WŁODZIMIERZ MACIĄG Czy Żeromski jest wielkim pisarzem?
DL 2000, nr 12 (170)
Czy Żeromski uprawiał szmirę? Czy istotnie nie umiał uwolnić się w swoich tekstach od szarży językowej, od układania dramatów w złym guście, gdzie bohater umiera z wzniosłym okrzykiem, a zhańbiona czystość szuka odkupienia w samobójstwie? Niemało jest takich scen w jego powieściach. Niemało jest opisów, w których pisarz traci kontrolę nad emocjami narratora i staje się nadwyrazisty - do granic estetycznej wytrzymałości. Z tego punktu widzenia łatwo Żeromskiego ośmieszyć. I łatwo go spreparować. Czy taki Tomasz Judym jest w ogóle do pomyślenia? Albo taki Przełęcki? A nawet Baryka? „Trzeba rozzrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości”. W językowym kształcie tej sentencji odsłania się pisarska osobowość Żeromskiego. Jest to swoisty przymus uwznioślania, nieodparta potrzeba krzyku (estetycznego) - bo tylko w ten sposób słowo dotrzeć może do otępiałej duszy słuchacza.
Dzisiaj budzi to sceptyczny uśmieszek. Te rozrywane rany, ta błona - odwołanie się do bólu ciała, do zmysłowego doznania cielesności - nasuwają oczywiście podręcznikową myśl o naturalizmie. Ale ta myśl nie wydaje się ciekawa. Ciekawa jest u Żeromskiego owa stale natężona potrzeba - nazwijmy to tak - podniesienia stopnia recepcji, potrzeba jakby gwałtu na świadomości czytelnika. Nie informacji, nie perswazji, nie zachwycania pięknostkami, nie zjednywania i nie dialogu. Żeromski zdaje się zakładać, że sztuka literacka mierzy się skutecznością owego gwałtu dokonywanego na bezwładności myślowej, na skostnieniu uczuciowym czytelnika. Można to wyrazić inaczej. Nowoczesna filologia specjalizuje się w opisywaniu dialogu, jaki toczy pisarz z czytelnikiem. Nie mówi ot, tak sobie, w próżnię. Świadomie albo nieświadomie wszelki autor modeluje sobie umysł odbiorcy. Pola jego uwrażliwień, obszary niechęci albo wstrętu. Co do niego dotrze, co pobudzi wyobraźnię? Autor może na czytelnika liczyć. Może czegoś się po nim spodziewać. Ale może także niechęć do niego żywić i może nim pogardzać.
Żeromskiego można czytać i rozumieć w ten właśnie sposób: że on swego czytelnika szuka i wciąż na nowo modeluje. Najpierw nie ufa mu. To znaczy, nie liczy na jego gotowość do porozumienia się, nie zakłada, aby zwykła, potocznym językiem wyrażona myśl do niego dotarła, poruszyła go. Bo jest to istota bezmyślna, a co najmniej do żadnych potrzebnych mu (pisarzowi) przeżyć niegotowa. Otępiała przez niewolę polityczną, znieruchomiała w swoich bydlęcych odruchach. Podobną niechęć do czytelnika literatury obserwujemy u wielu wybitnych ludzi pióra, Żeromski nie jest tu wyjątkiem. Zbiorowość polska miała bardzo złe oceny w oczach umysłów wybitnych na przełomie stuleci; to była norma. Poczytajmy pod tym kątem Brzozowskiego, Berenta, nawet Wyspiańskiego. Przyzwyczailiśmy się mówić, że w tej wyższości ludzi sztuki przejawił się styl epoki. Wyższość pięknoducha, niższość filistra. A może istotnie ta zbiorowość nie zasługiwała na nic więcej? I wybitny pisarz naprawdę doświadczał jej (filisterskiej) otępiałości?
Styl epoki, z pewnością. Ale warto usłyszeć dokładniej, kto i dlaczego zżyma się i gardzi tą nieszczęsną publicznością. Taki Przybyszewski gardził filistrem, ponieważ ten prostaczek nie wiedział, że w nagiej duszy mieszkają demony. Brzozowski żywił pogardę filozoficzną- że tamten tkwi w bezmyślności i nie czyta Sorela, Newmana, ani nawet Nietzschego. Wyspiański - że „byle polska wieś spokojna...” Żeromski natomiast... Żeromski nie mógł bez oburzenia patrzeć na ludzką krzywdę, nędzę i cynizm - jak się wtedy nazywało - „klas posiadających”. Na przyzwolenie na to wszystko, na przymus polityczny, na rusyfikację. Wielu było pisarzy, którzy gniewali się na świat zastany. Ale może w żadnym z nich ten świat zastany nie budził takiego gniewu, takiej wściekłości, tak dramatycznego poczucia bezsilności. Taki gniew i taka wściekłość szukają sobie różnych ujść. Zamieniają się na przykład w zimne szyderstwo: wiem, czego się po was spodziewać, oto, proszę, wasz sposób postępowania, wasze życie. Ale jeszcze częściej i skwapliwiej szukają ucieczki w iluzjach, w ideach wyniesionych ponad doświadczenie, w utopiach, w wartościach i ofiarach, ani nie doznanych nigdzie, ani nie dokonanych.
Cały świat prozy Żeromskiego zbudowany jest na podobnej strukturze sprzeczności, od ohydy i świństwa przenosi się nas jednym skokiem w regiony bezinteresowności i anielstwa, od gniewu i oburzenia tylko krok - i jesteśmy w obliczu czystego piękna. Być może dreszcz, jaki w nas wywołuje lektura pisarza (w naszych czasach już nie wywołuje, ja piszę o moich lekturach Żeromskiego) rodzi się z tego właśnie sprzężenia, czy też wyostrzenia: że jedno jest w drugim stale obecne, że oddzielić tych dwu pierwiastków nie da się w żaden sposób. Jak wiemy, sztuka europejska pozostawała całe wieki we władzy norm stylowych. Wzniosłość zakładała inne środki wyrazu niż przyziemność i trywialność. Wymienność w tej mierze była niedopuszczalna. I jeśli tę barierę zaczęto przekraczać, a potem burzyć - umysły wykwintne odbierały to jako kicz. Echa tego, wiele dziesiątków lat trwającego procesu wracają w tekstach Żeromskiego. W przebiegu wydarzeń, w rozwoju scen, w dramatyczności opisu czujemy zazwyczaj jakąś nieobliczalność, czekamy na jakiś skok: klimatu narracyjnego, uczuć bohaterów, jakichś nagłych decyzji albo wybuchów emocji.
Nie pytajmy, czy „tak bywa w życiu”. Może i bywa, ale pisarz nie musi się tym posługiwać jako środkiem rażenia czytelnika. A Żeromski tak czyni z upodobaniem, jakby nie miał innego sposobu, aby tego nawykłego do codziennej zupki czytelnika wyrwać z otępiałości, rąbnąć po oczach i zmusić do przyjrzenia się ludzkiej niedoli. Spiętrzenia podobne muszą być rzecz jasna przygotowane językowo, domagają się „krwi i łez” - i Żeromski nam tego nie szczędzi. I znów grozi mu kiczowatość. To znaczy, żeby to ująć najkrócej: Żeromski obdarzony był temperamentem tego rodzaju, że - aby się wyrazić - musiał sięgać po pierwiastki kiczu. Musiał, nie musiał, ktoś powie. Mam na podorędziu doświadczenie innego wybitnego pisarza, który nie umiał oprzeć się kiczowi, mianowicie Zygmunta Krasińskiego. W „Nie-Boskiej Komedii” zdarzają się sceny pod tym względem horrendalne, które z reguły wykreślane są w inscenizacjach. Wolałbym więc powiedzieć, że „zły gust”, jaki zarzuca się niektórym obrazom Żeromskiego, jest kwalifikacją z innego wymiaru rzeczy. Operowanie nieobliczalnością i nadwyrazistością stało się domeną groteski. Śmiech budzi, zamiast grozy. Jak owa dziewica z „Nie-Boskiej”, która na oczach widza z anioła przemienia się w poczwarę. „Stara, wracaj do piekła” - mówi Chór Złych Duchów w tekście. Autor „Zielonej gęsi” nie wymyśliłby lepiej. Formuła „serce nienasycone”, jaką posłużył się Stanisław Adamczewski w znanej monografii, dlatego zagnieździła się w mentalności zbiorowej, bo jest wyjęta z języka samego Żeromskiego. A potem stała się śmieszna i autor z niej w drugim wydaniu zrezygnował. Przez całe dziesięciolecia toczono w szkołach dyskusje pt: jak oceniasz decyzję doktora Judyma o zerwaniu z Joasią? Dzisiaj taka dyskusja byłaby od początku obśmiana.
Ze stylu literackiego Żeromskiego, z owej „żeromszczyzny” nie da się zatem wywieść przekonania o wielkości pisarza. Jego gniewy, jego zjadliwość, skierowane są ku zjawiskom odczuwanym jako historyczne, w znacznej mierze - przebrzmiałe. Apel do sumień czytelników - jako zasada narracji - nie budzi natchnienia piszących. Ja sam boleję, że stało się to wszystko anachroniczne i te same zjawiska, które były wyzwaniem dla talentu prozaika, utraciły siłę pobudzającą. Czy w literaturze Żeromskiego jest jeszcze coś więcej, co się nie zestarzało? Czy przetrwał on w tym sensie poza upodobania i urzeczenia swojej epoki?
Żeromski, zdeklasowane dziecko ziemiańskie, mściwy obserwator nowych oportunizmów, nowych karier i nowych podłości, zasługuje na uważną lekturę także dlatego, że zdawał on sobie sprawę z pewnego procesu „rozmywania się” zastanego wizerunku człowieka, indywidualności ludzkiej, podmiotowo rozumianej postaci literackiej. Zdawał sobie sprawę, czy też wyczuwał intuicyjnie, że świat ludzi, jaki przesuwał się wokół niego, przemieszczał i zmieniał, znajduje się w stanie dramatycznej niegotowości. I w tym zmieniającym się świecie ludzie zaczynają szukać prawdy o sobie samych, przestają wiedzieć, kim są i jacy są „naprawdę”, bo ujawniają się w nich jakieś nieoczekiwane i nieobliczalne cechy i odruchy. To wówczas przecież, na przełomie stuleci, psychologowie zaczynają kwestionować przeświadczenia o jakichś stałych temperamentach i charakterach i dojrzewa inna koncepcja osobowości: jako wiązki doznań kierowanej doraźnymi i przypadkowymi emocjami. I to, co jest fundamentem literatury klasycznej, od Sofoklesa poczynając, a na Flaubercie i Tołstoju kończąc, a co się nazywa wzniosie „odpowiedzialnością za własny los” - staje oto pod znakiem zapytania. Na czym opierać tę odpowiedzialność, skoro człowiek widział siebie wczoraj takim, dzisiaj owakim, a jutro jakim będzie? Ten proces rozmywania się osobowości, czemu towarzyszą próby uchwycenia niezmiennego centrum, rozciągnie się na wiele dziesięcioleci i trwać będzie do dzisiaj. Rozpoznawać go będą najwybitniejsi twórcy stulecia.
Żeromski miał ogromny zmysł historyczności i frapowało go zawsze, co dzieje się z ludźmi, kiedy się nagle znajdą w innych warunkach, w innym otoczeniu, w obliczu nieprzewidywalnych doświadczeń. Co się w człowieku ujawni, jakie ukryte skłonności określą w nowych okolicznościach jego osobowość, jego charakter? Jest takie wczesne opowiadanie Żeromskiego „O żołnierzu tułaczu”, którego bohaterem jest chłop pańszczyźniany dojrzewający po tułaczce w armii napoleońskiej do świadomości obywatela. Jedno z tych opowiadań, które dreszcz budzą. Ktoś sobie przyswaja i uwewnętrznia takie pojęcia, jak wolność, równość i braterstwo i wraca duchowo przemieniony do ugrzęzłej w feudalnych obyczajach ojczyzny. Jego upokorzenie, gdy zostaje potraktowany jak niewolnik i wychłostany. Jego bezsilność, jego wściekłość. Ale nie o Żeromskiego-socjalistę chodzi w tej chwili. Chodzi o wizję postaci, która okazuje się zdolna do uzyskania innej tożsamości. Innego wizerunku samego siebie. I razem z tym - innych wymiarów rzeczy, innej moralności. Dodajmy po cichu, że coś takiego nie mieściło się w głowie Sienkiewicza, nie mówiąc już o Kraszewskim. Niby nic wielkiego, a znaleźliśmy się w „innej wsi”. Co z tego podejrzenia, że osoba ludzka nie niesie w sobie żadnej stałej prawdy, uczyni proza historyczna, dowiemy się znacznie później od Teodora Parnickiego.
Można wyobrazić sobie, że odkrycie tego niesamowitego przecież zjawiska olśniło pisarza. Bo w toku dalszej twórczości dramatyczne przemiany tego rodzaju zaczyna wykorzystywać w kreacjach nowych postaci - i to z reguły postaci pierwszoplanowych. Nowi bohaterowie Żeromskiego zaczynają być - w różnym stopniu, na różnych płaszczyznach -właśnie poszukiwaczami prawdy o sobie samych. Klasyczny model, w którym bohater literacki wybiera się na wędrówkę w poszukiwaniu poznania i własnego losu, by w końcu wrócić do samego siebie, do symbolicznego domu, do opuszczonego kraju, do swych korzeni (jak się dziś mówi), to model promieniujący z „Odysei” i powtarzany przez legiony autorów aż do naszych czasów - ten model najwyraźniej przestał Żeromskiemu odpowiadać. Żaden z jego głównych bohaterów nigdzie nie wraca i nie miałby dokąd wrócić. Symboliczny świat trwałych domostw, trwałych więzi rodzinnych, plemiennych, środowiskowych -nie istnieje w wyobraźni Żeromskiego. Nie ma żadnej „przestrzeni trwałych wartości”.
Ale co istotniejsze, za tym rozkładem trwałej struktury świata następuje proces czysto duchowy: dojrzewanie trwałej struktury osobowości okazuje się niemożliwe. Los człowieka, jego wewnętrzne trwanie - okazują się procesem poszarpanym, są to strzępy bez ciągłości, jakaś busola wewnętrzna, „prawo moralne we mnie” - to są idee poszukiwane może i pożądane, ale tylko - iluzyjne. Weźmy takiego Judyma. Wydziedziczony plebejusz, całkowicie „bez korzeni”, szukający uzasadnienia dla wyczuwanej powinności - w pełnieniu jakiejś tam ofiary. Idea ofiary jest niezbędna, bo bez niej - grzęzawisko i wykolejenie. Ale co się dzieje, żeby tej utopijnej idei sprostać? Miotanie się, stany maniakalne („szewski gniew”), pokusy samobójcze, wreszcie jakieś szalone gesty skierowane przeciw samemu sobie. Przypomnijmy scenę referatu Judyma w salonie warszawskim, przed stłoczonymi lekarzami. Przecież ci ludzie mają go za szaleńca! Trzeba dokonać gwałtu na zdrowym rozsądku, żeby razem z autorem stanąć po stronie fantazjującego doktorka. Tego gwałtu domaga się od nas pisarz nieustannie i na nim opiera swój dialog z czytelnikiem. A co ten gwałt oznacza? Że człowiek może być takim, jakim sobie postanowi być. Pretekst musi być rzecz jasna szlachetny (choć nie zawsze, vide „Dzieje grzechu”), najważniejsze jest jednak jakieś postanowienie wewnętrzne, decyzja woli - i już stajemy się tym, kim chcemy.
Nader pomysłowo przedstawiony jest ten syndrom w „Przepióreczce”. Mamy tam bohatera, który z pełną świadomością wyrzeka się własnego wizerunku przyzwoitego człowieka o silnym instynkcie powinnościowym - w imię uratowania sprawy, której się oddał. Mój wizerunek społeczny nie ma znaczenia - mówi sobie Przełęcki i mogę się go pozbyć. Jeśli tylko zechcę, jeśli to się - z jakichś tam względów - okazuje potrzebne. Względy są rzecz jasna bardzo szlachetne. Ale sama decyzja autokreacyjna, sam ten gest: do dzisiaj byłem taki, a jutro, proszę, będę inny - ten gest skąd jest nam znany? Od Gombrowicza. To Gombrowicz uczy czytelnika, jak się innym przyprawia gębę, ale także i nade wszystko, jak się dokonuje aktu autokreacji. Kiedyś nazywano to strojeniem się w cudze piórka. Żadne tam cudze piórka. Wizerunek człowieka jest w naszym stuleciu uformowany na przekonaniu, że każdy może być kimś innym. Jeśli rację po temu stworzy sytuacja, jeśli zażąda tego ideologia, jeśli podyktuje to siła woli. Pokreślmy, że nie chodzi tu tylko o przemieszczenia w strukturze społecznej. Chodzi o samą osobowość, o wyznawane wartości, o rozumienie człowieczeństwa.
Na koniec pozostał nam Cezary Baryka. Jest to postać tak duchowo przygotowana, że może zagrać każdą rolę, tak w sensie politycznym, jak i społeczno-środowiskowym, a wreszcie -erotycznym. Gwałtowność charakteru - tu także - wszystko uzasadni i usprawiedliwi. Ta siła życia kształtująca zachowania bohaterów wiąże pisarza z epoką, ale potrzebna mu jest dla obrazu świata w szczególny i osobny sposób. Pod jego naporem walą się struktury społeczne, wybuchają rewolucje, ale - co dla nas najważniejsze - pod znakiem zapytania stają struktury osobowościowe. Człowiek uczy się wybierać wizerunek samego siebie, to znaczy dojrzewa do pojęcia maski, do rozumienia życia społecznego jako maskarady. Żeromski ten proces wyczuwał, chociaż równocześnie chciał zabezpieczyć przed nim swoich bohaterów. Sięgał więc do mitu powinnościowego, tak istotnego dla myśli przełomu wieków, dla Nietzschego, Bergsona czy Sorela - i w tym micie znajdował uzasadnienie dla kolejnych, choćby i szalonych, wyborów swoich bohaterów. Nie ma nic stałego poza powinnością- mówią swoimi decyzjami prawie wszyscy jego bohaterowie. Szukanie uzasadnień racjonalnych wymaga przejścia w inny wymiar rzeczy, może to być ojczyzna w niewoli, może być jakiś „dług przeklęty” (to Judym), a także namiętność miłosna, albo święty gniew w obliczu podłości. Żeromski jest wielkim pisarzem. Ponieważ wydobył ze swojej epoki jej najgłębsze i w perspektywie przyszłości - jej najdonioślejsze idee. Umiał nimi nie tylko zaniepokoić, ale i zachwycić czytelnika. Wywarł potężny wpływ na umysły kilku pokoleń - mówią szkolne podręczniki. Ale i coś jeszcze: jest nie do podrobienia.
Włodzimierz Maciąg