ŚW. KRZYSZTOF
(25 lipca)
Dawno temu żył niepospolicie silny chłopiec, który cenił i uznawał tylko siłę. Postanowił sobie, że będzie służył temu, kto jest najpotężniejszy. Po namyśle zdecydował się oddać swoją siłę królowi, bo uznał, że on jest tego najbardziej godny. Zaciągnął się do wojska.
Przełożeni bardzo szybko docenili jego uzdolnienia. Został gruntownie przeszkolony i wcielono go do królewskiej gwardii. W krótkim czasie król przydzielił go do swojej ochrony osobistej. Spełniło się marzenie chłopca: był blisko tego, kogo uważał za największego na ziemi. Król był potężnym monarchą. Bali się go podwładni, ale przede wszystkim bali się go wrogowie. Chłopiec czuł się tak, jakby sam osobiście uczestniczył we wszechwładzy królewskiej. Był zawsze na rozkazy, wypełniał sumiennie polecenia. Król ufał mu. Bez niego nie ruszał się ani na krok. I tak płynęły lata. Chłopiec żył wpatrzony w króla jak w swego absolutnego pana. Oddał mu się całym sercem. Chciał mu służyć do końca swoich dni.
Aż pewnego razu, gdy szedł w ciemną noc tuż obok króla, spostrzegł nagle, jak król drgnął i przystanął. Chłopiec spytał: - Co się stało?
Wtedy zobaczył, że król drży ze strachu. - Co się stało? - powtórzył.
Król, jeszcze wciąż wstrząśnięty, odpowiedział: - Widziałeś?
- To czarne stworzenie, które przebiegło nam drogę.
- Tak.
- Wydawało mi się, jakby to był sam szatan.
- No, a gdyby nawet sam szatan, to co? - pytał króla.
- Panie, czy boisz się szatana?
- Każdy człowiek się go boi - odpowiedział król.
- A ja myślałem, że ty się niczego nie boisz.
Ruszyli w dalszą drogę. Na pozór zdawało się, że nic nie zaszło, ale naprawdę coś się złamało w życiu chłopca. Wszystko, co było dotychczas wspaniałe, straciło swoją barwę. To, czym żył, straciło sens.
- Zawsze chciałem służyć temu, kto jest najpotężniejszy. Zdawało mi się, że taki jest mój król, a tymczasem okazało się, że on się boi szatana.
Pytał ludzi o szatana. Pytał, jak można szatanowi służyć. Napotykał wciąż tę samą odpowiedź: ten służy szatanowi, kto źle postępuje. Początkowo nie był w stanie tego pojąć, ale im bardziej źle postępował, tym lepiej to rozumiał. A postępował coraz gorzej: rozpił się, wszczynał awantury, przeklinał, bił ludzi. Wobec przełożonych zachowywał się zuchwale. Wreszcie został upomniany przez króla:
- Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak się zmieniłeś? Odpowiedział mu:
- Gdy myślałem, że ty jesteś najpotężniejszy, wtedy ci służyłem. Teraz, gdy się przekonałem, że boisz się szatana, chcę służyć szatanowi.
Obawiano się, że może targnąć się na życie króla. U sunięto go więc ze stanowiska, które dotąd zajmował: przestał należeć do straży przybocznej króla. Usunięto go również z gwardii królewskiej. Poczuł się obrażony. Nawymyślał przełożonym.
Za ubliżanie zwierzętom został Ięty w areszcie wojskowym. Wtedy doczekał nocy, wyłamał kraty i zbiegł z więzienia.
Od tego czasu zaczął wieść zbójecki żywot. Wraz ze zgrają podobnych do siebie ludzi napadał na domy, na pojazdy, włamywał się do sklepów, rabował, kradł, zabijał. Rosła w nim nienawiść do wszystkiego i do wszystkich. Robił ludziom na złość.
Mówili o nim, że jest pachołkiem szatańskim, że szatan w niego wstąpił, że go opętał. Śmiał się z tego, ale musiał przyznać, że chyba tak było. Zdawało mu się, że czuje szatana w swojej duszy, że zło nim zawładnęło, kieruje nim i rządzi. Czasem zdawało mu się, że szatan namawia go, wskazuje mu, co ma robić, poucza go.
Pewnego razu, gdy szedł drogą i myślał o kolejnym rabunku, na rozstajnych drogach zobaczył krzyż. Nieraz tamtędy przechodził, ale nigdy nie zwrócił na niego uwagi. Odruchowo przystanął. Zaczął przyglądać się wizerunkowi Chrystusa: głowa opleciona koroną cierniową, ciało poranione razami biczów, dłonie i stopy przebite gwoździami. Przypomniał sobie wszystkie zdarzenia z życia Jezusa, o których słyszał jako dziecko: o tym, jak Jezus został skazany na śmierć, choć tyle dobrego robił dla ludzi, że wtedy, gdy wisiał na krzyżu, za- miast przeklinać tych wszystkich, którzy Mu urągali, modlił się za nich, a bandycie wiszącemu obok obiecał niebo. I gdy tak rozmyślał nad tajemnicą Jezusa, spostrzegł, że coś się w nim zmieniło, że jego duszę wypełniła jakby jakaś światłość, jakby coś w nim odtajało. dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że przedtem był w nim mrok, zimno i smutno, a teraz nagle stał się szczęśliwy jak za dawnych dziecinnych lat.
Zrozumiał, że powinien zmienić swoje życie, poszedł więc po radę do znanego w okolicy pustelnika.
- Nic ci więcej nie mogę doradzić: bądź dobry dla ludzi, tak jak On był dobry.
- Ale co mam robić.
- To co potrzeba: pomagać ludziom w tym, w czym sami nie mogą sobie poradzić.
- Nic mi to nie mówi. Co konkretnie? Pustelnik zastanowił się. Po chwili rzekł:
- Jest tu w okolicy rzeka. Znasz ją zresztą bardzo dobrze. Już niejednokrotnie budowano na niej mosty, ale woda je zrywa. Zwłaszcza wiosną i jesienią, gdy przychodzą wylewy. Owszem, jest i bród. Kto bogaty, przejeżdża karocą czy ciężkim wozem. Inni jednak muszą przechodzić wpław. Nieraz już bywało, że ginęli w niej biedni, dzieci i starcy. Jesteś wielki jak piec i silny jak tur. Pomagaj tym ludziom w przeprawie przez rzekę.
Zapalił się do tej propozycji:
- Dobrze, mogę przenosić ludzi. Stać mnie na to.
I tak został. Przenosił ludzi. Zbudował sobie szałas na brzegu rzeki. Gdy ktoś chciał być przeniesiony na drugą stronę, po prostu przychodził do niego i o to prosił. Gdy ktoś z drugiej strony rzeki chciał być przeniesiony, wołał do niego. Woda była rwąca, zimna, niebezpieczna. Ale on - ogromny i silny - nie bał się. Nawet gdy woda sięgała mu po piersi, z łatwością niósł na ramionach dwoje ludzi.
Dowiedzieli się o tym jego dawni koledzy. Przychodzili, siadywali na brzegu, podśmiewywali się z niego, żartowali, że zdobył nową robotę. Pytali, jak mu się powodzi, ile na niej zarabia. Chcieli go wyciągnąć z powrotem, włączyć do swojej bandy, żeby powróciły dawne dobre czasy, gdy on nimi dowodził. Ale jemu ani w głowie było wracać do tamtych lat.
Aż pewnego dnia zaczął rozmyślać nad swoją przyszłością.
- Tyle lat upłynęło, a ja nie mam nawet swojego domu. Żadnego zabezpieczenia na stare lata. Jeszcze chwila, a będę ci starcy, którymi teraz się opiekuję. J To przestraszyło go najbardziej.
- Nie, nie chcę. Nie będę taki. Nie chcę na stare lata żebrać. Nie chcę się tułać bez dachu nad głową. Szukał na gwałt jakiegoś rozwiązania.
- Nie jestem jeszcze przegrany. Nic nie jest stracone. Jestem dosyć silny, potrafię rękami rozrywać kraty, wyginać sztaby, rozbijać zamki. Skrzyknę swoją dawną bandę, zrobimy kilka napadów i będę miał znowu ciepłe życie. Będę miał duży dom pełen pięknych mebli, służbę. Nie będę musiał martwić
się o swoją przyszłość. Będę miał wygodną starość.
Uspokoił się tą decyzją, tym rozwiązaniem.
- Jutro rzucam tę budę i to całe towarzystwo, które się do mnie przyczepiło.
Z tym postanowieniem usiłował zasnąć. Nagle wydało mu się, że słyszy z daleka wołanie. Poprzez szum deszczu, wycie wianu, przebijał się słaby głos. Z drugiej strony rzeki ktoś woła o przeniesienie. Mruknął do siebie półgłosem:
- Oj nie, to już nie dzisiaj. To wczoraj. Od dzisiaj przestałem ludzi przenosić.
Odwrócił się na bok, usiłował zasnąć. Wołanie powtarzało się. Nakrył głowę kocem, starając się nie słuchać. Ale głos nalegał. -
- Dobrze, ale ostatni raz - zdecydował. Odrzucił koc, wstał i wyszedł na dwór. Uderzył go wiatr, deszcz, ciemność. Machinalnie, wyuczonymi od lat krokami, doszedł do brzegu i wszedł w rzekę. Woda była lodowata. Zanurzył się powyżej pasa, prawie po barki, przeszedł na drugą stronę. Rozejrzał się w ciemności i spostrzegł stojące dziecko. To ono wołało o przeniesienie. Nawet nie spytał, co tu robi o tak późnej porze, wsadził je na ramię i wszedł z powrotem w wodę. Zatopiony w swoich myślach opamiętał się dopiero po chwili. Stwierdził, że stoi na środku rzeki nie mogąc zrobić kroku. Nogi miał jakby wrośnięte w dno. Dziecko ciążyło mu nie prawdopodobnie.
- Ależ jesteś ciężki. Zdaje mi się, jakbym świat cały niósł na barkach.
Nagle usłyszał odpowiedź:
- Bo niesiesz Syna Stworzyciela świata. Podniósł oczy i zobaczył, że ten chłopczyk to Dziecię Jezus. Wpadł w taki zachwyt, że nie czuł zimna, wiatru, lodowa tej wody, zapomniał, że to noc. Wszystko przestało istnieć, a był tylko On: Jezus, który mu się ukazał. Jak długo trwało to olśnienie, nie wiedział.
Gdy oprzytomniał, wiatr znowu wiał, deszcz siekł, woda była lodowata, a on stał w ciemnościach na środku rzeki - na ramionach jego nikogo nie było. Wrócił do swojej chaty i szczęśliwy do śmierci przenosił ludzi. Odtąd nazywano go Krzysztofem - niosącym Chrystusa.