Autor: Maciej Żerdziński
Tytul: Załóż swoje łyżwy, bracie
Z "NF" 8/95
Jeśli kiedykolwiek spodziewałem się spotkać Andy`ego, to
na pewno nie w tym miejscu. Zapamiętałem go z czasów szkoły
podstawowej i, wierzcie mi, był to biedak i obszarpaniec,
jakich mało. W dodatku jedna z jego nóg była krótsza i Andy
chodził w taki śmieszny dla nas sposób. Dla nas, czyli dla
bandy małych, bezlitosnych drani - dzieci prawników i
lekarzy, programistów i wokalistów muzyki pop, potomków
drobnych ciułaczy i facetów sterujących nowojorską giełdą.
Każdy z nas tylko czekał na okazję do szyderczego
śmiechu. Takie okazje często stwarzał właśnie Andy. Andy
"The Leg" Browner. Syn pijaka i kobiety z brudnymi pazurami.
Kobieta ta zostawiła ich, jeszcze kiedy Andy był dzieckiem.
Wiedział o matce, że miała brudne, poszarpane paznokcie.
Tylko tyle powiedział mu ojciec.
- Tak - mruknąłem przeciskając się w jego stronę. - To
rzeczywiście on.
Problem z Andym polegał na tym, że jako chłopiec lubił
zwierzać się ze wszystkiego. Jak gdyby zupełnie zatracił
instynkt samozachowawczy. Mówił, a my ryczeliśmy łamiącymi
się głosami, i nie było wtedy nic śmieszniejszego nad
głupoty, które prawił.
- Cześć - dobrnąłem wreszcie przed jego ogromną postać i
stuknąłem palcem w kieliszek, który trzymał grubą dłonią.
Paznokcie miał czyste i równo przycięte; widać nie wdał się
w matkę. - Kopę lat, Andy. Wyrosłeś, nie ma co.
Andy przechylił głowę. Przyglądał mi się czas jakiś, aż
wreszcie coś błysnęło w jego szarych oczach.
- Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie pana umieścić. W
swojej głowie, ma się rozumieć. - Jego głos był cichy i
ciężki.
Sięgnąłem za siebie i złapałem przechodzącego kelnera.
Zatrzymał się natychmiast i wyciągnął w moją stronę tacę
pełną smukłych kieliszków. Wybrałem taki bardziej kolorowy,
nie miało to dla mnie większego znaczenia. Każde świństwo,
które nam tu podawali, przepełniało mnie dreszczem wstrętu.
Byłem zwolennikiem trunków surowych i czystych.
- Kopa lat, Andy - powtórzyłem. - Nic dziwnego, że mnie
nie pamiętasz. Miałem wtedy rudawe włosy i każdy cholerny
zegarek, jaki pojawiał się na mieście. I miałem Georgie
Kaddiloth. Już w siódmej klasie.
Nalana twarz przybladła lekko. Andy potarł gruby nos i
świsnął przez wargi. Świstał tak przez chwilę, a potem
powiedział:
- Rocky. Benedict Verhowlen. Teraz cię poznaję.
Wyciągnął dłoń, ale ja mrugnąłem tylko i wylałem swój
kieliszek na dywan. Andy znowu zaświstał i patrzył, jak
wyciągam zza pazuchy srebrną butelczynę, płaską jak głowy
naszych polityków.
- Nie pijam tego kolorowego gówna - wyjaśniłem,
napełniając kieliszek wódką. - Nikt nie patrzy?
- Nikt - odpowiedział i schował swój kieliszek za plecy.
Pewnie się wstydził, że pije to, co właśnie wylałem.
Powinienem wcześniej o tym pomyśleć.
Miał równo obcięte włosy - ani krótko, ani długo i
grzywkę podobną do tej, jaką zwykły nosić teatralne
kukiełki. Spod tych włosów wyłaziło mu blade czoło, a niżej
zadomowiły się małe okrągłe oczy. Te oczy patrzyły na mnie i
tylko w nich widziałem życie. Przypominały dwa kolorowe
guziki, które ktoś zostawił na kartce papieru i obrysował
niesforną głową. Kiedy Andy mówił, nie mogłem dopatrzeć się
zębów; wiecie, są tacy goście - choćby nie wiem co gadali -
nie otworzą ust na tyle, żeby tam zajrzeć. A ja, kiedy tylko
z kimś rozmawiam, patrzę właśnie na zęby. Nie, żebym lubił.
Jestem stomatologiem. Płacą mi za to.
- Znasz Nojaha? - zapytałem. W końcu tylko większe rekiny
mogły sobie pozwolić na zakup jego grafik. Czyżby Andy był
teraz jednym z nas?
Przestąpił z nogi na nogę. Kieliszek wciąż trzymał za
plecami.
- Nie... Widzisz, Ben. Ja niewiele wiem o malarstwie. Dla
mnie to kupa kresek i tyle. A te są zresztą takie szare,
smutne. Nie wiem, co można by o nich powiedzieć.
- Nic - zaśmiałem się i klepnąłem go w ramię. Wciąż był w
formie. - To się kupuje. Wskazujesz palcem, sięgasz po czek
i już. A twoja stara w domu będzie cmokać ustami tak długo,
że w końcu jej koleżanka zmusi i swojego męża do kupna
podobnej grafiki. Potem pójdą sobie do kawiarenki nad
oceanem, a ty będziesz miał akurat tyle czasu, żeby
przymacać sekretarkę. Teraz już łapiesz po co kupuje się
grafiki Nojaha?
- Widzisz - powiedział trochę śmielej - ja tam nie mam
ani żony, ani sekretarki. Robię przy oknach. Pociągam ramy
lakierem. Raz w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę
samą stronę. W tę, co poprzednio, łapiesz, co?
Wzięło go. Wyciągnął przed siebie ramiona i machał nimi
wykonując oniryczne ruchy. Wtedy zauważyłem, że rękawy jego
marynarki są przykrótkie, a koszula, choć biała, białą nie
była. Była biedna.
- Zaraz - cofnąłem się o krok.
Tak jest. Cały Andy był biedny. Ludzie przechodzili obok
nas i przyglądali się grafikom, a ja kręciłem głową i
przyglądałem się jego podrapanym, zakurzonym butom i spodniom
zamęczanym żelazkiem.
- Andy... - chciałem go zapytać, co właściwie robi w tym
śmierdzącym dolarami miejscu, ale ktoś wszedł między nas.
- Ben. Wiedziałem, że cię tu złapię.
To był sam Wielki Pisarz. Ulubieniec samotnych kobiet i
półgłówków potrafiących smakować jego barwne, po wielokroć
złożone zdania. Mówił za to mało. Tyle dobrego, pomyślałem.
- Ben. Ruszaj za mną. Na piętro. Brakuje nam sędziego.
Babki mówią, że ty się nadasz.
- Kochany mój... - starałem się go odsunąć. - Jakim znowu
sędzią. Spotkałem się właśnie ze starym druhem, wiesz...
Wielki Pisarz objął mnie jowialnie i zaczął szeptać. Szło
o istotne rozmiary czy coś takiego. Byłem już podchmielony i
nie słuchałem. Starałem się dojrzeć Andy`ego. Ktoś
wyprowadzał go z sali. Zdaje się, że był to doktor Libnitz.
- Halo! - zawołałem za nimi. - Halo...
Tłumek przesłonił wyjście.
- No i co? - zapytał Wielki. - Dobre? Wchodzisz w to?
Andy z Libnitzem? A to niby dlaczego? Nic nie rozumiałem.
- Co mam nie wchodzić. Będę sędzią.
Wielki Pisarz uśmiechnął się obleśnie. Jego lisia twarz
zmusiła mnie do zamknięcia powiek. Przy Andym wyglądał jak
mały szalbierz.
I takim też był.
Skąd to wiem? Bo i ja takim jestem.
Cokolwiek powiedzieć, wypiłem tamtego wieczora za dużo.
Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi znosić
pomysły takich jak Wielki Pisarz po setce dobrej gorzały. Po
dwóch setkach powoli włączałem się w zabawę, a choć wstyd
się przyznać, po trzeciej setce sam wymyślałem reguły, a
nawet nową grę. Stąd też, następnego dnia, nie mogę patrzeć
ani na siebie, ani na moją żonę. Siebie nie znoszę. Jej się
wstydzę.
- I co? - zapytała, kiedy wróciłem z łazienki. - Znowu
żeście popili. Stare chłopy i młode babki. Oj, bije wam,
bije.
Żona moja poświęca mi niewiele uwagi. Bywa, że w ogóle
nic nie mówi, bywa, że mówi dużo, ale nie do mnie. Do
słuchawki. Ona lubi telefony. Powiem wam, że dziwna z niej
kobieta. Wie, że ją zdradzam i nic. Nawet nie muszę udawać
ani się łasić. A łasić się nie znoszę. Tak jak ona nie znosi
zwierzęcego mięsa. Je inne świństwa i to właśnie przez to
musiałem wynająć kucharkę. Po roku męczarni zacząłem jeść,
jak trzeba, i zauważyłem też, że kucharka potrafi więcej niż
tylko dobrze gotować. Tamtego też dnia wstąpiłem na mroczną
drogę zdrady. Będzie z dziesięć lat, jak po niej idę.
- Ale rośliny też trzeba zabijać - powiedziałem tknięty
nagłą myślą. - Może i więcej je nawet boli. Skąd wiesz?
- Nie wiem - odpowiedziała sennym głosem. - I nie próbuj
nawet zaczynać tej dyskusji. Kupiłeś mi jakąś grafikę?
- Nie - odpowiedziałem rozzłoszczony. Żona jednym
pytaniem dotarła do tego, od czego chciałem się wywinąć.
Była mistrzem celnych pytań. Może dlatego mówiła do mnie tak
mało.
- Szkoda.
I tyle. Uniosła jeszcze brwi i przez chwilę myślałem, że
wzlecą jak mała jaskółka i umkną z jej wysmarowanej
świństwami twarzy. Ale zostały.
Łupało mnie w głowie. Nie mogłem się skoncentrować.
Chciałem zebrać się w sobie i wyskoczyć z łóżka jak torpeda,
ale nie miałem nawet na tyle ikry, żeby rozchylić żaluzje.
Może spadł już pierwszy śnieg? Całą sobotę się zanosiło.
Żona chodziła po salonie. Podlewała kwiaty, byłem pewien,
że robi to tylko dlatego, żeby pokazać służącej, że i ona
daje sobie z tym radę. Jej bose stopy szybko poruszały się
po dywanie, a ja siedziałem na skraju łóżka, tarłem łupiące
skronie i bezmyślnie przyglądałem się, jak jej spięte włosy
podskakują na wszystkie strony. Czasem, kiedy wchodziła na
krzesło, widziałem jej pulchne łydki wychylające się spod
nocnej koszuli niczym dwie najedzone ryby. Podobne łydki
miał nasz syn, Johnny. W ogóle muszę wam powiedzieć, że cały
nasz syn był jak najedzona ryba. Gruby, niezdarny, aż
wstyd.
- Ciekawe, jak tam John? - zapytałem.
- Jak to John. Pewno gra w swoje gry i męczy babcię o
nowe - wzruszyła ramionami. - Ma wakacje.
- Nie to miałem na myśli. Interesuje mnie, czy zrobił się
jeszcze bardziej gruby. Twoja mama już wie, jak się robi
takie rzeczy.
Nic nie odpowiedziała. Zawsze, kiedy milczała, czułem, że
działam jej na nerwy. Ja lubiłem omawiać wszystkie sprawy,
które mnie niepokoiły, ona większości z nich w ogóle nie
zauważała. Kiedy, na przykład, żarłem się z facetem, który
wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu 44-ej z Kingstone
Road, patrzyła w drugą stronę i nie wspierała mnie. Albo
zakupy. Lubiłem robić te cholerne zakupy, przyznaję. Ale nie
mogłem wprost ścierpieć, jak jakaś gnida wjeżdżała mi
wózkiem w dupę. Działo się to najczęściej przy kasie.
- Właśnie - powiedziałem. - Dlaczego ty nigdy mnie nie
popierasz. Byle gnida wjeżdża mi w dupę, a ty nic. Czasem
myślę sobie, że ciebie w ogóle nie ma. Nie popierasz mnie.
Nie mogę na ciebie liczyć.
I tym razem nie odpowiedziała. Zostałem z tym wszystkim
sam. Pewnie: najczęściej wybuchałem za poźno. W domu czy na
spacerze. Albo w teatrze. Albo w galerii.
Wstałem z łóżka, bo nagle przypomniał mi się Andy. Co on
tam robił? Z doktorem Libnitzem. Biedak z bogaczem...
Dowlokłem się do okna i rozsunąłem żaluzje. Nos przylgnął
do szyby. Przyjemny chłód rozlał się po całej twarzy.
A tam było cholernie biało. Spadł śnieg.
- Chodź tu, chodź szybko - zawołałem.
Ale żona nie ruszyła się nawet. Słyszałem, jak tłucze się
w kuchni, więc i ona musiała już zobaczyć ten pieprzony
śnieg. I nic. Nic ją to nie wzięło.
Stukot w skroniach narastał.
- Trzeba stąd wiać - mruknąłem do siebie. - Albo całą
niedzielę będę ją wołał.
Poszedłem do łazienki.
Drugie spotkanie wypadło w styczniowy czwartek. Czwartek
jak czwartek; człowiek czyha już na weekend, ale też dobrze
wie, że został jeszcze piątek i różnie może być. Nie znoszę
tego uczucia i dlatego, celem skrócenia sobie czasu i
zaoszczędzenia na zdrowiu, poszedłem zwiedzać Annalath
Slash. Myślałem prosto. Jest styczeń; święta i Nowy Rok
wyszarpały ludziom resztki grosza z kieszeni, to i pewnie w
Annalath Place nie będzie większego tłumu. Mimo że upłynęło
już z dziesięć lat od otwarcia tego miejsca, cena biletu
wciąż przekraczała niejedną roczną pensyjkę.
Szedłem przez opustoszałe miasto, a śnieg skrzypiał pod
moimi butami. Czułem się dobrze, bo mecenas Fralsky zgodził
się wreszcie na wymianę swoich pniaków i z przyjemnością
wyrwałem mu pół gęby. Rzecz jasna, pod narkozą. Miałem z nim
wcześniej kłopot, bo wymagał ode mnie cudów, a ja cudów
czynić nie potrafię. Zęby miał po prostu kiepskie. I tyle.
- Gdzie to zmierzamy, doktorku? - przez skrzyp przebił
się jakiś przyjemny głos. - Romantyczny spacer?
Stanąłem. W świetle latarni, tuż pod chińskim sklepem
zobaczyłem Windy. Windy Collins albo może Windy Blowins,
jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyglądała cudnie, co
podkreślali jeszcze przemykający obok niej ludzie. Jednych
śnieg mrozi i wyszczurza, innych oświetla jak w bajce. Windy
na pewno należała do tych drugich. Drobne płatki skrzyły się
w jej krótkich włosach, twarz pokraśniała od mrozu, a
strumyczek pary, który wydobywał się z pełnych ust, dodawał
wszystkiemu mgiełki tajemniczego powabu.
- Idę do Annalath Slash - powiedziałem całując jej
chłodny policzek. Pachniała lepiej niż wszystkie dolary,
które ściubiłem w bankach.
- O? Ty? - zdziwiła się. - Ty idziesz do Annalath Slash?
- A tak - byłem dumny, że mam opinię człowieka, który
niechętnie odwiedza miejsca spędu. - Liczę na małe
zainteresowanie. Nie lubię tłoku. Może pójdziemy razem?
Windy uśmiechnęła się do przestraszonego żółtka, który
tak się na nią gapił, że aż trzasnął swoją głupią gębą w
przydrożny słup.
- Czemu nie. Chodźmy - podała mi ramię.
- To właśnie w tobie lubię. Spotykamy się pod małym,
chińskim sklepikiem, gdzie robiłaś drobne zakupy, i wiem, że
jeśli zaproponuję ci wyjazd do Indii, jest szansa, że
powiesz tak.
Szliśmy teraz razem i raźniej mi było słuchać skrzypu
naszych butów. Widzicie, cały problem ze mną polega na tym,
że ja nie lubię być sam. Nie lubię i nigdy nie lubiłem.
Ale oto doszliśmy do Annalath Slash. Gdziekolwiek
żyjecie, pewnie już wiecie, co to takiego, ale i tak
przypomnę wam co nieco. Będzie już kawałek czasu, jak Obcy
wylądował w samym środku Nowego Jorku. Pamiętam, że piłem
właśnie kawę w małym Donut-Shopie, a tu jak coś nie
pieprznie, ledwie kilka ulic dalej. Na chwilę zrobiło się
zupełnie ciemno, potem znowu jasno, a potem znowu ciemno.
- Ty - powiedział do mnie facet siedzący obok. - Jak
mogli wyłączyć prąd, jeśli mamy samo południe? Nie ma prawa
być ciemno.
Może i głupio to zabrzmiało, ale pytanie było bardzo
trafne.
- Nie wiem - odpowiedziałem przestraszony. Od razu
pomyślałem też o tym aktorze, z którym byłem umówiony po
lunchu. Miałem mu wymienić prawego siekacza. - Jak tu
wymieniać siekacze? - zaniepokoiłem się na dobre. - Ciemno
jak w dupie.
Ktoś zaczął szlochać, ktoś inny wrzasnął. Brzęknęła
szyba. I kiedy myślałem już, że zaraz zawali się całe
miasto, znowu coś huknęło i naraz zrobiło się zupełnie
normalnie. Normalnie, czyli jasno.
Potem okazało się, że wylądował Obcy. Nic nie zniszczył,
osiadł gładko i czysto na samym środku Placu Trzech Aniołów.
Mało tego, pewnie wiecie też, że ten Obcy od razu wyszedł ze
swojego statku, postawił na ziemi walizę i przewrócił się
jak długi.
Od razu zbiegła się cała kupa ludzi. Wielu słyszało, jak
Obcy westchnął i powiedział coś jakby: "Annalath Slash".
Cokolwiek by to znaczyło, problem polegał na tym, że nie
powiedział nic więcej. Pocałował chodnik, uśmiechnął się i
umarł.
- Pamiętasz tę walizę? - zapytałem Windy'ego. - To był
numer. Wysiadł ze swojego statku, dał nam swój bagaż i cyk.
Przekręcił się.
Nie liczcie na rewelacje. Ja też nie wiem, kim był Obcy.
Co innego doktor Libnitz. Jeden z moich pacjentów - gościu
mocny jak wszyscy diabli - szepnął mi, że w sztabie
pracującym nad materiałem zostawionym przez Obcego na bruku
znalazł się właśnie doktor Igor Libnitz. Ten sam Libnitz,
którego widziałem przeszło miesiąc temu z Andym.
- Byłam tu już tyle razy, a wciąż niewiele rozumiem -
powiedziała nagle Windy. - To światło. Patrz, gdzie jest
początek korytarza?
Kupowałem bilety. Nawet się nie skrzywiłem, kiedy facet
siedzący za szybką w idiotycznym stroju mającym zapewne
oddać atmosferę tego miejsca, powiedział cenę w sitko
mikrofonu.
Wybuliłem gładko i znowu wziąłem Windy pod rękę. Wierzcie
mi, powinienem był się skrzywić. Cały dzisiejszy dzień
borowania, wyrywania i oczyszczania poszedł w diabły. A
biorę tysiąc za godzinę.
- Prowadź. Och, prowadź - Windy zapiszczała jak mała
dziewczynka. - Ciekawe, gdzie dojdę z tobą.
Nie powiem, żebym nie lubił małych dziewczynek, ale panna
Collins nie bardzo mi do takich pasowała. Może dlatego, że
znałem ją z jakby, hm, poważniejszej nieco strony.
Jeśli nigdy nie byliście w statku zwanym Annalath Slash,
ciężko będzie mi to wszystko wyjaśnić. Wchodzi się niby
normalnie. Jest właz, przez który wyszedł Obcy astronauta.
Tu się wchodzi. Potem idzie już gorzej.
- Tędy - powiedziałem. - Wybieram kolor niebieski.
- Ja też go już kiedyś wybrałam - powiedziała Windy. -
Doszłam do tej diablo drogiej knajpy przy Remark Avenue. Tam
poznałam Garry`ego. Pamiętasz jeszcze Garry`ego?
Jakże mogłem go nie pamiętać. Grał w tę śmieszną grę z
Europy. Piłkę nożną czy coś.
- Chodźmy - powtórzyłem.
Widzicie, wejście w któryś z kolorów nie oznacza wcale,
że obrało się sprawdzoną drogę. Nawet jeśli już raz szedłeś,
powiedzmy zielonym, za drugim razem dojdziesz zupełnie gdzie
indziej. Kryje się w tym mały kruczek. Drogi statku prowadzą
cię tam, gdzie masz załatwić sprawę, o której nie wiesz
nawet, jak bardzo jest dla ciebie ważna. Ja sam wyskoczyłem
raz w swoim własnym domu. Zdążyłem tylko wyszarpać ze ściany
kabel od suszarki. Pożar miał się z pyszna. Windy poznała
tego piłkarza z Europy i przeżyła z nim niejedną piękną
chwilę. Znam gościa, który wyszedł z żółtej drogi wprost na
swoją córkę. Tuż obok nich przemknął rozpędzony trak. Inny
facet pojawił się na giełdzie i postawił wszystko na
"Platski & Rambler". Dzisiaj liczy miliony na Hawajach. I
tak dalej.
- Jak myślisz, ile będziemy tak szli? I kiedy się
rozdzielimy? - zapytała znowu Windy.
- Pewnie długo. Ja przynajmniej nie wiem, czego chcę -
powiedziałem sięgając za klapę marynarki. - Mam grubego jak
ryba syna, żonę, która mnie nie słucha, i kupę dobrze
ulokowanej forsy. I wierz mi, Windy, nie wiem, co dalej.
Pięćdziesiąt lat już tak myślę. Co dalej? Co robić jutro?
- A ja wiem - zerknęła na mnie i pokręciła z dezaprobatą
głową. - Musisz tu popijać?
- Wiesz, czego chcesz? - udałem, że nie słyszę.
- Wiem. Chcę znowu poznać takiego gościa jak Garry.
Trochę mi się łyso zrobiło. W końcu szliśmy tu razem, a
ona o jakimś Garrym.
- Myślę, że to nie tak. Jeśli wiesz, czego chcesz, to
Annalath Slash zupełnie to zignoruje. Poprowadzi cię w
zaskoczenie. To, czego naprawdę oczekujesz, nie przemknie ci
nawet przez głowę.
- Może - odpowiedziała mrużąc lubieżnie oczy. - Może i
masz rację.
Chciałem coś dodać, ale nagle Windy stanęła w miejscu.
- Chcę wyjść - powiedziała. - Tu.
To się po prostu czuło. Nagle w głowie pojawiała się taka
myśl.
- O.K. Zadzwonię do ciebie, może jutro - dotknąłem jej
włosów i nawinąłem sobie na palec jeden kosmyk.
- Dobrze. Dziękuję za drogę.
Windy mrugnęła do mnie i weszła w niebieską ścianę.
Przez chwilę widziałem tylko jej zgrabny tyłeczek opięty
zamszową spódniczką. Potem zniknął i on.
Pociągnąłem następny łyk i ruszyłem dalej. Już dawno
zauważyłem, że muszę wyjątkowo długo penetrować wnętrze
statku. Ciężko mi było stąd wyjść. Snułem się po niebieskim
kolorze i rozmyślałem nad rozmaitymi sprawami. Nikt mnie tu
nie gonił, nikt nie wjeżdżał mi w dupę wózkiem. Jeśli
trafiała się chwila jak dzisiaj, kiedy nie musiałem stać w
kolejce po bilet, muszę powiedzieć, że lubiłem Annalath
Slash. Uwalniał mnie od tej przeklętej myśli: co dalej?
Statek brał odpowiedzialność na siebie. Uwalniał mnie od
koszmaru.
Szedłem i pogwizdywałem fałszywie. Głupio było myśleć, że
z zewnątrz statek ma jakieś piętnaście metrów średnicy, a
możesz z niego wyjść nawet w stanie Oregon czy jeszcze
dalej. Podobno rekord ustanowił jakiś Japoniec. Ledwie
wszedł do Annalath Slash, wybrał kolor żółty - potem mówił,
że to tak, pod kolor - i nie zrobił więcej jak kilka kroków,
kiedy poczuł, że to już. Wyszedł gdzieś we wschodniej
Europie. I, oczywista, nie miał żadnych problemów. Został
tam na stałe - miejscowy rząd poszukiwał właśnie kogoś, kto
poprowadziłby gospodarkę kraju w kierunku drugiej Japonii.
Wybrali go na premiera.
Ale, wierzcie mi, często się to nie zdarzało. Z reguły
trafiasz w dobrze znane ci miejsce, tylko że nagle
odnajdujesz je innymi oczami i rozumiesz, co trzeba zrobić.
Na przykład przechodziłeś codziennie przez jedną ulicę,
zawsze o tej samej porze. Rano, spiesząc się do pracy. Aż tu
nagle wyskakujesz tam pod wieczór. I co? A to, że zaczynasz
się rozglądać. Widzisz kobietę, która codziennie patrzy, jak
parkujesz swój długi samochód i marzy, żeby cię poznać.
Widzisz bank dający kredyty, o jakich marzysz ty sam.
Widzisz bar, do którego jakoś nigdy nie miałeś czasu
wstąpić, a teraz czujesz, że właśnie tam poznasz ciekawych
ludzi. Widzisz reklamę biura podróży, a na niej, już
mniejszym drukiem, ofertę wyjazdu do, powiedzmy, Wenezueli.
I ty sam, domator, pocieszny żonkoś, facet w szelkach
podciągających wyprasowane w kant galoty za dwadzieścia
setek, nagle uświadamiasz sobie, że to jest właśnie to. Że
wszystko, na co czekasz, to wyjazd do Wenezueli.
Przyznam, że na coś takiego liczyłem. Może niekoniecznie
z Wenezuelą, ale bystrzejsi z was wiedzą, co mam na myśli.
Stało się trochę inaczej. Godzinę później, kiedy
opróżniłem już pokaźną część butelki i postanowiłem, że
przez najbliższy tydzień nie kupię nic niebieskiego,
poczułem chęć opuszczenia statku. Nie dzieje się wtedy nic
specjalnego. Chcesz wyjść i już. Nie ma o czym mówić.
Z ulgą potarłem zmęczone nogi i wkroczyłem w błękitną
ścianę.
I co? Ano, niech mnie diabli, jeśli zrozumiałem, co się
właściwie stało. Mignęło mi przed oczami, zapiekło gdzieś w
boku, a potem musnęło moje siwe włosy. Nie, nie żaden Obcy.
Po prostu przeciąg. Stałem w drzwiach.
Postanowiłem, że odwlekę jeszcze nieco tę chwilę i nie
podniosłem głowy. Kiedy tak patrzyłem na czubki swoich
skórzanych butów, nozdrza me podrażnił jakiś zapach.
- Dzień dobry - powiedział uprzejmie brzmiący głos. -
Miło nam pana znów widzieć.
- Dobry wieczór - westchnąłem.
Tak więc nie rzuciło mnie za daleko. Jeśli facet
twierdzi, że mnie zna i widuje, wierzcie mi, nie mogło to
być dalej jak kilkaset metrów od mojej chałupy. Jestem dosyć
nieruchawy.
I nie było. Ostry zapach nasilił się i kiedy podniosłem
głowę, zobaczyłem, że stoję w drzwiach "EL Mocambo",
restauracji, w której jadałem kawior i zapijałem go rosyjską
gorzałą. Kelner patrzył na mnie przychylnym wzrokiem, kilku
gości rozmawiało stłumionymi głosami, a światło sączyło się
z kulistych lamp.
- To, co zawsze, proszę pana?
- Czemu nie - odpowiedziałem rozłoszczony. To inni
wyskakują w Europie i zostają premierami, a ja mam się po
prostu nażreć kawioru?
Eeeee.
Kelner nadal był przychylny. Skłonił głowę i zniknął w
cieniu sali. Wiedział, że może liczyć na moją hojność.
Już miałem siadać, kiedy ktoś mnie zawołał. Po imieniu.
Jakby przeleciała gwiazda. To nie o żarcie jednak szło.
Odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegał tamten głos;
szybciej niż moi pacjenci, kiedy mówię im, że już po
wszystkim. I co?
To był ten drugi raz.
Drugi raz, jak spotkałem Andy`ego "The Leg" Brownera. Z
kim? A jakże, z doktorem Libnitzem. Andy machał mi dłonią, a
Libnitz pogładził tylko prążki swojej kamizelki i krótko
skinął głową. Jak był pazerny na pieniądze, tak i oschły.
- Witam panów - powiedziałem podchodząc do ich stołu. -
Czy można?
- Oczywiście, Ben - odpowiedział Libnitz przyglądając mi
się zza binokli chłodnym okiem. - Tres faciunt collegium.
- Być może. Ale gdzie zespół, tam i spory - uśmiechnąłem
się szeroko i pozwoliłem szatniarzowi zdjąć płaszcz.
Andy nie bardzo nas zrozumiał.
- My się znamy, panie doktorze - z dumą wskazał mnie
swoim topornym palcem. - To jest Rocky. Tak przezywaliśmy
go w szkole. Nie było twardszego gościa na boisku.
Opuściłem głowę, nieco zmieszany. Od razu przypomniało mi
się, jak wykańczaliśmy biedaka. I na boisku, i w szkolnej
ławie.
- To były czasy - westchnąłem i z ulgą zobaczyłem, że
kelner zmierza już w naszą stronę. - O, jest mój kawiorek.
Po chwili milczenia nie wytrzymałem.
- Panowie, chciałbym jednak coś obwieścić.
Podnieśli głowy. Andy szczerze, szybko i ufnie; Libnitz
powoli, z namysłem, niechętnie. Obaj jedli to samo. Kurczak
faszerowany jabłkami w polewie z jogurtu "N". Z tym, że Andy
prawie już skończył, a Libnitz ledwie zaczął.
- Otóż - podciągnąłem krawat. - Spotkania naszego do
przypadkowych zaliczyć nie mogę. Wyszedłem na was wprost z
Annalath Slash. Co wy na to, panowie?
Patrzyłem na Libnitza. Nie byłem pewien, czy Andy mógł
sobie pozwolić na kupienie biletu. Ale to właśnie on
pierwszy się odezwał:
- Ha! Widzisz, Rocky, właśnie mówiliśmy o Annalath Slash
- jego guzikowate oczy aż wysunęły się z szarawej twarzy. -
Właściwie, to ja i doktor Libnitz...
Libnitz zastygł. Skamieniał. Zawsze był skamieniały,
teraz jednak ścięło go na dobre.
- Wyszedłeś ze statku, Ben? Poważnie?
- Tak - przytaknąłem zdziwiony ich reakcją. - Byłem tam
razem z panną Blowins, to jest Collins, wiecie, co mam na
myśli. A może nie wiecie...
Wszystko mi się pomyliło, tak na mnie patrzyli.
Libnitz sięgnął po kielicha, a Andy znowu zaczął jeść
kurczaka.
- Ja - przełknął grubszy kęs i z dumą wskazał na swoją
wystrzyżoną grzywkę. - Ja jestem podobno jedynym gościem,
który wraca dokładnie tam, skąd przychodzi. I nic się nie
dzieje. Nikogo nie spotykam, nie ratuję, nie zarabiam.
Libnitz chciał mu chyba przerwać, ale zagryzł tylko
cienkie wargi i jeszcze bardziej się zasępił.
- Byłem tam już z pięćdziesiąt razy, Rocky - ciągnął
Andy. - I za każdym razem wracałem do swojej fabryki. Nie
wiem, czy mówiłem ci już, w jaki sposób maluję okienne ramy.
Otarł dłonie w spodnie, chociaż serwetek było tu więcej
niż na niejednym weselu. A potem podniósł je w górę i zaczął
wykonywać te śmieszne ruchy.
- Raz pociągam w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w
tę samą stronę. W tę, co poprzednio - machał tak przed moimi
oczami, a ja powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego tak łażą
razem.
Libnitz badał nim statek. Eksperymentował.
- Jeśli już tak ładnie się pochwaliłeś, Andy - chrząknął
Libnitz - to powiedz też doktorowi Verhowlenowi, że nie ma
takiego drugiego jak ty. Jesteś jedynym, który nie wie,
kiedy wyjść. Ty najchętniej w ogóle byś tam nie wchodził,
nieprawdaż?
- Bo i po co? - Andy uśmiechnął się, ale i tym razem nie
zdołałem dostrzec jego zębów. - Szkoda mi czasu na takie
łażenie. Ramy czekają, szef się wścieka. A teraz to niby co?
Ja w oknach robię i tyle.
Zwrócił się do mnie, więc rozłożyłem tylko ręce. Nie
wiedziałem, o co mu chodzi.
- Teraz też tu siedzę, Bóg jeden wie po co. Doktor
Libnitz ciąga mnie po takich miejscach, co to nie dla mnie,
Rocky. Ty wiesz, że ja jestem prosty chłop. A tu, albo
galeria, albo wyścigi kuni, albo żarcie, co to w gębie samo
się rozpływa. Ani poczujesz. Gówno jakieś.
Odruchowo sięgnąłem za klapę marynarki. Dopiero po chwili
zorientowałem się, gdzie jestem. Butelka była przecież na
stole. Delikatnie przechyliłem zmrożone szkło i nalałem w
swoją szklaneczkę, od razu na cztery palce.
- Dlaczego tak go męczysz? - zapytałem. - Czego chcesz od
tego biedaka?
- Nic - Libnitz drgnął wreszcie. - Pan Andy Browner jest
moim pacjentem. Od wielu lat. Zawsze skarżył się na brak
zainteresowania czymkolwiek innym niźli malowanie okiennych
ram.
Andy potrząsnął głową.
- Nie. Ja tam się nie skarżyłem. To mój szef.
Powiedział, że tyle pracować nie mogę. Szkodzi mi. A ty,
Rocky, wiesz, że mnie tam niewiele może zaszkodzić. Robotny
jestem chłop i tyle. Co oni wszyscy chcą, no?
- I tyle - zgodził się Libnitz. - Postanowiłem go tam
zaprowadzić. Byłem ciekaw, gdzie może wyjść człowiek, który
nie ma żadnych marzeń. Rozumiesz?
Rozumiałem aż za dobrze.
Chodziłem do szkoły z człowiekiem, który nie ma marzeń. A
ja sam, chociaż miałem właściwie wszystko, tak naprawdę
miałem tylko marzenia. I nic. Pełny łeb marzeń i wyszedłem w
knajpie z kawiorem, Libnitzem i Andym. Jednak prawdą jest,
że kręte są drogi ludzkie.
Przełknąłem trunek jednym haustem.
- Skoro już tu jesteśmy i, jak powiedziałem, nie jest to
przypadek - zwróciłem się do Libnitza. - Może powiesz mi, co
też takiego znaleźliście w tej teczce? Żebyś się nie
wywijał, dodam od razu, że mówię o tej teczce, którą Obcy
zostawił na nowojorskim chodniku.
Libnitz zdjął binokle i zaczął je czyścić, szybkimi,
precyzyjnymi ruchami, a nie jak to zazwyczaj czynią
okularnicy - byle jak i rogiem własnej koszuli.
- Mogę ci powiedzieć, że ciężko przyjdzie nam to wyznać
ludziom. I ty, i cała reszta oczekujecie rewelacji. A
prawda...
- Właśnie - podchwyciłem. - Jaka jest prawda?
Libnitz ponownie założył binokle. Andy kończył
faszerowanego kurczaka.
- Cóż można by rzec o walizce pełnej podręcznych pierdół,
Bill? Niewielu się ze mną zgadza, ale ja twierdzę, że ten
cały Obcy znalazł się tu przypadkiem, a co za tym idzie i
jego bagaż też był przypadkowy. Wiemy na pewno, że miał tam
coś jak golarkę. Miał chyba gazetę. I jeszcze jakieś
pierdoły, w każdym razie - żaden przekaz. Wygląda mi to na
zaskoczonego nieziemca. Wyszedł nie tam, gdzie trzeba.
Pierwszy Obcy na Ziemi i takie rozczarowanie. Pytania, które
każdy z nas winien sobie zadać, brzmią: skąd on się tu
wziął? Kim był?
Trochę kręciło mi się już w głowie. Panna Collins pewnie
przeciągała się w łóżku szczęśliwego playboya, a ja
słuchałem mętnych wywodów fanatyka w binoklach. Oto jest
sprawiedliwość.
- Po prostu - zakaszlałem. - O jeden świat za daleko.
Pójdę już, panowie. Przyznam, że tak długo łaziłem po
Annalath Slash, że łupie mnie nieco w kościach.
Podałem kelnerowi kartę kredytową i raz jeszcze
spojrzałem na Andy`ego.
- "O jeden świat za daleko?" - zapytał rozchylając usta.
- Ja już to gdzieś słyszałem. Chyba nawet nie tak dawno...
- Słyszałeś: "O jeden most za daleko" - poprawił go
Libnitz. - A to zupełnie nie to samo.
Jak się okazało później, tym razem ten cholerny brylaty
skorupiak nie miał racji.
Dziesięć miesięcy później niewiele się zmieniło. Chociaż
nie. Było ze mną jeszcze gorzej. Niespodziewanie dla samego
siebie zamieniłem się w starego pierdołę. Zamęczałem
wszystkich.
- Popatrz - powiedziałem do żony. - Reklamują ten nowy
film z Tonym Harpestem. Ten, który widziałem wczoraj.
Wczoraj nie widziałem żadnego filmu. Siedziałem w barze i
podsłuchiwałem, jak para nastolatków dyskutuje o filmie,
ekscytując się poszczególnymi scenami. Ona - brzydka, chuda
dziewczyna z piegowatym czołem - starała się analizować
sceny miłosne i chyba nie szło jej to najlepiej; on - krępy,
baczkowaty młodzieniec - mówił cichym, ochrypłym głosem,
właśnie takim, jakim Bóg obdarzył Tony`ego Harpesta. Po
godzinie podsłuchiwania stwierdziłem, że mogę sobie darować
ten film. Opowiedzieli mi go w całości.
- Tak więc - powiedziałem do żony - film rozgrywa się w
Brazylii. Ale nie jest w nim wcale ciepło. Reżyser
przemyślał sobie to i owo i postanowił utrzymać rzecz w
klimacie dreszczowca. Wiesz, niby nic się nie dzieje, niby
patrzysz w te palmy, patrzysz na rozpalony słońcem asfalt,
ale jest ci cholernie zimno. Wargi masz suche od upału, ale
w sercu rośnie sopel lodu. Mrozi.
Przerwałem, żeby spojrzeć, czy mnie słucha. Skąd.
Siedziała przed oknem, przy sekretarzyku i manipulowała przy
swoich palcach. Szykował nam się bankiet, podobnież
skończyłem ileś tam lat i żona moja musiała wyglądać, jak
trzeba. Daję głowę: gdyby podpalić teraz dom, ona i tak
dalej przyglądałaby się swoim pazurom. Coś strasznego.
- I ten pomysł uważam za najlepszy - kontynuowałem
niezrażony. - Nie żadna akcja, nie pościgi samochodów. Ale
to uczucie zimna. Ty myślisz, że to łatwo zrobić? Tak, żeby
było ci zimno, kiedy patrzysz na złotą, milutką plażę i
rozebrane babki.
Nic.
- Słuchasz mnie, kochanie? - zapytałem wbrew sobie. Takie
pytania nie wiodły daleko.
- Słuchasz mnie?
- Jasne - pokiwała głową. - Mówiłeś o filmie, na którym
byłeś wczoraj.
- I co myślisz? - nie ustępowałem.
Nie odpowiedziała. Najwyraźniej jej to nie interesowało.
Nie domyślała się, nie starała się myśleć, że być może,
podsłuchiwałem innych tylko po to, żeby dzisiaj zagaić
rozmowę.
- A może... - zacząłem nieco już podniesionym głosem.
Ale oto do salonu wszedł nasz syn. I on się nie zmienił.
Wierzcie mi, pragnąłem przestać myśleć o nim jak o spasionej
rybie. Nie chciałem porównywać go do tych brzuchatych
welonków sunących nisko nad żwirowatym dnem i wyłupiających
oczy w bezmyślnym, niemym pytaniu: dlaczego nie mogę płynąć
dalej? Dalej niż ta szyba.
Chociaż rzadko zadawał pytania, jego pulchne policzki i
tak wystarczająco mnie drażniły. Był chyba świadom, że tak
jest.
- Tato - powiedział. - Chodź do mojego pokoju. Pokażę ci,
jak wyjść z tej studni.
- Z jakiej studni, synu? - miał paskudny zwyczaj wracania
do spraw, które rozegrały się daleko wcześniej. To akurat
mogłem zrozumieć.
- No, wiesz. Z tej gry, w którą grałeś w poniedziałek.
Jest tam taka studnia, zaminowana...
Wstałem z fotela.
- Chcesz powiedzieć, że od poniedziałku próbujesz dać
temu radę?
- Nie - odwrócił się i jego galaretowate uda zatrzęsły
się bezradnie. - Próbuję od zeszłego wtorku. Zanim jeszcze
ty tam wlazłeś.
Tak jest, pomyślałem. Komputer i tyle. Dzieciaki jeżdżą
na deskach, grają w kosza, biegają i w ogóle. A ten ma
komputer. 486.
- Dobra - powiedziałem. - Ty pokażesz, jak wyjść ze
studni, a ja pokażę ci, jak się jeździ na łyżwach. W
porządku?
Mój syn żachnął się. Razem z moją żoną.
- Na jakich łyżwach, tato. Wieczorem jest przecież
przyjęcie.
- Właśnie - poparła go znienacka żona. - Przyjedziecie do
salonu na łyżwach? Ben, idź zobacz, jak wychodzi się z tej
studni i daj mu spokój. On nie chce być łyżwiarzem. Zrozum
wreszcie.
Pokiwałem głową. W progu nie wytrzymałem i warknąłem
krótko:
- Wydawało się, że nie słuchasz, ale to nie tak. Ty po
prostu nie chcesz słuchać.
Podążyłem za swoim synem z obrzydzeniem obserwując, jak
wspina się po schodach. W kogo on się wrodził?
Pokazał mi, jak wychodzi się ze studni. Muszę przyznać,
że na takich sprawach to on się znał. No, mógłbym nawet
nazwać go małym mistrzem. Potem mówił coś jeszcze; krótkimi,
suchymi zdaniami - widać odkrył, że tak do mnie trzeba
przemawiać. Po co się wysilać. Stary jest marudą. Gada i
gada, a i tak nikt go nie słucha.
Podziękowałem mu, powiedziałem, jaki jest cholernie
zmyślny i wyszedłem do swojego gabinetu. Dzisiaj nie miałem
żadnych pacjentów, żona kazała mi odwołać wszystkie wizyty.
Cały dzień podporządkowany był tej imprezie. Kogóż to ona
nie zaprosiła. Doktorów, mecenasów, krytyków literackich,
sąsiadów, pisarzy, rodzinę, polityków i wydawcę jej książki
o pryszczach. Mówię wam, goście, że hej.
- Kurwa mać - mruknąłem pod nosem, choć rzadko kląłem. -
Ale goście.
I jeszcze dziesięć sztuk ludzi z firmy "Party, fun and
fun, Party". Ci robili profesjonalną obsługę, bezpieczeństwo
i śmiech.
- Kurwa mać.
Dzień miał się ku końcowi. Było pochmurnie, ale jak na
listopad wciąż ciepło. Resztki liści pływały w powietrzu
przeszytym promieniami zachodzącego słońca. Podparłem głowę
i patrzyłem, jak czerwona kula chowa się za wieżowce, a
potem pobłyskuje zza kamiennych ścian. Jeszcze później
widziałem ją za drzewami. Potem zniknęła.
Siedziałem słuchając głosów dobiegających mnie z dołu.
Najpierw pojawiły się głosy młode i pewnie byli to ludzie z
firmy "Party, fun and fun, Party". Ich buty biegały szybko,
oni mówili jeszcze szybciej. Stopniowo wszystko przycichło.
Godzina zero zbliżała się.
Kiedy usłyszałem głosy spokojne i bogate, wiedziałem, że
to goście właściwi i że czas najwyższy zejść na dół. Ale nie
wiedzieć czemu, wciąż podpierałem głowę dłonią i patrzyłem w
ciemne okno.
- Ben - zawołała żona. - Ben.
Uśmiechnąłem się. Czas.
Przystawiłem stołek do wysokiej półki. Było tam kartonowe
pudło i choć stało tam już dobrych kilka lat, kurz nie
osiadł na szarej powierzchni. Sprzątaczka sięgała w każdy
kąt.
Zapiąłem kamizelkę, wypuściłem dewizkę zegarka i
przygładziłem włosy. Koszula piła mnie w szyję, ale czegóż
to się nie robi w swoje urodziny. Założyłem nawet krawat za
dziewięć stówek, z brylantem jak się patrzy. I zszedłem na
dół. Szło mi to opornie, starałem się nie robić wielkiego
hałasu.
Oni byli już w salonie. Wiedziałem, że najpierw zobaczą
moje nogi i tak też się stało. Od razu przycichł gwar.
Zamarli. Ja schodziłem dalej, trzymając mahoniową poręcz.
Nie jest łatwo zejść po schodach mając na nogach figurowe
łyżwy. Zwłaszcza w moim wieku.
- Ależ... - powiedziała moja żona.
Ktoś zaśmiał się cicho.
Stanąłem przed nimi i skłoniłem się nisko.
- Widzicie, kochani - powiedziałem poluźniając krawat. -
Chciałem iść dzisiaj z synem na łyżwy. I chociaż syn mój nie
przystał na tę propozycję, ja nie odpuszczam tak łatwo.
Bawcie się dobrze.
Przedarłem się przez tłum jak ranny niedźwiedź. Jeszcze
nigdy nie doświadczyłem takiego uczucia. Chwiałem się na
wszystkie strony, nogi wyginały mi się w kostkach, a oni
rozstępowali się na boki niczym łany zboża. Nikt nic nie
mówił. Pewnie myśleli, że to jakiś kawał. Ale ja dotarłem aż
do drzwi, tam gdzie stała schludnie ubrana kobieta z
czapeczką ozdobioną napisem "Party, fun and fun, Party".
Złapałem za framugę i westchnąłem:
- Nie jest łatwo być łyżwiarzem, co?
- Tak jest, proszę pana - odpowiedziała dziewczyna. -
Nie wiedziałam, że z pana taki kawalarz.
Wyszedłem do ogrodu kierując się w stronę bramy.
- Kawalarz? Nigdy nie byłem bardziej poważny.
Jakoś dotarłem do samochodu. Kiedy siedziałem już za
kierownicą, szarpnąłem za krawat i rozpiąłem skomplikowane
sznurowadła. Przez chwilę trzymałem łyżwy w dłoniach z dumą
obserwując błyszczące brzeszczoty płóz.
- Całe życie prześlizgałem. I dopiero dzisiaj miałem
odwagę was założyć tak, żeby wszyscy wreszcie zobaczyli,
jaki ze mnie łyżwiarz.
Wyjechałem samochodem z podjazdu i nabrałem szybkości.
Jechałem w stronę świecącego centrum. W stronę miasta.
Było tam takie jedno miejsce, na które liczyłem,
szczególnie dzisiaj. Miejsce, które być może podpowie mi, w
jaki sposób spędzić urodzinowy wieczór.
Annalath Slash.
Kupiłem bilet i uśmiechnąłem się do kasjera. Jak zawsze
ubrany był w śmieszny uniform.
- Czy to pan sprzedał mi bilet przeszło dziewięć miesięcy
temu? - zapytałem z ciekawości.
- Nie - odpowiedział krótko. - To musiał być kto inny.
- To te wasze uniformy; wie pan. Upodobniają was.
- Panie. Ja jestem Murzynem. Wcześniej pracował tu biały.
Spojrzał na mnie ciężko i chciał chyba coś dodać, ale
zrezygnował.
Nie chciałem mu dokuczyć. Prawdę mówiąc, ledwo widać im
oczy.
- Eeee - westchnąłem tylko stając przed korytarzami.
Już zaraz przestanę się zamartwiać. Na godzinkę przejmie
mnie statek. I cyk. Gdzie wyjdę? Znowu na kawior?
Po raz kolejny, z właściwym sobie uporem zagłębiłem się w
kolor niebieski. Inne barwy wydawały mi się obce i
krzykliwe. Było ich zresztą bardzo wiele, prawie całe widmo.
Z uporem jednak penetrowałem niebieski.
Kiedy tu szedłem? Przypomniałem sobie pannę Collins,
której od tamtego czasu nie miałem okazji spotkać. Tak mnie
rozwścieczyło to wyjście na Libnitza i Andy`ego, że mówię
wam... Obraziłem się na Annalath Slash. Taaak.
Czas mijał. Czułem, że tym razem mogę chodzić znacznie
dłużej, jak gdyby z wiekiem coraz trudniej było mną
kierować. Szkoda, że statek nie wylądował, kiedy byłem
dzieciakiem. Cóż stałoby się wtedy? Wyskoczyłbym jako
miotacz baseballowy? Może wyszedłbym gdzieś w Afryce, albo w
Chinach. Jako dzieciak miewałem głupawe marzenia. Chyba
jednak dobrze się stało, że wtedy było to niemożliwe.
- Jest O.K. - pocieszyłem się półgłosem.
Korytarz skręcił w prawo, a ja stanąłem jak wryty. Ktoś
tam stał. Jakiś skurczybyk stał mi na drodze. Na mojej
drodze.
A to się jeszcze nigdy nikomu nie zdarzyło. Choćby i
milion ludzi wlazło do Annalath Slash, nie spotkaliby się w
środku. Razem można było wędrować, jasne. Ale nigdy nie
mijałeś innych.
- Halo - zawołałem. - Hej, panie, kim pan jest?
Postać zakuśtykała i odwróciła się.
To był właśnie ten trzeci raz.
- Rany boskie... - wyszeptałem. - Andy "The Leg" Browner.
Bo to on tam stał. I choć też pewnie był zdziwiony, od
razu podszedł do mnie i rozłożył szeroko ramiona:
- Rocky, chłopie - jego guzikowate oczka zamrugały
radośnie. - Dobrze cię widzieć.
Tak po prostu: powiedział, że dobrze jest mnie widzieć,
rozłożył łapy i uśmiechnął się. A ja szybko wziąłem jego
dłoń i potrząsnąłem nią nerwowo, bo bałem się, że Andy "The
Leg" Browner znowu zacznie mi demonstrować, w jaki to sposób
maluje okienne ramy. Obraz ten wracał do mnie w różnych
chwilach i trudno mi było go znieść.
- Andy - powiedziałem. - Jak długo już chodzisz?
- Długo - skrzywił się na moment. - Będzie już chyba
cały dzień.
Cały dzień, pomyślałem przerażony. Jego twarz była
niebieska jak wszystko tutaj, ale też i blada, wychudzona i
jeszcze bardziej biedna niż zazwyczaj. Włosy miał wycięte
prawie zupełnie - tuż nad prawym uchem dostrzegłem wygolony
do skóry placek. Wydał mi się chudy i zmęczony.
- Pić mi się już chce - poskarżył się Andy.
- Cholera - powiedziałem klepiąc go w plecy. - To, co mam
za pazuchą, nie bardzo nadaje się do gaszenia pragnienia.
Chodź, może razem znajdziemy wyjście.
I poszliśmy.
- Wiesz, Rocky - odezwał się cicho Andy. - Ja już
próbowałem wychodzić. Na siłę.
- I co? - zapytałem zaintrygowany.
- Nic. Ściana mnie nie puszcza. Odpycha. Muszę łazić.
Nie będzie łatwo, pomyślałem przestraszony. Spotkaliśmy
się, on nie może wyjść, ściany go odpychają... To nie gra,
tamto też ...
Wszystko to napełniło mnie niepokojem. Nagle
przypomniałem sobie swoją ostatnią wędrówkę. Wyszedłem na
niego. I nie przez przypadek. Tak miało być.
- Nic się nie martw, Andy - pocieszyłem nas obu. - Jakoś
z tego wybrniemy. Czy przysłał cię tu znowu ten skorupiak
Libnitz?
Starałem się zmienić temat. Złapał to.
- Tak. To znowu doktor Libnitz. Długo dawał mi spokój,
Rocky - zaświszczał oblizując spieczone wargi. - Właściwie,
nie byłem tu od... Wiesz, od tej całej operacji.
Nic nie wiedziałem. Przyjrzałem mu się uważniej.
Kuśtykał po swojemu, przygarbiony, w przykrótkiej
marynarce... Ta blizna na głowie. I nieco mniejsza, tuż
obok, jak po drenie.
- Wal - znowu klepnąłem go w ramię. - Nic nie wiem o
twojej operacji. Czemu nie dałeś znaku, może mógłbym ci
pomóc? Jesteśmy kumplami, Andy.
Minęliśmy kolejny zakręt. Przełknąłem ślinę.
- Tak - przytaknął. - Jesteśmy kumplami, Rocky. Ale ja
nie mam twojego telefonu, ty jesteś nie byle kto. Chciałem
go znaleźć, ale mi nie podali. Mówili, że jest zastrzeżony.
A w twoim gabinecie, wiesz, byłem i tam, no i jak pogadałem
trochę z sekretarką i przyszło mi zapłacić wstępne... No,
wiesz, tyle to ja nie miałem. W oknach robię.
Znowu przełknąłem ślinę. Jestem tylko marnym łyżwiarzem,
pomyślałem. Tylko.
- Powiedz coś o operacji.
- Jasne - ostrożnie przejechał dłonią po głowie. - Teraz
już jest ze mną lepiej. Teraz już nie boli.
Weszliśmy w kolejny zakręt.
- Mów, mów, Andy. Opowiedz mi wszystko.
- Jasne. Doktor Libnitz jakby to wszystko przewidział.
Kiedy jeszcze malowałem ramy, pouczał mnie o jakichś
nowotworach czy coś. Mówił, że mogą mi wyrosnąć, niby od
tego malowania. I wtedy właśnie zaczął mnie hipnotyzować.
Przystanąłem. Że co? Myśli coraz to bardziej nerwowo
biegały mi po łepetynie. Dlaczego Libnitz aż tak bardzo się
go uczepił?
- Chodźmy dalej - powiedziałem półgłosem. - Coś mnie
uwierało w bucie.
- Mnie też często się to zdarza - przytaknął od razu
Andy. Taki już był. Zawsze się zgadzał i zawsze przytakiwał.
- I co było dalej?
- Hipnotyzował mnie. Leżałem na takim śmiesznym łóżku,
podłączony do różnych drutów, a pan Libnitz włączał
magnetofon. I w kółko słyszałem ten powolny głos: "Ból.
Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." I tyle, Rocky. W kółko
to samo.
- Długo?
- Będzie z rok, jak mnie tak ćwiczył. Z początku chciało
mi się śmiać. Potem, kiedy ten głos zaczął do mnie wracać,
już mi nie było do śmiechu.
Zostawiliśmy za sobą kolejny zakręt. Był wyjątkowo długi.
I niebieski jak jasna cholera.
- Jak to: wracać? - zapytałem.
- Ano, tak - znowu podrapał się po ogolonej głowie. - Idę
sobie spać - słyszę: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram.
Ból." Idę do kibla, to samo. Mówię ci, Rocky, diabli mnie
już brali. A pan doktor pytał mnie każdego dnia, co słychać.
Czy wciąż jeszcze mam ochotę pracować przy malowaniu. Brał
mnie w to miejsce, żebym chodził, a ja wciąż wyskakiwałem w
fabryce. Na mój rozum, wyraźnie był rozczarowany. No, a
jeszcze potem była ta operacja. I pogorszyło mi się.
- Właśnie - przytaknąłem. - Na co chorowałeś?
- Wy, doktory, swoje wiecie. Pewnego dnia, po badaniach,
pan Libnitz wziął mnie do swojego gabinetu, wiesz, tego ze
złotymi lampami...
- Jasne - przytaknąłem, choć pojęcia nie miałem, jakie
też lampy ma u siebie Libnitz.
- No, i w tym gabinecie powiedział mi, że ten
noworosnący... nowotwór, wciąż mi się myli che, che, rośnie
w mojej głowie. Kiwał palcem i mówił, że szkoda, że go nie
posłuchałem wcześniej. Podobno można by to opóźnić albo i w
ogóle nic by nie wyrosło w moim mózgu.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Zacisnąłem zęby, bo
nagle siekło mnie w plecach. Reumatyzm nie wybiera, ale tym
razem to nie było to.
- A jak ty się czułeś? Kręciło ci się w głowie? Źle
widziałeś? Wymiotowałeś?
Andy zaśmiał się cicho.
- Właśnie do tego zmierzam, Rocky. Nic mnie nie bolało.
Nic mi się nie działo. Powiedziałem to panu Libnitzowi, ale
on powiedział, że ma badania. Wy, doktory, swoje wiecie -
powtórzył oblizując spieczone wargi. - Z początku trochę się
broniłem. Mówił, że trzeba mi będzie wejść do czaszki.
Mówił, że mam szansę. Że niby ten noworos.. nowotwór jest
całkiem mały. To ja się zgodziłem, bo jestem rozsądny chłop.
Raz kozie śmierć, pomyślałem. Na co tu czekać?
- Zawsze byłeś rozsądny - rzekłem cicho, bo i mnie nagle
zaschło w gardle. - A jak się czujesz teraz?
Andy otarł czoło. Uparcie szliśmy do przodu. Było cicho,
to, po czym stąpaliśmy, pochłaniało stukot naszych butów.
- Teraz? Teraz czuję się źle. Będzie już dwa miesiące od
tej operacji. Z głowy wystawały mi rury, kilka razy
zdejmowali szwy... Wiesz, chyba coś im nie szło. Raz to
nawet słyszałem, jak się kłócą z doktorem. Jeden krzyczał,
że doktor nie powinien tak robić. Potem już go nie
widziałem na oddziale. Tego, co krzyczał, ma się rozumieć. A
mnie się pogarszało. Coraz gorzej widziałem, raz podwójnie,
raz pojedynczo. W głowie wciąż mi się kręci, jak wtedy co
mnie ojciec zabrał na karuzelę. Bywa, że nie potrafię... -
nachylił się nade mną i szepnął - powstrzymać sikania.
Chudnę i w ogóle. Źle ze mną, Rocky.
Spojrzałem na niego z ukosa. Mówił prawdę. Było z nim
kiepsko.
- Oni kładli mnie pod jakieś lampy. A doktor znowu zaczął
puszczać to swoje nagranie; "Ból. Praca w fabryce, malowanie
ram. Ból.". I dawał dużo witamin. Mówił, że słabnę.
- Czyli było gorzej... - powtórzyłem zamyślony. -
Pogorszyło ci się, Andy.
Andy "The Leg" Browner wzruszył ramionami.
- I jak już całkiem osłabłem, on przywiózł mnie w to
miejsce, kupił bilet i wpuścił w korytarz. Mówił, że to
bardzo ważne.
- I tym razem nie możesz wyjść - dokończyłem. - Jednak
przekonał cię do swojego. Nie masz już dokąd wracać, co?
Była tylko ta fabryka i malowanie okien.
- Tak.
Korytarz zakręcał w prawo. Oddychałem miarowo. Zaczynało
mi się wydawać, że moje płuca też są już niebieskie. Miałem
dosyć tego miejsca. Miałem dosyć wszystkiego.
Andy kroczył cierpliwie, pocierał oczy i posykiwał z
cicha. Co kilka kroków chwiał się, a wtedy jego nieszczęsna
noga jeszcze bardziej uciekała w bok. Opuścił głowę, ale
widziałem, że wciąż się uśmiecha. Potrafił się uśmiechać,
choć umierał, a Libnitz pozbawił go tego jedynego, czego
pragnął.
- Wiesz, Rocky. Dobrze, że cię spotkałem. Tak cholernie
smutno mi się robiło. Chodzę i chodzę, ani gęby do kogo nie
ma otworzyć, ani pożartować. I tak sobie pomyślałem, jak to
wtedy wyskoczyłeś na nas, wprost ze statku, pamiętasz?
- Jasne. W styczniu.
- Fajnie żeśmy pogadali. Wiesz, zawsze kiedy cię widzę,
przypominam sobie szkołę i różne takie historyjki. Ale
śmiechu było, każdego dnia można było pęknąć. I kiedy tak
pomyślałem o tobie, słyszę głos. Patrzę - a ciężko mi to
idzie, wiesz, coraz bardziej mi się dwoi... - patrzę, a to
ty, bracie. Stoisz w korytarzu i wołasz. Jak kiedyś w
szkole, wtedy, co to mnie poprosiłeś, żebym podawał wam
piłkę, pamiętasz? Nawet nie wiesz, jak się cholernie
ucieszyłem, Rocky.
Mieliście kiedy wrażenie, że myśli, które rozsadzały wam
czaszkę, nagle dogoniły jedna drugą? Jeśli nie, to muszę wam
powiedzieć, że coś takiego może się zdarzyć.
Zrozumiałem.
Może pomógł mi wstyd, a może jego słowa. I ja pamiętałem
tamtą sytuację. Pamiętałem, jak kuśtykał po piłkę, a byłem
wtedy miotaczem w naszej szkolnej ekipie grającej w
baseballa i robiłem wszystko, żeby biegał jak najdalej.
Uginaliśmy się ze śmiechu. A on biegał i też się śmiał. Nie
było dla niego ważne, z czego żeśmy się śmiali, ale to, że
mógł się śmiać razem z nami.
A ja zrozumiałem teraz, że Annalath Slash już mnie
naprowadził. Wszystko, co miałem zrobić, to spotkać
Andy`ego. Tu, w środku. Tu, gdzie mogłem dać mu wyjście.
Widać tyle miałem do zrobienia. Mogłem przydać się jemu.
- Andy - powiedziałem stając przed nim. - Byłeś fajnym
kumplem. Niech mnie, jeśli ktoś kiedy lepiej podawał nam tę
pieprzoną piłkę. Byłeś naprawdę dobry, bracie.
Wystrzyżona głowa zajrzała w moje oczy.
- Naprawdę? Byłem dobry?
- Jak diabli. I jeśli nie wiesz, co robić, pomyśl sobie o
tamtym dniu. Może da się wrócić.
- Może... Było mi wtedy naprawdę fajnie.
- Uciekaj stąd, Andy. Libnitz nie da ci spokoju. Uciekaj
w to, co jeszcze pamiętasz. Załóż swoje łyżwy, bracie. Już
czas.
- Tak. Jasne.
- Uciekaj.
Szeroko otworzył oczy. Znowu było w nich życie. Znowu
były guzikami, które ktoś rzucił na kartkę szarego papieru.
Lekko rozchylił usta.
- A ty, Rocky? Co z tobą?
Złapałem jego dłoń i ścisnąłem ją mocno.
- Właśnie poczułem, że muszę wyjść. Nic się nie martw,
dam sobie radę. Poboruję parę zębów, posłucham swojej żony i
pójdę z synem na łyżwy. A i łyknę co nieco.
- Jasne.
Oddalał się ode mnie. Pochylony, uśmiechnięty, zapatrzony
w świat swoich wspomnień. Pewno widział dzień, w którym
biegał za piłką. I nieważne, że się mylił. Jeśli tak to
sobie zapamiętał, takie też chwile odnajdzie.
- O jeden świat za daleko - zawołałem za nim.
- Miało być: most - zdążył jeszcze odkrzyknąć.
I zniknął.
Ale to nie było tak. To ja opuściłem Annalath Slash.
Stałem na Placu Trzech Aniołów i patrzyłem w to miejsce,
gdzie jeszcze przed chwilą widniała kolorowa kopuła.
Annalath Slash czekał na kogoś takiego jak on. Czekał,
żeby odlecieć w nowe miejsce dla nowych istnień niepewnych
swej przyszłości. Może było to tysiąc lat świetlnych stąd,
może w samym piekle, a może trzydzieści osiem lat temu. Na
boisku, gdzie kilku szczeniaków bawiło się w swoją grę.
Pewnie z włazu wyszedł obcięty na zero człowiek i kiedy
tylko dotknął butem trawy, uśmiechnął się do graczy. Pewnie
pograł trochę z nimi. Pewnie starał się, jak tylko potrafił.
I pewnie umarł chwilę później, a jego śmierć zadała tamtym
pytania: kim był ten chory mężczyzna? Skąd wziął się ten
statek? Dlaczego ten człowiek tak się uśmiechał?
Jeśli jesteś, jaki jesteś, i chcesz to, co każdy z nas,
dla Annalath Slash niewiele z ciebie pożytku. Jeśli zaś nie
pragniesz już nic, możesz wybierać wszystko. Statek przenosi
cię na drugą stronę.
- Panie - zawołał jakiś głos. - Coś pan zrobił?! Nie ma
już statku!
Sięgnąłem do kieszeni. Zrobiło się chłodno i
potrzebowałem czegoś na rozgrzewkę.
- Widzi pan - powiedziałem pociągając porządny łyk. -
Może pan wreszcie zdjąć tę swoją śmieszną czapkę. Skończyło
się.
Sprzedawca biletów spojrzał na mnie przewracając oczami.
- Ależ... - wrzasnął.
- Cicho, człowieku. Przynajmniej już nikt cię nie pomyli.
Zamilkł nagle, a ja ruszyłem w noc miasta.
Jeszcze miałem coś do zrobienia. Tym razem od siebie.
Pokojówka robiła wszystko, żeby mnie powstrzymać. Trzeba
jej przyznać, że choć szpetna, miała w sobie sporo
entuzjazmu i kobiecej siły. Mimo wszystko dałem jej w końcu
radę.
- Proszę pana - sapała trzymając mój płaszcz. - Pan jest
pijany, tak nie można...
- Zapewniam cię, moja droga, że nie jestem pijany -
odpowiedziałem uśmiechając się szeroko. - Pewien natomiast
jestem, że jeszcze tej nocy stanie się, jak powiedziałaś.
- Niech pan natychmiast wyjdzie! Jeszcze chwila i stracę...
- Heleno? Co tam się dzieje? - zawołał z piętra zaspany
głos.
Poznałem go.
- Przepraszam, panie doktorze, ale ten pan wdarł się tu
prawie siłą. Twierdzi, że chce pana widzieć.
- Ktoż to taki? O tej porze?
- To ja, Libnitz - zawołałem. - Ja, czyli Verhowlen.
Głos na piętrze zamilkł. Minutę później Libnitz był już
na dole i dopinał granatowy szlafrok. Krzywe nogi wyłaziły
mu z niego jak dwie zaostrzone kosy. Zdążył już założyć
swoje binokle, ale światło oślepiło go i mrużył oczy.
- Niespodziewany gość - powiedział. - Co cię sprowadza,
Ben?
Pokojówka natychmiast puściła mój płaszcz.
- Czego się napijesz? Zgaduję, że masz coś poważnego...
- Nie będę pił - odrzekłem powoli. - Więc tak sobie
śpisz, tak po prostu śpisz. W ciepłym łóżeczku, w ciepłym
domku otoczonym ogrodem większym niż niejedna wioska.
- No to co? - kosy przesunęły się po dywanie. Usiadł w
fotelu. - Zostaw nas samych, Helen. Potem napiję się kawy.
Nie będę już spał.
Pokojówka pobiegła w stronę kuchni.
- Nieźle - powiedziałem. - Ładnie ją wyćwiczyłeś.
- Jasne - usiłował żartować. - Wszystko musi być jak w
zegarku.
Pokręciłem głową.
- Ale z jednym trybikiem ci nie poszło, choć taki z
ciebie zegarmistrz. Nie dałeś mu rady.
Zakręcił się szybkim ruchem i założył nogę na nogę.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - zapytał, a ja widziałem,
że już wie.
- Więc postanowiłeś zamęczyć go na śmierć - stanąłem nad
nim i sięgnąłem po łyżwy, które dźwigałem na plecach. -
Zaszczepiłeś mu komórki nowotwora i podkarmiałeś witaminami.
Ty skurwysynu. Byłeś gotów go zabić, żeby tylko zobaczyć, co
też będzie, jeśli biedak straci swój jedyny cel. Wlokłeś go
wcześniej wszędzie. Kusiłeś imprezami i bogactwem. Kazałeś
mu patrzeć na obrazy, o których wiedział tylko tyle, że ktoś
je kiedyś namalował. Co więc ty, gówno, poczułeś kiedy
zobaczyłeś już, że nic go nie bierze? Ja wiem. Ucieszyłeś
się.
- Ben, jesteś pijany... - jego głowa podskoczyła jak
piłka.
- I wtedy zaczęła się ta hipnoza, a później operacja.
Dopiero wtedy ci się udało. Kiedy odczuł ból, kiedy sikał w
majtki i widział podwójnie. Wtedy dopiero znienawidził swoją
pracę.
Przysiadłem na obręczy fotela. Odsunął się ode mnie jak
od zarazy, ale ja przyciągnąłem go jednym ruchem z powrotem.
Chwilę patrzyłem w cylindry szkieł Libnitza i widziałem w
nich cały cholerny świat, widziałem, jak się kręci i
trzęsie, widziałem tam mojego grubego syna, moich bogatych
gości i moją żonę czyszczącą paznokcie, i pytania, które jej
zadawałem i które puszczała obok swojej wytapirowanej
głowy. Tam siedziało to wszystko.
- Ben, po co, na Boga, ci te łyżwy?
Nic nie powiedziałem. Patrzył na metalowe, zaostrzone
brzeszczoty i drżał ze strachu. Dyndały tuż nad jego głową.
- Ben. Ja chciałem tylko wyjaśnić, skąd ten statek się
tu... - zakaszlał, a jego szyja przekręciła się
konwulsyjnie. - Ja tylko tyle. To mogło być...
Zbliżyłem łyżwy jeszcze bardziej. Jedna z nich dotknęła
jego czoła. Znieruchomiał.
Liczyłem sekundy. Po pięćdziesiątej powiedziałem:
- Zakładaj.
Patrzył. Nie rozumiał.
- Zakładaj te łyżwy, skurwysynu. Poślizgasz się trochę.
- Ale...
- Zakładaj!!!
Nic już się nie odezwał. Wyjął jedną z nich, prawą, i
zaczął wpychać w środek swoją chudą stopę. Był wstrętny.
Znowu drżał.
- Druga - powiedziałem przyciskając go do ramy.
Posłusznie wyjął łyżwę i wetknął w nią lewą stopę. Nie
przyszło mu to trudno, był ze dwa razy mniejszy ode mnie i
pewnie taki też miał rozmiar buta.
- Sznuruj obie.
Ręce mu się trzęsły, ale jakoś to opanował i w końcu
poradził sobie ze sznurówkami.
- Już - powiedział. - Już je mam, Ben.
- Wstawaj.
Cały zrobił się śliski. Cylindry zjechały mu aż na czubek
cienkiego nosa. Ze wstrętem przyglądałem się, jak niezdarnie
pionizuje swoje ciało. Kiedy stanął na dywanie, nogi od razu
mu się rozjechały. Nie powiem, żeby wyglądał dobrze. Mały
facet w wielkich łyżwach, ubrany w granatowy szlafrok i
ciężkie okulary. Doktor Libnitz. Nie byle kto, jakby to
powiedział Andy.
- A teraz do przodu, skurwysynu - obniżyłem głos, choć i
tak basuję jak mało kto. - Już.
Zaczął walczyć. Z każdym krokiem szło mu coraz gorzej;
sapał, dyszał, jakby pchał przed sobą jakiś głaz. Ale szedł.
- Stój.
Widziałem, jak kuli się w sobie i wciąga głowę w szyję.
Stał do mnie plecami, i jak znam takich gnojków, to pewnie
czekał na strzał.
- Otwórz drzwi. Zobaczysz teraz, jak to jest.
Zachwiał się i otworzył drzwi prowadzące do ogrodu.
A wtedy podszedłem tam i ja. Wziąłem w płuca głęboki
oddech, wziąłem w płuca noc i zimne powietrze kończącej się
jesieni. I przytrzymałem to wszystko w środku, jak dym z
papierosa, jak coś co można w siebie wciągnąć i już nigdy
nie wypuścić.
A potem kopnąłem go w dupę, tak mocno jak tylko
potrafiłem. Włożyłem w ten strzał wszystkie zmarnowane
godziny i każdy grosz wydany na moją rodzinę. Włożyłem w to
całe moje serce. I krzywdę Andy`ego.
Libnitz pojechał. Gładko wziął kilka drobnych schodków,
pokonał marmur podejścia, a potem....
Potem już nie patrzyłem.
Tak naprawdę wcale nie przepadam za łyżwiarzami. Sam
ledwo co jeżdżę.
Katowice 1994
pamięci upieczonych ptaków
Maciej Żerdziński
MACIEJ ŻERDZIŃSKI
Rocznik 1967. Lekarz, pracuje na oddziale
neuropsychiatrii w szpitalu w Katowicach. Odkrycie naszego
III Literackiego Konkursu (AD 1990), wybijający się autor
polskiej fantastyki ostatnich paru lat. Wciąż w znakomitej
formie - drukowany obecnie tekst najlepszym dowodem.
Publikowaliśmy następujące opowiadnia MŻ: "Dzień na
wyścigach" i "Nawrócić Avalon" ("NF" 11/91), "Krew i deszcz"
("NF" 10/92), "Ja, Aldrich" ("NF" 6/93), "Pancerniki
siedzące w granatowej wodzie" ("NF" 4/94 - tamże
autoprezentacja MŻ: "Drugie ja polskiej fantastyki" - It's
only rock & roll, but I like it). Ponadto dla prasy śląskiej
rysuje MŻ komiksowe shorty o zabawnym Feelgoodzie, robi
okładki do pism medycznych, wydaje kartki walentynkowe;
ostatnio planuje krótki staż poza granicami kraju
(psychiatria), a od kwietnia'95 jest szczęśliwym ojcem. Dużo
jak na 28-latka, prawda!?
(mp)