„Nieczułe dziecko”
Stefan Chwin / 07.06.2011
Tygodnik powszechny
Było w Miłoszu coś potwornego. To chłód człowieka wtajemniczonego, okrucieństwo bezlitosnego wglądu w ludzką mizerię, pycha człowieka, który silnie wierzył, że jest lepiej zrobiony niż inni, więc ma prawo żyć inaczej niż oni.
Powiem od razu: jest to książka pasjonująca, świadectwo gigantycznej pracy i prawdziwego talentu. Andrzej Franaszek dał portret Czesława Miłosza niebywały. Powiedzmy też jasno: nie jest to biografia w ścisłym sensie. To raczej studium biograficzne napisane przez utalentowanego historyka literatury i krytyka, co - dodam - bardzo mi odpowiada. Franaszek pisze o faktach z życia Miłosza, ale też raz po raz mnoży pytania, stawia hipotezy, formułuje podejrzenia, opatruje je zastrzeżeniami, słowem: jest widzialny i w tym, co pisze, i jako osoba szperająca, próbująca ustalić prawdę, wciąga nas, czytelników, do tego szperania, co tylko pomaga w czytaniu jego opowieści. Bo też jest ta książka tyleż gotową opowieścią o poecie, co sprawozdaniem rozwijającego się na naszych oczach badawczego śledztwa.
Jakiż to wielowymiarowy, bogaty i niejednoznaczny obraz się z tego śledztwa wyłania! A Miłosz w nim - wspaniały, mądry, głęboki, lekkomyślny, wariacki, moralny i wielce niemoralny, religijny i wściekle buntowniczy. Słowem: mnogość barw. Franaszek podziwia go, szanuje i ceni, ale też umie spojrzeć na niego z boku, a nawet z ukosa, wolny od wszelkiej duchowej uległości.
***
Sam widzę Miłosza jako osobowość dużo bardziej chaotyczną, rozbiegającą się na wszystkie strony, niepanującą nad własnym życiem, niż to Franaszek w swojej książce przedstawia, a nawet owładniętą maniami i obsesjami, trudnymi do przeniknięcia badawczym okiem. Był to - jak myślę - prawdziwie mroczny duch z jasną twarzą na społeczny użytek, niemniej ujęcie Franaszka, akcentujące etapy, fazy, przejścia i przeobrażenia w „duchowym dojrzewaniu” poety, uważam za cenne i pobudzające do rozmyślań, choć w „duchowe dojrzewanie”, możliwe do opisania w uporządkowany sposób, raczej nie wierzę.
O dzieciństwie Miłosza najwięcej mówią książki samego Miłosza, choćby „Dolina Issy”, więc rola biografa musi być tutaj ograniczona do porządkowania autobiograficznego materiału. Prawdziwa maszyneria interpretacji rusza dopiero wtedy, gdy wkraczamy w młodość litewsko-wileńską poety, gdzie źródeł jest więcej. Tu Franaszek może rozwinąć skrzydła. Ma wiedzę rozległą i panuje nad nią swobodnie, kreśląc obrazy sugestywne i trafne.
Umiejętnie łączy ujęcia socjologiczne z biografią intymną Miłosza, co zawsze bywa przedsięwzięciem ryzykownym. Słusznie wskazuje choćby na rolę zranienia, jakiego Miłosz doznał, gdy go - młodziutkiego, niewtajemniczonego - „pani Irena” w Krasnogrudzie zdradziła z wysportowanym warszawiakiem, co skończyło się próbą samobójczą, a potem echem wracało w rzeczach Miłosza bardzo z pozoru odległych od tej sprawy, i to po wielu latach. Dwuznaczna filozofia siły, jaką Miłosz budował przez całe życie, tu właśnie chyba miała jedno ze swoich palących źródeł, choć zwykle mało kto o niej wspomina.
Cała książka Franaszka mówi o grząskim - i chwilami bardzo nieprzyjemnym - gruncie, na którym rozkwitał talent poetycki Miłosza, co przypomina schematy mannowskie i rzeczywiście duch Tomasza Manna unosi się nad tą epicką narracją o zawikłanych przygodach poetyckiego geniuszu, ale mnie to wcale nie przeszkadza, bo jest poparte dowodami, i to mocnymi. Franaszek zafascynowany tym, jak to, co w człowieku niepiękne, dziwaczne, wariackie, przeobraża się w olimpijską mądrość, wciąga nas w krąg fascynacji tajemnicą, której nikomu nie udało się jeszcze rozgryźć.
***
Barw ciemnych w portrecie Miłosza jest tu sporo, choć i jasnych nie brakuje, ale Franaszka zadziwia i ciekawi to, co i mnie zadziwia: jak ktoś, kto wcale nie wyglądał na wybrańca bogów, nagle objawił się światu w całym blasku owego wybraństwa. Niczym Mozart w słynnym filmie Miloša Formana - dziwak, błazen i pajac - któremu, na złość wszystkim, niespodziewanie spod palców sypią się światowe arcydzieła! Tajemnica źródeł talentu jest tu osią narracji i wokół niej układają się koncentryczne kręgi opowiadania.
Franaszek nie ukrywa, jak niepokojącą postacią był Miłosz. Żadnej w tej książce hagiografii, ale też żadnej antybrązowniczej zapiekłości. Trzymał się Miłosz tomizmu Maritaina? Trzymał. Ale i potrafił też brutalnie powiedzieć o Annie Kamieńskiej: „Dobry człowiek nigdy nie pozna sekretów sztuki”, co cały jego tomizm wywracało do góry nogami. Pisać o tym z taktem i wyczuciem Franaszek umie, nie tracąc niczego z ostrości obrazu. To właśnie cenię w tej biografii: ciekawość, jak genialny talent wyrzuca człowieka poza (i ponad) nawias w niedobrą stronę chłodu, błazeństwa, „nieprzyjemności”, a nawet fanatyzmu. „On chyba nienormalny? Trafne podejrzenie” - pisał o sobie Miłosz w jednym z wierszy i chyba wiedział, co pisze, przeniknięty wieczną obawą przed genetycznym obciążeniem i powtórzeniem losu nieudanego krewnego, Witolda.
Chłopczyk „rzygający z obrzydzenia” na myśl o dyscyplinie harcerskiej i słodki synek własnej matki, Weroniki. Krnąbrny uczeń księdza Chomskiego w gimnazjum wileńskim i pilny czytelnik pism św. Tomasza w Katolickim Instytucie w Paryżu. Czuły zwolennik wielokulturowości, broniący prawa Białorusinów do śpiewania w Polskim Radiu, i „czerwony” fanatyk nienawiści do żyrardowskich kapitalistów. Tolerancyjny humanista o łagodnym sercu i rozjątrzony młodzieniec, któremu nieobca była prawdziwa wrogość wobec polskich oficerów, samczych „małp” panujących nad „małpami” samiczymi. Wrażliwy kochanek znad litewskich rzek i dość cyniczny gracz erotyczny, wykorzystujący swoje fizyczne uroki do budowania protekcji przy użyciu kobiet. Młodzieniec zaglądający do burdeli i entuzjasta mistycznych uniesień. „Krewniak” mięsnego Rabelais'ego i podniebnego Emanuela Swedenborga. Słoneczny chłopiec chłonący piękno świata i mroczny desperat pijący whisky do lustra. Obibok wykręcający się od służby wojskowej i pilny student prawa. Komunistyczny dyplomata i kret ryjący - wbrew komunistom! - swoje ścieżki w zachodniej kulturze. Zrównoważony tłumacz Biblii i rozwścieczony nieprzyjaciel dzieci-kwiatów z San Francisco. Nie były to - jak pokazuje Franaszek - tylko fazy biografii, lecz raczej warstwy osobowości, przemieszczające się w tektonicznych przesunięciach historycznego czasu, nie zawsze widzialne dla oka.
Ten Miłosz-patriarcha Europy, gadający jak równy z równym z największymi ludźmi swojego czasu, i Miłosz-dziwadło, wieczne dziecko, pijanica, łażący na czworakach ze swoimi studentami po podłodze rodzinnego domu na Niedźwiedzim Szczycie, strofowany przez żonę i synów, że szarga swój profesorski autorytet.
Obrazy, które Franaszek rysuje, pozwalają nam przynajmniej trochę wejrzeć w to, jak osobliwym fenomenem jest człowiek genialnych talentów i z jakim trudem znajduje sobie miejsce w świecie, na zawsze pozostając - przy wszystkich swoich górnych zaletach - wileńskim bachorem, żarłocznym, euforycznym i depresyjnym, spragnionym zabawy i seksu.
Biograf dobrze chwyta architekturę tych sprzeczności. Nie ukrywa, że się Miłosza nie da zmieścić w żadnej eleganckiej formule, bo wszystko tu za duże i za szerokie. Wielki w swoich dziełach i małostkowy w swojej nienasyconej łapczywości na sławę, wrażliwy i sfrustrowany, mądry i nierozumny.
Jak połączyć jedno z drugim - ciemno-jasny miąższ biografii z subtelną semantyką dzieł? Nie ma tu mądrych recept, ale w wielu momentach biograf robi to przekonywająco i błyskotliwie, budując mosty między przeżyciem i tekstem, czasem historycznym i znaczeniem poetyckiego obrazu. Trudno sobie jednak wyobrazić, by swoimi interpretacjami zaspokoił wszystkich, bo przecież to niemożliwe. Każdy z nas ma swojego Miłosza i niech tak już zostanie!
***
Czasem jednak barwy w portrecie Miłosza nabierają odcienia prawdziwie smolistej czerni. Stan Miłosza z czasów Żagarów mógł budzić przerażenie. „Trzeba zrehabilitować fanatyzm” - wołał Miłosz w latach trzydziestych. „Byłem potencjalnym oprawcą” - dodawał później. Franaszek nie kryje, kim był wściekły Miłosz przepełniony odrazą do świata i kapitalizmu, i chyba nie przesadza, choć powody owej wściekłości w swojej książce przedstawia dyskusyjnie; ale w końcu biograf ma prawo do hipotez psychologicznych, bez tego biografii napisać się nie da. Przed określeniem „flirt z lewicą” bym się jednak zawahał, podobnie jak przed sformułowaniem „maska wieszcza rewolucji”, bo związki Miłosza z lewicą to sprawa poważna, a prawdziwa wrogość do kapitalizmu, spotęgowana niedobrym doświadczeniem amerykańskim, naznaczyła silnie całe jego życie.
Intymność Miłosza i jej związek z pisaniem to osobna kwestia. Miał młody Miłosz kompleks „pulpeta” i twarzy jak „tatarska dupa” - czy taki kompleks mógł promieniować na głębiny światopoglądu, czy raczej nie jest wart nawet wzmianki? W tle obrazu młodości poety przez moment kroczy „ojciec” Piłsudski, który podczas wizytowania gimnazjum wileńskiego łaskawie szczypie małego Miłosza w policzek.
„Niemiły uśmiech, słowa mądre i niepociągające” - nie tylko Nałkowska tak myślała. Dość niepociągająco wyglądały homoseksualno-literackie - jak Franaszek podejrzewa - kontakty Miłosza z Iwaszkiewiczem. Listy z tego czasu pisane przez poetę budzą uczucie zażenowania, tak są histeryczne, pretensjonalne i literacko marne. A do tego „chłód, senność, sceptycyzm, gorycz i to straszne skamienienie”. Miłosz lodowaty, oschły, bez serca, pogardliwy, psychicznie pastwiący się nad kolegami - Franaszek nie waha się pokazać go i od tej strony.
Ten młody Miłosz, który - jak sam pisał o sobie - chodził do domu publicznego, by kultywować w sobie gorycz, jest opisany sugestywnie. „Powinni mnie właściwie zamknąć do Tworek” - z listów do Iwaszkiewicza promieniuje nieprzyjemny zapach mieszanki naiwności, egzaltacji i młodzieńczej przebiegłości. Cud to prawdziwy, że młody Miłosz nie dał się wessać przez obłąkańcze rojenia szalonego Oskara Miłosza, którego odwiedził w Paryżu w 1935 r., tylko jego dziwaczne teorie przedestylował w sobie na własny użytek - i pożytek.
Przypuszczenia Franaszka dotyczące sfery seksualno-erotycznej u Miłosza są ciekawe i skłaniają do myślenia. Mocnym akcentem w książce jest podejrzenie, że młody Miłosz - goniąc bez żadnych skrupułów za widmem poetyckiej sławy - porzucił kobietę w ciąży, faktycznie zmuszając ją do zabicia nienarodzonego dziecka, co, jak myślę, rzuca ważne światło na jego późniejsze manichejskie urazy i dobrze, że sprawa ta została przez Franaszka na światło dzienne wydobyta, bo dotyczy ważnego aspektu jego twórczości, choć może się komuś wydać zbędną „sensacją”.
Te wzmianki o niedobrych rzeczach w życiu Miłosza są uzasadnione, bo oświetlają jego twórczość w miejscach newralgicznych, szczególnie gdy objaśniają poczucie winy i grzeszności, którego liczne świadectwa bez odniesień biograficznych, rozproszone w jego wierszach, brzmią czasem dość retorycznie, a teraz - w świetle rozpoznań Franaszka - nabierają bolesnej konkretności. Trzeba znać „grzechy” Miłosza, jego „namacalne winy”, by naprawdę chwycić to, co w tej poezji istotne.
Było w Miłoszu coś potwornego, z czego on sam zdawał sobie sprawę i z czym - skutecznie bądź nieskutecznie - starał się walczyć. To chłód wtajemniczonego, pozamoralna ciekawość badacza, wyniosła obojętność wobec sentymentalnych złudzeń co do prawdziwej natury świata, zimne przyglądanie się ruchom ludzkiego mrowiska podległego wiecznym prawom, okrucieństwo bezlitosnego wglądu w ludzką mizerię, pycha człowieka, który silnie wierzył, że jest lepiej zrobiony niż inni, dużo niżsi od niego, więc ma prawo żyć inaczej niż oni. Obok empatii i litości ten składnik duszy Miłosza dawał o sobie znać i w jego życiu, i w twórczości, niosąc go w różne niedobre strony. W narracji Franaszka raz po raz ten składnik także błyska i znika. Był w Miłoszu rys pewnej nieludzkości, który go samego przerażał. „Dziecko, nieczułe dziecko...” - pisał o sobie autor „Trzech zim”, zmagając się przez całe życie z bezlitosnym odruchem obojętności wobec innych i świata, w czym pobrzmiewało echo manichejskiego urazu.
Sam byłbym jednak nieco ostrożniejszy w powoływaniu się na autobiograficzne wyznania Miłosza, choćby na „Rodzinną Europę”. Szczególnie zachowałbym nieufność wobec opowieści anegdotycznych, na przykład o wizytach w burdelu i brataniu się z włoskim ludem, bo zawsze miałem wrażenie, że pewna nuta mitomaństwa u Miłosza co jakiś czas zgrzyta i nie wszystko jest tutaj wiarygodne. Pragnienia podretuszowania własnego życiorysu skręcają pióro w stronę chytrej autokreacji. Jakiż to on był zawsze jurny seksualnie do ostatniego oddechu! - ekscytują się dzisiaj młodzi poeci i niektórzy podstarzali polscy intelektualiści, łącząc gargantuiczny talent poety z tą sferą.
Chwilami czytając biografię Franaszka możemy odnieść wrażenie, że to nie o Miłoszu jest tutaj mowa, tylko o jakimś współczesnym Villonie z gargantuicznymi skłonnościami do bukłaka z winem, co budzi moje podejrzenia. Miłosz pracował nad swoim mitycznym wizerunkiem przez wiele lat, tak w listach, jak w wierszach, w wizerunku tym dbał przede wszystkim o to, by przedstawić siebie jako nadzwyczaj witalnego ogrodnika, zrywającego garściami bujne owoce z Drzewa Życia; warto tu zachować więc pewną nieufność. Coś za bardzo efektowne wydaje się to „bujne” życie poety, zalatujące soczystą powieścią z mocnymi efektami; ale może naprawdę takie to życie było, a ja z moją nieufnością przesadzam...
***
Z całej książki Franaszka wynika, że Miłosz był w sposób wrodzony niezdolny do roli ojca rodziny, kto wie, może gdyby był zdolny, nie uciekałby z domu na metafizyczne wyżyny poetyckiego Olimpu, w każdym razie jego związek z Janiną Cękalską - choć w dużym stopniu objaśniony przez Franaszka - nadal pozostaje tajemnicą, która chwilami - proszę mi wybaczyć - wydaje mi się równie interesująca jak jego twórczość. Do „nieprzyjemności” Miłosza można dorzucić jeszcze jedno - że za jej życia nie poświęcił otwarcie nawet jednego osobnego wiersza kobiecie, z którą był najdłużej. Ale też - jak się domyślamy - musiały być tam sploty, urazy i zawęźlenia, których nigdy już do końca nie przenikniemy.
Żona poety, ta niezwykła kobieta, niecierpiąca poetów, literatów i intelektualistów - to cały temat na osobną książkę, a u niego prawie ani słowa! Z opowieści Franaszka wyłania się obraz poety, którego loty w niebo poezji miały w tle nieudane życie rodzinne, bolesny smak kłopotów z synami, co budzić może współczucie, że aż tak żałosne sprawy bywają trampoliną (a może przeszkodą) w rozwoju geniuszu, napędzając pióro do pisania. Obolały Miłosz, wewnętrznie pokręcony, nadęty pychą i pogardą, samotny, mimo że żonaty i dzieciaty, złakniony czytelników, których przez lata nie miał prawie wcale - i ta wspaniała, zraniona kobieta, która jakoś z nim przez tyle lat umiała wytrzymać! Powinien zostać ustanowiony Nobel dla żon noblistów.
I ci synowie - którzy po polsku nie czytali jego wierszy! Duchowo obcy mu, odlegli, tak że musiał szukać duchowych pobratymców wśród własnych studentek! - wszystko to okropnie bolesne.
Przejmujący jest fragment książki o hiobowych nieszczęściach, które dosięgły Miłosza w latach siedemdziesiątych. Franaszek daje tu świadectwo swojego taktu i przenikliwości, rysując obraz, który trafia do serc, tak przejmujące są fakty, o których opowiada. Paraliż żony, połączony z bólem, i psychoza depresyjno-maniakalna syna wtrąciły Miłosza w życie rozdwojone między rozpaczą a triumfalnym marszem ku sławie. Wiedzieć o tym - to inaczej czytać wiersze z tego okresu. Inaczej wygląda też w jego twórczości sprawa apokatastasis, gdy pamiętamy o depresji i bezsilnej teodycei, na którą lekarstwem miało być tłumaczenie Biblii.
Bo przecież my - czytelnicy - sycąc się pięknem wierszy Miłosza, raczej wolimy nie wiedzieć, że za tym wszystkim ciemnieje mrok osobistej katastrofy, z której, a może wbrew niej - oto paradoks - wyłoniły się lekkie budowle zachwytu. Tak to Franaszek przedstawia, co wydaje się mądre i przekonywające, bo nic tu nie jest dopowiedziane do końca, są tylko wstępne ujęcia otwarte na dalsze poszukiwania i domysły.
Pamiętam, jak kiedyś Miłosza zapytałem: „Jak pan ocenia? Miał pan życie szczęśliwe?”. I jego odpowiedź, krótka, zimna, stanowcza: „Nie”. Aż mnie zmroziło, kiedy to usłyszałem, bo takie słowa po noblowskim tryumfie? Cóż tu dodawać? Ale teraz dzięki książce Franaszka możemy głębiej wejrzeć w ten splot chłodu, czułości, miłości i rozpaczy, którego ślady są też obecne w wierszach. Cóż po Noblu, jeśli zostawiasz synom niedobre wspomnienia po sobie?
***
Równie splątane są związki Miłosza z Bogiem i Kościołem. Miłosz wcale nie był zachwycony II Soborem Watykańskim, kochał łacinę w obrzędzie, obawiał się „progresistów”, tłumacząc przy tym - oto kolejna sprzeczność! - Biblię na język polski (należało jednak wspomnieć i o tym, że Kościół nie przyjął Miłoszowych przekładów, pisanych przeciwko Biblii Tysiąclecia, i wolał prostą modernizację języka biblijnego, adresowaną do ludzi przeciętnych, niż pogłębione translacje poety). A ksiądz Sadzik? Czyż nie był pozytywnym sobowtórem księdza Chomskiego i zaspokajał swoją opieką duchową Miłoszowski kompleks ojca, który Franaszek tak trafnie rekonstruuje, dostrzegając różne jego przejawy w różnych fazach życia Mistrza, choćby w jego skłonności do poddawania się hierarchii, a zatem w uległości dziwnie zmieszanej z pychą?
Miłosz chrześcijanin i Miłosz zmuszający się do wiary oraz chodzenia do kościoła - to obraz pewnie prawdziwy, choć może niejednego rozgniewać. Dynamika doświadczenia religijnego, zmieszanego z poetyckim, rozpięta między sceptycyzmem a lotem wyobraźni ku Niebu... Miłosz, który niczym baron Münchhausen chciał się za warkocz wyciągnąć z bagna nowoczesności, tłumiąc w sercu wrodzone ciągoty manichejskie i szacunek dla ateizmu. Miłosz kręcący się blisko Iwana Karamazowa, u którego odnajdywał własne kłopoty. Miłosz bliski rozpaczy Becketta i żałobności Larkina, z którymi walczył piórem, choć raczej nieskutecznie.
Mocną stroną książki Franaszka są umiejętnie dobrane, dobitne cytaty z listów, czyli prywatne odsłonięcia, od których Miłosz stronił publicznie. Spod subtelnych dywagacji raz po raz wyskakuje pięść uderzająca w stół. W sercu poetyckiej wielogłosowości rozbrzmiewa głos gniewnej agresji, która nie bawi się w subtelne cieniowania, tylko wali prosto w oczy, pełna pogardy i niesmaku, a także chęci wywyższenia się nad innych, i nie przypadkiem nazywano Miłosza Gniewoszem, bo potrafił urządzać ludziom prawdziwe awantury w ich prywatnych mieszkaniach. Gdybym żył w latach trzydziestych czy czterdziestych, nie chciałbym tamtego Miłosza poznać osobiście.
Są w książce Franaszka dane poruszające i przygnębiające, które bywają zwykle w biografiach pisarzy ukrywane, np. to, ile książek Miłosza naprawdę się sprzedało. Do Nobla spotkania autorskie Miłosza gromadziły publiczność kilkunastoosobową i - dodajmy - gdyby nie Nobel, gromadziłyby taką publiczność do dziś. Wcale bowiem nie jest prawdą, że szczęśliwy jest naród, który ma poetę, bo w swoich trudach nie kroczy w milczeniu. Nawet jeśli naród ma swojego poetę, zwykle nie interesuje się nim wcale, a jeśli kroczy, to w rytmie skocznych melodii, z wyjątkiem kilkuset entuzjastów, którzy czytają wiersze, i nic tu nie pomogą żadne parlamentarne uchwalania uroczystego roku ku czci. I tak to już pewnie będzie, że pasjonująca książka Franaszka o osobie Miłosza będzie dużo chętniej czytana niż „Dzieła zebrane” poety.
Najmniej satysfakcjonują końcowe partie książki, dotyczące ostatniego okresu w życiu Miłosza. Narracja jest tu rozrzedzona, nie ma w niej faktograficznej gęstości, którą charakteryzują się części wcześniejsze. Nie przesadzajmy jednak w pretensjach: mało jest jeszcze źródeł (choćby dzieje małżeństwa z Carrol!), na których można by oprzeć pełny obraz tamtego czasu, więc pozostaje kreślenie wizji ogólnej, w wielu miejscach zresztą cennej i przekonywającej.
Mamy dziś w Polsce sporo majstrów od kultury, których specjalnością jest przerabianie Miłosza na fajnego „kumpla światowych poetów”. Są już nawet ciasteczka z napisem „Miłosz”, które mają zbliżyć naród do dzieła poety i „ocieplić” jego wizerunek. Z okładek książek, kalendarzy, folderów, reklamówek i podręczników uśmiecha się do nas miły, poczciwy pan, bądź zasępiony Miłosz-starzec, który nic innego nie robi, jak tylko z troską pochyla się nad losem ludzkości. I znaczna część kultury polskiej nie chce innego Miłosza. Książka Franaszka na szczęście nie wpisuje się w ten trend i chwała mu za to.
Andrzej Franaszek, „Miłosz. Biografia”, Znak 2011