Chwin Stefan Zona prezydenta


Chwin Stefan

Żona prezydenta

© Copyright by Wydawnictwo „TYTUŁ" © Copyright by Stefan Chwin Projekt okładki: Anit a Wąsik Fotografia na I stronie okładki: Jan Ledóchowski Fotografia na IV stronie okładki: Adam J. Chwin

Wydawnictwo „TYTUŁ" ul. Straganiarska 22, Gdańsk 80-837 Biblioteka TYTUŁU

pod redakcją Krystyny Chwin Seria: Proza Współczesna

Skład i łamanie: Wojciech Pogorzelski

Druk:

Drukarnia Wydawnictwa Diecezji Pelplińskiej „Bernardinum" 83-130 Pelplin, ul. Bpa K. Dominika 11

Książki Wydawnictwa „TYTUŁ": Chwin Hanemann, S. Chwin Esther, S. Chwin Złoty pelikan, S. Chwin, K. Lars Wspólna kąpiel, K. Lars Umieranki oraz S. Chwin Kartki z dziennika można zamówić pod adresem: Wydawnictwo TYTUŁ Dział

Handlowy 80-288 Gdańsk, ul. Amundsena 5 C 31 tel./fax:00 48(0)58 347 61 89

Dystrybucja: L&L 80-445 Gdańsk, ul. Kościuszki 38/3 fax: 058 344 13 38

ISBN 83-89859-00-9

„Bo demokracja jest zgodna z naturą. Planety, zwierzęta, rośliny i cząstki elementarne żyją zgodnie z Dziesięciorgiem Przykazań, Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela oraz pierwszą poprawką do Konstytucji".

Nick Karpinsky

Podziękowanie

Książkę tę napisałem w oparciu o autentyczne materiały, udostępnione mi jakiś czas temu przez jednego z psychiatrów, który od wielu lat gromadzi w swoim archiwum teksty i prace plastyczne swoich pacjentów i zajmuje się nimi naukowo. Uprzejmie udostępniony mi zbiór zawierał opowiadania, autobiograficzne monologi, filozoficzne i religijne medytacje i inne tego rodzaju wypowiedzi, w których - co uderzyło mnie już podczas ich wstępnego przejrzenia - pojawiały się z wielką

intensywnością tematy najzupełniej współczesne, pisano o postaciach z naszego życia publicznego, wydarzeniach europejskich i światowych, wszystko to wszakże ujmując z bardzo osobliwej perspektywy. Można było w tych tekstach ujrzeć nie tylko odbicie osobistych kłopotów ich autorów, ale i świadectwo ogólniejszych niepokojów, obsesji i frustracji naszego czasu, wyolbrzymionych w krzywym lustrze choroby.

W udostępnionych mi materiałach znalazł się tekst napisany częściowo po polsku, częściowo po angielsku przez pacjenta jednej z klinik amerykańskich, który trafił do rąk dr Jacka S. podczas jego pobytu na stypendium Fulbrighta w Kalifornii. Przyznam, że tekst ten zainteresował mnie najbardziej i poświęciłem mu sporo uwagi. Za jego udostępnienie składam niniejszym szczególne podziękowania. Przygotowując wyżej wspomniany tekst do druku ze zrozumiałych względów zastąpiłem pojawiające się w nim nazwy, imiona i nazwiska nazwami, imionami i nazwiskami fikcyjnymi.

Za pomoc w przekładzie fragmentów angielskojęzycznych dziękuję dr Jennifer S. Wallcross-Mazar z Departamentu Studiów Slawistycznych Instytutu Europy Środkowej w Waszyngtonie.

Stefan Chwin

Kim jestem?

Nawet się nie starajcie zgadnąć. Zresztą to nieważne. Teraz muszę zacząć moją

opowieść. Doktor Jonathan T. Burne, ordynator Oddziału Nerwic i Depresji Pourazowych, dał mi papier i ołówek. Nie dał tylko żyletki, bo - jak powiedział „żyletka, Nick, jest na razie dla ciebie zbyt ostra". Kiedy kończy mi się grafit, dzwonię i wtedy dostaję nowy ołówek. Dobrze zaostrzony ołówek firmy Ranson z Connecticut z różową gumką na końcu. Sunie po kartce jak narciarz po ośnieżonym stoku wzgórza pod miastem Stone River, gdzie urodziłem się i dorastałem pod opieką

moich rodziców, matki Elisabeth, miłej kobiety bez zawodu, która zajmowała się

domem, i ojca Geo-rge'a Williama Roberta, oficera US Army po Akademii w West Point.

Tak więc przez jakiś czas nie będziecie wiedzieć, kim jestem i dlaczego tu jestem. Na wszystko przyjdzie pora. Doktor Jonathan T. Burne zalecił mi podczas siódmej sesji terapię poprzez pisanie. Spokojny ruch ręki, stawiającej litery na papierze firmowym szpitala żandarmerii wojskowej w Oak Road na Florydzie, powinien „ustabilizować" drżenie mojej dłoni, z którym od tamtej chwili nie mogę sobie poradzić. Pisanie ołówkiem, umiejętność - jak twierdzi doktor Burne - dziś już na Ziemi coraz rzadsza, wpływa kojąco na duszę, leczy zadawnione rany, pomaga uporządkować siebie. Pisanie na laptopie firmy Dell, na którym pracuję od dawna, nigdy nie da - doktor Burne jest tego pewien - takich rezultatów. Ołówek mocno trzymany w palcach wskaże mi drogę jak igła kompasu.

7

Muszę więc zostać skrybą. Wrócić do średniowiecza. Nauczyć dłoń posłuszeństwa. Zmusić do spokoju.

Siedzę przy stole. Jest godzina pierwsza po południu. Za oknem słońce. Słychać

śpiew ptaków. Trzymam ołówek w palcach. Jest polakierowany na zielono. Ma na oprawce złoty napis i znak firmowy w kształcie małego delfina. Unoszę rękę nad papierem. Lewą dłonią wygładzam kartkę. Czarny czubek grafitu zaraz dotknie białej powierzchni. Spokojnie. Nie ma pośpiechu. Jeszcze chwila. Już!

Historia, którą chcę wam opowiedzieć, moi sędziowie, zaczyna się w Polsce. Polska to kraj średniej wielkości, leżący na wschodniej półkuli, gdzieś pomiędzy Francją a Rosją, który po upadku komunizmu wszedł do wielkiej rodziny krajów Wolnego Świata. Stolicą Polski jest Warszawa, miasto średniej wielkości, wzniesione na równinie europejskiej - jak można zobaczyć na mapach pogody w dzienniku CNN - mniej więcej w okolicach Berlina. Naród polski przez wiele lat walczył o wolność, human rights i demokrację. Dał naszej zachodniej cywilizacji papieża Johna Paula II, kompozytora-pianistę Chopina oraz Lecha Walesa, przywódcę związku zawodowego

„Solidarność", który zburzył Mur Berliński i razem z prezydentem Reaganem zjednoczył podzielone po drugiej wojnie światowej Niemcy. Powiem od razu: nigdy nie byłem w Polsce. Nigdy nie widziałem Warszawy. Moi koledzy ze Stone River żartują, że do Polski jechać nie warto, bo w Polsce zawsze jest zimno, ciemno i mokro, w lasach żyją białe niedźwiedzie, które - podobnie jak u nas na Alasce - w czas wielkich mrozów podchodzą do ludzkich osiedli, a w małych miejscowościach wdzierają się nawet do supermarketów.

Ale ja o Polsce wiem dużo więcej niż oni. Poznałem ten kraj dość dobrze na szkoleniach w bazie Johnstown na Florydzie podczas kursu dla drugiego roku służby, kiedy to pułkownik Sheen z sekcji rozpoznania VII Armii dość gruntownie omawiał

„sytuację geopolityczną Europy środkowowschodniej". 8

Z zawodu jestem tłumaczem. Znam polski, niemiecki i rosyjski. Tłumaczę na angielski materiały nadsyłane z naszych baz i placówek dyplomatycznych w Europie i Rosji. Mój oddział -sekcja rozpoznania przy 509 pułku piechoty morskiej imienia generała Lee - stacjonuje na Florydzie od pamiętnych dni historycznego kryzysu w Zatoce Świń, kiedy to Rosjanie próbowali przemycić na Kubę rakiety z głowicami nuklearnymi, co spotkało się ze zdecydowaną odpowiedzią naszego rządu. Moja rodzina pochodzi z Polski. Babka, Leokadia Danuta Koval, córka polskiego farmera spod Radomia, urodzona we wsi Sobole, przypłynęła do New Yorku w roku 1924 na pokładzie niemieckiego parowca razem ze swoim mężem, Marianem Józefem Karpinsky, ślusarzem z Warszawy, który zmarł w roku 1926 na dyfteryt, zostawiając ją z dwojgiem małych dzieci w biednym mieszkaniu na Manhattanie. Ona też sporo opowiadała mi o Polsce.

Polacy po długich latach niewoli mają dzisiaj swój rząd i swojego prezydenta, który jest naszym sojusznikiem, widziałem go na fotografiach i filmach. To szczupły brunet w średnim wieku, dość wysoki, postawny, stanowczy, energiczny. Nosi eleganckie garnitury z dobrej wełny i zajeżdża przed swój pałac na ulicy Krakowskie Przedmieście czarną limuzyną, na której powiewa biało-czerwona chorągiewka. Kiedy niedawno dostałem kolorowe czasopismo z jego zdjęciem na okładce, uważnie mu się przyjrzałem. Chciałem zrozumieć pewne sprawy. W młodości musiał być dość

przystojny, więc pewnie dlatego ona go wybrała.

Bo, doktorze Burne, opowieść, którą zamierzam spisać na tych kartkach, nie będzie o nim.

To będzie opowieść o niej.

Muszę dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie, dokładnie opisać to, co jej się przydarzyło aż do tamtej pamiętnej chwili, w której po raz pierwszy w życiu ujrzałem ją na własne oczy, usłyszałem jej głos i dotknąłem jej dłoni. Chcę to wszystko opisać wam, moi sędziowie, ze szcze-9

gółami, wiernie, uczciwie. Doktor Burne, który uważa mnie -jak powiedział któregoś

dnia do doktor Binswanger - za „ciężki przypadek", nalega, bym - jak mówi - wyzbył

się wszelkich zahamowań i pisał po prostu jak mi serce dyktuje.

„Pisz, Nick - powtarza doktor Burne - pisz bez przerwy, całe godziny, całe dnie. Wejdź w rytm swojej opowieści jak Murzyni z Orleanu wchodzą w rytm bluesa. Słyszysz mnie, Nick? No, powiedz, czy mnie słyszysz? Pamiętaj, dla twojej terapii ważna jest tylko twoja opowieść, nic więcej. I to, jak głęboko w nią wejdziesz. Więc poddaj się jej. Daj się jej ponieść. Masz przecież dużo czasu. Pisz o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. I nie lekceważ niczego, nawet jeśli uznasz to za szczegół bez znaczenia".

Słyszę, słyszę, doktorze Burne, i wiem, że masz rację, kiedy tak mówisz do mnie, bym pisał bez przerwy, nie pomijając żadnego szczegółu, więc zanurzam się w swoją

opowieść i czekam, by mnie uzdrowiła. Jestem przecież „ciężkim przypadkiem depresji pourazowej".

Od tamtej chwili przechodzę - jak mi to ciągle powtarzają - ostre załamanie nerwowe. Źle śpię. Śnią mi się koszmary. Boję się lekarzy i ludzi w mundurach. Elektrowstrząsów i śpiączek insulinowych. Drżą mi ręce. Nie panuję nad skojarzeniami. Denerwuję się z byle powodu. Wszystko gubię. Niczego nie potrafię

znaleźć. Nie mogę sobie przypomnieć numerów telefonów. Przekręcam imiona i nazwiska. Mylę daty i dni tygodnia. Na niczym nie mogę skupić uwagi. Źle wypadam w testach. Mam - jak mówi doktor Binswanger - omamy słuchowe, węchowe i wzrokowe. Bez żadnej przyczyny wybucham niepohamowanym gniewem. Zżera mnie irracjonalne poczucie winy, z którym nie umiem sobie poradzić

i chorobliwy wstręt silniejszy ode mnie.

Nie mogę patrzeć na ekran telewizora. Boję się mikrofonów ukrytych w ścianach. Kamer ustawionych za lustrem w łazience. Aparatów fotograficznych w komórkach. Samolotów

10

bezzałogowych, które krążą nad nami i nawet przez najgrubsze ściany widzą, co robimy. Boję się ludzi, którzy śledzą innych i w każdej chwili mogą podać mi w zupie dawkę dioksyn, po której moja twarz zmieni się nie do poznania. Którzy mogą

mi wstrzyknąć wirusa HIV podczas niewinnego badania krwi. Zmusić do połknięcia czegoś, co zmieni moją psychikę. Zabić moich bliskich tak, że będzie to wyglądało na śmierć naturalną-,

Oni mogą to zrobić w każdej chwili. Świat się zmienia, oni się nie zmieniają. Zbierają dane. Notują wypowiedzi. Fotografują. Nagrywają. Wymyślają podstępne formularze paszportowe. Zastawiają pułapki w ankietach wizowych. Zakładają teczki. Tworzą rejestry. Łączą informacje w sieć. Segregują. Szyfrują. Opatrują kryptonimami. Wprowadzają do kartotek. Przetwarzają. Nawet jeśli lubią demokrację, na wszelki wypadek sprawdzają, ilu miałeś Żydów w rodzinie.

Gdy trzeba, podstępnie zdobywają twój DNA. W szklanym pojemniku trzymają pięć

twoich włosów, które zgubiłeś w hotelowej łazience. Mają strzępki twojej skóry, które zostawiłeś na ostrzu maszynki do golenia. Przechowują słoiki z twoim zapachem. Interesują się, jakie były choroby dziedziczne w twojej rodzinie. Gromadzą w komputerze zdjęcia w podczerwieni. Wiedzą dokładnie, co i jak po ciemku robisz z żoną. Znają wyniki twoich badań lekarskich. Na twardym dysku przechowują fotografie twojej źrenicy, tęczówki i dna oka. Analizują ślinę, którą

zostawiłeś na plastykowym widelcu w pizzerii i na brzegu kubka po coca coli w snack barze. Gromadzą rewersy, które składasz w czytelniach. Jeśli wypożyczasz książki z niewłaściwym słowem w tytule, wpisują cię na listę niebezpiecznych. Spokojnie sprawdzają, czy wierzysz w Boga, co myślisz o Kościele i aktualnym prezydencie, czy kochasz Ojczyznę oraz aktualnego ministra spraw zagranicznych. Podkreślają twoje nazwisko czerwonym flamastrem. Oznaczają numerem. Stawiają

przy nim czerwony ptaszek.

11

Wiedzą z kim śpisz i z kim nie śpisz. Wiedzą, kogo kochasz i kogo nienawidzisz. Znają twoje słabości kulinarne i seksualne. Prześwietlają konto bankowe. Badają

strukturę strachu. Przenikają w głąb snów. Znają treść twoich e-maili i rozmów telefonicznych. Wiedzą, jakie hasła wpisujesz do wyszukiwarki i o czym gadasz z matką. Przetrząsają twój bagaż, kiedy nie ma cię w hotelowym pokoju. Kopiują twoje dokumenty, gdy śpisz w wagonie sypialnym. Bez trudu namierzają cię, kiedy wchodzisz na strony porno. W ułamku sekundy ustalają, kogo masz na liście adresowej. Kamerami umieszczonymi 2 km od Watykanu prześwietlają mury Kaplicy Sykstyńskiej i specjalnym programem komputerowym „odczytują" wypowiedzi z ruchu ust. Niczym gwiazda betlejemska, która rozświetla niebo nad pustynią, prowadzą cię przez życie, byś nie zagubił drogi w strasznych ciemnościach świata. Nie zasypiają nawet przez chwilę. Mają oczy wiecznie otwarte. Chronią cię przed Złem, osłaniają przed Grzechem, bronią przed wrogami państwa i konstytucji. Chcą wiedzieć wszystko. Czuwają. Obserwują. Strzegą. Są jak bogowie. Bo czy zna pan, doktorze Burne, chociaż jednego boga, który nie zaglądałby ludziom bez przerwy do mózgu, do serca, do kuchni, do łazienki, do łóżka? Który by chociaż na jeden ułamek sekundy dał nam święty spokój, rezygnując z pragnienia, by wiedzieć o nas wszystko?

Zasypiając, wciąż czuję ból po lewej stronie krtani. Bandaż utrudnia oddychanie. Moja lewa ręka jest bezwładna. Niedobre sny mieszają się z rzeczywistością. W

ciemnościach słyszę głosy. Gdy nocą podchodzę do okna, za szybą widzę poruszające się w koronach drzew światła, jakby mi ktoś zapaloną latarką dawał jakieś

ostrzegawcze znaki. Ze wszystkich sił chcę te znaki odczytać, ale nie wiem jak. Szyby są osłonięte siatką. Drzwi obite skórą. Nie mają klamki. Na widok pielęgniarzy, nadchodzących z głębi korytarza, kurczę się z przerażenia. 12

Pan mi mówi, że tamtego dnia powinienem od razu powiedzieć: „Pułkowniku Sheen, proszę o natychmiastowe przeniesienie do bazy Johnstown"? Ze wystarczyłoby te parę słów, a nie stałoby się to, co się stało? Naprawdę pan w to wierzy? Przecież

dobrze pan wie, dlaczego nie byłem w stanie wypowiedzieć tych słów. Dlaczego te słowa nie mogły mi przejść przez gardło.

W moim pokoju jest cicho. To duży pokój z białym sufitem i białymi ścianami. Z

okna widzę park, strzyżone trawniki, zielone drzewa, klomby i staw z gęstym tatarakiem na brzegach. Mam nieskończenie wiele czasu i nieskończenie wiele ołówków. Wystarczy, że zadzwonię, a dostaję nowe. Ładne, dobrze zaostrzone ołówki firmy Ranson z Connecticut, pola-kierowane na różowo, zielono i niebiesko, lśniące, gładkie, ze złotym znakiem delfina na oprawce i różową gumką na końcu. I mam zupełny spokój. Delikatną zieleń parkowych drzew przecinają tylko kraty w oknach. Widzę ich wąskie cienie na białej podłodze. Siedzę przy stole. Słyszę śpiew drozda i szum deszczu w listowiu. Krople spadają na parapet.

Jak mam zacząć moją opowieść? Ach, od razu - jak mówi doktor Burne - wejść in medias res. Zobaczyć ją w chwili, gdy zegar w sali hotelu Victoria przy placu Zwycięstwa, najsławniejszym placu Warszawy, wybił godzinę trzecią i konferencja, która rozpoczęła się w południe, została zakończona. Kto jest w sali hotelu Victoria?

Kilka osób. Twarze wyraźne. Długi stół. Na stole woda mineralna i kryształowe szklanki.

Ona stoi przy stole. Zbiera do teczki kartki z notatkami. Zamyka teczkę. Ma na sobie granatową garsonkę ze złotymi guzikami, czarne pończochy, czarne lakierki. Rano była u fryzjera. Czarne włosy z grzywką. Delikatny cień na powiekach. Usta pomalowane różową szminką. Ma na imię Krystyna.

Wczoraj doktor Burne przyniósł mi kolorowy magazyn z jej zdjęciem na okładce. Zdjęcie jest duże, wyraźne, na kredowym papierze, mogę więc sobie dokładnie przypomnieć jej

13

twarz. Na zdjęciu oprócz niej jest parę osób. To zdjęcie sprzed kilku miesięcy. Ona ma na sobie skromny granatowy żakiet. Odwiedza właśnie ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych pod Warszawą. Uprzejmie uśmiechnięta, zadbana, elegancka, spokojna, z wąską torebką pod pachą, w imieniu prezydenta Polski przekazuje dzieciom niepełnosprawnym komputer do nauki języków obcych. W Polsce mówią

na nią Pierwsza Dama. First Lady, jak u nas. Nic dziwnego. Jest żoną prezydenta Polski.

Patrzę na jej fotografię. Dotykam kredowego papieru. Papier jest zimny i gładki. Chcę przypomnieć sobie, jak wyglądała tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałem ją z bliska. Muszę opisać to wszystko, co przytrafiło się jej aż do tamtej chwili, kiedy zrobiłem tę rzecz straszną, moi sędziowie, tę straszną rzecz, dla której nie ma wybaczenia.

Sunę ołówkiem po papierze ze znakiem firmowym szpitala wojskowego w Oak Road na Florydzie, a kiedy tak sunę ołówkiem po gładkiej powierzchni papieru, widzę

przed sobą jasną salę w warszawskim hotelu Victoria. Na zegarze firmy Quarz wybiła właśnie godzina trzecia. Konferencja, którą rozpoczęto w południe, dobiega końca. Z

okien sali rozpościera się widok na plac Zwycięstwa, sławny plac Warszawy, a na placu stoi wielki krzyż. Znam dobrze ten krzyż. Widziałem go na fotografiach, które pokazywał nam pułkownik Sheen, kiedy mówił o stolicy Polski. To jest ten sam krzyż, wielki krzyż na podniesieniu, pod którym papież John Paul II modlił się z kardynałem Vyshinsky o wolność dla krajów Europy środkowowschodniej rok przed powstaniem związku zawodowego „Solidarność". Teraz widzę ten krzyż z okien sali hotelu Victoria. Jest wysoki. Rzuca długi cień na płyty placu. A w sali po skończonej konferencji ruch. Wszyscy zbierają się do wyjścia. Odsuwają krzesła. Zapinają

marynarki.

Kto jest w sali? Kto wstaje od stołu? W sali jest kilka osób. Kiedy zapytałem ją o datę

konferencji, którą rozpoczęto w po-14

łudnie, a skończono o trzeciej, odpowiedziała, że to było pierwszego czerwca, w piątek. Spotkanie ze sponsorami fundacji „Serce bez granic" w sali na pierwszym piętrze. Teraz widzę ją wyraźnie na tle okna wychodzącego na sławny plac. Stoi przy stole, zapina teczkę, obok niej sekretarka, dalej notariusz z kancelarii prawniczej, przy nim gość najważniejszy - George T. Fisherwood, prezes polskiego oddziału koncernu naftowego Arax z siedzibą zarządu w Kalifornii. Fisherwood mówi właśnie coś do notariusza. Ma około pięćdziesięciu lat. Jest gładko uczesany, ma spokojną, opaloną twarz, nosi marynarkę z dobrej granatowej wełny i złoty sygnet na małym palcu. Na jego twarzy maluje się powaga, którą właśnie rozjaśnia uprzejmy uśmiech. Krystyna otwiera torebkę, wyjmuje telefon komórkowy, dzwoni do kogoś. Jest zadowolona. Suma, jaką zaproponował George Fisherwood na zakończenie spotkania, pozwala spokojnie myśleć o przyszłości fundacji, a przecież zostało jeszcze tyle do zrobienia.

Fotografia na okładce kolorowego magazynu zdaje się ożywać, gdy dotykam ją

palcami. Zimny papier przyjmuje ciepło mojej dłoni. Twarz kobiety na okładce rozjaśnia się, oczy błyszczą, jeszcze chwila, a usłyszę jej głos i ujrzę ruch jej dłoni. Ma pan rację, doktorze Burne, pisanie ołówkiem działa kojąco na nerwy, chociaż

niezupełnie tak, jak by pan sobie tego życzył. Patrząc na twarz kobiety z okładki kolorowego magazynu, czuję radość, czułość, wzruszenie, ale czuję też lęk, straszny lęk, a nawet przerażenie, ponieważ wiem dużo więcej niż pan, doktorze Burne. Wiem nawet dużo więcej niż ci, którzy tu pana do mnie przysłali. Więc spotkanie ze sponsorami fundacji „Serce bez granic" odbyło się pierwszego czerwca? Ależ trochę cierpliwości, moi sędziowie! Po cóż ten pośpiech? Teraz musicie uważnie przyjrzeć się tamtej scenie. Każdy szczegół jest ważny. Słoneczne popołudnie, błękitne niebo nad Warszawą, długi cień krzyża na placu. Muszę być

dokładny, bo - jak mówi doktor Burne -

15

szczegóły są najważniejsze. To samo powtarzał nam na szkoleniach pułkownik Sheen. „Pamiętajcie - miał akcent irlandzki z okolic Belfastu, pod sufitem obracały się srebrzyste skrzydła wentylatora, było gorące, wilgotne popołudnie - nie dajcie się

zwieść pozorom. Notujcie w pamięci każdy szczegół, każdy gest, każde drgnienie rzęs, nawet jeśli uznacie, że to bez znaczenia. Raporty powinny być konkretne. Musicie trzymać się mięsa faktów. Nie dajcie się ponieść ambicji. Nie przeskakujcie zbyt szybko od szczegółów do globalnych wniosków. Miejcie oczy otwarte. Zapisujcie na twardym dysku swojej pamięci wszystko. Wasi przełożeni czekają na prawdę i tylko prawdę. Nie możecie ich zawieść. Od waszej pracy zależy bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych i spokojne życie waszych rodzin". Tak, pułkowniku Sheen, dobrze pamiętam pana słowa. Miał pan rację, po stokroć rację. Więc szczegóły? Granatowy żakiet z czarną różą wpiętą koło kołnierzyka. Włoska teczka. Skórzany notes. Na palcu pierścionek z ciemnego srebra. Paznokcie pomalowane na różowo. Co wtedy powiedziała, gdy wszyscy wstali od stołu? Chyba:

„Pani Agnieszko, proszę przynieść papiery. Czas najwyższy złożyć podpisy. Nie kryję, że jestem bardzo szczęśliwa. Potwierdza pan kwotę?". Fisherwood uśmiechnął

się tylko. „Tak, pięćset tysięcy". „Na hospicjum dla dzieci chorych na raka?". „Wedle pani uznania". „Drodzy państwo - popatrzyła na notariusza, który chował pióro do skórzanego etui. - Dzisiejszy dzień jest dla nas bardzo ważny. Możemy przystąpić do budowy hospicjum na Ursynowie. Plany są już gotowe - uniosła niebieską zasłonę, pod którą skrywał się biały model budynku, ustawiony na stole. - Architekt pięknie wywiązał się ze swego zadania, prawda?". Słońce - tę chwilę zapamiętała na zawsze i lubiła do niej powracać - którego promienie wpadły właśnie przez uchylone okno, oświetliło białą bryłę eleganckiego pawilonu z paroma rzędami błękitnych okienek.

„Na konkurs wpłynęło kilka projektów. Ale ten jest, jak myślę, najlep-16

szy, prawda, panie Fisherwood?". Fisherwood uśmiechnął się raz jeszcze. Miał - to też dobrze zapamiętała - ładne, duże dłonie i roleksa na przegubie obsypanym rudawymi włoskami. „Ma pani rację - skinął głową. - To z pewnością dobra robota". Roześmiała się: „No, ale gdzież się podziewa ta Agnieszka? Pani Agnieszko!". Jak wyglądała w tamtej chwili sekretarka First Lady, Agnieszka Leman? Była młoda, niewysoka, pełna uroku. Delikatny owal twarzy, łagodny podbródek, mleczna cera, wypukłe usta pomalowane ciepłoczerwoną szminką. Bujne, czarne, natapirowane włosy. Była w czarnej garsonce z białym żabotem. Na nogach zielone czółenka na średnim obcasie. Zjawiła się po chwili. „Już jestem. Oto porozumienie" -wyjęła z czarnych okładek biały arkusz zadrukowany komputerowym pismem i położyła go przed Krystyną na blacie stołu. Drugi taki sam arkusz położyła przed Fisherwoodem. Gdy przechodziła na drugą stronę stołu, Krystyna pomyślała: „Jest ładna, młoda, zdolna, ambitna, a przy tym nie gra mi na nerwach jak inne. Ma przed sobą

przyszłość". To, prawda, doktorze Burne, Agnieszka Leman, świeżo upieczona absolwentka Instytutu Służby Cywilnej, miała przed sobą przyszłość. Bardzo dobrze wywiązywała się z obowiązków sekretarza fundacji, a poza tym - co podkreślali ludzie z Kancelarii Prezydenta - pogodna, otwarta, miła, łatwo nawiązywała kontakty i miała talent do negocjacji. Teraz - Krystyna patrzyła z przyjemnością na swoją

podwładną - podała Fisher-woodowi złotego parkera, uprzejmie pochylona nad jego ramieniem.

Gdy Fisherwood podpisywał porozumienie, Krystyna nie mogła się powstrzymać, by dodać jeszcze: „Cieszę się, że zechciał pan wesprzeć naszą fundację". Fisherwood złożył podpis u dołu arkusza i zakręcił złote pióro. „Nie mogłem postąpić inaczej. Słyszałem, że fundacja działa świetnie, jestem więc spokojny, że pieniądze trafią w dobre ręce". Agnieszka Leman

17

skinęła ręką na kelnera, który stał przy drzwiach. Wniósł na tacy cztery kieliszki. Wino było dobrze schłodzone. Krystyna uniosła kieliszek: ,A więc za szybkie ukończenie budowy domu na Ursynowie".

Miała poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wszystko poszło tak, jak chciała. Kiedy po paru minutach wychodziła z Victorii, ochroniarz stojący przy czarnym volvo otworzył tylne drzwi auta, ale tylko kiwnęła palcami. Wolała pójść piechotą. Przecież to tylko parę kroków. Zawsze ją trochę śmieszyły te ceregiele. Wsiadanie do pancernego auta, zapinanie pasów, widok ochroniarzy ze słuchawką w uchu, broń, która dyskretnie zaznaczała swoją obecność pod czarnymi marynarkami. Po co to wszystko teraz? Plac Zwycięstwa był pusty. Tylko daleko, przy Grobie Nieznanego Żołnierza, stało kilku japońskich turystów ze srebrnymi cyfrówkami w dłoniach. Ruszyła w stronę Hotelu Europejskiego, stukając obcasami na kamiennych płytach. Czarne volvo miękko sunęło parę metrów za nią. Dwaj ochroniarze szli po obu stronach auta, mówiąc coś do miniaturowych mikrofonów.

Ustawiony na podwyższeniu pośrodku placu, przewiązany czerwoną stułą, wysoki na kilka metrów krzyż, do którego się zbliżyła, rzucał długi cień w stronę szarego gmachu Ministerstwa Obrony. Światło słońca lśniło na gwoździach, łączących oba ramiona. Chciała szybko przejść obok sławnego miejsca, ale coś ją powstrzymało. Po drugiej stronie krzyża ktoś klęczał na kamiennych płytach. Był dziwnie ubrany, unosił do góry ręce, pochylał głowę nucąc pod nosem coś, co brzmiało jak arabska pieśń. W pierwszej chwili pomyślała, że to może jakiś zwariowany „antyglobalista" protestuje przeciwko „zbrodniczej polityce koncernów zbrojeniowych", ale klęczący człowiek nie wyglądał na kogoś, kto ma ochotę wzniecać niepokoje przed gmachem państwowego urzędu.

Podeszła bliżej. Długowłosy mężczyzna, który klęczał pod krzyżem, był w białej, rozpiętej na piersiach, płóciennej koszu -

18

li, w wytartych dżinsach, smagły, mocny, miał skórzaną opaskę na prawym przegubie. Teraz patrzył w górę, na unoszące się wysoko ramiona krzyża, które zdawały się podpierać błękitne niebo nad Warszawą. Dobrze zapamiętała tę

orientalną koszulę postrzępioną na brzegach, luźno wypuszczoną na dżinsy, i skórzaną opaskę obejmującą przegub prawej ręki. Słońce grało rudawymi błyskami na włosach mężczyzny, które spadały mu na ramiona ciężką falą. Ochroniarze zbliżyli się natychmiast, ale odprawiła ich ruchem dłoni. Posłusznie stanęli obok czarnego auta jak dwa tresowane psy.

Mężczyzna powoli odwrócił głowę. Wyraźnie zarysowane brwi, delikatny podbródek, usta o ciemnym odcieniu. Wyglądał na kogoś z Południa. Jego głowa - tak właśnie pomyślała w tamtej chwili - przypominała kamienną rzeźbę ze starych świątyń Mezopotamii. Poczuła się dziwnie. Tak jakby jasne oczy przejrzały ją na wylot.

A więc to jeden z tych „nawiedzonych", którzy modlą się w pustych domach na przedmieściach wielkich miast Europy, by ściągnąć na Ziemię słuszny gniew Boży?

Tak, doktorze Burne, tak sobie w tamtej chwili pomyślała o mężczyźnie, który klęczał na wielkim placu pod papieskim krzyżem. Bo niby dlaczego nie miałaby tak pomyśleć? W całej Europie roiło się od sekt. Powstawały wszędzie. Stare religie już

dawno przestały ludziom wystarczać. Czekano na nowe objawienie. „Nie palcie kościołów, zakładajcie własne" - takie hasło nieznani sprawcy wypisywali na murach starych katedr w Warszawie, Kolonii i Strasburgu. Na ulicach Gdańska, Berlina, Paryża, Londynu ogoleni do skóry buddyjscy mnisi w pomarańczowych szatach śpiewali radosną pieśń Hare Kryszna, zapowiadając nadejście nowej ery. W

Krakowie, Sztokholmie, Monachium i Dusseldorfie pojawiało się coraz więcej zwolenników Dalajlamy. Wyznawcy Allacha - tani robotnicy, sklepikarze, drobni biznesmeni, którzy tysiącami ściągali z Turcji, Afryki Północnej 19

i Bliskiego Wschodu - budowali setki nowych meczetów w betonowych blokowiskach obok montowni Volkswagena na przedmieściach Poznania, Frankfurtu, Paryża i Rzymu. A sekta Moona? Czy pamięta pan, doktorze Burne, sektę Moona? I sławny atak gazowy na metro w Tokio, w którym zginęło paręset ludzi? Ja wiem, dziś

mało kto takie rzeczy pamięta, ale ja pamiętam dobrze. Na szkoleniach pułkownik Sheen mówił nam dużo o sekcie Moona. Ludzie z sekty Moona wpuścili do metra w Tokio sarin. Czy pan wie, co to jest sarin? To jest fatalnie nieprzyjemny gaz bojowy. Ci ludzie z sekty Moona chcieli wytruć całe zło świata. Dlatego to zrobili. A w Polsce? W małych i dużych miastach, w szkołach i na uniwersytetach, powstawały

„podejrzane organizacje parareligijne", które - jak pisano w raportach policji - z dala od komisariatów urządzały młodym ludziom pranie mózgów, bez żadnych skrupułów wyciągając grube pieniądze z kieszeni naiwnych. Sam prymas Polski na Jasnej Górze w Częstochowie, świętej górze Polaków, wzywał naród polski do walki z sektami, które zagrażają „zdrowiu moralnemu Ojczyzny". W komendzie głównej policji sporządzano szczegółowe kartoteki sekt, do czego wzywali polscy parlamentarzyści. Ona sama na prośbę prezydenta wygłosiła w publicznej telewizji apel do matek polskich, by szczególnie w okresie letnich wakacji uważały na swoje dzieci, na które czyhają - jak to określiła - „podstępni złodzieje dusz". Szybko minęła papieski krzyż i poszła dalej, w stronę Hotelu Europejskiego. W

szybach okien na fasadzie Teatru Wielkiego odbijało się słońce. Szła szybko, nie oglądając się, z przyciśniętą do biodra czarną torbą Niny Ricci. Ten wielki krzyż, ten klęczący mężczyzna, wszystko to wytrąciło ją z równowagi. Z ulgą pomyślała o jutrzejszym spotkaniu z dyrekcją szpitala na Woli, gdzie w imieniu fundacji „Serce bez granic" miała przekazać sztuczne serce oddziałowi noworodków Czarne volvo miękko sunęło parę kroków za nią po płytach placu.

20

Gdy doszła do pałacu prezydenckiego, młodzi wartownicy sprezentowali broń. Tym razem byli to komandosi z Brygady Podhalańskiej, słynnej polskiej jednostki górskiej, która, jak mówił nam pułkownik Sheen, zasłużyła się w walkach z Niemcami w Norwegii podczas Second World War. Lubiła ich. Wyglądali śmiesznie w tych swoich góralskich kapeluszach, w białych getrach, z amerykańską bronią na ramieniu. Przeszła przez bramę szybko, odpowiadając uśmiechem na uśmiech młodego porucznika z białą kaburą przy pasie.

Weszła do pałacu. Na jej spotkanie wybiegła pokojówka, mocna, wysoka, przystojna blondyna z warkoczem splecionym na głowie, kuzynka radcy prawnego z kancelarii prezydenta, pracująca w pałacu od niedawna. Szczegóły? Za srebrnym paskiem ze złotą klamrą w kształcie kotwicy miała zatknięty telefon komórkowy Nokia. „Pani prezydentowo - poprawiła na sobie koronkowy fartuszek - co z tymi dziennikarzami z «Vo-gue'a»? Powiedziałam, że dzisiaj nie. Ze może jutro". „Dobrze zrobiłaś - szła szybko po schodach na górę, ściągając z palców białe rękawiczki. - Tylko przestań

mnie nazywać «panią pre-zydentową». Bardzo tego nie lubię". „To jak mam mówić?"

-pokojówka otworzyła przed nią białe drzwi z numerem 113. „Jak chcesz. Najlepiej po prostu: Pani Krystyno. A teraz przygotuj mi kąpiel. Lecę z nóg. Miałam dziś ciężki dzień".

Weszła do pokoju, poprawiła kwiaty w porcelanowym wazonie stojącym na marmurowej kolumnie pod oknem. „Tylko potem nie zapomnij zmienić tych róż" - mruknęła do pokojówki, rzuciła się na łóżko, machnięciem nóg strzepnęła buty ze stóp, przewróciła się na wznak i z podłożonymi pod głowę rękami patrzyła na rokokowe sztukaterie wijące się na suficie. Myślała o rozmowie z Fisherwoodem. Dzień był ciężki, ale - musiała to przyznać - udany. Nie miała co narzekać. Z łazienki dobiegał szum wody napełniającej wannę. „Chce pani pianę?" - pokojówka wychyliła się zza drzwi. „Może być piana - ściągała pończochy z łydek. - Pan prezydent już jest?".

21

„Jest, jest - pokojówka mówiła z głębi łazienki. - Kogoś przyjmuje. Chyba z ambasady amerykańskiej". „Długo to już trwa?". „Trochę". ,A woda już dobra?".

„Dobra. Może pani wejść do wanny - pokojówka ukazała się w drzwiach, wycierając ręce w biały ręcznik. - Mogę już sobie pójść?". „Idź. Dziękuję ci. Nie będziesz mi już

potrzebna".

Gdy pokojówka wyszła, zdjęła garsonkę, odpięła od kołnierzyka czarną różę, zdjęła z palców pierścionki, potem ściągnęła przez głowę białą bluzkę. Dobry Boże - pomyślała -mam teraz najlepsze ciuchy od Versacego, Fratero, Armanie-go, a jeszcze parę lat temu? Szkoda gadać.

Naga weszła do łazienki.

I ta scena, kiedy ona wchodzi do łazienki, ta piękna scena, kiedy ona przekracza próg łazienki, stawiając bose stopy na chłodnych kafelkach, a światło słońca obrysowuje kontur jej ramion, ta scena, którą staram się teraz opisać różowym ołówkiem ze złotym znakiem delfina na firmowym papierze szpitala w Oak Road na Florydzie, muszę to wyznać, doktorze Burne, pobudza moje zmysły. Wiem, to niestosowne, biję

się w piersi, ale tak już jest, bo ta scena, ta jej nagość, którą w tej scenie widzę, te bose stopy, zostawiające ciepłe ślady na chłodnej posadzce, te włosy spadające na ramiona, to wszystko przypomina mi inną nagość, tamtą nagość straszną, którą

ujrzałem w tamtej chwili. I kiedy tak opisuję, jak ona wchodzi do łazienki na pierwszym piętrze pałacu prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, zaciskam pod stołem lewą pięść. I pan się wcale nie dziwi - prawda? - że ja wbijam do bólu paznokcie we wnętrze mojej zaciśniętej dłoni, pan się temu zupełnie nie dziwi, bo pan dobrze wie, dlaczego ja to robię. Nie musi pan udawać, że pan nie wie. Więc ona wchodzi do łazienki. Jej jasne odbicie przepływa w głębi wielkiego lustra, zajmującego całą ścianę nad wanną. Pochyla się, sprawdza palcami, czy woda nie jest za gorąca. Piana wypełnia wannę, wzbiera jak na hollywoodzkich filmach 22

z lat pięćdziesiątych, tych wspaniałych filmach kręconych w eastmancolorze przez sławnych producentów, którzy nie żałowali dolarów na wielkie wanny i marmurowe łazienki ze złotymi kranami w kształcie delfina. Pamięta pan, doktorze Burne, sławną

Doris Day w pianie? A Kim Novak śpiewającą w błękitnej wannie na trzydziestym piętrze drapacza chmur we wschodnim Manhattanie? Pamięta pan te sławne sceny?

Ja pamiętam doskonale. Ach, te wanny z gwiazdami filmowymi wylegującymi się w bańkach mydlanych, sny gorące młodych mężczyzn w koszarach i internatach na całym świecie.

Była jeszcze ładna, wiedziała o tym. Codzienny fitness robił swoje. Jako Pierwsza Dama co rano w czerwonym dresie z białym nadrukiem „Freedom" biegała po żwirowanych ścieżkach pałacowego ogrodu, dając przykład wszystkim Polkom i Polakom, jak należy zdrowo żyć, a po śniadaniu, przy okrągłym stoliku ze świeżo naciętymi tulipanami w kryształowym wazonie (dostawa z Amsterdamu), rozluźniona, uśmiechnięta, dawała dziennikarzom z kolorowych pism długie wywiady na temat zasad zdrowego żywienia.

Weszła do wanny i zanurzyła się po szyję. Potem zamknęła oczy, nabrała powietrza i zanurzyła głowę. Przez chwilę leżała pod wodą, czując jak boskie ciepło rozlewa się

po całym ciele. Zmęczenie uchodziło z mięśni. Gdy wynurzyła głowę, usłyszała skrzypnięcie drzwi. W drzwiach łazienki stał Stach.

Prysnęła w jego stronę pianą: „Witam pana, panie prezydencie". Podszedł bliżej. Był zdrowym, mocnym mężczyzną, wyglądał jeszcze młodo.

„Stachu - wstrząsnęła mokrymi włosami -ile razy na ciebie patrzę, to mi się nie chce wierzyć w to wszystko".

Usiadł na krawędzi wanny. Był w białej koszuli rozpiętej pod szyją i w luźnych spodniach z kremowej flaneli. Czarnowłosy, opalony, wysportowany, niedawny pobyt w ośrodku sportów wodnych nad morzem zrobił swoje.

23

„Wiesz - dmuchnęła pianą z palców - Fisherwood podpisał umowę. Na pięćset tysięcy". Zanurzył rękę w pianie i dotknął jej łydki. Roześmiała się: „Świntuchu, ręce precz od Korei". „Ładnie dzisiaj wyglądasz" - bawił się pod wodą jej nogą. „Też mi komplement" - wydęła wargi. Lubiła czasem grać naiwną blondynkę, jaką była na pierwszym roku studiów, kiedy się poznali. Taki szybki skok w młodość na falach dziewczęcej intonacji. Połaskotał ją w piętę: „Pięćset? To dla niego tyle co nic". „Nie mów tak. Sporo zachodu mnie to kosztowało". „Daj spokój, sam ci się pchał w ręce. To dla niego sama korzyść". „To przykre, co mówisz". „Słodki gość. Dwa i pół

tysiąca stacji benzynowych w całej Europie, rafineria pod Koszalinem, sieć

supermarketów, multipleksy w liczbie dwustu, udziały w telekomunikacji i liniach lotniczych... On chce mieć «twarz charytatywną». Dlatego do ciebie lgnie". „Co mnie to obchodzi. Będą pieniądze na hospicjum? Będą. To jest ważne. A ludzie nie są

głupi. Wiedzą, kto to jest Fisherwood. Nikt się nie nabierze, a paru dzieciom będzie lżej". „Pewnie będzie lżej. Ale ludzi bym nie przeceniał". Namydliła gąbkę. „Weź, umyj mi plecy". Zawinął rękawy koszuli. Pochylił się nad nią, mydlił jej ramiona, szyję, kark.

Piękna scena, prawda, doktorze Burne? Napisałem ją specjalnie dla pana. Wiem, że pan lubi takie sceny. No, niech pan nie zaprzecza. Zresztą, kto takich scen nie lubi. Miliony ludzi wściekłyby się ze szczęścia, gdyby tylko mogły zobaczyć taką scenę w

„Time", „Der Spiegel" czy w „L'Express", chociaż nikt się do tego nie przyzna. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej myje plecy swojej żonie. W pałacowej łazience na Krakowskim Przedmieściu zaczyna się małżeńsko-prezydenc-ka kąpiel, śmiechy, szepty, pokrzykiwania, szczypta legalnego erotyzmu, intymność dozwolona, wzorowa, heteroseksualna, lekka, cywilizowana, narodowa, patriotyczna, z oberkiem, z polonezem Chopina, z pryskaniem wodą, z podśpiewywaniem. 24

O, te sceny w łazienkach Białego Domu, Kremla, Pałacu Elizejskiego, te sceny w apartamentach prezydenta Włoch i prezydenta Niemiec! Ileż ja bym dał, doktorze Burne, żeby usłyszeć, o czym to tak naprawdę gadają sobie w tych swoich prezydenckich wannach ze swoimi prezydenckimi żonami ci wspaniali mężczyźni, którzy w każdej chwili w imię interesu narodowego mogą wysłać nasze dzieci na śmierć? I kim naprawdę są te ich prezydenckie żony? I jak oni tam sobie w tych swoich prezydenckich wannach gaworzą z tymi swoimi prezydenckimi żonami o pacyfikacji Czeczenii, o wyzwoleniu Iraku,

0 wojnie z terroryzmem, o bombach atomowych w Korei Północnej, o kolejnej wizycie papieża, o biednych bezrobotnych

1 konieczności zrobienia porządku z całym tym przeklętym islamem!

W końcu był jej mężem. Mógł z nią robić, co chciał. Miał na własność. Kochała go?

Może i kochała. Ale dlaczego pan mnie o to pyta? Dlaczego to pytanie właśnie mi zadaje? Zeby mi sprawić ból? Pan? Mój lekarz i opiekun? Chce pan wiedzieć, czy ona go kochała? Może go kochała, ale ja, rozumie pan, nie chcę nic o tym wiedzieć!

Rozumie, pan? Może kochała, pewnie go kochała, dlaczego nie miała kochać, skoro mówiła, że kochała? Ale po co pan mnie dręczy tymi pytaniami?

Więc dosyć, więc spokój, więc wróćmy lepiej do naszej opowieści. Przysiadł na krawędzi wanny - mocny, zaróżowiony, w białej koszuli z zawiniętymi rękawami: „Zresztą z Fisherwoodem zadzierać nie warto. On ma wielkie wpływy w Waszyngtonie i Brukseli". Gdy zapytała: „Słyszą nas teraz?", machnął tylko ręką:

„Nie ma obawy. Dostałem od Rozanowskiego coś, co blokuje podsłuch. Mam to w kieszeni - klepnął dłonią po spodniach. - Możemy gadać spokojnie". Uniosła ręce, pod-wiązując mokre włosy czerwoną wstążką: „Gadałeś z tymi z ambasady?". Spłukiwał jej plecy ciepłym prysznicem: „Chcą więcej naszych żołnierzy na Filipiny. Polscy chłopcy, amerykański

25

s-przęt, przelot samolotami transportowymi VII Armii. Oni są t eraz drugi Rzym. A my możemy być co najwyżej Grekami 25 naszej małej prowincji. Takie jest nasze miejsce. W końcu rmoże to przyniesie Polsce jakieś korzyści". Zaczęła się głośno śmiać - tak, powiedziała mi, że w tam-t ej chwili, gdy on do niej mówił, siedząc na krawędzi wanny 25 zawiniętymi rękawami białej koszuli, zaczęła się głośno śmiać: „Jezus Maria, Stachu! Co to się porobiło! My tu sobie gadamy o losach świata w łazience pałacu na Krakowskim Przedmieściu, a parę lat temu byliśmy studentami Akademii Ekono-ronicznej w Kielcach". ,A ja grałem na saksofonie tenorowym vv klubie studenckim «Waluta». I podobno zupełnie nieźle". Śmieszył ją teraz ten wciąż jeszcze przystojny mąż, który parę lat temu był

energicznym działaczem młodzieżówki Partii Dostępu do Prawa, na którego postawili politycy z Warszawy, szukający na prowincji nowych twarzy dla zmiany image'u organizacji, która zaczęła „tracić wpływy w masach", a teraz pełnił

„najwyższy urząd w państwie". Kto by pomyślał. Matka Stacha, gdyby żyła, umarłaby ze szczęścia.

„Wiesz - zamyśliła się, myjąc różową gąbką lewą stopę, którą wynurzyła z piany - powinieneś coś zrobić w sprawie kary śmierci. To barbarzyństwo". „W sprawie kary śmierci? IDroga moja, ja nie jestem Napoleon, tylko prezydent demokratycznej Polski. Było referendum w całej Europie? Było. Ilu obywateli Europy głosowało za przywróceniem kary śmierci? Osiemdziesiąt procent. To co, ty myślisz, że ja mogę, ot tak sobie, jednym dekretem zmienić europejskie prawo, i po wszystkim? Jakbym zresztą coś takiego zrobił, to bym od razu pożegnał się z drugą kadencją". ,Ale coś

trzeba zrobić. Były przecież sprzeciwy. Intelektualiści, pisarze, księża". „Sprzeciwy?

A-pamiętasz, jak te sprzeciwy jakoś ucichły, gdy wybuchła sprawa tego pedofila z Bordeaux?".

Tak, doktorze Burne, tak, moi sędziowie, mało kto dzisiaj pamięta o tamtej sprawie, ale ja pamiętam dobrze. Strasz-26

na to była sprawa. W piwnicach eleganckiej willi pod Bordeaux policja francuska znalazła trzynaścioro dzieci pokrojonych brzytwą, przypalanych palnikiem acetylenowym i zatopionych w betonie. Ja panu, doktorze Burne, mogę dokładnie opisać, co tam w tej piwnicy znaleziono, bo wiem, że pan lubi szczegóły. Kto zresztą

nie lubi takich szczegółów? No, niech pan powie. Ze ja już jestem trochę zmęczony?

Ze powinienem trochę odpocząć? Uspokoić się trochę? Przyjąć lekarstwo? Okay, zaraz, w porządku. Po co ten krzyk? Już biorę tę czerwoną pastylkę z tej pięknej niebieskiej fiolki, którą mi pan podaje, już grzecznie połykam, już ładnie popijam wodą ze szklanki, już wycieram usta serwetką i znów wracam do mojej opowieści. Ma pan rację. To mnie na pewno uspokoi, bo pisanie ołówkiem uspokaja. Tylko że złamał mi się grafit. Widzi pan? Grafitu nie ma. Złamany. Więc ja proszę - słyszy pan? - o nowy ołówek! Ja mam prawo do ołówka! Tylko żeby był zielony! I dobrze zaostrzony! Koniecznie firma Ranson z Connecticut! Tylko ta! Żadnym innym pisać

nie będę, rozumie pan?! Ja muszę pisać! Ja muszę dokładnie, dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie, opisać to wszystko, co jej się przydarzyło, żeby zmazać moją winę! Więc niech pan wreszcie da mi ten ołówek! Na co pan, do diabła, czeka?! Słyszy pan?

No, nareszcie. Różowy? Wolę zielony, ale niech będzie różowy. Więc co było dalej, pyta pan? Co działo się dalej w pałacowej łazience na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie?

Zaraz, chwila, po co ten pośpiech, moi sędziowie, tylko wygładzę papier, bo mi się

kartka zagięła.

Wstała z wanny i owinęła się ręcznikiem. Gdy wyszli z łazienki, dotknęła jego włosów, rozgrzana, miła, chętna: „Zostaniesz? '. Objął ją wpół i czule pocałował w powieki, a potem w usta: „Dzisiaj nic z tego. Mam jeszcze ważne spotkanie".

.Ambasada?". „Coś w tym rodzaju". „Czego chcą?". Zawahał

27

się. Przylgnęła do niego całym ciałem. „Pytasz, czego chcą? -delikatnie odsunął ją od siebie. - Chcą czegoś na Al Kaidę". Wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą

drzwi. Więc poszła do łóżka sama.

Obudziła się w południe. Słońce stało już wysoko nad hotelem Bristol i całe Krakowskie Przedmieście było zalane światłem. Zerwała się z łóżka i podbiegła do lustra. Wyglądała okropnie. Nie rozczesała włosów przed zaśnięciem, a teraz miała tylko godzinę do spotkania z dyrekcją szpitala na Woli. Agnieszka przygotowała już

pewnie papiery i czeka na dole w samochodzie. Miały się spotkać za piętnaście pierwsza u radcy prawnego, by uzgodnić ostatnie szczegóły. Holendrzy obiecali aparaturę na przyszły miesiąc. Potrzebne są uzgodnienia z szefem transportu. Czy firma spedycyjna przyjmie ofertę?

Nie miała dziś ochoty na malinową garsonkę. Otworzyła szafę, wybrała spokojny granatowy kostium, białą bluzkę z wykładanym kołnierzykiem, czarne pończochy, lakierki na płaskim obcasie. Gdy szukała na półkach paska, wszystko leciało jej z rąk. Nie mogła zapiąć bluzki. Myliły jej się guziki. Apaszka wyfrunęła w palców. Podchodząc do lustra, wygładziła kostium na biodrach. Włosy z trudem rozczesała dużym grzebieniem. Sprawdziła, czy wszystko ma w torebce. Czując przypływ dobrego humoru, nucąc Jeszcze Polska nie zginęła... podkręciła rzęsy szczoteczką z tuszem, po czym ze sławną pieśnią Evity Peron Kocham cię, Argentyno... na ustach, podeszła do białych drzwi na korytarz.

Położyła dłoń na mosiężnej klamce, nacisnęła, ale drzwi nie ustąpiły. Szarpnęła mocnej, ale drzwi otworzyć nie mogła. Klucz tkwił z drugiej strony. Uderzyła pięścią

we framugę. Cisza. Jakby pałac prezydencki był wymarły. Żadnego ruchu. Znów uderzyła w drzwi. Echo w głębi korytarza powtórzyło odgłos uderzenia. „Poruczniku Meisner! - zawołała. - Jest pan tam?". Dopiero po dłuższej chwili usłyszała czyjeś

kroki. Ktoś pod-28

szedł do drzwi. „To pan, poruczniku Meisner? Niech pan otworzy mi drzwi". „Proszę

nie krzyczeć - odpowiedział męski głos z korytarza. - Taki mam rozkaz". „Rozkaz?

Co za rozkaz? Kto go panu wydał? Niech pan otwiera!". „Nie mogę - głos mężczyzny był spokojny i nieubłagany. - Proszę mnie zrozumieć. Reszta nie należy do mnie". Kroki oddaliły się.

Podbiegła do telefonu, podniosła białą słuchawkę ze świecącymi numerami, ale w słuchawce nie było sygnału. Chwyciła pilota, nacisnęła na czerwony przycisk, ale na plazmowym ekranie telewizora nie pojawił się żaden obraz. Sięgnęła po komórkę. Szybko wystukała numer Agnieszki, ale numer się nie zgłaszał. Coś musiało się stać?

Usiadła na łóżku. Potem podeszła do okna. Ogrody pałacu prezydenckiego były puste. Słońce rzucało oliwkowe cienie drzew na żwirowane ścieżki. W alejach między żywopłotami biegały dwa psy ochrony, czarne wilki w metalowych obrożach. Wróciła do drzwi. - „Proszę otworzyć! - szarpnęła za klamkę. - Za chwilę

powiadomię o wszystkim prezydenta".

Ale odpowiedziała jej tylko cisza. Pomyślała, że nie może tu siedzieć tak bezczynnie. Sama nie wiedząc dlaczego to robi, przyciągnęła z głębi pokoju ciężką sofę z czerwonym obiciem i przystawiła ją mahoniowym oparciem do drzwi. Do sofy przysunęła jeszcze swoje rzeźbione łóżko. I choć wiedziała, że to absurdalne, poczuła się trochę bezpieczniejsza. Więc jeszcze ściągnęła spod okna dwa skórzane fotele i podparła nimi sofę. Miała wrażenie, że to wszystko jakiś niedorzeczny żart. Zegar stojący na stoliku wydzwonił pół do pierwszej. Usiadła znów na łóżku. Nie mogła zebrać myśli. Rozkazy? Jakie znowu rozkazy? I kto je wydał? Co ten Meisner bredzi o jakichś rozkazach? Podeszła do drzwi. Przez chwilę znów nasłuchiwała.

„Poruczniku Meisner, niech pan wezwie pułkownika Ratonia. Chcę z nim mówić". 29

Dopiero teraz spostrzegła, że nie dostarczono jej gazet jak co dzień. Coś musiało się

stać. Ale dlaczego nie chcą, by o tym wiedziała? Przypomniała sobie sławny obiad na jednym z wojskowych poligonów, gdzie generałowie wystąpili przeciw polskiemu ministrowi obrony, podburzeni do buntu przez prezydenta Wałęsa. Wtedy zamach stanu - mówił jej o tym Rozanowski - wisiał na włosku. Ale przecież to było dawno temu! Teraz są inne czasy!

Zresztą ten Rozanowski - dziwny typ. Wiedziała, że Stach go wziął ze Sztabu Generalnego, ale właściwie po co? Bezpieczeństwo drugiego stopnia? Ochrona przed ochroną? No, bo po co Rozanowski dał Stachowi to małe urządzenie do blokowania podsłuchu? Skąd on ma takie rzeczy? Przecież nie jest nawet na liście funkcjonariuszy ochrony pałacu. Jest pułkownikiem, a figuruje w spisie jako

„doradca prezydenta do spraw kultury narodowej".

Za drzwiami wciąż było cicho. Dopiero gdy zegar wydzwonił kwadrans, z korytarza dobiegły odgłosy kroków. Szło kilku, rozmawiali półgłosem, nie rozumiała niczego. Przeszli szybko pod drzwiami, skręcili w stronę schodów, znowu wszystko ucichło. Przypomniała sobie, że kiedyś Rozanowski pokazał jej jakiś plan ewakuacji pałacu prezydenckiego na wypadek „nieprzewidzianych okoliczności". Ale ona była najzupełniej normalną kobietą, a żadna normalna kobieta w normalnej sytuacji nie zawraca sobie głowy jakimiś planami ewakuacji. Kto z nas zresztą kiedykolwiek przeczytał dokładnie plan ewakuacji samolotu, siedząc w lotniczym fotelu na dwie minuty przed startem boeninga? Rozanowski powiedział jej któregoś dnia, że oprócz oficjalnego planu ewakuacji jest też „plan specjalny dla ścisłego otoczenia prezydenta" i że ona, jako First Lady, „powinna się z tym planem koniecznie zapoznać". Oczywiście, nie zapoznała się, bo miała na głowie sto razy ważniejsze sprawy, ale jedno zdanie Rozanowskiego zapamiętała dobrze: „Re-30

zerwowe wyjście ewakuacyjne znajduje się w łazience pokoju 113. Należy z niego skorzystać, gdy zawiodą inne drogi ewakuacji". Słyszała kiedyś, jak Rozanowski mówił do Stacha, że w różnych krajach parę razy do głowy państwa strzelali funkcjonariusze ochrony. Tak było na przykład z Indirą Ghandi, prezydenta Sadata w Egipcie też zabili jego ochroniarze, więc na wszelki wypadek należy dobrze zapamiętać, gdzie znajdują się „rezerwowe wyjścia ewakuacyjne" z pałacu, o których

„ochrona standardowa" nie musi wiedzieć.

Teraz to sobie przypomniała. Wyjęła z torebki swoją plastikową kartę identyfikacyjną

z hologramem. W prawym dolnym rogu karty był mały napis, na który dotąd nie zwracała żadnej uwagi: „Rozwiązania awaryjne. Kod dostępu: 490411". Te cyfry zapamiętała na całe życie. Mówiła mi, że potrafi je powtórzyć nawet we śnie. Ale niby dlaczego miałaby właśnie teraz korzystać z jakichś „rozwiązań awaryjnych"? To absurd. Przecież, do diabła, nic się nie stało. Schowała kartę do kieszeni. Przecież

zaraz ktoś jej powie, co się tu naprawdę dzieje. Ta niedorzeczna sytuacja nie może trwać wiecznie!

Już chciała odejść od drzwi, gdy usłyszała czyjś szept. Rozpoznała głos pokojówki, tej wysokiej, mocnej dziewczyny z jasnym warkoczem na głowie, która pracowała w pałacu od niedawna i która wczoraj przygotowała jej kąpiel. „Pani Krystyno, niech pani to przeczyta. I niech pani nikomu nie mówi, że ja to pani dałam". Ręka pokojówki wsunęła pod drzwiami gazetę.

Podniosła gazetę i poczuła się tak, jakby ziemia uciekła jej spod stóp. Prawie całą

pierwszą stronę wypełniał drukowany czarnymi literami wielki tytuł: „Prezydent przyłapany w samochodzie". Pod literami widniało niewyraźne zdjęcie: za szybą

samochodu mężczyzna w jasnej marynarce obejmuje kobietę w czerwonej bluzce. Tak, nie miała wątpliwości, to był Stach, prezydent Polski, w swojej ulubionej tweedowej marynarce,

31

którą mu sama zresztą kupiła w salonie Armaniego na Marszałkowskiej. Ale dziewczyna? Jej rysy trudno było rozpoznać.

Przyciskając dłoń do serca, usiadła na łóżku. Gazeta drżała jej w palcach. Oczy przelatywały po całej stronie, myląc wyrazy, urywając zdania. „Wczoraj do naszej redakcji przesłano pocztą elektroniczną zdjęcia wykonane na ulicy Foksal... Para prezydencka uchodziła dotąd za wzorowe małżeństwo... a więc - pytał dziennikarz - wszystkie demonstracje wierności na lamach kolorowych magazynów to była tylko gra pozorów, która miała wprowadzić w błąd polskie społeczeństwo przed nadchodzącymi wyborami?... Przystojna brunetka z Instytutu Służby Cywilnej, która od jakiegoś czasu pojawiała się w otoczeniu prezydenta... ta ambitna dziewczyna, mająca upodobanie do szybkich samochodów, wysokich obcasów i kryminałów Chandlera... a więc nareszcie Polska doszlusowała do standardów cywilizowanego świata... Prezydent i...".

Więc to... Agnieszka?!

Zgniotła gazetę w kłąb i rzuciła o ścianę. Nie mogła się pozbierać. Przez moment próbowała mieć jeszcze nadzieję. Może to jakiś fotomontaż? Dziennikarze potrafią

robić takie rzeczy. Ale nagle przypomniała sobie parę niedawnych sytuacji. Od jakiegoś czasu Stach był inny. Jakby chłodniejszy?

A więc to dlatego nie chcą jej teraz wypuścić z pokoju? Bo jeszcze nie wiedzą, jaką

„strategię medialną" wybrać po „niekorzystnych dla prezydenta rewelacjach prasowych"? Na drugim piętrze prowadzą „pilne konsultacje w gabinecie głowy państwa"? I na razie wolą, by nie pokazywała się w miejscach publicznych, bo może w rozmowie z dziennikarzami palnąć jakieś głupstwo? A jak już podejmą decyzję o wyborze najwłaściwszej „strategii medialnej", to przyjdą tu, do pokoju 113 i przedstawią uprzejmą prośbę, by „tę kłopotliwą sprawę, która może nam wszystkim narobić kłopotów, dobrze rozegrała w mediach"? Jako Pierwsza Dama nie jest przecież osobą prywatną. Od jej zachowania zależy los wielu ludzi, a nawet całe-32

go „obozu prezydenckiego". „Pani Krystyno, powinna pani zapomnieć o własnych pretensjach i dla dobra wspólnego, dla dobra prezydenta, dla dobra Polski, pokazać

całemu światu, że jest pani godna miana żony głowy państwa". Była zraniona do głębi. Siedziała na łóżku z zaciśniętymi pięściami, ale w oczach nie miała nawet jednej łzy. Zabiłaby ich teraz gołymi rękami. I jeszcze ten Stach... Nie mogła mu darować. Ze właśnie z tą dziewczyną, której tak ufała, którą tak ceniła, której tak chciała pomóc w karierze. Na samą myśl, że miałaby teraz na oczach całej Polski odgrywać rolę zdradzonej Hilary Clinton, brały ją mdłości. Wiedziała dobrze, że właśnie tego będą chcieli od niej wszyscy. W programie telewizyjnym o najwyższej oglądalności jak Hilary Clinton powinna wybaczyć Stachowi jego smutny błąd w imię świętej instytucji rodziny, państwa, Zjednoczonej Europy i społeczeństwa.

Kiedyś Hilary Clinton bardzo jej imponowała. Cóż za klasę miała ta krucha prawniczka o urodzie pilnej gimnazjalistki, której prezydencki mąż puścił się z tą

Monicą Levinsky. Zacisnąć zęby i wybaczyć Billowi dla przyszłości Ameryki. Po całej tej strasznej awanturze wyjść z Billem jak co dzień na zielony trawnik przed Białym Domem i trzymając się za ręce, z uśmiechem, na oczach setek fotoreporterów z całego świata, spacerować wzdłuż strzyżonych żywopłotów po alejach ogrodu prezydenckiego. I jeszcze do tego wierny rudy pies imieniem Lassie zbiega po marmurowych schodach Białego Domu, by towarzyszyć małżonkom w trudnych chwilach małżeńskiego kryzysu. Wiedziała, że powinna teraz przed kamerami telewizyjnymi oświadczyć: „Piotr zdradzał Jezusa trzy razy i Jezus go nadal kochał. Moje małżeństwo nie zaczyna się i nie kończy na tym incydencie. Miłość przetrwa wszystko". Po takim wyznaniu stałaby się bliska milionom kobiet na całym świecie.

„Wtedy 21 stycznia Bill obudził mnie bardzo wcześnie. Usiadł na łóżku i powiedział:

«Powinnaś wiedzieć, co jest w prasie». Bill rozczarował mnie i złamał mi serce, ale musiałam przyznać, że

33

go kocham. Zdecydowałam się ratować rodzinę, wierzę w prezydenta i bardzo go kocham. Może być wiele Monie Lewinsky, on zawsze wybierze mnie". Weszła do łazienki. Stanęła przed lustrem. W granatowej garsonce z białym kołnierzykiem, w czółenkach na płaskim obcasie, uczesana, umyta, wypachniona, wyglądała teraz jak wzorowa Pierwsza Dama na odcinku charytatywnym, wycięta prosto z żurnala dla żon prezydentów. Fundacje, chore dzieci, przemoc w rodzinie, sztuczne płuco-serce. Otworzyła szklaną szafkę. Wyjęła nożyczki. Chwyciła kosmyk włosów nad czołem i ścięła go jednym szarpnięciem. Miała ładne, długie włosy, czarne, wzorowo utrzymane, pielęgnowane przez specjalistów od image'u z paryskiej firmy Laboratoire Astra. Lalka Barbie na usługach narodu. Codzienne masaże, fitness, basen. Wklepywanie soku ze świeżych ogórków w pośladki. Biegi na palcach w ogrodach prezydenckich. Naród chce widzieć swoją First Lady, jak uśmiechnięta, z nienaganną cerą na policzkach, wysiada ze srebrzystego samolotu u boku swojego męża, opromieniając blaskiem swej urody majestat prezydenckiego urzędu. Naród rośnie w siłę, gdy Pierwsza Dama w nienagannie skrojonej sukni wita prezydenta Rosji z małżonką oraz żegna na płycie lotniska królową brytyjską. Narodowi serce rośnie i maleją kompleksy, kiedy widzi swoją Pierwszą Damę na ślubie księżniczki Patrycji i stwierdza z ulgą, że jest ładniejsza od tej kochanki księcia Karola, która rozwaliła małżeństwo księżnej Diany, a nawet od samej żony prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tak, naród czuje się dowartościowany, kiedy widzi swoją Pierwszą

Damę na prywatnej audiencji u papieża w rezydencji Castel Gandolfo w stosownej na tę okazję skromnej sukience od Diora. Naród ufa, że Pierwsza Dama spisze się na medal. Ze nie zawiedzie. Naród chce, by Pierwsza Dama uśmiechała się łagodnie do telewizyjnych kamer i jako pastelowa matka

34

wszystkich Polaków przekazywała czeki na dożywianie chorych dzieci z rozbitych rodzin.

Szczękały nożyczki. Kosmyki ściętych włosów sypały się na białą posadzkę łazienki. Chciała teraz mieć włosy krótkie jak wtedy, w „dzikich studenckich czasach", gdy tańczyła namiętnie pod szklaną kulą w dyskotece „Bonanza" w Kielcach i była pełna nadziei na przyszłość. Nożyczki siały spustoszenie, błyskając i gasnąc. Po kilku chwilach miała na głowie już tylko sterczące na wszystkie strony, krótkie, czarne strzępki. Zdmuchnęła resztki włosów z białego kołnierzyka. Teraz zachciało się jej nowego image'u. Teraz ściągnęła z siebie granatową garsonkę, czarny stanik, koronkowe majtki, czarne pończochy, zrzuciła z nóg płaskie czółenka i wszystko to wepchnęła do turystycznej torby z nadrukiem „Puma", starej turystycznej torby, którą

w studenckich czasach brali ze sobą na obozy wędrowne młodzieżówki Partii Dostępu do Prawa, gdzie Stachu przy ognisku z kiełbaskami zdobywał ostrogi politycznego oratora, a ona wspierała go w działalności organizacyjnej. I pomyśleć, ileż to swojego życia włożyła w jego karierę!

Zrzuciła z siebie wszystko. Podeszła do lustra. Z tuby wycisnęła barwnik i dłonią w foliowej rękawiczce rozprowadziła go po włosach. Parę minut i głowę miała rudą, wpadającą w czerwień. Postrzępione końce włosów zabarwiła na żółto. Wysuszyła suszarką. Pociągnęła żelem. Wyglądały jak kolce jeża, który wytarzał się w jajecznicy. Przykleiła sztuczne rzęsy. Potem pomalowała usta szminką na ostry, wiśniowy kolor, jakiego nigdy dotąd nie używała jako pastelowa matka wszystkich Polaków. Agresywną, tandetną czerwień warg mocno obrysowała brązową kredką. Na policzki rzuciła sinawobiały puder, do tego różowe rumieńce. „Boże drogi, Krystyno, cóż ty wyprawiasz?! - patrząc w lustro przedrzeźniała głos matki. ~ Jak możesz?! Więc aż do tego doszło?! Chyba oszalałaś!". Wyglądała teraz jak dziwka zza wschodniej granicy. Tak właśnie siebie określiła, kiedy mówiła o tamtym dniu. O, jakże

35

mi się podobała w tej pamiętnej chwili, gdy z płomienno-rudą głową stanęła przed wielkim lustrem w łazience pałacu na Krakowskim Przedmieściu! Drżały jej usta. Niechże ją teraz cały ten „sztab prezydencki" spróbuje w takiej postaci wykorzystać

w „strategii medialnej" do zatuszowania całej tej paskudnej sprawy, niech ją teraz postawią przed kamerami Telewizji Polskiej, niech pokażą narodowi w całej krasie. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, ostatkiem sił powstrzymywała łzy. Założyła czerwone majtki, czerwony stanik, grube czarne skarpety, wciągnęła różową

koszulę z perłowymi guziczkami -róż tak intensywny, że aż bił po oczach. Wyciągnęła to wszystko z dna szafy, zapomniany strój z dyskotek kieleckich, gdzie za studenckich czasów szalała w tańcu pod kulą ze szklanych błyskotek, czarując Stacha wężowymi ruchami dwudziestoletnich bioder. Do tego wytarte dżinsy z postrzępionymi nogawkami, martensy na karbowanej podeszwie, mocne, czarne, sznurowane do kostek. Zgarnęła resztki włosów z posadzki, wrzuciła do muszli, spuściła wodę, żeby nie został ślad. Opłukała wannę ze śladów farby do włosów, które ściekały po emalii jak pierwsza menstruacyjna krew. Wytarła wannę gąbką. Nastroszyła palcami włosy na czubku głowy.

Wróciła do pokoju i usiadła na łóżku. Odechciało się jej wszystkiego. Otępiała patrzyła w jeden punkt. A niech tu przyjdą, niech ją zobaczą w takim stanie, chętnie odpowie na wszystkie pytania „naszych telewidzów" w porannej audycji religijnej dla kobiet, chętnie wyzna intymny sekret, jakie to śniadania lubi jeść pan prezydent, oraz jakie upodobania turystyczne ma ta nasza królewska para z okładki miesięcznika

„Elle", o której wszyscy Polacy myślą z dumą i troską. Aż się wzdrygnęła na samą

myśl, że zobaczy Stacha. Wszystko, tylko nie to.

Wstała, zarzuciła na ramię torbę z nadrukiem „Puma", odetchnęła głęboko, chwyciła z nocnej szafki przy łóżku mosiężne popiersie marszałka Piłsudskiego, sławnego wodza Polaków, który w roku 1920 pokonał gigantyczną armię sowieckiej Ro-36

sji, dar biskupa polowego Wojska Polskiego dla „pana prezydenta", szybko weszła do łazienki i z rozmachem trzasnęła marszałkiem w lustro wypełniające całą ścianę nad wanną. Szkło rozprysło się na setki drobnych odłamków jak przednia szyba samochodu w zderzeniu czołowym i wypełniło wannę niczym pokruszony lód. O, jakże raduje moje oczy ten obraz kobiety z płomykami czerwonorudych włosów na głowie, tej kobiety z torbą turystyczną zarzuconą na ramię, w wytartych dżinsach i wysokich sznurowanych butach, która głową marszałka Piłsudskiego wali z całej siły w wielkie lustro nad wanną, a rozbite szkło sypie się do wanny jak pokruszony lód do srebrnego kubełka z szampanem. Aż mi się ołówek, doktorze Burne, rozgrzewa w palcach, kiedy o tym piszę.

Zza rozbitego lustra wyjrzała żelazna płyta, pomalowana na szaro łuszczącą się farbą

olejną, podobna do drzwi starych szaf pancernych z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Odstawiła marszałka na umywalkę, weszła w swoich martensach do wanny, zachwiała się na zwałach potłuczonego szkła, które zachrzęściło pod grubymi podeszwami, w rogu żelaznej płyty odnalazła kilka zakurzonych czerwonych przycisków z numerkami, powoli wskazującym palcem prawej ręki wystukała kolejne cyfry kodu dostępu z karty identyfikacyjnej. Chyba pomyliła się, więc klnąc cicho, powtórzyła wszystko raz jeszcze.

Zaczęła się bać, że nie zdąży, że oni zaraz zjawią się, że wejdą do pokoju i zaciągną

ją przed oblicze „pana prezydenta ', który swoim męskim głosem zapyta: „Droga Krystyno, czy możesz mi wybaczyć? Wiesz przecież, że świat i ojczyzna czekają na twój rozumny gest", w głębi serca spokojny, że ona, Jego prezydencka małżonka, rozumna pastelowa matka wszystkich Polaków, odpowie mu równie spokojnym głosem dojrzalej kobiety po przejściach: „Tak, wybaczam ci twój błąd, Sta-37

nisławie. Podaj mi swoją dłoń. Musimy myśleć o przyszłości państwa, narodu oraz naszego małżeństwa".

Jeszcze raz, latającą z wściekłości ręką wystukała numery i dopiero wtedy żelazna płyta drgnęła. Trzeba ją było mocno popchnąć ramieniem. Uchyliło się wąskie przejście.

Doktorze Burne, pan się uśmiecha? Pan powątpiewa? Ale cóż pan, cóż my wszyscy, zwykli śmiertelnicy, wiemy o pałacach prezydenckich? Cóż wiemy o organizacji systemów zabezpieczeń i przejść ewakuacyjnych? Każdy pałac prezydencki jest labiryntem. W każdym pałacu prezydenckim ukrywa się drugi, prawdziwy pałac prezydencki. Ten pierwszy tylko udaje, że jest pałacem. To tekturowa dekoracja dla naiwnych. Prawdziwy Biały Dom jest ukryty za ścianami Białego Domu. I nikt z nas nigdy tego prawdziwego nie zobaczy. Bunkier Hitlera też był ukryty pod Kancelarią

Rzeszy. W tym drugim, prawdziwym Białym Domu są ukryte przejścia, tunele dla samochodów, na dachu zamaskowane lądowiska dla śmigłowców, ukryte windy, korytarze, elektrownie niezależne od miejskiej sieci energetycznej, wodociągi, studnie, schrony przeciwatomowe, magazyny masek przeciwgazowych, składy paliwa i żywności na cale lata, ukryte drzwi, zapadnie, pułapki elektroniczne, fotokomórki, kamery na podczerwień. Nie trzeba być specjalnie rozgarniętym, żeby to wszystko wiedzieć. I co, pan myśli, że tego wszystkiego nie ma w pałacu na Krakowskim Przedmieściu? Ze tu nie jest tak jak w pałacach prezydenckich na całym świecie? Ja sobie wypraszam te pana ironiczne uśmieszki, rozumie pan! Tak? No, to dobrze, że pan rozumie.

Więc co ona potem zrobiła, pan pyta?

Z trudem przecisnęła się przez uchylone drzwi do ciemnego wnętrza. Pachniało pleśnią, kurzem i zaschniętymi środkami dezynfekcyjnymi. Wchodząc do środka, nie odmówiła sobie przyjemności splunięcia za siebie. Zasunęła za sobą żelazną płytę. Przekręciła zasuwę. Podparła żelaznym prętem. Wciąż czuła w piersiach piekący ból upokorzenia.

38

W ciemności pstryknęła zapalniczką. Błysnął płomyk. Wąskimi schodami, trzymając się żelaznej poręczy oblepionej suchą, zakurzoną pajęczyną, zeszła niżej, na półpiętro, potknęła się o jakąś blaszaną skrzynkę, coś brzęknęło pod nogami, natrafiła ręką na kontakt, nacisnęła, ale w blasku płomyka zapalniczki brudne żarówki otoczone drucianą siatką tylko martwo zalśniły pod betonowym sufitem. Zeszła na sam dół, aż do ściany, w której były małe zakurzone żelazne drzwi. Obok drzwi odnalazła parę brudnych przycisków z numerami. Wystukała kod dostępu z karty identyfikacyjnej. Drzwi drgnęły. Ostrożnie je uchyliła. W szparze ujrzała ciemne wnętrze jakiegoś kościoła. Po chwili rozpoznała je. To było wnętrze kościoła, którego ściany przylegały do północnego skrzydła pałacu prezydenckiego. Drzwi, które uchyliła, otwierały się za konfesjonałem. Prześlizgnęła się między ścianą a drewnianą

framugą. Na wszelki wypadek uklękła na drewnianym stopniu, jakby szykowała się

do spowiedzi, ale nikt nawet na nią nie spojrzał. Kościół był pusty, tylko przed głównym ołtarzem modliło się kilka starych kobiet, wpatrzonych w płonące świece. Na palcach przeszła przez kruchtę i wyszła na ulicę.

Oślepiło ją słońce. Wyjęła z torby niebieskie okulary o skośnych wężowych szkłach i założyła je. Machnęła ręką w stronę taksówki z żółtym kogutem na dachu. Biały peugeot nadjechał od strony hotelu Bristol. Usiadła na tylnym siedzeniu. Odetchnęła z ulgą, gdy wóz ruszył w stronę placu Zamkowego.

Gdy odwróciła się, przez tylną szybę zobaczyła trzech ludzi pułkownika Ratonia, którzy wybiegali z kościoła. Nie mieli szans. Rozglądali się bezradnie po ulicy, przytrzymując broń Pod marynarką. Zgięła rękę w nieprzyzwoitym geście i pocałowała pięść. Taksówkarz, patrząc w lusterko, tylko pokręcił głową. Woził takie jak ona tysiąc razy do tanich hoteli za dworcem.

39

„Może pan jechać szybciej?" - rzuciła, szukając pieniędzy w torbie. Wysiadła po pięciu minutach. Potem parę razy zmieniała taksówki, żeby ludzie Ratonia zgubili ślad. Zaczekała w kawiarni przy placu Bankowym nad filiżanką zimnej kawy aż się

ściemni. Przeszła przez park, cały czas mając wrażenie, że ktoś ją śledzi. Wchodziła do bram, przechodziła przez podwórka, wychodziła na innej ulicy. Weszła na zatłoczony deptak przed biurowcem stacji telewizyjnej Wolfsat. Przez moment przeraziła się, że ktoś ją rozpozna w tłumie, ale komu by teraz przyszło do głowy, że szczupła kobieta w wężowych okularach z niebieskimi szkłami, z czerwonorudymi strzępkami na głowie, idąca z torbą zarzuconą na ramię, to żona prezydenta Polski, którą miliony Polaków prawie codziennie mogły oglądać w dziennikach telewizyjnych. Wchodząc na Dworzec Centralny, za szybą kiosku przy wejściu zobaczyła swoje duże zdjęcia na lśniących, kolorowych okładkach „Gali Gwiazd",

„Elle" i „Newsweeka". Dobre zdjęcia, zrobione przez renomowanych fotografów z agencji Vertelsmanna. Przystojna First Lady w chabrowej garsonce z marynarskim kołnierzem stoi na tle białego pałacu prezydenckiego wśród morza biało-czerwonych róż, które barwną falą otaczają jej stopy w białych pantoflach od Ver-sacego. Na głowie czarny kapelusz od Diora z delikatną woal-ką koloru fiołków. Gdyby mogła, od razu spaliłaby to wszystko.

W telewizorach zawieszonych w hali dworca szły najnowsze wiadomości. Skręciła w stronę dworcowej kawiarni. Z ekranu spiker zapowiadał rewelacyjne materiały filmowe, które z uwagi na drastyczność scen zostaną wyemitowane dopiero po godzinie dwudziestej trzeciej. Po chwili na ekranie zobaczyła siebie. Tak, to była ona. W białej długiej sukni ozdobionej perłami stała u boku prezydenta Stanów Zjednoczonych na strzyżonym trawniku przed Białym Domem. Obok niej stał

prezydent Polski w ciemnym garniturze. Potem kamery pokazały korpus dyplomatyczny. Wśród twarzy azjatyckich i murzyńskich dyplomatów mignęła twarz Agnieszki Leman, sta-40

żystki z Kancelarii Prezydenta - niewinna, uśmiechnięta, chętna i uczynna. Kamery zrobiły zbliżenie. Twarz młodej, ładnej kobiety w czarnym aksamitnym berecie wypełniła cały ekran.

Usiadła w kawiarni na wyplatanym krześle. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Znajomi warszawscy odpadali. Wracać do Kielc, do matki? Zeby wysłuchiwać

jadowitych uwag ojca? Da sobie jakoś radę. Tylko co dalej? Dwóch policjantów w czarnych mundurach nadchodziło od strony ruchomych schodów. Wzięła ze stolika zostawiony przez kogoś numer „Newswe-eka" i udawała, że czyta. Serce biło jej mocno. Przeszli obok niej obojętnie, błyskając kajdankami przytroczonymi do pasów. Telewizyjne wiadomości wyglądały tak, jakby nadal mieszkała w pałacu jako prawowita małżonka prezydenta Polski. Szedł właśnie reportaż sprzed miesiąca o jej wizycie w wiejskiej szkole na wschodzie kraju, gdzie inaugurowała działalność

„klubu internetowego dla uczniów klas młodszych". Mogło to znaczyć, że „sztab prezydencki" nie uznał jeszcze za stosowne rozpoczynać jakiejś dużej akcji poszukiwawczej. Albo wysłali za nią cywilów Ratonia, albo dają jej czas, by zastanowiła się nad sobą i sama dobrowolnie wróciła do pałacu. Siedziała nad filiżanką zimnej kawy Krónung, robiąc stateczki z białych serwetek. Wolała nie podnosić głowy. Koło dwudziestej trzeciej ludzie zaczęli gromadzić się

przed telewizorami zawieszonymi w hali dworca. Słyszała wokół siebie podniesione głosy, nawoływania, ktoś przepychał się w rosnącym tłumie, ktoś miał pretensje, że nie widzi dobrze ekranu. Nie ruszyła się z wyplatanego krzesła. Patrzyła na ekran najbliższego telewizora, ściskając w palcach zimne uszko filiżanki z nie-dopitą kawą. Równo o dwudziestej trzeciej na ekranie pojawił siC przystojny spiker, blondyn w jasnym garniturze, i z kamienną twarzą, jakby ogłaszał wiadomości z pogrzebu głowy państwa, zapowiedział „kontrowersyjny materiał filmowy, przesła-ny do naszej stacji przez anonimowego nadawcę, który

41

zdecydowaliśmy się emitować ze względu na ważny interes publiczny". „Prosimy upewnić się - spiker dodał po chwili -czy przed telewizorami nie ma osób nieletnich. Z uwagi na drastyczny charakter nagrania wszyscy, którzy mogą się poczuć urażeni treścią sfilmowanych scen, proszeni są o wyłączenie odbiorników albo zmianę

kanału".

Najpierw poleciały reklamy. Ktoś musiał na nich nieźle zarobić. Stacja Wolfsat, zapowiadająca emisję „kontrowersyjnych materiałów", była prywatna. Przez głowę

przeleciało jej parę nazwisk. Dzienniki telewizji publicznej ograniczyły się do lakonicznego komunikatu o bulwersujących informacjach, opublikowanych rano w

„prasie bulwarowej".

A potem nastąpiła chwila, którą zapamiętała na zawsze.

Ekran telewizora ściemniał, potem rozjaśnił się. Kamera pokazała w zbliżeniu wnętrze samochodu marki Toyota. Za szybą, na tylnym siedzeniu, mężczyzna w białej koszuli obejmował młodą kobietę w czerwonej bluzce, o bujnych włosach spadających na twarz. Obraz był niewyraźny, zamglony jak obraz transmisji z Marsa. Twarze kobiety i mężczyzny w samochodzie były zasłonięte ruchomym, elektronicznym obłokiem. Wyglądało to tak, jakby założono im na głowy worki z folii. Tłum zgromadzony przed telewizorami bił brawo, wył i ryczał ze śmiechu. Nie mogła się ruszyć. Dłonie zrobiły się lodowate. Do gardła podpłynęły mdłości, wybiegła z kawiarni, zbiegała szybko na peron i przy ostatniej ławce zaczęła wymiotować. Nazwy przejeżdżających pociągów wypisane czerwonymi literami na białych tablicach przesuwały się przed nią jak talia brudnych kart. Kątem oka dostrzegła policjantów nadbiegających od strony ruchomych schodów, chwyciła torbę turystyczną, pobiegła w stronę tunelu, zeskoczyła na tory, wspięła się na drugi peron, pociąg do Gdańska właśnie odjeżdżał, ostatkiem sił wskoczyła na stopień i rzucając torbę przed siebie, wpełzła do rozkołysanego wagonu. Policjanci wbiegli na peron. Stanęli

42

bezradnie pod filarem, patrząc na odjeżdżające wagony. Wyższy krzyczał coś do radiotelefonu.

Pociąg wjechał do tunelu. Światło jarzeniówek zgasło na moment, potem znów rozbłysło. Ledwie trzymała się na nogach. Żołądek podchodził do gardła. Korytarz wagonu był pusty. Wiedziała, że będą na nią czekać na Dworcu Wschodnim. Ten z radiotelefonem na pewno dał im namiary. Pociąg z łoskotem wyjechał z tunelu i popędził w stronę Wisły. Koła zadudniły na moście. W rzece, w której odbijała się

panorama miasta, rozbłysły gwiazdy. Oparta gorącym czołem o zimną szybę okna, łapała powietrze, krztusząc się suchym oddechem. Serce nie mogło się uspokoić. Policzki paliły, jakby przed chwilą dostała od kogoś w twarz. Przez mgnienie poczuła dawną łzawą czułość dla Stacha, jakiś rodzaj czułej, matczynej litości dla niego i dla niej samej, paskudny żal za „utraconym szczęściem", ale potem serce zalała nienawiść, zimna, zła, prawdziwa szarpiąca nienawiść, zmieszana z twardą, mściwą

satysfakcją, że uciekając z pałacu, narobiła im tyle kłopotów. Za mostem pociąg zwolnił pod czerwonymi światłami. Sypnął krótki deszcz. Niebo nad Pragą było czarne. Nie wahała się nawet przez chwilę. Otworzyła drzwi, rzuciła torbę w ciemność, potem skoczyła na torowisko, omal nie skręcając nogi w kostce. Kulejąc zbiegła z porośniętego krzakami nasypu na betonową ścieżkę. Dojście do stacji przy stadionie zajęło jej parę minut. Czterej podpici podróżni w dresach i adidasach, stojący na peronie z wielkimi torbami na ramionach, nie zwrócili na nią

uwagi. Gadali ściszonymi głosami po rosyjsku.

Elektryczny z Warszawy Zachodniej wjechał na stację po Paru minutach, klekocząc zardzewiałymi wagonami, na których jarzyły się potworne sploty kolorowych graffiti. Wsiadła do drugiego wagonu. Gdy elektryczny wjechał na Dworzec Wschodni, cofnęła się od okna. Po sąsiednim peronie biegło trzech strażników kolei z psem. Wyglądało na to, że szukają

43

kogoś w dalekobieżnym jadącym do Gdańska, świecili latarkami, trzaskali drzwiami od wagonów. W oświetlonych oknach widziała wyglądających na peron pasażerów i konduktora biegnącego korytarzem w stronę lokomotywy.

Potem elektryczny ruszył z dworca i za światłami skręcił na wschód. Mijał małe miasta, senne stacje z neonowymi lampami o trupim blasku, betonowe wiaty nad peronami, na których płachty brudnych gazet wzbijały się w podmuchach wilgotnego powietrza, wzniecanych przez przejeżdżające wagony. Kiedy mówiła o tej nocnej jeździe na wschód, wciąż powtarzała, że nie mogła się uwolnić od niedobrych przeczuć. Widok fioletowego światła, które wpadało do przedziału i nadawało wszystkiemu siny odcień, nie wróżył niczego dobrego. Wagon kołysał, za oknami przesuwały się czarne drzewa, brzydkie, samotne domy z płaskim dachem, głuche przejazdy kolejowe z opuszczonym szlabanem, warsztaty samochodowe, krzykliwe neony, garaże z falistej blachy, tanie sklepy z jaskrawymi szyldami czynne całą noc, w których sprzedawano wódkę i coca-colę. Drzemała w kącie przy drzwiach. Gdy za szybą zobaczyła nazwę małej miejscowości, do której w dzieciństwie przyjeżdżała z rodzicami na wakacje - kilka dużych liter na tablicy pod lampą z rozbitym kloszem - wstała, zarzuciła torbę na ramię, rozsunęła drzwi, zeskoczyła na peron i poszła, sama nie wiedząc, dokąd. Czuła się fatalnie. Zeszła na wysypaną żwirem ścieżkę biegnącą

wzdłuż asfaltowej drogi, która skręcała w las. Księżyca na niebie już nie było. Brudne chmury sunęły nisko nad sosnami. Chłodne powietrze pachniało niedawnym deszczem. Mokry asfalt lśnił jak skóra węża. Gdy doszła do przejazdu kolejowego, usłyszała za sobą kroki, mokry żwir zazgrzytał pod czyimiś podeszwami, obejrzała się, nie zobaczyła nikogo, przyśpieszyła, poprawiła torbę na ramieniu, zaczęła biec, ale kroki były coraz szybsze, chciała krzykiem wezwać pomocy, ktoś podciął jej nogi, pierwsze uderzenie dostała w ramię, potem w plecy, upadła na skraj drogi, in-44

stynktownie osłaniając rękami głowę przed ciosem, ale nie bili jej, tylko wyrwali torbę i uciekli w ciemność.

Ocknęła się, czując na twarzy krople deszczu. Ktoś ogromny pochylił się nad nią, dotykając dużą dłonią bolącego ramienia. Mówił miękkim, ptasim głosem: „Nieźle cię, jaskółeczko, urządzili, co? Możesz wstać? To twoja torba?". W ciemnościach nie widziała jego twarzy, tylko wielką okrągłą głowę, ostro odcinającą się na tle jaśniejszego nieba. W garści trzymał jej bagaż. Chciała wstać z mokrej ziemi, podparła się ręką, ale poczuła w ramieniu ból tak silny, że osunęła się w błoto. Wypluła brudne źdźbła trawy, które przykleiły się do ust. Miała ręce i policzki oblepione żwirem, mokrymi liśćmi. „No, spróbuj wstać" - ktoś ogromny wziął ją pod ramię i podniósł, aż syknęła z bólu. Wstała z trudem, chwiejąc się na nogach. Kręciło jej się w głowie. „Czekaj - powiedział - wezmę cię na barana, przedszkolanko. Trzeba mieć zdrowego pierdolca, żeby na takiej rivierze kąpać się w błocie o północy czasu miejscowego. Każda noga ci lata osobno jak ten James Bond". Powoli ruszyli drogą wśród sosen rosnących na piaszczystych wydmach. Deszcz ustał. Chmury płynęły nad lasem. Ból narywał pod skronią. Przy każdym kroku w głowie wirowały obrazy ze snów. Były - jak potem mówiła - kolorowe i wyraźne jak obrazy na plazmowym ekranie japońskiego telewizora.

Najpierw ujrzała Kompanię Reprezentacyjną Wojska Polskiego prezentującą broń na placu przed pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Prezydent Stanów Zjednoczonych, który właśnie przyjechał do Warszawy, klepie z uznaniem Stacha po ramieniu, po czym częstuje go papierosem Marlboro. Obaj zaciągają się niebieskim dymkiem. Murzyn w mundurze amerykańskiego generała, rozstawia szeroko ręce jak skrzydła, odbija się nogami od trawnika Przed pałacem, wzbija się jak bocian ponad dachy Warszawy • leci nad Wisłą w stronę Filipin, wzywając donośnym głosem Radę

Bezpieczeństwa do współpracy z rządem USA. Szkie-45

lety polskich żołnierzy z podziemnej Armii Krajowej w pełnym uzbrojeniu wstają z grobów na cmentarzu Powązki i maszerują w słonecznych okularach ulicą

Marszałkowską prosto na Teheran, gdzie czekają na nich irańskie trumny. Stachu żegna defilujące oddziały uniesioną dłonią z okna pałacu prezydenckiego. Na Rakowieckiej z więziennej celi wypełza nagi Saddam Husajn ze śladami tortur na całym ciele i całuje w usta papieża, który właśnie przyjechał do Polski z kolejną

pielgrzymką. Były dyktator dziękuje głowie Kościoła za pacyfistyczną postawę przed wybuchem wojny w Iraku. Sędziowie Trybunału w Hadze ścigają premiera Izraela, który z dwoma bombami atomowymi pod pachą przeszedł na stronę Palestyńczyków i grozi, że wysadzi w powietrze pół świata, jeśli wszyscy Żydzi nie przejdą na islam. A potem ujrzała jeszcze jeden obraz - najboleśniejszy: „Daj mi usta twe czerwone!" - woła do Stacha Agnieszka Leman w czerwonej sukni ślubnej, na której są białe ślady grzechu. Stachu zapala cygaro, wilgotnym końcem dotyka jej gołych pośladków. Potem chór chłopięcy „Słowiańskie Słowiki" odśpiewuje hymn Europy, Stalin zostaje przywrócony do życia w kosmetycznym Laboratoire Astra i robi porządek z Czeczenia, a Komisja Europejska w specjalnym oświadczeniu stanowczo potępia wszelkie zdrady małżeńskie, szczególnie te, do których dochodzi na tylnym siedzeniu toyoty.

„Dokąd mnie ciągniesz?" - mówiła, chwiejąc się na nogach. „Dokąd? - odpowiadał

ktoś ogromny. - A do Arki Noego, gwiazdo poplisty. Jak nie przestaniesz nadawać o Saddamie, Stachu i szkieletach, to cię tu zostawię. Słyszysz?". Szli mokrą ścieżką jak brat z siostrą. Drobny deszczyk osiadał na włosach. Ich podwójny cień pływał w rozlewiskach kałuż, a czerwonawe oko księżyca kołysało się nad lasem w rytm ich kroków. Wśród sosen zabłysło światło. Ktoś ogromny pchnął butem żelazną bramę. Odpłynęła w ciemność jak burta lotniskowca z przeraźliwym zgrzytem zardzewiałych zawiasów. „No,

46

jesteśmy w portowej przystani. Zwierzęta Noego śpią. Święta góra Ararat przed nami". W głębi, pośród paru sosen, stał stary dom ze spadzistym dachem, drewniana willa z werandą, trochę podobna do starego, wyrzuconego na brzeg, zbutwiałego żaglowca z zapadniętymi pokładami. W oknach nie było światła, tylko czerwona latarnia płonęła nad wejściem jak lampka oliwna przed ołtarzem. Na ścianie wokół

drzwi wiły się jaskrawymi kolorami jakieś wężowe graffiti. Nie mogła zrobić nawet kroku. Osunęła się na kolana. Wziął ją na ręce jak dziecko i szedł przez kałuże na szeroko rozstawionych nogach. Woda z odbiciem bladych gwiazd chlu-potała pod podeszwami. Gdy doszedł do drzwi i stuknął w nie łokciem, z wnętrza domu dobiegły ściszone głosy. Słyszała je w półśnie. Potem mówiła, że w tamtej chwili poczuła się tak, jakby we wnętrzu domu wirował rój wielkich, kosmatych motyli z olbrzymimi, włochatymi skrzydłami. Coś przesuwało się w środku, jakieś powolne uderzenia dobiegały zza ścian, jakby głęboko pod podłogą

biło wielkie serce...

Tak mi o tym opowiadała. Ze nie mogła się w tamtej chwili oprzeć wrażeniu, że dom jest pusty, tylko jakieś monstrualne owady szamoczą się w środku, uderzając miękkimi skrzydłami w szyby okien.

Ocknęła się na łóżku w pokoju z drewnianym stropem, pod którym wisiały pęki suszonych ziół. Na stole płonęła świeca. W kącie pokoju stało kilka osób. Nie mogła dostrzec ich twarzy. Jakby w cieniu czaiły się olbrzymie koty. Deszcz bębnił Po blaszanych parapetach ciężkimi kroplami. Strumyki wody spływały z dachu. Ktoś olbrzymi pochylił się nad nią i delikatnie dotknął czoła wielką, chłodną dłonią.

„Ja jestem Mięciu" - tak się przedstawił. Potem odwrócił głowę w stronę postaci stojących w cie-mu: „Obudźcie Mistrza".

Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszała to słowo. Leżała na wznak z głową na wysokiej poduszce. Wielki cień Mięcia

47

przesunął się na suficie i zgasł obok okna. Mięciu miał jaśniut-kie błękitne oczy, białe rzęsy, różowe, prawie dziecięce policzki i duże dłonie porośnięte złotawymi włoskami. Jego okrągła głowa, osadzona na krótkiej mocnej szyi, wyglądała jak kulisty kamień wyciągnięty z dna rzeki. Porastał ją płowy meszek, przystrzyżony przy samej skórze. Ładnie wykrojone, duże usta rozsunęły się w uśmiechu, odsłaniając białe zęby z rudymi śladami tytoniu na szkliwie. „Masz gorączkę, przedszkolanko. O tej porze nie należy wychodzić z domu, to każde dziecko wie".

„Ja nie mam domu" - rzuciła przez zęby. „W porzo. Nie masz. Spokojnie. Zdejmę z ciebie te mokre łachy".

Chciała się bronić, ale opuściły ją siły. Leżała bezwładnie na drewnianym łóżku, obojętna na wszystko, co z nią robiono. Jakby była drewnianą lalką, której części się

rozłączyły. Postacie wynurzyły się z cienia. Poczuła, że dotyka ją kilka dłoni. Ściągnięto z niej kurtkę, bluzkę, buty, spodnie. Nakryto kocem w świeżej płóciennej poszwie pachnącej żywicą i zielonym igliwiem sosen. „Wyjdźcie - powiedział

Mięciu. - Niech się zdrzemnie". Roztopili się w drzwiach. Znowu zapadła w sen.

Zobaczyła przed sobą papieski krzyż. Szła szybko przez plac Zwycięstwa do hotelu Victoria na posiedzenie rady nadzorczej fundacji „Serce bez granic". Gdy minęła krzyż, drogę zagrodził jej mężczyzna w rosyjskim mundurze. „Dokąd to? - rozstawił

szeroko ręce. - Tu nie można! Niebezpieczna zona! Bandyci z Czeczenii podłożyli bombę!". Miał na ramieniu kałasza. Poznała go. To był prezydent Rosji, z którego żoną zaprzyjaźniła się podczas wizyty w Moskwie. Milicyjnym lizakiem dawał znaki ludziom ze specnazu, którzy nadbiegali od strony hotelu. „Al Kaida - krzyczał - chce zatruć mleko wszystkim krowom w Europie i Rosji! Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam!". Z drugiej strony krzyża nadbiegał prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w kosmicznym mundurze lotnika US Army. Na smyczy cią-48

gnął za sobą srebrzysty samolot bezzalogowy Predator, który bzyczal nad jego głową

jak wielka błyszcząca mucha. „Korea Północna - wołał - nie będzie nam dyktować, kto w tym roku dostanie Oskara! Jako nowemu Rzymowi przysługują nam bilety zniżkowe na wszystkie środki komunikacji miejskiej w Warszawie. Polacy, jesteście dzielni. Naród amerykański może być z was dumny. Europejska hemoglobina ma wysokie wartości odżywcze. Potwierdzają to badania laboratoryjne firmy Nanone". Minęła go, machając ręką. Znali się przecież od wizyty Stacha w Waszyngtonie. Na końcu placu, przed Grobem Nieznanego Żołnierza, stała trybuna z białym orłem na czerwonym tle. Czekało tam na nią miejsce honorowe między uśmiechniętym prezydentem Polski a uśmiechniętym prymasem Polski. Wiedziała, że wygląda świetnie w swojej malinowej garsonce z czarną różą przypiętą do kołnierzyka, więc bez obaw podeszła bliżej. Prymas uśmiechnął się do niej z trybuny, błogosławiąc Polsce dłonią z rubinowym pierścieniem. „Pani Krystyno, prosimy do nas". Potem dal znak biało-czerwona chorągiewką, by rozpoczęła się uroczystość ludowych dożynek, zwana Okto-berfest. Nad całą Warszawą biegła gigantyczna rura, którą

rosyjska ropa płynęła z Moskwy do Niemiec. Generałowie ze Sztabu Generalnego błyszczeli w słońcu złotymi orderami jak snopy świeżo zżętego zboża na brudnym rżysku. Na całym placu stały oddziały Wojska Polskiego, gotowe do wyjazdu na Antarktydę. Polska armia miała ustabilizować pole magnetyczne Ziemi, naruszone w pobliżu bieguna przez islamskich terrorystów. Żołnierze w mundurach polowych czekali tylko na rozkaz wymarszu. Stanęła przed mikrofonami. Wyjęła z torebki kartkę i rozłożyła przed sobą na pulpicie mównicy. „Rodacy ~ popatrzyła na nieprzebrane tłumy mieszkańców Warszawy, zgromadzone wokół placu - Agnieszka Leman, stażystka z Kancelarii Prezydenta, zagraża bezpieczeństwu narodowemu, gdyż rozmawiała o sprzedaży rafinerii w Gdańsku z niemieckim 49

szpiegiem Gunterem Grassem. Należy ją aresztować i wydalić z Polski. Została zatrzymana w chwili, gdy aparatem cyfrowym Canon fotografowała rozlewnię gazu w Swarzędzu. Prezydent wydał już w tej sprawie stosowne zarządzenie. O, tu - pokazała wszystkim pustą kartkę - jest jego podpis. Stachu! Musimy być razem, żeby Polska była Polską. Bądź wierny, idź!".

Usłyszała czyjeś kroki. Otworzyła oczy. Z cienia wysunął się wysoki mężczyzna z rzemienną przepaską na włosach. Był w białej, płóciennej koszuli z ukraińskim haftem na kołnierzu. Miał łagodne, głęboko osadzone oczy i delikatne, wąskie usta. -

„Witaj - powiedział cicho. - Czekaliśmy na ciebie". „Po co tak mówisz? - wyszeptała z trudem. - Nie możesz mnie znać. Nazywam się Kozak. Anna Kozak. Zaraz pójdę na stację. Tylko pomóż mi wstać". Uniosła się na łóżku. Powstrzymał ją ruchem dłoni. Miał skórę jaśniejszą niż światło świecy. Aż się przeraziła. „Leż, musisz wypocząć. Na stację pójdziesz jutro. Jeśli będziesz chciała". Usiadł na krawędzi łóżka. Patrzyła na niego uważnie, ale w głowie miała zamęt. Boleśnie narywało uderzone ramię. Wciąż czuła ból pod skronią. „Podaj mi lusterko". Zdjął z parapetu małe lusterko pęknięte w rogu i podał jej. Spojrzała na swoją twarz. Zlepione włosy, pęknięta warga, zaschnięta krew na policzku. Opadła na poduszkę. Ujął ją za rękę i delikatnie pogłaskał po dłoni jak niespokojne dziecko, które nie może zasnąć. „Musisz wypocząć". Gdy poczuła dotyk jego ręki, ogarnął ją

dziwny spokój, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Oczy zamykały się same. Kiedy się obudziła, słońce wlewało się do pokoju przez szeroko otwarte okno. W

czystych szybach odbijały się jasne promienie. Za oknem szumiał sosnowy las, którego ciemne korony, kołyszące się na tle błękitnego nieba, widziała nad parapetem. Dzień był chłodny. Powietrze rzeźwe. Leśne wróble hałasowały pod okapem werandy, tłukąc się z jaskółkami. Na liściach pelargonii skrzyły się krople wczorajszego deszczu.

50

Poruszyła ręką, ale nie poczuła żadnego bólu. Dotknęła policzka, potem spojrzała w lusterko. Siniec pod lewym okiem zniknął. Na dolnej wardze nawet śladu po wczorajszym pęknięciu. Widać nie pobili jej tak strasznie, jak myślała. Wstała bez trudu. Nogi niosły ją same. Boso podeszła do okna. Deski podłogi były ciepłe. Rozprostowała ręce. Podwórze przed domem było puste, tylko jakaś młoda kobieta w czarnej sukience zdejmowała ze sznura rozpiętego między sosnami jej uprane dżinsy. W wiklinowym koszyku leżała różowa koszula, czerwony stanik, czerwone majtki. Kobieta odwróciła się i pomachała jej ręką. Widząc ten gest, cofnęła się od okna jak przyłapana na gorącym uczynku. Na schodach rozległy się kroki, potem pukanie do drzwi i kobieta z podwórza weszła do pokoju. Miała może dwadzieścia lat, biały puder na policzkach, tak jakby skórę

przyprószono mąką, i usta pomalowane czarną szminką. Czarne, wysoko podcięte z tyłu włosy odsłaniały ładną, białą szyję, w prawym uchu i na dolnej wardze błyszczało kilka stalowych kolczyków, tatuaże na rękach miały sinoróżowy odcień. Była chuda, energiczna i stanowcza. W bluzce z czarnej siatki i sukience z czarnego aksamitu wyglądała tak, jakby wybierała się na czyjś pogrzeb. Na nogach miała wysokie czarne glany, sznurowane prawie do kolan. W rękach trzymała uprane dżinsy, bluzkę, buty, skarpety, kurtkę. „Weź, ubierz się. Śniadanie jest na dole". Ubrała się szybko i zeszła na parter. W końcu korytarza był duży pokój wyłożony ciemnym drewnem. Otworzyła ciężkie drzwi. Na ścianach pokoju wisiały wieńce z suchych ziół, prawosławne ikony, kolorowe fotografie motocykli Harley, zdjęcia norweskich fiordów i duża, kolorowa fotografia Pałacu Kultury, wielkiej kamiennej wieży, którą Rosjanie na rozkaz Stalina zbudowali w samym środku Warszawy. W

paru miejscach na gwoździach wbitych w ścianę wisiały zardzewiałe sierpa stare pogrzebacze, tarcze zegarów bez wskazówek. Pośrod-51

ku stał drewniany stół z długim blatem. Przy stole na starych krzesłach siedziało siedmioro ludzi.

Gdy stanęła w progu, spojrzeli na nią. W głębi, na końcu stołu, siedział mężczyzna z przepaską na włosach. Nie widziała jego twarzy, bo siedział na tle jasnego okna. Światło słońca obrysowało kontur głowy cieniutką złotą linią. Twarz była w cieniu. Po prawej stronie mężczyzny z przepaską na włosach siedziała dziewczyna z twarzą

pokrytą białym pudrem. Ostrożnie wkładała sobie do umalowanych na czarno ust połamane kawałki chleba z brązową skórką, jakby nie chciała pobrudzić sobie czubków palców sadzą. Po każdym kęsie oblizywała palce jasnoróżowym językiem, w którego zagłębieniu połyskiwał metalowy kolczyk z kulką. Obok niej siedział

skośnooki Azjata o kaukaskiej urodzie, w jasnoczer-wonej koszuli z lśniącego jedwabiu, haftowanej w zielone chińskie smoki. Łamał w palcach chleb na duże kawałki, układał je na talerzu, posypywał ciemną solą, potem jadł w skupieniu, jakby odprawiał jakiś obrzęd. Dalej siedział młody mężczyzna wyglądający na Cygana, ubrany w kurtkę z czarnej skóry, nabijaną srebrnymi gwoździami, w jakich zwykłe występują konferansjerzy na prowincjonalnych festiwalach muzyki country. Gdy uśmiechnął się, był żywą reklamą pasty Colgate. Przez moment wydał jej się trochę

podobny do Elvisa Presleya.

Po drugiej stronie stołu siedział mocno zbudowany Ukrainiec, piegowaty, opalony na różowo, jasnooki, jasnowłosy, ostrzyżony na jeżyka jak żołnierze sowieccy walczący niegdyś w Afganistanie. Na umięśnionych rękach miał niebieski tatuaż w arabski wzór. Przed nim na białym talerzu leżało jabłko obrane z czerwonej skórki. Bawił się

niedbale dużym składanym nożem, nabijając na czubek odkrojone kawałki. W

błękitnym ostrzu raz po raz odbijało się słońce. Przy nim na żelaznym krześle siedział uśmiechnięty chudzielec w czarnym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, z długimi kręconymi włosa-52

mi opadającymi na czoło, w czarnym podkoszulku i obcisłych spodniach na żółtych szelkach. Wąskimi palcami wkładał sobie do ust plasterek twarogu, zagłębiając ładne zęby w biały miąższ. Jego ruchy były leniwe, senne, jakby znudzone, twarda szczęka nad szczupłą szyją nadawała jednak twarzy wyraz zdecydowany. Był trochę - jak wtedy pomyślała - podobny do Michaela Jacksona.

W pierwszej chwili, gdy stanęła w progu pokoju, odniosła wrażenie, że trafiła do jakiejś komuny artystów albo do ośrodka odwykowego dla narkomanów. Dobrze znała takie ośrodki, bo jako First Lady odwiedzała je dość regularnie z darami fundacji. Z czułą uprzejmością ściskała wtedy swoją wypielęgnowaną dłonią

małżonki prezydenta Polski ręce ludzi sine od nakłuć igłami i swoim łagodnym głosem zapewniała, że każdy może się wyrwać z nałogu, jeśli tylko skorzysta z pomocy specjalistów.

Mięciu siedział przy drzwiach. Wczoraj wydawał się jej olbrzymi, dzisiaj wyglądał

jak niedźwiedź wbity w brązową, wytartą na łokciach skórzaną kurtkę. Jego ogolona głowa miała w słońcu barwę pomarańczy, światło załamywało się na ciemieniu niebieskawą plamą. Był w portkach z czarnego drelichu i sznurowanych butach z żółtej skóry. „Witamy - powiedział mężczyzna ze skórzaną przepaską na włosach, siedzący na końcu stołu. - Jak się czujesz?". „Okey" - odpowiedziała, siadając obok Mięcia. Mięciu podał jej talerz, na którym leżało czerwone jabłko, nóż z drewnianym trzonkiem i ćwiartka białego sera. Poczuła się jak na obozie dla wegetarianów. Puszyści Jedzą listek sałaty, a kto nie zjada, dostaje baty.

„Jedz - zachęcał Mięciu. - Właśnie o tobie mówiliśmy". „Tak?" - sięgnęła po biały ser, odkroiła kawałek i na czubku noża włożyła do ust. Smak był dziwny, przypominał opłatek, ale biały miąższ był pożywny, pachniał chłodną piwnicą. Popiła Wodą. Mięciu dłubał w zębie długą wykałaczką. „Dziwne, nabijać guza marszałkowi we własnej łazience". Poczuła w ser-53

cu ukłucie. O czym on mówi? Ale Mięciu spojrzał tylko w okno. „Widziałaś kiedyś

żywe ptaszki zamienione w gliniane? Takie do gwizdania? Bo wszyscy mówią, że to ptaszki gliniane zostały zamienione w żywe. Ale może było odwrotnie". Wyjął z kieszeni wypaloną z gliny jaskółkę i postawił przed nią na stole. „Weź, przyda ci się". Parsknęła śmiechem. Co on plecie? Miałaby dmuchać w glinianą

jaskółkę? Po co? Rozejrzała się po pokoju: „Co wy tu właściwie robicie?". „My? Mięciu uniósł jasne brwi w kolorze dojrzewającego zboża i odpowiedział jej uśmiechem. - Jesteśmy na wakacjach". Pokręciła głową. „Mięciu, dosyć tego. Pokaż

mi drogę na stację. Dzięki za pomoc, ale muszę wracać". Mięciu bawił się glinianą

jaskółką. Dmuchnął parę razy w rozwidlony ogonek. Jaskółka zaćwierkała jak żywa. Odstawił ją na stół. - „Ty nie masz dokąd wracać, jaskółeczko". Przeniknął ją nagły smutek. To prawda. Nie miała dokąd wracać. „Szczęście, przedszkolanko, jest jak ten gliniany ptaszek. Trochę polata, trochę poćwierka, a potem łatwo się tłu-cze .

Poczuła się fatalnie. Znowu przypomniały się jej paskudne zdjęcia z gazety. Pałac prezydencki. Telewizory na dworcu. Pomyślała, że nigdy się nie uwolni od tego wszystkiego. Teraz, gdy tak siedziała przy długim stole z tymi dziwnymi ludźmi, nie chciało jej się nigdzie ruszać. Słońce oświetlało stół i glinianą misę, w której leżały czerwone jabłka. Gdy z daleka, zza drzew, dobiegł czyjś śpiew, przypomniała sobie, że parę razy była w tej podwarszawskiej miejscowości z rodzicami, ale -uświadomiła to sobie dopiero po chwili - choć całe dnie chodziła po piaszczystych drogach, nigdy nie widziała tego domu ze spadzistym dachem, w którym była teraz, chociaż

wyglądał na bardzo stary. Ludzie przy stole patrzyli na nią uważnie, ale wcale jej to nie peszyło. Przez chwilę pomyślała, że przecież zna ich od dawna, ale od razu pokręciła głową, bo nie miało to sensu. Po prostu wyglądali na dość miłych. 54

Zjadła ostatni kawałek białego chleba i wytarła palce ręcznikiem. Chciała powiedzieć

coś miłego, ale zza okna dobiegły krzyki: „Mistrzu! Mistrzu!". Mężczyzna w skórzanej przepasce na włosach podszedł do okna: „Nie za wcześnie? - krzyknął do kogoś na podwórzu. - Słońce ledwie wstało!". „Mistrzu, choć do nas!" - odpowiedział mu chór dziecięcych głosów. „No, dobrze. Zaczekajcie chwilę. Zaraz przyjdę".

Sprawdził, czy przepaska na włosach dobrze zawiązana, i ruszył ku drzwiom. Wszyscy wstali i wyszli za nim na podwórze. Po drugiej stronie domu czekało na nich stado dzieciaków. Paroletni chłopcy w bejsbolówkach, w adidasach, w zbragowanych portkach, za długich i brudnych. Najstarszy miał żółtą piłkę ze skóry, na której była wydrukowana czarna mapa świata. Pod sosnami stał słup z drucianym koszem.

„Kto dzisiaj gra? - zapytał Mistrz. - Chicago Bulls czy CSKA Moskwa?". „Chicago!"

- odkrzyknęła dzieciarnia, zawijając rękawy bluz i dociągając sznurowadła. Grali do jednego kosza. Zaczął mężczyzna z przepaską na włosach. Szybko odbijając piłkę jak murzyńscy zawodnicy ze sławnej drużyny, przemykał wśród rozstawionych rąk, nie tracąc jej ani na moment, prześlizgiwał się między graczami, potem podskoczył wysoko i z szybkim skrętem ciała wrzucił ją do kosza. Dzieciaki wrzeszczały z zachwytu. Rzucona jego ręką piłka przelatywała ponad całym podwórzem, wzbijała się aż ponad korony sosen, wirując zawisała w powietrzu, jakby ignorowała prawa grawitacji, po czym z niebotycznej wysokości długim łukiem nieomylnie wpadała prosto do kosza. Po każdym trafieniu Mistrz odrzucał ją

chłopcom ze śmiechem. Chwytali ją łapczywie i znowu pędzili w stronę kosza. Stała w cieniu pod ścianą domu i obserwowała grę. Mężczyzna z przepaską na głowie poruszał się pięknie. Po paru minutach zrzucił z siebie koszulę. Był długonogi, wąski w biodrach, mocny, szeroki w ramionach. Śmiał się głośno, żarto-55

bliwie i wyrozumiale. Zobaczyła na jego opalonych plecach złotą strużkę potu. Odrzucał w tył włosy związane rzemieniem.

Gdy skończyli grę, rozwiązał je. Rozsypały się na ramionach ciężką falą. Wtedy poznała go.

Był to człowiek, którego zobaczyła pod papieskim krzyżem na placu Zwycięstwa. Los więc, jak pan widzi, doktorze Burne, dziwnie czasem rozstawia ludzi na szachownicy życia. Linie planet przecinają się niespodziewanie, choć my wierzymy, że nie przetną się nigdy. Einstein napisał, że nawet linie równoległe spotkają się

kiedyś w nieskończoności. Cóż zaś mówić o ludziach. Gwiazdy wirują na orbitach, skazane przez kogoś na swój bieg, ale i one czasem zbaczają z drogi, by spotkać się z inną gwiazdą. Ktoś wyjeżdża z Europy do Ameryki, a tam, na Manhattanie, spotyka o godzinie dwunastej w południe znajomego, którego nie widział przez dwadzieścia pięć lat. Mądrzy ludzie mówią, że trzeba poddać się losowi, bo rzeczy, które wydają

się niemożliwe, stają się czasem możliwe. Czyż może być piękniejszy dowód na rozumność świata?

Ale dosyć już, doktorze Burne, tego śmiesznego filozofowania, które - jak pewnie od razu spostrzegliście, moi sędziowie - miało tylko zmylić waszą uwagę. Ja wiem, wy wolicie raporty, listy gończe, sprawozdania, nazwiska, adresy domowe i internetowe, kontakty, numery telefonów, dokładne rysopisy, a najlepiej DNA z odciskami palców. Dlatego przysyłacie tu doktora Burne'a, fachowca po Harvardzie, żeby zajął się moją

sprawą. A doktor Burne ciągle mnie zachęca: „Pisz, Nick, pisz o tej kobiecie, pisz o tym Mistrzu, pisz o tych ludziach, co ci przyjdzie do głowy, pisz, co ci serce dyktuje". A ja dobrze wiem, dlaczego on mi to mówi. Tak robiła, moi sędziowie, mądra carska policja. Oni najpierw trzymali więźnia w zupełnej izolacji, w celi bez światła,

56

w całkowitej ciszy. Nawet strażnicy, od których dostawał jedzenie, nie mogli z nim rozmawiać. A on - samotny, opuszczony, porzucony - w tej zupełnej izolacji nabrzmiewał słowami i tylko czekał na chwilę, w której będzie mógł tymi słowami wybuchnąć. I kiedy zbliżała się ta chwila, kiedy on wzbierał słowami jak rybi pęcherz napełniony krwią, oni wchodzili do jego celi, zapalali świecę w lichtarzu i w milczeniu kładli na stole czystą kartkę, kałamarz i pióro. On najpierw nie zbliżał się

do stołu, bał się wziąć pióro w palce, cofał rękę, ale potem jakaś straszna siła, jakaś

niezrozumiała, straszna siła przyciągała go do pustej kartki, siadał przy stole, a ta straszna, tajemnicza siła zmuszała go, by wziął pióro w palce i zaczął pisać. A oni tylko zacierali ręce, patrząc przez okienko judasza na człowieka z piórem w palcach, który krwawił słowami na pustą kartkę i nawet nie wiedząc o tym, oddawał się w ich ręce.

O tych zwyczajach carskiej policji pułkownik Sheen mówił nam na szkoleniach. I powtarzał ciągle: „Spokojnie, nie musicie się śpieszyć. Dajcie przesłuchiwanemu papier i ołówek. Niech siedzi i pisze. Co ma pisać? Ach, niech pisze, co chce. Ma ochotę pisać wiersze, niech pisze wiersze. Chce pisać nową konstytucję, czemu nie, niech pisze. Powiedzcie mu, że jeśli będzie pisać, czas popłynie mu szybciej, więc niech pisze, ile dusza zapragnie. Niech wyzwoli w sobie strumień słów, a potem my - przesłuchujący - z tego wezbranego strumienia słów, z tego bezładnego potoku słów, z tej burzliwej rzeki słów, która z niego wypłynie, jak poszukiwacze złota na Dzikim Zachodzie wyłowimy lśniące samorodki prawdy. Bo kto pisze - mówił do nas, młodych żołnierzy drugiego roku służby, pułkownik Sheen - zawsze się zdradza. Jeśli pisze, zostawia ślad. Nie ukryje się, bo w słowach nie można się ukryć. A my jesteśmy od tego, by ten ślad, który on zostawia, odczytać". I ja wiem, że pan zaleca mi terapię poprzez pisa-57

nie właśnie po to, żebym ja zostawił ślad, który pan potem dla nich odczyta. Bo kiedy nadchodzi wieczór, kiedy ja się kładę do łóżka, kiedy ja w moim łóżku spokojnie zasypiam, pan na palcach wchodzi do mojego szpitalnego pokoju, pan nawet nie zapala latarki, pan w świetle księżyca te moje kartki cicho zbiera ze stołu, zanosi do swojego gabinetu, rozkłada porządnie na blacie biurka, uważnie przegląda jedną po drugiej, starannie czyta linijka po linijce, a potem skanuje jedną stronę po drugiej i całość wprowadza do komputera, a wszystko to robi pan po to, żeby moje słowa dostosować do wymagań tych, którzy tu pana przysłali. Więc może lepiej już wróćmy do mojej opowieści.

Pyta pan, co z nią było dalej?

Mieszkała w pokoju na piętrze. Stał tam mały przenośny telewizor Philips, ale przez pierwsze dni omijała go z daleka. Chciała zapomnieć o wszystkim. Myśl o Agnieszce Leman wprawiała ją w popłoch. Dopiero po tygodniu któregoś wieczoru machinalnie sięgnęła po pilota. Trafiła na wiadomości. Spiker mówił o „aktualnej sytuacji prezydenta" i „nowych konfiguracjach na polskiej scenie politycznej po niedawnych rewelacjach prasowych stawiających głowę państwa w niekorzystnym świetle". Potem ze stosu gazet leżących pod telewizorem wyciągnęła stary numer gazety ze sławnym zdjęciem na okładce. Ale patrząc na mężczyznę i kobietę splecionych w miłosnym uścisku na tylnym siedzeniu toyoty, nie poczuła już bolesnego ukłucia w piersiach.

Nagle na środkowym palcu prawej dłoni kobiety spostrzegła złoty pierścionek. Nie - pokręciła głową po chwili - to wcale nie był pierścionek! To był sygnet. Pochyliła się nad zdjęciem. W osłupieniu patrzyła na kobiecą dłoń. Przecież

Agnieszka Leman nigdy nie nosiła żadnych sygnetów! Uświadomiła sobie z rosnącym przerażeniem, że gdzieś już ten sygnet widziała. Ale, do diabła, gdzie? I na-58

gle do niej dotarło. Boże drogi! To był sygnet Zygmunta Lemana, brata Agnieszki, dwudziestoparoletniego funkcjonariusza ochrony z pałacu prezydenckiego. W

pierwszej chwili wybuchła dzikim śmiechem, tak to było niedorzeczne. Więc nawet fotoreporter z bulwarowego dziennika, który zrobił fatalne zdjęcia na ulicy Foksal, nie zdawał sobie sprawy z tego, co działo się naprawdę w przeklętej toyocie?

„Ciekawe - pomyślała - jak by się teraz na moim miejscu zachowała mądra, wzorowa żona prezydenta Stanów Zjednoczonych, Hilary Clinton, która po pamiętnym skandalu dała całemu światu popisową lekcję dobrego wychowania i moralnej odpowiedzialności". Przez chwilę nawet jej zazdrościła. W amerykańskim skandalu wszystkie role były jasno określone. Nic oryginalnego. Klasyczny trójkąt. Mąż, żona, stażystka. Każdy wiedział, jak się zachować. Ale być zdradzoną przez męża, który...?

Znowu miała wrażenie, że śni jakiś koszmarny sen.

Podniosła głowę i zaciskając pięści rzuciła przez zęby wulgarne przekleństwo. W

końcu - dywagowała z lekką nutą cynizmu - cóż to niby za różnica. Zdrada to zdrada i tyle.

Znowu spojrzała na okładkę gazety. Zdjęcie kobiety i mężczyzny na tylnym siedzeniu toyoty było niewyraźne. Przecież to nie jest żaden Zygmunt Leman! Jak mogła w ogóle coś takiego pomyśleć! W końcu Agnieszka mogła założyć na palec pierścionek podobny do tego przeklętego sygnetu. Odetchnęła z ulgą. Tak - mówiła sobie - mężczyzna na zdjęciu to Stach z tą przeklętą stażystką z biura prezydenckiego. Nikt inny, tylko °n i ona.

Ale - cóż - doktorze Burne, takie to były czasy. Cała Europa żyła „molestowaniem seksualnym" i „małżeństwami homoseksualnymi". Wszyscy uważnie przyglądali się

wszystko-Nikt nie był poza podejrzeniem. Z chaosu wyłaniały się zarysy nowej cywilizacji.

59

Nic dziwnego, że w takiej atmosferze i ona uległa bezsensownym skojarzeniom. Lecz teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, od razu poczuła w sobie ducha tolerancji.

Przecież - przypomniała sobie - ona sama całkiem niedawno razem z szefem polskiego stowarzyszenia gejów pod szumiącym sztandarem w kolorze tęczy na placu Zwycięstwa wzięła udział w głośnej manifestacji pod hasłem „W obronie mniejszości". Za nią przez sławny plac przemaszerowały polskie feministki z grupy Mewka, walczące z szowinizmem patriarchatu. Idąc na czele barwnego pochodu, pozdrawiała bukietem papierowych kwiatów młodych mężczyzn ze stowarzyszenia Gamma, którzy odpowiadali uśmiechami na jej uśmiech. A potem znalazła się w samym środku zamieszek, które wybuchły przed hotelem Victoria, gdy ogoleni do skóry młodzieńcy z partii narodowej, odziani w nabijane gwoździami skóry i wysokie glany, rzucili się na pokojowo nastawionych demonstrantów z kijami bejsbolowymi w rękach, wyjąc jak wilki w księżycową noc: „Zboczeńcy do gazu!

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy!". Całe szczęście, że natychmiast interweniowała policja, która strumieniami lodowatej wody z armatek wodnych ostudziła entuzjazm walczących. Było sporo poturbowanych. Część ludności Warszawy, przypatrującej się zajściom, po rozpędzeniu tłumu podeptała tęczowe chorągwie na znak odrazy dla tolerancji, co dowodziło, że społeczeństwo polskie daleko jeszcze odbiega od europejskich standardów.

Hasło obrony wszelkich mniejszości miała zresztą wpisane do programu fundacji. Więcej nawet: przypomniała sobie, że całkiem niedawno podpisała skierowaną do sejmu petycję w sprawie legalizacji związków homoseksualnych. Tak, złożyła własnoręczny podpis obok podpisów działaczy „nowej prawicy", „nowej lewicy",

„nowych liberałów", „nowych katolików", „nowych ludowców" i przedstawicieli ruchów

60

alternatywnych, z Zielonymi włącznie. „Orientacja seksualna nie przesądza o niczym... Inność powinna mieć te same prawa... Dyskryminacja cofa nas do czasów średniowiecza... Wszyscy ludzie są braćmi i siostrami...". Teraz te zdania ze sławnej petycji wynurzyły się z głębin pamięci i zabłysły tęczowymi barwami na powierzchni aktualnego życia. Uspokoiła się prawie zupełnie.

Ze też przyszły jej do głowy jakieś nonsensy o Stachu i Zygmuncie Lemanie! To prawda, Stach ją zdradził, ale przecież zdradził zwyczajnie, po ludzku. Mąż, żona i stażyska. Trójkąt. Nuda. Pusty śmiech. Właściwie powinna o tym wszystkim napisać

do Hilary Clinton, która właśnie szczęśliwie obchodzi w tym tygodniu u boku Billa swoje sześćdziesiąte piąte czy siedemdziesiąte urodziny. A poza tym w iluż to krajach - rozluźniona snuła dalej swoje rozważania w duchu tolerancji i wybaczenia - związki homoseksualne są uznawane za rzecz zwykłą? Czyż

nie do tego właśnie zmierza nasza cywilizacja, byśmy któregoś dnia ujrzeli przywódcę Ameryki z Johnem albo z Jimem na porannej przechadzce w ogrodach Białego Domu? To tylko u nas, w dzikiej Europie środkowowschodniej... Tolerancja tolerancją, ale - zamyśliła się - prezydenci nie mają dzisiaj łatwego życia. Każdy musi dzień i noc dawać wszystkim do zrozumienia, że z „tymi sprawami" nigdy nie miał nic wspólnego. To dlatego - znowu się roześmiała złym śmiechem - teraz taka moda, że wszyscy prezydenci pokazują się wszędzie w towarzystwie żon. Dawniej tak nie było. Prezydenci pokazywali się wyłącznie w męskim towarzystwie. Dzisiaj żona należy do obowiązkowego wyposażenia każdego prezydenta. Przypomniała sobie, jak bardzo Stach nalegał, by Podczas wizyt oficjalnych i na bankietach zawsze pojawiała się u Jego boku w swoich najlepszych „kobiecych" kreacjach z szyfonu, tiulu i koronek. A ona myślała, że on to robił... z miłości!

61

Teraz jednak nic jej to już nie obchodziło, bo Stach zdradził ją tylko „zwyczajnie, po ludzku". Na myśl o zdradzie serce z pewnością bolało, musiała jednak przyznać, że bolało już dużo mniej niż przedtem.

Ale najdziwniejsze, doktorze Burne, najdziwniejsze z tego, co zobaczyła tamtego dnia, zaczęło się koło południa. Pod drewniany dom z różnych stron zaczęły ściągać

tłumy. Sosnowy las rozbrzmiewał ściszonymi głosami, śpiewem, nawoływaniami, jakby w wielkim ulu, ustawionym wśród sosen, klonów, jarzębin i brzóz, obudziły się

pszczoły. Samochody nadjeżdżały piaszczystą drogą od strony rzeki, ludzie, którzy z nich wysiadali, rozkładali na leśnym igliwiu koce, na kocach kładli talerze, butelki z wodą mineralną, owoce, rozstawiano namioty na aluminiowych stelażach, przed namiotami składane stoliki i krzesła, w paru miejscach rozpalano ogień. Gdy pod wieczór podeszła do okna, w głębi lasu, dalej i bliżej, migotały jasne płomienie ognisk i światła latarni zawieszonych na gałęziach.

Wyglądało to jak obozowiska dla uchodźców, które parę razy odwiedzała z darami Czerwonego Krzyża w ramach akcji humanitarnych organizowanych przez fundację. W powietrzu unosiły się podobne zapachy grillowanego mięsa, wina, moczu, ognia, benzyny. Gdy zapytała, co się właściwie dzieje, Mięciu tylko położył palec na ustach. Potem z chudym chłopakiem o włosach spadających kręconymi splotami na czoło, trochę podobnym do młodego Michaela Jacksona, zaczął rozstawiać na podwórzu przed domem drewniane stoły z długimi blatami.

Wciąż nie opuszczało jej dziwne wrażenie, że siedmioro ludzi, z którymi zjadła rano śniadanie w pokoju na parterze, gdzieś już widziała. Teraz wszystko, na co patrzyła, w wieczornej grze świateł i cieni traciło swoją tożsamość, zyskiwało nową. Gdy rozbłysły pierwsze gwiazdy, z drewnianego domu wyszedł na werandę czarnowłosy mężczyzna, ubrany jak konferansjer

62

z festiwalu country w skórzaną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami. W świetle czerwonej latarni znów wydal jej się trochę podobny do młodego Elvisa, a dziewczyna z białym pudrem na twarzy, która stanęła obok niego, opierając łokcie na drewnianej poręczy balustrady, do młodziutkiej Madonny. Tylko Mięciu nie był

podobny do nikogo. Mięciu był podobny do samego siebie.

Poczuła się tak, jakby trafiła na jakiś zjazd gwiazd muzyki rockowej, które incognito przybyły do małej miejscowości pod Warszawą, by wśród zwykłych ludzi odetchnąć

trochę od pa-parazzich i natrętnych dziennikarzy z „Vanity Fair". Dopiero potem przyszło jej do głowy, że może tutaj, przed drewnianym domem z werandą, na tej polanie wśród sosnowego lasu, zaczyna się jakiś prowincjonalny festiwal sobowtórów, jedna z tych dziwnych imprez, które co roku organizowane są na całym świecie w setkach małych i dużych miast, gdzie na estradach zbitych z desek, ozdobionych bibułką i kolorowymi balonikami, wielbiciele Madonny, Jacksona czy Presleya w strojach i fryzurach swoich idoli odśpiewują z playbacku legendarne przeboje, bezgłośnie poruszając ustami i przygrywając sobie ruchami rąk na gitarach bez strun.

Koło dziewiątej głosy wśród drzew ucichły. Ludzie zaczęli wychodzić z lasu. Podwórze przed domem zapełniło się. Po prawej stronie domu Mięciu z chłopakiem podobnym do młodego Jacksona kończyli ustawiać coś w rodzaju estrady - niewielkie podniesienie z desek okryte niebieskim płótnem i ozdobione świeżo naciętymi gałęziami brzozy. Koło dziesiątej na estradę wszedł Elvis. Był ubrany w długie spodnie-dzwony 1 czarną kurtkę z wyłożonym na wierzch kołnierzem białej koszuli, miał wielkie czarne okulary, czarną falę nad czołem i bia-h gitarę na ozdobnym pasku, niedbale przewieszoną przez jurnie. Za nim weszła na estradę

dziewczyna z twarzą pokrytą łałym pudrem. Była w długiej sukni z czarnej bawełny - obcisłej i wyzywającej - i w sznurowanym staniku z czarnej skóry, 63

podobnym do tego, jaki Gaultier uszył dla Madonny. W wysokich butach na stalowych szpilkach wyglądała na starszą, niż była. Mrużąc oczy w świetle czerwonej latarni, paroma ruchami palców nastroszyła sobie nażelowane włosy. Duże pomarańczowe kolczyki z tandetnego plastiku kiwały się po obu stronach głowy jak dwa fosforyzujące półksiężyce. Potem dołączył do nich chłopak podobny do młodego Jacksona. Wbiegł na estradę w białej koszuli rozpiętej na piersiach, stuknął lśniącymi lakierkami do stepowania podkutymi blachą w deski podłogi i miękkim gestem zsunął na tył głowy czarny kapelusz z dużym rondem. Błysnęły srebrne pierścienie na palcach obu rąk. Gdy Mięciu oświetlił estradę małym reflektorem, „Elvis",

„Madonna" i „Jackson" z daleka wyglądali zupełnie jak swoje sławne pierwowzory, znane wszystkim z telewizora. Powitały ich oklaski i okrzyki. Tłum rozsiadł się na całym podwórzu, a oni w zupełnej ciszy zaczęli mocnymi, czystymi głosami śpiewać dziwną pieśń w języku, którego nie znała. Było to coś w rodzaju murzyńskiego gospel, z domieszką etno. Taka muzyka z różnych stron świata w jednym. Głosy się ładnie przeplatały, śpiew miał poważną barwę, ludzie słuchali uważnie, a potem długo bili brawo rękami uniesionymi w górę. Zauważyła, że ci, którzy siedzieli na ziemi przed samym domem, nie nucili melodii dolatującej z estrady, tylko modlili się półgłosem po polsku. Starsze kobiety, klęcząc na piasku, odmawiały różaniec. Po drugiej stronie podwórza pod sosnami stały całe rodziny z krewnymi na inwalidzkich wózkach. Ich oczy błyszczały w ciemności. Kiedy śpiew urwał się, ludzie zaczęli powstawać z ziemi, otrzepywać ubranie z kurzu, źdźbeł trawy i suchego igliwia sosen. Wyraźnie na coś czekano. Mięciu wszedł na schody i ruchem ręki uciszył wszystkich. Gdy otworzył drzwi do drewnianego domu, na podwórzu zrobiło się tak cicho, że słychać było wysoki szum sosen dobiegający od strony rzeki. Potem

64

powiedział coś do ciemnego wnętrza i wtedy w drzwiach ukazał się mężczyzna, którego nazywano Mistrzem. Kiedy zapytałem ją, jak Mistrz w tamtej chwili wyglądał, przyznała, że była trochę rozczarowana, bo zaczęła domyślać się, po co tylu ludzi ściągnęło pod drewniany dom. Mistrz miał na sobie długą do ziemi lnianą

koszulę o postrzępionych brzegach, na szyi prosty, żelazny krzyż na łańcuchu, wszedł

na estradę, pozdrowił wszystkich uniesioną ręką, po czym gestem amerykańskich prezydentów przyłożył dłoń do piersi, skłonił głowę i mocnym, donośnym głosem zawołał: „Niechaj Moc będzie z wami!". „Iw sercu twoim" - odpowiedział tłum ściszonym pomrukiem. „Podajmy sobie ręce na znak nadziei". Ludzie długim żywym łańcuchem otoczyli dom i stojące pod drzewami rodziny z chorymi na wózkach. Bardzo nie lubiła takich scen. W końcu założyła fundację „Serce bez granic" między innymi po to, żeby takich scen w Polsce nie oglądać. Czuła się oświeconą, nowoczesną Polką. Gdy zachodni dyplomaci wypytywali ją, czy to prawda, że w południowych i wschodnich rejonach Polski wciąż utrzymują się „tradycyjne obrzędy Słowian, trochę odbiegające od zachodniego stylu życia", zawsze wtedy odpowiadała, że parę razy widziała podobne „obrzędy" w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, kiedy była na stypendium Fulbrighta, więc trudno to, co się

dzieje w Polsce, uznać za jakiś „relikt archaicznej kultury Słowian". Jedyna różnica polegała na tym, ze tamci z Chicago czy Baltimore mieli klimatyzowane sale na pięć

tysięcy osób, ze świetnymi telebimami firmy Sony 1 dobrym nagłośnieniem Philipsa, tu zaś było tylko podwórze przed drewnianym domem i pogrążony w ciemnościach sosnowy las.

Teraz znalazła się - jak to później określiła - w samym środku tego „pandemonium". W chwili, gdy mężczyzna, któ-rego nazywano Mistrzem, ukazał się w drzwiach, twarze ludzi Zrnieniły wyraz. To już nie były - jak to sformułowała - twarze 65

ludzi należących do cywilizowanego świata. Tłum na kolanach, z wyciągniętymi rękami, ruszył w stronę Mistrza i tylko dzięki stanowczości trojga śpiewaków, którzy zeszli z estrady i spokojnymi gestami kierowali napierającym strumieniem ludzi, nie doszło do zatratowania osób słabszych. W setkach oczu pojawiło się uniesienie. Pułkownik Sheen mówił nam, że podobne zgromadzenia odbywają się w miejscowości Góra Kalwaria, a także na północy Polski, w miejscowości Grabarka, gdzie na sławną Górę Krzyży wchodzą na kolanach tysiące rozmodlonych wyznawców prawosławia.

Klęczące kobiety, wpatrzone w stary dom, szeptały żarliwie: „Czakram! Czakram!", z zamkniętymi oczami wołały w ciemność: „Stańmy wszyscy wielkim kołem i uderzmy przed Nim czołem!", z wyciągniętymi rękami rwały się do Mistrza, by choćby chwycić palcami za rąbek jego płóciennej koszuli, która z daleka jaśniała śnieżną bielą jak szata papieża. Ludzi ogarnęła atmosfera religijnego święta. Ale duch powagi i dostojeństwa zmieszał się z nastrojem ludowego festynu, wiejskiej zabawy, kolorowego odpustu, na którym w gąszczu baloników ćwierkają gliniane ptaszki, grają mosiężne trąbki, wirują wiatraczki z celuloidu i strzelają dziecięce kapiszony. Zaleciało atmosferą koncertów rockowych, na których publiczność rwie się do idola z gitarą, by dotknąć jego spodni, dziewczęta mdleją, a wszyscy chcą zdobyć strzęp tiszerta z zapachem potu sławnego muzyka, jakby kawałek wytartej bawełny, na której odci*; snął się mokry zarys męskich piersi, miał wartość uzdrawiają cego amuletu. W tamtej chwili Mistrz, stojący w białej szaci w świetle czerwonej latami na schodach starego domu, wyd jej się podobny do Johna Lennona z czasów, gdy ten dług włosy gitarzysta z zespołu The Beatles pozował nago fotogra fom z kolorowych magazynów u boku ekscentrycznej Japo Yoko Ono, przekonany, że walczy w ten sposób o pokój wszystkich narodów Ziemi.

66

Kiedy mówiła o tamtej chwili, śmiała się. Nie wiedzieć czemu, otaczające ją twarze natrętnie kojarzyły się jej z twarzami, które znała z telewizora i okładek kolorowych magazynów. Ale komu z nas się nie kojarzą? Czyż nawet o naszych znajomych nie mówimy: ,A wiesz, on jest trochę podobny do Brada Pitta", albo: „Prawda, że ona wygląda trochę jak Julia Roberts?". Rzecz jasna, drwiła sobie z tych skojarzeń, bo nie miały żadnego sensu, ale równocześnie ulegała im z jakąś przewrotną przyjemnością. Któż z nas nie chciałby znaleźć się chociaż,, raz w życiu na tajnym spotkaniu supergwiazd filmu i estrady, na które wpuszczani są tylko wybrani? Teraz w głowie szumiały jej dźwięki czerwcowego wieczoru, była zmęczona, senna. Uwiodła ją aura prowincjonalnej zabawy, gwar tłumu, błyskanie ogni, daleka muzyka dobiegająca zza drzew, dźwięk gitar i akordeonów, stukanie bębenków, smak porzeczkowego wina, które podawano sobie z rąk do rąk w zielonych butelkach z grubego szkła, nalewając do szklanek i słoików i po każdym łyku wycierając dłonią wilgotne od cierpkiej słodyczy usta. Któż potrafiłby się oprzeć takiej nocy?

To, że dziewczyna z białym pudrem na twarzy i dwaj mężczyźni śpiewający na estradzie byli podobni do sławnych gwiazd estrady, wydało jej się w tamtej chwili czymś najzupełniej naturalnym, jakby w tym nagłym podobieństwie twarzy, strojów 1 gestów kryła się obietnica najzupełniej realnego zmartwychwstania, chwilowej nieśmiertelności, o jakiej marzymy, gdy przez moment mamy złudzenie, że twarda rzeczywistość niczym nie różni się od dobrego snu, przynoszącego ukojenie znękanej duszy.

Miała wrażenie, że na jej oczach umarli piosenkarze wyszli 2 grobów i w swoich najefektowniejszych strojach, w których za życia zrobili światową karierę, stanęli na zagubionej wśród lasów estradzie, przystrojonej - jak na święto Bożego Ciała -brzozowymi gałęziami, by dla ludzi zgromadzonych przed sta•^m domem zaśpiewać raz jeszcze swoje niezapomniane prze-67

boje. Jeszcze chwila a na estradę wyjdzie z ciemności półnagi, zmarły na AIDS, Freddy Mercury z zespołu „The Queens", po nim z mroku wynurzy się smukły, zastrzelony przez szaleńca na spokojnej ulicy New Yorku, John Lennon z czerwoną

raną w piersiach, a za nimi pojawią się Che Guevara, James Dean, Marlon Brando... Czyż oni także nie powinni się zjawić tutaj w swoich najlepszych strojach, by raz jeszcze przed żywymi ludźmi odegrać swoje wielkie role, którymi wprawili w zachwyt całą Ziemię? W tłumie zgromadzonym przed domem dostrzegła chłopców w gumowych maskach z rysami twarzy sławnych piosenkarzy, aktorów i polityków. Koło jedenastej nad dachem willi z trzaskiem i sykiem rozsypały się zielone i czerwony iskry. Wystrzeliły fajerwerki. Niebo zaróżowiło się, potem przygasło, potem znów zajaśniało czerwonymi smugami nad koronami sosen. Mięciu musiał

maczać w tym palce. Podobne fajerwerki widziała na święcie zmarłych w Meksyku. Teraz w strumieniach kolorowych iskier, oświetlających tłum niespokojnymi błyskami, pojawiały się i znikały karykaturalnie wykrzywione gumowe twarze prezydentów Rosji, Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec, twarze aktorów ze słynnych na całym świecie seriali brazylijskich, powykrzywiane twarze polityków z polskiego sejmu, uśmiechnięte twarze znanych spikerów telewizyjnych. Gdzieś

mignęła jasna maska papieża, gdzieś brązowa maska Dalajlamy, gdzieś czarna maska Saddama Husajna. A nad głowami ludzi jak wielka makówka kołysała się spuchnięta, różowa głowa Stacha, kolejnego prezydenta demokratycznej Polski, unoszona w górę

i opuszczana w dół na drewnianej tyczce przez chudego chłopca w niebieskich portkach z nadrukiem „Floryda" na tyłku.

Potem Mistrz zaczął przyjmować najciężej chorych. Pochylony nad nieszczęśliwymi dotykał bezwładnych rąk i nóg, poślinionym palcem przecierał powieki ślepych, przykładał swoje duże, jasne dłonie do skroni obłąkanych. Ludzie klękali, lgnęli: do niego jak dzieci do opiekuńczej matki, spragnieni dotyku 68

chłodnych, jasnych rąk, które kładł na świeżych bliznach i opatrunkach. Gdy pochylił

się nad kalekim dzieckiem, które podwieziono do niego na niklowanym wózku inwalidzkim, na oparciu wózka zobaczyła czerwoną nalepkę z napisem „Serce bez granic". Poczuła się fatalnie. Takie wózki sprowadzała z Holandii dla najbardziej potrzebujących. Była wściekła, że sprzęt fundacji trafił w to podejrzane miejsce zamiast do szpitali i hospicjów, ale Mięciu wziął ją za rękę i poprowadził dalej w tłum. W sercu mieszały się sprzeczne uczucia: rozdrażnienie, ciekawość, podziw, zdziwienie, lęk. A w głębi podwórza, za tłumem chorych otaczających Mistrza, tam, gdzie przy drewnianej szopie rosły trzy wysokie sosny, młodzi mężczyźni i kobiety tańczyli wokół ognisk, pili wódkę i głośno śpiewali ukraińskie i polskie pieśni. Zobaczyła nagie ramiona i rozszerzone w błyskach namiętności oczy. Pułkownik Sheen mówił nam, że w wielu krajach Europy środkowowschodniej pod koniec czerwca odbywają się podobne „pogańskie" święta ludowe, na których prości ludzie szukają odnowienia duszy i ciała. W środku nocy puszczają na wodę wianki z płonącymi świecami wetkniętymi w sploty liści i rozebrani do naga tańczą wokół

ognisk w wysokiej, mokrej trawie, porastającej brzegi rzek. Ta stara tradycja wciąż

utrzymuje się w tym odległym rejonie świata.

Koło północy fala tłumu wokół Mistrza opadła. Ludzie wracali do namiotów, atmosfera święta przeniosła się do lasu. W jakiejś chwili poczuła na sobie czyjeś

uważne spojrzenie. Kobieta w kwiecistej chustce, z butelką wina i różańcem w ręku, chwyciła ją za łokieć. „A wie pani - kobieta wyglądała na bardzo ucieszoną swoim odkryciem - że pani jest bardzo podobna do naszej prezydentowej? Ona teraz taka biedna. Mąż porzucił ją dla młodszej". „Mówią mi ludzie - odpowiedziała szybko, siląc się na uprzejmy uśmiech - że rzeczywiście Jestem trochę do niej podobna". I od razu wmieszała się w tłum. Całe szczęście, że maskowały ją dobrze wężowe okulary z nie-69

bieskimi szkłami, rudoczerwone włosy nastroszone na czubku głowy, jaskraworóżowa bluzka z perłowymi guziczkami i wytarte dżinsy z postrzępionymi nogawkami.

Widziała też kilka uzdrowień. Zapamiętała szczególnie jedno. Mistrz palcami dotknął

kolan małego chłopca, którego nogi, wiotkie jak nogi szmacianej lalki, leżały bezwładnie na żelaznej podpórce wózka. Po tym czułym dotknięciu, lekkim jak skrzydło gołębia, chłopiec wstał z wózka i na sztywnych nogach, powoli, z wyciągniętymi przed siebie rękami, jak ślepiec zrobił kilka kroków w stronę matki. Widząc to, ludzie zaczęli śpiewać sławną w Polsce pieśń religijną Święty Boże, święty mocny. Stare kobiety chwytały Mistrza za koszulę, by odedrzeć dla siebie kawałek białego płótna, chciały całować go po rękach, ale on tylko ze śmiechem odpędzał je od siebie machnięciami swoich dużych, jasnych dłoni: „Nie trzeba. Nie róbcie tego. To wstyd". Wszystko, co robił tamtej nocy, wyglądało na jakiś szalony happening czy karnawałowy spektakl teatru ulicznego, w którym aktorzy mieszają się

z widzami i nikt nie wie, gdzie kończy się prawda a zaczyna złudzenie. Tańczył w tłumie, unosił w górę ręce jak chasydzi, swoim mocnym, wysokim głosem śpiewał

ekstatyczne pieśni w nieznanym języku, które chwilami brzmiały jak arabskie zawodzenia z minaretów, chodził wśród ludzi, podawał ręce, odrzucał do tyłu swoje długie włosy i śmiejąc się brał na kolana dzieci, które umiał rozbawić prostymi żartami, tak że nie płakały, jak to zwykle bywa z dziećmi, gdy niesiemy je do

„cudotwórców" i „uzdrowicieli".

I ten dziwny sposób uzdrawiania bardzo się jej spodobał. Ze Mistrz traktował to wszystko pogodnie, z ironiczną niepowagą, niemal jak zabawę czy teatralny spektakl. Podawał wszystkim ręce, lecz nie pozwalał ich całować, a gdy wszedł między ludzi, tańczył z nimi wokół ognia, śmiał się i żartował, obejmując mocno i przyciągając do siebie roześmiane kobiety i dziewczyny. Zdarzało się, że całował je w kark albo w obnażone

70

ramiona. Jego towarzysze zachowywali się tak samo, chociaż ich podobieństwo do sławnych gwiazd estrady nadawało wszystkiemu dość niesamowitą barwę. W świetle trzaskającego ognia dziewczyna z białym pudrem na twarzy wyglądała na bohaterkę

filmu Noc żywych trupów, jakby przed chwilą wyszła spod ziemi i po stu latach pobytu w butwiejącej trumnie pełnej robaków chciała się trochę rozerwać prostą

zabawą z polskim ludem, świętującym w sosnowym lesie tryumfalne zwycięstwo życia nad śmiercią, ognia nad wodą, słońca nad księżycem. Rozpięła sznurowany stanik z czarnej skóry, zawinęła rękawy czarnej sukienki, odsłoniła ładne białe ramiona pokryte japońskim tatuażem w skrzydlate smoki. Jej upudrowana twarz, z mocnym, czarnym makijażem wokół wodnistych oczu i pomalowanymi na czarno ustami, kołysała się w tłumie jak płomień dogasającej świecy. Tylko Mięciu nie brał udziału w niczym. Olbrzymi, w wytartej na łokciach skórzanej kurtce, lekko pochylony do przodu, stawiający stopy w wysokich sznurowanych butach szeroko na piasku, mrużący oczy z białymi rzęsami przed migotaniem trzaskającego ognia, oprowadzał Krystynę po okolicy rozświetlanej blaskami płomieni jak Wergiliusz Dantego po piekle. Nie opuszczał jej nawet na krok. Wyglądało, że wziął na siebie rolę ochroniarza. Tak to wtedy odebrała. Koło pierwszej stanęli przy wielkim ognisku, wokół którego kręcił się roztańczony tłum. Wśród tańczących pojawiała się i znikała twarz Mistrza, przyjazna i uśmiechnięta. Widać było, ze lubiono go tutaj i że on lubi wszystkich tych ludzi, którzy z różnych stron ściągnęli pod drewniany dom. Mięciu dotknął jej ręki.

- Ja wiem, co z nim będzie.

- Co niby ma z nim być, Mięciu?

- Zostanie zdradzony.

- Zostanie zdradzony? Przez kogo?

- I zamordowany.

71

- Zamordowany?

- Aby wypełniło się Pismo.

- Jakie Pismo? Czy tobie, Mięciu, nie odbiło przypadkiem?

Mięciu objął ją delikatnie.

- Ty też, jaskółeczko, zostaniesz zdradzona.

-Ja?

- Tak, ty.

Poczuła chłód w piersiach.

- Przez kogo?

- Znajdą się tacy. To czasem obowiązek.

- Obowiązek - zdradzić? Tobie, Mięciu, rzeczywiście odbiło.

- Bądź spokojna, jaskółeczko, wszystko będzie tak, jak mówię. Tak, doktorze Burne, takie to dziwne słowa mi powtórzyła, gdy rozmawiałem z nią o tym, co tamtej czerwcowej nocy działo się na podwórzu przed drewnianym, otoczonym sosnami domem w małej miejscowości pod Warszawą. I aż się zdziwiłem, że powtórzyła mi te słowa tak dokładnie, z powagą, w skupieniu, jakby półgłosem odczytywała jakiś zatarty napis wykuty na starym kamieniu, wydobytym z dna rzeki. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

Dopiero dużo później dostrzegła w nocnej mgle kilka policyjnych radiowozów z wygaszonymi światłami. Stały za drzewami, na drodze od strony rzeki. Nie zbliżały się do drewnianego domu. Aż ją zmroziło na ich widok. Szybko wróciła do swojego pokoju. Zasłoniła okna, zgasiła światło, wyjrzała zza uchylonej zasłony. Skąd tutaj, u diabła, te radiowozy? Nie wiedziała, co robić. Wiedzą, że jest tutaj? I teraz w ciemnościach nocy szykują jakąś akcję, którą pewnie zaczną nad ranem, gdy „festyn" się skończy? Była przerażona. W ubraniu przesiedziała na łóżku do świtu, gotowa w każdej chwili biec przez las. Ale nad ranem nic się nie zdarzyło. Gdy parę minut po wscho-72

dzie słońca uchyliła zasłonę, na drodze za drzewami nie zobaczyła już żadnego samochodu. Piaszczysty trakt był pusty. Pomyślała, że za policyjne radiowozy wzięła pewnie kilka aut z ciemną karoserią, którymi ludzie przyjechali od strony rzeki. Po tej nocy nie poszła na żadną stację. Została w drewnianym domu. Bo niby dokąd miała wracać? I po co? Do sypialni na pierwszym piętrze pałacu prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, w której na nią czekało wielkie rzeźbione łóżko ze świeżo nakrochmaloną pościelą i prezydencki mąż? Tu miała spokój, choć musiała przyznać, że mieszkańcy domu zachowywali się dziwnie. Wciąż nie opuszczało jej wrażenie, że trafiła do jakiejś wędrownej grupy teatralnej, komuny artystów czy plączącego się po świecie zespołu muzycznego, którego członkowie prowadzili życie w najwyższym stopniu nieregularne. Znikali na długie godziny, wracali niespodziewanie w środku nocy. Podobno - jak później usłyszała - wędrując po okolicy, dawali w małych miastach po obu stronach rzeki koncerty swojej dziwnej muzyki, która, nie wiedzieć czemu, przyciągała ludzi na rynki i place. Nad wszystkim, co robili, unosił się nastrój cygańskiego taboru, kolejowy aromat tymczasowości, nastrój podróży przerwanej w pół drogi i oczekiwania na dalszą

wędrówkę, która mogła się rozpocząć w każdej chwili. Kiedy wracali z wyjazdu, przygotowywała im kolację. Ważne było, że o nic nie pytali. Chce tu siedzieć, niech sobie siedzi. To ona Pytała, ale zbywali ją żartami. „Ełvis" powiedział jej kiedyś, że urodzili się po to, by śpiewać, więc zarabiają na życie śpiewem. Wędrują po świecie to tu, to tam, znikając i pojawiając się znowu w miastach i miasteczkach, jak te ptaki polne, co nie Sle)ą i nie orzą, a jednak jakoś żyją. I na dodatek ludzie opowiadają, że widywano ich już od bardzo dawna w różnych miejscach na Ziemi, jakby - uśmiechnął się - żyli wiecznie, Powtarzając swoim zwariowanym życiem tę samą

starą historię ludzkości, w której ból i lęk łączy się z nadzieją, śpiewem i śmiechem. Tylko wzruszyła ramionami na to żartobliwe wyjaśnie-73

nie, choć rzeczywiście w Polsce Cyganie - a „Elvis" miał w sobie coś cygańskiego - śpiewają na ulicach i w restauracjach, gdzie rozbawieni, podpici goście wrzucają im do skrzypiec monety i banknoty.

Dużo ważniejsze było to, co któregoś dnia zobaczyła przez uchylone wrota w drewnianej szopie, stojącej po drugiej stronie podwórza. Przechodziła tamtędy przypadkiem, szukając drewna na podpałkę. W środku stały trzy nowiutkie samochody dobrej marki: niebieski Volvo metalik, czarny Mercedes i biały Porsche. Gdy o tym wspomniała przy śniadaniu, powiedzieli jej, że to spadek po poprzednim właścicielu domu, który zmarł bezpotomnie, więc nie miał komu tego wszystkiego przekazać. Ale widziała, jak koło szopy kręcą się czasem jacyś nieznani mężczyźni o wschodnich rysach. Spod drzew dobiegała ukraińska i rosyjska mowa. Jakieś ciemne typy podjeżdżały pod bramę dobrymi wozami na obcej rejestracji, potem znikały na piaszczystym trakcie wiodącym ku rzece. Musiała przyznać, że nie wyglądało to najlepiej.

Tak, moi sędziowie, tak, doktorze Burne, nad drewnianym domem, w którym zamieszkała, unosił się lekki zapaszek nielegalności. Takie wrażenie odniosła. Trochę

to ją zaniepokoiło, ale co miała robić? Wracać na Krakowskie Przedmieście? Może jeszcze z przeprosinami, co? Albo do matki? Zeby słuchać zrzędzenia ojca? Jakoś się

tutaj zaczepiła, to było ważne, a reszta? Cóż, zdarzyć się może wszystko, radiowozy z wygaszonymi światłami nie wróżyły niczego dobrego, na razie jednak chciała przeczekać najgorszy czas z dala od - jak się wyraziła - „całej tej pieprzonej Warszawy".

Nie chciała się nigdzie ruszać. Skoro już tu jest, trochę tu jeszcze zostanie. Potem się

zobaczy. Czuła, że sprzyja jej to miejsce, sosnowy las, białe wydmy, brzozowe zagajniki, jarzębiny, rzeka, czarne jałowce podobne do cyprysów, rosnące rudawym igliwiu sosen, drewniany dom z werandą, na któi suszyły się pęki ziół, atmosfera rozluźnienia, niejasnego nie

74

bezpieczeństwa, które - jak to wyczuwała - czaiło się gdzieś pod powierzchnią

codziennych zdarzeń, a którego nie umiała nazwać. To jednak, co ją powinno odstraszać od tego odludnego miejsca, właśnie ją przyciągało. Nigdy jeszcze - jak to określiła - nie czuła życia równie intensywnie. Chociaż właściwie nie robiła nic, każdy dzień był wypełniony po brzegi. Nawet nienawiść, którą wciąż budziła w sercu myśl o Stachu i stażystce Agnieszce Leman, nie była już tak paląca jak w tamtej chwili, gdy dowiedziała się o wszystkim. Rany się z wolna goiły. Teraz śmieszyło ją to, co dawniej robiła w Warszawie jako First Lady, pastelowa matka wszystkich Polaków. Śmieszyła ją cała ta absurdalna sprawa ze Stachem, toyotą i stażystką w rolach głównych. Tak przynajmniej chciała o tym myśleć, bo - jak przyznała potem - gdzieś pod sercem wciąż palił się niedobry płomień urazy i zazdrości, paskudne uczucie, które dawało o sobie znać w najmniej spodziewanych chwilach. W takich chwilach mówiła sobie, że „wydrapałaby oczy tej małpie". Ale wybaczająca ironia, której, sama nie wiedząc jak, uczyła się od Mistrza, łagodziła wzbierającą furię dobrym światłem. Dusza stawała się jaśniejsza. Lubiła z nim rozmawiać. Raz gdy weszła do łazienki, zobaczyła, jak rozebrany do pasa mył głowę pod kranem, niczym spocony chłopak, który właśnie wrócił z rozgrywek bejsbolu. Roześmiał się do niej, chwycił za ręce i zakręcił wokół siebie. Była w nim jakaś skłonność do udawania kogoś innego, chęć do śmiechu, ironii, a nawet błaznowania. Zimne krople z jego włosów prysły jej na policzek. Zachwiała się w tańcu na mokrej posadzce, podtrzymał ją mocno ramieniem. Był opalony, szczupły, mocny. Wcale nie przypominał bladego Lennona, jak tamtej nocy, kiedy światło czerwonej latarni wydobyło z mroku Jego twarz. Był raczej podobny do kogoś z Południa, z jakichś krain gorących, spalonych słońcem, kogo dobrze znała, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć, kto to mógł być. Powiedział, żeby mu wytarła włosy. Zrobiła to odruchowo, bez chwili

75

wahania, dużym białym ręcznikiem. Gdy poczuła pod palcami jego szyję, głowę, ramiona, przez chwilę przyszło jej do głowy, że może jest gejem, ale on tylko się

roześmiał, wstrząsając mokrymi włosami.

Zawsze podobali się jej tacy mężczyźni. Stanowczość i siła bijąca z każdego gestu łączyły się w nim z jakąś mądrą, niemal kobiecą czułością uważnego spojrzenia, skupieniem, spokojem. I to dziwne połączenie siły, żywiołowej wesołości, powagi i czułego skupienia ujęło ją właśnie w tamtej chwili. Pomyślała o Stachu, ale nie była to myśl przyjemna. Jakże męski, sprytny, twardy i dowcipny był „pan prezydent", gdy przy śniadaniu w jadalni na pierwszym piętrze pałacu prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu po intensywnych ćwiczeniach fitness opowiadał jej o

„grach politycznych", w których, rzecz jasna, zwykle bywał zwycięzcą. Oddalała się

od niego coraz bardziej. Czuła to.

To, że kocha Mistrza, dotarło do niej nagle i w dość niezwykłych okolicznościach. Któregoś ranka, gdy podeszła do okna, zobaczyła niebieski ford metalik, który wjeżdżał przez bramę na podwórze. Z forda wysiadło trzech mężczyzn. Wyglądali na znudzonych. Przed dom wyszedł Mistrz. Podeszli do niego. W ich ruchach było coś

niedobrego, ale zdała sobie z tego sprawę dopiero po chwili. Mistrz powiedział do nich parę słów. Stał w słońcu, w rozpiętej na piersiach białej koszuli, opalony, ze źdźbłem trawy w palcach. Nagle jeden z mężczyzn uderzył go w twarz. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mistrz upadł na piasek. Zaczęli go kopać. Wybiegł przed dom, krzycząc przeraźliwie, ale najwyższy chwycił ją z rękę i odciągnął od Mistrza. Rzucała się w jego uścisku, ni,, przestając krzyczeć. Pozostali kończyli robotę. Potem chus teczkami wytarli ręce z piachu i krwi. Wsiedli do niebieskiego forda i odjechali.

Kiedy się nad nim pochyliła, miał twarz zalaną krwią i pęk nięte usta. Coś mówił, ale nie mogła zrozumieć co. Spróbowa

76

ła go podnieść, ale leciał jej przez ręce. Wróciła do pokoju, wzięła miednicę z wodą i ręcznik, postawiła miednicę na piasku i zaczęła obmywać mu twarz. Kiedy przyłożyła ręcznik do twarzy, na płótnie odcisnął się czerwony zarys ust, nosa i oczu, podobny do brudnej, czerwonej pieczęci na policyjnych dokumentach. Powoli dochodził do siebie. Spryskała mu twarz wodą. Otworzył oczy. Jeszcze dobrze nie wiedział, gdzie jest. Siedziała na piasku, trzymając jego głowę na kolanach. „Odjechali?" - spojrzał w stronę bramy. Kiwnęła głową. Zamknął oczy.

„Wrócą". „Nie wrócą" - zaprzeczyła gwałtownie. Dopiero teraz ją rozpoznał:

„Widziałaś wszystko?". Znów kiwnęła głową. „To nie mów nikomu, że widziałaś". Wstał z trudem. Zaprowadziła go do domu. Pomogła mu położyć się na łóżku. „Nic mi nie jest - uspokajał ją. - Nie przejmuj się mną. Poradzę sobie. To głupstwo". Ale ona nagle rozpłakała się jak dziecko. Stojąc przy łóżku, płakała nad nim, ale płakała też pierwszy raz nad sobą. Bo dotąd po tym wszystkim, co ją spotkało, żyła z zaciśniętymi zębami. Przyrzekła sobie: żadnej łzy. I wytrwała w tym przyrzeczeniu. Trzymała się w ryzach. Ale teraz rozpłakała się. Głupio. Gwałtownie. Ze wstrząsaniem ramionami. Z drżeniem rąk. Z przygryzaniem warg. Wewnętrzne spojenia duszy puściły. Stało się to właśnie w chwili, gdy zobaczyła z bliska jego poranioną twarz i palcami delikatnie dotknęła skaleczeń na czole i policzkach. Teraz to juz nie był mocny, promienny mężczyzna, którego ujrzała w świetle zachodzącego słońca pod papieskim krzyżem na placu Zwycięstwa, gdy po spotkaniu z Fisherwoodem szła z hotelu Victoria do pałacu prezydenckiego. Teraz miała na swoich kolanach głowę kogoś, kto zwyczajnie potrzebował pomocy. Tej nocy spali ze sobą po raz pierwszy. Właśnie to, że był poraniony, że widziała jego krew, nagle ją do niego przyciągnę-o. Gdy weszła w środku nocy do pokoju, o nic nie zapytał. ezał na łóżku z zamkniętymi oczami. Zdjęła z siebie wszyst-77

ko i położyła się obok niego. Nigdy - tak to zapamiętała - nie czuła większego pożądania. Miał ciało gładkie, rozpalone gorączką, posiniaczone, wiedziała, że dotykając go, sprawia mu ból, ale to, co czuła, było od niej silniejsze. Taki to romans, doktorze Burne, zdarzył się wśród brzóz, jarzębin i sosen na piaszczystej, sosnowej, polskiej prowincji w tamte czerwcowe, piękne dni. Zakochała się w tym podejrzanym typie, w tym, pożal się Boże, „Mistrzu", w tym szemranym

„uzdrowicielu", który - jak na to wyglądało - handlował kradzionymi samochodami i wdawał się w podejrzane interesy z rosyjską mafią, więc sama się pchała w ogień jak ta głupia ćma. Pożądanie, doktorze Burne, to jest fatalnie niebezpieczna sprawa. Na taki trunek nie ma lekarstwa. A ją jeszcze ciągnęło do tego typa wściekłe pragnienie zerwania z dawnym życiem. Ona - że się tak wyrażę - w jego ramionach chciała zapomnieć o całym tym pieprzonym świecie, z którego ucie-! kła. Przewracało się jej w brzuchu na samą myśl o kolacjach, koktajlach, bankietach, na których powinna być

u boku „pana prezydenta". „Tak - powiedziała do mnie któregoś dnia, gdy* śmy rozmawiali o tamtej ministerialno-prezydenckiej epoce jej życia - chciałam zabić w sobie przeszłość. Dlatego zamieszkałam w tamtym domu. Zeby nie został we mnie nawet ślad po wszystkich tych warszawskich świństwach". Lgnęła do niego, bo był

zupełnie inny niż ten świat. Niepokojąca mieszanina męskiej siły i kobiecej czułości przyciągała ją jak magnes. Kie dyś powiedziała do mnie, że w tamtych dniach czuła się tak jakby nareszcie rozbiła lustro, w którym dotąd widziała tylk swoją

upudrowaną twarz z nienagannym makijażem Pierwsz Damy. Laboratoire Astra. Kenzo. Lagerfeld. Davidoff. Yv Saint Laurent. Teraz brały ją mdłości na samą myśl, że jak First Lady, pastelowa matka wszystkich Polaków, miałaby pój' w sukni Diora do ambasady Arabii Saudyjskiej na banki z udziałem „naszych parlamentarzystów". Kartoflane twar_ posłów z polskiego sejmu straszyły ją w snach jak gumoW

78

maski, które pamiętnej nocy ujrzała w świetle fajerwerków na podwórzu przed drewnianym domem. Brzydziła się dawnej siebie i szydziła z dawnej siebie. Teraz miała inne życie i chciała w tym życiu utonąć bez reszty. Żałowała tylko swojej fundacji i dzieci, którym pomagała.

Któregoś dnia, gdy w domu nie było nikogo, zeszła do jadalni na parterze. Szukała białego obrusa. Otworzyła drzwi, pokój był pusty, nie wiedzieć czemu nie weszła do środka, tylko stanęła w progu z ręką na klamce. Rozejrzała się uważnie po pustym wnętrzu. Na stole leżał duży nóż. Podeszła bliżej. Obok noża leżało czerwone jabłko. Takiego noża nigdy tu nie widziała. Był niepodobny do noży z kuchni. Wyglądał na bardzo stary. Miał lekko zakrzywioną, szeroką, świeżo naostrzoną klingę z ciemnej stali i rękojeść z czarnego drewna wyślizganą od wielokrotnego użycia. Musiał

przejść przez wiele rąk. Jasne opiłki żelaza skrzyły się na blacie jak szron. Gdy słońce oświetliło klingę, na ciemnym metalu błysnęły złote arabskie znaki, które krętymi wężykami wiły się po całym ostrzu. Ostrożnie wyciągnęła rękę, ale gdy już

miała dotknąć czarnej rękojeści, instynktownie cofnęła palce. Szybko wyszła z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. W łazience puściła wodę, wsadziła obie ręce pod kran i długo myła pod lodowatym strumieniem palec po palcu, chociaż ręce miała zupełnie czyste. Gdy po jakimś czasie znów wróciła do jadalni, noża z szeroką

klingą na stole już nie było. Na jego miejscu leżało tylko przekrojone na pół

czerwone jabłko. Pomyślała, że za arabski pewnie wzięła szeroki nóż, którego w drewnianym domu używano czasem do krojenia chleba. Wprowadziły ją w błąd mylące Wyski słońca na starym, porysowanym ostrzu.

Tak, moi sędziowie, wdała się w niedobrą sprawę i chyba 0 tym wiedziała. Ale było jej wszystko jedno. Rany w duszy Powoli się goiły. Chciała odpocząć. Całymi dniami dom był pusty. Mistrz wyjeżdżał w środku nocy, znikał ze swoimi ludź-mi na piaszczystej drodze, o świcie zajeżdżał pod bramę no-79

wym samochodem, hamował z piskiem opon w chmurze kurzu, brał ją na przejażdżkę po lesie, jeździł szybko po wydmach nad rzeką, śmiejąc się jak rajdowy kierowca, który nareszcie dostał w swoje ręce coś, o czym dawno marzył, potem znowu odjeżdżał. A ona, doktorze Burne, siedziała obok niego i rozpierało ją

szczęście. Tak, doktorze Burne, ona była bardzo szczęśliwa. Nigdy jeszcze fizyczna miłość - jak się wyraziła w rozmowie ze mną - nie dawała jej tak mocnych wrażeń. Nawet jeśli podejrzewała, że Mistrza łączy jeszcze coś z dziewczyną z białym pudrem na twarzy, było jej to obojętne.

Kiedyś zapytała go: „Naprawdę ich uzdrawiasz?". Tylko się uśmiechnął: „Takie tam uzdrawianie. Ważne, że w to wierzą. Sama zresztą widziałaś, że czasem się udaje".

„Bierzesz za to pieniądze?". „Dają co łaska. Mięciu się tym zajmuje". ,A samochody?". „Co samochody?". „No, co z samochodami?". „Z samochodami?

Samochody, jaskółeczko, to są samochody i tyle. Nie zawracaj sobie nimi głowy". Więcej o nic nie pytała. Ważne było to, że nie musiała wracać do Warszawy, że znalazła tu przystań. Reszta to głupstwa. Niech się dzieje, co chce. Widać nie kochała Stacha tak mocno, jak myślała. Okazało się, że jej dusza i ciało potrzebowały czegoś

zupełnie innego niż muskulatura pana prezydenta, doskonalona ćwiczeniami fitness w ośrodku sportów wodnych nad Morzem Bałtyckim. Kiedy leżała w łóżku obok Mistrza, czuła się tak, jakby odzyskiwała swoje ciało, które kiedyś zostało jej podstępnie odebrane. Każde jego dotknięcie stwarzało ją na nowo. Skóra oddychała szczęściem.

W któryś piątek zeszła do piwnicy. Chciała naostrzyć nóż do krojenia mięsa, który znalazła w szufladzie starego kredensu pod pękiem suchych ziół. W korytarzu piwnicznym nie było światła. Pajęczyny zarastały sufit. Gdy ze świecą w palcach doszła do żelaznych drzwi na końcu przejścia, zimny przeciąg zgasił świecę. Aż się

wzdrygnęła. W ciemności pchnęła ramieniem drzwi, zgrzytnęły na zawiasach. Gdy przeszła przez próg.

80

nogi rozjechały się na czymś śliskim. W ostatniej chwili złapała równowagę, chwytając się za żelazną framugę. Wyciągniętą ręką namacała kontakt przy drzwiach. Światło żarówki, które rozbłysło pod sufitem, oślepiło ją. Betonowe pomieszczenie, które zobaczyła przed sobą, było podobne do podziemnego schronu i nie miało okien. Mdły zapach uderzył w nozdrza. Z trudem powstrzymała mdłości.

Cała posadzka, na której stanęła, była zbryzgana krwią. Świeże jeszcze, czerwone krople lśniły na brudnych ścianach.

Chciała się cofnąć, ale serce skurczyło się z lęku. Na ścianie naprzeciwko drzwi ujrzała rozpiętą na gwoździach zieloną chustę wyszywaną jakimiś arabskimi znakami. Ale najdziwniejsze dostrzegła w kącie. Na wysokim, niklowanym statywie stała tam mała kamera cyfrowa z obiektywem wycelowanym prosto w stary fotel fryzjerski. Fotel stał pod rozpiętą na ścianie chustą. Z rozdartego skórzanego siedzenia wystawały kłaki suchej, żółtej sieczki. Mosiężny podgłówek był okręcony rzemieniami i stalowym łańcuchem. Poczuła się tak, jakby weszła do jakiegoś

zapuszczonego gabinetu dentystycznego, w którym brudnymi narzędziami wyrywa się zęby bez znieczulenia. Goła żarówka, świecąca pod sufitem, była oblepiona ruszającym się robactwem. Wielkie cienie much pełzały po ścianach.

- Nie powinnaś tu wchodzić - usłyszała nagle za sobą. - To nie miejsce dla ciebie. Nawet się nie odwróciła.

- Słuchaj, Mięciu - z dłonią przy ustach, wciąż powstrzymując mdłości, rozglądała się

po brudnych ścianach, na których lśniły świeże krople - co wy tu właściwie robicie?

Mięciu delikatnie ujął ją za łokieć.

- Nic. Składamy ofiarę z baranka.

Parsknęła śmiechem, ale w gardle poczuła chłód.

- Baranka? To skąd tyle krwi?

81

- Zdarzają się duże baranki.

- I może powiesz jeszcze, że krwiste?

- I krwiste.

Spojrzała na swoje palce umazane krwią.

- A ta kamera?

- To dokumentacja.

- Dokumentacja - czego?

- Mistrz mówi, że happeningu.

- Robicie tu happeningi? Ze świeżej krwi? - skrzywiła się z obrzydzeniem. - Wy chyba jesteście stuknięci. To chore.

- Mistrz mówi, że krew ma znaczenie sakralne. Można nią wiele odkupić.

- Wy lepiej idźcie do spowiedzi na parafię, zamiast gadać takie głupstwa. Zabijacie Bogu ducha winne zwierzęta?

- Nie ma Bogu ducha winnych zwierząt - głos Mięcia był spokojny i stanowczy. - Każde ma coś na sumieniu. Taki baranek na przykład. Najpierw jest biały, łagodny i czysty. Wszyscy go kochają i on wszystkich kocha. A potem wyrastają mu rogi i on może kogoś zabić.

- Co ty mi tu, Mięciu, pleciesz o jakichś rogach. Nie powiesz chyba, że wy tutaj...

- Daj spokój, jaskółeczko. My tutaj robimy tylko to, co trzeba. Nic więcej.

- A co trzeba?

- To zależy.

- Od czego?

- Od różnych rzeczy.

- A ta zielona chorągiew?

- To scenografia.

- Filmujecie tutaj?

- Czasami.

- Ale co?

- Różne rzeczy.

- Odcinanie głowy, na przykład?

82

- Za dużo pytań, jaskółeczko. Lepiej nic nie wiedzieć. To ratuje z kłopotów. No chodź

- podał jej rękę i pociągnął w stronę drzwi. - Nie ma co tu stać. Zrobiła parę chwiejnych kroków na śliskiej od krwi posadzce, jakby z trudem szła po tafli zamarzniętego stawu. Błękitne oko kamery cyfrowej patrzyło na nią uważnie z kąta piwnicy, jak oko jaszczurki czającej się do skoku. W wypukłej szklanej źrenicy obiektywu skrzyła się nieruchoma iskra.

Gdy wyszli z domu, Miecio pokazał jej małą zagrodę za szopą. W środku ogrodzenia z sosnowych desek skubały siano trzy małe owce. Jedna - zupełnie biała - miała na głowie s wykluwające się czarne różki, podobne do zwiniętych pąków i tulipana. Mięciu mówił na nią „Biesłan". |

Wszystko to potem śniło się jej przez całą noc. W głowie ji mieszały się jakieś

obrazy, które widziała w CNN, podziemia, '[ w których mężczyźni w czarnych maskach arabskimi mieczami odcinali głowy bezbronnym zakładnikom, potem w chmurach białego pyłu jakieś czołgi pędziły przez arabską pustynię, wojskowe śmigłowce ostrzeliwały rakietami gliniane wioski, które wylatywały w powietrze, w jakiejś szkole żywcem płonęły nagie dzieci.

Ach, doktorze Burne, świat jest tajemniczy i niezgłębiony. Pan taki wykształcony, mądry, świadomy, to niech mi pan pokaże chociaż jedną

religię, w której nie byłoby składania ofiar z krwi niewinnych. Ofiara z krwi niewinnych to jest od tysięcy lat główny punkt programu. Kiedyś takie ofiary składali kapłani w świątyniach. Brali niewinną ofiarę i zabijali podczas nabożeństwa. W takim na Przykład Kanaanie palono na ofiarę żywe dzieci. Teraz świąty-n,e się ucywilizowały. Są przestronne, higieniczne, przyjemne i wygodne. Stoją między McDonaldem a Pizzą Hut. Można w nich z całą rodziną

wypocząć i pośpiewać. Dzieci są całkowicie bezpieczne. Dziś w żadnej świątyni na świecie nikt nie

83

składa jakichś, broń Boże, ofiar z krwi niewinnych. My, ludzie Zachodu, lubimy mieć

ręce czyste. My jesteśmy ludzie cywilizowani, a nie jacyś tam barbarzyńcy z obsydianowym nożem w garści. Krew Niewinnego zastąpiliśmy cywilizowanym winem. Ciało Niewinnego cywilizowanym opłatkiem. Ale czy bogom mogą

wystarczyć symbole?

Dziś, doktorze Burne, zamiast dawnych kapłanów w naszym imieniu ofiary z krwi niewinnych składają ludobójcy, tyrani, terroryści, generałowie, prezydenci i artyści. A my ich potem, rzecz jasna, stawiamy przed sądem i skazujemy na więzienie lub śmierć, bo my lubimy mieć ręce czyste. Oni są przekonani, że zabijają w jakimś

racjonalnym celu. Mówią nam, że robią to po to, by zdobyć władzę, naftę, wpływy, sławę, ziemię, niepodległość czy pieniądze. Ale jeśli jest tak, że zabi-¦ jając, oni nie wiedzą, co czynią, bo w istocie składają bogom ofiarę, która kiedyś była święta, a dziś już zupełnie nie może być święta, bo na całej ziemi nie ma nawet jednego ołtarza, na którym można by taką ofiarę złożyć? O, biedna ofiaro z krwi niewinnych, która dzisiaj już zupełnie nie możesz być święta tak jak dawniej! Możesz co najwyżej rozbłysnąć w monstrancji szklanego ekranu złudną aureolą elektronicznego blasku na skromnej mszy dziennika telewizyjnego, którą odprawiamy co wieczór. Pamięta pan? Bóg kazał Abrahamowi zabić własne dziecko. I gdyby anioł nie zdążył

na czas, on naprawdę zabiłby własne dziecko. Był gotów to zrobić. Wiedział, że musi. I nawet jeśli się buntował, dobrze wyostrzył nóż. Cóż w tym zresztą dziwnego?

Ludzkość ofiary z krwi niewinnych składała zawsze i wszędzie. Aztekowie, Germanie, Babilończycy. A je-¦ śli to taką właśnie ofiarą było palenie tysięcy niewinnych dziewcząt na stosach Świętej Inkwizycji ku chwale Najwyższego? I duszenie gazem milionów niewinnych, żydowskich dzieci? Zabijanie milionów niewinnych jeńców? A zbiorowe samobójstwa sekt, w których niewinni zabijali samych siebie,

84

na rozkaz tajemniczych przywódców-kapłanów? A wielkie zamachy bombowe? O, wielkie zamachy bombowe są demokratyczne. Nie kierują się kryterium winy. Żadnej dyskryminacji. Pełna równość. Winni z niewinnymi. A bombardowania dywanowe całych dzielnic mieszkaniowych w Dreźnie i Hamburgu? A Hiroszima? Ileż to dzieci uleciało w niebo nad Hiroszimą jak dym z niewinnej ofiary Abla! Więc jeśli jest tak, że bogowie naprawdę są spragnieni świętej ofiary z krwi niewinnych, a my spełniamy tylko ich wolę, nie wiedząc nawet, że ją spełniamy, to co wtedy, doktorze Burne? Co wtedy?

Ja wiem, że przesadzam. Ja wiem, że się niepotrzebnie ekscytuję. Ma pan rację, muszę wziąć lekarstwo. Ale jeśli jest tak, jak mówię, jeśli, przypuśćmy, jest właśnie tak, jak mówię, to co wtedy, moi sędziowie?

Widział pan kiedy boga, który wolałby świętą ofiarę z ciała starej baby, przesyconego odorem grzechu, od słodkiego daru młodości? Zna pan boga, który nie gustowałby w ofiarach z delikatnego ciała ukrzyżowanych młodzieńców, niewinnych dziewcząt i dzieci? Pamięta pan piękną, wrażliwą Ifigenię? Młoda niewinność w pełnym rozkwicie życia smakuje bogom najbardziej. Najpiękniej płoną na ołtarzach białe jagnięta i młodziutkie gołębice.

Całe szczęście, że po mrocznych, deszczowych dniach, które wpędzały ją w depresję, przyszły dni słoneczne. Mimo to omijała drzwi do piwnicznych schodów z daleka, jakby były wrotami otwartej studni. Kiedy myślała o tym, co zobaczyła w piwnicy, ogarniał ją lęk. Oczywiście, dobrze wiedziała, że niektórzy artyści naprawdę robią

„dzieła sztuki" z zabitych zwierząt i pokazują te „dzieła" w prestiżowych galeriach na całym świecie. Sama kiedyś widziała takie „dzieło". Nazywało się Piramida zwierząt. Na wypchanym koniu stał wypchany pies, na psie wypchany kogut. Kiedy weszła na wernisaż, na który oprosiło ją ministerstwo, pomyślała, że przy powstaniu takie-85

go „dzieła" musiało popłynąć sporo krwi. Potem to „dzieło" śniło jej się parę razy. Dopiero gdy we wtorek Mistrz wniósł do kuchni wypatroszone jagnię, które potem upiekła w piekarniku i podczas wspólnej wieczerzy zjadła razem ze wszystkimi kawałek delikatnego, różowego mięsa, nocne koszmary ustąpiły. Całego baranka wsunęła na blasze do rozpalonego pieca. Zrobiła to pierwszy raz w życiu. Zwierzę, które przyniósł Mistrz, miało odciętą głowę. Jak święty prorok, którego głowę pewna piękna kobieta przyniosła niegdyś pewnemu królowi na srebrnym półmisku. A teraz, doktorze Burne, niech pan wyostrzy uwagę, teraz niech pan zamieni się w słuch, bo zbliżamy się do najważniejszego. Teraz, doktorze Burne, będę opowiadał o dniu trzynastego lipca. Niech pan nie przegapi żadnego szczegółu. Bo to, co zdarzyło się trzynastego lipca, ma kluczowe znaczenie dla tych, którzy tu pana do mnie przysłali. No, niech pan nie kręci głową. Oni o tamtym dniu chcieliby wiedzieć

wszystko. Na samą myśl o tamtym dniu im po prostu cieknie ślina jak psu Pawłowa na widok miski zupy. Ta data przyciąga ich jak magnes, wsysa jak czarna dziura na krańcach kosmosu, wciąga jak wirujące centrum galaktyki i pan dobrze wie, dlaczego ona ich tak wciąga.

Więc teraz, moi sędziowie, opowiem wam o tym dniu.

Ten dzień zaczął się całkiem zwyczajnie. Wstała wcześnie, rozpaliła ogień, zagotowała wodę na herbatę. Ale gdy weszła do jadalni na parterze, w której parę dni wcześniej zobaczyła leżący na blacie stary nóż z arabskimi znakami, siedmioro ludzi czekało już na nią przy długim stole tak jak wtedy, gdy znalazła się tu po raz pierwszy. Byli wszyscy. Mistrz, Elvis, Jackson, Madonna, Kaukaz, Ukrainiec, Mięciu. Gdy usiadła przy stole, Mięciu powiedział do niej: „Dzisiaj się dowiesz, dlaczego się tu znalazłaś". „Daj spokój, Mięciu - żachnęła się - nie puszczaj mi tu kolorowych tajemnic, tylko mów, o co chodzi". Mięciu posmarował masłem kromkę

czarnego chle-86

ba. „Dzisiaj pojedziesz z Mistrzem". Mistrz, tak jak pierwszego dnia, siedział na tle okna, więc nie widziała jego twarzy. ;jW porządku, mogę pojechać, czemu nie" - odpowiedziała nalewając herbatę do szklanek. Mięciu ugryzł kromkę. „Ałe musisz się zmienić". „Jak to zmienić?" - popatrzyła na niego niepewnie. „Musisz być taka jak dawniej". „To znaczy: jaka?". „Nie udawaj. Dobrze wiesz, jaka". Dziewczyna z białym pudrem na twarzy wyjęła z szafy świeżo odprasowaną

granatową garsonkę i białą bluzkę. Potem z turystycznej torby z nadrukiem „Puma" wyjęła czarne lakierki, czarne pończochy, wykwintną czarną bieliznę z koronkami. Z

kąta wyciągnęła okrągłe tekturowe pudło oklejone srebrzystym papierem. W pudle był czarny kapelusz z dużym okrągłym rondem. Nie mogła się powstrzymać od okrzyku: „Skąd to macie?!". Zgoda, garsonkę i dodatki zabrała ze sobą, uciekając z pałacu prezydenckiego, ale przecież kapelusz zostawiła w szafie w pokoju na pierwszym piętrze! Ten, który teraz leżał przed nią na stole, był prawie taki sam jak tamten. Dawniej lubiła się w nim pokazywać u boku „pana prezydenta" na przyjęciach w ogrodach pałacu. Miał sztywne, płaskie rondo z lśniącego tworzywa. Woalka wyglądała na nim świetnie.

Dziewczyna z białym pudrem na twarzy postawiła obok kapelusza kasetkę z kosmetykami. „Teraz idź, wykąp się i wracaj tutaj". Gdy po kąpieli zeszła na dół, w pokoju oprócz dziewczyny nie było już nikogo. „Siadaj. Zrobimy makijaż". Dziewczyna wprawnymi ruchami otwierała tubki, flakony, pudełka i słoiczki, nanosząc kolorowe cienie na jej powieki. Siedziała przy stole z zamkniętymi oczami, podstawiając twarz pod rniękkie uderzenia puszka z pudrem i łaskoczące dotknięcia Pędzelka. Trochę ją to wszystko śmieszyło, ale myśl, że ma znowu ubrać się jak dawniej, przyprawiała ją o dreszcze. Myślała, że tamta sprawa jest już na zawsze skończona. „Dokąd tnam jechać?" - zapytała dziewczynę, ale ta zbyła ją tylko 87

machnięciem ręki. „Nie ruszaj się. Muszę poprawić kreskę na powiekach". Widać

było, że zna się na rzeczy.

Ściągnęła dżinsy, zdjęła różową koszulę, zmieniła czerwony stanik na czarny z koronkami. Potem włożyła białą bluzkę, granatową garsonkę, czarne pończochy i czarne lakierki na płaskim obcasie. Dziewczyna podała jej kapelusz z dużym rondem. Założyła go przed lustrem. Kiedy spojrzała na własne odbicie, przeraziła się. Wyglądała znów jak Pierwsza Dama, żona prezydenta Polski, pastelowa First Lady wszystkich Polaków, gotowa do udziału w konferencji prasowej na temat trudnych problemów dzieci niepełnosprawnych. Jej zbuntowane czerwonorude piórka znikły pod kapeluszem. Odruchowo wygładziła na piersiach garsonkę i wyprostowała się

tak, jak ją uczyli specjaliści od image'u. Wyglądała świetnie. Służy mi - pomyślała w tamtej chwili - miłość fizyczna jak nigdy. Miała jasną, nieskazitelną cerę, niebieski cień na powiekach, na ustach szminkę o delikatnym odcieniu cyklamenu. Wszystko to składało się na udaną całość, którą naród polski kochał od dawna, ale ona na widok swojego pastelowego odbicia w lustrze tylko odwróciła głowę. Gdyby w tej chwili ktoś ją zobaczył, zostałaby rozpoznana natychmiast.

Poczuła lęk, ale wszystkie polecenia wykonywała ulegle i jakby z przyjemnością, choć była to przyjemność gorzka. Wiedziała, że robi to wszystko dla niego. Kiedy wypytywałem ją o tamten dzień, podkreślała, że wszystko, co wtedy robiła, robiła jak w transie. Przerażenie na myśl, że może zostać rozpoznana, mieszało się z jakąś

niedorzeczną euforią i straceńczą rezygnacją, w której było coś upajającego. Poprawiła kapelusz przed lustrem. Poślinionym palcem wygładziła brwi. Dziewczyna z białym pudrem na twarzy jeszcze raz rzuciła na nią okiem: „No, całkiem nieźle. Możesz już iść. Czekają na ciebie". Kiedy wyszła przed dom, na dziedzińcu czekał na nią czarny mercedes. Za kierownicą siedział Mięciu

88

i

- ale jakże odmieniony! Ciemny garnitur w paski, świeżo odprasowana biała koszula, krawat ze złotą szpilką. Potem z szopy w której stały samochody, wyszedł Mistrz. Na jego widok parsknęła śmiechem. Prawie go nie poznała. Miał włosy gładko sczesane do tyłu, związane na karku. Był w dobrze skrojonej marynarce z angielskiej wełny, w spodniach uprasowanych w kant i w czarnych włoskich półbutach wyglansowanych do błysku. Pod szyją muszka w czerwone grochy. Wyglądał jak energiczny makler giełdowy w fazie koniunktury, brakowało tylko czarnej teczki z laptopem. Dlatego nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Ale on wcale się nie obraził. Uprzejmie skłonił głowę i żartobliwym gestem pełnym gracji zaprosił ją do samochodu. Usiadła obok niego na tylnym siedzeniu. „Dokąd jedziemy?".

„Zobaczysz

- delikatnie pogłaskał ją po dłoni. - Pamiętasz, jak kiedyś zapytałaś, czym się

zajmujemy? Teraz mogę ci już powiedzieć: zajmujemy się profesjonalnie porządkowaniem świa-ta .

Potem, gdy wypytywałem ją o tamten dzień, parę razy powtarzała mi te słowa, choć

wtedy puściła je mimo uszu. Dziwne słowa jak na kogoś, kto pewnie handlował

kradzionymi samochodami, a teraz ubrał się jak giełdowy makler, prawda, moi sędziowie? Więc gdy te słowa usłyszała, powinna wyczuć, że coś jest nie tak, ale ona była zajęta czym innym. Chciała wiedzieć, dokąd jadą. Śledziła drogę. Mercedes miał

przyciemnione szyby, więc nikt jej nie widział na tylnym siedzeniu. Po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że jadą prosto na Warszawę.

Myśli plątały się w głowie jak nić w palcach śpiącej Ariadny Warszawa? Ale po co? I jeszcze w tym kapeluszu, w tej garsonce, w tych lakierkach? Powrócił lęk. Mistrz delikatnie Pogładził ją po dłoni. „Spokojnie, nie bój się, nic się nie sta-nie". Mięciu prowadził mercedesa pewnie, pogwizdując coś 2 cicha.

89

I tak sobie jechali podwarszawską równiną czarnym mer-, cedesem w stronę stolicy Polski, która na zamglonym horyzoncie rosła przed nimi, z minuty na minutę coraz większą, kamienną wieżą Pałacu Kultury, sławną wieżą z białego piaskowca, która - jak mówił nam pułkownik Sheen na szkoleniach w bazie Johnstown - jest równie wysoka jak jej kamienna siostra syjamska, sławna wieża Uniwersytetu Łomonosowa w Moskwie. Mięciu zręcznie przejeżdżał ulicami przedmieść sławnego miasta Polaków, dotarł do centrum i koło dwunastej zajechał przed olbrzymi gmach z aluminium i szklą. Był to - mogę już zdradzić, moi sędziowie - jeden z najlepiej strzeżonych gmachów Warszawy, a może i całej Polski, niebieski wieżowiec polskiej filii koncernu naftowego Arax, w którym urzędował prezes George T. Fisherwood. Na widok ściany z ciemnego szkła, przesuwającej się obok samochodu, przerażona cofnęła się w głąb fotela. Dobrze znała to miejsce. Była tu już parę razy. Ale Mistrz uspokoił ją: „Nie bój się. Zobaczysz, nic się nie stanie. No, wysiada-my . Gdy postawiła nogę w czarnym lakierku na marmurowej płycie chodnika, od razu podeszło do nich kilku ochroniarzy w czarnych garniturach ze słuchawkami w uszach. Po ostatnich zamachach na filie koncernu Arax w Jemenie i Hamburgu podwojono liczbę personelu i zamontowano nowe systemy zabezpieczeń. Wieżowiec stał w „zielonej strefie", którą na polecenie polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wyznaczono w centrum Warszawy i otoczono szczególnym nadzorem. Na Świętokrzyskiej stały transportery opancerzone Urzędu Ochrony Państwa. Zimne dreszcze przeszły jej po plecach, gdy zobaczyła przed sobą szklane drzwi ze złotym napisem ARAX, do których doszła po marmurowym chodnl-, ku, ale stojący przy wejściu ochroniarze, którzy - tak jak się spodziewała - rozpoznali ją

natychmiast, rozsunęli się przed nią jak Morze Czerwone przed laską Mojżesza. 90

Dopiero w tej chwili pojęła, dlaczego Mistrz zabrał ją ze sobą. Była kartą

magnetyczną, która otwierała wszystkie drzwi. Jej widok działał jak zaklęcie Sezamu.

Tak, moi sędziowie, nie mylicie się, zbliżamy się coraz szybciej do jądra sprawy, nasza opowieść przyśpiesza, polakie-rowany na różowo ołówek ze złotym znakiem delfina i różową gumką na końcu nabiera rozpędu, linie pisma mnożą się pod naostrzonym grafitem na żółtawej powierzchni papieru firmowego szpitala w Oak Road na Florydzie jak sieć, w którą za chwilę będziecie mogli złowić Białego Wieloryba prawdy. Cierpliwości, spokojnie, po co ten krzyk, jeszcze moment, a będziecie wiedzieć wszystko.

Widzę ich w tamtej chwili - ją, Mistrza i Mięcia - jak idą przez marmurowy hall wieżowca koncernu Arax, jak dochodzą do niklowanej windy wyłożonej lustrami, jak niklowane drzwi windy rozsuwają się przed nimi, a ochrona odprowadza ich wzrokiem uważnym, lecz przychylnym. Zaszczyt to przecież prawdziwy gościć w gmachu filii koncernu pastelową First Lady wszystkich Polaków, która zresztą była tu już parę razy, tym bardziej że bramki elektroniczne, ukryte w filarach przy przejściu, nie wykryły niczego niewłaściwego pod marynarkami mężczyzn towarzyszących „pani prezydentowej". „Są czyści" -mówi szef ochrony do słuchawki. „Okay - odpowiada oficer zmiany ze swojej dyżurki w podziemiach gmachu. - Prowadzimy ich".

I kiedy on zapewnia swojego szefa, że telewizyjne kamery prowadzą gości dochodzących właśnie do niklowanej windy, wszyscy ci, którzy ją zobaczyli w hallu

- hostessy, sekretarki, portierzy - patrzą za nią z najwyższą ciekawością, a równocześnie ze szczerym współczuciem, w którym, niestety, pobrzmiewa też

szczypta paskudnej, niskiej satysfakcji, że sprawiedliwy los nareszcie utarł nosa tej szczęściarze, która u boku swojego prezydenckiego męża bezczelnie w ciągu paru lat wyfrunęła na szczyty polskiego życia, a teraz wchodzi do windy w czar-91

nym kapeluszu od Fertillego, który pięknie kontrastuje z bielą ścian wyłożonych marmurem - niezapomniany kontrast chłodnej bieli i połyskliwej czerni. Ona zaś - zdradzona przez niewiernego męża, lecz przecież dumna, mądra i niepokonana -w nienagannej garsonce od Diora wchodzi do windy, dojeżdża na najwyższe piętro, po czym spokojnym i dumnym krokiem Pierwszej Damy, pastelowej matki wszystkich Polaków, idzie w czarnych lakierkach po czerwonym dywanie w stronę szklanych drzwi ze złotym napisem.

Kiedy mi opowiadała o tym, jak po czerwonym dywanie szła środkiem korytarza w stronę szklanych drzwi ze złotym napisem „Dział Marketingu i Promocji", śmiała się

głośno. Oczywiście, nikt jej, ani jej towarzyszy, nie zrewidował przy wejściu do budynku, to jasne. Wyobraża pan sobie zresztą coś takiego? Zona prezydenta Stanów Zjednoczonych wchodzi do Pentagonu, a ochroniarze każą jej opróżnić torebkę i kieszenie! Tytuł First Lady na każdej szerokości geograficznej działa jak zaklęcie z arabskiej baśni. Przepuścili ją bez słowa. Luksusowe przestrzenie wieżowca koncernu Arax, zaprojektowane przez samego Jeana Luisa Le Corbusiera, wnuka sławnego francuskiego architekta, stanęły przed nią otworem. Na najwyższym piętrze, w mahoniowym gabinecie, urzędował Fisherwood. Przyjął

ich od razu. Usiedli w fotelach. Przedstawiła swoich towarzyszy: „To mój nowy sekretarz -wskazała na Mistrza. - A to człowiek z ochrony" - wskazała na Mięcia. To, że kłamała jak z nut, dodawało jej pewności siebie, chociaż nie miała pojęcia, po co właściwie się tu znalazła. Fisherwood skłonił głowę i kazał podać kawę. Z wielkich okien zajmujących całą ścianę gabinetu widać było zamgloną panoramę Warszawy. Gdzieś tam wśród dachów majaczyły w sinej mgle dachy pałacu prezydenckiego z biało-czerwona flagą na maszcie. Ale Fisherwood nawet najmniejszym gestem nie okazał zdziwienia, że zjawili się bez zapowiedzi i na dodatek tak wcześnie. Był

uprzejmy, a nawet miły. Zachowywał się,

92

tak, jakby w ogóle nie słyszał o „przykrej sprawie", o której rozpisywały się do upojenia wszystkie brukowe gazety. Zaczęła improwizować. Mówiła o planach fundacji. Przychodziło jej to bez trudu. Fisherwood słuchał uważnie i przychylnie, patrząc na nią z prawdziwą przyjemnością.

Dopiero po paru minutach rozmowę przerwał Mistrz. Fisherwood trochę się zdziwił, bo sekretarze podczas ważnych spotkań zwykle nie zabierają głosu niepytani. Mistrz sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął DVD w foliowej kopercie. „Czy mógłby pan zajrzeć do tego?". Fisherwood sięgnął po laptopa i wsunął dysk. Pewnie pomyślał, że znów będzie musiał oglądać kolorowe schematy działania fundacji, które już parę razy oglądał na spotkaniach sponsorów, ale na dysku było coś innego. Doktorze Burne, moi sędziowie, dochodzimy do kluczowego miejsca mojej opowieści. Rozumiem wasze emocje. Doceniam dociekliwość. Podziwiam stanowcze dążenie do prawdy. Wiem, że interesuje was najbardziej, co było na DVD, które prezes polskiej filii koncernu naftowego Arax wsunął do laptopa, co było na tym okrągłym kawałku połyskliwego metalu. Ale widzi pan, chociaż wypytywałem ją o to wiele razy, nie dowiedziałem się, niestety, wszystkiego. Jedno jest pewne. Na dysku był film. Już pierwsze sceny, jakie pojawiły się na ekranie laptopa, sprawiły, że twarz Fi-sherwooda zmieniła się. Od razu sięgnął po przycisk, by wezwać ochronę, ale potem cofnął palce. Patrzył z wielką uwagą na kolorowy obraz. I trudno się dziwić, moi sędziowie, że patrzył. Bo na ekranie zobaczył siebie. Siedział w jakimś ciemnym Pokoju i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Film nakręcono z pa-ru ukrytych kamer. Pierwsza była ukryta w czymś, co stało na stole. Inne były chyba ukryte w lampie wiszącej pod sufitem, w oparciu fotela, we framudze drzwi. Zresztą trudno było określić miejsca, z których sfilmowano to wszystko.

93

Na dysku była nagrana rozmowa Fisherwooda z nieznajomym mężczyzną. Fisherwood rozmawiał z nieznajomym. mężczyzną o koncernie naftowym Maliburton. Tak, nie myli się pan, o tym samym koncernie naftowym Maliburton, w którego radzie nadzorczej do niedawna zasiadał sam sekretarz obrony. Fisherwood mówił o instalacjach naftowych Mali-burtona w jakimś kraju arabskim. Potem obrazy na laptopie zmieniły się. Jakiś człowiek z Amerykańskiego Banku Roz-, woju przekazywał gotówkę przedstawicielowi Organizacji na rzecz Oświaty Rolniczej z siedzibą w Kopenhadze. Pieniądze wędrowały do Sudanu na badania w Instytucie Roślin Tropikalnych. W Sudanie przelewano je na konto Stowarzyszenia Biblijnego w Hongkongu. Stamtąd szły do Pakistanu, gdzie podejmowała je jakaś kobieta ze Stowarzyszenia do Walki z Analfabetyzmem. Pieniądze, grubo ponad dwadzieścia trzy miliony, w końcu docierały do przedsiębiorstwa budowy sa-, molotów rolniczych w Karaczi. Jakiś człowiek wręczał je trzem Arabom, potem mówił

jakiemuś urzędnikowi, którego twarz była ukryta w cieniu, że należy je przeznaczyć

na organizację zamachów bombowych w rafineriach na arabskiej pustyni,' które to zamachy powinny spowodować „istotne zakłócenia" w dostawach ropy na Zachód. Bo Zachód, jak pan pewnie wie, ma na punkcie regularnych dostaw ropy prawdziwego bzika od czasu pamiętnego kryzysu naftowego w latach siedemdziesiątych, kiedy to ropa osiągnęła astronomiczną cenę za baryłkę, a benzyny nie można było dostać w żadnej stacji benzynowej, co sprawiło - pamięta pan? - że cały system' gospodarczy Ameryki i Europy zachwiał się. Człowiek z twarzą

pogrążoną w cieniu mówił też, że należy „zorganizować" na pustyni koło jakiegoś

arabskiego miasta podziemny skład pocisków z sarinem. Taki skład powinien być

gotowy na „go-, dzinę zero", tak by można go było od razu pokazać w tele* wizji, gdy prezydent wyda rozkaz inwazji. Cały świat powi nien zobaczyć

amerykańskich żołnierzy, którzy p

94

intensywnych poszukiwaniach odkrywają przed kamerami na arabskiej pustyni

„magazyny broni chemicznej". Należy uniknąć - mówił człowiek z twarzą pogrążoną

w cieniu - tak fatalnie głupich błędów jak te, które popełniono w Iraku, gdzie mimo zażartych poszukiwań nie znaleziono niczego. A sprawa Maliburtona? Po nieuniknionych zniszczeniach, do jakich doszłoby w trakcie inwazji, koncern Maliburton miał dostać główną koncesję na odbudowę olbrzymiej infrastruktury przemysłu naftowego. Koncern Arax miał zaś uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, przygotowując korzystną fuzję...

Ja wiem, ma pan rację, mylę nazwy, jestem podniecony, tak, to prawda, drżą mi ręce, nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego, mylę miejsca, kolejność zdarzeń, daty, szczegóły, ale jedno zapamiętałem dobrze: ci ludzie, których ona zobaczyła na ekranie laptopa, mówili o wszystkim spokojnie, rzeczowo, fachowo, ustalali daty, kontakty, kwoty, przelewy, konta bankowe.

Od chwili gdy na ekranie pojawiły się filmowe obrazy, Fisherwood nie odrywał oczu od laptopa. Nawet nie pytał, czego Mistrz od niego chce. A Mistrz - zapamiętała dobrze każde słowo, które zostało wymówione w tamtej chwili w mahoniowym gabinecie na najwyższym piętrze wieżowca koncernu Arax - powiedział tylko: „Panie Fisherwood, przeleje pan dzisiaj na konto, które ma pan zapisane tutaj, na tej kartce, kwotę siedemnastu i pół miliona dolarów. Inaczej ten dysk trafi tam, gdzie pan wie. Nam nie zależy na rozdmuchiwaniu sprawy. Nam zależy na dwóch rzeczach. Po pierwsze, pieniądze muszą trafić na konto. Po drugie, chodzi o to, żebyście wiedzieli, że my wiemy to, o czym wy wiecie. Po prostu na Bliskim Wschodzie nie będzie żadnych kantów. Rozumie pan? Jeśli na Bliskim Wschodzie nie będzie żadnych kantów, ten dysk zniknie bez śladu, może być pan tego pewien. Ale teraz °ni powinni wiedzieć, że my mamy ten dysk. I pan im o tym powie". 95

Siedziała w fotelu kompletnie przerażona tym, co działo się w mahoniowym gabinecie, ale Fisherwood nawet na nią nie spojrzał. „W porządku - powiedział - ale wy stąd nie wyjdziecie". Mistrz uśmiechnął się. „Niech pan będzie spokojny. Teraz ma pan na głowie dużo poważniejsze zmartwienia. Jeśli nam się coś stanie, doskonale pan wie, że kopia tego, co jest na tym DVD, trafi do...". To, co zobaczyła na ekranie laptopa, było obrzydliwe, ale specjalnie się tym nie przejęła. Zwykłe polityczne brudy, których pełno w każdym dzienniku telewizyjnym. Była przerażona tylko tym, że dała się wplątać w całą tą niedobrą sprawę, która pachniała grubym szantażem. Nie wiedziała, co robić.

Potem powtarzała z uporem, że pieniądze miały zostać przelane na konto hospicjum. Ze Mistrz nie chciał żadnych pieniędzy dla siebie. Ale czy ten numer, który zostawił

Fisher-woodowi, to było rzeczywiście konto hospicjum czy konto którejś z partii politycznych? Ona zaklinała się, że tak. Ale pan, jak widzę, w to powątpiewa, prawda?

Ja rozumiem, pan woli wersję brudniejszą, taką z szantażem, ze złodziejstwem, z draństwem, z podłością, z żądzą pieniędzy, z nienawiścią, ze zbrodnią. Ale jeśli oni naprawdę: zrobili to, co zrobili, dlatego, żeby nie było kantów na Bli-" skim Wschodzie? Przecież oni w tym mahoniowym gabinecie j Fisherwooda zrobili dokładnie to samo, co zrobili facecie z Watergate! Dokładnie to samo! Pamięta pan Watergate?] Pamięta pan, o co tam chodziło? Prezydent Stanów Zjednoczonych, Richard Nixon, przywódca światowej demokracji,; wydał polecenie, by jego ludzie włamali się przed samymi' wyborami do lokalu politycznych konkurentów i zdobyli kompromitujące materiały. I ci dziennikarze z Watergate ujawnili to przed całym światem. Więc pan myśli, że ci dziennikarz^ zrobili to tylko dla posady i forsy? Ze ludziom naprawdę, zawsze chodzi tylko o to? I że temu jej Mistrzowi też chodzi ło tylko o to?! Tak pan myśli?!

96

Pan mi mówi, żebym ja nie krzyczał, żebym ja się uspokoił, żebym wziął tabletkę, bo jak tabletki nie wezmę, to mój stan się pogorszy i znowu będę się szarpać z pielęgniarzami. „Już czas, Nick - mówi pan do mnie. - Musisz przyjąć lekarstwo. To cię uspokoi". W porządku, dobrze, o co chodzi, niech będzie, biorę od pana tę

tabletkę - o, widzi pan? - połykam, popijam wodą, niech pan patrzy, nie schowałem jej pod językiem. Ja jestem zgodny człowiek. Ja się kłócić nie będę. Pan mi mówi, że takich spraw nie załatwia się w taki sposób, jak to zrobił ten Mistrz? Ze ten Mistrz powinien to DVD z „materiałami kompromitującymi wyższych urzędników" przekazać amerykańskiej ambasadzie, żeby odpowiednie służby wszczęły śledztwo w sprawie „niezgodnej z prawem działalności niektórych wyższych funkcjonariuszy administracji" i postawiły winnych przed komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych?

Naprawdę pan tak myśli? To pan jest naiwny jak dziecko! Przekazać ambasadzie!

Takie materiały! Czy pan wie, kto był zamieszany w tę sprawę? Czy pan sobie wyobraża, jak to mogło sięgać wysoko?! Ja się nawet boję pomyśleć, jakie tam były nazwiska! To były, proszę pana, nazwiska z najwyższej półki! Oni mają swoich ludzi wszędzie, w każdej ambasadzie, w każdym ministerstwie, w każdej firmie i ja dobrze wiem, że pan jest jednym z nich, pan mnie nie oszuka, to właśnie dlatego Pan mówi, że ten „Mistrz" powinien to DVD przekazać ambasadzie. Oni mają swoich ludzi nie tylko we wszystkich ambasadach, w sądach, w komisji Senatu, oni mają ich dużo, dużo wyżej, oni mają ich nawet bardzo wysoko, pan nawet nie wie, )ak wysoko, pan nie ma pojęcia, co by się stało, gdyby pan dał 1111 takie DVD, oni by pana mieli po prostu w garści, o, tak by Pana mieli w garści jak chudego wróbla! Nic by z pana nie zostało!

Więc lepiej wróćmy do tego, co było dalej. Na korytarzu rozdzielili się. Mistrz zniknął w przejściu za arami. Zjechali windą do hallu głównego. Ochrona popa-97

trzyła na nich z obojętną wyższością doświadczonych funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Wsiedli do samochodu i odjechali. Na piątej przecznicy Mięciu zmienił samochód, potem za dworcem zmienił drugi. Czekały w dwóch miejscach, jeden w pobliżu banku, drugi za McDonaldem. Do drewnianego domu pod sosnami wrócili niebieskim volvo metallic. Już po pierwszej zmianie wozu przebrała się na tylnym siedzeniu w sprane dżinsy, wciągnęła różową bluzkę i założyła wężowe okulary z niebieskimi szkłami. Mięciu podał jej nową kartę identyfikacyjną. Nazywała się teraz Anna Kozak. Ubranie Pierwszej Damy schowała do torby z nadrukiem „Puma". Mogło się jeszcze przydać.

Pan nie wierzy, że wszystko poszło tak gładko? Pan uważa, że na pewno od razu zarządzono blokadę ulic? Doktorze Burne, nie było żadnej blokady ulic. Pan się

naoglądał filmów sensacyjnych. Fisherwood wolał sprawę załatwić po cichu. Nikogo nie wzywał.

Pan mnie pyta, skąd oni mieli to DVD? O, to jest dobre pytanie! I ja się wcale nie dziwię, że pan pyta. Każdy by chciał wiedzieć, skąd oni to mieli. I ci, którzy tu pana do mnie przysłali, też by chcieli wiedzieć. To jest samo jądro tajemnicy. Nie to, co było na tym DVD, tylko to, skąd oni to mieli. I ja ją, zapewniam pana, też zapytałem o to, skąd oni to mieli, ale ona nawet jednego słowa nie pisnęła w tej sprawie. ; Za to wiele razy powtarzała, że oni mieli prawo zrobi z Fisherwoodem to, co zrobili. Ze najpierw ona się przeraziła? najpierw krew jej odpłynęła z twarzy na widok tego, co si działo w mahoniowym gabinecie na najwyższym piętrze wie żowca koncernu Arax, najpierw ona chciała krzyknąć: „Co w wyprawiacie?! Czyście powariowali?", ale potem zrozumiał że Mistrz ma rację, że trzeba było postąpić tak, jak on, bo n: chodziło tylko o samego Fisherwooda, chodziło o dużo w"* niejsze sprawy. A kiedy chodzi o dużo ważniejsze sprawy, wszyst ko jest dozwolone, a nawet konieczne. I kiedy ja ją zapytał

98

dlaczego ona uważa, że oni postąpili tak, jak należało postąpić, ona odpowiedziała mi tylko jednym zdaniem: „Niech zstąpi duch i odmieni oblicze ziemi, tej ziemi". Czy pan wie, co to były za słowa? Czy pan zdaje sobie sprawę, co ona za słowa wypowiedziała? Ja te słowa dobrze znam. Pułkownik Sheen mówił nam na szkoleniach w bazie Johnstown, że te słowa wypowiedział papież John Paul II pod wielkim krzyżem na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski, i te słowa, te niezwykłe słowa, doktorze Burne, miały tak wielką moc, że odmieniły oblicze tej ziemi, bo zdmuchnęły z powierzchni ziemi przeklęte - jak mówią nasi prezydenci - imperium zła. I kiedy ja ją zapytałem o to, co oni robili w gabinecie Fisherwooda, ona właśnie te słowa bluźnierczo zacytowała. Powiedziała, że im wolno było zrobić wszystko, bo oni chcieli odmienić oblicze tej ziemi.

A kiedy oni wrócili do drewnianego domu pod sosnami, kiedy wysiedli z niebieskiego volvo, kiedy weszli do drewnianego domu, zadzwonił telefon. Ona miała ten telefon w swojej kieszeni. Uciekając z pałacu prezydenckiego zablokowała klawisze, a teraz, podczas jazdy spod wieżowca Fisherwooda, te klawisze się

odblokowały. Dlatego usłyszała sygnał. A gdy ona usłyszała sygnał, machinalnie nacisnęła klawisz, przyłożyła komórkę do ucha i wtedy usłyszała głos. Od razu rozpoznała. To był głos Stacha. Tak, doktorze Burne, nareszcie dodzwonił się do niej jej prawowity mąż prezydencki z pałacu prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu.

Jak wyglądała ich rozmowa?

- Gdzie jesteś?

- Gdzieś.

- Wrócisz?

- Zeby ci poprawić image?

- Daj spokój. Powinnaś wrócić. Tak będzie najlepiej.

- Dla kogo?

99

- Dla nas. Dla Europy. Dla Polski.

- Aha, dla Polski.

- Powinnaś wrócić. Kocham cię.

- Spałeś z nią?

- To bez znaczenia.

- Spałeś?

- Nie.

- To może mi jeszcze powiesz: „Zresztą o co chodzi? Roosevelt sypiał z sekretarką i wiedziała o tym Eleonora, a Kennedy z Marylin Monroe i wiedziała o tym Jacąueline. A czy Ameryka rozleciała się od tego?" - przez chwilę milczała. - Bo widzisz, ja mam ci teraz do powiedzenia tylko jedno: Nie chcę cię widzieć na oczy. I wyłączyła komórkę.

Taką to rozmowę miłosną odbyła Krystyna, żona prezydenta Polski, z prezydentem Polski tamtego dnia w godzinach popołudniowych czasu środkowoeuropejskiego. Przyzna pan, że nie była to rozmowa budująca, ale cóż, ja tu panu opowiadam prawdę, a nie jakąś czytankę dla przedszkolanek z New Jersey, które dbają o dobre maniery. Gdyby nasza prywatność była pastelowa i słodka jak fotografie z kolorowych magazynów, nie byłaby żadną prywatnością, bo prywatność, jeśli ma być

prywatnością prawdziwą, musi być - nie ma rady - z definicji niepiękna. Zresztą

ilekroć rozmawiali ze sobą prywatnie w eleganckich apartamentach pałacu prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, a ściślej - w łóżku z błękitnymi falbankami, które stało pod oknem w różowej sypialni, ona w koszulce nocnej, on w piżamie w paski - tylekroć przechodzili od razu na młodzieżowy siang, jakim mówili w dawnych, pięknych czasach, gdy jako nieopierzona para młodych aktywistów Partii Dostępu do Prawa studiowali razem na Akademii Eko-' nomicznej w Kielcach. Piękne czasy! Ona zaś podczas tamtej1 pamiętnej telefonicznej rozmowy zrobiła jeszcze na dodatek! użytek ze wszystkich feministycznych nauk, jakimi ją od daW-j 100

na faszerowała modystka, sławna Eva Langer, szyjąca jej kreacje na specjalne okazje, gdy Warszawę odwiedzały królowe Holandii czy Hiszpanii, ze swoimi, rzecz jasna, królewskimi mężami. Teraz wiedziała, że nie może dać się nabrać na żadne sentymenty, że musi walczyć o siebie. Chciała być twarda i naprawdę decydować o sobie. Między nią i Stachem wszystko skończone. Już ją znudziło bycie żoną

prezydenckiego męża. Miała tego dosyć. Zresztą kochała innego. Chciała przekreślić

przeszłość i nigdy do niej nie wracać. Chciała mieć naprawdę własne życie. Wyłączyła komórkę, położyła na stole, zwinęła się w kłębek na łóżku, owinęła kocem i szybko zasnęła, tak ją to wszystko zmordowało i zniechęciło. Kiedy się obudziła, białe zasłony w oknach miały czerwonawy odcień. Słońce już zachodziło. Spojrzała na komórkę leżącą na stole i nagle zdała sobie sprawę, że... namierzyli ją ludzie Ratonia! Kiedy? Dokładnie wtedy, kiedy rozmawiała ze Stachem!

O, doktorze Burne, komórka to jest amulet magiczny naszych czasów, skrycie ściągający na naszą głowę krwawe demony o wszechwidzących oczach. Jeśli ma pan komórkę, oni mogą pana namierzyć w każdej chwili na całej kuli ziemskiej. Nigdzie im się pan nie wymknie. Oni mają specjalne urządzenia satelitarne. Gada pan sobie przez komórkę na ulicy, a tam w centrum komputerowym na komputerowej mapie świata zapala się krzyżyk i oni w jednej chwili wiedzą dokładnie, w jakim mieście, przed jakim sklepem pan sobie stoi z papierosem w palcach. I już pana mają. Pan pamięta prezydenta Czeczenii? On sobie gadał przez komórkę ze swoimi bojownikami, przyłożył ją mocno do ucha, żeby lepiej słyszeć, a tu z nieba nadleciała naprowadzana satelitarnie rakieta rosyjska i rozerwała mu głowę na mokre strzępy. Tak to Rosjanie poradzili sobie z wodzem czeczeńskiego powstania. On chciał sobie Pogadać przez komórkę ze swoimi bojownikami o przyszłości swojego kaukaskiego kraju, a oni już go mieli na mapie z do-101

kładnością do jednego metra. Więc kiedy ona spojrzała na komórkę leżącą na stole, pojęła, że oni już ją mają. Ze znają jej miejsce pobytu i położenie na mapie świata z dokładnością do jednego metra.

Od razu krzyknęła przez okno do Mięcia, który robił coś przy samochodzie. Kiedy usłyszał o komórce, zwołał wszystkich na podwórze. Musieli ulotnić się stąd jak najszybciej. Wyjrzała przez okno, ale gdzieś znikli. Podwórze było puste. Wepchnęła do torby z nadrukiem „Puma", co się dało, zarzuciła torbę na ramię, związała sznurowadła, rozejrzała się po pokoju, czy czegoś nie zostawiła i już miała wyjść z drewnianego domu na podwórze, gdy z okna zobaczyła radiowozy na piaszczystym trakcie. Nadjeżdżały jeden po drugim drogą od strony rzeki. Były jeszcze daleko, w chmurze białego kurzu. Potem zatrzymały się w sporej odległości od bramy. Na razie nikt z nich nie wysiadał. Otaczały dom dużym łukiem. Bez żadnego sygnału. Bez świateł. W ciszy.

To, że została w drewnianym domu sama, że ludzie Mistrza zdążyli zniknąć, wprawiło ją w mściwą euforię. Zgięła w łokciu rękę i pocałowała zaciśniętą pięść. Cała ta policyjna obława zaczęła ją śmieszyć. Już widziała facetów z brygady antyterrorystycznej, jak wchodzą do domu z pistoletami w dłoniach i znajdują tylko ją, panią prezydentowa, siedzącą na łóżku obok torby turystycznej z nadrukiem

„Puma" w wytartych dżinsach i wężowych okularach z niebieskimi szklarni. A niech; wchodzą. Niech napasą swoje oczy jej widokiem. Siedziała na< łóżku, gotowa na wszystko. Nie uśmiechała się jej perspektyw wa spotkania ze Stachem, miała tę

sprawę za zamkniętą, ale, cóż, skoro tak musi być, trudno. Niech ją biorą do radiowozu i wiozą z powrotem na Krakowskie Przedmieście. I wtedy w drzwiach zjawił się Mięciu. Chwycił torbę turystyczną, wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Zbiegli po schc dach, wybiegli przed dom, przebiegli przez podwórze, minęl szopę i przez zarośla popędzili w stronę rzeki. Minęli brzezfc 102

nę, potem kępę sosen, wspięli się na wielką wydmę, przypadli do ciepłego piasku. Z góry widzieli wszystko.

To, że reszta ludzi Mistrza gdzieś znikła, napełniło ją spokojem. Po chwili zobaczyła ich. Oni też wymknęli się z obławy. Leżeli trochę dalej, na sąsiedniej wydmie: Elvis, Jackson, Kaukaz, Ukrainiec. Nie było wśród nich tylko dziewczyny z białym pudrem na twarzy. Patrzyli w dół, na drewniany dom, podwórze i szopę. A w dole nic się nie działo. Radiowozy nadal stały na piaszczystej drodze w sporej odległości od bramy i nie zbliżały się do starego domu.

To jasne. Wiedzą, że w drewnianym domu przebywa żona prezydenta Polski, dlatego nie chcą zaczynać żadnej ostrej akcji. Nie chcą narażać jej zdrowia i życia. Dlatego czekają.

I wtedy zobaczyła coś, co ją przeraziło. Wielkie drewniane drzwi szopy, w której stały trzy samochody, otworzyły się i ze środka wyjechał czarny mercedes, ten sam czarny mercedes z przyciemnionymi szybami, którym rano pojechali do warszawskiej filii koncernu Arax. Nie wiedziała, kto jest w środku, ale ogarnęły ją

najgorsze przeczucia. Mercedes przyśpieszył, wyjechał przez bramę, ale gdy skręcił

na piaszczysty trakt, koła ugrzęzły w koleinach. Drzwi otworzyły się, ze środka wyskoczyło dwoje ludzi i pobiegło z powrotem do szopy. Mieli twarze zasłonięte czarnymi chustkami, ale poznała ich. To był Mistrz i dziewczyna z białym pudrem na twarzy.

Chciała zerwać się i pobiec w dół, na dziedziniec przed domem, ale Mięciu przytrzymał ją mocno za rękę. To nie rniało żadnego sensu. Czuła się tak, jakby śniła jakiś koszmarny sen.

Mistrz i dziewczyna znikli we wrotach szopy. Po chwili usłyszała kanonadę. Nagle zaczęto strzelać ze wszystkich wozów policyjnych w drewnianą ścianę szopy. Huk wystrzałów Wstrząsał powietrzem. Kule wybijały dziury w deskach. Od Clemnego drewna odskakiwały białe drzazgi. Chmura dzikich

103

gołębi zerwała się z sosen i pofrunęła w stronę rzeki. Potem wszystko ucichło. Zdziwiła się, że nie słyszy głosu z megafonu. Przecież zawsze podczas obław, które parę razy oglądała w Real Ty szef policjantów wołał przez megafon do otoczonych przestępców, by się poddali. Tu nie było niczego podobnego. Wozy policyjne stały w ciszy. Widziała czarne sylwetki uzbrojonych ludzi, ukrywających się za drzewami i w załomach terenu. Niektórzy byli w czarnych hełmach z przeźroczystą przyłbicą. Paru miało broń długą i kominiarki na twarzach. Znów słychać było śpiew ptaków, bo nikt nie wołał w stronę szopy przez policyjny megafon.

Potem stało się coś dziwnego. Wozy policyjne cofnęły się od zabudowań w stronę

lasu. Nie rozumiała sensu tego manewru.

Cisza wokół drewnianego domu i szopy przedłużała się. Patrzyła z góry na wszystko i serce biło jej mocno. To, że leżała bezczynnie tu, na górze, było podle. Ale poczucie bezsilności sparaliżowało ją zupełnie. Nagle pomyślała, że ta cisza oznacza, że oni tam, w tej szopie, leżą pozabijani albo ranni.

Zrzuciła torbę z ramienia, zerwała się z piachu i po zboczu wydmy pobiegła w stronę

szopy. Nogi niosły ją jak na skrzydłach, ale miała straszne wrażenie, że stoi w miejscu. Jak na zwolnionym filmie. Kiedy wbiegła między sosny, usłyszała nad sobą

warkot nadlatującego śmigłowca i w sekundę potem po-tężny podmuch rzucił ją na ziemię. Kątem oka dostrzegła' smugę ognia tryskającą z kadłuba nadlatującej maszyny i drugi; potężny wybuch rozerwał na kawałki drewniany dom z czer-> woną

latarnią. Wielka kula ognia, otoczona grzybem czarnegOj dymu, wzbiła się nad podwórzem. Zapaliły się wierzchołki^ sosen. Tam gdzie stała szopa, dymiło czarne pogorzelisko,! w którym dopalały się kawałki drewna i lakier na porwane),: karoserii spalonych samochodów.

Leżała na ziemi poturbowana. Kawałki połamanych dese^ doleciały pod sosny. Jeden uderzył ją w ramię. Chciała wstaćj

104

ale nie mogła. Jeszcze do niej nie dotarło, że przed chwilą widziała śmierć Mistrza. Czuła w ramieniu ból. Na dłoni miała krew.

Ukryta w zaroślach patrzyła, jak ludzie w czarnych kominiarkach wyskakują z radiowozów, wbiegają przez bramę na podwórze z pochylonymi ku ziemi karabinami o długich lufach, otaczają dymiące pogorzelisko. Ich dowódca, krępy, ruchliwy mężczyzna w czarnym kombinezonie, z głową ogoloną do skóry, wszedł na spalone miejsce i lufą karabinu odsuwał zwęglone belki, które zawalały przejście. Potem krzyknął do swoich: „Mamy go!".

Spod zwalonych belek pogorzeliska powoli wyszedł Mistrz. Był w białej koszuli ze świeżymi śladami krwi na rękawach i piersiach. Niósł na rękach ciało dziewczyny z białym pudrem na twarzy. Jej ręce wisiały bezwładnie. Głowa kołysała się na wiotkiej szyi. Ludzie w kominiarkach otoczyli go natychmiast, odebrali mu ciało dziewczyny, wykręcili ręce do tyłu i założyli kajdanki. Stał spokojnie i - takie wrażenie odniosła - przez moment spojrzał w stronę wydmy, jakby żegnał się z kimś

na zawsze. Założyli mu na głowę czarny kaptur i poprowadzili na przytwierdzonym do kajdanek łańcuchu w stronę radiowozów, za którymi czaiła się reszta ludzi w czarnych kombinezonach.

Cud? Ona też w pierwszej chwili tak pomyślała. Ze to cud. Ale nie było żadnego cudu. Po prostu kiedy Mistrz i dziewczyna z białym pudrem na twarzy wbiegli do szopy, od razu ukryli się w niszy pod betonową podłogą. To ich osłoniło przed uderzeniem ognia, gdy wystrzelona ze śmigłowca rakieta trafiła w drewniany dach szopy, ale dziewczyna dostała pewnie odłamkiem pocisku, który odbił się rykoszetem od betonowej ściany.

W jednej chwili wszystko straciło sens. Widziała, jak sku-tego kajdankami prowadzą

go w stronę radiowozów. Szedł Potykając się o zwęglone belki, po omacku, w czarnym kaparze na głowie. Dwóch ludzi w kominiarkach trzymało go za ^kręcone do tyłu ręce. Reszta osłaniała go karabinami z unie-105

sioną lufą, jakby za chwilę ktoś miał do niego strzelać. Ale nikt nie strzelał. Wojskowa karetka wjechała na podwórze, migocząc światłami. Ciało dziewczyny wsunięto na noszach do środka.

Wtedy dobiegł do niej Mięciu.

„Oszalałaś! Co ty wyprawiasz?! Przez ciebie wpadniemy wszyscy!". Chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Pobiegli na oślep z powrotem przez zarośla, potem pod górę, potem znowu w dół, przez wydmy i suche trawy. Krzyczała:

„Róbcie coś! Nie możemy go tak zostawić!". Ale Mięciu tylko zasłonił jej usta dłonią. Terenowy samochód czekał na nich po drugiej stronie wydmy, za sosnami, wsiedli i piaszczystą drogą, wymijając zwalone pnie, pojechali przez gęsty las, łukiem przecinając rzekę i szosę z kolejowym przejazdem, która prowadziła na stację. Dwa razy przeleciał nad nimi policyjny śmigłowiec, ale zmylili pościg, wjeżdżając pod gęste korony klonów i jarzębin. Zresztą Ukrainiec miał jeszcze z Afganistanu urządzenie do zakłócania pracy komputera pokładowego. A kiedy ona opowiadała o drewnianym domu, który spłor nął pod sosnami, kiedy mówiła o czerwonych płomieniach, które wzbiły się ponad lasem, mnie przypomniała się sprawa Koresha. Pamięta pan, doktorze Burne, sprawę Koresha?

Jak to było? W Teksasie, jakieś dziesięć mil od szosy z Dallas do Austin, na pustkowiu stały zabudowania starej] farmy. Mówiono na nią Mount Carmel. Koresh miał tafli swoich ludzi. Coś koło stu osób. Całe rodziny, kobiety, starej dzieci. Takie odgałęzienie Adwentystów Dnia Siódmego Branch Davidians. I ci wszyscy ludzie, którzy z nim tan mieszkali, wierzyli głęboko, że on jest Mesjaszem, który zsta; pił na Ziemię, by ocalić świat. A on im wcale nie zaprzecza: tylko mówił, że według słów Boga żywego zapisanych w Bl blii dziewczynka osiąga wiek małżeński w chwili, gdy ta pierwsze krwawienie i wszystkie kobiety z Mount CarnU

106

uważał za swoje żony. Poza tym lubił motocykle i ostrą jazdę Chevroletem Camaro. Miał też kilka młodziutkich brides, które nie skończyły piętnastu lat. Nic dziwnego, że wpadł w oko policji dość szybko. Oskarżyli go o nielegalne posiadanie broni, nadużycia seksualne wobec nieletnich i usiłowanie zabójstwa. Ale wielu ludzi mówiło, że wszystkie te oskarżenia to było puste gadanie, bo tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Po prostu ktoś doniósł podobno szeryfowi w Waco, że Koresh na farmie Mount Carmel przygotowuje ludzi do „przejścia na drugą stronę", bo - jak twierdzi - wkrótce na całym świecie wybuchnie wielka wojna między cywilizacją światła i cywilizacją ciemności, trzeba być więc gotowym, kiedy wybije godzina, wjechać na Autostradę Prawdy. Ze oni na tej farmie chcą się

wzajemnie pozabijać, by tą Autostradą Prawdy jak najszybciej przejechać na „drugą

stronę", do słonecznej krainy, gdzie zawsze świeci promienne oblicze żywego Boga. Ze na farmie Mount Carmel mass suicide wisi w powietrzu. Więc od razu farmę Koresha otoczyli agenci służb specjalnych. Efektowne widowisko, prawda, moi sędziowie? Wozy pancerne, karabiny maszynowe, kuloodporne kamizelki z żółtymi literami „FBI" na plecach, radiowozy, radiotelefony, megafony. A w górze nad farmą krążyły trzy albo cztery helikoptery jak te pustynne sępy spragnione żeru. Prawdziwa defilada Potęgi państwa, które w dzień i w nocy troszczy się o każdego 2 nas i nie wypuści nikogo ze swojej czułej garści, byśmy nie zagubili się na trudnej i omylnej drodze życia. Tak właśnie rozpoczęto regularne oblężenie Mount Carmel, które miało trwać, jak pamiętam, chyba z pięćdziesiąt dni. Koresh i jego 'udzie nie chcieli się poddać, bo - jak powiedzieli negocjatorom z Waszyngtonu - Bóg im każe pozostać w Mount Carmel 1

żadne państwo, żadne społeczeństwo, ani żaden kościół nie "^Ją prawa zabraniać

komukolwiek „przechodzenia na drugą str°nę", jeśli ludzie tego pragną. 107

A gdy rozpoczął się szturm, FBI użyło czołgów, żeby rozbić ściany. Podobno puścili tam kilka kanistrów z łatwopalnym gazem łzawiącym, żeby wypalić do korzeni

„ognisko grzechu", czemu jednak później zaprzeczyła specjalna komisja śledcza tej prokurator generalnej Janet Reno. Ale kto dzisiaj wierzy jakimś komisjom śledczym?

No, niech pan powie, kto? Wszyscy wiedzą, o co tam naprawdę chodziło. I Mount Carmel stanął w płomieniach. Ludzie Koresha, którzy byli w środku, śpiewali. Dzieci też śpiewały. Tak, moi sędziowie, one śpiewały, bo wierzyły, że poprzez czerwone morze płomieni idą do Ziemi Obiecanej. Na farmie zginęło chyba z osiemdziesiąt osób, w tym siedemnaścioro dzieci. I w czerwonej chmurze ognia, w kłębach dymu, w huku eksplozji, w łoskocie karabinowych wystrzałów, razem z dziesiąt* kami swoich wyznawców Koresh uniósł się na falach gorącego powietrza i uleciał prosto w błękitne niebo nad Teksasem. A ja to jego płomienne wniebowstąpienie nagrane na wideo oglą* dałem sobie przy obiedzie, jedząc krwisty befsztyk z frytkami i keczupem Hellmansa. Prawdziwa Real TV, Big Brother, ldol

oraz Rodzina Soprano.

Farma Koresha spłonęła do fundamentów. Na jej miejscu znaleziono tylko kawałek ludzkiej kości, kilka butelek, trochę butów i stopioną w ogniu lampę stołową z brązu. Ale ci, któfj rzy przeżyli, mówili, że nie żałują niczego. I rozpoczęły s* pielgrzymki ze wszystkich stron Ziemi na czarne, ciepłe jei cze pogorzelisko. Tam pielgrzymował

nawet Timothy McV« igh, ten - pamięta pan? - zwariowany gość, który podłóż

bombę w Oklahoma City.

A dziś? Dziś na Wschodnim Wybrzeżu, na Florydzie i w lifornii wciąż można spotkać ludzi, którzy wierzą głęboko, Koresh zmartwychwstał. Ze on umiera i znowu się rodzi, pojawia się co jakiś czas w różnych miejscach Ziemi. Ze coraz to inną

twarz i nosi coraz to inne imię, ale że to j1 ciągle ten sam Koresh - prześladowany, bity, ścigany, zabij

108

i zmartwychwstający na nowo, znikający w ogniu i wyłaniający się z płomieni. I wielu ludzi wciąż czeka na jego Drugie Przyjście. I oni nawet wiedzą dokładnie, kiedy to przyjście nastąpi, bo ono zostało już - jak twierdzą - przepowiedziane przed wiekami w świętych księgach proroka Daniela.

Taka to wiara, doktorze Burne, trzyma się szalonych ludzkich serc, które nie mogą

sobie poradzić ze słodkim darem ziemskiego istnienia i rwą się poza horyzont naszej widzialności, a po co właściwie, nie wiadomo, bo tam może być tak samo paskudnie jak na naszej biednej Ziemi albo jeszcze gorzej.

Ale jeśli Koresh mówił prawdę? Jeśli był dokładnie tym, za kogo się podawał? Pan się krzywi na samo takie przypuszczenie, pan kręci głową z niesmakiem, pan woła z lekką irytacją: „Nick, dosyć tego! Nick, nie szalej! To zupełna niedorzeczność!

Każdy wie, że Koresh był zwyczajnym przestępcą. Kradł, uwodził nieletnie, miał

broń i mieszał ludziom w głowach. Władze musiały z nim zrobić porządek. Nick, daj sobie spokój z urojeniami! To są myśli szalone!".

Lecz jeśli - dajmy na to - Koresh mówił prawdę? Jeśli, doktorze Burne, znakomity psychiatro z Uniwersytetu Harvar-da, oni tam, na tej przeklętej farmie Mount Carmel, zabili go właśnie dlatego, że nie umieli rozpoznać w nim Wysłańca, tak jak tamci nie umieli rozpoznać Wysłańca w Galilejczyku? Jak pan myśli, czy ktoś, kto nie umie rozpoznać Wysłańca w chwili, gdy widzi go przed sobą, dopuszcza się grzechu śmiertelnego? Czy jest coś, co może go usprawiedliwić?

Pan wzrusza ramionami? Pan się śmieje?

To niech pan powie, czy rozpoznałby pan Galilejczyka, gdyby zjawił się dzisiaj między nami?

Jest pan pewien, że rozpoznałby Go pan jednym spojrze-^em na ulicy, na stacji metra, w kościele, w supermarkecie?

A wy, moi sędziowie, rozpoznalibyście Go, gdyby się dzi-Sla) zjawił w Rzymie, parę

ulic od Watykanu? No, powiedzcie,

109

czy umielibyście Go dzisiaj rozpoznać w tłumie przechodniów na jakiejś rzymskiej ulicy? Przecież w Jerozolimie nie rozpoznały Go setki tysięcy ludzi, chociaż widziały Go na własne oczy. I te setki tysięcy ludzi, które widziały Go na własne oczy, a nie umiały Go rozpoznać, zażądały, by rzymscy żołnierze aresztowali Go i surowo ukarali za zakłócanie porządku publicznego. Czyż nie naruszał obowiązującego prawa?

Czyż - pamięta pan? - nie powiedział otwarcie, że może , zburzyć świątynię

jerozolimską i odbudować ją w trzy dni? Wyobraża pan sobie coś takiego, doktorze Burne? To tak, jakby dzisiaj ktoś publicznie ogłosił, że może wysadzić w powietrze Bazylikę Sw. Piotra w Rzymie i w trzy dni ją odbudo-. wać!

Ze to były tylko niewinne słowa, których nie należy rozu-; mieć dosłownie? Ze to była tylko niewinna przenośnia? Jak pan myśli, co by z kimś takim, kto takie niewinne przenośnie publicznie wypowiada, zrobiły dzisiaj służby ochrony lotnisk, : oddziały straży granicznej, biura paszportowe, wydziały wizo--we, piony wywiadu i kontrwywiadu, agencje bezpieczeństwa | narodowego, komisariaty policji, sieci telewizyjne, kolorowe | pisma dla kobiet, sztaby antykryzysowe, obozy filtracyjne i szpi-1 tale specjalistyczne? I

Czyż można się dziwić, że tamtego dnia wzburzone tłumyf zebrały się w Jerozolimie na placu przed gmachem sądu i wzno-j sząc pięści, wołały do rzymskich żołnierzy:

„Ukrzyżujcie goa Ukrzyżujcie!", tak jak my, rozparci w fotelach przed kolorowymi mi telewizorami, z frytkami na plastykowym widelcu, z palca-a mi w keczupie, wołaliśmy, gdy farma Koresha stanęła w pło-i mieniach: „Spalcie go! Spalcie żywcem do korzeni! Niech ślail po nim na Ziemi nie zostanie!" i Ze Koresh robił rzeczy szalone i straszne? Ze nie mógł bw| żadnym prawdziwym Wysłańcem, bo żaden prawdziwy Wysłać niec nigdy nie robi rzeczy szalonych i strasznych? Ze prawdzwi wym Wysłańcem może być tylko łagodny Przybysz, który trosflfl

110

czy się o nas czule i głosi mile naszemu sercu nauki? Bo prawdziwe przesłanie z tamtej strony nigdy nie może żądać od nas rzeczy strasznych?

Ach, doktorze Burne, ale któryż to z bogów nie robił i mówił rzeczy strasznych?

Który nie palił całych miast żywym ogniem, nie zsyłał potopów, nie żądał krwi niewinnych ofiar? Który nie miał na dnie swoich błękitnych, łagodnych oczu ciemnego błysku świętego szaleństwa? Który nie był Inny, niepodobny do nas, Obcy, Krwawy, budzący żarliwą miłość i dziki lęk? Zna pan takich?! No, niech pan powie, zna pan takich?! I dlaczego w prawie wszystkich religiach bogowie zawsze chcą

krwi?! No, niech pan powie, dlaczego?!

Pan mi mówi, żebym ja przestał krzyczeć? Pan mi grozi, że jeśli ja nie przestanę

krzyczeć, to mnie pan pośle na elektrowstrząsy do tego przeklętego pokoju na pierwszym piętrze? W porządku, proszę bardzo, może pan robić ze mną, co chce. Zamknąć mi usta. Uśpić zastrzykami. Związać. Zdeptać Upokorzyć. Poniżyć. Zastraszyć. Przerazić. Ale niech mi pan powie, co my, zwykli śmiertelnicy, możemy wiedzieć o tym, jakimi znakami mówi do nas Niewiadome?

I jak rozpoznamy Wysłańca w chwili, gdy zechce do nas przyjść powtórnie? Czy nie omylimy się tak, jak tamci? I będziemy go mijać na dworcu, w teatrze, na ulicy, a potem, gdy któregoś dnia spostrzeżemy, że on jest już między nami, znowu zbierzemy się na placu przed gmachem sądu i z uniesionymi pięściami będziemy znowu wołać do utraty tchu: „Ukrzyżuj go, ukrzyżuj!"?

Ze On nigdy nie zburzył żadnej świątyni? Ze On tylko zgodnie poinformował:

„zburzę i odbuduję w trzy dni", a skończyło się na zburzeniu nie jednej, lecz tysięcy świątyń? Ze powołując się na Jego słowa palono całe miasta, wysadzano w powietrze domy zwykłych, uczciwych ludzi, pustoszono całe kraje, podkładano ogień pod drewno stosów i torturowano tysiące kobiet w więzieniach Inkwizycji? Ze On z tym nie mial

111

nic wspólnego? Że Mu nawet do głowy nie przyszła jakaś myśl o wojnach krzyżowych?

Pan chce, żebym ja się już uspokoił?

Lecz czy wojny krzyżowe, doktorze Burne, nie były święte? No, niech pan powie. I czy zło, które z łagodnego dobra wyrasta, jest rzeczywiście złem, jak chcą moraliści, czy raczej bolesnym światłem, które uzdrawia? Nie bądźmy dziećmi, moi sędziowie!

To przecież naiwne!

Pan mi mówi, że czas Wysłańców już minął?

Ze może kiedyś zjawiali się na Ziemi Wysłańcy i stąpali boso po kamienistych drogach, uderzeniem laski z oliwnego drzewa otwierając jasne źródła na pustyni - ale dzisiaj? Ze dzisiaj twarzy Wysłańca szukają w ulicznym tłumie tylko naiwni głupcy, bo dzisiaj każdy rozsądny człowiek wie, że żaden Wysłaniec nie zjawi się w żadnym mieście na żadnej ulicy? Ze to już mamy za sobą? To właśnie chce mi pan powiedzieć?

Ale dość już o tym, koniec, ani słowa więcej. Najwyższa pora, moi sędziowie, byśmy wrócili do naszej opowieści, która czeka na nas w słonecznym blasku letniego popołudnia na sosnowo-piaszczystej podwarszawskiej prowincji i nic sobie nie robi z rozmyślań nad zagadką czasu i przeznaczenia, tylko chce być po prostu opowiedziana.

I ma z pewnością rację, że nie zawraca sobie głowy wszystkimi tymi wysokimi sprawami, o których piszę na tej kartce miękkim ołówkiem firmy Ransom z Connecticut, słusznie bowiem kocha czyny, zapachy, słowa, pogonie, ucieczki, cudowne ocalenia i niespodziewane klęski, na których widok śmieją się ludzkie oczy, chociaż serce bije na alarm, by wresz-; cie znalazł się ktoś, kto uroniłby chociaż

jedną marną łzę na(fi naszym paskudnie niesprawiedliwym życiem. i Po godzinie dojechali terenowym samochodem do letniej go domu na skraju przerzedzonej brzeziny. Dom należał ow pułkownika Wostka. Pyta mnie pan, kto to był pułkownii Wostek? Tak, to jest dobre pytanie. O pułkowniku Wostk*

112

mówił nam trochę pułkownik Sheen, omawiając „stosunki w polskiej armii". Pułkownik Wostek wsławił się tym, że pewnego dnia zwołał w Warszawie konferencję prasową, na której przed kamerami telewizji oskarżył ministra obrony i polskich generałów o działania na szkodę polskiego wojska, po czym oświadczył, że podnosi bunt, bo chce polskie wojsko uratować przed polskimi oficerami. Od razu go ci generałowie, rzecz jasna, z wojska wyrzucili. Wyobraża pan sobie coś takiego u nas, w Ameryce? Jakiś pułkownik piechoty morskiej przyjeżdża sobie z Florydy do Waszyngtonu, robi konferencję prasową, na której przed kamerami CNN oświadcza, że sztab generalny US Army działa na szkodę US Army, po czym ogłasza, że bierze w swoje ręce reformę amerykańskich sił zbrojnych!

Pułkownik Wostek był kuzynem jej matki. Wiedziała, że dom jest pusty. Pułkownik Wostek jak zwykle o tej porze siedzi na Mazurach w wiejskiej chacie jakiegoś

producenta filmowego i od czasu do czasu półlegalnie poluje w mazurskich lasach na sarny i jelenie, obojętny na wszelkie sankcje. Dom był duży, na kamiennej podmurówce, z dachem krytym czarną dachówką. Stał niedaleko leśnego stawu i kilku wielkich dębów, które ocieniały groblę przecinającą staw. Bywała tu już parę

razy na weekendach. Wiedziała, że klucz jest chowany pod okapem od strony kuchni. Po dziesiątej Mięciu odebrał telefon. Słyszała o czym rozmawiali. Ktoś informował

go, że Mistrz został aresztowany koło starego domu nie przez policję, lecz przez ludzi z Agencji bezpieczeństwa. Trzymają go teraz w nieznanym miejscu. Wszczęto też

przyśpieszoną procedurę ekstradycyjną. Amerykanie chcą go mieć u siebie jak najszybciej, ponieważ - jak rnowią - popełnił na terenie amerykańskiej firmy przestępstwo, godzące w „bezpieczeństwo ekonomiczne Stanów Zjed-n°czonych", a jego sprawa łączy się z niedawnymi zamachami na terenie Niemiec. Władze polskie, z uwagi na interes naro-°wy, skłonne są przychylić się do prośby o szybką ekstrady-113

cjc, tym bardziej że niedawno podpisały umowę o „współpracj w walce z terroryzmem".

Nie mogła zasnąć przez całą noc. Miotała się na łóżku Biła pięścią w ścianę. Zasnęła dopiero nad ranem. t

Śniły jej się sceny tortur. Pamięta pan te sceny, doktorze Burne? Pokazywano je na okrągło w dziennikach telewizyj* nych na całym świecie. Kolorowe fotografie więźniów tortujj rowanych w jakimś arabskim więzieniu. Miliony dzieci z ca lego świata setki razy oglądały sobie te fotografii w dziennikach telewizyjnych, uczyły się

na tych fotografiad mądrości życia, bo dziennik telewizyjny to jest, jak wiadomo audycja edukacyjna dla widzów bez ograniczenia wieku, nil jak te oburzające filmy z przemocą i seksem, które stacji telewizyjne w Polsce nadają tylko po godzinie dwudzieste trzeciej z ostrzegawczym znakiem trójkącika czy kwadracika) by, broń

Boże, nikogo nie zdemoralizować. Teraz sceny z tyci fotografii ożyły w jej pamięci. Widziała Mistrza. Stał w po* marańczowym kombinezonie więźnia w żelaznej klatce, skut ty kajdankami, z uniesionymi rękami, bez ruchu, po kolani w lodowatej wodzie. Z bólu tracił przytomność. Przewraca się. Bito go kablem. Potem go rozebrano. Założono na szyji smycz. Więzienna strażniczka wlokła go za sobą po betonoj wej posadzce. Potem przywiązano go do krat i nałożono ni głowę kaptur. Strażnicy dobrze się przy tym bawili. Kręcił film kamerą video. Po każdym uderzeniu pytali: „No, zgadf nij, śmieciu, który z nas cię uderzył?". ~*

Wstała z łóżka półprzytomna. Nie mogła znaleźć sobi miejsca. Włóczyła się po domu. Próbowała coś robić w kuchu ale wszystko leciało jej z rąk. Poszła do lasu. Minęła przydroa ny krzyż, na którym świeżą czerwoną farbą ociekały rany drewB

nianego Chrystusa przybitego gwoździami do dwóch zmursz^B łych belek. Stanęła nad stawem. Długo patrzyła w czarną wod™Usiadła na brzegu. Objęła głowę

ramionami. Nad stawe^B krążyły czarne ptaki. Potem wróciła do domu. Usiadła P"H

114

stole. Siedziała godzinę bez ruchu, patrząc niewidzącym wzrokiem w okno. Przypomniała sobie, że w zeszłym roku, kiedy była na wakacjach w letnim domu, pułkownik Wostek z jakimś człowiekiem ze wsi dziwnymi sposobami łowił ryby w leśnym stawie. Wrzucał coś do wody, następowała eksplozja, potem siatką na drucie wybierał z wody ogłuszone sztuki. Miały zakrwawione skrzela i porozrywane oczy. Wiedziała, że było to zabronione. Zeszła do piwnicy. Znalazła skrytkę w podłodze. Uniosła żelazną płytę, przykrytą deskami. W środku były skarby pułkownika Wostka. Rakietnica, naboje do strzelb myśliwskich, kable i kilka kostek trotylu z zapalnikami. Widząc to, tylko pokręciła głową. A więc to tym pułkownik Wostek zabijał płotki i karasie? Zamknęła skrytkę, wróciła na górę.

Rano wyszła z Mięciem do lasu. Była niespokojna, podniecona, zła. Znów spała fatalnie. Ręce jej się trzęsły. Myśl, że Mistrz może być torturowany, załamała ją

zupełnie.

„Musimy coś zrobić, Mięciu. Nie możemy tak tu siedzieć bezczynnie!". Wzruszył

ramionami. „Co niby mielibyśmy zrobić?". „Gdybyśmy mieli kogoś, moglibyśmy go wymienić na Mistrza". Taka to szalona myśl, doktorze Burne, przyszła jej w tamtej chwili do głowy. Ze najlepszym rozwiązaniem byłaby wymiana. Zycie za życie. Dziwi się pan? Naprawdę? Pan, spec od psychologii stanów ekstremalnych po studiach na Uniwersytecie Harvarda? Znawca uczuć ludzkich i nieludzkich z pięknym dyplomem oprawionym w złote ramki? Czy pan wie, co to jest kobieta szalona z miłości? Kobieta szalona z miłości, doktorze Burne, to jest kobieta zdolna do wszystkiego. Pan We wierzy, że takie kobiety istnieją? Bo pan żadnej takiej nie spotkał. Gdyby pan ją zobaczył na własne oczy tak jak ja Zobaczyłem, zrozumiałby pan wszystko. Mówiła mi, że tamtego dnia myślała tylko o jednym. Jak go ratować. Mięciu pokręcił głową: „Nam nie wolno robić takich rze-czy Mistrz mówił, że nam wolno walczyć tylko prawdą". „Praw-^ Co ty, Mięciu, pleciesz? Pokaż mi jednego człowieka,

115

który by na tym świecie wygrał prawdą". „Eee... - odpowie-; dział leniwie. - Byli tacy". „Musimy wyciągnąć go z tego gówna, słyszysz?". „Nie licz na nas - Mięciu gryzł źdźbło trawy. Nam nie wolno używać przemocy. My możemy walczyć tylko słowem". „Słowem? A zresztą - spojrzała na niego - chcecie -walczyć słowem? W

porządku. Powinniście zadzwonić do nich, * że to DVD z obrazkami Fisherwooda wyślecie do CNN".i Mięciu wypluł źdźbło trawy: „DVD z nagraniem, jaskółeczko,!

było tylko jedno. Miał je przy sobie Mistrz". „Nie mieliście żadnej kopii?". „Ja o żadnej kopii nic nie słyszałem. Mistrz nid chciał, by ktokolwiek mógł zrobić z niej niedobry użytek". Tylko zaklęła.

Świadomość, że mogą go torturować, wpędzała ją wrozfj pacz. Doktorze Burne, czy pan kiedy rozmyślał nad tym, co znaczą słowa „człowiek bezsilny"? Czy pan pojmuje ostatecz*| ny sens słowa „bezsilność"? Czy przeniknął pan straszliwą głęt słowa „upokorzenie"? Czy zrozumiał gorzką istotę poniżenia!* Gdy zapytałem ją o tamten dzień, śmiała się nieprzytomnie! ale w oczach błyszczały Izy. Czy pan się kiedy zastanawiał nad tym, co czują młc Czeczenki, którym Rosjanie wymordowali wszystkich mężcz w rodzinie? Wszystkich - ojców, braci, synów. Co czują te „cza ne wdowy", które podkładają bomby w moskiewskich kav niach i na stacjach metra? I co by im pan powiedział? No, by pan im doradził, szlachetny doktorze, specjalisto od ps chologii stanów ekstremalnych, znawco uczuć ludzkich i nifl ludzkich z dyplomem Harvardu? ,Ach, drogie panie, przyk sprawa, wasi mężowie, bracia i ojcowie zostali zamordowa Cóż, trudno, moje panie, takie jest życie. Ale nie przejmuje się. Jest przecież tyle pięknych rzeczy na tym świecie. Trzeb tylko z ufnością patrzeć w przyszłość. Ze tych mężczyzn stra liwie torturowano, zanim ich zabito? No cóż, i tak czas bywa. Świat jest okrutny, drogie panie. Same o tym wiecie, czy to znaczy, że powinńyście kierować się tępą nienawiści!

116

Zamordowano wam waszych mężczyzn? No to znajdźcie sobie nowych mężczyzn. Idźcie do dyskoteki, do kina, do butiku. Kupcie sobie nowe kosmetyki, ciuchy, kapelusze. A wy zamiast iść do dyskoteki, do kina, do butiku, chcecie wysadzać się w kawiarniach, na dworcach i w pociągach. To nierozsądne, moje panie. W końcu macie do śmierci jeszcze jakieś pięćdziesiąt całkiem ładnych lat. A naturalna śmierć, moje panie, to jest taka śmierć, o której, drogie panie, marzą wszyscy ludzie normalni. I wy też powinnyście o takiej śmierci marzyć. No, głowa do góry, moje panie".

Była pewna, że jest torturowany. I ta świadomość zabijała ją-Mięciu tylko kręcił głową. „Czasami trzeba przyjąć swój los, jaskółeczko". „To może powiesz mi jeszcze, że on został wydany przez kogoś z nas". Przez chwilę milczał, patrząc w ziemię. „Masz rację, zdradził go ktoś z nas". „Kto? Jeśli zdradził jego, to zdradzi i nas". „Nam nie wolno używać przemocy wobec kogokolwiek". Zacisnęła zęby: „Jesteście zwyczajnymi parszywymi tchórzami! Nie potraficie zrobić dla niego nic".

Mięciu rzucił źdźbło trawy na ścieżkę: ,A wiesz, kto go wydał?". „Kto?" - przystanęła na ścieżce. Popatrzył na nią smutno: „Ty".

Aż się żachnęła. „Mięciu, co ty za głupstwa pleciesz". Ale on mówił prawdę. Przecież to jej telefon ściągnął policję pod stary dom. Świadomość, że to ona zdradziła Mistrza, przybiła )a. zupełnie. Gdyby nie jej fatalna głupota, nie stałoby się

to, c° się stało. Ile razy mówiła o tamtym dniu, krzyczała do mnie: »To ja go zdradziłam! To ja mam go na sumieniu!". Tak, moi sędziowie, to poczucie winy, to straszne, przygniatające poczu-C1e winy, było, jak myślę, prawdziwą przyczyną jej milczenia.

Wróciła do domu. Weszła pod prysznic. Stała w lodowatej jodzie z głową odrzuconą

do tyłu, żeby tylko uwolnić się od oszmarów. Zimne krople spadały na twarz. Ale nie dało to

117

nic. Bo koszmary, doktorze Burne, mają to do siebie, że nie; chcą sobie, ot tak po prostu, pójść do diabła. Zawinęła się w ręcznik. Położyła na łóżku. Przeklinała głośno. Gdy zasnęła, znów śniły się jej straszne sceny z arabskiego więzienia, które widziała w telewizji. Miała gorączkę. Gdy obudziła się w środ-i ku nocy obolała, zlana potem, poczuła, że ktoś chodzi po| pokoju. Potem coś spadło w kuchni. Objęła głowę rękami. | Słyszała ciężkie kroki, które zbliżały się i oddalały Podkuliła • kolana pod brodę. Leżała pod kocem zwinięta, bezbronna^ wstrząsana dreszczami. W głowie przepływały obrazy z ostatij nich tygodni. Spotkanie z Fisherwoodem w sali hotelu Victo*J ria. Mistrz pod papieskim krzyżem na placu Zwycięstwa. Tłu#| my na podwórzu przed drewnianym domem. Mistrz kładącyl palce na oczach niewidomych. Jazda czarnym mercedesec przez Warszawę do wieżowca koncernu Arax. Skamieniała twarai Fisherwooda, wpatrzonego w ekran laptopa. Fatalny telefon! od Stacha. Bieg na wydmę. Nadlatujący śmigłowiec. Ogidn eksplozji nad drewnianym domem. Mistrz z rękami w kajdan| kach, prowadzony do policyjnego radiowozu przez ludzi w cza nych kominiarkach. Jego twarz - blada, pokrwawiona - wyła niała się i znikała w ciemności, jak twarz topielca wypływająceg na powierzchnię i znowu idącego na dno. Martwe usta. Za mknięte oczy. Na białej koszuli mokre ślady krwi. Na polic kach i dłoniach skaleczenia i ślady oparzeń.

Wstała wcześnie. Kręciło jej się w głowie. Gorączka ustępowała. W uszach szumiało. Na schodach chwyciła poręczy, by nie upaść. Czuła mdłości. Ból narywał w sŁ niach. Weszła do kuchni. Wszystko robiła machinalnie, ja miała cudze dłonie. Nalała zimnej wody do szklanki, ale stawiła ją na stół. Twarz Mistrza pojawiała się przed nią, de katna, przeźroczysta, jak utkana z pajęczyny. Zebrało się jej i płacz, ale tylko uderzyła pięścią w stół, aż zabrzęczały taler

Widzę ją w tamtej chwili. Siedzi przy stole w swojej róz wej bluzce, patrzy w okno, nie może wyrwać się z klatki

118

ich myśli, nie jest w stanie ugasić w sobie przerażenia, nie może otrząsnąć się z okropnych snów. Ma trudności z oddychaniem. Tak jakby piersi ściskała żelazna obręcz. Chciałaby jakoś zmazać swoją winę. Wciąż przed sobą widzi twarz Mistrza. Wciąż widzi, co z nim robią. Chciałaby wziąć jego ból na siebie. Unosi rękę. Zaciska pięść. Wbija paznokcie do bólu we wnętrze dłoni. Otwiera dłoń. Na skórze widzi czerwone ślady podbiegłe krwią. Wstaje. Chwieje się na nogach. Idzie do drzwi, jakby ją ktoś prowadził. Kim jest ten, kto ją prowadzi? Czego od niej chce? Dlaczego nie słyszy jego głosu? Czuje tylko czyjś zimny oddech na karku. Ale żadnych słów. Otwiera drzwi, wychodzi na korytarz. Nogi niosą ją same po drewnianej podłodze. Własne kroki słyszy z wielkiego oddalenia. Ciężkie kroki, jakby miała stopy z kamienia. Unosi je z trudem. Podchodzi do piwnicznych drzwi. Otwiera je. Schodzi wolno po schodach. W piwnicy jest ciemno. Po omacku odnajduje skrytkę pod deskami. Unosi żelazną klapę. Wymacuje ręką trzy kostki. Wyjmuje je. Ostrożnie zawija w ręcznik. Wychodzi z piwnicy. Wraca do swojego pokoju. Zamyka za sobą

drzwi na klucz. Kładzie zawiniątko na stole. Odwija ręcznik. Trzy kostki leżą przed nią na blacie stołu. Wyglądają zwyczajnie. Jak kawałki żółtawego mydła. Nie rusza się. Patrzy. Czuje zimno w piersiach.

Już wie, co zrobi.

Widziała na jakimś filmie BBC, jak to robią Czeczenki. Otwiera blaszane pudełko po kawie. Wyjmuje igły. Nawleka nić. Nożycami krawieckimi rozcina grube płótno. Szyje z płótna szeroki pas. Do środka wkłada trzy kostki. Zaszywa grubą nicią. Wtyka do otworów w kostkach zapalniki. Dołącza kabel-Na końcu kabla doczepia przycisk. Pamięta, że tak właśnie robił pułkownik Wostek, kiedy się wybierał na ryby z człowiekiem ze wsi. Widziała to kiedyś przez uchylone drzwi do kuchni. Pas owija wokół brzucha. Wiąże taśmami. Zasłania r°zową bluzką. Staje przed lustrem. Wie, że wygląda idiotycz-119

nie. Jakby była w ciąży. Zdejmuje pas. Ostrożnie układa w szufladzie. Zamyka szufladę. Robi to wszystko machinalnie. Jakby się jeszcze nie obudziła. Siada przy stole. Kładzie dłonie na blacie. Widzi błękitne żyłki na przegubach. Ma już dosyć

wszystkiego. Myśli o żyletce. Nie chce żyć.

Z turystycznej torby wyjęła granatową garsonkę, białą bluzkę, czarny stanik, majtki z koronkami, pończochy, czarne lakierki. Wszystko to rozłożyła na łóżku. Usiadła na krześle i patrzyła na części ubrania jak na rozrzucone kawałki swojego ciała. Cząstki żywych puzzli, z których miała teraz zlepić sie-bie. Osobno nogi. Osobno ręce. Osobno głowa. Porozkręcane f części sklepowego manekina. Znowu usiadła. Popatrzyła | w okno. Chmury płynęły nisko nad lasem, szare, brudne, po-1

strzępione. Wstała. Ściągnęła różową bluzkę przez głowę. Zdjęła I dżinsy. Zrzuciła czerwony stanik. Naga podeszła do lustra/J drżąc z zimna i gorączki. Objęła głowę

ramionami.

Z trudem ubrała się w granatową garsonkę. Wsunęła stopy w czarne lakierki. Znowu podeszła do lustra. Wyglądała absur-dalnie. Elegancka dama z głową w strzępkach ufarbowanycb na czerwono. Wyjęła z torebki szminkę w złotej oprawce.Umalowała usta. Rzuciła mocny cień na powieki. Palcem roz-*; smarowała trochę różu na policzkach. Przyczerniła brwi. Drżą-1 ły jej ręce. Zrobiła nierówną, za grubą kreskę

na powiekach.? Wykrzywiła się do lustra. Wystawiła język. Uniosła brwi. Wyglądała teraz jak klaun. Czerwone usta, białe czoło, róż na policzkach. Tak jakby miała na twarzy szczelnie przylegająca,' gumową maskę o ostrych barwach. Aż się

uszczypnęła w poli* czek, by sprawdzić, czy pod skórą ma jeszcze własną twa Każdy ruch sprawiał trudność. Gdy uniosła rękę z otw puderniczką w palcach, poczuła się

tak, jakby trzymała cię" kamień. Przetrząsnęła szafę. Na dole, w tekturowym pudl leżał czarny kapelusz żony pułkownika Wostka. Przymier go przed lustrem. Pasował. Jej własny spłonął w drewnian" domu.

120

Za oknem, na wysypanym żwirem podjeździe, zobaczyła niebieskiego forda. Wczoraj go tutaj nie było. Teraz stał obok terenowego samochodu, którym tu przyjechali. Mięciu robił coś przy silniku. Wyszła przed dom. Spojrzał na nią uważnie. Miał ręce w smarach. Kiwnął głową w stronę niebieskiego forda: „Zobacz, co pokazują już

piąty raz w dzienniku".

Gdy zajrzała do forda, na ekranie przenośnego telewizora, który stał na tylnym siedzeniu, zobaczyła twarz Mistrza. Potem dobiegły do niej stanowcze słowa spikera:

„Funkcjonariusze ze stołecznej komendy policji rozbili wczoraj grupę przestępczą

działającą pod Warszawą. Grupa miała na swoim koncie poważne przestępstwa kryminalne. Aresztowano J., pseudonim Mistrz, znanego mieszkańcom podwarszawskich okolic jako uzdrowiciel i jasnowidz. Aresztowany jest podejrzany o powiązania z rosyjską mafią oraz o pedofilię. Akt oskarżenia, przygotowywany przez prokuraturę od wielu miesięcy - jak oświadczył rzecznik komendy stołecznej policji - ma mocne podstawy w materiale dowodowym". Pamięta pan? W tamtych dniach cała Europa żyła obsesją pedofilii. Były sławne procesy. Pedofilów tropiono wszędzie. W przedszkolach, na parafiach, w Internecie. Wśród księży, biskupów, nauczycieli, psychiatrów. Ludzie bali się o swoje dzieci. I bali się siebie nawzajem. Wystarczyło tylko rzucić na kogoś podejrzenie. Teraz na ekranie telewizora zobaczyła kolorowe zdjęcie półnagiego mężczyzny z długimi włosami związanymi z tyłu rzemykiem, który grał z paroletnimi chłopcami w koszykówkę na jakimś podwórzu koło starego, drewnianego domu pod sosnami. Oparła ramię o samochód. Przez chwilę stała z zamknięty-011 oczami, czekając, aż

wróci równy oddech. Jeszcze się wahała. Ale to, co zobaczyła na ekranie telewizora, przesądziło. Podeszła do Mięcia. „Daj mi kluczyki". Wytarł ręce ze smaru w czarną

szmatę. „Gdzie się wybierasz?". Niecierpliwie strzepną kurz z rękawa. „Przejadę się".

„Dokąd?". „Daj mi kluczy-121

ki". „Jeśli chcesz zrobić jakieś głupstwo...". „Nie chcę robić żadnych głupstw". „To po co chcesz jechać?". „Przejadę się po lesie". W takim stroju?". „Znudziły mi się

dżinsy. Daj mi kluczyki". Odłożył czarną szmatę: „Są w stacyjce". Wsiadła do terenowego samochodu, przekręciła kluczyk i pojechała przez las. Po chwili zobaczyła w lusterku, jak Mięciu wsiada do niebieskiego forda i jedzie za nią. Skręciła za stawami, przejechała groblą, wjechała na asfaltową szosę. Pojechała prosto na Warszawę. Po godzinie była przed ambasadą.

Gdy wysiadła z samochodu, wpuszczono ją natychmiast przez główną bramę, przez którą nie wpuszczano zwykłych interesantów. Godzina była wczesna, więc wszędzie było pusto. Przechodząc przez bramę, odpowiedziała uprzejmym uśmiechem na uśmiech strażnika z bronią automatyczną na pasie. „Mam pilną sprawę do pana Collinsa". Ochroniarz w cywilu poprowadził ją w głąb budynku. Mijając lustro, poprawiła kapelusz. Ochroniarz powiedział coś do radiotelefonu. Potem wskazał jej drogę. „Pan ambasador zaraz panią przyjmie. Pani będzie łaskawa chwilę zaczekać". Wprowadził ją do jasnej poczekalni. Usiadła w fotelu z żółtej skóry. Zza białych drzwi pokoju ambasadora nie dobiegał żaden dźwięk. W poczekalni nie było nikogo oprócz niej. Założyła nogę na nogę. Wygładziła sukienkę na kolanach. Na ścianie wisiał duży obraz olejny przedstawiający Statuę Wolności z dawną panoramą New Yol' ku, na której widać było jeszcze dwie bliźniacze wieże Workł Trade Center. Pod oknem stała duża palma w drewnianej donicy. Siwy dywan w czerwone wzory wytłumiał kroki.

Bolała ją głowa. Miała wrażenie, że Statua Wolności przygląda jej się ironicznie. Jeszcze chwila, a zejdzie ze swojej kamiennego cokołu i stanie przed nią na siwym dywanie, razy w dzieciństwie patrzyła na pomniki, tyle razy bała się, " . w jakiejś

chwili kamienne powieki uniosą się i kamienne oc spojrzą na nią kamiennymi źrenicami.

122

Drzwi gabinetu ambasadora otwarły się i wyszedł z nich japoński dżentelmen z teczką na dokumenty. Skłonił się na jej widok z uśmiechem. W drzwiach ukazał się

ambasador. Był wysoki, szczupły, w jasnym garniturze, uśmiechnięty, z typowym dla Irlandczyków odcieniem różowości na policzkach. Miał krótko ścięte rudawe włosy, rudawe brwi i rudawe włoski na piegowatych dłoniach. Zaprosił ją do środka. Wstała z trudem. Gdy weszła do pokoju, miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod nóg. Lakierki błyszczały. Deseń na dywanie falował jak zboże na wietrze. Potknęła się. Collins podtrzymał ją za łokieć. „Proszę niech pani usiądzie". Usiadła w fotelu z czarnej skóry. Podał jej szklankę z wodą mineralną. Wypiła kilka łyków i odstawiła szklankę na stolik. Położyła dłoń na piersiach. „Chce pani czegoś mocniejszego?" - zapytał Collins. Zaprzeczyła ruchem głowy. Popatrzył na nią z niepokojem. „Źle się

pani czuje?". Pokręciła głową. „Ach, nie, nic mi nie jest". „Co panią do nas sprowadza?". W pierwszej chwili nie zrozumiała pytania. Miała wrażenie, że zaraz otworzą się drzwi i do gabinetu ambasadora wejdzie z poczekalni kamienna Statua Wolności i kamienną ręką z pochodnią wyprosi ją za drzwi. Aż się uśmiechnęła na tę

myśl. Collins odetchnął z ulgą

1 uśmiechem odpowiedział na uśmiech.

I nagle wróciły jej wszystkie siły. Spokojna, pewna siebie, rozsiadła się w fotelu, założyła nogę za nogę, wzięła papierosa, którego Collins podał jej z rzeźbionego pudełka. Błysnął płomień zapalniczki. Zaczęła mówić. Mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby omawiała sprawę zakupu mieszkania w którymś

2 miast na Florydzie albo na przedmieściach New Yorku. Ale mówiła o Mistrzu.

„Przychodzę do pana ze sprawą szczególną. Wczoraj został aresztowany pewien człowiek w jednej z miejscowości pod Warszawą. Mam wiadomość, że znajduje się

teraz w rękach funkcjonariuszy amerykańskiego wywiadu. Przyszłam z prośbą o interwencję w jego sprawie. Chciałabym się 2 nim zobaczyć". Collins pokręcił

głową. „Wie pani dobrze, że

123

chętnie zrobię dla pani wszystko, ale jeśli człowiek, o którym pani mówi jest w rękach funkcjonariuszy wywiadu, nie leży to w moich kompetencjach. Oczywiście, przekażę pani prośbę wyżej. Może da się coś zrobić". Ale ona nagle zaczęła kręcić

głową, jakby właśnie coś sobie przypomniała. „Nie, ja wcale nie po to przyszłam. Ja przyszłam po to, żebyście uwolnili tego człowieka. On jest niewinny. On tylko wie coś... Collins roześmiał się, jakby usłyszał dobry żart, ale potem jego twarz spoważniała. „To ktoś bliski?". Zobaczył, że z kobietą, która siedzi naprzeciw niego w skórzanym fotelu, dzieje się coś dziwnego. Zaczęła grzebać przy swojej garsonce, jakby chciała coś spod niej wyciągnąć. Odpinała jeden po drugim złote guziki. Spojrzał na nią zdziwiony. A ona zaczęła mówić o jakichś torturach, o jakimś

spalonym domu, o jakiejś zabitej dziewczynie. Chciał wstać, ale pchnęła go pięścią w pierś, aż upadł plecami na fotel. Zachwiała się, podparła o ścianę, rozerwała na piersiach białą bluzkę. Kiedy zobaczył płócienny pas z wetkniętym kablem, instynktownie zasłonił twarz ręką, jakby to miało jakiś sens. A ona drżącym głosem żądała od niego, by natychmiast uwolniono tego człowieka, że jeśli go nie uwolnią, ona zrobi użytek z tego - pokazała przycisk na końcu kabla, który trzymała w palcach

- i nie zostanie z tej przeklętej ambasady kamień na kamieniu. A potem przeraziła się. Bo nagle pomyślała, że Mistrz może już nie żyje. Ze go zabili w śledztwie. Przecież nawet w najbardziej cywilizowanych krajach zdarzają się takie rzeczy. Ktoś komuś za mocno zaciska kajdanki na rękach. Ktoś kogoś przypadkiem za mocno uderza w twarz. Ktoś, kto dostał w twarz, spada z krzesła na posadzkę, uderza głową o beton i więcej nie wstaje. A kiedy o tym pomyślała, poczuła, że kretf odpływa jej z serca.

I wtedy zaczęła krzyczeć. Żeby wydali jej ciało. Że przyszła tu tylko po to, żeby wydali jej to jego udręczone ciało.

124

Łatwo powiedzieć: wydać ciało. Doktorze Burne, co się robi ze zwłokami terrorystów? Zastanawiał się pan kiedy nad tym? Rozmyślał pan kiedy nad tym, co na przykład zrobiono ze zwłokami tych przeklętych „bojowników" zabitych w Biesłanie czy w teatrze na Dubrowce? No, jak pan myśli, co się robi ze zwłokami terrorystów, gdy po skończonej robocie służb specjalnych przychodzi czas na zmywanie krzepnących kałuż krwi z podłogi i pakowanie sztywniejących ciał do gustownych worków z czarnej folii, które się zamykają z pięknym świstem na zamek błyskawiczny? Co się robi ze zwłokami wrogów państwa i społeczeństwa dla dobra państwa i społeczeństwa?

Bo, widzi pan, ja słyszałem, że są różne szkoły. Jedni podobno zwłoki terrorystów palą od razu na popiół w krematoriach, a potem ten ciepły, siwy popiół rozrzucają na cztery wiatry, żeby po terroryście nie został nawet ślad. Inni podobno wrzucają

zwłoki terrorystów do żelaznych wanien z kwasem solnym, w których ciało człowieka rozpuszcza się jak kostka cukru w filiżance herbaty Lipton. Jeszcze inni zwłoki terrorysty podobno wolą oblać kanistrem benzyny, a potem spalić nocą na betonowym podwórzu komendy policji na ofiarę jasnym bogom pokoju, prawdy i sprawiedliwości. I słyszałem, że terrorysta podobno nie pali się długo, trzeba tylko mieć dobrą benzynę wysokooktanową. Jeszcze inni nagie zwłoki z wykłutymi oczami wyrzucają na skraju boliwijskich dróg albo na wielkich wysypiskach śmieci pod Bogotą czy Buenos Aires, gdzie sępy i kruki, grzebiące w malowniczych stosach odpadków, dobrze się wywiązują ze swoich ptasich obowiązków. A zresztą, do diabła, po co te wszystkie ceregiele? Czy nie lepiej ciało ludzkiej bestii zakopać

zwyczajnie na cmentarzu komunalnym, potem na koszt państwa wybudować

marmurowy grób, a na tym grobie umieścić zwięzły napis „Tu spoczywa Elenka Garczechinadze. Żyła 3 latka. Weszła do grona aniołków. Pokój wieczysty Jej duszyczce". Do końca świata nikt się

125

nie domyśli, kto tam, moi sędziowie, śpi sobie naprawdę pod marmurową płytą. Tak, ma pan rację, doktorze Burne, ja się zupełnie niepotrzebnie ekscytuję. Ja wiem, to nie jest temat dla ludzi porządnych. Ja się w pełni z panem zgadzam: ludzi porządnych takie sprawy nie interesują. Ludzie porządni wiedzą, że poprzez swoje łajdactwa terrorysta na własne życzenie pozbawia sam siebie prawa do normalnego pogrzebu. Do nawet najmarniej-szej mogiły z imieniem i nazwiskiem. On samemu sobie zostawia tylko prawo do dołu z wapnem. I to jest prawo, każdy przyzna, rozsądne, mądre, słuszne i sprawiedliwe.

Bo taki terrorysta nawet po śmierci zagraża państwu i społeczeństwu. On nawet zza grobu kąsa jak wygłodniały wilk, więc trzeba mu zęby wybić do końca. Jak on sobie żyje i bomby podkłada w wagonach metra, w kawiarniach i w samolotach, to jego imię powinno być znane wszystkim. Od tego są telewizja, kolorowe fotografie w magazynach i wielkie tytuły na pierwszych stronach gazet. Zeby nawet dzieci w szkołach podstawowych umiały to jego imię na pamięć. Ale jak on ma już kulę w głowie, jak on dokładnie podziurawiony leży sobie w zimnym worku z czarnej folii, to on powinien swoje imię utracić na zawsze. Na żadnej tabliczce nagrobnej nie może być to imię wypisane, bo to przeklęte imię może kiedyś zmartwychwstać. A państwo i społeczeństwo nie mogą dopuścić do jakichś podejrzanych zmartwychwstań. Więc ona w tamtej chwili ubzdurała sobie, że musi Mistrza ¦ pochować. Ze musi temu swojemu Mistrzowi wyprawić normalny, regularny pogrzeb, z krzyżem, ze śpiewami, z modli-, twami. I że na grobie musi mu postawić zwyczajny krzyż z imieniem i nazwiskiem. Takie to urojenie ją w tamtej chwili dopadło. Ze ona go pochowa z całym ceremoniałem, z organami, z księdzem, z homilią, z kwiatami, z wieńcami. A jeśli nie będzl*1 mogła mu wyprawić takiego pogrzebu, jeśli jej taki pogrzeb zostanie bezwzględnie zakazany, to ona sama, nocą, w świed 126

księżyca, własnoręcznie wygrzebie mu grób pod murami miasta, położy mu na powiekach chłodne monety, okryje go piaskiem jak świętym całunem, gołymi rękami wbrew państwu i społeczeństwu, zakopie go w niepoświęconej ziemi, żeby go nie rozwłóczyły po polach sępy, żeby mu sępy oczu nie wydziobały, bo sami bogowie jej nakazują tak uczynić. Zeby on w ciszy podziemnego mieszkania, które mu ona pod murami miasta własnoręcznie zbuduje, mógł sobie czekać spokojnie na zmartwychwstanie. Taka to się w niej obudziła grecka księżniczka. Zna pan sławną opowieść o greckiej księżniczce? Zna pan na pewno, bo to jest bardzo ładna i pouczająca opowieść, nic więc dziwnego, że ludzkość się nią słusznie zachwyca. Jak to było? Żyła sobie przed wiekami w greckim mieście grecka księżniczka, której brat wdał się w dość ryzykowną działalność antypaństwową, co - jak wiadomo - zwykle nie kończy się dobrze. Władze greckiego miasta wysłały Terminatora, który zabił brata-wywrotowca skutecznie i przykładnie. Prezydent greckiego miasta jednak zabronił komukolwiek pochować w poświęconej ziemi ciało antypaństwowego łajdaka przebite greckim mieczem. Wtedy grecka księżniczka wygrzebała własnymi rękami grób pod murami greckiego miasta i pochowała w tym grobie swojego zabitego brata, dokładnie tak, jak Pan Bóg w greckich kościołach zalecał. Prezydent greckiego miasta kazał ją za to zamurować żywcem w piwnicy, gdzie ona się potem powiesiła na jedwabnej wstążce.

I niech pan sobie wyobrazi, ona to wszystko wykrzyczała prosto w twarz temu Collinsowi.

Kiedy mi opowiadała o tym, co stało się w ambasadzie, obejmowała rękami skronie. Wiedziała, że to co zrobiła, było idiotyczne. Ale jakaś piekielna siła kazała jej to zrobić. Nie Panowała nad swoimi uczuciami. Najgorsze, że nie potrafiła Wysłowić

swoich żądań, przechodziła z polskiego na angielski, Potem z angielskiego na polski, wtrącała jakieś obraźliwe sło-127

wa rosyjskie, rzucała niemieckie przekleństwa, wszystko to mieszało jej się w głowie, krew bila w skroniach, nie wypuszczała przycisku z palców. Twarz Collinsa zakołysała się przed nią jak wahadło zegara, okno wygięło jak żagiel na wietrze, podeszła do stołu...

Wtedy otworzyły się drzwi i stanęli w nich dwaj ochroniarze w cywilu. Już wiedzieli, co się stało. Patrzyli na nią, a ona starała się stać spokojnie z przyciskiem na końcu kabla w palcach. Widzieli to i nie ruszali się z miejsca. A ona krzyczała, żeby natychmiast się wynieśli, bo jeśli się tylko zbliżą o krok, wszystko wyleci w powietrze. Powoli, dając jej rękami uspokajające znaki, ruszyli w jej stronę. Jednym skokiem powalili ją na ziemię i wyrwali przycisk z ręki. Wykręcili ręce i założyli kajdanki. Collins stał za biurkiem biały jak ściana, machinalnie otrzepując marynarkę. Ręce mu drżały. Wyższy zapytał: „Jesteś sama?". „Sama" - odpowiedziała. „Na pewno?". „Tak". Natychmiast ewakuowano całą ambasadę. Policja otoczyła budynek. Na ulicy stanęły trzy transportery opancerzone. Rozpięto czerwone taśmy odgradzające ulicę od miasta. Radiowozy zajeżdżały przed ambasadę jeden po drugim. Nie dopuszczano ludzi, którzy zaczęli się gromadzić po drugiej stronie ulicy. Na sąsiednich ulicach wojsko wstrzymało ruch samochodów. Potem pod bramę podjechał samochód z brygadą antyterrorystyczną w kominiarkach, z automatyczną bronią gotową do strzału.

Po półgodzinie przyjechał Stach. Był roztrzęsiony.

- Co ty najlepszego wyprawiasz?

- A ty? Gdyby nie twoje świństwa, nie byłoby mnie tutaj.

- Ale robić takie rzeczy?

- Nie miałam wyjścia.

- Zawsze jest jakieś wyjście. Trzeba było do mnie zadzwonić.

- Chyba nie wiesz, co mówisz.

- Wiem. Powinnaś zadzwonić.

128

Zmrużyła oczy.

- Idź stąd.

- Wiesz, że chcą cię wywieźć z Polski? Chcą ekstradycji. I to szybkiej. Zrobiłaś to na ich terenie, więc mają prawo.

- Słyszysz, co do ciebie mówię? Idź stąd!

- Chciałbym ci pomóc, ale nie mogę nic zrobić.

- Ach, to po to przyszedłeś?

- Po co?

- Zeby mi to powiedzieć? Ze musisz mnie poświęcić. Dla dobra państwa. Dla dobra narodu. Dla dobra Polski. Jak Kreon Antygonę.

W drzwiach pojawił się ochroniarz z ambasady.

- Panie prezydencie, pan ambasador czeka. Dotknął jej ramienia. Strąciła jego dłoń.

- Idź stąd! I powiedz jej, że nie mam do niej żalu.

Odwrócił się i wyszedł. Ochroniarz pogroził jej palcem.

Spędziła noc w piwnicy. Spała na nadmuchiwanym materacu, zawinięta w wojskowy koc. Potem przyszli do niej jacyś urzędnicy. Wzięli odciski palców, jakby to miało jakiś sens. Dostała jeść. Umyła się nad zlewem. Znowu założyli jej kajdanki. Następnego dnia o coś wypytywali, ale nie odpowiadała na żadne pytania. Byli grzeczni, uprzejmi, pytali, czy jej czego nie potrzeba. Siedząc na materacu, rozmyślała o rozmowie ze Stachem. Dopiero po dłuższym czasie dotarło do niej, że zachowywał się dziwnie. Niby opiekuńczy, troskliwy, wzruszony, ale w głębi zupełnie spokojny i chłodny. Gdy tak o tym wszystkim rozmyślała, przyszło jej do głowy, że tamta sprawa z Agnieszką Leman to nie była żadna przejściowa sprawa, że on jest naprawdę zaangażowany, że to może być coś poważnego. Chociaż była przekonana, że ma tę sprawę Już z głowy, bardzo ją ta myśl zabolała. I że jeśli ona teraz zniknie z jego życia, właściwie będzie to dla niego wygodne. Kiedy o tym myślała, miała w sercu tylko brudną ciemność.

129

ti

i

Pyta pan, co wtedy robił Mięciu? Ze pojechał za nią niebieskim fordem, a potem zniknął w jakimś bezpiecznym kącie? Tak pan myśli? Nie, wcale nie zniknął. Mięciu pojechał za nią niebieskim fordem aż do samej Warszawy. Sądziła, że go zgubiła w dużym korku koło dworca, ale podjechał za nią pod samą ambasadę. Nie widziała go. Zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, koło restauracji, za mikrobusem piekarni. Zza szyby patrzył, jak wchodzi do ambasady. Wyjął wtedy komórkę. Przez chwilę wahał

się, patrząc na przysłonięte żelaznymi żaluzjami okna ambasady i strażnika z bronią

automatyczną na pasie. Zadzwonił do nich w chwili, gdy weszła do gabinetu Collinsa. Powiedział, że wie, co ona chce zrobić. Potem przekręcił kluczyk, wjechał

w przecznicę, minął dworzec i asfaltową szosą wrócił do domu. Po powrocie wyjął z bagażnika sznur, zawiązał na gałęzi drzewa i próbował odebrać sobie życie. W

ostatniej chwili odratowali go jego towarzysze, po których potem zaginął wszelki ślad. Jakby się rozwiali w powietrzu.

Dwa dni później został aresztowany na wschodniej granicy. Nie miał przy sobie broni. Gdy przesłuchiwano go w Biurze Ochrony Rządu, mówił, że chciał ją uchronić

przed najgorszym. Ze nie mógł postąpić inaczej. I może on, doktorze Burne, naprawdę tak właśnie myślał. Bo mnie się zdaje, że on się w niej trochę durzył. Mówiła mi, że chodził za nią jak pies. Taki duży pies z wielkimi łapami i głową

ogoloną do skóry. Ze jeśli od początku grał ochroniarza, to tylko po to, żeby byc blisko niej. I jeśli rzeczywiście tak było, to pewnie wolał, żeby ją aresztowali od razu, tam, w gabinecie Collinsa, zanim zdążyłaby zrobić jakieś głupstwo. On później, moi sędziowie, podczas przesłuchań w Biurze Ochrony Rządu, mówił, że „wypełniło się". Takie to dziwne słowa powtarzał parę razy, nawet gdy ; go nie pytano. Dziwny był z niego typ, prawda? Bo co właśo-1: wie mogły znaczyć takie słowa, doktorze Burne, w ustach takiego typa? Chciał, żeby stało się to, co się stało? Miał jak$ plan tajemny, którego trzymał się z żelazną konsekwencją, Ws

130

nie zawieść - jak powiedział - „kogoś, kto czeka"? Ale kto niby miał czekać? I na co?

Kto niby mógłby chcieć od niego takich rzeczy? Zeby przez komórkę powiedział

tamtym z ambasady, że wie, co ona chce zrobić? Ten ich Mistrz? Czuł na sobie niewidoczny promień spojrzenia, które prześwietlało go na wylot i dlatego musiał

zrobić to, co zrobił? Ujrzał na niebie linię, którą kreślimy między gwiazdami, gdy chcemy ustalić nasze położenie na Ziemi? Widział pan kiedy taką linię? Nie? To niech się pan nie martwi. Taką linię potrafią zobaczyć tylko wybrani. Cieniutką jak nić zieloną linię, która na mgnienie oka zapala się między gwiazdami parę chwil po zachodzie słońca na pustyni. Co pan i ja możemy wiedzieć o tym wszystkim? Co my możemy z tego wszystkiego zrozumieć, jeśli nawet on sam tylko plótł w kółko o kimś „czekającym w mroku". Był tylko -to powiedział wyraźnie ludziom z Agencji Bezpieczeństwa -spokojny, że zrobił to, co należało zrobić, chociaż - jak sam przyznawał - to była zdrada. Bo przecież to była zdrada, prawda, doktorze Burne?

A potem znaleziono Mięcia w pojedynczej celi wwiezieniu na Rakowieckiej. Dziwne to było samobójstwo. Strzelił sobie prosto w tył głowy, jak kiedyś ludzie z grupy Baader-Meinhof.

Kiedy któregoś dnia powiedziałem do niej, że są dowody na to, że ten ich Mistrz chciał wyłącznie pieniędzy, że to był zwyczajny, gotowy na wszystko szantażysta, współpracujący z rosyjską mafią, gwałtownie zaprzeczyła. „Nie mów tak! -krzyczała do mnie. - To nieprawda!". Bardzo się przy tym upierała, moi sędziowie. Taki miała jego obraz. Zakochana kobieta nie słucha żadnych argumentów Zakochana kobieta Jest, moi sędziowie, we władzy serca. A serce mówiło jej, że to °na jest podła, bo to ona zdradziła. Zamiast mu pomóc, wepchnęła go w cierpienie i śmierć. Nigdy nie widziałem większej miłości, moi sędziowie. Ona miała go wciąż przed oczami. 131

To dlatego była tak twarda. Ona miała serce skamieniałe z bólu po tym wszystkim. Pod wieczór wsadzono ją do mikrobusu z przyciemnionymi szybami i zawieziono na lotnisko. Nikt w Warszawie, poza ścisłym gronem funkcjonariuszy, nie wiedział, że to ona była w ambasadzie. Wóz obstawiały samochody z Biura Ochrony Rządu. Kiedy jechała na Okęcie, znowu wróciła gorączka. Wyprowadzana z samochodu, chwiała się na nogach. Na pasie startowym czekał na nią transportowy Hercules DC

18 z bazy w Heidelbergu, który miał międzylądowanie w Warszawie. Wystartowali kolo jedenastej. Lot trwał parę, a może paręnaście godzin. Zasnęła w fotelu. Straciła rachubę czasu.

Śniła jej się rozmowa z Mistrzem na placu Zwycięstwa. Szła do niego przez plac, a długi cień papieskiego krzyża sunął za nią po kamiennych płytach jak wąż pełznący po ziemi. Bała się tego cienia. Nie mogła przed nim uciec. Co chwila rozwidlonym językiem dosięgał jej stóp w czarnych lakierkach. Słońce, które świeciło wysoko nad Pałacem Kultury miało zimny, metaliczny blask, jakby było wypolerowaną monetą, którą ktoś zgubił w chmurach. Potem zobaczyła, jak płyty pokrywające plac nagle pękają i z dziury w ziemi wylatuje w niebo zielona jedwabna chustka, haftowana arabskimi znakami. Na jedwabiu były ślady krwi. Gdy chustka uniosła się nad miastem jak trzepoczący gołąb, słońce nagle pociemniało i w biały dzień na błękitnym niebie nad Warszawą pokazały się tysiące gwiazd. Gdy obudziła się z tego snu, miała wrażenie, że w sercu tkwi ostry kawałek szkła. Głuchy ból przenikał piersi, chociaż sen był piękny i wyraźnie ją wzmocnił. Potem samolot wylądował na małym lotnisku w górach. Poczuła na twarzy dotknięcie gorącego, suchego powietrza. Południowy wiatr wiał od strony morza. Założyli jej kaptur na głowę, żeby nic nie widziała. Wzięli pod pachy i gdzieś poprowadzili. Potykała się na ka mieniach. Kajdanki wpijały się w nadgarstki. Potem wieźli ja, gdzieś samochodem. Potem wsadzili do śmigłowca. Śmigło

132

wiec wystartował, poczuła kołysanie kabiny, świst śmigła wdzierał się w uszy, wibracja silnika wprawiała w dygotanie lecącą maszynę. Wylądowali po jakiejś

godzinie, wyprowadzili ją z kabiny, pod stopami poczuła beton, słyszała głosy ludzi, którzy ją otoczyli, ktoś wziął ją pod rękę, rozległ się zgrzyt powoli otwieranej żelaznej bramy, czyjeś kroki dudniły na żelaznych schodach, szła jakimiś

korytarzami, potem prowadzono ją w dół. Gdy ściągnięto kaptur z głowy, oślepiło ją

ostre światło żarówki, palącej się pod sufitem. Była w celi z zakratowanym oknem. Za oknem widać było czarne, rozgwieżdżone niebo. Poczuła się tak, jakby znów znalazła się w piwnicy drewnianego domu.

A ja? Pyta mnie pan, co ja wtedy, doktorze Burne, robiłem, kiedy ona uciekała z pałacu prezydenckiego, jechała pociągiem do małej miejscowości pod Warszawą i mieszkała w starym domu pod sosnami? Ma pan rację, to jest dość ważne pytanie, bo wiąże się ze sprawą. Więc co ja wtedy robiłem? Ach, nic nadzwyczajnego. Byłem po prostu tłumaczem wojskowym w bazie Johnstown. Na użytek dowództwa 509 pułku piechoty morskiej przekładałem na angielski materiały nadsyłane z Polski, Niemiec i Rosji. Zwykła, codzienna robota. Biurko, lampa, kartki, drukarka, laptop. Do pracy jeździłem białym fordem, w sobotę myłem własnoręcznie karoserię, w piątki jak wszyscy kosiłem kosiarką elektryczną trawnik przed gankiem i strzygłem żywopłoty, tak żeby żadna gałązka nie wystawała poza biały płot, który oddzielał moją posesję

od posesji sąsiadów. Jako podoficer US Army dostawałem niezłą pensję, rniałem własny dom, spłacałem kredyty dość regularnie, a wieczorami, popijając whisky z lodem, myślałem sobie: - Ot, popracuję jeszcze jakiś czas w bazie Johnstown, a potem wczesna emerytura wojskowa, wyjazdy na Hawaje, Europa, podróże z dobrym aparatem cyfrowym i kamerą video. Rzym, Paryż, Berlin, Londyn. Ja sobie w tamtych dniach spokojnie żyłem na przedmieściach Johnstown dziesięć mil od bazy piechoty morskiej i myślałem tylko o jednym - żebym ja mógł tak sobie 133

spokojnie żyć do końca życia. Czasami, rzecz jasna, spotykałem się z kobietami. Lubiłem sobie potańczyć, pośpiewać, po-żartować. Kto tego nie lubi? Seks ma swoje zalety. Kobiety potrzebne są mężczyźnie, to jasne, ale żeby wiązać się na dłużej? Taki już miałem charakter. Może byłem niezdolny do miłości, jak mi któraś kiedyś

powiedziała. Spałem z kobietami, ale któż nie śpi z kobietami? Doktorze Burne, ja byłem zwykłym żołnierzem amerykańskim polskiego pochodzenia, takim jakich wielu żyje w naszym kraju. Zrobiłem pewną karierę i nie chciałem za nic w świecie niczego, broń Boże, zmieniać w moim życiu, bo i po co. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Kiedy zaś samolot transportowy wiózł ją przez ciemności nocy w niewiadomym kierunku, ja byłem na urlopie w Stone River, gdzie zwykle przyjeżdżałem w lipcu czy sierpniu, by trochę odetchnąć od koszarowych klimatów bazy Johnstown. Mieszkałem w domu rodziców, kiedy pogoda była dobra, jeździłem terenowym samochodem ojca po okolicznych wzgórzach, o świcie łowiłem ryby w rzece, a w deszczowe popołudnia, gdy górskie drogi zmieniały się w potoki błota, chodziłem do kina „Atlantis", w którym na okrągło szły stare filmy z Hum-preyem Bogartem i Lauren Bacal. Nie miałem więc powodów do narzekań.

W niedzielne wieczory odwiedzał nas czasem Richard Ernst T, dziennikarz jednej z nowojorskich gazet, znajomy ojca z czasów młodości, który teraz mieszkał na Manhattanie, parę kroków od spalonych wież World Trade Center, a letnie miesiące lubił spędzać w Stone River, tym - jak mówił - mieście dobrych wspomnień, gdzie czas się zatrzymał, a kobiety nie wiedzą, co to starość. Przychodził zwykle koło szóstej, w swojej jasnej marynarce, z ładnie zawiązaną pod szyją perską apaszką, stawiał pod ścianą swoją mahoniową laskę z gałką z kości słoniowej, siadali z ojcem na werandzie w wiklinowych, lekko poskrzypujących fotelach, palili hawańskie cygara, których cierpka woń przypominała mi rodzinne przyjęcia z czasów dziecin-134

stwa, żartowali sobie z miejscowych polityków, ale pewnego wieczora ich rozmowa, zwykle kończąca się kieliszkiem dobrego wina, przybrała dziwny obrót. Dobrze pamiętam tamten wieczór, moi sędziowie. Richard Ernst T. tamtego wieczora zaczął

mówić dziwne rzeczy. Tak, doktorze Burne, to były naprawdę dziwne rzeczy. Stałem wtedy w ogrodzie pod werandą i z papierosem w palcach patrzyłem w słońce, które czerwoną łuną zachodziło nad miastem. Słyszałem każde słowo.

„Wiesz, George - mówił do mojego ojca Richard Ernst T, strząsając popiół

hawańskiego cygara do kamiennej popielniczki - dlaczego oni nas tak nienawidzą?

Dlaczego tak wściekłe atakują nasz świat? Bo uważają go za cywilizację Szatana. Oni mają głębokie przekonanie, że człowiek rodzi się po to, by walczyć ze Złem, więc naszym najświętszym obowiązkiem jest oddać życie w tej walce. Oni wierzą, że życie dostaliśmy od Boga tylko po to, by je oddać za coś, co jest od życia większe. Tak jak chrześcijańscy krzyżowcy byli przekonani, że Bóg ich stworzył po to, by oddali życie w walce z wrogami Chrystusa.

Widzisz, George, oni mają poczucie, że słuchają rozkazów Boga. A my, ludzie Zachodu, dawno już przestaliśmy mieć poczucie, że słuchamy rozkazów Boga. My z Bogiem negocjujemy. Nawet jeśli w Niego wierzymy, to wierzymy tak, żeby nam było z Nim wygodnie. Zrobiliśmy sobie z Boga «kolegę», «partnera» i

«sympatycznego opiekuna». Dlatego nie musimy Boga słuchać. My prowadzimy z Bogiem targi. Mówimy do Niego: «Jeśli będziesz nam stawiał zbyt duże wymagania, miej się na baczności, bo przestaniemy w Ciebie wierzyć». I z Dziesięciorga Przykazań wybieramy tylko te, które nam odpowiadają. Myślisz, że to przesada? To powiedz, jak myślisz, ilu dzisiaj katolików uważa, że człowiek ma prawo do rozwodu, chociaż Bóg ustami Kościoła rozwodów kategorycznie zabrana? Albo ilu używa regularnie prezerwatyw, chociaż Bóg i tego bezwzględnie zabrania? A Piekło?

No powiedz, ilu, twoim

135

zdaniem, katolików wierzy dzisiaj naprawdę w Piekło i w wieczną karę po śmierci?

Pięćdziesiąt? Trzydzieści? Dwadzieścia procent? Oni wierzą tylko w to, co im odpowiada, a nie w jakieś straszne rzeczy, od których nie można spać po nocy. My już nie potrafimy słuchać rozkazów Boga. My Boga chcemy mieć za partnera w negocjacjach. Ale jeśli język negocjacji z Bogiem - Richard Ernst T. poprawiał

ułożenie swojego ciała w poskrzypującym, wiklinowym fotelu - jeśli język negocjacji z Bogiem to jest właśnie język Szatana? My lubimy oświadczać z dumą: «Każdemu wolno wierzyć w swoją prawdę, bo nie ma żadnej jednej Prawdy, jest tylko wiele prawd*. Ale jeśli to właśnie jest język Szatana? Jeśli to naprawdę sam Bóg wysyła ich przeciwko nam, żeby nas ukarać za to, czym jesteśmy?

Ja wiem, George, my jesteśmy dumni z naszej cywilizacji. A równocześnie nienawidzimy naszej cywilizacji. Obok dumy Zachodu jest w nas wściekłość

Zachodu - i to jaka! Ileż w nas rozdrażnienia, furii, wrogości wobec samych siebie. Nam, ludziom Zachodu, już dawno przestał smakować «człowiek Zachodu». My niby jesteśmy dumni z siebie, a w gruncie rzeczy pogardzamy sobą i nienawidzimy siebie. I tę nienawiść do samych siebie przenosimy na obcych. To znaczy na tych, którzy nie uznają naszego świata. Cóż my z nimi nie wyprawiamy! Kusimy ich błyskotkami naszej technologii, poniżamy naszym poczuciem wyższości, rozdrażniamy swoją modą, prowokujemy swoją muzyką, rozjuszamy swoim stylem życia i seksualnymi zwyczajami. I czyż nie robimy tego wszystkiego po to, żeby im puściły nerwy?

A kiedy im już nerwy puszczają, kiedy oni - znieważeni, upokorzeni, doprowadzeni do ostateczności - już się na nas rzucają, to wtedy my się na nich mścimy za to, że nie potrafimy słuchać Boga na śmierć i życie, tak jak oni. I chcemy ich ucywilizować. A ucywilizować to znaczy w naszym języku na-, uczyć wszystkich ludzi swobodniejszego stosunku do Boga

136

i Prawdy. My, ludzie Zachodu, chcemy, by wszyscy ludzie na całym świecie w swoim stosunku do Boga i Prawdy byli tacy sami jak my. To właśnie nazywamy szerzeniem cywilizacji".

Kiedy Richard Ernst T. wychodził od nas koło jedenastej, kiedy wsiadał do swojego białego chevroleta z podnoszonym dachem, kiedy jego biały chevrolet znikał za rogiem ulicy, zostawiając w powietrzu przeźroczystą smugę zapachu dobrej benzyny Shella, mój ojciec wpadał w furię: „Ja bym tych wszystkich gryzipiórków z New Yorku, tych zafajdanych dziennikarzy, którzy wygadują niestworzone głupstwa, wysłał od razu na pierwszą linię frontu, to by od razu zmądrzeli! Co ten idiota wygaduje? Wrogowie naszej cywilizacji podkładają bomby, gdzie tylko mogą, zabijają niewinnych ludzi, kobiety i dzieci, a ten naszą cywilizację - cywilizację

wolności i tolerancji - nazywa cywilizacją Szatana! Tym gryzipiórkom przewróciło się w głowie! Te ich głupie gadki tylko odbierają naszemu społeczeństwu wiarę w siebie. Mieszają w głowach naszym żołnierzom, którzy narażają swoje życie w obronie naszego wolnego świata. Aten wyjeżdża z jakąś cywilizacją Szatana!

Dupek!".

I ja, doktorze Burne, słuchając tego, co wykrzykiwał mój ojciec, gdy biały chevrolet z podnoszonym dachem znikał za rogiem ulicy, zostawiając za sobą przeźroczystą

smugę zapachu dobrej benzyny Shella, musiałem przyznać, że ojciec miał rację. Richard Ernst T. plótł prawdziwe głupstwa. Nie rozumiał wielkości naszego świata. Nie rozumiał, jak cenne są wolność i tolerancja, na których stoi nasz świat, choć z pewnością miał rację, gdy wspominał o naszych błędach i niedociągnięciach. Nasz świat chcą zniszczyć ludzie, którzy nie znają ludzkich uczuć. Ich nieskończona podłość wyrasta z myśli zaciekłej 1 ciemnej. Oni naprawdę - o czym nie chce słyszeć

żaden zwariowany pacyfista - nożem ścinają głowy niewinnym zakładnikom, podkładają bomby w szkolnych autobusach, wysadzają w powietrze wagony metra, którymi zwykli, porządni

137

ludzie codziennie rano jadą do pracy. Sieją tylko zniszczenie, ból, rozpacz i śmierć. A ten Richard Ernst T. plótł jeszcze o jakiejś wierności Bogu! Chyba oszalał! Tych ludzi popycha do podłych czynów religia chora, obłąkańcza, pełna nienawiści. To nie jest prawdziwy islam. To nie jest prawdziwa Biblia. Prawdziwy islam i prawdziwa Biblia niosą pokój ludziom dobrej woli i całemu światu. Nasza cywilizacja jest najdoskonalszą cywilizacją w dziejach. Ludzkość jak dotąd nie wymyśliła niczego lepszego. Żadne brednie Richarda Ernsta T. tego nie zmienią. Bóg jest po naszej stronie.

Bóg nam dopomoże.

Bóg jest po stronie demokracji.

Bo demokracja jest zgodna z naturą. Z całym doskonałym ładem kosmosu, który został stworzony przez nieskończoną Mądrość i Miłość. Planety, zwierzęta, rośliny i cząstki elementarne żyją zgodnie z Dziesięciorgiem Przykazań, Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela oraz pierwszą poprawką do konstytucji. I powiedzmy wyraźnie: jeśli ktoś chce nam wmówić, że demokracja, w której żyjemy, jest tylko krótkim, trwającym zaledwie dwieście lat epizodem w historii ludzkości, jeśli ktoś twierdzi, że pojawiła się na naszej planecie tylko na moment, by potem zniknąć bez śladu, bo jest najzupełniej sprzeczna z głębokim porządkiem natury, to taki ktoś po prostu podkopuje fundamenty naszej cywilizacji, nawet gdy ma dobre intencje.

Tak jak z pewnością miał dobre intencje Richard Ernst T., gdy siedząc na naszej werandzie z hawańskim cygarem w palcach przekonywał ojca, że demokracja, którą

mamy szczęście się cieszyć, jest, niestety, tylko chwilowym wybrykiem natury, kolorową błyskotką, bańką mydlaną wolności w morzu twaf-; dych konieczności życia na Ziemi, opisywanych przez fizykę*, biologię i chemię, świecidełkiem tańczącym w ciemności*

138

kosmicznej nocy, w której musimy żyć i harować do upadłego, nie wiadomo zresztą

po co, skazani na takie życie przez tajemniczy - tu Richard Ernst T. strząsał niebieski popiół do kamiennej popielniczki - paskudnie bezwzględny los, który zresztą nie ma najmniejszego zamiaru liczyć się z naszymi sentymentalnymi bredniami o jakimś

złotym wieku.

A parę tygodni później, gdy wracając ze Stone River na Florydę, zatrzymałem się na dwa dni w New Yorku, by załatwić parę spraw w dowództwie VII Armii, w piątkowe popołudnie odwiedziłem Richarda Ernsta T. w jego mieszkaniu na Manhattanie. Z

przestronnego gabinetu na dwudziestym ósmym piętrze, którego duże okna w wiktoriańskim stylu wychodziły na północną stronę miasta, widać było ogromny lej po zburzonych wieżach World Trade Center i żółte dźwigi firmy Troyan & Miles pracujące przy odbudowie. Richard Ernst T. był bardzo uprzejmy, wypytywał mnie o ojca, częstował dobrym portorykańskim winem, które rozlał do kieliszków z weneckiego szkła, a potem gdyśmy już sobie pogadali o życiu w Stone River i mojej służbie w bazie Johnstown, zaproponował, byśmy - o ile, oczywiście, nie mam innych planów -pojechali wieczorem na Broadway do - jak to określił - „teatru eksperymentalnego", w którym w jakiejś sztuce współczesnej - podobno ciekawej - występuje paru jego znajomych aktorów. Mieliśmy się spotkać o szóstej przy stacji metra, by potem spacerem dojść na miejsce przez nowy pasaż McGoverna i skwer koło banku Alamo.

Trochę się spóźniłem, bo sprawy w dowództwie VII Armii zajęły mi więcej czasu, niż myślałem, więc nie zdążyłem zmielić munduru na ubranie cywilne. W teatrze zjawiłem się za P!?ć siódma. Czekająca na spektakl publiczność składała się głównie z kolorowo ubranych studentów Uniwersytetu Alber-ta Einsteina, na sali było też

trochę gejów, lesbijek i działaczy ekologicznych. Słowem: towarzystwo wyraźnie antyglobalistycz-ne. I w tym wszystkim ja w moim zielonym mundurze piecho-139

ty morskiej z kolorowymi baretkami odznaczeń na piersiach. Od razu gdy stanąłem w drzwiach, poczułem na sobie ironicz-ne spojrzenia. Ktoś nawet gwizdnął na palcach. Kiedy na minutę przed spektaklem Richard Ernst T. wszedł na salę, na mój widok tylko parsknął śmiechem. Najpierw chciał, żebyśmy się natychmiast wynieśli z teatru, ale potem przyjrzał mi się zmrużonymi oczami, w których zabłysły wesołe ogniki: „To może być nawet interesujące" i poprowadził mnie między rzędami czerwonych foteli na nasze miejsca w głębi sali.

Sala była nieduża, niezbyt czysta, pomalowana na czarno i duszna. Wentylatory wyraźnie szwankowały.

Usiedliśmy, rozległ się gong, zaczęło się przedstawienie. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Najpierw przez trzy albo cztery minuty na pustej scenie nie działo się nic. W sali panowała zupełna cisza. Pewnie chodziło o wywołanie „nastroju kulturalnej refleksji". Potem tę ciszę przerwało wycie paru kobiet, które wybiegły zza kulis na scenę i stanęły w świetle reflektorów twarzą do widowni. W rękach trzymały płócienne lalki umazane czerwoną farbą. „Zabili nasze dzieci! - krzyczały przeraźliwie kobiety, pokazując publiczności lalki, które zwisały im bezwładnie z rąk. - W dniu rozpoczęcia roku szkolnego weszli do szkoły i zaminowali salę gimnastyczną. A potem wysadzili nasze dzieci w powietrze!". Kobiety były ubrane w białe szaty greckich płaczek z czasów Eurypidesa. Ręce miały umazane na czerwono, jakby przed chwilą wyszły z rzeźni. A w głębi sceny rytmicznie dudniła złowróżbna muzyka, bębny, kotły, blaszane talerze. Słychać też

było zgrzytanie łańcuchów.

Potem kobiety zeszły ze sceny i znikły za kulisami. Zmieniono szybko dekoracje. Teraz scena przedstawiała wnętrze służbowego gabinetu w jakichś koszarach. Blaszany stół, dwa krzesła, lampa biurowa. Po jednej stronie stołu siedział gn*' by, duży i łysy „pułkownik Antonio", po drugiej chudy, młody i czarnowłosy „porucznik Ramirez". Mundury mieli urnowi

140

ne, białe, ze złoceniami, w stylu południowoamerykańskiej soldateski. W ciszy rozpoczęła się rozmowa. „A powiedz mi, Ramirez - zapytał pułkownik Antonio młodego porucznika - jak ty myślisz, dlaczego nasze służby nazywają się

specjalne?". Ramirez stanął na baczność i stuknął obcasami. „Dlatego, że mają

zadania specjalne". „Słusznie, Ramirez. Mądrze mówisz - pułkownik Antonio pogładził dłonią swoje rude bokobrody. - A powiedz mi, co to są zadania specjalne?".

„Ty, Antonio - z kąta wyszła na scenę gigantycznych rozmiarów gruba aktorka w czarnym skórzanym płaszczu, w czarnym męskim kapeluszu i czarnych okularach, z napisem na piersiach «Barbara Gonzalez Lu Bianca» - nie dręcz chłopaka. On zmęczony. Chce odpocząć przed podróżą". „Odpocznie, odpocznie, Barbaro Gonzalez. Ale teraz niech on odpowie, jak go starszy rangą pyta. No, Ramirez, co to są zadania specjalne?". „Zadania specjalne - odpowiedział Ramirez - to są takie zadania, których nikt oprócz nas nie potrafi wykonać". „Zuch - zamruczała z kąta Barbara Gonzalez Lu Bianca. -Mądrze mówi. A powiedz ty nam, Ramirez, czy na miano służb specjalnych zasługują takie służby specjalne, które nie potrafią umieścić

swoich ludzi w grupach terrorystów?". Ramirez zdecydowanie pokręcił głową.

„Takie służby specjalne, które nie potrafią umieścić swoich ludzi w grupach terrorystów, nie zasługują na miano służb specjalnych. Takie służby to są po prostu służby do bani". „Masz rację - pułkownik Antonio pokiwał głową. - Takie służby to są po prostu służby do bani. Dobrze to rozumiesz. A teraz powiedz mi, co powinni robić nasi ludzie, których my umieszczamy w grupach terrorystów? Po co oni tam są?". „Oni powinni zbierać informacje, nazwiska, pseudonimy, adresy i kontakty, żeby potem grupy terrorystów likwidować" - odpowiedział Ramirez. Ale Pułkownik Antonio na te słowa skrzywił się, jakby ugryzł kwaśne jabłko. „Nie tylko, nie tylko, Ramirez. Oni mają

141

zadania dużo ważniejsze. No, pomyśl jeszcze". „Już wiem -wykrzyknął Ramirez po chwili. - Oni działalność grup terrorystów powinni ukierunkowywać". „Bravo, Ramirez - zaklaskała w gigantyczne dłonie Barbara Gonzalez Lu Bianca i poczęstowała Ramireza kawiorem, który wyjęła ze srebrnego pudełka. - Bałaganu nie może być nigdzie. Bomby powinny wybuchać we właściwym miejscu i we właściwym czasie, dokładnie tam gdzie my sobie tego życzymy". „A teraz - pułkownik Antonio podniósł się z krzesła - szykuj się do drogi. W podróż daleką

pojedziesz. Do Boliwii".

Światło przygasło i nad sceną pojawił się napis „Boliwia". Po chwili zza kulis wyszli boliwijscy partyzanci z czarnymi brodami i usiedli przy ognisku. W rękach mieli kałaszniki zrobione ze srebrnej tektury. Wśród nich na wielkim głazie usiadł

Ramirez. Był ubrany w polowy mundur partyzanta. Miał na głowie beret z czerwoną

gwiazdą i wielką bombę przywiązaną do pasa. Nazywał się teraz „Che Guevara". Rozpoczęła się narada boliwijskich dowódców. Komendant polowy, brodaty brunet z islamską przepaską na włosach, zgłosił propozycję, by uderzyć na szpital, ale od razu go wyśmiano, że była już akcja na szpital w Budionowsku, gdzie wzięto jako zakładników wszystkich pacjentów, więc na nikim nie zrobi to żadnego wrażenia. Ktoś inny zaproponował, żeby porwać dwa albo trzy samoloty, ktoś inny, żeby wysadzić stację metra, ktoś inny, żeby podłożyć bombę pod dwa domy mieszkalne w stolicy, ale i te propozycje zostały wyśmiane.

Wtedy powstał „Che Guevara". Oczy mu błyszczały. Płomiennym głosem zaczął

mówić o cierpieniach boliwijskich dzieci, które zginęły z rąk żołnierzy wojsk rządowych podczas pacyfikacji regionów walczących o wolność. W oczach partyzantów pojawiły się łzy. Wzruszeni dowódcy polowi spod mundurów wyjęli fotografie dzieci i wymownym gestem pokazali je publiczności. 142

Wtedy „Che Guevara" powiedział, że należy zająć szkolę w dzień rozpoczęcia roku szkolnego. „Śmierć naszych dzieci, zamordowanych przez wojska rządowe, domaga się zemsty. Niech wrogowie poczują, co to znaczy bać się o najbliższych. Tak chce Allach!". Po tych słowach partyzanci zaczęli tańczyć wokół ogniska z kałasznikami w dłoniach. Potem rozległ się potężny wybuch i światło zgasło. Gdy zapaliło się

znowu, na pustej scenie stało dwóch aktorów w czarnych garniturach. Reflektory oświetliły ich różowym światłem. „Nie będziemy rozmawiać z mordercami dzieci - powiedział «President of Bolivia». - Świat dowiedział się nareszcie, kim są ci zbrodniarze". „President of USA" podszedł do niego i uścisnął mu dłoń. Kurtyna opadła. Publiczność zaczęła krzyczeć, bić brawo i gwizdać na palcach. Ludzie z pierwszych rzędów oglądali się w moją stronę. Znowu poczułem na sobie ironiczne spojrzenia.

Cała ta „sztuka" była naiwna, głupia i niesmaczna. Ci młodzi ludzie nie rozumieli niczego z tego, co dzieje się na świecie. Wstydziłem się, że jakaś część naszej młodzieży pozwala sobie na drwiny z rzeczy świętych, takich jak Ojczyzna, Służba, Obowiązek. Chciałem natychmiast opuścić teatr. Ale Richard Ernst T. bił brawo i kiwał głową z uznaniem.

„Jak ci się podobała sztuka, Nick? - zapytał, gdyśmy wyszli na ulicę. - Ci młodzi ludzie myślą naprawdę samodzielnie". Takie tam brednie gazetowych mądrali. Przecież bez służb specjalnych żadne społeczeństwo nie może istnieć. Od początku świata we wszystkich społeczeństwach były służby specjalne i te służby miały specjalne zadania. Cóż w tym dziwnego? Taki po prostu jest świat. I żadne głupie oszczerstwa tego nie zmienią. Ciekaw jestem zresztą, jak by się poczuł Richard Ernst T., gdyby nagle we wszystkich krajach świata znikły Wszystkie służby specjalne. Co on by wtedy zrobił? Miałby Portki pełne strachu.

143

Więc gdy któregoś dnia dostałem list od pułkownika Sheena, odetchnąłem z prawdziwą ulgą po tym wszystkim. Pamięta pan, doktorze Burne, pułkownika Sheena? Tak, nie myli się pan, to ten sam pułkownik Sheen, który prowadził dla nas szkolenia w bazie Johnstown. List był krótki, napisany własnoręcznie na urzędowym papierze z okrągłą urzędową pieczęcią. Pułkownik Sheen proponował mi, bym podjął

z nim współpracę. W jakiej sprawie? „Potrzebny nam tłumacz ze znajomością

polskiego, niemieckiego i rosyjskiego..." To było, doktorze Burne, prawdziwe wyróżnienie. Pracować pod rozkazami dawnego wykładowcy, którego zawsze się

ceniło i szanowało. Czy mogłem się wahać? Pod koniec czerwca odebrałem rozkaz lotu do „ośrodka szkoleniowego G17". Miałem wylecieć z bazy w Johnstown 12

lipca rano samolotem transportowym VII Armii. W jakim kierunku? Nawet nie szukałem „ośrodka szkoleniowego G17" na mapie. Doskonale wiedziałem, że takich

„ośrodków" nie ma na żadnych mapach. Lubiłem zresztą miejsca nieznane. Byłem ciekaw, jakie zadanie zechce mi powierzyć pułkownik Sheen. 12 lipca po długim locie czterosilnikowym Douglasem BC 235 wylądowałem na lotnisku w górach. Z lotniska przewieziono mnie samochodem z zasłoniętymi oknami do jakiejś gór» skiej miejscowości. Między górami widać było morze. W pierwszej chwili pomyślałem, że może trafiłem do Camp Delta w bazie Guantanamo na Kubie, której zabudowania parę razy widziałem w telewizji, ale równie dobrze mogłem znajdować" się gdzieś na Morzu Śródziemnym czy na Bliskim Wschodzie. Dolina otoczona paroma liniami zasieków. Miejsce dzikie i odludne. Podzwrotnikowa roślinność. Kamienista ziemia.

W środku kilka białych pawilonów z płaskimi, blaszanymi dachafflŁ Wieżyczki strażnicze na żelaznych słupach. Suchy piach. KurZŁ Słońce. Wyglądało to wszystko na jakiś ośrodek reedukacji dl* więźniów rokujących poprawę, podobny do tego, jaki zobaczył łem kiedyś podczas mojej służby w stanie Oregon. 144

Parę dni nie miałem nic do roboty. Włóczyłem się po skalistym terenie, ziewając i patrząc w słońce. W piątek w nocy obudził mnie warkot silnika. Z okna mojego pokoju zobaczyłem nadlatujący od strony gór helikopter z zapalonym reflektorem. Maszyna, po krótkim locie nad dachami pawilonów, wylądowała na małym betonowym lądowisku przed bramą. Podmuch wirującego śmigła wzbił chmurę

kurzu. Po chwili z oszklonej kabiny paru cywilów wyprowadziło kogoś w czarnym worku na głowie. Więzień miał ręce skute kajdankami. Był w pomarańczowym kombinezonie. Dopiero po dłuższej chwili spostrzegłem, że to kobieta.

„Czy ty wiesz, kogo my tutaj mamy? - powiedział do mnie nazajutrz przy śniadaniu w kantynie pułkownik Sheen. - To jest ekskluzywny klub dla osób z górnej półki. Możesz być dumny. Trafiłeś do najciekawszego miejsca na świecie. Czekają cię

niespodzianki".

Tak, doktorze Burne, miejsce, do którego trafiłem, to nie był żaden Camp Delta w bazie Guantanamo na Kubie, gdzie trzymane są same płotki. To było coś dużo ciekawszego. Pułkownik Sheen miał rację. Czekały mnie niespodzianki. Kiedy dwa dni później wyjrzałem przez okno na ogrodzony murem wewnętrzny dziedziniec pawilonu siódmego, zobaczyłem dwóch strażników, prowadzących jakiegoś

wysokiego człowieka w kajdankach. Był w podartej zakrwawionej koszuli, miał

zmienioną twarz, ale rozpoznałem go natychmiast. Nie miałem wątpliwości, doktorze Burne. To był on.

Aż mnie zmroziło. Przecież nigdy nie ogłoszono, że został schwytany. Ciągle tylko skąpe informacje, że ukrywa się gdzieś na pograniczu między Afganistanem i Pakistanem. „Trzymacie tutaj szefa Al Kaidy?" - zapytałem pułkownika Sheena wieczorem w kantynie. Spojrzał na mnie uważnie: „Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jeśli chcesz tu jeszcze trochę pomieszkać, trzymaj się z dala od spraw, które do ciebie nie należą". Zabrzmiało to trochę mocniej niż koleżeńska przestroga. 145

Pomyślałem wtedy, że ośrodek szkoleniowy G17, do którego pułkownik Sheen mnie ściągnął, to obóz filtracyjny dla więźniów, których zwieziono tutaj z całego świata po to, by oddzielić ziarna od plew. Taki szklany słój wypełniony po brzegi wielonarodowym robactwem, które zżera naszą cywilizację. Kolekcja jadowitych pająków. Nikt, rzecz jasna, nie potwierdził moich podejrzeń. Zresztą nikogo o nic nie pytałem. Wojskowych tłumaczy nie wtajemnicza się w prawdziwie ważne sprawy. Ale czułem, że on tam jest. Tak, czułem to przez skórę, doktorze Burne. „Niemożliwe

- mówiłem sobie. - Musiało mi się przywidzieć. To nie mógł być on. To musiał być

ktoś do niego podobny". - Ale czułem, że on tam jest. Ze siedzi tam, w którymś z tych białych pawilonów, zamknięty w osobnej celi z zasłoniętym oknem, do której dostęp mają tylko wybrani strażnicy. I nikt poza nimi nie wie, że on tam jest. Leżałem w nocy z otwartymi oczami w swoim pokoju na pierwszym piętrze siódmego pawilonu, patrzyłem na skrzydła wentylatora, które monotonnie obracały się pod sufitem i nie mogłem przestać o tym myśleć. Dotąd jak wszyscy byłem przekonany, że on przyczaił się gdzieś na pograniczu między Afganistanem i Pakistanem, że wciąż kieruje z ukrycia przeklętą Al Kaidą. A tu tymczasem oni już

go od dawna mają w garści i tylko trzymają na stosowną okazję. Pokażemy go w CNN dokładnie trzy dni przed wyborami prezydenckimi. Na deser. W świetle kamer. Z fajerwerkami".

Tak, doktorze Burne, kiedy tamtego dnia na pustym dziedzińcu pawilonu siódmego ujrzałem zakrwawionego człowieka w kajdankach, pomyślałem, że on im spadł z nieba. Dokładnie taki, jaki był. Arab z kreskówek dla dzieci. W tej swojej długiej szacie, z tą swoją długą brodą, w tym swoim turbanie-Bo niby po co oni mieliby go zabijać na tym przeklętym pustkowiu między Pakistanem i Afganistanem? Po co oni mieliby /

do diabła, to robić, doktorze Burne? On im był potrzi

146

żywy, działający, zagrażający światu, a nie jakiś porozrywany na strzępy zimny trup. Jak to się nazywa? Naprawdę chcecie wiedzieć, moi sędziowie, jak to się nazywa? Ja wam chętnie odpowiem. To się nazywa, „puszczanie dreszczy przerażenia". I ja wtedy, w środku tamtej nocy, leżąc z rękami pod głową na żelaznym łóżku, wpatrzony w skrzydła wentylatora monotonnie obracające się pod sufitem, pomyślałem sobie, że ludźmi nie da się rządzić bez puszczania dreszczy przerażenia. Ze każdy, kto rządzi, musi być specem od puszczania dreszczy przerażenia. Ze nie ma nic cenniejszego na tej Ziemi niż talent budowniczych architektury strachu. A jeśli jeszcze taki spec od puszczania dreszczy przerażenia ma dobrą kartę graficzną, to on może na swoim głupim laptopie zrobić kolorowy teledysk, na którym ludzie w czarnych maskach arabskim mieczem ścinają głowę niewinnego zakładnika. Oczywiście, ten zakładnik to będzie „wolontariusz z organizacji humanitarnych", który z narażeniem życia przewozi cenne lekarstwa dla sierocińca, a nie jakiś facet z wywiadu, który jeździ sobie po arabskich drogach jako łagodny szofer humanitarnej ciężarówki i w zupełnym spokoju ducha, spisuje nazwiska ludzi, których, jego zdaniem, należy zabić albo wsadzić do więzienia w pierwszej kolejności. A potem ten krótki teledysk, z rozpaczliwym krzykiem niewinnego mężczyzny, któremu bestie w czarnych maskach podrzynają gardło i arabskimi napisami, które złotą wężykowatą

linią wędrują z prawej strony na lewą, albo z lewej na prawą u dołu ekranu, ten krótki teledysk, lepszy nawet od sławnego Shreka, można wysłać Internetem prosto do telewizji Al Dżazira, żeby °na puściła go na cały świat. Boże drogi, takie to absurdalne myśli chodziły mi po głowie, gdy tak patrzyłem na skrzydła wentylatora, monotonnie obracające się nad moją głową pod betonowym sufitem. Ach, uWolnić się wreszcie od tych myśli. Rozpędzić je na cztery 147

wiatry. Odetchnąć. Ale nic z tego. Te myśli kąsały mnie jak sęp Prometeusza. A potem przesłuchiwaliśmy ją.

Kogo?

No, niech pan nie udaje.

Przecież pan doskonale wie.

Tę kobietę, którą przywieziono helikopterem.

Dobrze zapamiętałem rady pułkownika Sheena. Nigdy nie zapominajcie, kim jesteście i jakie są wasze zadania. Osoba przesłuchiwana jest dla was obiektem śledztwa, niczym więcej. Macie ją otworzyć, jak otwiera się sejf z biżuterią. Najlepiej, żeby było was dwóch. Jeden ma straszyć. Drugi ma być czuły. To osłabia czujność.

Jeden ma straszyć. Drugi ma być czuły. Mądre, po stokroć mądre rady, doktorze Burne. Rolę czułego pułkownik Sheen powierzył mnie. „Nick - mówił do mnie, gdyśmy w pokoju odpraw na pierwszym piętrze pawilonu siódmego omawiali strategię śledztwa - odwiedzaj ją w celi codziennie i rozmawiaj z nią. O czym? O

życiu, o kwiatach, o dupie Maryni. Ważne, żebyś z nią rozmawiał. Potrzymaliśmy ją

trochę w pojedynczej celi. Jakiś czas nikt się do niej nie odzywał. Teraz pragnie zwykłej, ludzkiej rozmowy. Twoją rzeczą jest zaspokoić to pragnienie. Ja będę ten surowy, zimny, odpychający. Ty będziesz ten uważny, czuły, wspomagający. Obiecuj jej, że wyjdzie na wolność już wkrótce. Mów, że pewnie znalazła się tutaj przez pomyłkę. Ze sprawa jest w toku i niedługo wszystko się wyjaśni. Pamiętaj, po każdej rozmowie ze mną ona będzie rozbita i przestraszona. Ty masz pojawiać się jako nadzieja i pomoc.

Znasz jej język, dlatego ściągnęliśmy cię tutaj. Twoje oczy powinny być pełne współczucia, ale serce masz mieć z lodu. Potrafisz to? Na szkoleniach w bazie Johnstown byłeś jednym z najzdolniejszych słuchaczy. Ale jeśli obudzi się w tobie współczucie prawdziwe, masz meldować natychmiast. Jesteśmy ko-¦> 148

legami na służbie. Ja starszym, ty młodszym. Musimy sobie ufać i pomagać". Tak, pułkowniku Sheen, byliśmy prawdziwymi kolegami na służbie. Mieliśmy to samo zadanie: otworzyć sejf z biżuterią.

Ale pan, pułkowniku Sheen, się spieszył. Pan nie miał innego wyjścia. Pan musiał się

śpieszyć. Ci z góry przysyłali prawdziwie denerwujące depesze. „Pułkowniku Sheen, jak tam śledztwo?". „Pułkowniku Sheen, generał Merton na wczorajszej naradzie wyższych dowódców poczuł się doprawdy fatalnie, gdy prezydent zagadnął go:

«Niepokoi mnie, generale Merton, że rezultaty śledztwa są tak niezadowalające. Czy może pan zrobić coś w tej sprawie?»".

Tak, oficer sztabu generalnego, który słyszy coś takiego z ust samego prezydenta, powinien mieć się na baczności. Ale czy prezydent na naradzie wyższych dowódców mógł nie wypowiedzieć tych słów do generała Mertona? Czy miał inne wyjście? A pan, pułkowniku Sheen, czy miał pan inne wyjście? Czy mógł pan sobie pozwolić na zwłokę? Dali panu zielone światło. Generał Merton specjalnym rozkazem zezwolił na

„stosowanie środków nadzwyczajnych w śledztwach o szczególnym znaczeniu". Bo przecież czy mógł nie zezwolić na stosowanie środków nadzwyczajnych? Ot tak sobie, po prostu zakazać stosowania środków nadzwyczajnych? W swojej depeszy sugerował, że przesłuchiwanych należy trochę „przycisnąć", bo tego wymaga sytuacja, stanowczo dodał jednak, że prawa więźniów, regulowane przez Konwencję

Genewską, muszą być bezwzględnie przestrzegane. Był więc czysty jak łza. Śledztwo powinno być szybkie i skuteczne, ale toczyć się zgodnie z prawem i regulaminem armii. Żadnych nadużyć. Tak, generał Merton był czysty jak łza, a od pana, pułkowniku Sheen, zażądano, żeby Pan był nie tylko czysty jak łza, lecz i skuteczny. Więc czy miał pan inne wyjście, pułkowniku Sheen? Prawdziwa łamigłówka. Być

równocześnie twardym i miękkim. Ciężkim i lekkim. Mokrym i suchym. Zimnym i gorącym. I dlatego rozdzielił pan

149

role. Bo być równocześnie skutecznym i czystym jak łza łatwo nie jest. Skuteczny miał być pan, ja miałem być ten szlachetny. Ja miałem ją - jak pan to ujął - rozmiękczać.

Ach, doktorze Burne. Ze ja panu chcę wmówić, że ci na górze myśleli tylko o swoich brudnych interesach, o których wniebogłosy krzyczą „niezależni dziennikarze"? Ze im chodziło tylko o władzę i pieniądze? Jeśli pan tak myśli, to jest pan naiwny jak dziecko. Naprawdę wyjścia nie mieli wszyscy. Nawet pacyfiści z New Yorku, Rzymu i Monachium, głośno wołający na ulicach: „No blood for oil!", nawet szlachetni członkowie Amnesty International z Grecji, Francji i Norwegii, potępiający dręczenie więźniów w śledztwie, też czekali na efekty, bo też się bali, że kiedy któregoś

słonecznego dnia po humanitarnej demonstracji wejdą do wagonu metra, bomba podłożona w koszu na śmieci rozerwie ich na strzępy. I pan, doktorze Burne, też

czekał na efekty, bo bał się pan dokładnie tak samo jak oni. Tak, pan, szlachetny doktor Burne ze szpitala wojskowego w Oak Road na Florydzie, szanowany psychiatra z dyplomem Harvardu, rozumny, spokojny i odpowiedzialny, nie chciał

nawet słyszeć o tym, że może nie być efektów.

Pan w imię humanizmu broni więźniów przed torturami w śledztwie, ale to właśnie pan żąda, by dostawy ropy do stacji benzynowej, w której pan tankuje swój samochód, były regularne jak w zegarku. Pan się lituje na widok nagiego więźnia rażonego prądem, ale to właśnie pan żąda, by w stacji benzynowej, w której pan tankuje swój samochód, benzyna była zawsze tania oraz dobrej jakości. Więc choć

pan jest całym sercem po stronie prawa wszystkich narodów do wolności i niepodległości, to właśnie pan chętnie zgadza się na to, by tę wolność i niepodległość

z lekka ograniczyć w tych krajach, które mają naftę i mogą nierozważnie zakręcić

kurek, z którego nafta płynie prosto do stacji benzynowej, gdzie pan tankuje. I właśnie dlatego pan - czuły, szlachetny, pan - wielbiciel Sprawiedliwości, Dobra i Prawdy, chętnie zgadza się na to, by te kraje

150

wziąć demokratycznie za pysk i z lekka przerobić na „częściowo suwerenne", a tych, co się buntują, trochę przycisnąć, bo tylko wtedy, gdy te kraje będą „częściowo suwerenne", pan będzie miał pewność, że benzyna w pana stacji benzynowej będzie dobra i tania, a jak benzyna jest dobra i tania, to tanie jest wszystko, to zaś oznacza pokój, dobrobyt, sprawiedliwość, demokrację i szczęście. Więc jednak, kochany doktorze Burne, zawsze mówimy coś, żeby nie powiedzieć

czegoś innego? I te olbrzymie obszary niewymówionego są równie realne jak to, co mówimy otwarcie? I pana słowa też składają się z tego niewymówionego, o którym chce pan zapomnieć?

Tak, generał Merton przestrzegał pułkownika Sheena: „Tylko, Gregory, pamiętaj, żebyś nie przesadził". Śledztwo powinno być zgodne z prawem i skuteczne. Chodziło nie tylko o bezpieczeństwo państwa. Chodziło także o bezpieczeństwo koncernu naftowego Maliburton, w którego radzie nadzorczej do niedawna zasiadał sekretarz obrony. Tak, ten sam sekretarz obrony.

I to było nasze zadanie - moje i pułkownika Sheena. Ustalić, kto nagrał na DVD

„materiały kompromitujące wyższych urzędników państwowych", skąd wzięły się

przecieki, jak to DVD trafiło w niepowołane ręce. Zawartość dysku była nieistotna. O

nią nie należało pytać. Pytać należało o to, kto, kiedy i dlaczego nagrał „materiały kompromitujące wyższych urzędników państwowych" i jakimi kanałami materiały te dostały się w ręce „grupy podejrzanej o powiązania ze światowym terroryzmem". General Merton zamierzał kandydować na gubernatora, a bez poparcia koncernu Maliburton szanse na nominację miał niewielkie. Koncern Maliburton zaś chciał przy okazji oczyścić swój personel z ludzi nielojalnych, którzy wbrew tajemnicy handlowej przekazali strategiczne informacje osobom niepowołanym, czym zagrozili bezpieczeństwu ekonomicznemu państwa, bo przecież kto z nas potrafi powie-151

dzieć, gdzie kończy się interes państwa, a zaczyna interes firmy, która stanowi filar gospodarki narodowej. Pana pomoc, pułkowniku Sheen, była niezbędna. Pan miał

znaleźć „haki na ludzi nielojalnych". Skompletować teczkę z pełnym dossier. Tę

teczkę generał Merton chciał położyć jeszcze przed wyborami na biurku w Waszyngtonie. Liczył się czas.

Więc spotykałem się z nią w celi 16 siódmego pawilonu. Miałem ją rozmiękczyć i otworzyć jak sejf z biżuterią. Po każdym przesłuchaniu z pana udziałem nie mogła dojść do siebie. Była roztrzęsiona. Nie mogła jeść. Nie mogła spać. Ja miałem ją

uspokajać i podtrzymywać na duchu. Dawać do zrozumienia, że potępiam „surowe metody śledztwa". W bezwzględnej machinie śledztwa miałem być promykiem światła, który rozjaśnia więzienne ciemności. I dobrze się wywiązywałem z tego zadania.

Coś się jednak zmieniło w chwili, gdy któregoś dnia powiedziała do mnie: „Znowu gra pan szlachetnego? Rzygać mi się chce, jak na pana patrzę". Nie wiem dlaczego, ale w tamtej chwili zaczęło mi zależeć, żeby tak nie myślała. „Porozmawiam z pułkownikiem Sheenem, żeby zachowywał się wobec pani inaczej, ale sama pani rozumie, że mogę niewiele. Jestem tylko wojskowym tłumaczem...". Znów byłem ten szlachetny, wspomagający, dobry, ale w moim głosie musiało być coś jeszcze, bo popatrzyła na mnie uważniej: „Może być pan spokojny, niczego im o panu nie powiem". Spostrzegła, że coś się we mnie zaczęło kruszyć? Pułkownik Sheen nie upierał się. „Skoro myślisz, Nick, że to przyśpieszy śledztwo, nie będziemy jej na razie trzymać w celi bez światła. Zgoda, niech wraca na słońce. To wzmocni twoją

pozycję. Będzie ci bardziej ufać". Bo trzymali ją w celi bez światła. Żeby skruszała. Ale kiedy wróciła na słońce, znów powitała mnie ironicznym uśmieszkiem. „Myśli pan, że nie wiem, w co wy tu gracie? Jesteś szczurem, który wyjada resztki". Było to obraźliwe, poczułem się trochę dotknięty, może dlatego nie powtórzyłem tych słów pułkowniko-152

wi Sheenowi. Tak, moi sędziowie, przyznaję, po raz pierwszy złamałem regulamin służby. Zataiłem przed moim przełożonym szczegół być może istotny dla - jak mówił

pułkownik Sheen - psychologicznego obrazu śledztwa.

To mnie ustawiało po niedobrej stronie. Mieliśmy z nią małą, wspólną tajemnicę, która oddzielała nas od pułkownika Sheena. Wiedziałem, że takich rzeczy robić mi nie wolno.

Każdego dnia czekały mnie ciężkie próby. Rano byłem tłumaczem pułkownika Sheena. Widziałem, co z nią robił. Wchodził do celi w koszuli z zawiniętymi rękawami - potężny, bykowaty, na mocnych nogach. Jego metodą był krzyk i walenie pięścią w stół.

Rozmowy ze mną miały dać jej chwilę wytchnienia. W końcu należały się jej pewne względy. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem jej od razu, że sprawa jest w toku i ona już niedługo najpewniej wróci do swojego kraju, wszystko tylko zależy od tego, jak się będzie zachowywać w śledztwie. Jest tyle ważnych spraw do wyjaśnienia. Walka z terroryzmem objęła cały świat. Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam. Nie można stać z boku, gdy chodzi o życie kobiet i dzieci. Trzeba się

wyraźnie zdeklarować. Powinna to zrozumieć. Ja tu jestem tylko po to, by jej pomóc. Wzruszyła ramionami. „Ma mnie pan za głupią?". Ale pułkownik Sheen zachęcał

mnie: „Nie przejmuj się, Nick. Idź tą drogą dalej. Powtarzaj jej bez przerwy, że wszystko się wyjaśni, jeśli tylko podejmie z nami współpracę. Połową duszy nie będzie w to wierzyć, ale drugą połową uwierzy. Zobaczysz". Mówiłem jej, że powinna przerwać milczenie, bo tylko pogarsza swoją sytuację. Ale nie naciskałem. Dałem jej kartkę i ołówek. Poprosiłem, żeby napisała dokładny życiorys. Być może znajdą się okoliczności łagodzące.

I sam zacząłem mówić. Ale ona zacięła się w milczeniu. „Wie pani, że moja rodzina - powiedziałem któregoś dnia -Pochodzi z jakiejś miejscowości pod Kielcami?

Zupełnie tak )ak pani". I opowiedziałem jej o babce Leokadii, która w roku 153

1924 przybyła do New Yorku z mężem Marianem, ślusarzem z Warszawy, jak parę

milionów polskich emigrantów, którzy porzucili swój kraj, by szukać szczęścia po drugiej stronie oceanu. Więc byliśmy jakby krajanami. „Dobrze, Nick, trzymaj się

tego - mówił pułkownik Sheen, gdyśmy w kantynie wymieniali uwagi na temat przebiegu śledztwa. - Jesteś teraz w jej oczach mniej obcy niż my. Masz polskie pochodzenie. To ci daje większe szanse. Ale pamiętaj, o co nam chodzi naprawdę. Dwie sprawy. Ta grupa działająca pod Warszawą. Ich kontakty. Linie przerzutu. Pieniądze. Łączność. I skąd wzięli ten dysk na Fisherwooda. Po drugie, pałac prezydencki na Burakowskim Przedmieściu. Układy personalne. Zależności finansowe. Kontakty z Rosją. To równie ważne. Sojusznik sojusznikiem, a przy okazji przyjrzymy się otoczeniu prezydenta Polski". Tak, doktorze Burne, tak moi sędziowie, pułkownik Sheen czuwał nade mną jak ojciec. Raporty składałem mu codziennie. „Szykuje ci się awans, Nick - zachęcał

mnie do wytężonej pracy, stukając uniesioną w palcach szklanką whisky o moją

szklankę. - I co tam teraz mamy na warsztacie z naszą piękną pacjentką?". „Co mamy, pułkowniku Sheen na warsztacie? Mamy właśnie na warsztacie życiorys".

„Napisała?". „Nie chce pisać". „Poczekaj Nick, zobaczysz, napisze". Ale któregoś dnia ona nagle zaczęła mówić. O najważniejszym jednak milczała. I już

nie była spokojna. Krzyczała, groziła, obrażała mnie i ciągle zmieniała wersje. Kiedy grałem szlachetnego, wybuchała złym śmiechem. „No i co, szlachetny palancie, co chcesz jeszcze wiedzieć? Ja ci powiem wszystko, a może nawet więcej". Oczy jej błyszczały. Spierzchnięte usta. Zaciśnięte pięści. Siedzieliśmy w jednej celi. Ja naprzeciwko niej. Ona naprzeciwko mnie. O dwa kroki. Na dwóch żelaznych krzesłach.

Któregoś dnia powiedziała do mnie: „Nick". Pułkownik Sheen wiele razy przestrzegał nas na szkoleniach, byśmy zachowywali „dystans między przesłuchującym a przesłuchiwa-154

nym". Na jej niewłaściwe zachowanie powinienem zareagować natychmiast, ale nie zrobiłem tego. Nawet poczułem pewien rodzaj satysfakcji. Tak jakby to ona sama zburzyła jakąś barierę między nami. Przyznaję, moi sędziowie, było to sprzeczne z regulaminem. W końcu nie powinienem zapominać, kim jestem i po co tu jestem. Oczywiście, ani razu nie zwróciłem się do niej po imieniu. To tylko ona zwracała się

do mnie tak, jakby miała za nic mój stopień wojskowy. Ale pułkownik Sheen był

innego zdania: „W porządku, Nick. Mówi ci po imieniu? Nie ma sprawy. Pracuj tak dalej. To znak, że zdobyłeś jej zaufanie". Więc rozmawiałem z nią. O czym?

Najpierw o tej jej Polsce. „O Polsce? Dobrze, Nick - mówił pułkownik Sheen, gdyśmy się spotykali wieczorami w kantynie - rozmawiaj z nią

0 Polsce. Tęsknota za krajem osłabia. To dobry znak". Więc rozmawialiśmy o Polsce. Była czujna. Uważała na każde słowo. Drwiła ze mnie, gdy czegoś o Polsce nie wiedziałem.

Tak, nie myli się pan, doktorze Burne, stało się to, co najgorsze. Tak, nie myli się pan, nie wolno mi było tego ukrywać przed przełożonymi. Tak, zakochałem się w kobiecie, którą przesłuchiwałem.

Rano pojawiałem się w jej celi u boku pułkownika Sheena. Widziałem, co z nią

robili. Odpowiadała na pytania obraźli-wie. Potem krzyczała, że ma nas gdzieś. Dopiero wieczory były nasze. Przychodziłem koło ósmej. Czasem z gazetami i czekoladą. Kręciła z politowaniem głową, widząc moje „żałosne usiłowania", ale raz czy dwa razy odłamała kawałek tabliczki. A potem, któregoś dnia, zaczęła mówić o starym domu pod Warszawą. O ucieczce z pałacu, tłumach i uzdrowieniach. 1 o człowieku, którego nazywała Mistrzem. Ale robiła to dziwnie. Tak jakby chciała mnie tą opowieścią zranić. Chwilami czułem się dotknięty. W kantynie powtarzałem wszystko pułkownikowi Sheenowi. No, może niezupełnie wszystko. „Ma tego Mistrza za jakiegoś cudotwórcę czy kogoś w tym rodzaju.

155

Jest egzaltowana na jego punkcie". „Nie wierz jej, Nick -pułkownik Sheen rozlewa!

whisky do szklanek. - To wszystko głupstwa. Ważne jest tylko jedno: co ona wie o tym DVD. To nawet ważniejsze niż skąd wzięła materiały wybuchowe". „Nic nie mówi o tym DVD". „To naprowadź ją. Trzeba to z niej wyciągnąć". Siedziałem z nią w celi godzinami. Czasem nawet żartowała. Była coraz bardziej zmęczona. Pułkownik Sheen znalazł na nią sposób. Lubił mówić długo i rozwlekle o tym, co ten jej prezydencki mąż wyprawiał ze stażystką na tylnym siedzeniu toyoty. Nie szczędził szczegółów Miał nawet brukową gazetę, z wielkim zdjęciem na okładce, którą tamtego dnia pokojówka wsunęła pod drzwi w pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Przysłali mu to z Polski. Miał też film na dysku, ze zdjęciami wnętrza toyoty, ten sam film, który zobaczyła na ekranie telewizora na dworcu w Warszawie. Gdy pokazywał jej to na laptopie, odwracała głowę. Takie „psychologiczne rozkruszanie", dające podobno dobre rezultaty, jeśli trwa dostatecznie długo. Chciał

ją przekonać, że została sama, że nie może liczyć na żadną pomoc, że ta jej Polska porzuciła ją - oczywiście z bólem serca - ze względu na „interes narodowy", bo

„władzom polskim" bardziej zależało na dobrych stosunkach ze „strategicznym partnerem" niż na „nieodpowiedzialnej" kobiecie, która, nie bacząc na swoją wysoką

pozycję społeczną, zadała się z ludźmi stanowiącymi „zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego", w ten sposób wystawiając na szwank autorytet głowy państwa. Tamtego dnia wyglądała na pogodzoną z losem. Siedziała przede mną senna, słaniająca się na krześle ze zmęczenia. Była w pomarańczowym kombinezonie więziennym. I nagle uderzyła mnie w twarz. W policzek i usta. „Uderzyła cię, Nick?

-pułkownik Sheen kręcił głową. - A wiesz, to dobrze. Ma kryzys". Nie mylił się. Następnego dnia powitała mnie wyzwiskami. Krzyczała, że doskonale wie, że nigdy stąd nie wyjdzie. P°

156

prostu będzie tu siedzieć do usranej śmierci tak jak ci więźniowie w Guantanamo. Bez żadnego sądu, bez żadnego procesu, bez żadnego wyroku. Po prostu do usranej śmierci. „Myślicie, że nie wiem, o co wam chodzi? Chcecie wyciszyć sprawę

Fisherwooda, co? Ale o Mistrzu - krzyczała, zaciskając pięści - nie dowiecie się ode mnie niczego!". Gdy w grę wchodzi miłość, kobiety bywają twarde. Mój błąd polegał

na tym, że przysunąłem krzesło zbyt blisko.

To uderzenie najpierw zdziwiło mnie. Policzek piekł. Trochę krwi w ustach, bo uderzyła krawędzią kajdanek. Ale kiedy chwilę potem wybuchła płaczem, coś się we mnie rozsypało. Tak, moi sędziowie, cały chłód profesjonalnej obojętności tłumacza wojskowego, biorącego udział w długim i męczącym śledztwie, obojętności, nad którą przez tyle dni pracowałem, w jednej chwili prysnął. Jakaś niewidzialna przegroda, która mnie od niej oddzielała, pękła. Aż się przeraziłem. Przed chwilą

była „obiektem śledztwa", teraz doznałem dziwnego wrażenia, że czuję ciepło jej ciała. Jakbym się obudził z ciężkiego snu. Nagle zdałem sobie sprawę, że siedzę w więziennej celi sam na sam z kobietą. Ze mogę ją dotknąć. Popchnąć. Przewrócić. Kopnąć. Bić. Zaczęła mówić, ale to, co mówiła, było agresywne i pełne jadu. Krzyczała, że jak „ostatnie bydlę" biorę udział w „wielkim świństwie, od którego chce się jej rzygać". Ze „kryję drani", którzy gwiżdżą na wszystko, bo chcą władzy i pieniędzy. I że ona nigdy nie zdradzi Mistrza. „Krzyczała? - pułkownik Sheen nie wyglądał na zdziwionego. - Naprawdę krzyczała? To znaczy, że puściły jej nerwy. Trzeba ją teraz przycisnąć". Słysząc te słowa, poczułem w sercu chłód „Co chce pan zrobić?" - zapytałem, siląc się na spokój. Ale pułkownik Sheen nawet na rnnie nie spojrzał, tylko na przyciskach telefonicznej słuchawki wystukał numer komórki sierżanta Orteza „Ortez, musimy zaostrzyć śledztwo. Ma za dobre warunki w celi". 157

Tak, doktorze Burne, pułkownik Sheen doszedł do wniosku, że ona ma za dobre warunki w celi. Kazał więc ją przenieść do celi pod ziemią. Światło gołej żarówki paliło się dzień i noc. Nie było okna. Betonowe mury, zimna posadzka, brudny zlew. Kiedy tam wchodziłem, odwracała się do ściany. Miała twarz poszarzałą ze zmęczenia. Głowa ogolona do skóry. Skulona, leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Pięści wciśnięte pod pachy. „Zrobię wszystko, by panią stąd wyciągnąć" - powiedziałem, kiedy zobaczyłem ją w takim stanie. Nawet się nie odwróciła. Była przekonana, że znowu gram szlachetnego. Ale ja, doktorze Burne, w tamtej chwili nie grałem nikogo. Ja w tamtej chwili nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Chciałem znów wrócić do rozmów, ale uparcie milczała. Więc siedziałem w jej celi na krześle obok żelaznego łóżka i sam mówiłem. O czym? O dzieciństwie, o mieście, w którym się urodziłem, o rzece, o wzgórzach nad Stone River, które robią się

zupełnie czerwone o zmierzchu, kiedy słońce schodzi nad równinę Prescott. Doprawdy nie wiedziałem, o czym mówić, bo gdybym miał mówić prawdę, musiałbym mówić o tym, co wtedy czułem. „Przestań wreszcie pieprzyć! - zrywała się krzycząc. - Wynoś się stąd! Ile ci płacą za to, żebyś mnie tak dręczył?". Zacząłem dostrzegać kolor jej oczu, to, jak dotyka ucha palcami. Któregoś dnia aż się

przeraziłem, że patrzę na nią jak na kobietę. Chwilami traciłem poczucie rzeczywistości. Chociaż fatalnie zmęczona, wciąż była piękna. Leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, a ja mówiłem do niej. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo rodzinne wspomnienia, które snułem w jej obecności, osłabiają mnie, zamiast wzmacniać. Nie słuchała mnie. Twarz ukrywała w dłoniach. A ja powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, w co brnę. W jakiejś chwili uświadomiłem sobie, że nasze role odwróciły się. To nie ja przesłuchiwałem ją, lecz ona mnie. „Mów, Nick, nie zrażaj się tym, co ona robi - zachęcał ranie pułkownik Sheen. - Powoli odbudujesz zaufanie. To tylko kwestia czasu".

158

W nocy nie mogłem zasnąć. Wciąż widziałem jej nadgarstki obtarte kajdankami do krwi. Zmrużone ironicznie oczy. Spierzchnięte usta. Błękitne żyłki na skroniach. Ogoloną głowę o sinawym odcieniu. Gdybym, moi sędziowie, powiedział

pułkownikowi Sheenowi, co się ze mną działo, pewnie by mnie od razu odsunął od śledztwa. Ale ja brnąłem w tajemnicę. W ciemność ostrożnych gestów. W bolesne nasłuchiwanie serca. Przemilczając przed pułkownikiem Sheenem prawdę, stawałem się jej wspólnikiem. Przechodziłem na jej stronę. Któregoś dnia po przebudzeniu ogarnął mnie strach, że jeśli nie będę się lepiej maskować, oni odsuną mnie od śledztwa i nie zobaczę jej już nigdy. Podczas przesłuchań z udziałem pułkownika Sheena stwarzałem pozory zupełnej obojętności, chociaż ręce mi drżały, aż w jakiejś

chwili kartkę z notatkami musiałem odłożyć na stół. „Mówi?" - pytał pułkownik Sheen wieczorem w kantynie. „Myślę, że będzie mówić" - odpowiadałem, chociaż

wiedziałem, że o najważniejszym nie będzie mówić. „Bo widzisz, Nick - pułkownik Sheen nerwowo zapalał papierosa - my już nie mamy czasu. Nam czas już się

skończył. Mijają godziny i nic. Musimy zaostrzyć śledztwo". Prawdziwe uderzenie miało więc dopiero nastąpić. W poniedziałek pułkownik Sheen zmusił ją do obejrzenia nagrań filmowych, które - jak powiedział - nadesłano właśnie z Polski. Były to fragmenty kolejnych wydań dziennika telewizyjnego. Najpierw puścił jej materiał filmowy, który został nadany w głównym wydaniu dziennika następnego dnia po jej aresztowaniu. Spiker, którego twarz pojawiła się na ekranie laptopa, spokojnym głosem odczytał komunikat rzecznika prasowego rządu:

„Wczoraj w godzinach wieczornych małżonka prezydenta udała się do Szwajcarii na leczenie w jednej z klinik pod Genewą". Równocześnie na ekranie pokazały się

zdjęcia filmowe z jej „pobytu" nad Jeziorem Genewskim. Zobaczyła siebie. Pełna zadumy, w białej sukni z koronkami,

159

w białym kapeluszu, z białą parasolką w dłoni, szła wśród czarnych cyprysów w stronę białej wilii stojącej na tle ośnieżonych Alp.

Następne zdjęcia wyemitowano w dzienniku dwa tygodnie po jej „wyjeździe" z Polski. Na ekranie ujrzała płonące rządowe volvo, w którego katastrofie - jak poinformował ten sam spiker dziennika telewizyjnego - na autostradzie w pobliżu alpejskiej miejscowości Friedmanstahl zginęła „małżonka prezydenta Rzeczypospolitej, powracająca właśnie z Genewy do kraju". Zwęglony wrak zmiażdżonego w zderzeniu czołowym samochodu znikał w kłębach ognia i czarnego dymu.

Potem na ekranie ujrzała własny pogrzeb na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Pogrzeb był uroczysty, z udziałem prezydenta w żałobnym garniturze, z honorami wojskowymi i wieńcami od urzędów państwowych. Mszę żałobną w intencji „tragicznie zmarłej", na którą - jak mówił spiker dziennika - przybyły setki tysięcy mieszkańców Warszawy oraz liczne delegacje z kraju i zagranicy, odprawił w katedrze warszawskiej sam prymas Polski. Kamera, filmująca to wydarzenie, pokazała w zbliżeniu stojącą na katafalku dębową trumnę z tabliczką, na której figurowało jej imię i nazwisko. Przy katafalku stało sześciu żołnierzy z Brygady Podhalańskiej w kapelusikach z piórkiem i amerykańskimi karabinami na ramieniu. Nie mogła się pozbierać. To wszystko wyglądało jak jakiś koszmarny sen. Z tego, co zobaczyła na ekranie laptopa, wynikało, że przestała istnieć dla świata. Więc teraz będzie siedzieć tu, w tym więzieniu, aż do śmierci, bez imienia i nazwiska, jako anonimowy więzień numer 1989? Porzucona przez polskie państwo w imię „racji stanu" i „interesu narodowego"? Bez żadnej pomocy? Zapomniana przez wszystkich? I nawet tu, w tym więzieniu, nikt nigdy się nie dowie, kim jest kobieta z numerem 1989 na więziennym kombinezonie, z wyjątkiem paru tych 160

drani, którzy dręczą ją pytaniami podczas niekończących się przesłuchań?

Ale pułkownik Sheen nie dał jej czasu na próżne rozmyślania. Zmienił dysk w laptopie i nacisnął klawisz. W chwilę potem na ekranie ujrzała rzecznika prasowego kancelarii prezydenta, który poinformował telewidzów, że po okresie żałoby prezydent Polski zamierza powtórnie wstąpić w związek małżeński. Datę ślubu wyznaczono na 15 listopada.

Początkowo uroczystość miała mieć skromną oprawę i ściśle prywatny charakter. Po kilku dniach decyzję jednak zmieniono. Uroczystość prezydenckich zaślubin miała się odbyć w pałacu na Krakowskim Przedmieściu z udziałem korpusu dyplomatycznego i przedstawicieli polskiego rządu. Warszawa huczała od plotek. Telewizyjni dziennikarze w programach informacyjnych pokazywali telewidzom okładki kolorowych magazynów ze zdjęciem Agnieszki Leman - ona też natychmiast pomyślała o „stażystce". Prasa brukowa donosiła, że prezydent - co wywołało falę

nieprzychylnych komentarzy w gazetach narodowo-katolickich - dość pośpiesznie przeszedł na wyznanie augsbursko-ewangelickie. Ślubu w dniu 15 listopada miał mu udzielić pastor Joachim Gundelsheim ze zboru warszawskiego. Przypomniano, że podobnie postąpił niegdyś marszałek Polski, Józef Piłsudski, który także zmienił

wyznanie, by umożliwić sobie zawarcie związku małżeńskiego. Gdy pułkownik Sheen znów zmienił dysk w laptopie, mogła teraz sobie obejrzeć

reportaż z uroczystości ślubnej.

Musiała przyznać, że uroczystość była fotogeniczna.

Obrazy były pełne barw, ruchu i świateł.

Oto 15 listopada w godzinach popołudniowych przed pałac prezydencki na Krakowskim Przedmieściu zaczęły zajeżdżać limuzyny korpusu dyplomatycznego, auta rządowe i samochody polskich parlamentarzystów. Wielka sala balowa na pierwszym piętrze wypełniła się po brzegi. O godzinie 13.20 w drzwiach ukazał się

prezydent Polski w białym garniturze

161

z czerwonym goździkiem w klapie. Wszedł do sali szybkim krokiem w towarzystwie kilku funkcjonariuszy ochrony. W ciszy, która zapadła po wejściu głowy państwa, głos zabrał pastor Gundelsheim, który w krótkiej, lecz wzruszającej mowie, wygłoszonej w nieco patetycznym stylu, użył zastanawiających określeń w rodzaju

„nowy etap w życiu duchowym narodu", „naturalne przemiany obyczaju", po czym zwrócił się do zaproszonych gości z apelem o wspaniałomyślność, wskazując przy tym na rolę takich chrześcijańskich wartości moralnych, jak tolerancja, miłość

bliźniego i poszanowanie cudzej odmienności, w wielkim dziele budowy nowej Europy. Potem podszedł do prezydenta i jego prawą rękę związał białym jedwabnym sznurem z prawą ręką jednego z młodych ochroniarzy.

Rozpoznała natychmiast: to był... Zygmunt Leman.

Zacisnęła pięści do bólu.

Tymczasem na ekranie przesuwały się kolejne obrazy pełne barw, ruchu i świateł. Część posłów polskiego parlamentu z okrzykami „Hańba! Hańba!" natychmiast opuściła salę pałacu prezydenckiego. Podobnie zachowali się ambasadorzy z krajów arabskich i krajów Trzeciego Świata. Ale reszta gości -w tym znani baronowie naftowi, telekomunikacyjni i energetyczni - w gwarze rozmów i okrzyków otoczyła prezydenta i Zygmunta Lemana, życząc „szczęśliwej parze" wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Rozległy się dźwięki marsza Mendelssohna. Wzniesiono toasty.

Poczuła się upokorzona i znieważona. A przecież - jak sobie potem mówiła - podobne

„śluby partnerskie", które zawierano uroczyście w krajach zachodniej Europy i w Stanach Zjednoczonych, widziała już parę razy w Real TV Więc właściwie w tym, co zobaczyła na ekranie laptopa, nie było niczego nadzwyczajnego. Taki jest po prostu współczesny świat. Zresztą przypomniała sobie, że „walkę o prawa mniejszości seksualnych" sama własnoręcznie wpisała do statutu fundacji „Serce bez granic". Zgoda, ślub w pałacu prezydenckim na

162

Krakowskim Przedmieściu był z pewnością wydarzeniem szokującym, po raz pierwszy w dziejach świata głowa państwa zawarła „związek partnerski" i stało się to właśnie w Polsce, ale w końcu może na całą sprawę należało spojrzeć z otwartą

głową, bez uprzedzeń typowych dla mentalności środkowoeuropejskiej. Bo cóż się

niby takiego stało? Po prostu dwaj mężczyźni pokochali się i postanowili zalegalizować swoje uczucia, jak wiele razy już robili to mężczyźni w Europie i w Ameryce, na przykład mer Paryża, Francois Rene Gude-lock, ze swoim partnerem, młodym Hiszpanem, Jose Luisem Martinezem, o czym pisały gazety na całym świecie. To są dzisiaj zwyczajne sprawy. Przecież cała nasza cywilizacja idzie w tę

stronę.

Ale potem rzuciła się jak oparzona: „Myślicie, że dam się nabrać?! Takie wredne obrazki umie zrobić byle programista na byle komputerze!". Sheen przysunął ją do ekranu. „No, jak ci się podoba twój były mąż? No, popatrz sobie! Naciesz się!". Gdy wieczorem spotkaliśmy się w kantynie, nazwał to „rozmiękczaniem medialnym epoki wirtualnej". „To nawet lepsze od bicia. Widziałeś, jak się zwijała? Niech sobie popatrzy, to może wreszcie puści farbę!".

Czułem tylko bezsilną nienawiść. Nie miało żadnego znaczenia, że obrazki, do których oglądania została zmuszona, zrobili najpewniej komputerowi spece z Agencji Bezpieczeństwa. Musieli się przy tym nieźle bawić. Pamięta pan film Forrest Gump, sławny film, w którym aktor Tom Hanks ściskał rękę dawno już nieżyjącego prezydenta Kennedy'ego i osobiście rozmawiał z dawno już nieżyjącym Mao Tse Tungiem, zręcznie wklejony do starej kroniki filmowej? Dla speców z sekcji komputerowej Agencji Bezpieczeństwa zrobienie na DVD materiału filmowego sto razy lepszego od Forresta Gumpa nie przedstawiało żadnej trudności. Kolor. Dźwięk. Montaż realiów. Twarze. Stroje. Miejsca. Architektura. Pełne złudzenie rzeczywistości. Wystarczy mieć dobrą kartę graficzną i trochę

163

paskudnej wyobraźni. O, oni to potrafią! Była kompletnie odcięta od świata. Nie mogła niczego sprawdzić. Czy uwierzyła? Ach, doktorze Burne, oczywiście, że nie uwierzyła we wszystkie te nonsensy. Tylko co z tego? Ze wzruszała ramionami, szydziła, przeklinała? Ważne było to, że teraz tymi obrazkami zasiano w jej głowie niedobre sny. Ze te obrazki weszły do jej głowy na zawsze. Ze ugrzęzły głęboko pod powiekami jak piekąca sól. Pułkownik Sheen trafił w dziesiątkę. Kto zresztą

poradziłby sobie psychicznie w takiej sytuacji? Może pan, doktorze Burne?

I to ja, moi sędziowie, miałem na sumieniu to wszystko. Bo to ja sam któregoś

wieczoru, w pokoju odpraw, podczas narady nad wyborem najskuteczniejszej strategii śledztwa, powiedziałem pułkownikowi Sheenowi, co ona czuła w tamtej chwili, gdy w starym domu pod sosnami dostrzegła na fotografii w brukowej gazecie męski sygnet na palcu tej przeklętej „stażystki". Zgodnie z zakresem moich obowiązków dostarczyłem mojemu przełożonemu informacji niezbędnych do sporządzenia psychologicznego obrazu podejrzanej, a teraz pułkownik Sheen te informacje skutecznie wykorzystał. „Trzeba znać ich wrażliwe punkty, Nick. To podstawa naszej pracy".

Właśnie w tamtej chwili powinienem powiedzieć: „Pułkowniku Sheen, proszę o zwolnienie mnie z obowiązków du-macza i bezzwłoczne przeniesienie do bazy Johnstown". Ale on pewnie by tylko wzruszył ramionami. Byłem tłumaczem zbyt głęboko wciągniętym w śledztwo, by mi pozwolono, ot tak po prostu, wstać i wyjść. Tak, doktorze Burne, powinienem natychmiast złożyć prośbę o przeniesienie. Dlaczego tego nie zrobiłem? Zawiódł mnie instynkt samozachowawczy? Chciałem być przy niej, chociaż nie miało to żadnego sensu, bo przecież nic dla niej nie mogłem zrobić? Było coś absurdalnego w decyzji, by tkwić w tym przeklętym miejscu, w którym oddzielaliśmy ziarno od plew. Całe noce nie mogłem zasnąćCiągle myślałem o tym, co z nią wyprawiamy. Ach, gdybym 164

mógł wtedy sobie powiedzieć: „Jestem tylko tłumaczem. Nie robię niczego złego. To tylko ten przeklęty Sheen". Mieszało mi się w głowie od tego wszystkiego. Było mi zupełnie obojętne, czy śledztwo daje rezultaty, czy nie daje. Na samą myśl o tym, że przecież kiedyś będę musiał wyjechać z „ośrodka szkoleniowego G17" i zostawię ją

w tym przeklętym miejscu na zawsze, ogarniało mnie przerażenie. A potem był tamten czwartek.

Nie zapomnę go do końca życia.

Kiedy wszedłem do sali 13, pomyślałem, że zstąpiłem na dno snu. Tak, doktorze Burne, te dziwne słowa - dno snu -pojawiły się w mojej głowie, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem. Dno snu. Pułkownik Sheen był w dziwnym stanie. Potem dowiedziałem się, że właśnie dostał rano pilny szyfrogram z poleceniem

„przyśpieszenia" śledztwa. Już nie żartowali. Generał Merton był w tarapatach. W

jednej z naszych baz w Niemczech doszło do zamachu bombowego. Zginęło wielu naszych żołnierzy. Według niemieckiej policji ślad prowadził do Polski. Aresztowano też w Hamburgu paru młodych mężczyzn ze Stowarzyszenia Kultury Islamskiej. Wszystko to rzucało niedobre światło na naszą pracę. Pułkownik Sheen pienił się z wściekłości. Planował urlop w przyszłym tygodniu. Wybierał się na Hawaje. Chciał

na desce surfingowej odpocząć - jak mówił -od „tego gówna". W szyfrogramie generał Merton wybijał mu z głowy wszelką myśl o urlopach. Czekały na niego poważne zadania, a nie jakieś urlopy. „Mówi coś wreszcie?" - pułkownik Sheen rzucił do mnie znad papierów rozłożonych na biurku, gdy koło godziny dziesiątej stanąłem w drzwiach do jego pokoju na piętrze. „Nic - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Cały czas zmienia wersje. Nic się nie trzyma kupy. Jest w niedobrym stanie. Powinna odpocząć". „Odpocząć?" - pułkownik Sheen uniósł brwi. - Czy ty, Nick, jesteś przytomny?".

Dotąd stosowali „drobne utrudnienia". Raz ogrzewali celę tak, że dusiła się z gorąca, raz robili z celi lodówkę tak, że

165

skulona pod kocem na żelaznym łóżku, dygotała z zimna. W końcu czy Konwencja Genewska określa, jaka temperatura powinna być w pomieszczeniu zajmowanym przez więźnia? Wszystko było zgodne z prawem. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę puszczali głośną muzykę z głośnika zawieszonego pod sufitem, tak że nie mogła zmrużyć oka nawet na chwilę, a rano brali ją na kolejne przesłuchanie. To także było zgodne z prawem. W końcu czy Konwencja Genewska określa, jak głośno ma grać radio w więziennej celi? Kiedy prowadzili ją korytarzem, słaniała się na nogach ze zmęczenia i braku snu.

Krzyk, głośna muzyka, cela bez światła, potem ostre światło żarówki, zimno, ciemność, upał. Może dlatego, że w jej oczach nie zobaczyłem nawet jednej łzy, mogłem to wszystko jakoś wytrzymać? Była twarda. Nie złamali jej. Krzyczała, groziła, ubliżała. Nie wydusiliśmy z niej nawet jednego słowa o tym przeklętym DVD Mistrza. Widać było, że wciąż go kocha. I szydziła, że „chcemy udupić sprawę

Fisherwooda", a ja biorę udział w tym świństwie jak „ostatni gnojek".

„Powiedz sierżantowi Ortezowi, żeby ją ściągnęli do sali 13" - powiedział pułkownik Sheen, podnosząc oczy znad papierów, kiedy koło dziesiątej stanąłem w drzwiach do jego pokoju. Nigdy nie byłem w sali 13. Nie wiedziałem, co tam jest. Zszedłem na parter, odnalazłem pokój 6 i przekazałem rozkaz sierżantowi Ortezowi, który wstał

zza biurka, zdjął z wieszaka pas, przypiął do pasa białą kaburę z pistoletem i wyszedł

na korytarz. Potem wróciłem na piętro i korytarzem poszedłem za pułkownikiem Sheenem w stronę schodów.

Niech mi pan powie, doktorze Burne, co to była za siła, która poprowadziła mnie wtedy, o godzinie dziesiątej z minutami, więziennym korytarzem prosto w stronę

schodów? No, jak pan myśli? Pan taki mądry, pan po Harvardzie, to pan pewnie wie, jak się nazywa taka siła, która sprawia, ze

166

idziemy posłusznie za kimś jak pies na smyczy? Umie ją pan nazwać?

Kiedy weszliśmy do sali 13, wszystko już było gotowe.

Rozebrali ją do naga. Ustawili na drewnianej skrzynce. Na głowę nałożyli czarny kaptur. Do palców obu rąk przyczepili kable. „Masz mówić, skąd mieliście tamten dysk! Kto wam go dał? Przetłumacz to!" - rzucił do mnie pułkownik Sheen, kręcąc czymś przy generatorze prądu. Widziałem jej nagość po raz pierwszy, straszną nagość

kobiety, którą ustawiono na drewnianej skrzynce i która chwiała się ze zmęczenia z rozkrzyżo-wanymi rękami, a elektryczne kable wisiały z jej palców jak brudne wodorosty wyciągnięte z wody. Pierwsze uderzenie prądem przewróciło ją, spadła na posadzkę, uderzając głową o beton. „Podnieście ją - powiedział pułkownik Sheen - żeby nam tu nie wykitowała". Nie mieli zamiaru jej bić. Wybrali prąd, bo nie zostawia śladów, jeśli jest stosowany w rozsądnych dawkach. Sierżant Ortez pochylił

się nad nią, uniósł palcem prawą powiekę i zajrzał do oka. „Nic jej nie jest" powiedział spokojnie. Miał za sobą kurs na sanitariusza. Znał się na omdleniach. Powiedziałem, że muszę na chwilę wyjść. Sierżant Ortez spojrzał na mnie: „Idź, idź, wysraj się, Nick. To jeszcze nie koniec roboty. Do obiadu daleko". Wyszedłem na korytarz, poszedłem do klozetu, pochyliłem się nad muszlą i zwymiotowałem. Klęczałem z głową nad muszlą, a żółć ciekła mi z ust długą śliską nitką. Dygotały mi kolana. Chciałem uciekać. Myślałem tylko o jednym: dlaczego nie złożyłem podania o przeniesienie. Doktorze Burne, chciałem w tamtej chwili, żeby coś spadło z nieba i zabiło mnie na miejscu. Klęczałem nad muszlą, patrzyłem na długą nitkę śluzu, która wypływała mi z ust, i z przerażeniem myślałem, że za chwilę będę musiał wstać, obetrę usta chustką, wyjdę z klozetu na korytarz, a potem wrócę do sali 13. Nie chciałem wracać do sali 13. Trzymałem rękę na klamce drzwi klozetu tak mocno, że aż zbielały mi

167

końce palców. Byłem gotów natychmiast zdać mundur, pas i broń, wybiec poza mury

„ośrodka szkoleniowego", pobiec na oślep przed siebie. Choćby mieli mnie zabić. Kiedy otworzyłem drzwi, na korytarzu stał pułkownik Sheen: „Nic ci nie jest? - popatrzył na mnie z niesmakiem.

- Chodź. Jesteś potrzebny".

I ja, moi sędziowie, machinalnie obciągnąłem na sobie kurtkę munduru polowego piechoty morskiej, sprawdziłem, czy mam wszystkie guziki zapięte, przygładziłem włosy dłonią, jakbym miał wejść głównym wejściem do kantyny oficerskiej, i grzecznie poszedłem korytarzem za pułkownikiem Sheenem prosto do sali 13. Tak, starannie wygładziłem mundur na piersiach, by wyglądać zgodnie z regulaminem naszej armii i poszedłem korytarzem do sali 13.

Kiedy stanąłem w drzwiach, położyli ją na posadzce. „Nick, ratuj mnie!" - krzyczała z głową odrzuconą do tyłu, z oczami wywróconymi z bólu. Stałem jak sparaliżowany, wykręcili jej ręce, przycisnęli gardło do posadzki kolanem, a pułkownik Sheen... Właśnie wtedy - nie wiem, jak to się stało, moi sędziowie

- moja ręka sięgnęła do kabury, wyrwałem z kabury pistolet i strzeliłem do pułkownika Sheena, strzeliłem w brzuch, krew prysła na ręce sierżanta Orteza. Ortez krzyknął: „Co robisz, Nick? Zwariowałeś?!". Ale ja miałem w ręku broń, więc on wyciągnął swój pistolet z białej kabury i strzelił do mnie, bo -jak później zeznał przed prokuratorem - wyglądałem na obłąkanego. Nie mógł nic innego zrobić, tylko strzelić

w obronie własnej, bo i jego - jak powiedział - mogłem zabić. Kula przebiła szyję nad obojczykiem, nawet nie poczułem bólu, tylko mocne szarpnięcie, które zbiło mnie z nóg. Straciłem przytomność.

Kiedy obudziłem się w szpitalu, na krześle przy drzwiach zobaczyłem żołnierza żandarmerii w białym hełmie z paskiem pod brodą i z pistoletem przy pasie. Nie rozumiałem, co się

168

stało. Dopiero po chwili zobaczyłem majora Mereiro, zastępcę komendanta „ośrodka szkoleniowego G17". Stał przy oknie. Był w polowym mundurze. Gdy odwrócił się, słońce zza żaluzji oświetliło jego twarz. Powiedział do mnie: „Sierżancie Kar-pinsky, pułkownik Sheen nie żyje. Staniesz przed sądem z oskarżenia o zabójstwo". Nic nie pamiętałem z tego, co się stało. Jakieś obrazy kręciły mi się w głowie. Przełknąłem z trudem ślinę. Ból przeszył lewy policzek. Miałem ranę powyżej obojczyka, tuż koło krtani. Kula rozerwała splot nerwowy po lewej stronie szyi i utkwiła w pobliżu kręgosłupa. Nie mogłem ruszyć głową. Chciałem o coś zapytać majora Mereiro, ale nie byłem w stanie wydusić z siebie nawet jednego słowa. Czułem tylko straszny ból po lewej stronie twarzy. Miałem szyję owiniętą bandażami. Lewa ręka leżała bezwładnie na kołdrze. Była ciężka jak głaz. Nie mogłem nawet ruszyć palcami. Wiem, nie ma dla mnie żadnego usprawiedliwienia. Zrobiłem rzecz straszną, moi sędziowie. Zabiłem pułkownika Sheena, mojego przełożonego, który w bazie Johnstown pokazywał nam fotografie z krajów Europy środkowowschodniej, a mnie obiecywał awans, jeśli będę się starał. Był dobrym oficerem. Cieszył się uznaniem żołnierzy. Służył w Korei i w Zatoce Perskiej. Miał kilka odznaczeń bojowych. Zawsze go ceniłem i szanowałem. Gdybym mógł odwrócić czas, strzeliłbym w tamtej chwili nie do niego, lecz do siebie. Ale ręka sięgnęła po broń i strzeliłem do pułkownika Sheena. Zabiłem człowieka, który chciał dla mnie jak najlepiej. Nie mogę spojrzeć w oczy mojej matce. A wy, moi sędziowie, mówicie mi teraz o jakichś

sądach? Na co mi jakieś sądy? Ja to załatwię sam. Nie będę tu leżał jak kłoda, czekając na nie wiadomo co. Tylko oddajcie mi mój pistolet. Ja sam wydałem już na siebie wyrok. Słyszycie?!

Spokojnie, Nick, uspokój się, już dobrze, już jesteś bezpieczny, już nic ci nie grozi, już jesteś tutaj, w szpitalu żandarmerii wojskowej w Oak Road na Florydzie, a ja, doktor Burne,

169

jestem przy tobie, żeby ci pomóc. Przecież dobrze wiesz, że tylko współpraca pacjenta z terapeutą może dać pozytywne rezultaty. Więc uspokój się. Odetchnij głęboko. Zaraz zrobię ci zastrzyk. No, daj rękę. Nie cofaj jej. Przecież nie zrobię ci nic złego. No, daj rękę. Zaraz podwiniemy rękaw piżamy. O, tak. Dobrze. Obwiążemy ramię gumową rurką. Zaciśniemy rurkę. Sprawdzimy palcem, gdzie jest żyła. Masz bardzo ładną żyłę, Nick. Wypukłą, mocną. Przetrzemy ją watką. Wbijemy igłę, o tutaj. Zobaczysz, nawet nie poczujesz. Widzisz? Już po wszystkim. Prawda, że nie bolało? A teraz odwiążemy rurkę i przyłożymy watkę. Przytrzymaj ją mocno palcem. Leż spokojnie. Oddychaj równo. Już lepiej? No, widzisz. Spokojnie, nie ruszaj się. Zrozum, że tylko wtedy ja będę mógł pomóc tobie, jeśli ty pomożesz mnie. Więc oddychaj równo. Spokojnie. Skup się na prawidłowym oddychaniu. Masz za sobą ciężkie przeżycia, czeka cię proces sądowy, ale teraz jesteś tutaj, pod opieką

lekarzy z Oddziału Nerwic i Depresji Pourazowych szpitala w Oak Road na Florydzie, którzy myślą tylko o tym, jak ci pomóc. Tamte niedobre chwile już nigdy nie wrócą, a my zrobimy wszystko, byś mógł odzyskać siły. Potrzeba ci wiele sił. Głowa do góry. Wszystko będzie dobrze. Twój stan poprawia się. Lewa ręka jest już - czujesz to? - prawie sprawna. No, porusz palcami. Widzisz? Tylko dwa są bezwładne. Mały i środkowy. Widzisz, jaki piękny dzisiaj dzień? Staw gładki. Łabędzie. Świeci słońce, kwiaty kwitną, ludzie żyją i cieszą się życiem i ty będziesz żył i cieszył się

życiem tak jak oni, nawet jeśli spotka cię kara, którą zresztą słusznie uważasz za sprawiedliwą. Człowiek potrafi znieść nie takie rzeczy. Możesz mi zaufać. Wiem, Nick, byłeś naocznym świadkiem rażących nadużyć w śledztwie, przeciwko którym chciałeś zaprotestować. To cię do pewnego stopnia usprawiedliwia. Ale, powiedzmy jasno, usprawiedliwia tylko do pewnego stopnia. Nick, zabiłeś

człowieka. Takie są fakty. Popełniłeś zbrodnię zabójstwa. Z pew-170

nością sceny, które oglądałeś w sali 13, były dla ciebie wstrząsem. W każdej armii są

czarne owce, które należy wytropić i ukarać. Powinieneś natychmiast powiadomić

swoich przełożonych o naruszeniach prawa, które zdarzyły się w twojej obecności. Ale ty tego nie zrobiłeś. Nie złożyłeś meldunku komendantowi Mereiro. Dlaczego?

Zamiast tego w nierozważny sposób wyręczyłeś organy sprawiedliwości naszego państwa. Strzeliłeś do pułkownika Sheena i zabiłeś go. To prawda, w tamtej chwili swoje emocje kontrolowałeś tylko częściowo. Wiemy, że uczuciowo byłeś związany z osobą, którą przesłuchiwaliście, co z pewnością stanowiło czynnik potęgujący stres. Ale swoim czynem naruszyłeś prawo i regulamin naszej armii. Dobrze wiesz, że musisz stanąć przed sądem. Tak mówią przepisy. Możesz być spokojny. Ci, którzy w twojej obecności dopuścili się rażących wykroczeń, zostali już ukarani. Sąd wojenny armii Stanów Zjednoczonych pośmiertnie zdegradował pułkownika Sheena za nadużycia w śledztwie. Sierżant Ortez został wydalony ze służby i skazany na rok więzienia. Szeregowiec Webb podobnie.

Ale teraz musisz nam pomóc, żebyśmy mogli pomóc tobie. Masz za sobą silny stres. Wciąż znajdujesz się w stanie szoku. Twój umysł nie pracuje poprawnie. Nie panujesz nad swoimi myślami. Nie kontrolujesz uczuć. To, co napisałeś na tych kartkach dowodzi, że złe sny mylą ci się z rzeczywistością. Wciąż ponosi cię

wzburzona wyobraźnia. Musisz wspólnie z nami oczyścić swój umysł z urojeń. Odzyskać wewnętrzną równowagę. Zapomnieć o głosach i szeptach, które cię

prześladują. Zresztą rokowania są dobre. Za jakiś czas będziemy już mogli odstawić

neprosalin. Ale najpierw zmniejszymy dawkę. Pięć miligramów wystarczy. Sam przyznasz, że czujesz się już dużo lepiej. I zaczynasz coraz lepiej rozumieć, że swoją

opowieść napisałeś po to, by nas wprowadzić w błąd. Masz poważny kryzys, ale zaczynasz wychodzić z dołka. Czeka cię wielki wysiłek, w którym będziemy ci służyć pomocą. I powoli uświa-171

damiasz sobie, że nie było żadnej sprawy Fisherwooda. Tak jak nie było wielu innych rzeczy, o których napisałeś na tych kartkach.

I nie było, Nick, żadnej Krystyny, żony prezydenta, prawda?

Parę dni temu razem z doktor Joan R. Binswanger i asystentem Robertem S. Forcesterem odwiedziliśmy twoje rodzinne miasto, Stone River. To miłe miasto, zadbane, czyste, schludne. Zrobiliśmy tam wywiad środowiskowy na temat twojej osoby. Taki wywiad robimy zawsze, gdy w trudniejszych przypadkach sąd zwraca się

do nas z prośbą o ekspertyzę psychologiczną. I od razu powiem, że twoja matka przyjęła nas bardzo uprzejmie. To miła, rozumna kobieta i dobrze sobie radzi po śmierci twojego ojca. Odwiedziliśmy ją w waszym domu przy ulicy Wiązowej, gdzie urodziłeś się i gdzie dorastałeś. Twoja matka pokazała nam wasz ogród, werandę, garaż. Mogliśmy lepiej zrozumieć okoliczności, które wpłynęły na twój charakter. Długo rozmawialiśmy z nią o tobie. Jest zmartwiona tym, co się stało, ale ufa, że dobry Bóg ci pomoże. Potem długo rozmawialiśmy o niej z waszymi sąsiadami, państwem Petersen i państwem Nicholson. Podczas naszej wizyty w Stone River dowiedzieliśmy się paru istotnych rzeczy, które pozwalają nam lepiej zrozumieć twój stan.

Wiemy, że miałeś szczególne doświadczenia w dzieciństwie. Twoja babka, matka twojego ojca, Leokadia Karpinsky, po śmierci męża, Mariana Karpinsky, sama wychowywała swoje dzieci w biednym mieszkaniu na Manhattanie, a potem, po ciężkiej chorobie, mieszkała razem z wami, w waszym domu przy ulicy Wiązowej w Stone River. Jej religijność była typowa dla Polaków z pierwszego pokolenia imigrantów Egzaltowana, silna, skrajna. Codziennie widziałeś, jak żarliwie modliła si? przed obrazem Czarnej Madonny, który przywiozła do New Yorku z polskiej miejscowości Kielce. Wiele też razy opowiadała ci o procesjach w miejscowości Góra Kalwaria, gdzie

172

w Wielki Piątek tysiące Polaków na kolanach idą za Chrystusem dźwigającym krzyż, raniąc sobie nogi do krwi. Byłeś pod jej silnym wpływem. Ten wpływ pozostawił w tobie niezatarte ślady. Gdy miałeś trzy lata, twoja babka powiesiła nad twoim łóżeczkiem obraz przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa, na którym z rąk i nóg niewinnego Dziecka Bożego, przybitego gwoździami do krzyża, płynęła krew. Przywiozła ten obraz z Polski. Widząc nad sobą Ukrzyżowanie, nie mogłeś zasnąć. Ze strachu zamykałeś oczy, przykrywałeś głowę poduszką, chowałeś

ją pod kołdrę. Ale nawet gdy zamykałeś oczy, wciąż widziałeś straszną scenę, która potem ci się śniła. To były bardzo silne przeżycia. Jezus był w waszym domu kimś

żywym i bliskim, niemal gościem, którego można spotkać na werandzie czy w ogrodzie. Na podstawie naszego rozpoznania możemy powiedzieć, że w dzieciństwie chorobliwie kochałeś Jezusa. Już jako paroletni chłopiec, nazywałeś Go swoim mistrzem. Twój nauczyciel, Robert Alfred Morrison ze szkoły Ignacego Loyoli, do której chodziłeś, dziś emerytowany pedagog, mieszkający w hospicjum św. Pawła na przedmieściach Stone River, mówił nam, że na lekcjach rysunków wiele razy rysowałeś sąd Piłata nad Jezusem, Biczowanie i Ukrzyżowanie, co wyraźnie odbiegało od programu zajęć szkolnych, bo wedle zaleceń programowych dzieci miały rysować na lekcjach Stajenkę i Zmartwychwstanie.

Pan Morrison, twój nauczyciel, mówił nam, że jako paroletni chłopiec ciągle miałeś

pretensje do pierwszych chrześcijan. Dobrze to zapamiętał. Twoja matka powiedziała nam, że któregoś dnia przyłapała cię na tym, jak po powrocie ze szkoły rysowałeś w domu sceny, których nie było w Ewangelii. Nie mogłeś wybaczyć pierwszym chrześcijanom, że nie zrobili nic, by uratować Jezusa. „Dlaczego oni nic nie robili?! - zapytałeś ją. - Powiedz, dlaczego oni stali bezczynnie i patrzyli, jak rzymscy żołnierze biją Go batem, a potem przybijają gwoździami do krzyża?! Byli tchórzami, czy nie dość go kochali?". „Nie

173

mów tak - twoja matka głaskała cię po włosach, zaniepokojona twoimi nierozsądnymi pytaniami. - Piotr bronił mieczem Jezusa w Ogrójcu, ale sam Jezus powiedział: «Schowaj miecz, Piotrze. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie»". Ale ty nie chciałeś o tym słyszeć. „Co z tego, że Jezus tak powiedział do Piotra?! - wołałeś do niej. - Gdyby oni naprawdę Jezusa kochali, nie słuchaliby Jego słów, tylko ratowaliby Go od tortur". I rysowałeś sceny, których nie było w Ewangelii. Jeden z takich rysunków twoja matka nam pokazała. Ładny kolorowy rysunek na dużym kartonie. Uczniowie Jezusa z mieczami krzyżowców w dłoniach atakują więzienie Piłata w Jerozolimie, by uwolnić okrwawionego, zakutego w kajdany Więźnia, siedzącego za kratami w ciemnej podziemnej celi. Wdzierają się na mury i giną

wszyscy z rąk rzymskich żołnierzy. Matka upominała cię: „Nie rysuj takich rzeczy. To niemądre. Uczniowie Jezusa gorąco się modlili o Jego ocalenie". „Modlili się? - kręciłeś głową. - Bo bali się stanąć w Jego obronie! Powinni coś robić, a nie stać z założonymi rękami!".

I kiedyś nawet pokłóciłeś się z twoim ojcem, który właśnie dostał nominację na kapitana US Army. Wrócił do domu w galowym mundurze z odznaczeniami na piersiach, z pistoletem w białej kaburze i złotym paradnym kordzikiem przy pasie. Twoja matka dobrze zapamiętała to, co wtedy powiedziałeś. ,A ty - zapytałeś go - przecież jesteś żołnierzem, to powiedz, co byś zrobił, gdybyś wtedy, w tamte dni, był

z tym swoim pistoletem i złotym kordzikiem w Jerozolimie? Stałbyś bezczynnie pod pałacem Piłata patrząc, jak Jezusa biją batem i przybijają gwoździami do krzyża, załamywałbyś ręce i zalewał się łzami jak oni? Czy zorganizowałbyś chociaż jeden oddział odważnych ludzi, gotowych walczyć o Niego na śmierć i życie, tak jak później walczyli rycerze krzyżowi?". „Słuchaj - mówił twój ojciec - to i tak nic by nie dało. Rzymianie mieli absolutną przewagę. To było prawdziwe imperium. Oni panowali nad całym światem. Czytałem gdzieś, że w roku, w którym Jezus 174

zosta! ukrzyżowany, oni ukrzyżowali w Palestynie dwadzieścia pięć tysięcy takich jak On. Wyobrażasz to sobie? Dwadzieścia pięć tysięcy ludzi przybitych do krzyży!

Żadna walka nic by nie dała. Byłyby tylko niepotrzebne ofiary". „Niepotrzebne? unosiłeś brwi. - To może mi jeszcze powiesz, że wyznawcy Jezusa zupełnie niepotrzebnie ginęli na arenach w rzymskich cyrkach? Ze oni powinni być rozsądni i nie powinni się narażać? Przecież jeśli uczniowie naprawdę by Go kochali, nie zawahaliby się oddać życie w walce o Niego. Nawet, gdyby to była walka z góry skazana na przegraną". „Może masz rację -mówił do ciebie twój ojciec, odpinając od pasa pistolet w białej kaburze i złoty paradny kordzik. - Ale widzisz, wtedy nie powstałby Kościół. Gdyby zginęli wszyscy apostołowie, świat nigdy nie dowiedziałby się o Jezusie. I wtedy ani ty, ani ja nie bylibyśmy chrześcijanami". Tak się spierałeś z ojcem. Ale któregoś dnia przekroczyłeś miarę. Krzyknąłeś do niego: „Oni powinni porwać kogoś z rodziny Piłata i wymienić go jako zakładnika na Jezusa!". Uważałeś, że gdyby chodziło o ocalenie Jezusa od tortur i ukrzyżowania,

„życie dziecka jakiegoś Piłata" nie miałoby żadnego znaczenia. Ze należało zapłacić

nawet tak straszną cenę, by wyrwać niewinnego, skatowanego Jezusa z rąk oprawców. Bo nie ma dla człowieka niczego większego niż uratować Jezusa. Ze najstraszniejsza jest bierność, łzy, mamrotanie modlitw i opuszczone ręce, bo to one ściągają prawdziwe zło na świat. Bardzo te słowa zmartwiły twoich rodziców. Matka płacząc, modliła się przed obrazem polskiej Czarnej Madonny, by Bóg ci wybaczył

bluźnierstwo. Swoim nierozważnym zachowaniem sprawiłeś jej ból. W waszym domu zapanował smutek.

Twoja matka pokazała nam twój zeszyt z czasów szkolnych. Znalazła go przypadkiem któregoś dnia na dnie szafy w twoim pokoju. W zeszycie było opowiadanie, które napisałeś, gdy chodziłeś do college'u. Krótkie opowiadanie o jakimś człowieku imieniem Joachim, który podobno, jak twierdziłeś, 175

żył kiedyś w Palestynie. Gdy je przeczytała, przeraziła się. Ale nas - doktor Binswanger, asystenta Forestera i mnie - muszę to powiedzieć otwarcie, po tym wszystkim, cośmy o tobie usłyszeli w domu przy ulicy Wiązowej, ono wcale nie zdziwiło. Każde twoje słowo potwierdzało tylko w całej rozciągłości naszą wstępną

diagnozę, która, przyznaję to z przykrością, nie była dla ciebie korzystna. Opowiadanie nosiło tytuł Ocalony. Napisałeś je równym, starannym pismem na kilku ostatnich stronach zeszytu. Tytuł podkreśliłeś czerwonym flamastrem.

„Kiedy Pan został pojmany w ogrodzie - tak się to twoje opowiadanie zaczynało - Jego uczniowie uciekli z miasta i ukryli się w jaskiniach po drugiej stronie rzeki. Przez całą noc żarliwie modlili się o Jego ocalenie. O świcie, udręczeni wyrzutami sumienia i wstydem, że Go tak haniebnie opuścili w godzinie próby, wrócili do miasta i stanęli w tłumie gapiów przed pałacem Piłata. Z rozpaczą patrzyli na mękę

Pana. Słyszeli świst bata. Widzieli, jak rzemień przecina skórę na plecach Pana, a krew spływa na piasek z pokaleczonych ramion. Na włosach pod cierniową koroną

lśniły czerwone krople.

Był z nimi człowiek imieniem Joachim, syn Elechiasza, młody stolarz, który słuchał

nauk Pana od niedawna. Patrzył na mękę Pana i serce biło mu mocno. Poprzedniej nocy, gdy do ogrodu weszli uzbrojeni żołnierze, by schwytać Pana i wtrącić Go do więzienia, nie zawahał się stanąć w Jego obronie. Uderzeniem miecza obciął nawet ucho jednemu z nich. Ale Pan powiedział wtedy: „Schowaj swój miecz, Joachimie". I te słowa, wypowiedziane cichym, spokojnym głosem pod oliwnymi drzewami, gdy krew zranionego żołnierza stygła na zimnym ostrzu, Joachim zapamiętał na zawsze. Patrząc na mękę Pana mówił sobie: - Pan cierpi. Jest w mocy zła. Możemy tylko patrzeć na Jego ból. Nic nie możemy zrobić.

A gdy tak mówił do siebie, wsłuchując się w straszny świst bata rozcinającego skórę

na plecach biczowanego i z przeraże-176

niem patrząc na krew, która spływała z poranionych ramion na piasek, usłyszał blisko siebie czyjś szept: - Mówisz, że nic się nie da zrobić? Nie chce ci się nawet palcem ruszyć w Jego obronie. To wygodne. - Rozejrzał się, ale nie było przy nim nikogo, kto mógłby te dziwne słowa wypowiedzieć.

Joachim miał siostrę, Sarę. Sara każdego dnia chodziła do pałacu Piłata. Była piastunką syna Piłata, małego Sykstusa. Opiekowała się nim od świtu do zmierzchu. Gdy wieczorem Joachim ujrzał ją, jak wracała z pałacu do domu, przyszła mu do głowy straszna myśl. Od razu zaczął się modlić żarliwie, by tę straszną myśl od siebie odpędzić. Wiedział, że takie myśli podsuwa ludziom Szatan. Bronił się przed nią z całych sił. A Szatan mówił do niego: - Nic nie można zrobić, powiadasz? Wolisz mieć duszę czystą jak łza niż działać? Tak ci zależy na własnym zbawieniu? To zwyczajny egoizm. Potrafisz chociaż przez jedną chwilę zapomnieć o sobie? Odważ

się poświęcić swoją duszę dla Pana. Zrób to, co powinieneś zrobić. - Lecz co mam zrobić? - pytał Joachim. - Nie udawaj. Dobrze wiesz, co masz zrobić. Jeśli Go kochasz naprawdę, musisz Mu pomóc. - Ale nie tą drogą. - wzbraniał się Joachim. - Więc jak chcesz mu pomóc? Powiedz. Stojąc bezczynnie z opuszczonymi rękami? - Pan chce oddać życie za nas. - I ty się chętnie na to zgadzasz, co? Niech cierpi za ciebie i umiera?

Joachim łamał się ze sobą przez całą noc. Klęcząc na kamiennej podłodze, przysięgał, że nigdy za żadną cenę nie skrzywdzi nikogo. Pan uczył go: Zło dobrem zwyciężaj. Ale Szatan nie ustępował: - Joachimie, ratuj Pana. Rób wszystko, by Go ocalić. Oni już szykują krzyż. Chcą Go przybić gwoździami do dwóch belek i zamęczyć na śmierć. Jak możesz patrzeć na to spokojnie?

O świcie Joachim zbudził Sarę i powiedział jej, by poszła do pałacu i skrycie wyprowadziła stamtąd dziecko Piłata. Przeraziła się jego słowami, tak były straszne. Ale kiedy on narysował na piasku rybę przebitą ościeniem, pochyliła głowę na 177

znak, że zgadza się na wszystko. Gdy poszła do pałacu i pod pozorem wspólnej zabawy boczną bramą wyprowadziła chłopca do gaju oliwnego, wziął chłopca i ukrył

w jaskini po drugiej stronie rzeki. Potem siadł na kamieniu i napisał list do Piłata.

„Jeśli uwolnisz Pana, my uwolnimy twego syna. Możesz być spokojny, włos mu z głowy nie spadnie". Ale Piłat nie dał jasnej odpowiedzi na te słowa. Chciał dowodów, że mały Sykstus jest rzeczywiście w rękach ludzi, którzy wysłali okropny list. Joachim był w rozpaczy. Jaki dowód mógł przedstawić? Czym mógł przekonać

Piłata, że ma rzeczywiście chłopca w swoich rękach? Wtedy znów Szatan zaczął

mówić do niego:

- Utnij chłopcu ucho i wyślij ojcu. To zawsze skutkuje. Zresztą, czy to coś nowego dla ciebie? Czyż nie uciąłeś ucha żołnierzowi w ogrodzie i czyż nie zrobiłeś tego dla dobra Pana? Teraz zrób to samo. - To był dorosły, uzbrojony mężczyzna! A to jest dziecko! - odpowiedział Joachim ze wzburzeniem. - Myślisz, że to naprawdę jakaś

różnica? Nie bądź hipokrytą. Ból jest zawsze taki sam. Wszystko jedno, dorosłego czy dziecka.

Joachim bił się w udręce z myślami. Ciągle widział przed sobą plecy pocięte smagnięciami bata i koronę cierniową na pochylonej głowie. Myślał o krzyżu i gwoździach. Mówił sobie:

- Za nic w świecie nie skrzywdzę żadnego dziecka. To podłe.

- Ale Szatan nie dawał za wygraną. - Pamiętaj, nie ma nic ważniejszego, niż ocalenie Pana. Każde życie jest święte, ale życie Pana najświętsze. Masz jeszcze czas, by Go uratować. -Pan woli zginąć, niż żyć za cenę czyjegoś cierpienia - bronił się Joachim, myśląc o małym Sykstusie, który spał w kącie jaskini na miękkiej skórze jagnięcia. - Pan jest słaby, chory i bezbronny - odpowiadał Szatan. - Po biczowaniu ledwie żyje z bólu i upływu krwi. Potrzebuje pomocy lekarza. Trudno o większy grzech niż nie zrobić nic dla kogoś, kto jest w tak ciężkim stanie. Czyż nie tego właśnie uczył was Pan? Musisz Go ratować. Weź nóż i zrób to, co ci kazałem. 178

I Joachim wziął nóż do ręki. Na widok ostrza chłopiec krzyknął z przerażenia. Joachim związał mu ręce na plecach. Jeszcze się wahał. To, co chciał zrobić, było straszne. Pochylił się nad głową chłopca. Drżała mu ręka. Ostrze migotało w świetle ogniska. Ale głos Szatana był nieubłagany: - No, nie wahaj się. Zrób to szybko. Zaoszczędzisz chłopcu cierpień.

Serce waliło Joachimowi w piersiach. Przyłożył nóż. Odcięte ucho zawinął w nasiąknięty krwią bandaż

Gdy o zachodzie słońca jakiś człowiek z gór przyniósł krwawe zawiniątko do pałacu, Piłat i jego żona szaleli z rozpaczy. Piłat chciał wziąć stu zakładników spośród mieszkańców Jerozolimy i zabić ich pod murami miasta, by przerazić zbrodniarzy i zmusić do oddania dziecka. Ale żona go powstrzymała: -Nie rób tego. Działaj ostrożnie. Nie mamy wyjścia. Musimy ratować syna. To ważniejsze niż cokolwiek. Miałam dzisiaj okropne sny. Wydaj im Galilejczyka.

Do wymiany więźniów doszło o dwunastej w południe na kamiennym moście w górach. Chłopiec z obandażowaną głową wrócił szczęśliwie do rodziców. Pan szczęśliwie wrócił do swoich uczniów. Idąc przez most w palącym słońcu, słaniał się

na nogach. Miał gorączkę. Był półprzytomny z bólu i upływu krwi. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co się z nim dzieje. Krew sączyła się z ran na plecach i głowie. W

oczach wirowało. Z trudem doszedł do jaskini.

Gdy stanął u jej wejścia, wielka radość zapanowała wśród uczniów. Szczęśliwi, że mają Go znów przy sobie, dotykali Jego ran na plecach i głowie, by upewnić się, że naprawdę stoi przed nimi żywy. Miał całe ciało poranione uderzeniami bata i szatę

lepką od krwi. Chwiał się na nogach z bólu i zmęczenia. A oni otoczyli Go i śpiewali pod niebo psalm radości, przekonani, że zdarzył się cud, o który modlili się tak mocno. Oto Pan, którego mieli już za straconego, przeszedł o świcie przez kamienne mury więzienia i wyszedł na wolność, cudownie ocalony od straszliwej męczarni krzyża. Nie wiedzieli nic

179

0 tym, co z synem Piłata zrobił Joachim, który stał teraz na uboczu pod czarną ścianą

jaskini i w bolesnym milczeniu patrzył na radosną scenę powitania. A Pan znowu był

z nimi

1 błogosławił im, i mówił, że nigdy ich już nie opuści.

Piłat postawił tylko jeden warunek. Rzym nie może się dowiedzieć o niczym. Władze bezwzględnie zakazywały jakichkolwiek rozmów z porywaczami. Państwo musiało okazać swoje zdecydowanie. Żadnych ustępstw. Joachim zgodził się na ten warunek. Tego samego dnia z więzienia wyciągnięto i ukrzyżowano na wzgórzu pod Jerozolimą mężczyznę, który już dużo wcześniej został skazany na śmierć za obrazę

Boga i cesarza. Żołnierze nie dopuścili tłumów zbyt blisko krzyża. Ludzie, którzy otoczyli wzgórze, w rozpaczy patrzyli na oddalony krzyż, wierząc, że to Pan umiera na ich oczach. Wiadomość o wykonaniu wyroku Piłat kazał wysłać natychmiast do Rzymu, meldując władzom, że więzień schwytany w ogrodzie został stracony w południe zgodnie z wyrokiem sądu.

Potem trzy kobiety odwiedziły jaskinię w górach i ujrzały Pana leżącego na prześcieradłach. Był owinięty w bandaże wilgotne od krwi. Oddychał z trudem. Wciąż nie mógł wyzdrowieć po męce biczowania. Pod wieczór przyniosły do miasta wiadomość, że Pan zmartwychwstał.

Ale Joachim nie mógł żyć z tym, co uczynił. Skulony na twardym posłaniu pod ścianą jaskini, dręczony brakiem snu, w ciemnościach nocy powtarzał bez końca:

„Zdradziłem Ciebie, Panie. Sprzeniewierzyłem się temu, czego nas nauczałeś. Dopuściłem się rzeczy strasznej. Porwałem dziecko i skrzywdziłem je. Poświęciłem swoją duszę, by Ciebie uratować. Wiem, że zasłużyłem na Piekło. I poszedł Joachim na skalistą górę, i znalazł tam suche drzewo, i zawiązał na gałęzi pętlę, i założył pętlę na szyję, i stanął na kamieniu i chciał umrzeć. Ale nie skoczył w dół, tylko gorzko zapłakał nad sobą, zdjął pętlę, zszedł ze skalistej góry, 180

poszedł do portu i wsiadł na okręt płynący do Rzymu. A kiedy dopłynął do Rzymu, kiedy stanął na Forum Romanum, głośno mówił mieszkańcom Rzymu o zmartwychwstaniu Pana i prorokował nadejście królestwa Prawdy. I schwytali go rzymscy żołnierze, i związali mu ręce, i zawiesili go głową w dół na krzyżu i zamęczyli na śmierć.

Ale jego straszna ofiara nie poszła na marne. Pan został uratowany. I żył długo w aramejskich górach wśród kochających Go uczniów, którzy chronili Go przed światem, i prowadził dalej trudne dzieło zbawienia, i nauczał, i uzdrawiał chorych, i przywracał umarłych do życia.

Lecz nigdy już nie był szczęśliwy. Wiedział o strasznym czynie Joachima. W wielkiej samotności serca cały czas dręczył się tym, za jaką cenę został ocalony. Ani przez moment nie umiał o tym zapomnieć. Dobrze wiedział, że nigdy nie będzie mógł

odebrać sobie życia, tak jak to chciał uczynić Joachim na skalistej górze. Ze będzie musiał żyć bez końca w udręce myśli, skazany na wieczną nieśmiertelność. I to Jego niegasnące cierpienie duszy, dużo straszniejsze niż umieranie na krzyżu, bo wiecznie trwające i nigdy nie rozgrzeszone, otworzyło ludziom drogę do Nieba. A kiedy Pan zbudował już na Ziemi wielką świątynię ducha, prawdziwy dom ze światła, w którym mogły zamieszkać miliony potrzebujących pomocy ludzi, wszedł

na szczyt góry, na której stało suche drzewo, pożegnał się z uczniami i na ich oczach wzniósł się na jasnym obłoku w niebo i wrócił tam, skąd przyszedł. A w kilka dni później Sara, siostra Joachima, przyszła do uczniów i wyznała im, co Joachim zrobił z synem Piłata. Nie mogła dłużej żyć z tą tajemnicą. Wtedy oni, gdy usłyszeli to, co im powiedziała, w sprawiedliwym gniewie przeklęli Joachima i wymazali jego imię na zawsze ze świętej księgi. I zrównano jego grób z ziemią, i rozbito kamień nagrobny z jego imieniem, i rozsypano na wiatr jego wygrzebane z ziemi kości, i za-181

tarto po nim wszelki ślad, i zapomniano o nim na wieki i dzisiaj nikt już nie wie, że kiedyś żył na Ziemi jakiś człowiek imieniem Joachim". Kiedy matka przeczytała twoje opowiadanie, fala rozgoryczenia zalała jej serce. Cóż

za zasmucające głupstwa wypisywał jej syn! Co się z nim stało? Był przecież takim dobrym dzieckiem. Wiązała z nim tyle nadziei, a on wszystkie te nadzieje tak nierozsądnie pogrzebał. Czyż zapomniał, jak przedstawiała się wielka prawda o Zbawieniu, stokroć piękniejsza od wszystkich wątpliwych fantazji, którymi się

karmił? Czuła, że jego duszę ogarniają ciemności. Gubił drogę. Błądził wśród niedobrych myśli.

Nie wiedziała, co robić. Nocami modliła się, by Bóg światłem Prawdy rozjaśnił twój umysł i ocalił twoją biedną duszę przed ostatecznym zbłąkaniem. Podejrzewała, że bierzesz narkotyki. Ze staczasz się na dno. Była załamana. Jako psychiatra muszę jednak powiedzieć wyraźnie, że twoi rodzice przesadzali. Przechodziłeś po prostu typowy kryzys okresu dojrzewania, opisany w tysiącach podręczników. W takich przypadkach należy po prostu dziecko zaprowadzić do psychoterapeuty, który z pewnością znajdzie jakąś radę na kłopoty. Iluż to młodych ludzi na całym świecie stawia podobne pytania i mówi podobne rzeczy? Gdybyśmy wszystkie pytania naszych dzieci traktowali jako pytania naprawdę poważne, dostalibyśmy ciężkiej nerwicy, która - jak wiadomo - utrudnia pracę i karierę

zawodową. Wszyscy takie pytania stawiamy w młodości, ale i wszyscy później z nich wyrastamy.

Bo nie ma żadnej sprzeczności między rozumem i wiarą. Mądra wiara jest rozumna, Nick. I ty też stopniowo nabrałeś rozumu. Przestałeś sobie zawracać głowę

niepotrzebnymi pytaniami. Na Ziemi jest tyle konkretnych spraw do załatwienia, którymi trzeba się zająć, kiedy młody człowiek wkracza w dojrzałe życie. Pytania religijne zostawmy księżom. Oni są od tego. W końcu za tłumaczenie trudnych tajemnic wiary

182

dostają od nas w kościele pieniądze na jedzenie, papierosy i samochody. Zrozumiałeś, co to znaczy żyć mądrze. Skończyłeś z dobrymi wynikami college w Stone River. Zostałeś tłumaczem wojskowym. Teraz masz swój dom, swój samochód, swój ogród, swój trawnik i swoją kosiarkę. Zupełnie nieźle, prawda? Twoja matka mówiła nam, jak była dumna z ciebie, gdy przyjeżdżałeś do Stone River w świeżo odprasowanym mundurze piechoty morskiej i spacerowałeś po głównej ulicy, a dziewczęta oglądały się za tobą. I tak powinno być, bo taki jest porządek świata. Ale my teraz już wiemy, że to były, niestety, tylko pozory, Nick. Bo wszystko, co przeżyłeś w okresie dzieciństwa, siedzi w tobie nadal. Twoja opowieść o Mistrzu, którą spisałeś na tych kartkach, pełna jest śladów twoich dawnych przeżyć. Jak obraz sklejony z kawałków starego rozbitego lustra. Dlatego musisz zostać poddany w naszym szpitalu intensywnej terapii.

Podczas naszej podróży do Stone River odwiedziliśmy też bazę w Johnstown, gdzie rozmawialiśmy o tobie z twoimi kolegami. I dowiedzieliśmy się paru istotnych rzeczy, które - jak myślę - rzucają światło na stan, w jakim się znajdujesz. Twoi koledzy z bazy Johnstown zwrócili nam uwagę na pewien niedawny epizod z twojego życia. Powiedzieli nam, że „coś w ciebie wstąpiło", kiedy obejrzałeś Pasję. Tak to właśnie określili: „Coś w niego wstąpiło".

Pamiętasz? To było chyba w kwietniu. Któregoś dnia poszliście do kina. Nawet nie wiedzieliście na co. Wszystko jedno, byle się trochę rozerwać. Byliście z lekka podpici. Kupiliście przy kasach coca-colę i prażoną kukurydzę. Usiedli-ście w trzecim rzędzie przed ekranem. Wyciągnęliście nogi. Rozpięliście kurtki. Okazało się, że film, który się zaczyna, to film o ukrzyżowaniu Jezusa. W pierwszej chwili chcieliście wyjść z kina, ale potem zostaliście. Może nie chciało się wam ruszać z ciepłej sali. Na ulicach wiał zimny wiatr. Obejrzeliście film do końca, jedząc podczas Ukrzyżowania prażoną

183

kukurydzę z papierowych rożków i pijąc coca-colę z plastykowych kubków. Potem poszliście do jakiejś knajpy irlandzkiej. I w tej knajpie irlandzkiej coś w ciebie wstąpiło. Zacząłeś rzucać po pijanemu przekleństwa na katolików, że nie zrobili nic, by uratować Jezusa od tortur i ukrzyżowania. Krzyczałeś, że nie kiwnęli nawet palcem w Jego obronie. „Oni - krzyczałeś - dobrze wiedzieli, że tylko poprzez Jego dzikie cierpienie zostaną zbawieni. Dlatego porzucili Go na tortury i śmierć jak kozła ofiarnego. Nie chodziło im o Niego, tylko o wieczne szczęście dla siebie. On im miał

to wieczne szczęście swoją męką załatwić. Stali pod krzyżem z założonymi rękami. I jeszcze się zasłaniali Jego słowami, że nie wolno im walczyć o Niego mieczem. A On konał w męczarniach". Byłeś pijany, w tej irlandzkiej knajpie wykrzykiwałeś okropne rzeczy, pobiłeś nawet kogoś, kto chciał ci zamknąć usta. Po prostu znowu wyszło z ciebie to, co w tobie siedzi od dawna. Co w tobie siedziało zawsze. Te ciemne myśli, nad którymi nie panujesz. Całe szczęście, że sprawą nie zajęła się policja. Udało ci się. W twoich aktach nie ma nawet śladu po tym przykrym incydencie. Twoi koledzy nadal cię kryją.

Sam więc widzisz, że twój stan nie jest dobry. Opowieść o Mistrzu i Krystynie, żonie prezydenta, którą napisałeś na tych kartkach, jest tego dowodem. Wymyślasz ludzi i sytuacje, które nigdy się nie zdarzyły, i bierzesz je za rzeczywiste. Twoja wyobraźnia nie radzi sobie z chaotyczną grą skojarzeń.

Jest w tobie szum informacyjny naszego świata. W twojej głowie mieszają się

zapamiętane obrazy z życia, sceny z dzienników telewizyjnych, sceny z filmów, postacie z bilboardów, fotografie polityków i aktorów z okładek kolorowych magazynów. I cały ten strumień obrazów i słów, który dzień i noc przepływa przez nasze mózgi, rządzi twoją wyobraźnią. Trzeba powiedzieć wyraźnie: wszystko to są

typowe objawy ostrego szoku pourazowego.

184

Nie umiesz oddzielić wspomnień i faktów od marzeń, lęków i snów. Twój umysł

zalewają ciemne fale. Twoje prywatne myśli i fobie mieszają ci się z historią, polityką i religią. Jest w tobie nieład naszego świata, z którym większość z nas jakoś

sobie radzi, ale ty nad tym nieładem nie panujesz. A zdrowie psychiczne to właśnie - zapanować nad nieładem świata i nieładem w sobie. Zyć w mroku, ale widzieć

słońce. I ja, doktor Burne, jestem przy tobie po to, żebyś zobaczył w mroku słońce. Pytasz mnie, co stało się z kobietą, którą przesłuchiwaliście w sali 13? Niestety, nie mogę dać ci pełnej odpowiedzi na to pytanie. Lekarzy nie informuje się o wszystkich szczegółach śledztwa. W końcu jestem tylko wojskowym psychiatrą ze szpitala w Oak Road na Florydzie. Leczę żołnierzy z urazów, jakich doznali podczas swojej trudnej służby Wiedz jednak, że godne ubolewania nadużycia, jakich się w twojej obecności dopuszczono, zostały surowo osądzone. Specjalna komisja zgłosiła wniosek o zmianę przepisów i uściślenie procedury przesłuchań. Kobieta, którą

przesłuchiwaliście razem z pułkownikiem Sheenem, z pewnością została przeniesiona w lepsze miejsce niż niesławna sala 13, w której doszło do karygodnych zdarzeń. O to, jak myślę, możesz być spokojny. Teraz znajduje się na pewno w bezpiecznym miejscu pod opieką przedstawicieli rządu Stanów Zjednoczonych. Kim była ta kobieta naprawdę? Major Mereiro mówił mi, że ona rzeczywiście była trochę podobna do żony jakiegoś polskiego prezydenta, której twarz z pewnością

mogłeś znać z okładek kolorowych magazynów. W rzeczywistości nazywała się Anna Kosack. Aresztowano ją w Niemczech. Z bazy w Heidelbergu samolotem VII Armii przewieziono do ośrodka G17, gdzie pułkownik Sheen prowadził śledztwo. Tam zobaczyłeś ją po raz pierwszy. Była od dawna inwigilowana przez niemiecką policję. Mieszkała we Frankfurcie nad Me-185

nem. Pracowała jako freelancer dla niemieckich gazet. Uwagę policji zwróciły jej płomienne artykuły o „nadużyciach" popełnianych przez „wojska okupacyjne" w krajach arabskich. Robiła też reportaże dla BBC, w których chciała - jak mówiła - pokazać „całą prawdę" o „bojownikach czeczeńskich", „bojownikach afgańskich" i

„partyzantach irackich walczących o niepodległość swojej ojczyzny". Jej rodzina w roku 1981 przeniosła się z Polski do Niemiec.

„Prawdę chciała pokazać, doktorze Burne? - mówił do mnie major Mereiro, kiedy z nim rozmawiałem przez telefon. - A złapali ją na czym? W jej frankfurckim mieszkaniu znaleziono DVD z dokładnymi planami bazy pod Heidelbergiem, w której niedawno w zamachu bombowym zginęło siedemdziesięciu naszych żołnierzy. Takie to rzeczy robiła ta „niezależna" dziennikarka, pisząca dla niemieckich gazet. Chłopców naszych na śmierć wystawiała, a plotła o jakiejś wolności. Miała powiązania z ludźmi podejrzanymi o dokonanie zamachu. Spotykała się z nimi w Hamburgu i w jakiejś miejscowości pod Warszawą".

Nick, posłuchaj mnie uważnie. Śledztwo, w którym uczestniczyłeś, miało ustalić, skąd ta kobieta miała DVD z planami bazy w Heidelbergu. Rozumiesz? To był wasz cel. Nad tym pracowaliście z pułkownikiem Sheenem. Mieliście ustalić, kto dał jej to DVD. Pamiętasz? No, przypomnij sobie. Wasze śledztwo miało ustalić, czy istniała grupa wspomagająca zamachowców i czy ta Anna Kosack miała powiązania z tą

grupą. Myślisz, że zaraza Baader Meinhof wygasła? Ze tamto draństwo rozwiało się

jak dym? Chyba w to nie wierzysz, Nick. Taka zaraza potrafi przyczaić się na całe lata.

Oczywiście, żaden „dysk na Fisherwooda" nie istniał. On istniał tylko w twojej głowie. Wciąż jeszcze mylą ci się zdarzenia i osoby fikcyjne z rzeczywistymi. To w twoim stanie zupełnie zrozumiałe. Śledztwo w sprawie Anny Kosack, w którym brałeś udział, myli ci się ze śledztwem, które

186

opisałeś na tych kartkach. Twój umysł wciąż nie pracuje normalnie. Przecież dobrze wiesz, że żadna żona żadnego prezydenta Polski nie miała na imię Krystyna. Zresztą

żadna żona żadnego prezydenta na świecie nie zachowywałaby się tak, jak kobieta, którą opisałeś. Zony prezydentów są zrównoważone i odpowiedzialne. Dobrze wiedzą, gdzie ich miejsce. Wspomagają swoich mężów w kampaniach wyborczych i zajmują się działalnością charytatywną. Żadna żona prezydenta Rosji, Francji, Stanów Zjednoczonych czy Niemiec nigdy nie porzuci swojego męża-prezydenta. Żadna, nawet jeśli zostanie zdradzona przez swojego męża-prezydenta, nie ucieknie z pałacu prezydenckiego. Żadna nie przyłączy się do jakiejś grupy przestępczej podejrzanej o powiązania ze światowym terroryzmem. Coś takiego nie może się

zdarzyć na tym świecie. Stoimy na mocnym fundamencie. Nasze życie ma trwałe podstawy, którymi nic nie zachwieje. Ten świat mimo wielu ludzkich szaleństw, chwała Bogu, jakoś idzie swoim rozumnym torem ku lepszej przyszłości. Poza tym zapominasz o tym, że kobieta, którą przesłuchiwaliście w sali 13, stanowiła naprawdę zagrożenie dla społeczeństwa. To nie była żadna niewinna ofiara sądowej pomyłki. Ta kobieta dopuściła się przestępstwa dużo poważniejszego niż - z pewnością godne ubolewania - przestępstwo, jakiego dopuścił się wobec niej w sali 13 pawilonu siódmego pułkownik Sheen. Nie idealizuj jej. To nie ma żadnego sensu. A więc, doktorze Burne, „ostry szok pourazowy"! Tak to sobie pan wymyślił. Pięknie. Kula z pistoletu sierżanta Orteza przebiła moją szyję powyżej obojczyka i uszkodziła splot nerwowy po lewej stronie krtani. To dlatego nie mogę mówić, moja lewa ręka jest bezwładna, a mój umysł nie pracuje poprawnie. To chce mi pan powiedzieć?

Zgoda, od tamtej chwili, moi sędziowie, nie mogę mówić. Ze światem łączy mnie tylko ruch ręki prowadzącej

187

ołówek po papierze. Ostry czubek grafitu rzeźbi w białej powierzchni kartki krętą

szczelinę opowieści i tylko w tej wąskiej szczelinie opowieści, którą ostry czubek grafitu otwiera przede mną na białej kartce papieru, mogę ocalić moją wolność, którą

pan i ludzie, którzy tu pana do mnie przysłali, chcecie mi odebrać. Pan mówi do mnie, bo pan -inaczej niż ja - ma słów pod dostatkiem. Ale nocą pan kradnie moją

opowieść. Nocą pan w swoim gabinecie przegląda strona po stronie moje kartki, na których spisałem tę opowieść, i skanuje stosowne fragmenty, by z nich sporządzić

dowód przeciwko mnie. Pan pod pozorem pomocy chce mi odebrać moją opowieść, zapędzić mnie w pułapkę milczenia, w której - tego chce pan przede wszystkim mam zamilknąć na zawsze. Moja krtań jest martwa, mój język leży na dnie ust, nie mogę wypowiedzieć nawet jednego słowa, zostałem przez was uwięziony w zupełnym milczeniu, ale mam ołówek firmy Ranson z Connecticut, ostry ołówek polakierowany na różowo, ze złotym znakiem delfina na oprawce, i uparcie piszę, piszę bez przerwy, piszę różowym ołówkiem firmy Ranson z Connecticut, na którym błyszczy znak złotego delfina, piszę uparcie, by w sieć linii kreślonych na papierze złowić Białego Wieloryba praw-dy-Ale pan wie lepiej, pan wie, że widzę rzeczy opacznie, obrazy - mówi pan - mieszają

mi się w głowie, mylę tożsamość osób, gubię imiona, nie widzę świata takiego, jakim jest naprawdę. „To typowe objawy szoku pourazowego - zapewnia was, moi sędziowie, doktor Burne, siedząc za swoim dębowym biurkiem pod imponującym dyplomem Uniwersytetu Harvarda, oprawionym w złote ramki. - Zakłócenia percepcji, dające się zaobserwować u sierżanta Nicka Karpinsky, są skutkiem poważnych uszkodzeń splotu nerwowego w okolicach krtani, jakich sierżant Karpinsky doznał w wyniku rany postrzałowej. Silny uraz psychoorganiczny, który doprowadził do

188

zachwiania równowagi psychicznej, wciąż daje o sobie znać w niepohamowanej fabularyzacji urojeń, nad którymi pacjent nie panuje". Tak to pan zgrabnie nazywa.

„U żołnierzy, którzy doznali urazów na froncie, podobne zaburzenia percepcji występują dość często, choć nie zawsze przybierają formę tak ostrą. W świadomości pacjenta zniekształceniu ulega cała jego przeszłość. Bywa, że układa on w swojej głowie cały swój nowy życiorys, zlepiony z rzeczywistych wspomnień, obrazów telewizyjnych, scen z filmów, zdjęć rodzinnych, fotografii z okładek kolorowych magazynów, i jest przekonany, że to, co ułożył, jest obrazem jego prawdziwego życia. Pozornie poznaje swoich bliskich i znajomych jak dawniej, ale w istocie uważa ich za osoby obce, zaś w osobach zupełnie obcych, na przykład ludziach znanych mu z telewizora czy ze zdjęć w gazetach -przeciwnie - rozpoznaje swoich przyjaciół, znajomych i krewnych".

„Doktorze Burne - pytacie doktora Burne'a moi sędziowie, bo leży wam na sercu dobro sprawy - kiedy, pana zdaniem, zdrowie sierżanta Karpinsky poprawi się na tyle, że będzie mógł on stanąć przed komisją śledczą, powołaną do zbadania nadużyć

w ośrodku szkoleniowym G17?". A doktor Burne odpowiada wam wtedy uroczyście zza swojego dębowego biurka, nad którym wisi oprawiony w złote ramki dyplom Uniwersytetu Harvarda: „Potrzebna będzie jeszcze długa terapia i intensywna rehabilitacja w szpitalu Oak Road na Florydzie, by sierżant Karpinsky doszedł do siebie i mógł w pełni sił stanąć przed komisją śledczą US Army z oskarżenia o zbrodnię zabójstwa".

Nie, doktorze Burne, ja się nie dam oszukać! Nie dam sobie odebrać prawdy!

Jesteście potężni, wiem o tym. Pan by chciał to, co ja napisałem na tych kartkach, obrócić w żart, w przypowieść, w fairy tale, żeby moje słowa utonęły w oceanie milczenia. Ale ja się nie dam złamać. I nie pomogą nawet pana zastrzyki czy inne sztuczki. Ja was wszystkich

189

przejrzałem. Bo pan, doktorze Burne, jest jednym z nich. Pan pracuje dla nich, pan pod pozorem terapii chce wymazać z mojej pamięci wszystko, co dla was niewygodne, pan chce pod pozorem terapii zrobić mi pranie mózgu, pan chce mnie uwięzić w chorobie, prawdę zmienić w urojenie, bo ja się dobrałem do waszych tajemnic. Ale ja nie będę milczał. Ja o wszystkim powiadomię świat. Pan myśli, że Marylin Monroe, ot tak po prostu się zabiła? Ze FBI nie maczało w tym palców? Ze księżna Diana, ot tak po prostu, zginęła w wypadku samochodowym? Ze atak na World Trade Center to była, ot tak, po prostu, robota jakichś zwariowanych Arabów?

Ze zaplanowane jak w zegarku uderzenie samolotów w dwie wieże World Trade Center nie miało usankcjonować wojny z talibami i zajęcia Afganistanu, tak żeby można było poprowadzić tamtędy rurociągi, którymi popłynie ropa do portów Zatoki Perskiej?

Zostawcie mnie! Doktorze Burne, niech pan weźmie tych przeklętych pielęgniarzy. Znowu mnie wiążecie?! Weźcie te łapy! Doktorze Burne, pana przeklęci pielęgniarze znowu dobierają się do mnie, żeby świat nie dowiedział się o waszych tajemnicach!

Ale świat się dowie o wszystkim! Prawdy nie da się zabić! Ja mam wszystko opisane, o tu, na tych kartkach!

190

Książki Stefana Chwina

Krótka historia pewnego żartu

Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Zycie w poniemieckim „mieście wrogów" staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.

Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna. Hanemann

Powieść o gdańskim profesorze anatomii, który po śmierci narzeczonej w katastrofie statku przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, jest świadkiem wojennej zagłady Gdańska, po której - inaczej niż większość niemieckich mieszkańców - zostaje w zburzonym mieście zajętym przez Polaków i Rosjan. Przejmujący obraz dawnego Gdańska jest w tej powieści nie tylko tłem dla ludzkich losów. Obok ludzi jej bohaterami są miasto i rzeczy.

Zycie głównego bohatera spłata się z losami dwóch słynnych samobójców - Heinricha von Kleist oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta powieść o miłości, śmierci i samobójstwie daleka jest jednak od pesymizmu. Prześwietlona światłem odradzającej się woli życia łączy w sobie ducha melancholii z fascynacją

materialnym pięknem świata. Talent literacki autora współgra z malarską

wyobraźnią, dając niezapomnianą opowieść o trudnych tajemnicach ludzkiego życia. Esther

Koniec wieku dziewiętnastego. W mieszczańskiej rodzinie warszawskiej pojawia się

piękna guwernantka z Gdańska, Esther Sim-mel, jedna z dawnych studentek Friedricha Nietzschego. Jej nagła choroba pociąga za sobą dramatyczne konsekwencje. Kobieta zapada w stan śpiączki. Lekarze są bezradni. Zakochany w niej miody

191

mężczyzna robi wszystko, by ją uratować. Co jakiś czas jednak dopadają go

„niedobre myśli" o życiu i śmierci. Waha się między postawą caritas a twardym światem idei Nietzschego, zapowiadających „racjonalne" podejście do chorych i umierających, typowe dla niektórych nurtów myśli nowoczesnej, szczególnie tych, które podejmują kwestię eutanazji.

Ta piękna opowieść o miłości, umieraniu i nadziei ma w sobie barwę dawnego czasu i ostrość pytań najzupełniej współczesnych.

Zloty pelikan

Jakub, wykładowca jednego z uniwersytetów, dowiaduje się, że dziewczyna, którą

oblał na egzaminie, prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Okoliczności sprawy pozwalają mu nie poczuwać się do żadnej winy. Jakub jednak przeżywa głębokie załamanie. Traci wszystko. Z sali uniwersyteckiej i eleganckiego mieszkania trafia na dworzec kolejowy, gdzie zaczyna żyć jak bezdomny.

Ta utrzymana w konwencji moralitetu „powieść idei", nawiązująca do średniowiecznej legendy o św. Aleksym, mówi o poszukiwaniu duchowego oczyszczenia w cywilizacji nowoczesnej, w której rytuały utraciły swoją

oczyszczającą moc a słowo ma rozchwiane znaczenia, nie dając nam oparcia w sytuacjach kryzysowych. Jej finał - utrzymany w ironiczno-melodramatycznym duchu - zostawia czytelnika przed otwartymi pytaniami o naturę prawdy, dobra i zła. Kartki z dziennika

Burzliwie przyjęta przez krytykę i publiczność autobiograficzna opowieść, łącząca narrację o życiu autora z refleksją filozoficzno-moralną. Sugestywne portrety osób ważnych w biografii duchowej Stefana Chwina, obrazy z historii Polski drugiej połowy XX wieku przepuszczone przez pryzmat osobistych doświadczeń, sceny z życia prywatnego, wielość sprzecznych tonacji i stylów, zmienność nastrojów, kontrowersyjne opinie - wszystko to czyni tę książkę daleką od konwencji „dziennika uczuć i myśli ze wszechmiar słusznych".

Kartki z dziennika - przyjmowane przez jednych z entuzjazmem, przez innych z zaciekłą wrogością - nikogo nie pozostawią obojętnym. Zachęcają do sporu, niezgody, żywej wymiany myśli.

192


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chwin Stefan Haneman
Chwin Stefan Hanemann
Chwin Stefan
Żona prezydenta Tunezji uciekła z 1,5 tony złota
Chwin Stefan Hanemann
10 STEFAN CHWIN hanemann
Stefan Chwin Hannemann
Nieczułe dziecko (Stefan Chwin o Miłoszu w TP)
Stefan Chwin Hanemann
Stefan Chwin Hanemann 2
STEFAN CHWIN
22 Stefan Chwin
Stefan Chwin Hanemann streszczenie szczegółowe
Stefan Chwin Hanemann streszczenie szczegółowe
Stefan Chwin Hanemann
Stefan Chwin Hanemann streszczenie szczegółowe(1)
Stefan Chwin Hanemann streszczenie
Krystyna i Stefan Chwin Rozmowa
Stefan Chwin Hanemann streszczenie

więcej podobnych podstron