­ski. Być może wymyślała je sama. Zaczęłam nawet przy­puszczać, że liczy na jakiegoś odkrywcę talentów wśród na­szych sąsiadów. Że jej głos do nich dociera, przekonałam się szybko po licznych telefonach. Bynajmniej nie byli to jacyś niepoprawni wielbiciele. Jedno, co dziwne, że Gburowi ani nikomu z jego rodziny wokalna aktywność Wikty nie prze­szkadzała.

Zaczęłam schodzić Wikcie z drogi, a nawet odnosiłam się do niej z pewną pokorą. Zdało mi się bowiem, że musiałam ją strasznie maltretować, tłamsić i poniżać, jeśli odpłaca mi się teraz w taki sposób. Wprawdzie nie przypominam sobie, żebym miała coś na sumieniu, ale kto wie, co mogła wypra­wiać tamta kobieta. Musiało to być podłe stworzenie. Na niej wyżywał się Szczękonośny, a ona skrupiała swoją złość na Wikcie. Biedna Wikta, niechże sobie użyje życia, dopóki starczy mi cierpliwości i jej nie otruję, nie zastrzelę ze strzelby na niedźwiedzie (byłaby bardzo odpowiednia) albo nie poproszę Fabiana o interwencję. Na razie zatrudnienie pokojówki okazało się nieodzowne. Chcąc nie chcąc, zgo­dziłam się na potencjalną szpieginię Celiny, Misie. Najwi­doczniej Celina kierowała się innymi od moich kryteriami przy doborze służby, bo Misia była nadzwyczaj urocza i po­wabna. Oprócz tego wykazywała bezwzględną lojalność w stosunku do Celiny, żywiła respekt wobec Wikty i lubiła moją mamę. Mnie traktowała jak gościa: jednocześnie uprzejmie i lekceważąco. Bardzo szybko się okazało, że we własnym domu nie mam nic do powiedzenia. Nawet w spra­wie menu na obiad.

Już po dwóch dniach pod nowym reżimem zapragnęłam radykalnej odmiany. Wśród wielu pomysłów, jakie przyszły mi do głowy, cztery uznałam za najbardziej realne:

- podrzucenie Wikcie do zupy kapsla od piwa. Przy swoim sposobie chłeptania odkryje go dopiero w przełyku;

- zeswatanie Misi z Fabianem. Fabian ma, zdaje się, pewną słabość do nadobnych pokojówek;

- wysłanie mamy na wakacje. Jeśli się jej spodoba, nawet na trzy miesiące;

- ucieczkę;

- Nad czym tak się zamyśliłaś? - spytał Piotr. Spędzaliśmy popołudnie w małym hotelu z widokiem na rzekę. To znaczy, przypuszczałam, że za oknem była rzeka, bo miałam raczej widok na Piotra.

- Wiesz, zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy gdzieś wyjechać?

- Na przykład?

- No... - Moja znajomość geografii nie była nadzwy­czajna. - Może do Stadniny Romana?

- Dobrze - zgodził się. - Tylko na razie nie bardzo widzę czasowe możliwości...

- Aha - mruknęłam.

- Co znaczy „aha"?

- Aha, już nie chcesz nigdzie ze mną jeździć - powie­działam z ostentacyjną pretensją. - Skończył się piękny okres wzajemnego poznawania. Skończyły się wyjazdy, i to po pierwszym razie... Pozostaje nam już tylko rutyna dnia co drugiego.

- Miluszko - roześmiał się. - Mógłbym z tobą jechać na koniec świata i spędzić tam dużą część mojego przyszłego życia.

- Na koniec świata? A gdzie konkretnie?

- Najchętniej do Patagonii - odparł.

- Do Patagonii?

Mam nadzieję, że to nie jest na innym kontynencie, bo zanosi się na coś niezwykle mało prawdopodobnego. Ostrożnie spytałam: -I co byśmy tam robili?

- Jak to? Jeździlibyśmy na koniach, oczywiście.

No tak, co innego można robić w kraju, który brzmi jak „Patataj".

- A poza tym? - indagowałam.

- To, co i tutaj. Rutyna - odparł, niebezpiecznie się przy­suwając, po czym bez pardonu powalił mnie na łopatki.

Jeszcze tego dnia wczesnym wieczorem zjawił się Fa­bian. Wyglądałam go niemal z utęsknieniem. Wyobrażałam sobie, że jako osoba żywiąca do mnie pewien sentyment ze­chce wyświadczyć mi przysługę i zaprowadzić porządek w temacie „Wikta". Ewentualnie zapoznać się z Misia. Nim jednak wyartykułowałam swe oczekiwania, Szczękonośny zaprosił mnie do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i zagaił:

- Wiesz, co się stało?

- Co się stało?

Nie chcę, żeby działo się cokolwiek! Odrobinę spokoju! Ja chcę normalnie żyć!

- Traszka umarł - oświadczył Fabian z taką satysfakcją, jakby doprowadził do tego osobiście.

- Wiem - odparłam niechętnie. - I wiem, co chcesz po­wiedzieć, więc sobie daruj.

- Jak chcesz - zgodził się. - Pogrzeb będzie w środę.

- Nie będę w tym uczestniczyć.

- Myślałem, że zechcesz sprawdzić, czy zrealizowaliśmy odpowiednio pewną malowniczą ideę...

- O nie, w żadnym wypadku! Fabian kiwnął głową ze zrozumieniem.

- Wszystko będzie na kasecie. Będziesz mogła sobie obejrzeć w zwolnionym tempie.

Jeszcze tego brakowało. Eksplodująca w zwolnionym tempie trumna. Traszka, lecący w niebo z uniesieniem na twarzy. Misiek i reszta wstępujący w jego ślady. Czy wyglądam na kogoś, kto by się tym delektował?!

- Kobieto! Im dłużej o tym myślę... - wypalił nieoczeki­wanie mój mąż. - Im dłużej myślę o tym i o tobie... Im dłużej myślę o tobie...

No, niechże się wreszcie wysłowi.

- Tym dłużej, co? - spytałam zimno.

- Och! - chrypnął i porwał mnie w ramiona, jednocześ­nie dociskając do biurka.

- Ratunku! Co ty! Przestań, bo!

- Kocham cię! - wyznał. - Od kiedy się zmieniłaś, widzę w tobie inną kobietę!

To ci dopiero odkrywca.

- ...Kobietę, którą zawsze chciałem mieć przy sobie! Piękną! Odważną! Chłodną! Inteligentną jak diabli! Lena!... Działasz na mnie jak...

Niestety, tego się już nie dowiedziałam. Kiedy powalił mnie na blat, chwyciłam przycisk do papieru i walnęłam go w głowę. Tak naprawdę nie trafiłam w głowę. Brązowy niedźwiedź osunął się po szczęce i upuszczony, wylądo­wał... Oj, oj, oj!

Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, wypadłam z gabi­netu i zamknęłam się w sypialni.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, co zrobiłam. O matko! Zabiłam drania! Zabiłam jak nic! A jeśli nie zabiłam, to pozbawiłam męskości! Ale w końcu sam tego chciał. Nie powinien mnie obłapiać ani przymierzać swojej szczęki do mojej. I ja go miałam za swojego sprzymierzeńca, obrońcę, wyzwoliciela od Wikty, rycerza na czarnym koniu i przyjaciela! Tak, przyjaciela!

- Lenko! - jęknął Fabian zza drzwi. Odetchnęłam. Naj­widoczniej go jednak nie zabiłam. - Ja chcę do ciebie wró­cić. Zacznijmy wszystko od nowa.

- Ja nie chcę niczego zaczynać!

- Dlaczego?! Zerwałem z nią! Obiecuję, że to się już nie powtórzy!

- Już cię nie kocham. Zostaw mnie w spokoju! Bo za­dzwonię po policję!

Szczękonośny charczał jeszcze chwilę. Później zrobiło się cicho.

- Hej, hej! - zawołała Celina. - Już pojechał, wychodź! Wyszłam. Celina stała przed drzwiami z wyrazem rozanielenia na twarzy. Zacierała ręce.

Ale heca! To dopiero! Nie-do-wia-ry! Ale numer! Wiesz, jak mówiłaś, że go nie kochasz, to myślałam, że żar­tujesz, ale ty chyba nie żartujesz, co?

- Nie - przyznałam. - Rozwaliłam mu szczękę całkowi­cie na poważnie.

- Tego się po tobie nie spodziewałam! Tyle lat za nim szalałaś, jeszcze parę tygodni temu dałabyś wszystko, żeby spojrzał na ciebie jak na kobietę, Ilonę chciałaś mordować, a dzisiaj walisz go w ryj, bo ci wyznaje miłość?!

Uśmiechnęłam się niewinnie. W tym momencie ze swej sypialni wyszła Wikta. Przeciągnęła się, ziewnęła i ruszając w kierunku schodów, rzuciła od niechcenia:

- Bo gacha ma...

- Co takiego? - zachłysnęła się Celina.

Wikta nie zamierzała wyjaśniać jej więcej. Majestatycz­nie spłynęła po schodach.

- Czy ona mówi prawdę? - zwróciła się do mnie Celina. Wzruszyłam ramionami.

- Przyznaj się, dziecinko - ryknęła z dołu Wikta.

Byłam z lekka wstrząśnięta, toteż podążyłam za nią. Celi­na również. Wikta rozwaliła się na kanapie w pokoju telewi­zyjnym i przechwyciła pilota od zahipnotyzowanej mamy.

- No co, przyznałaś się? - spytała od niechcenia.

- Nie mam się do czego przyznawać. Ale jeśli ty masz coś do powiedzenia, to może powiesz? - zaproponowałam słodko.

- Ja tam nic nie wiem - burknęła. - Wiem tylko, że nikt się tak nie pacykuje do Ogrodu Botanicznego. Ani nie wybywa z domu na całe godziny, żeby szlajać się po parku.

- No, to fakt - przyznała Celina.

- Uczę się jeździć samochodem! - warknęłam. Wikta spojrzała na mnie ironicznie.

- Lenka, przecież nie doniesiemy Fabianowi! - krzyk­nęła Celina. - Wal śmiało, co to za facet, skąd go znasz, no i w ogóle!

- Przestańcie nudzić! - Mama się zdenerwowała. - Wik­ta, przełącz na Takie jest życie. I zrób głośniej. No, wreszcie coś ciekawego!

Do pokoju weszła Misia i skromnie stanęła w progu.

- Bardzo lubię ten program. Mogę?...

Bynajmniej nie pytała mnie. Spojrzała błagalnie na Celi­nę, na Wiktę, w końcu na mamę.

- Pewnie, klapnij sobie - powiedziała uprzejmie Wikta.

- Tylko ma być cicho! - syknęła jeszcze mama i wszyst­kie pogrążyły się w oglądaniu.

Tego już za wiele. Dłużej nie zniosę ani stukniętego frau­cymeru, ani źle ułożonej służby, ani umizgów Fabiana, ani niekulturalnych sąsiadów, ani kaktusów-śmierdzieli, ani po­grzebów, ani zamachów. Trzeba stąd zmiatać. Jeśli potra­fiłam z tygodnia na tydzień stać się nowym człowiekiem, nic nie stoi na przeszkodzie, żebym jeszcze raz zmieniła ży­ciorys.

Jednego tylko nie chciałam zmieniać: Piotra. Muszę wreszcie zdobyć się na szczerość i zdradzić mu, kim jestem. Może nie do końca. Może nie w całości. Tylko tyle, by mógł się zdeklarować, czy chce być ze mną. Być naprawdę, a nie na dochodne. Jeżeli pasowalibyśmy do siebie w Patagonii, to tym bardziej powinniśmy pasować w Warszawie. Tak bym chciała spróbować normalnego życia w trzydziestometrowym mieszkanku! W kuchni bez tajemniczych urządzeń! I bez emancypującej się służby! Wśród normalnych sąsia­dów! Na spacerach z Leonem! Na weekendach na Kaszu­bach! Na grzybobraniach! Na zwyczajnych zakupach! Na ulicy, w restauracji, w parku, w samochodzie, w łóżku, przy śniadaniu!!! Życia razem!!!

Przecież nie musimy od razu brać ślubu, zakładać rodzi­ny, płodzić dzieci ani poznawać swoich rodzin.

Z samego rana nawiązałam kontakt z panem Kowalskim ze Stowarzyszenia Miłośników Kaktusów i Sukulentów. Kazałam mu się pospieszyć z szukaniem miejsca dla kaktusów. Zagroziłam, że mój mąż lada dzień unicestwi je wszystkie. Co prawda, kaktusom groziło unicestwienie, ale ze strony oszalałej Wikty. Nawadniała je bez litości. Za­pewne przelała w tę czynność wszystkie swoje pozytywne uczucia.

Potem udałam się do doktora Maja. Był zachwycony moim stanem psychofizycznym. Zrobił mi wszystkie ko­nieczne badania i kazał wpaść pojutrze.

No, a teraz rzecz, a raczej sprawa najważniejsza: Piotr. Wszystko zależy od tego, co on mi powie.

Najpierw myślałam, że zacznę mówić, jak tylko wsiądę do samochodu. Potem czekałam, aż wyjedziemy z parkingu. Potem, aż wyjedziemy z Warszawy. Potem, aż znajdziemy się za strefą podmiejską. Minęliśmy już gęste zabudowania, hipermarkety, autokomisy, sklepy ogrodnicze i meblowe, sygnalizacje świetlne i podmiejskie autobusy, a ja wciąż nie mogłam zacząć. Bo właściwie od czego? „Jestem córką ma­fiosa"? Czy: „Wiesz, mój mąż to gangster"?, albo lepiej: „Terroryzuje mnie służba, rodzina i przyjaciele. Czy mog­łabym u ciebie zamieszkać?". Czy raczej: „Wymyśliłam, jak wykończyć parę osób. Weź mnie do siebie, zanim nie zosta­nę ojcem chrzestnym mafii".

A może gadanie o takich rzeczach podczas jazdy to nie najlepszy pomysł? Zaczekam, aż znajdziemy się w motelu.

- Miluszko - mruknął Piotr.

- Tak?

- Ktoś za nami jedzie.

- Słucham?!

- Ktoś nas śledzi. Tylko się nie denerwuj.

Ach, tak. Śledzi nas. Śledzi nas??? Śledzi nas!!! O mat­ko!!!

- Jak to śledzi?! - krzyknęłam. - Skąd wiesz?

- Widzę ten samochód, odkąd wyjechaliśmy z Warszawy.

- Może to przypadek?

- Gdybyś nie była taka zamyślona, zauważyłabyś, że parę razy skręciłem w ostatniej chwili w zupełnie absurdal­nych miejscach. Kluczę bocznymi drogami. A oni są ciągle z tyłu. Nie wierzę w takie przypadki.

Poczułam, że krew odpływa mi z twarzy i gromadzi się w stopach. To chyba objaw paniki.

- O matko - wyszeptałam. - To na pewno mój mąż.

- Co takiego?

- On... Przyszedł wczoraj i oświadczył, że mnie kocha. Chciał do mnie wrócić.

- I co ty na to? - spytał Piotr, uważnie patrząc na drogę.

- Przyłożyłam mu w szczękę.

- Słucham?!

- Walnęłam go przyciskiem do papieru...

- I co?

- Nic mu nie będzie. Gdybyś wiedział, jaką ma szczękę...

- Sądzisz, że on cię śledzi?

- Może on, a może jacyś jego... współpracownicy. Może wynajął detektywa. To na pewno ktoś od niego!

Nagle samochód zaczął nas wyprzedzać.

- Widzisz - ucieszyłam się. - Jednak nas nie śle...

- Schyl się! - krzyknął Piotr, gwałtownie hamując.

Z całej siły złapał mnie za głowę i prawie wcisnął pod siedzenie. W tej samej chwili nastąpiło coś jak wybuch i grad jednocześnie. Samochód tańczył na jezdni. Pomyś­lałam, że to ostatnie sekundy mojego życia i nagle przypo­mniała mi się modlitwa.

- Aniele Boży, stróżu mój! - zawołałam nagląco.

Wszelako żyliśmy jeszcze. Samochód stanął, a potem ru­szył z piskiem opon. Wtedy wreszcie uniosłam głowę. Byłam cała w okruchach szyby. Piotr również.

- Módl się, módl! - rzucił. - To teraz najlepsze, co mo­żemy zrobić. Mają szybszy samochód.

Złapałam się za głowę, by powstrzymać rozwiane włosy, i odwróciłam się. Tamci właśnie zawracali. Piotr, oni chcieli nas zabić! - wrzasnęłam.

- Też mi się tak wydaje - mruknął.

Wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął wyrzucać z siebie jakieś zdania. Krzyczał, gdzie jest, i żeby ten ktoś się po­spieszył. Ci z tyłu też się spieszyli. Już prawie nas najeż­dżali. Pasażer rozbił przednią szybę i wystawił przez nią lufę.

- Piotr! - wrzasnęłam.

W tej samej chwili Piotr skręcił w boczną drogę. Tuman kurzu zakrył wszystko, co było za nami.

- Słuchaj teraz uważnie! - krzyknął. - Dojeżdżam jak najbliżej lasu. Wypnij się z pasów. Otwórz drzwi i skacz, kiedy ci powiem, a potem podnoś się i uciekaj do lasu. Zro­zumiałaś?! Powiedz, zrozumiałaś?!

- Tak! - odkrzyknęłam zdławionym głosem.

- Otwórz! I skacz!

Skoczyłam. Potoczyłam się po łące, a potem chwilę le­żałam otępiała. W jakimś szalonym przebłysku przyszło mi do głowy, że na całe szczęście nie było to rżysko. Otrzeźwił mnie dopiero huk: nasz samochód walnął w drzewo. O dzi­wo, nie wybuchł.

- Lena! - krzyczał Piotr - Ruszaj się! Biegnij! Zerwałam się, przewróciłam, potem znów poderwałam i pobiegłam. Z tyłu coś nadjeżdżało. Wiedziałam, że to tam­ci. Za chwilę zatrzymają się i będą do mnie strzelać jak do królika. Fabian, ty cholerna, mściwa, wredna świnio!... Zdą­żyłam jednak dopaść lasu i wtedy się obejrzałam. Piotr klę­czał na łące. Nie umierał. Nie modlił się. Nie odwracał ode mnie uwagi. Strzelał.

Pół godziny później siedziałam okryta kocem na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu. Wprawdzie ktoś chciał mnie zabrać na obserwację do szpitala, ale stanowczo odmó­wiłam. Być może jestem w szoku, zgodziłam się, ale chyba mam do tego prawo, do jasnej cholery?!

Tamci byli chwilowo unieszkodliwieni. Być może nawet ostatecznie, ponieważ nie zdążyli wyskoczyć z samochodu. Piotr rozmawiał z policjantami. Wydawało mi się, że powin­ni go aresztować, ale tego nie zrobili. Coś zaczęło mi powo­li świtać w głowie. Coś paskudnego. Wolałabym, żeby tam nie świtało.

Wreszcie Piotr przyszedł, usiadł naprzeciwko mnie i spoj­rzał bardzo poważnie i niepewnie. Nic nie mówił. To ja ode­zwałam się pierwsza.

- Jesteś z policji. - Ledwo przeszło mi to przez usta. Skinął głową.

- Nawet się nie zdziwiłeś, że oni mają broń i chcą nas zabić.

- Zdziwiłem się.

- Nie tak, jak ktoś normalny na twoim miejscu. Wie­działeś, kim jestem.

Chciałam, żeby zaprzeczył. Mógłby powiedzieć, że w obecnych czasach nie jest niczym nienormalnym mieć dziewczynę, do której ktoś strzela. Że takie rzeczy są na porządku dziennym. Że właściwie już dawno ktoś powinien do mnie strzelać i on tylko na to czekał. Ale nie powiedział tego.

- Wiedziałem - przyznał.

- Wiedziałeś? Wiedziałeś od początku?

- Nawet wcześniej. Miałem cię obserwować.

- Obserwować mnie? - powtórzyłam zdławionym głosem.

- Ciebie, twojego męża.

- Ale jego trudniej byłoby poderwać.

- Miluszko, to nie było w planach. Nie będę ci tego teraz tlumączył, to nie czas i miejsce, ale...

- Nie będziesz mi tego tłumaczył ani teraz, ani później -Zerwałam. - Nie chcę cię znać.

Chciałam wyjść, ale nie było mi to dane. Przed drzwiami stał z rękoma na biodrach nie kto inny, tylko Gbur.

No - uśmiechnął się. - Skończyłeś już pogawędkę? Bo teraz ja chciałbym porozmawiać z panią Mileną. Jesteśmy chwilowo sąsiadami, ale jeszcze się sobie nie przedstawiliś­my. I na razie niech tak zostanie.

Odepchnąwszy mnie lekko, wgramolił się do samochodu.

- Pani Mileno, zdaje pani sobie chyba sprawę z okolicz­ności? - sapnął, siadając.

- Właśnie coś zaczyna do mnie docierać - przyznałam. -Jeśli teraz przedstawi mi pan moją matkę jako asa Mosadu, nawet nie mrugnę okiem.

- Nie mam nic do powiedzenia na temat pani matki -rozczarował mnie Gbur. - Sytuacja nas również zaskoczyła. Tym bardziej że podinspektor Gajewski nie wtajemniczał nas zbytnio w naturę waszego związku. - Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

Piotr odwrócił głowę do okna. Gbur kontynuował:

- Rozegrała się tu nieprzyjemna scena, która może mieć ciąg dalszy. Rozumie pani?

- Pan mi grozi - zgadłam.

- Ja? Bynajmniej. - Gbur rozłożył ręce i uśmiechnął się obłudnie. - Z naszej strony nic pani nie grozi. Wie pani, kto był w tamtym samochodzie?

- Nie.

- Lucek i Parowa. Czy coś to pani mówi?

- Nie mówi.

- Oj, nieładnie tak kłamać. Niech się pani zastanowi. No? Pani mąż może przecież zamiast Lucka i Parowy wy­słać kogo innego.

Już nadążałam.

- Czy może mi pan dać papierosa? - spytałam Gbura.

- Przecież nie palisz - wtrącił Piotr.

Zignorowałam go. Gbur również. Kiedy podał mi papie­rosa, od razu straciłam ochotę na palenie. Przez chwilę mię­tosiłam go w palcach, dopóki się nie rozsypał. Gbur był wy­raźnie zdegustowany.

- Niech pan mówi - powiedziałam po chwili. - Niech mi pan wszystko wyłoży jak krowie na miedzy.

Gbur nabrał powietrza i wypalił:

- Możemy zagwarantować pani ochronę, pod warun­kiem, że będzie pani z nami współpracować.

Akurat zapewnicie, pomyślałam. Ale słuchałam dalej.

- Złoży pani zeznania. Takie zeznania, żeby mąż już pani nie zagroził, rozumiemy się? Wiem, że i tak chciała się pani z nim rozwieść. A teraz jeszcze to. Chyba nie dostarczał pani powodów do lojalności, prawda?

Nie dostarczał, to fakt. Miałam najszczerszą ochotę się na nim zemścić, ale co z tego, skoro nie bardzo potrafiłam.

- Nic z tego nie będzie - powiedziałam. Gbur chwilę milczał.

- Rozumiem, że się pani boi... - zaczął.

- Gucio tam pan rozumie - przerwałam. - Nic pan nie rozumie.

Gbur i Piotr patrzyli na mnie z napięciem.

- Nie mogę wam pomóc. Nawet gdybym chciała. Nie mogę wam pomóc, bo nic nie wiem.

- Jak to pani nie wie, niech mnie pani nie rozśmiesza. -Gbur się zdenerwował. - Żyje pani z tym facetem od czte­rech lat. Zna pani to środowisko od dziecka. Musiałaby pani być głucha i ślepa, żeby nic nie wiedzieć. A ponadto wiemy, że ma pani coś, czym szantażuje męża. Więc niech mnie pani, do licha, nie rozśmiesza!

- Niech pan na mnie nie wrzeszczy, bo to nic nie zmieni! Nic wam nie powiem, bo nic nie pamiętam!

- No, nie! - sapnął Gbur. - No, nie. Gajewski, przemów do niej swoimi sposobami, bo mnie krew zaleje!

- Nawet gdyby pan Gajewski użył swoich najlepszych technik operacyjnych, nic mi się nie przypomni - odrzekłam jadowicie. - Miesiąc temu uderzyłam się w głowę i nie pa­miętam nic, co zdarzyło się wcześniej! Straciłam pamięć, niech to do pana dotrze!

Do Gbura chyba nie dotarło, bo spojrzał na mnie jak na wariatkę, po czym wybuchnął śmiechem. Piotr przyglądał mi się w napięciu.

- Nic nie pamiętam - powiedziałam cicho. - To prawda. Dlatego zaczęłam jeść i tak się zmieniłam. Nie wiem, jaka byłam wcześniej. Nie znam Fabiana dłużej niż miesiąc.

- To dlatego boisz się koni? - spytał Piotr. Nie miałam zamiaru się do niego odzywać.

- Wiesz, że zdobyłaś wicemistrzostwo Polski juniorów w skokach? - spytał.

- Słucham? - zdumiałam się.

- Przestałaś jeździć krótko potem, jak poznałaś swojego przyszłego męża. Zdaje się, że nie lubił koni.

- I ja zrezygnowałam? - zdumiałam się po raz drugi.

- Wierzysz jej?! - przerwał Gbur.

- Wcześniej pasjonowałaś się kaktusami - ciągnął Piotr. - Czegóż to ja musiałem się nauczyć, żeby przyjęli mnie do Stowarzyszenia Miłośników...

- Przestań! - Gbur się zdenerwował. - To nie może być prawda! Po prostu nie może!

- Ale jest - powiedziałam.

- No, to klapa. - Gbur wysiadł z samochodu, trzaskając drzwiami.

Przez chwilę panowała cisza.

- Wiesz, co ci grozi? - spytał Piotr. - Zdajesz sobie sprawę?

- Zdaję - powiedziałam. - Ale wy chyba nie zapewnia­cie ochrony tak bezinteresownie? Przynajmniej w praktyce.

- Miluszko... - zaczął.

- Nawet tak nie mów! - ryknęłam. A potem się rozpłakałam.

- Mam już dosyć. Poddaję się. Jest mi wszystko jedno. Chciałabym stąd wyjechać. Chciałabym uciec i nigdy nie wracać.

- A twój mąż?

- Nie będę go pytać o zgodę.

- Myślisz, że ci na to pozwoli?

- Jakoś mi się uda. Piotr chwilę milczał.

- Moglibyśmy go zatrzymać, choćby na czterdzieści osiem godzin, gdybyś coś na niego miała. Cokolwiek.

- Myślisz, że z więzienia nie zdąży na mnie kogoś nasłać?

- Jeśli będzie nam bardzo zależało, to nie zdąży. Spojrzałam na Piotra. Może i był ostatnim łajdakiem, ale mówił do rzeczy.

- Przypomnij sobie cokolwiek. Możesz nawet coś wy­myślić - powiedział zrezygnowanym tonem.

Chyba rzeczywiście chciał mi pomóc. Albo prowadził zc mną jeszcze jakąś inną grę. Mniejsza o to. Warto zaryzyko­wać. Tak czy siak, mam do stracenia życie.

Tylko, co im powiedzieć? Naprawdę nie wiedziałam. Pod­czas tego miesiąca nie wydarzyło się nic takiego, co spe­cjalnie kompromitowałoby Fabiana. Byłoby głupotą wspo­mnieć o planowanym zbezczeszczeniu zwłok Traszki. A na­wet o tym, że Fabian nasłał na biedaka specjalistkę od tajskiego masażu. Taki donos to ledwie plotka. Równie do­brze mogłabym oskarżać Wiktę, Gbura, Misie, Miłośników Kaktusów, dziennikarzy, ministra finansów albo zgoła arab­skich terrorystów. W ogóle kogokolwiek, kto mi kiedykol­wiek jakkolwiek podpadł.

Drzwi otwarły się i zajrzał Gbur.

- Wasz czas się kończy. Nie będziemy tu w nieskończo­ność trzymać radiowozu - huknął.

I wtedy właśnie wpadł mi do głowy pomysł.

- Zdecydowałam się wam pomóc - powiedziałam. -Możecie przeszukać mój dom. Wszystko, co w nim znaj­dziecie, będzie wasze. Co pan na to?

Gburowi zaświeciły się oczy.

- Mówi pani serio?

- Jak najbardziej. Tylko...

- Co znowu? - zirytował się lekko.

- Da mi pan godzinę, żebym się spakowała i wyniosła. Potem wchodzi pan ze swoją brygadą, a ja podpisuję na to zgodę. Może pan poruszyć wszystko, od piwnicy po dach.

- Obawiam się, że wyniesie pani najciekawsze rzeczy.

- Wyniosę tylko to, co da się zamienić na gotówkę. Jeśli w tym domu są dowody na przestępczą działalność mojego męża, to pewnie je pan znajdzie. Nie mam zamiaru go kryć, może pan być pewien.

- W życiu niczego nie można być pewnym - odparł Gbur sentencjonalnie.

- Racja - przyznałam ze smutkiem. - Ale zawsze warto spróbować.

- No, no - rozważał. - A gdzie pani wtedy będzie?

- Nie pana interes - odrzekłam opryskliwie. Zdawało mi się, że Piotr lekko się uśmiechnął.

- To jak, umowa stoi?

- Stoi. - Gbur zgodził się, jakby robił mi łaskę.

Był prawdziwym Gburem. Gburem pełną gębą. Bez dwóch zdań.

Policjanci byli tak uprzejmi, że zawieźli mnie pod szpital. Okazało się, że doktor Maj pojechał już do domu. Z trudem wyprosiłam jego adres, a przy okazji również wyniki z labo­ratorium. Kwadrans czekałam na taksówkę, po czym oka­zało się, że dom doktora stał dwie ulice dalej. Na dole cał­kiem funkcjonalnie mieścił się sklep monopolowy. Zaopa­trzyłam się sowicie i pognałam na górę.

Doktor Maj był w dezabilu, zarówno odzieżowym, jak i psychicznym. Szczęśliwy i nieszczęśliwy równocześnie, to zapraszał mnie do środka, to znowu wymawiał się, że zapro­sić nie może, w jednej minucie okrywał się szlafrokiem, by w następnej rozkładać jego poły, to przygładzał włosy, to je czochrał, to się potykał, to jakby podskakiwał i ulatywał, to się zawstydzał, to znowu dumnie wypinał pierś. Wobec ta­kich okoliczności moje zakupy wydały mi się istną zbrod nią. Doktor posłyszał jednak brzękanie i wyłowił torbę zza moich pleców.

- O nieładnie. - Pogroził mi palcem, rozpływając sic w uśmiechach.

Jął bez zwłoki wyciągać zawartość, komplementując każ­dą butelkę. Trochę to trwało. Nie mogłam dłużej zwlekać.

- Doktorze, nie przyszłam tu bezinteresownie - powie­działam.

Musiałam powtórzyć to samo jeszcze cztery razy, nim doktor załapał, że w ogóle coś mówię.

- Słucham cię, moje dziecko - rzekł nieuważnie. Bardziej zajmowało go szukanie czystej szklaneczki. - Może się poczęstujesz? - zaproponował.

- Nie mam czasu. Potrzebuję recept.

- Pojutrze, pojutrze. Muszę przejrzeć twoje wyniki.

- Już je odebrałam. - Wyciągnęłam kilka karteluszków.

- Wydali ci tak szybko? - zdumiał się.

- Bardzo nalegałam. Doktorze, muszę dziś wyjechać. Po­trzebuję recept!

Doktor wychylił kilka łyczków, po czym stwierdził: Wpadłaś w bardzo odpowiednim momencie. Właśnie mia­łem zejść na dół. - Przez chwilę jakby wracał do równowagi i nareszcie się mną zainteresował. - No, pokaż, co tam wy­pisali ci stuknięci szarlatani.

Zagłębił się w studiowanie zapisków.

- Wyśmienicie - mruknął pod nosem. - No, co tu zrobić, jest świetnie.

Niespokojnie pocierał brodę i targał ucho. Najwyraźniej ta pozytywna diagnoza sprawiała mu jakąś trudność.

- Doktorze - ponagliłam go. - Zależy mi na czasie! Czy może pan wypisać recepty?

Nie wypiszę żadnych recept - oświadczył doktor Maj i odważnie spojrzał mi w oczy.

- Co to znaczy? Jestem już zdrowa?

Przez chwilę milczał, nim wreszcie wykrztusił:

- Jesteś. Zawsze byłaś. Nigdy nie miałaś żadnej epilepsji. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami. Nic z tego nie rozumiałam.

- Głodziłaś się i w końcu dostałaś anoreksji. Stąd te po­wtarzające się omdlenia. Ja wcale nie chciałem cię oszu­kiwać. - Głos mu się załamał. - Twój mąż mnie namówił...

- Namówił?

- Zaproponował mi... Zaproponował, że będzie regulo­wał wszystkie moje rachunki w tym uroczym sklepiku na dole. Droga Leno! Czy ty wiesz, jak poprawił się tam asor­tyment, odkąd twój mąż tak hojnie mnie sponsoruje?!

- Wyobrażam sobie - mruknęłam.

- Czy mogłem mu odmówić?

- Doktorze! Gdzie pana etyka?!

- Po pierwsze nie szkodzić - przypomniał doktor Maj. -Przecież nie robiłem ci żadnej krzywdy! Sama doprowa­dziłaś się do tego stanu.

- A te leki, którymi mnie pan karmił?

- To były witaminy. A poza tym i tak ich nie zażywałaś. Spojrzałam mu głęboko w oczy, próbując tym samym wywołać w nim poczucie winy.

- Czy pan wie, doktorze, dlaczego mój mąż chciał wmó­wić we mnie epilepsję? Potrzebował dobrego wytłumacze­nia, gdyby coś mi się stało. Mógłby mi przyłożyć, pozba­wić życia, a potem w majestacie prawa zrzucić to na atak padaczki! Aż dziwne, że dotąd tego nie zrobił!

- Postąpiłem podle - przyznał niechętnie doktor Maj. -Upadłem na samo dno.

- Od dna można się odbić!

- Odbić? - zastanowił się doktor Maj i tęsknie spojrzał na rząd butelek. - Tak zaraz? A może od jutra?

Nie czekałam, jaką podejmie decyzję. Odwróciłam się na pięcie i wybiegłam z mieszkania.

Wpadłam do domu jak huragan. Celiny nie było. Misia rozmawiała przez telefon. Wikta drzemała z głową na siole bilardowym.

Mamę zlokalizowałam równie łatwo. Jak zwykle, oglądała telewizję. Uklękłam przy niej i wyszeptałam, nawet nie licząc na odzew:

- Mamo, uciekam.

Mama spojrzała na mnie oczami okrągłymi ze zdumienia.

- Jak to, uciekasz? - spytała matowym głosem.

- Ktoś zrobił mi straszne świństwo. Coś takiego, jak tobie tata i Wikary. Muszę koniecznie wyjechać. Przez pare dni będzie tu trochę zamieszania, ale o nic się nie martw. Będę przesyłać ci pieniądze i pozdrowienia. Lecę się pakować.

Zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy: dokumenty, trochę kosmetyków i kilka ulubionych ubrań. Kończyłam się prze­bierać gdy zadzwonił domofon.

- Co jest? - zawołał Gbur. - Od godziny nie mogę sie dodzwonić. Żegna się pani z całym miastem?

- Z nikim się nie żegnam. Może pan wejść. Wpuściłam go do środka.

Gbur z chmurną miną przekroczył próg domu. Towarzy­szył mu jeszcze jakiś gość, zdaje się, prokurator. On właśnie podał mi zadrukowany świstek, który pobieżnie przeczy­tałam.

- Wszystko w porządku? - spytał Gbur.

- Wszystko to mi się na głowę wali - odpowiedziałam. -Jeśli pan uważa, że to w porządku, to właśnie tak jest.

I podpisałam papier.

- Ma pani dziesięć minut na opuszczenie domu - oznaj­mił Gbur z satysfakcją.

- Zbytek łaski - odrzekłam. - Już wychodzę. I podniosłam torbę podróżną.

- Halo, mała! - zawołała mama i zdyszana zbiegła ze schodów. - Jadę z tobą.

- Naprawdę? - Ucieszyłam się.

- A coś ty myślała, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? Dopiero się zeszłyśmy, a ty już mi uciekasz? Co to, to nie!

- Ojej! - Wzruszyłam się.

Gbur wziął się pod boki i obserwował całą scenę z dez­aprobatą.

- Co pani ma w tej walizie? - spytał mamę.

- Zestaw do manikiuru: pilniczki, nożyczki, patyczki, cążki, co zresztą będę panu mówić. Chce pan zobaczyć? -Otworzyła walizę.

W środku znajdowały się rzeczone narzędzia oraz dzie­siątki buteleczek z lakierami, odżywkami, zmywaczami i tym podobnym asortymentem. Mama ochoczo wręczyła stróżom prawa po kilka swoich wizytówek.

- Proszę rozdać wśród znajomych. W razie czego, gdy­bym miała niedługo wrócić. Oczywiście, obsługuję także mężczyzn. O, widzę, że panu by się przydało! - To mówiąc, chwyciła dłoń Gbura. Wyrwał ją gwałtownie i schował za plecami.

- Dobrze już, dobrze. Nie są nam panie dłużej potrzeb­ne - przerwał domniemany prokurator, lekko się uśmiecha­jąc. - Szerokiej drogi.

- Tak, tak. - Gbur się skrzywił. - Do widzenia.

Jechałyśmy na lotnisko w milczeniu. Mama przeglądała kolorowe czasopisma, ja z zadumą obserwowałam ulicę. Nigdy więcej nie wrócę do miejsc, gdzie uwodził mnie ten pozbawiony uczuć padalec. Ten nędzny karierowicz. Ta żmija, z którą chciałam spędzić życie. Niech go krew zaleje. Niech go zaduszą wyrzuty sumienia. Niech sczeźnie. Niech zgnije w pogardzie i zapomnieniu. Właśnie, najlepiej byłoby po prostu zapomnieć... Mam nadzieję, że moc wrażeń w moim kolejnym życiu nie pozwoli mi dopuszczać do gło­wy tych wszystkich fatalnych myśli.

Ale łzy jakoś cisną się pod powieki. Tylko nie to. Jak zacz ną ciec, za nic ich nie powstrzymam. Trzeba sobie to wszystko jakoś przetłumaczyć. Co z tego, że jestem naiwną fujarą, którą wszyscy wykorzystują. Mam po prostu szlachetny cha­rakter. A poza tym nie jestem z tego świata. Moje doświad­czenie zatrzymało się na dwunastym roku życia, gdzieś w środku schyłkowego socjalizmu. Nie rozumiem realiów współczesnego świata. Może w zeszłym wcieleniu byłam zbyt podstępna i teraz za to obrywam? A może takie rzeczy przydarzają się każdemu?

Każdemu? Dobre sobie. W to nigdy nie uwierzę. Takich jak ja demonstrują w talk-show jak zwierzęta w zoo. Chyba założę w Internecie grupę wsparcia dla Osób Notorycznie Robionych w Konia. Ewentualnie dla Osób Pokrzywdzo­nych przez Ludzkość. Albo znajdę coś bliższego życiu: z pewnością musi istnieć miejsce, gdzie żalą się kobiety oszukane przez mężczyzn.

- Życie to nie je bajka - powiedziała współczująco mama, klepiąc mnie po ręce.

- Że co? - zdumiałam się.

- Życie to nie je bajka. Babcia miała takie powiedzonko. Nie pamiętasz?

- Prawdę mówiąc, mamo, niewiele pamiętam.

- Zauważyłam. Jesteś strasznie roztrzęsiona. Dlatego po­zwoliłam sobie opróżnić twoją skrytkę i zabrać wszystko ze sobą.

- Moją skrytkę? - wykrztusiłam. - Chyba chodzi ci o sejf.

- Można to i tak nazwać, chociaż ja uważam, że do dziu­ry za spłuczką lepiej pasuje określenie „skrytka". Albo „schowek".

Chwilę trawiłam to, co powiedziała.

- Skąd wiedziałaś?! - odezwałam się wreszcie.

- Twój ojciec miał taki sam zwyczaj - odpowiedziała spokojnie.

- Mamo, czy możesz mi pokazać, co wzięłaś?

- Jasne.

Mama otworzyła walizkę. Podważyła jedną ze ścianek i wyjęła zza niej stertę papierów. Zaczęłam je nerwowo przeglądać. Były tam zdjęcia Szczękonośnego w sytuacjach intymnych z kobietami, a także z mężczyznami... Oczywiś­cie, w nieco innych sytuacjach. Najczęściej Szczękonośny coś dyskretnie wręczał lub ściskał czyjeś łapska. Wszystkie zdjęcia opatrzone były datami, nazwiskami, miejscami i su­mami albo też wzmiankami typu „mercedes taki a taki"; „działka budowlana taka a taka", etc. Oprócz tego istniało jeszcze kilka list podobnej treści, a także dokumenty, umo­wy, pisma, z których wszelako niewiele rozumiałam. Naj­wyraźniej to właśnie były papiery na Fabiana! I ja uwożę je z kraju! Nie bardzo byłam z tego zadowolona. Gdyby nie to, że wpadłam w trans pośpiesznej ucieczki, wróciłabym i oddała wszystko Gburowi. Ale z drugiej strony, jego też nie chciałam bez potrzeby uszczęśliwiać. Może nawet lepiej się stało. Będę mieć jakieś zabezpieczenie na przyszłość. Może by tak odkryć, kogo dotyczą te wykazy i zostać szantażystką? No, no. Zawsze to jakaś perspektywa.

Zobaczmy, czy jest tu coś jeszcze. O, mój pamiętnik. Ręce drżały mi jak doktorowi Majowi, kiedy zerknęłam na pierwszą stronę. Nie miałam odwagi przeczytać nic poza datą. To, co jest dalej, z pewnością nie poprawi mi nastroju. A na razie mam się czym martwić. Została jeszcze koperta. Zajrzałam do środka i...

- Wreszcie jakaś dobra wiadomość! - wykrzyknęłam.

W kopercie znajdowała się książeczka czekowa na moje nazwisko, wystawiona przez bank w Zurychu. Zaczęłam ściskać mamę.

- Szwajcarski bank! Skarb tatusia! - pisnęłam.

- Cicho! Kierowca! - syknęła mama. - Czyś ty zwario­wała! Mój Boże, rozum ci chyba odjęło!

Mama musiała wiedzieć o skarbie taty i sądziła, że ja wiem o nim również. Nie mogłam się uspokoić. Ach, teraz mogę spokojnie jechać na koniec świata i leczyć zmysły hazardem, rozpustą, podróżami, zabawami i rozpasanym jadło spisem. Dzięki, tatku! Nie odszedłeś na darmo!

Ledwie dotarłyśmy na lotnisko i weszłyśmy do hali odlotów, gdy jak grom z jasnego nieba spadła na nas Celina. Mało powiedzieć, że mnie zamurowało. Skamieniałam.

- Ahoj! - ryknęła, biorąc mnie w objęcia. - Którędy zeście jechały? Chyba przez Grójec! Czekam na was od pól godziny!

- Od pół godziny? - upewniła się mama ze stoickim spokojem.

- No. Nie stójcie teraz jak słup soli, już się zaczął boarding time

- Co takiego? - dopytałam niezbyt bystrze.

- Musimy wsiadać - wyjaśniła Celina.

- Gdzie wsiadać?! - warknęłam.

- Do samolotu. A co, myślałaś, że na prom?

- Do jakiego samolotu?! - Powoli przestawałam nad sobą panować.

- Zarezerwowałam Madryt - odrzekła. - Wiem, że wola­łabyś Barcelonę, ale Barcelony nie było.

- Skąd wiesz, że chciałam lecieć do Barcelony? - Zde­nerwowałam się już nie na żarty.

- A nie chciałaś?

- Nie!!!

- No, to powinnaś się cieszyć z Madrytu!

- Rany boskie, ja cię chyba...

- Przestańcie się kłócić o drobiazgi - zirytowała się mama. - Lecimy do Madrytu, a potem pomyślimy, co dalej.

- Właśnie, nie mamy czasu - stwierdziła Celina i ruszyła przodem.

Dogoniłam ją i złapałam za rękaw.

- Misia powiedziała ci, że tu jedziemy?

- Tak, a bo co?

- Celina, ja chciałam jechać sama! To znaczy, z mamą! Nie miałam cię w planach! Ja chcę odpocząć! Uciec!...

- Ja też chcę uciec - mruknęła Celina.

- Co to ma znaczyć?

- Miałam już dawno taki pomysł, ale brakowało mi od­wagi. Wiesz, Lenko, bardzo cię podziwiam, ty tak szybko się decydujesz...

- Ty również - odparłam zimno. - A poza tym ja mam bardzo poważne powody, a nie jakieś kretyńskie kaprysy!

- Ja też mam poważne powody. Obrobiłam swojego męża. Mamy kupę nie swojej kasy, więc teraz bardzo cię proszę, przestań być upierdliwa i przebieraj nogami, bo na­prawdę wolałabym być już daleko stąd.

„Mamy kupę nie swojej kasy"! Zrobiła ze mnie wspól­niczkę! Może nawet zostawiła kartkę na lustrze: „Nie czekaj z kolacją. Uciekłam z Lenką i twoimi pieniędzmi". Co za paranoja. Wpadłam z deszczu pod rynnę!

- Ale go nie zabiłaś? - upewniłam się. Celina walnęła się w czoło.

- Ale ze mnie kretynka! O tym nie pomyślałam. - Spoj­rzała na mnie i wybuchnęła śmiechem. - No, przestań robić taką minę, przecież żartuję! I ruszaj się prędzej. Mam na­dzieję, że nie zapomniałyście paszportów. Wtedy bym się dopiero wściekła!

Jeśli myślałam, że to koniec niespodzianek, to głęboko się myliłam. Siedziałyśmy już w samolocie, ja między mamą a jakimś bliżej nierozpoznanym agentem, Celina w rzędzie obok, by nie zwracać na siebie uwagi. Mieliśmy za chwilę startować. Celina nerwowo poprawiała okulary słoneczne i zerkała na zegarek. Mama, przemocą oddzielona od swej drogocennej walizki, wierciła się niespokojnie i cicho klęła na kretyńskie przepisy. Ja, pogrążona w ponurych myślach i wspomnieniach, wodziłam wzrokiem po pasażerach. Każ­dy był dla mnie szpiegiem, gangsterem, oficerem śledczym, a co najmniej pospolitą szują. Wszyscy co do jednego wyglądali podejrzanie. A tak w ogóle, po co oni lecą do lego Madrytu? Nie wyglądali na wczasowiczów. Prawdę mówiąc, ci, co wyglądali, wydawali mi się najbardziej niepewni.

W przejściu powstało małe zamieszanie i nagle ujrzałam Wiktę. Była trochę zdyszana i potargana, ale poza tym wyglądała całkiem cywilizowanie. Miała na sobie normalne ubranie, a nie czerwony szlafrok, z którym się ostatnio nie rozstawała. Pomyślałam, że sterroryzowała obsługę i przemocą wdarła się na pokład. Było to możliwe, nawet jeśli nie miała żadnej broni ani straszaka; wystarczyła twarz. Ogromna, przerażająca, z zaciętą miną i ściśniętymi ustami, stała w rozkroku z rękami wspartymi na biodrach i rzucała nn boki złowieszcze spojrzenia. Stojąca obok stewardesa wskazywała miejsce za nami, próbując coś tłumaczyć. Usiłowałam zniknąć, zapaść się w fotelu, nie oddychać i nie zwracać na siebie uwagi. I wtedy mama jakby się ocknęła i dostrzegła Wiktę. Uśmiechnęła się i zawołała radośnie:

- Halo, Wikta! Tutaj, tutaj!

W popłochu zerknęłam na Celinę. Zakryła twarz gazetą.

- No - powiedziała Wikta, stając nad nami. - Jestem.

- Ty skąd? - spytałam zduszonym głosem. Wikta uśmiechnęła się chytrze.

- Myślałaś, dziecinko, że się mnie pozbędziesz? Nie ma letko.

- Misia! - zgadłam.

- Nie wiń jej, nie chciała nic powiedzieć po dobroci. -Wikta zatarła wielkie łapska. - Jak tylko wpadli ci ludzie z zakrytymi gębami i zaczęli wrzeszczeć, zaraz się obu­dziłam. Patrzę, was nie ma, Misia beczy w kącie. No, nic. Poczekałam, aż się trochę uspokoi, poprosiłam ją do toalety i namówiłam, żeby mi powiedziała, co jest grane.

Siedzący obok mężczyzna patrzył to na mnie, to na Wik­tę, nie kryjąc zainteresowania pomieszanego z rozbawie­niem. Wikta zmierzyła go wrogim spojrzeniem.

- Nie możesz się przesiąść? - zaproponowała, bynaj­mniej nie uprzejmie. - Dam ci swój bilet.

Facet ze zdziwienia zdążył tylko otworzyć usta. Czym prędzej wypaliłam:

- To niemożliwe. W samolocie nie wolno się przesiadać. Jak spadnie, to identyfikują ludzi po numerze miejsc.

- Aha - zastanowiła się Wikta. - No, to spotkamy się w Madrycie. Tylko mi nie wysiądźcie po drodze.

Rzeczywiście, byłby to doskonały pomysł. Czy mamy ja­kieś międzylądowanie? Trzeba spytać stewardesy.

- Ale się dobrze złożyło, nie? - spytała mama. - Ja, ty, Celina, Wikta. Zupełnie jak w domu!

Mój sąsiad uśmiechnął się ujmująco i rzekł:

- To z identyfikacją było bardzo zabawne.

- Tak, rzeczywiście - mruknęłam.

- Marek Markowski - przedstawił się. Obrzuciłam go nienawistnym wzrokiem i odparłam:

- Jestem lesbijką.

Ze zrozumieniem kiwnął głową i więcej mnie nie zacze­piał.

Mieszkamy w niewielkiej, nadmorskiej miejscowości, w cholernie drogiej i o wiele za dużej willi z basenem i wi­dokiem na Morze Śródziemne.

Mama cale dnie ogląda telewizję. Najlepiej z nas wszyst­kich mówi po hiszpańsku, co prawda z południowoamery­kańskim akcentem, ale jednak. Jest nie do pobicia, jeśli cho­dzi o romantyczne strofy o miłości oraz nienawiści. Poza tym namiętnie maluje paznokcie. Gdziekolwiek się ruszy­my, zawistne spojrzenia kobiet śledzą nasze dłonie. Ktoś od­krył nasz telefon i teraz mama dostaje dziesiątki propozycji zawodowych. Wprawdzie nie potrzebuje pieniędzy, ale mówi, że woli mieć trochę własnych zaskórniaków. Popołu­dniami przyjmuje klientki. Szlifuje paznokcie i język. Ma mnóstwo przyjaciół i prowadzi ożywione życie towarzyskie. Celina całe dnie się opala, z wyjątkiem tych godzin, kiedy robi zakupy. Wikta gra w bilard, a o zmierzchu przechadza się nad brzegiem morza w czerwonym szlafroku. Według mnie wygląda jak uosobienie paleolitycznej Wenus, ale Celina jest zdania, że bardziej przypomina morsa. Ja spędzam dnie w basenie, ewentualnie w morzu. Poza tym ciesze się miejscową kuchnią.

Upalne, hiszpańskie lato ma się już ku końcowi. Spędza my wesołe wieczory nad winem i krewetkami. Mama żyje teraźniejszością. Wikta żyje we własnym świecie. Ja staram się zapomnieć o przeszłości i coraz lepiej mi to wychodzi. Tylko Celina gryzie się myślą o zemście swego męża. Mimo to atmosfera jest sielska jak nigdy. Niekiedy wybuchają kłótnie, ale mama jak zwykle doskonale je wycisza za po mocą pilota od telewizora.

Jedyne, co łączy mnie z przeszłością, to mecenas Maszyński. Od czasu do czasu przesyła mi na poste restante krótkie sprawozdania. Zdaje się, że mój mąż siedzi w wię­zieniu i, mściwa kanalia, nie chce dać rozwodu. Ale teraz mi się już nie spieszy. Mam bardzo dużo czasu.

Nie wiem, co mnie podkusiło, by pewnego dnia pojechać do internetowej kafejki. Ludzie robią z nudów różne głup­stwa. Postanowiłam sprawdzić, czy mogę się dostać do swojego konta. Wprawdzie nie znałam hasła, ale założy­łam, że poznałam tamtą kobietę na tyle dobrze, żeby się czegoś domyślić. No i rzeczywiście! Hasło Buszko! Jasna sprawa! Jej wyobraźnia nie była na szczęście zbyt wyrafi­nowana.

Na koncie miałam jakieś dwieście nieprzeczytanych wia­domości. Ponad połowa pochodziła od Miłośników Kaktu­sów i Sukulentów. Oczywiście nie miałam zamiaru ich czy­tać. Pan Maszyński zajmuje się przekazaniem mojego kaktusarium panu Kowalińskiemu i to w tej chwili jedyna nić, jaka łączy mnie z tą bandą dziwaków.

Poza tym reklamy, reklamy, jeszcze raz reklamy i listy od Piotra. O nie, mój drogi, nie wyświadczę ci tej przyjemno­ści, żebym miała to czytać. Na razie ich jeszcze nie wykasu­ję, może zastanowię się, jak wykorzystać je przeciw tobie (chociaż powinnam z doświadczenia wiedzieć, że wszystkie moje mściwe plany kończą się na etapie rozważań). Ale za­raz, zaraz, jest tu jakaś perełka: list od Szczękonośnego! O ty draniu! Masz czelność ze mną korespondować? Już ja ci odbiorę ochotę na internetowe amory.

List od Fabiana: witaj, najmilsza.

właśnie zamontowali nam w areszcie internet, przypo­mniałem sobie, że mogę do ciebie pisać, bo masz konto, ten skurczybyk maszyński nie chce przekazywać ci moich li­stów, to może tak do ciebie dotrę.

chciałem ci napisać, że złość na ciebie szybko mi prze­szła, chociaż żadna porządna dziewczyna nie nasyła na swo­jego chłopa policji, jak chce się go pozbyć, wiem, byłaś wkurzona, psy ci naopowiadały, że to ja chciałem cię zabić tam pod nowym dworem, a to nie ja, tylko ilona, ta wydra wyleniała, bo jej powiedziałem, że z nią zrywam.

ten twój złamas, co mnie z nim zdradzałaś, przyłazi tu wyciągać ze mnie zeznania, stara się trzymać fason, ale cienko przędzie, podobno kumple robią sobie jaja z jego metod operacyjnych, chyba awansu nie dostał, a raczej prze­ciwnie, bo raporty też coś pisał nieskładne, a poza tym dwu naszych kolegów, łucka i parówę, postrzelił na śmierć, piszę złamas, bo mnie złość bierze, że zrobił ze mnie rogacza, a z ciebie frajerkę, a tyś mi przez niego tak gębę rozwaliła, że musieli ją drutować, trzeba mu przyznać, głupi to on nie jest. w końcu łucka i parówę położył na łonie abrahama, a wiesz przecież, że nie były to słabiaki. tylko że taki więcej wrażliwy, nie lubię tego u facetów, więc, najmilsza, złość do niego mam, choć już się zastanawiam, czyby mu nie za pro ponować, żeby do nas przystał, więcej zarobi, to się chłopak odkuje, i może się cieszyć szacunkiem przez wzgląd na pa mięć łucka i parowy, poczekam z tym, aż wyjdę, a siedzieć długo nie będę, nic się nie martw, moja złota, ja wiedziałem, że chcesz mnie tylko postraszyć i weźmiesz ze sobą, co tam na mnie miałaś, tego ci nigdy nie zapomnę, a że nawet w złości panujesz nad nerwami i działasz rozsądnie, to zawsze będę cię podziwiał.

ostatecznie wszystko się dobrze skończyło, tylko feler z tymi obrazami, no, wróciły do muzeum, więc naprawdę nie wiem, o co mnie się teraz czepiają, poza tym wyciągnęli parę takich drobiazgów, że szkoda po prostu wspominać. za to ta mała misia, co ją u siebie trzymałaś, tak sypie jak stare próchno, kto by to przypuszczał, że takie male stworzenie, co ma pierś większą od głowy, tyle wie i tak sprytnie wszystko nawija, cały gang miśka siedzi, mąz celiny ledwo zipie, coś porobiło mu się z serduchem. mi­sie zrobili świadkiem incognito koronnym, nie powiem, uszczęśliwia mnie to bardzo, jedyne, czego mi żal, to twojego pomysłu z trumną, obiecuję ci, że go jeszcze kiedyś wykorzystam.

maleńka, całuję twoje oczka, kocham, kocham, kocham, twój fabian.

pozdrowienia od grubego r.

Przeczytałam te wyznania chyba z pięć razy, nim dotarł do mnie ich cały bogaty sens. Chwilę namyślałam się, co ro­bić, a potem otworzyłam ostatni list od Piotra.

Miluszko, przesłałem Ci już wiele listów i wiem, że nigdy nie prześlę dosyć, żeby się wytłumaczyć. Musisz wiedzieć, że byłem wobec Ciebie tak szczery, jak tylko mogłem. To wszystko było od początku zbyt pokręcone, żeby mogło się udać. I nie uda się już nigdy. Zależy mi tylko na tym, żebyś mi wybaczyła. Czuję się podle. Dokładnie tak, jak powinie­nem się czuć. Po prostu podle.

Nie uwierzysz, ale najweselszą rzeczą, jaka mnie teraz spotyka, są rozmowy z Twoim mężem. To wbrew pozorom zajmująca i ciekawa postać. Opowiada mi nic nieznaczące anegdoty ze swojego bogatego życia, a ja udaję, że go prze­słuchuję. Zawiązała się między nami nić porozumienia. Może dlatego, że obaj czujemy do Ciebie to samo. Ale o tym, bądź spokojna, nie rozmawiamy.

P.

Wróciłam do domu z mętlikiem w głowie. Trafiłam w sam środek małego piekła: właśnie trwała jedna z rzad­kich awantur, odświeżające interludium w złotym łańcuszku beztroskich dni lata. Na ławie oskarżonych stała Wikta. Ce­lina jak zwykle wzięła mnie na świadka swoich cierpień.

- Wiesz, co ona zrobiła?! - wrzasnęła, wskazując na Wiktę.

- Co? - spytałam bezwiednie.

- Poszła do miasta.

- Nie jestem więźniem! — ryknęła Wikta.

- Powiedz jej - zaczęła Celina z udawanym spokojem. -Powiedz jej, że jeśli chce wychodzić, to powinna zakładać ciemne okulary i golić wąsy. Już i tak chodzą plotki, że ho­dujemy w domu słowiańskiego Minotaura. Czy ona nie ro­zumie, że ja mogę przez jej wyskoki stracić życie?!

- Celina, uspokój się, nikt cię nie ściga - przerwałam. -Twój mąż ma większe zmartwienia.

- Jak to?

- Chodź, wszystko ci opowiem. - Pociągnęłam ją do swojego pokoju.

- W rodzinie nie ma tajemnic - nabzdyczyła się Wikta.

- Celina nie jest z rodziny - zgasiłam ją inteligentnie.

- No, co jest grane? - spytała niecierpliwie Celina, kiedy zaniknęłam drzwi do sypialni.

- Misia została świadkiem incognito i wsypała całą bail dę Miśka. Twój mąż leży w więziennym szpitalu. Coś jest nie tak z jego sercem.

- Co ty powiesz?! Skąd to wiesz?!

- Od Fabiana. Napisał do mnie list.

Celina usiadła na łóżku i zamyśliła się głęboko.

- Wiesz, mam coś jak wyrzuty sumienia. Mój biedny Pawcio w więzieniu, a ja uciekłam z dorobkiem jego życia Właściwie to nawet go nie lubiłam, ale z drugiej strony kurczę, chyba zwrócę mu połowę pieniędzy. Jeśli się uda, to przez twojego prawnika. Może Pawcio poczuje się lepiej jak myślisz?

- Myślę, że jesteś bardzo szlachetną osobą - odpowiedziałam poważnie.

- E, co ty. - Zawstydziła się. - To wcale nie tak. Po prostu... Te parę groszy nie jest warte stresu i nieprzespanych nocy. Po co mi to. Schudłam już dziesięć kilo, a to się fatalnie odbija na moim wyglądzie. I wiesz, mam świetny po mysi. Jeśli Misia będzie już po zeznaniach, to zaprosimy ją do siebie, co? Lecę powiedzieć twojej mamie, na pewno sie ucieszy! Ale bomba! Super! Super!

Jesień w Hiszpanii. Morze pociemniało. Temperatura spadła. Wiatr wieje i wyje. Przyroda przechodzi rewolucję. A w naszym domu zachodzą tylko kosmetyczne zmiany Wikta zgoliła wąsy i wstawiła zęby. Celina przytyła trzy kilo. Mama wzięła udział w konkursie manikiurzystek i zajęła trzecie miejsce. Fabian śle pozdrowienia z wolności, a na święta zapowiedziała się Misia.

Jestem niespokojna. Tak długo w jednej skórze to ponad moją cierpliwość. Muszę coś wymyślić. Coś zmienić, zaryzykować.

Przefarbowałam włosy. Kupiłam psa. Zdałam egzamin na prawo jazdy. To wszystko za mało. Potrzebuję radykalnej przemiany! Emocji!! Namiętności!!! Obawiam się, że część z tych potrzeb kreuje mama i jej strofy, rodem z wenezuel­skich seriali. To znaczy, tak się pocieszam, bo w środku do­skonale zdaję sobie sprawę, o co mi chodzi. A raczej, o kogo. O kogo i gdzie.

Zdaje się, że w Patagonii trwa teraz wiosna.

-END-



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pisarzewska Katarzyna Halo, Wikta 01 Halo, Wikta
Katarzyna Pisarzewska Halo,Wikta! (P2PNet pl)
Katarzyna Pisarzewska Wikta,ratuj! (P2PNet pl)
Hunajn Ibn Ishak – wybitny chrześcijański pisarz i tłumacz dzieł greckich na język arabski (Katarzyn
Ewangelie Agrafa (wypowiedzi przypisane Jezusowi) u pisarzy muzułmańskich
Templariusze a katarzy, Templariusze
KAZANIE na dzień św katarzyny, Polonistyka, staropolka, średniowiecze
Agrafa - Wypowiedzi przypisane Jezusowi przez muzułmańskich pisarzy, Apokryfy Nowy Testament
WIZJA PIEKŁA W OBJAWIENIACH Bł KATARZYNY EMMERICH
Cudowny Medalik objawienia Katarzynie Laboure
Pisarze miejscy lwowscy jako testatorzy i spadkobiercy
mini mikro, ~WSB GDYNIA WSB GDAŃSK, 2 semestr, Mikroekonomia (wykłady) dr Katarzyna Gregorkiewicz
Maryl 2013 Kim jest pisarz w internecie
Plan Carycy Katarzyny - Polskę Zgnębić na Zawsze, ★ Wszystko w Jednym ★
Referat Autobiografia pisarza nie jest tylko chronologicznym zapisem jego życia

więcej podobnych podstron