Stefan Chwin, „Hanemann”, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1995.
Spośród możliwych sposobów lektury tej powieści wybierzmy najpierw polityczny przebieg wydarzeń, nie najważniejszy może, ani najgłębszy, ale o tyle istotny, że wydarzenia toczą się u schyłku lat międzywojennych, później w czasie wojny i zaraz po wojnie. Mamy więc Gdańsk niemiecki najpierw, wolne miasto Gdańsk poddające się hitleryzmowi i niszczone kilka lat później przez wkraczającą Armię Sowiecką. Unicestwienie miasta — to jakby osobna sprawa powieściowa, do czego zaraz powrócimy. Tymczasem w przestrzeń dawnego Gdańska wchodzą inni ludzie, następuje jakby zmiana cywilizacji. Nowy porządek odsłoni wkrótce swoje oblicze, swoją sier-miężność, a na koniec swoją przemoc. Wielkie, ludne, bogate miasto jest teraz tylko miejscem do mieszkania i zdobywania środków do życia.
Ale miasto było niemieckie. Z katastrofąw wymiarze cywilizacji materialnej łączy się sprawa ludzi, ich obecności najpierw, później ucieczki, sprawa związków duchowych z krajobrazem, co przecież rodzi i żywi kulturę. Pytanie o tzw. sprawiedliwość dziejową odsyła powieść ideologom, tu nie o rewindykacjach politycznych mówi się, tylko przemienności historii i ludzkich wysiłkach dania sobie z tym rady. Ewakuujący się niemieccy gdańszczanie tracą o wiele, wiele więcej, niż zyskują polscy przybysze. Pamięć nieszczęść łączy w pewnym sensie pozostałych przy życiu, nawet zbliża ich do siebie. Nie liczą się języki ani paszporty, liczy się życie jako droga odzyskiwania nadziei.
W tej wizji niszczonego, a wciąż przecież niezniszczalnego życia, w wizji człowieczeństwa osaczonego i bezsilnego i wbrew przemocy budującego swoje małe przestrzenie trwania, powieść osiąga swoją wysoką rangę. Powieść zdaje się szukać takiego wymiaru rzeczy, gdzie uprzedzenia polityczne, narodowościowe i klasowe przestałyby mieć znaczenie. O co chodzi? O ludzi? Czy raczej o pewne modele. O pewne wzory kulturowe, które niszczy bezmyślna obojętność kolejnych wydarzeń? A może o pewne obrachunki i rewizje wewnętrzne, o daremność ludzkich przywiązań, o nieuchronność godzenia się z tym, co konieczne? Autor zdaje się próbować tonu epickiego w pierwszej części powieści i przypomina wtedy Tomasza Manna. Całą gromadkę postaci wprowadza do tekstu, a co bardziej może rzuca się w oczy, pewien obraz rzeczy, przedmiotów, powiązań, cenności, rysuje przed nami (o których dowiemy się wkrótce, że uległy zagładzie). I tak je rysuje, jakby czekały one na zniszczenie. Wszelki szczegół staje się ważny, skoro okaże się nietrwały. I każdy drobiazg uratowany z zagłady, przemówi do nas później i opowie swoją historię. Czytając pierwsze rozdziały miałem wrażenie, jakbym rozpoczynał długą i niespieszną podróż w regiony wielkiej opowieści.
Ale tego tonu epickiego autor jakby nie chciał prowadzić za długo i obietnica rozdziałów początkowych zostaje zaprzeczona. Ta zmiana stylu była dla mnie przykrą niespodzianką. Ale o to zapewne chodziło autorowi": że świat Tomasza Manna już oto przestaje istnieć. Ten zaś, który się wyłania, wymaga innego języka. Teraz rodzi się pytanie o warunki przetrwania, o cenę przetrwania. Czy zagłada świata, do którego należało się, który dawał poczucie tożsamości, niszczy także samych ludzi? Tytułową postacią powieści jest człowiek, który w obliczu wrogiej inwazji nie chce pogodzić się z nieuchronnością ucieczki. Wcześniej traci ukochaną kobietę. W tej decyzji pozostania w mieście jest rezygnacja, jakby nielojalność, czy nawet zdrada wobec współplemieńców? Ale jest i jakaś wierność i jakaś nadzieja. Wobec kogo? Autor wprowadza do powieści wspomnienie o samobójstwie Witkacego. Ale w przeciwstawieniu tym nie chodzi mu, jak rozumiem, o konfrontację dwu wyborów. Powieść zadaje raczej pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości. Doświadczenie zagłady niesie zwątpienie w ludzki świat wartości, ale czy zwątpienie podobne odbiera obowiązek życia? Tytułowa postać powieści wydobędzie się stopniowo z duchowej zapaści — odbieram ten proces jako główne przesłanie powieści.
Ponieważ znajdzie otoczenie ludzi, którym udaje się zachować nadzieję. Fundamentem dla tej nadziei jest więź rodzinna, siła, jaką daje poczucie wspólnoty rodzinnej i sąsiedzkiej. W ten sposób autor okazuje się kontynuatorem wskazań „Traktatu moralnego” Miłosza.
„Oto twój świat na ostrzu miecza:
Zrywa się wiatr, na trawie wznieca
Uschniętych liści małe wiry,
Gołębie się nad daszek wzbiły.
Zaszczekał pies, przebiegło dziecko,
Ktoś komuś daje znak chusteczką.
Oto twój świat. On jest na szali.
Politycy grę już przegrali.”
Narrator powieści zachowuje wiarę (czy autor także?), że w obliczu wielkich katastrof, jakie niosą wojny, można, czy nawet należy zachować wiarę w ten świat, gdzie „ktoś komuś daje znak chusteczką". Że ten właśnie świat pozwolił odnaleźć się Hanemannowi.
Ale to nie jest świat historycznej kultury. Te kultury ulegają katastrofom, którymi żywi się rozpacz. Upadek tych kultur może być materiałem wielkiej epiki, jak u Manna, jak u Lampedusy. O ile pamiętam, istnieje nawet teoria, że wielka epika powstać może tylko na gruzach ginącej formacji. „Ostatni, co tak poloneza wodzi". Nie lubię wprawdzie teorii, które sugerują żerowanie sztuki na ludzkich nieszczęściach, ale teoria ta ma wiele świadectw.
Jeszcze inny wymiar powieści zasługuje na refleksję: zagadnienie duchowej tożsamości, tak modne dzisiaj. Wchodząc w przestrzeń opowieści, wchodzimy w chaos kulturowy, gdzie ludzie zmuszani są do zrywania więzi z tym, co kochają do porzucenia domostw i wędrówek w nieznane, do zmiany masek i konwenansów, słowem — do rozluźnienia owych związków, które dla Gombrowicza np. są „uwięzieniem". W powieści jest zmuszająca do zapamiętania scena zasiedlenia obcego domu: młode małżeństwo przesiedleńców stacza niemal walkę o mieszkanie z akurat napotkanymi szabrownika-mi, przypadkiem ratują przy tej okazji życie zrezygnowanemu Hanemannowi. Chodzi tu o sytuację znamienną dla czasu „po katastrofie", kiedy to wszelkie konwenanse kulturowe przestają się liczyć i do walki o przetrwanie staje jakby „nagi" człowiek, istota pozbawiona „tożsamości kulturowej”, którą kieruje sam instynkt życia. Ale to nie jest przecież zwierzę, w którym wyzwala się drapieżnik! W okolicznościach utraty więzi z konwenansem kulturowym w człowieku odsłania się jakaś inna ludzka istota, która zdolna jest przecież do „rozpoznania się we własnej godności". Zjawisko to ilustrować mogą niektóre wojenne wiersze Miłosza (choćby „Naród”), gdzie doświadczane bardzo dobitnie zdziczenie ludzkie zatrzymuje się jednak na jakiejś granicy.
I nagle okazuje się, że nie wśród bestii jesteśmy, ale wśród ludzi! Ktoś kogoś broni, ktoś kogoś ratuje. W imię czego?
Kiedy więc upierają się niektórzy, że człowiek „wykorzeniony", albo „pozbawiony tożsamości" przestaje być dla siebie moralnym strażnikiem i myśli o przetrwaniu „za wszelką cenę" (niektórzy chcą tak czytać opowiadania oświęcimskie Borowskiego) — razem z autorem tej powieści sądzę, że mylą się i to bardzo głęboko. Bo powieść zdaje się sugerować, że kultury są śmiertelne (słynne zdanie Valery'ego), ale nie jest śmiertelne człowieczeństwo. To znaczy, że fundament człowieczeństwa ma jakieś inne, jakby „pozakulturowe” wymiary, ale lepiej byłoby unikać okazji, kiedy muszą się one odsłaniać.
Chciałem powiedzieć tyle, że w tym potoku błahych, czasem idiotycznych książek, z jakimi mamy do czynienia, powieść Stefana Chwina o gdańskim Niemcu, który wolał pozostać w mieście, zamiast iść na wojenną tułaczkę, wydała mi się powieściąz prawdziwego zdarzenia. Ma ona jeszcze swoje ostrze polityczne, ale o tym pisać nie będę, żeby nie budzić zmory głupiego człowieka.
Stefan Chwin
Urodził się w 1949, prozaik i eseista. Autor z entuzjazmem przyjętej przez czytelników i zatytułowanej od nazwiska głównego bohatera powieści "Hanemann". Chwin pisze też powieści fantastyczno-przygodowe dla młodzieży, które ilustruje własnymi grafikami. Jest także autorem książek krytycznych i historyczno-literackich. Mieszka w Gdańsku i pracuje na tamtejszym uniwersytecie. Laureat nagrody im. Andreasa Gryphiusa - jednego z najważniejszych niemieckich wyróżnień literackich.
Pierwsza powieść Chwina, "Historia pewnego żartu", jest powrotem do świata dzieciństwa, naznaczonego pamięcią o czasach Stalina oraz aplikowaną w szkole i w domu pamięcią o czasach Hitlera. Stanowi próbę rekonstrukcji gdańskich miejsc i zdarzeń, które po latach zmieniają się w skarb duchowej genealogii, w prywatny mit literacki. Powraca tu pamięć ran, urazów i urzeczeń, powracają fascynacje obcością i bliskością polsko-niemieckiego sąsiedztwa.
W "Hanemannie" Chwin opowiada o losach Wolnego Miasta Gdańska w latach trzydziestych, w czasie wojny i po niej, kiedy to miasto dostaje się pod polską administrację. W tej powieści, pod kamiennym spojrzeniem Ducha Dziejów rezydującego najpierw w ratuszu opanowanym przez nazistów, a potem w komunistycznym Urzędzie Bezpieczeństwa, gdańscy Robinsonowie ocalali z katastrofy oraz nowi przybysze, repatrianci ze wschodu, próbują ułożyć swe życie na nowo. Śmierć ukochanej, która utonęła w katastrofie stateczku pasażerskiego przy molo w Glettkau-Jelitkowie, naznacza Hanemanna, profesora anatomii, bardziej niż wojenna zagłada Gdańska. Odtąd nic już nie przynosi pocieszenia.
Opisany przez Chwina z prawdziwą maestrią świat rzeczy, ginących w pożarach, bezwolnie przechodzących w cudze ręce, niszczejących w obcym otoczeniu, jest tylko jeszcze jednym symbolem pustki i opuszczenia, obcości świata i niepowrotności przeszłości. W swoją opowieść włącza Chwin historię sławnych samobójstw: Kleista i jego przyjaciółki, Henrietty Vogel, oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza i jego towarzyszki życia. Te obrosłe legendą śmierci są jak zagadka, ćwiczenie zadane do medytacji: "może prawdziwą sztuką jest umrzeć w porę?" - zapytuje siebie po latach Hanemann. Na to pytanie pada odpowiedź w powieści: udzieli jej Hanemannowi, młoda kobieta, której życie sprzęgnie się na krótko z jego życiem.
"Podczas pracy nad 'Hanemannem' wiele razy miałem dziwne wrażenie, że wchodzę do świata w którym już kiedyś byłem, że rozpoznaję dawne miejsca, ulice, drzewa, przedmioty, ludzi. Tak jakbym to wszystko już kiedyś widział." (Stefan Chwin)
Źródło: www.polska2000.pl, Stowarzyszenie Willa Decjusza, 2001
Książki Stefana Chwina "dobrze się czyta". "Dobrze" to nie znaczy łatwo. Znaczy to, że opór stawiany przez materię opowieści i przez rozwiązania formalne, opór nie od razu wyczuwalny, choć niewątpliwy, miast powstrzymywać, zachęca do lektury, wciąga w głąb narracji i budzi w nas umiejętności, których sami się po sobie nie spodziewaliśmy. Najważniejszą zaletę tych utworów należy tedy ująć sprzecznie: misternie skonstruowane, zapraszające do smakowania, obiecujące pozornie łagodną wyprawę w świat fikcji, w istocie zarażają życie wątpieniem.
W pierwszej spośród literackich książek, na poły autobiograficznej "Krótkiej historii pewnego żartu", wątpienie to przybrało naiwną postać pytań zadawanych przez dziecko. Jednak mimo niewinnego źródła pytania same podważały dwie oczywistości świata dorosłych: znaczenia przez nich stanowione i zasadę konieczności dziejowej. A ponieważ rzecz dzieje się tuż po wojnie w Gdańsku, tedy dziecięce wątpienie kwestionowało podstawowe narzędzia, jakimi nowa władza wprowadzała ład i sprawowała kontrolę: narzędzie ideologiczne, które dzieliło rzeczy na dobre i złe, oraz narzędzie dziejowe, które uznawało historię za nieodwracalną. Chwin, rekonstruujący spojrzenie dziecka, przedstawiał swoje dzieciństwo jako proces odkrywania kolejnych warstw czasu, które utworzyły gdański palimpsest. Składały się nań różne kultury (niemiecka, polska, kresowa), różne wyznania (protestanckie i katolickie) i przeciwstawne sobie estetyki (stalinowska, hitlerowska, mieszczańska).
Inną, obszerniejszą i poważniejszą postać przybrało wątpienie egzystencjalne w powieści "Hanemann". Jej akcja zaczyna się tuż przed II wojną; przedstawia ona losy gdańskiego Niemca, który po śmierci ukochanej, Luizy Berger, zapada w stan wieloletniego odrętwienia. Jakiś czas potem jednak budzi się do życia: najpierw zapobiegając samobójstwu kobiety mieszkającej w tym samym domu, potem angażując się w los niemego chłopca przygarniętego przez współlokatorów, w końcu zaś uciekając z obojgiem przed aresztowaniem. Hanemann przeszedł zatem od głębokiego zwątpienia w wartość życia do jego afirmacji. Pierwotna rezygnacja z "obrony życia" była zrozumiała nie tylko w kontekście śmierci Luizy. Wszystko, co Hanemann postrzegał, wskazywało bowiem, że życie jest nie tylko niekonieczne (a więc pozbawione nadrzędnej racji), lecz również nieskończenie ułomne: zaczyna się bez próśb o istnienie, a kończy wbrew nim, nie daje się poznać, składa się z tęsknot, których nie potrafimy nazwać i ukoić, trwa narażone na liczne ciosy, którym nic nie potrafimy przeciwstawić, a jego podstawową zawartością - i jedynym doświadczeniem, które rzeczywiście dotyka wszystkich - jest doświadczenie braku, ubywania i wygnania.
Zwątpienie pojawiające się w powieści "Esther" ma najszerszy zasięg, zagarnia całość istnienia. Oto po pytaniu "Co znaczy istnienie?" ("Krótka historia") i po pytaniu "Dlaczego raczej życie niż śmierć?" ("Hanemann"), trzecia książka pyta: "Czy można pokonać śmierć?". Bohaterka powieści, panna Esther jest wcieleniem sprzeczności życia - jego jasnej i mrocznej strony: uosabia radość istnienia, horacjańską umiejętność cieszenia się chwilą i urok niezakorzenienia, lecz także łagodną zadumę i złą melancholię, beztroskę i nieświadome okrucieństwo braku przywiązania, i jeszcze mroczną potęgę woli, która szuka swego potwierdzenia w samozatracie. Chwin sugeruje, że w cierpieniu doświadczamy nie tylko wartości życia, lecz także dotknięcia nicości. "Esther" mówi o nieoczywistości istnienia zarówno od strony mnogich imion nicości, jak i od strony sposobów ocalenia.
Mimo że akcja tej powieści rozgrywa się w pierwszych latach naszego wieku w Gdańsku, Stefan Chwin nie przejmuje się realiami i nie troszczy o prawdopodobieństwo. "Złotego pelikana" łatwo pomylić z realistyczną powieścią obyczajową traktującą o tym, jak to pewien poważany wykładowca prawa stał się żebrakiem i doświadczył najciemniejszych stron rzeczywistości. Tymczasem ambicje pisarza są dużo większe - Chwin stworzył współczesną przypowieść, rodzaj legendy wzorowanej na średniowiecznej opowieści o św. Aleksym. Oto Jakub, główny bohater tej paraboli, jest przekonany, iż na skutek jego pomyłki w trakcie egzaminu wstępnego niedoszła studentka z rozpaczy popełnia samobójstwo. Zdarzenie to - choć jest tylko domysłem przewrażliwionego Jakuba - dręczy bohatera, zmienia jego życie w koszmar. Dzieje upadku nobliwego profesora są jedynie fabularnym pretekstem, gdyż to, co najważniejsze w tej książce, ma charakter dyskursywny i refleksyjny. Chwina interesuje bowiem kondycja moralna współczesnego człowieka. Pisarz pyta o to, co się stało z duszą dzisiejszego człowieka, z jego religijnością, poczuciem odpowiedzialności i sumieniem. Z książki tej wydobywa się głos protestu, którego nie można zlekceważyć, protestu przeciwko światu bez Boga, miłości i wrażliwości.
Jednakże powieści Chwina nie należą do utworów z tezą: są raczej mądre niż pouczające i raczej podniosłe niż budujące. Spowija je aura smutku, melancholii i nierozstrzygalności, stanowiących o uroku narracji. Jego książki rozpoznajemy po starannych opisach, które zagarniają wielość rzeczy, lecz nie gubią z pola widzenia szczegółu; po drobiazgowych przedstawieniach, które zabiegają o bogactwo przedmiotu; po długich zdaniach, które mają pomieścić w sobie cały świat i unaocznić nierozłączność zjawisk; po spokojnym rytmie składniowym, który odzwierciedla upragniony rytm spowolnionego życia. Ale w tych epickich dowodach czułości dla istnienia zamieszkało zwątpienie: zdania są długie, ale pełno w nich znaków zapytania; opisy są staranne, ale nigdy nie brakuje w nich akcentowania niepewności; zjawiska łączą się ze sobą, ale nieskończoność ich powiązań uświadamia, że pełne przedstawienie zawsze umknie literaturze; rzeczy i ludzie zostają obdarzeni wyrazistymi cechami, ale w ślad za tym idą wieloznaczne sugestie, które nigdy nie dadzą się rozstrzygnąć; rytm narracji toczy się wolniej niż życie, ale zakłócają go mnogie przerywniki. Dzięki temu Chwin osiąga jednak zamierzony cel, a mianowicie przekonuje, że jeśli istnienie jest kruche, ułomne i nieoczywiste, tedy jedyną rzeczą, jaką można zrobić, jest opowiadać o kruchości. Wtedy mówienie staje się podniosłą formą przemijania.
Źródło: Instytut Książki w Krakowie, wrzesień 2004
Bibliografia:
"Krótka historia pewnego żartu. Sceny z Europy Środkowowschodniej", Kraków: Oficyna Literacka, 1991.
"Hanemann", Gdańsk: Marabut, 1995.
"Esther", Gdańsk: Tytuł, 1999.
"Wspólna kąpiel", Gdańsk: Tytuł, 2001 (współautor: Krystyna Lars).
"Złoty pelikan", Gdańsk: Tytuł, 2003.
"Kartki z dziennika", Gdańsk: Tytuł, 2004.
"Żona prezydenta", Gdańsk: Tytuł, 2005.
"Dolina Radości", Gdańsk: Tytuł, 2006.
"Dziennik dla dorosłych", Gdańsk: Tytuł, 2008.
powieści dla młodzieży:
Max Lars [pseud.], "Ludzie-skorpiony", Bydgoszcz: Pomorze, 1984.
Max Lars [pseud.], "Człowiek-litera. Przygody Aleksandra Umwelta podczas akcji specjalnej w Górach Santa Cruz", Bydgoszcz: Pomorze, 1989.
książki historycznoliterackie:
"Bez autorytetu (szkice)", Gdańsk: Wydawnictwo Morskie, 1981 (współautor: Stanisław Rosiek).
"Romantyczna przestrzeń wyobraźni", Bydgoszcz: "Pomorze", 1989.
"Literatura a zdrada : od Konrada Wallenroda do Małej Apokalipsy", Kraków: Oficyna Literacka, 1993.
tłumaczenia:
niemiecki: "Tod in Danzig / Hanemann", Berlin: Rohwolt, 1997. "Die Gouvernante / Esther", Berlin: Rohwolt, 2000.
rosyjski: "Hanemann", Moskwa: Meżdunarodnaja Literatura, 1997.
Zimą 1945 roku wojska radzieckie zbliżały się do Gdańska. Niemcy w panice opuszczali miasto; przy Lessingstrasse 17 trwało gorączkowe pakowanie. "Pani Walmann! - Liselotte Peltz [...] woła niespokojnie pod oknem. - Co należy wziąć ze sobą, czy mówili, co należy wziąć ze sobą? [...] A Elsa Walmann odpowiadała zza uchylonego okna: Tylko to, co niezbędne, pani Peltz, tylko to, nic więcej, niech pani nie bierze rzeczy niepotrzebnych". Córki Walmannów, Maria i Ewa, gotowe do drogi, biegały po domu i ogrodzie, każda ubrana w dwa płaszcze, letni i zimowy, które miały chronić je przed mrozem w czasie kilkudniowej podróży w głąb Niemiec. Pani Walmann otworzyła szafę i bezradnie popatrzyła na pościel i ubrania. "... z uciskiem w piersiach zanurzyła dłoń między chłodne białe płótna, kruche kwieciste kretony, miękkie flanele, luźne bawełny, odnajdując pod palcami delikatne różnice, których dotąd nie odczuwała [...] Prześcieradła pachniały tą łagodną suchą jodłową wonią, i pani Walmann, z trudem powstrzymując łzy, pogłaskała uginające się pod dłonią płótno [...] Ale teraz nie było już czasu na poprawianie ułożenia poszewek, wygładzanie dłonią nagromadzonych prześcieradeł, teraz trzeba było z tych równiutkich spiętrzeń wyciągnąć to, co najpotrzebniejsze, i rzucić na czerwoną poszwę rozpostartą pod oknem".
Sąsiednie mieszkanie opuszczali Schultzowie. Erich Schultz tłukł talerzyki i salaterki, przewracał meble, bagnetem ciął oparcia foteli. Żona chwytała go za rękę: "Przecież tu jeszcze wrócimy! Nie rób tego [...] przerażonym wzrokiem wodziła za skaczącymi błyskami bagnetu, ale on nie widział jej łez, wyszedł do przedpokoju i spokojnie, raz za razem, metalową główką rękojeści bił w taflę lustra, aż pękła gwiaździstymi liniami. [...] Pani Schultz próbowała go odciągnąć, ale tylko wyszeptał z przyciskiem: Nie dostaną niczego rozumiesz? Czy ty myślisz, że ja mógłbym mieszkać w domu, w którym żyłoby to wschodnie bydło? Przecież nie weszłabyś nigdy do wanny, w której kąpałby się przed tobą jakiś świński Polak ze swoją zawszawioną żoną [...] Przecież nie będziesz jeść z talerzy, z których oni będą żreć. Niczego im nie zostawimy, niczego!"
Razem z rodziną Walmannów dom opuścił Hanemann, samotny lekarz. Dotarli do portu, skąd transportowiec "Bernhoff" miał zabrać niemieckich uciekinierów. Był mróz, wokół spadały pociski artyleryjskie, płonęły kolejne obiekty, słychać było krzyki i płacz. Gdy do pomostu podpłynął holownik, Hanemann na zardzewiałej burcie dostrzegł zatarty napis "Stern". Kilka lat przed wojną, w katastrofie małego spacerowego statku "Stern", zginęła jego ukochana, Luiza Berger. Hanemann oprócz tragedii przeżył szok - dowiedział się o śmierci Luizy w momencie, gdy mając przystąpić do sekcji zwłok anonimowej ofiary, ujrzał na stole w prosektorium ciało kobiety, którą kochał. W dodatku, jak się okazało, przy Luizie znaleziono ciało jakiegoś mężczyzny...
Hanemann nigdy nie przyszedł do siebie po tej tragedii; nie wrócił do pracy w Instytucie Anatomii (został wyrzucony z powodu napięć na tle narodowościowym?). Nie podjął też innej pracy; nie musiał - dom przy Lessingstrasse przynosił mu wystarczające dochody. W styczniu 1945 roku Hanemann stracił siostrę; uciekając z Gdańska był człowiekiem złamanym. Wyruszył z innymi, choć właściwie nie chciał opuszczać miasta - nie miał żadnej rodziny w Niemczech. W porcie bolesne wspomnienie sparaliżowało go; gdy uderzył kolejny pocisk, Hanemann stracił przytomność. Nie był ranny, mógł odpłynąć następnym holownikiem, ale wrócił do domu.
Kilka dni (tygodni?) później do Gdańska przyjechali Polacy z Warszawy, Wilna i Lublina. Polacy z Wolnego Miasta Gdańska do nowych Polaków "odnosili się z uprzejmą powściągliwością, tak jakby lata spędzone w mieście, w którym osobiście (to podkreślali) dzień po dniu trzeba się było ścierać z wrogim żywiołem, nie tylko wzmocniły i wzbogaciły duszę, lecz i naznaczyły każdego, kto przeżył, jakimś wywyższającym stygmatem. Wszystko, co wnieśli do Gdańska nowi Polacy, pan J. uważał za rozwodnione i podejrzane. Bo przecież, gdyby coś się stało, gdyby oni wrócili raz jeszcze, czy ta nowa polskość [...] miałaby w sobie dość siły, by przetrwać jak tamta we Freie Stadt?"
Do domu przy Lessingstrasse weszli rodzice narratora; on sam miał się narodzić kilka tygodni później. Państwo C. pochodzili z Warszawy; przeżyli powstanie. Hanemanna poznali w drastycznych okolicznościach: jego mieszkanie plądrowali polscy żołnierze, znęcając się nad nim samym: "Do Hanemanna zbliżył się mężczyzna w uszatce [...] i leniwym, krzywym ruchem pchnął go w pierś dłonią w wełnianej rękawiczce [...] ojciec zobaczył czyjąś stopę w wysokim bucie z ciemnożółtej skóry - ktoś zgniatał obcasem muszle rozsypane na dywanie [...] ten wyższy, w uszatce, wziął do ręki szarą filiżankę ze złotym brzeżkiem, podniósł ją ku twarzy Hanemanna i zgniótł w palcach jak wielkanocną wydmuszkę [...] Ojciec [...] zobaczył, jak twarz Hanemanna blednie".
Pan C. kazał intruzom wynieść się; usłuchali, choć byli zdziwieni: "Coś pan, nie widzisz, że to Szwab?" Rodzice narratora zajęli mieszkanie Walmannów; nowa gospodyni była osobą równie subtelną, jak poprzednia: "chciała włożyć mydło do żelaznej mydelniczki zawieszonej na brzegu wanny, ale zobaczyła, że leży tam już płaskie, wyschnięte mydełko [...], więc wyjęła różowy płatek z drucianego koszyczka, przez chwilę - nie wiedząc co z nim zrobić - trzymała w palcach, potem położyła go na szklanej półce pod lustrem [...] Do koszyczka włożyła swoje mydło: żółtawe, o szarym odcieniu i szybko opłukała palce. Odruchowo sięgnęła mokrą ręką po spłowiały ręcznik wiszący na haczyku, ale spostrzegłszy wyszytą niebieską nicią literę W, cofnęła palce. Po chwili wahania zdjęła go z haczyka i włożyła do szafki. Na haczyku zawiesiła swój - biały z zielonym paskiem". Potem państwo C, chociaż wszystko było czyste i wykrochmalone, gotowali poszwy i prześcieradła z monogramem W.
Od Hanemanna, który dostał z Niemiec list od swojego dawnego asystenta, Retza, państwo C. dowiedzieli się, jaki los spotkał Walmannów. Pokład "Bernhoffa" został ostrzelany, a potem transportowiec zderzył się z łodzią podwodną (?); okręt zaczął tonąć, płonąc jednocześnie. Tuż przed zatonięciem pan Walmann wrzucił do wody córki i żonę, ale żadna z nich nie wypłynęła, a on nie zdołał ich odnaleźć. Udało mu się dopłynąć do łodzi pełnej rannych, lecz marynarz uderzył go wiosłem w głowę.
Hanemann postanowił pozostać w Gdańsku, choć był nękany i nakłaniany do wyjazdu przez Urząd Bezpieczeństwa. Funkcjonariuszy UB niepokoił list od Retza, który Hanemann dostał przez pośrednika (a więc nie został ocenzurowany), jak również fakt, iż niemiecki lekarz świetnie mówił po polsku. Nie na wiele zdało się tłumaczenie, że Hanemann jest trójjęzyczny - rodzina jego matki pochodziła spod Poznania, a ojciec - z Alzacji. Na razie dano mu jednak spokój - pozostał w swoim domu przy Lessingstrasse, która teraz nazywała się ulicą Grottgera. Najpierw, jak inni Niemcy, sprzedawał sztućce, srebra i książki, potem, proszony przez sąsiadów i dawnych znajomych, zaczął udzielać lekcji niemieckiego. Uczył także narratora; czasem znużony ćwiczeniami gramatycznymi, Hanemann czytał uczniowi niemieckie książki.
Jedną z nich były listy Kleista; nauczyciel opowiadał też o życiu i samobójstwie dramaturga. W takich chwilach twarz Hanemanna łagodniała, jak wtedy, gdy patrzył na zdjęcie, przedstawiające go z Luizą Berger na molo w Glettkau. Pan J.- Polak, znajomy z przedwojennych czasów, opowiedział Hanemannowi o samobójstwie Witkacego. "On też nie chciał przyjąć świata, który nadchodził. Tak samo jak Kleist". Hanemanna nie to jednak pociągało w historiach Kleista i Witkacego. "Wciąż słyszał ostatnie słowa malarza: Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego. Myślał nadal o Luizie - o tym, że umierając, zostawiła go samego.
Kilka lat po wojnie w mieszkaniu państwa C. zjawiła się młoda kobieta - Hanka; opiekowała się synem państwa C. i prowadziła ich dom. Wszyscy mówili, że jest Ukrainką, ale pan C. w to powątpiewał. Przeszłość Hanki spowita była tajemnicą, a ona sama nie chciała jej wspominać. Mówiło się, że przyjechała transportem z Przemyśla, że przeszła straszne rzeczy, że była w lesie. Pewnego dnia, już w Gdańsku na ulicy Grottgera, Hanka próbowała popełnić samobójstwo. Uratował ją Hanemann, który poczuł zapach gazu. Po wyjściu ze szpitala Hanka postanowiła opuścić dom państwa C. Gdy pan C. zasugerował, że powinna pożegnać się z Hanemannem, Hanka przebrała się, zrobiła jaskrawy makijaż (nigdy dotąd nie widziano, by się malowała) i w butach na wysokich obcasach udała się do mieszkania sąsiada. Po chwili pan C. musiał interweniować, bo Hanka krzyczała i biła Hanemanna - miała pretensje, o to, że ją, wbrew jej woli, uratował. Ta manifestacja wdzięków kobiecych, połączona z wybuchem agresji, była niezrozumiała dla państwa C. i dla samego Hanemanna, dotąd bowiem relacja Hanki z sąsiadem sprowadzała się do sąsiedzkiej uprzejmości. Po tym incydencie, który na krótko obudził Hanemanna z otępienia, Hanka spała przez dobę, a wydobrzawszy, pozostała u państwa C.
Pewnego dnia Hanka przyprowadziła na ulicę Grottgera głuchoniemego chłopca, Adama. Chłopiec występował jako mim na placu koło dworca. "Ukłonił się, zapalił niewidzialne cygaro, gasząc paroma strzepnięciami niewidzialną zapałkę, przeliczył niewidzialne banknoty, które sfrunęły z nieba, z pańską nonszalancją oparł się na niewidzialnej lasce." Adam żył z wrzucanych do kapelusza datków, a o jego przeszłości wiadomo było jeszcze mniej niż o przeszłości Hanki. Chłopiec zamieszkał na ulicy Grottgera; Hanemann nauczył Adama i Hankę języka migowego - przed laty, jeszcze w czasie praktyki lekarskiej w Berlinie, brał udział w seminarium z podstaw teoretycznych tego języka.
Którejś nocy pan J. ostrzegł Hanemanna o niebezpieczeństwie grożącym jemu, Hance i Adamowi; chłopca miano odesłać do domu dziecka. Rano wszyscy troje, choć każde osobno, opuścili dom przy Grottgera. Spotkali się koło dworca; nigdy nie wrócili do Gdańska.
Niemymi, biernymi świadkami historycznych zawirowań były rzeczy; przechodziły z rąk do rąk. "Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw. Nie były po żadnej stronie. Cierpliwie oddawały się w nasze ręce. Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę. Dopiero wtedy, w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu. Bo przecież naprawdę były niewidzialne. Któż pamiętał barwę powietrza, światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf".
Stefan Chwin: HANEMANN
Historia rozpoczyna się 14 sierpnia w Gdańsku (podczas II wojny światowej). Hanemann jest pracownikiem Instytutu Anatomii; jego asystent to Martin Retz (noszący zawsze w neseserze gipsową twarz jakiejś dziewczyny). 14 sierpnia w Glettkau zatonął mały statek spacerowy „Stern”. Podczas wydobywania zwłok okazało się, że jedna z ofiar zginęła nieco wcześniej przed zatonięciem statku. Ma to zbadać Hanemann. Kiedy zobaczył twarz ofiary, okazało się że była to Luiza Berger. Miała różową pręgę na szyi. Retz zgodnie z poleceniem H przystąpił do sekcji. W tym momencie H bez słowa wyszedł i wrócił do swego mieszkania w domu na Lessingstrasse 17 (to zajście stało się to przyczyną licznych plotek). Luiza była kochanką H. W czwartek mieli wyjechać do Königsbergu. Przedtem Luzia chciała odwiedzić siostrę w Zoppot i wsiadła na feralną wycieczkę.
Kilka dni później H odwiedziła Anna, siostrzenica. Narzeka na plotki o Hanemannie i Luizie. „Zapomnij o tym, co się stało. Tak dłużej nie można żyć”. H nie skorzystał jej zaproszenia, by odwiedzić rodzinny dom.
Nie wrócił także do Instytutu (ale nie z powodu Luizy). Jak wiele lat później w Sztokholmie opowiadał narratorowi Franz Zimmermann: Wyrzucono go stamtąd za kąśliwe uwagi na temat pochodów NSDAP, Poza tym nie H bywał w „niedobrym domu na Długim Pobrzeżu”, gdzie spotykali się ludzie nieprzychylni dyktaturze hitlerowskiej. Wg. Pani Stein (sąsiadki H i plotkarki): H nie wrócił do Instytutu z powodu Luizy - widziała przypadkiem jak raz H całował ręce Lizy w gasthausie, więc musiała być jego kochanką.
Zmiana dekoracji: Gdańsk jest pod rosyjskim oblężeniem. Sąsiadka H pani Walmann, pakuje najpilniejsze rzeczy. Razem z mężem i córkami chce się dostać na transportowiec „Friedrich Bernhoff”, który ma ich wywieźć ich z Gdańska. H idzie razem z nimi do portu. Kiedy są już na nadbrzeżu i podpływa holownik, który zabierze ich na Bernhoffa, okazuje się, że H upuścił neseser. Gdy po niego wraca, obok wybucha rosyjski pocisk (miasto jest pod ostrzałem). Kiedy H oprzytomniał, Walmannowie byli już na statku. Znalazł go porucznik Remetz - odwiózł go do domu i obiecał, że jutro zabierze go na statek ze sobą. Nigdy się jednak nie pojawił. H wszedł do mieszkania sąsiadów Schultzów - wszystko było zniszczone, Erich Schultz zniszczył meble, pościele, naczynia itp. żeby nie dostały się w ręce Polaków, którzy tu przyjdą.
Pojawiają się nowi bohaterowie: Ojciec i Matka - rodzice narratora (Piotra), który w tym czasie jest u matki w brzuch. Wybierają sobie dom. Trafiają na Lessingstrasse 17. Kiedy wchodzą do domu, widzą, jak dwóch kolesiów znęca się nad szwabem (Hanemann). Ojciec, każe dwóm się wynosić, co ci nie bez szemrania czynią. Rodzice zajmują mieszkanie Walmannów. Bohater stwierdza, że nigdy nie mógł pojąc, dlaczego Hanemann, kiedy ci dwaj przyszli po niego, odezwał się po niemiecku.
Gdańsk staje się polski. Zmieniają się nazwy ulic. Lessingstrasse to teraz Grottgera (tak samo nazwa dzielnicy Langfuhr to teraz Wrzeszcz). Ojciec pracował w spółce Antracyt. Pewnego razu przyszło dwóch kolesiów i każą mu podpisać kwit, że firma przechodzi na własność państwa. Ojciec: nie mogę, bo nie jestem właścicielem (właściciele siedzą w więzieniu za kapitalizm). W skutek odmowy stracił pracę. Instytut Anatomii wznowił działalność, ale Haneman nie chciał tam wrócić. Nie chciał także przyjmować rzeczy z UNRY, więc podobnie jak inni Niemcy wyprzedawał swój majątek na Podwalu Grodzkim. Spotykał tam panią Stein. Jednak pewnego dnia przyszła Pani Ch. która chciała, by H uczył jej syna niemieckiego. Potem znaleźli się nowi uczniowie. H zaczął utrzymywać się z lekcji.
W połowie grudnia przez panią Stein, którą odwiedził duński marynarz, Hanemann otrzymał list od asystenta Retza (przebywał w Hanowerze). Retz pisał, że zamierza otworzyć praktykę w Bremie; poza opisywał jak zatonął „Bernhoff”, na którym spotkał Walmannów: ojciec wyrzucił dzieci i żonę za burtę, bo same nie chciał skakać. Nie wypłynęły jednak na powierzchnię. Kiedy sam Walmann był w wodzie i chciał wsiąść do przepełnionej szalupy, dostał wiosłem od oficera i poszedł na dno. H zwlekał z odpowiedzią. Kiedy ja wysłał, otrzymał list informujący, że Retz zmarł na raka płuc w klinice Lebensteinów w Bremie.
Wkrótce Hanemann otrzymał wezwanie do gmachu UB. Niby pod pretekstem listu z Zachodu. Ubek pytał go jednak, głównie o to, dlaczego nie wyjechał. H nie miał dokąd. Ubek powiedział, że gdyby zmienił zdanie, to chętnie mu pomogą.
Hanemann miał uczyć niemieckiego młodego narratora, gdyż rodzice chcieli by dobrze wypadł przed komisją egzaminacyjną w Poznaniu. Czasem podczas tych ćwiczeń, znużony H zapraszał go do Lasu Gutenberga - szafy zawierającej przedwojenne książki niemieckie. Czytał mu „Rewolucję nihilizmu” Rauschninga. Któregoś razu dał mu listy von Kleista do Adolfiny Henrietty Vogel - kochanki poety, z którą popełnił samobójstwo 21 listopada 1811 roku.
Kleist z Vogel wieczorem przybyli do Wansee, zamówili tam pokój, mieli czekać na dwóch towarzyszy. Rankiem wyszli nad jezioro, gdzie pili kawę. Zapłacili służącej za kawę i kazali jej umyć i przynieść z powrotem filiżankę, kiedy wróciła, zastała ich martwych. Kleist wpierw strzelił kochance w pierś, a potem sobie w usta. Przybyło dwóch towarzyszy - jednym z nich był mąż Vogel. Kazał pochować żonę nad jeziorem.
Czasem H. odwiedzał pan J. - Polak, znali się jeszcze z Wolnego Miasta Gdańsk, był wtedy nauczycielem w Gimnazjum Polskim; były więzień Stutthofu. Do „nowych” Polaków w Gdańsku odnosił się z rezerwą. J znał historię podobną do von Kliesta: polski malarz, którego poznał przed wojną, popełnił z kochanką samobójstwo kilka dni po wybuchu wojny. Podczas ucieczki do Rumunii, malarz zatruł się nieświeża wodą. Wiedział, że umrze, więc powiedział dziewczynie, że lepiej zrobią jak umrą razem niż ona sama miałaby czekać na przyjście rosyjskiej dziczy. Dziewczyna chciała odwlec tę decyzję, ale w końcu uległa jego namowom. W lesie sami dali sobie ślub, a potem wzięli luminal i podcięli sobie żyły. Dziewczyna jednak się obudziła. On leżał martwy - podciął sobie tętnicę szyjną. Hanemann i pan J. bardzo często rozmawiali o tych dwóch samobójstwach.
Innym razem J opowiedział H historię z 14 sierpnia. Tego dnia był na molo, z którego odpływał „Stern” z Luizą. Umówił się ze znajomą, która przyjechała z Krakowa. Widział też ją (Luizę). Nagle jego znajoma źle się poczuła i zeszli ze statku tuż przed odpłynięciem. O tym, co się stało później, dowiedział się od Stelli. Czekała na Luizę na molo w Glettkau. „Stern” zawadził o słup mola, lecz nic się nie stało. Gdy statek przybył i pasażerowie zaczęli wysiadać, nagle dziób statku znikł pod wodą. Ludzie wpadli do wody. Luiza wypłynęła, ale linki statku po chwili wciągnęły ją pod wodę.
Czas mijał, znikały dawne przedmioty, domy na Grottgera niszczały. H stwierdza, że nie może przypomnieć sobie dawnego koloru domu.
Pewnego razu narrator natknął się w kuchni na młodą kobietę, Hankę. Mówili o niej, że przyjechała z Przemyśla, że jest Ukrainką, że długo była pod Koszalinem i spotyka się z jakimś wschodnim facetem. Rodzice postanowili ją przyjąć pod swój dach. Zajmowała się domem, była zawsze bardzo wesoła i serdeczna. Któregoś razu jednak bohater widział, jak płakała, a później była jakaś nieswoja. Następnego dnia, kiedy narrator wracał ze szkoły, sąsiadka, pani W., kazała mu iść się pobawić. Ale kolega Andrzej powiedział, że Hanka się zabiła. Nie była to prawda. Uratował ją Hanemann - kiedy przechodził obok ich mieszkania, poczuł gaz. Wywarzył drzwi i uratował Hankę.
Sprawiło to, że H zaczął wspominać młodość. Na medycynę zdecydował się po lekturze starych traktatów medycznych, które jego ojciec - lekarz - trzymał w swej bibliotece. Zresztą rodzina miała długą tradycję medyczną - jego przodek uratował życie płk. Ferensa pod Lipskiem w 1815r. Przed kursem anatomii kolega August powiedział mu, że w tym miejscu straci wiarę w Boga. Zupełnie innego zdania był prof. Ansen, który kazał im widzieć w człowieku duszę. I nawet, kiedy ma się do czynienia z samobójcą, to należy pamiętać, że śmierć jest dziełem duszy.
Kiedy Hanka wróciła ze szpitala, chciała odejść - bała się tego, jak ludzie teraz będą na nią patrzeć. Cała rodzina próbowała ją przekonać do pozostania. Hanka była jednak nieugięta. Kiedy wyszła pożegnać się z Hanemannem, usłyszeli krzyk. Hanka rzuciła się na H, gdyż była wściekła za to, że ją uratował. Z trudem udało się ją od niego oderwać (paznokciami zrobiła mu małą szramę koło ust). Hanka pozostała z nimi. Dochodziła do siebie. Kiedy rodzice wychodzili, Hankę odwiedzały koleżanki-sąsiadki. Plotkowały o sąsiadach. Parodiowały H, wołając Ha!Ne!Man! i parodiując jego sposób chodzenia. Poza tym Hanka starała się jednak go unikać. Hanemann czuł, że traci spokój, gdyż przez Hankę wracały wspomnienia.
Pewnego razu żołnierze znaleźli małego chłopca w opuszczonym forcie. Chłopak nie mówił i uciekł żołnierzom. Innym razem Hanka widziała tego chłopaka na dworcu, gdzie popisywał się jako mim. Postanowiła zabrać go ze sobą. Tak Adam zamieszkał z narratorem.
Hanemann podczas studiów uczęszczał na seminarium z języka migowego. Wykorzystano to by nawiązać kontakt z chłopcem, który rozumiał trochę migowy, a także potrafił czytać z ruchu warg. Hanka też nauczyła się migowego. Adam sprawiał kłopoty - często parodiował ludzi z okolicy. Raz pobili go za to bracia Stremscy. Którejś nocy narrator chciał spytać Adama o rodziców. Ale chłopakiem tylko wstrząsnął spazm - śmiechu albo płaczu.
Pewnego dnia pan J. pojechał do Warszawy - otrzymał w spadku rzeczy po malarzu, który popełnił samobójstwo. H pytał o tę dziewczynę, która miała się z nim zabić. Przeżyła wojnę, choć trafiła do obozu. W obozie chciała się zabić, lecz uratowała ją siostra. Przeklinała malarza za to, że zostawił ją do życia, samą. Przez całe życie twierdziła, że nie żyje. Mówiła zawsze o sobie w liczbie mnogiej, gdyż uważała się za żonę malarze. Ubierała się dziwnie. Ściągała na siebie uwagę i kpiny innych ludzi.
Któregoś wrześniowego dnia chłopacy siedzieli na lekcji religii u księdza Romana. Piotr-narrator nie mógł się jednak skupić, gdyż wiedział, że jacyś się chłopacy się zmówili, by wpierdolić Adamowi. Piotr chciał ich uprzedzić, rzucił się więc na nich ale dorwał go ksiądz Roman: „Bić słabszych od siebie?? Po lekcji religii?!” Adam starał się na migi tłumaczyć, ale ksiądz zrozumiał, że narrator chciał wpierdolić też Adamowi… Piotr wylądował w kozie. Miał przemyśleć swój postępek. Do okna ktoś zastukał - był to Adam. Chłopcy razem zwiali.
Jednej nocy Piotra obudziły odgłosy z kuchni. Rodzice rozmawiali z panem J. Przyszedł też Hanemann. J. dowiedział się nieoficjalnie, że niedługo przyjdą po H. Ruszyła nowa antyniemiecka fala. Radził mu by znikł. Była jeszcze jedna sprawa: Chcą zabrać Adama Hance i przenieść, go do ośrodka w Szczecinku, podobno coś na nią mają, jakieś leśne sprawy. Gdy Hanka to usłyszała pobiegła z krzykiem po Adama i stwierdziła, że nigdy go nie odda. Postanowili, że Hanka, Adam i Hanemann wyjadą z Gdańska na jakiś czas.
Piotr przed rozstaniem wcisnął Adamawi kartkę z adresem „Grottgera 17”, ale żaden list nigdy nie przyszedł.
THE END
Stefan Chwin, Hanemann
8