Żerdziński Maciej Załóż swoje łyżwy, bracie


Autor: Maciej Żerdziński

Tytul: Załóż swoje łyżwy, bracie

Z "NF" 8/95

Jeśli kiedykolwiek spodziewałem się spotkać Andy`ego, to

na pewno nie w tym miejscu. Zapamiętałem go z czasów szkoły

podstawowej i, wierzcie mi, był to biedak i obszarpaniec,

jakich mało. W dodatku jedna z jego nóg była krótsza i Andy

chodził w taki śmieszny dla nas sposób. Dla nas, czyli dla

bandy małych, bezlitosnych drani - dzieci prawników i

lekarzy, programistów i wokalistów muzyki pop, potomków

drobnych ciułaczy i facetów sterujących nowojorską giełdą.

Każdy z nas tylko czekał na okazję do szyderczego

śmiechu. Takie okazje często stwarzał właśnie Andy. Andy

"The Leg" Browner. Syn pijaka i kobiety z brudnymi pazurami.

Kobieta ta zostawiła ich, jeszcze kiedy Andy był dzieckiem.

Wiedział o matce, że miała brudne, poszarpane paznokcie.

Tylko tyle powiedział mu ojciec.

- Tak - mruknąłem przeciskając się w jego stronę. - To

rzeczywiście on.

Problem z Andym polegał na tym, że jako chłopiec lubił

zwierzać się ze wszystkiego. Jak gdyby zupełnie zatracił

instynkt samozachowawczy. Mówił, a my ryczeliśmy łamiącymi

się głosami, i nie było wtedy nic śmieszniejszego nad

głupoty, które prawił.

- Cześć - dobrnąłem wreszcie przed jego ogromną postać i

stuknąłem palcem w kieliszek, który trzymał grubą dłonią.

Paznokcie miał czyste i równo przycięte; widać nie wdał się

w matkę. - Kopę lat, Andy. Wyrosłeś, nie ma co.

Andy przechylił głowę. Przyglądał mi się czas jakiś, aż

wreszcie coś błysnęło w jego szarych oczach.

- Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie pana umieścić. W

swojej głowie, ma się rozumieć. - Jego głos był cichy i

ciężki.

Sięgnąłem za siebie i złapałem przechodzącego kelnera.

Zatrzymał się natychmiast i wyciągnął w moją stronę tacę

pełną smukłych kieliszków. Wybrałem taki bardziej kolorowy,

nie miało to dla mnie większego znaczenia. Każde świństwo,

które nam tu podawali, przepełniało mnie dreszczem wstrętu.

Byłem zwolennikiem trunków surowych i czystych.

- Kopa lat, Andy - powtórzyłem. - Nic dziwnego, że mnie

nie pamiętasz. Miałem wtedy rudawe włosy i każdy cholerny

zegarek, jaki pojawiał się na mieście. I miałem Georgie

Kaddiloth. Już w siódmej klasie.

Nalana twarz przybladła lekko. Andy potarł gruby nos i

świsnął przez wargi. Świstał tak przez chwilę, a potem

powiedział:

- Rocky. Benedict Verhowlen. Teraz cię poznaję.

Wyciągnął dłoń, ale ja mrugnąłem tylko i wylałem swój

kieliszek na dywan. Andy znowu zaświstał i patrzył, jak

wyciągam zza pazuchy srebrną butelczynę, płaską jak głowy

naszych polityków.

- Nie pijam tego kolorowego gówna - wyjaśniłem,

napełniając kieliszek wódką. - Nikt nie patrzy?

- Nikt - odpowiedział i schował swój kieliszek za plecy.

Pewnie się wstydził, że pije to, co właśnie wylałem.

Powinienem wcześniej o tym pomyśleć.

Miał równo obcięte włosy - ani krótko, ani długo i

grzywkę podobną do tej, jaką zwykły nosić teatralne

kukiełki. Spod tych włosów wyłaziło mu blade czoło, a niżej

zadomowiły się małe okrągłe oczy. Te oczy patrzyły na mnie i

tylko w nich widziałem życie. Przypominały dwa kolorowe

guziki, które ktoś zostawił na kartce papieru i obrysował

niesforną głową. Kiedy Andy mówił, nie mogłem dopatrzeć się

zębów; wiecie, są tacy goście - choćby nie wiem co gadali -

nie otworzą ust na tyle, żeby tam zajrzeć. A ja, kiedy tylko

z kimś rozmawiam, patrzę właśnie na zęby. Nie, żebym lubił.

Jestem stomatologiem. Płacą mi za to.

- Znasz Nojaha? - zapytałem. W końcu tylko większe rekiny

mogły sobie pozwolić na zakup jego grafik. Czyżby Andy był

teraz jednym z nas?

Przestąpił z nogi na nogę. Kieliszek wciąż trzymał za

plecami.

- Nie... Widzisz, Ben. Ja niewiele wiem o malarstwie. Dla

mnie to kupa kresek i tyle. A te są zresztą takie szare,

smutne. Nie wiem, co można by o nich powiedzieć.

- Nic - zaśmiałem się i klepnąłem go w ramię. Wciąż był w

formie. - To się kupuje. Wskazujesz palcem, sięgasz po czek

i już. A twoja stara w domu będzie cmokać ustami tak długo,

że w końcu jej koleżanka zmusi i swojego męża do kupna

podobnej grafiki. Potem pójdą sobie do kawiarenki nad

oceanem, a ty będziesz miał akurat tyle czasu, żeby

przymacać sekretarkę. Teraz już łapiesz po co kupuje się

grafiki Nojaha?

- Widzisz - powiedział trochę śmielej - ja tam nie mam

ani żony, ani sekretarki. Robię przy oknach. Pociągam ramy

lakierem. Raz w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę

samą stronę. W tę, co poprzednio, łapiesz, co?

Wzięło go. Wyciągnął przed siebie ramiona i machał nimi

wykonując oniryczne ruchy. Wtedy zauważyłem, że rękawy jego

marynarki są przykrótkie, a koszula, choć biała, białą nie

była. Była biedna.

- Zaraz - cofnąłem się o krok.

Tak jest. Cały Andy był biedny. Ludzie przechodzili obok

nas i przyglądali się grafikom, a ja kręciłem głową i

przyglądałem się jego podrapanym, zakurzonym butom i spodniom

zamęczanym żelazkiem.

- Andy... - chciałem go zapytać, co właściwie robi w tym

śmierdzącym dolarami miejscu, ale ktoś wszedł między nas.

- Ben. Wiedziałem, że cię tu złapię.

To był sam Wielki Pisarz. Ulubieniec samotnych kobiet i

półgłówków potrafiących smakować jego barwne, po wielokroć

złożone zdania. Mówił za to mało. Tyle dobrego, pomyślałem.

- Ben. Ruszaj za mną. Na piętro. Brakuje nam sędziego.

Babki mówią, że ty się nadasz.

- Kochany mój... - starałem się go odsunąć. - Jakim znowu

sędzią. Spotkałem się właśnie ze starym druhem, wiesz...

Wielki Pisarz objął mnie jowialnie i zaczął szeptać. Szło

o istotne rozmiary czy coś takiego. Byłem już podchmielony i

nie słuchałem. Starałem się dojrzeć Andy`ego. Ktoś

wyprowadzał go z sali. Zdaje się, że był to doktor Libnitz.

- Halo! - zawołałem za nimi. - Halo...

Tłumek przesłonił wyjście.

- No i co? - zapytał Wielki. - Dobre? Wchodzisz w to?

Andy z Libnitzem? A to niby dlaczego? Nic nie rozumiałem.

- Co mam nie wchodzić. Będę sędzią.

Wielki Pisarz uśmiechnął się obleśnie. Jego lisia twarz

zmusiła mnie do zamknięcia powiek. Przy Andym wyglądał jak

mały szalbierz.

I takim też był.

Skąd to wiem? Bo i ja takim jestem.

Cokolwiek powiedzieć, wypiłem tamtego wieczora za dużo.

Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi znosić

pomysły takich jak Wielki Pisarz po setce dobrej gorzały. Po

dwóch setkach powoli włączałem się w zabawę, a choć wstyd

się przyznać, po trzeciej setce sam wymyślałem reguły, a

nawet nową grę. Stąd też, następnego dnia, nie mogę patrzeć

ani na siebie, ani na moją żonę. Siebie nie znoszę. Jej się

wstydzę.

- I co? - zapytała, kiedy wróciłem z łazienki. - Znowu

żeście popili. Stare chłopy i młode babki. Oj, bije wam,

bije.

Żona moja poświęca mi niewiele uwagi. Bywa, że w ogóle

nic nie mówi, bywa, że mówi dużo, ale nie do mnie. Do

słuchawki. Ona lubi telefony. Powiem wam, że dziwna z niej

kobieta. Wie, że ją zdradzam i nic. Nawet nie muszę udawać

ani się łasić. A łasić się nie znoszę. Tak jak ona nie znosi

zwierzęcego mięsa. Je inne świństwa i to właśnie przez to

musiałem wynająć kucharkę. Po roku męczarni zacząłem jeść,

jak trzeba, i zauważyłem też, że kucharka potrafi więcej niż

tylko dobrze gotować. Tamtego też dnia wstąpiłem na mroczną

drogę zdrady. Będzie z dziesięć lat, jak po niej idę.

- Ale rośliny też trzeba zabijać - powiedziałem tknięty

nagłą myślą. - Może i więcej je nawet boli. Skąd wiesz?

- Nie wiem - odpowiedziała sennym głosem. - I nie próbuj

nawet zaczynać tej dyskusji. Kupiłeś mi jakąś grafikę?

- Nie - odpowiedziałem rozzłoszczony. Żona jednym

pytaniem dotarła do tego, od czego chciałem się wywinąć.

Była mistrzem celnych pytań. Może dlatego mówiła do mnie tak

mało.

- Szkoda.

I tyle. Uniosła jeszcze brwi i przez chwilę myślałem, że

wzlecą jak mała jaskółka i umkną z jej wysmarowanej

świństwami twarzy. Ale zostały.

Łupało mnie w głowie. Nie mogłem się skoncentrować.

Chciałem zebrać się w sobie i wyskoczyć z łóżka jak torpeda,

ale nie miałem nawet na tyle ikry, żeby rozchylić żaluzje.

Może spadł już pierwszy śnieg? Całą sobotę się zanosiło.

Żona chodziła po salonie. Podlewała kwiaty, byłem pewien,

że robi to tylko dlatego, żeby pokazać służącej, że i ona

daje sobie z tym radę. Jej bose stopy szybko poruszały się

po dywanie, a ja siedziałem na skraju łóżka, tarłem łupiące

skronie i bezmyślnie przyglądałem się, jak jej spięte włosy

podskakują na wszystkie strony. Czasem, kiedy wchodziła na

krzesło, widziałem jej pulchne łydki wychylające się spod

nocnej koszuli niczym dwie najedzone ryby. Podobne łydki

miał nasz syn, Johnny. W ogóle muszę wam powiedzieć, że cały

nasz syn był jak najedzona ryba. Gruby, niezdarny, aż

wstyd.

- Ciekawe, jak tam John? - zapytałem.

- Jak to John. Pewno gra w swoje gry i męczy babcię o

nowe - wzruszyła ramionami. - Ma wakacje.

- Nie to miałem na myśli. Interesuje mnie, czy zrobił się

jeszcze bardziej gruby. Twoja mama już wie, jak się robi

takie rzeczy.

Nic nie odpowiedziała. Zawsze, kiedy milczała, czułem, że

działam jej na nerwy. Ja lubiłem omawiać wszystkie sprawy,

które mnie niepokoiły, ona większości z nich w ogóle nie

zauważała. Kiedy, na przykład, żarłem się z facetem, który

wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu 44-ej z Kingstone

Road, patrzyła w drugą stronę i nie wspierała mnie. Albo

zakupy. Lubiłem robić te cholerne zakupy, przyznaję. Ale nie

mogłem wprost ścierpieć, jak jakaś gnida wjeżdżała mi

wózkiem w dupę. Działo się to najczęściej przy kasie.

- Właśnie - powiedziałem. - Dlaczego ty nigdy mnie nie

popierasz. Byle gnida wjeżdża mi w dupę, a ty nic. Czasem

myślę sobie, że ciebie w ogóle nie ma. Nie popierasz mnie.

Nie mogę na ciebie liczyć.

I tym razem nie odpowiedziała. Zostałem z tym wszystkim

sam. Pewnie: najczęściej wybuchałem za poźno. W domu czy na

spacerze. Albo w teatrze. Albo w galerii.

Wstałem z łóżka, bo nagle przypomniał mi się Andy. Co on

tam robił? Z doktorem Libnitzem. Biedak z bogaczem...

Dowlokłem się do okna i rozsunąłem żaluzje. Nos przylgnął

do szyby. Przyjemny chłód rozlał się po całej twarzy.

A tam było cholernie biało. Spadł śnieg.

- Chodź tu, chodź szybko - zawołałem.

Ale żona nie ruszyła się nawet. Słyszałem, jak tłucze się

w kuchni, więc i ona musiała już zobaczyć ten pieprzony

śnieg. I nic. Nic ją to nie wzięło.

Stukot w skroniach narastał.

- Trzeba stąd wiać - mruknąłem do siebie. - Albo całą

niedzielę będę ją wołał.

Poszedłem do łazienki.

Drugie spotkanie wypadło w styczniowy czwartek. Czwartek

jak czwartek; człowiek czyha już na weekend, ale też dobrze

wie, że został jeszcze piątek i różnie może być. Nie znoszę

tego uczucia i dlatego, celem skrócenia sobie czasu i

zaoszczędzenia na zdrowiu, poszedłem zwiedzać Annalath

Slash. Myślałem prosto. Jest styczeń; święta i Nowy Rok

wyszarpały ludziom resztki grosza z kieszeni, to i pewnie w

Annalath Place nie będzie większego tłumu. Mimo że upłynęło

już z dziesięć lat od otwarcia tego miejsca, cena biletu

wciąż przekraczała niejedną roczną pensyjkę.

Szedłem przez opustoszałe miasto, a śnieg skrzypiał pod

moimi butami. Czułem się dobrze, bo mecenas Fralsky zgodził

się wreszcie na wymianę swoich pniaków i z przyjemnością

wyrwałem mu pół gęby. Rzecz jasna, pod narkozą. Miałem z nim

wcześniej kłopot, bo wymagał ode mnie cudów, a ja cudów

czynić nie potrafię. Zęby miał po prostu kiepskie. I tyle.

- Gdzie to zmierzamy, doktorku? - przez skrzyp przebił

się jakiś przyjemny głos. - Romantyczny spacer?

Stanąłem. W świetle latarni, tuż pod chińskim sklepem

zobaczyłem Windy. Windy Collins albo może Windy Blowins,

jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyglądała cudnie, co

podkreślali jeszcze przemykający obok niej ludzie. Jednych

śnieg mrozi i wyszczurza, innych oświetla jak w bajce. Windy

na pewno należała do tych drugich. Drobne płatki skrzyły się

w jej krótkich włosach, twarz pokraśniała od mrozu, a

strumyczek pary, który wydobywał się z pełnych ust, dodawał

wszystkiemu mgiełki tajemniczego powabu.

- Idę do Annalath Slash - powiedziałem całując jej

chłodny policzek. Pachniała lepiej niż wszystkie dolary,

które ściubiłem w bankach.

- O? Ty? - zdziwiła się. - Ty idziesz do Annalath Slash?

- A tak - byłem dumny, że mam opinię człowieka, który

niechętnie odwiedza miejsca spędu. - Liczę na małe

zainteresowanie. Nie lubię tłoku. Może pójdziemy razem?

Windy uśmiechnęła się do przestraszonego żółtka, który

tak się na nią gapił, że aż trzasnął swoją głupią gębą w

przydrożny słup.

- Czemu nie. Chodźmy - podała mi ramię.

- To właśnie w tobie lubię. Spotykamy się pod małym,

chińskim sklepikiem, gdzie robiłaś drobne zakupy, i wiem, że

jeśli zaproponuję ci wyjazd do Indii, jest szansa, że

powiesz tak.

Szliśmy teraz razem i raźniej mi było słuchać skrzypu

naszych butów. Widzicie, cały problem ze mną polega na tym,

że ja nie lubię być sam. Nie lubię i nigdy nie lubiłem.

Ale oto doszliśmy do Annalath Slash. Gdziekolwiek

żyjecie, pewnie już wiecie, co to takiego, ale i tak

przypomnę wam co nieco. Będzie już kawałek czasu, jak Obcy

wylądował w samym środku Nowego Jorku. Pamiętam, że piłem

właśnie kawę w małym Donut-Shopie, a tu jak coś nie

pieprznie, ledwie kilka ulic dalej. Na chwilę zrobiło się

zupełnie ciemno, potem znowu jasno, a potem znowu ciemno.

- Ty - powiedział do mnie facet siedzący obok. - Jak

mogli wyłączyć prąd, jeśli mamy samo południe? Nie ma prawa

być ciemno.

Może i głupio to zabrzmiało, ale pytanie było bardzo

trafne.

- Nie wiem - odpowiedziałem przestraszony. Od razu

pomyślałem też o tym aktorze, z którym byłem umówiony po

lunchu. Miałem mu wymienić prawego siekacza. - Jak tu

wymieniać siekacze? - zaniepokoiłem się na dobre. - Ciemno

jak w dupie.

Ktoś zaczął szlochać, ktoś inny wrzasnął. Brzęknęła

szyba. I kiedy myślałem już, że zaraz zawali się całe

miasto, znowu coś huknęło i naraz zrobiło się zupełnie

normalnie. Normalnie, czyli jasno.

Potem okazało się, że wylądował Obcy. Nic nie zniszczył,

osiadł gładko i czysto na samym środku Placu Trzech Aniołów.

Mało tego, pewnie wiecie też, że ten Obcy od razu wyszedł ze

swojego statku, postawił na ziemi walizę i przewrócił się

jak długi.

Od razu zbiegła się cała kupa ludzi. Wielu słyszało, jak

Obcy westchnął i powiedział coś jakby: "Annalath Slash".

Cokolwiek by to znaczyło, problem polegał na tym, że nie

powiedział nic więcej. Pocałował chodnik, uśmiechnął się i

umarł.

- Pamiętasz tę walizę? - zapytałem Windy'ego. - To był

numer. Wysiadł ze swojego statku, dał nam swój bagaż i cyk.

Przekręcił się.

Nie liczcie na rewelacje. Ja też nie wiem, kim był Obcy.

Co innego doktor Libnitz. Jeden z moich pacjentów - gościu

mocny jak wszyscy diabli - szepnął mi, że w sztabie

pracującym nad materiałem zostawionym przez Obcego na bruku

znalazł się właśnie doktor Igor Libnitz. Ten sam Libnitz,

którego widziałem przeszło miesiąc temu z Andym.

- Byłam tu już tyle razy, a wciąż niewiele rozumiem -

powiedziała nagle Windy. - To światło. Patrz, gdzie jest

początek korytarza?

Kupowałem bilety. Nawet się nie skrzywiłem, kiedy facet

siedzący za szybką w idiotycznym stroju mającym zapewne

oddać atmosferę tego miejsca, powiedział cenę w sitko

mikrofonu.

Wybuliłem gładko i znowu wziąłem Windy pod rękę. Wierzcie

mi, powinienem był się skrzywić. Cały dzisiejszy dzień

borowania, wyrywania i oczyszczania poszedł w diabły. A

biorę tysiąc za godzinę.

- Prowadź. Och, prowadź - Windy zapiszczała jak mała

dziewczynka. - Ciekawe, gdzie dojdę z tobą.

Nie powiem, żebym nie lubił małych dziewczynek, ale panna

Collins nie bardzo mi do takich pasowała. Może dlatego, że

znałem ją z jakby, hm, poważniejszej nieco strony.

Jeśli nigdy nie byliście w statku zwanym Annalath Slash,

ciężko będzie mi to wszystko wyjaśnić. Wchodzi się niby

normalnie. Jest właz, przez który wyszedł Obcy astronauta.

Tu się wchodzi. Potem idzie już gorzej.

- Tędy - powiedziałem. - Wybieram kolor niebieski.

- Ja też go już kiedyś wybrałam - powiedziała Windy. -

Doszłam do tej diablo drogiej knajpy przy Remark Avenue. Tam

poznałam Garry`ego. Pamiętasz jeszcze Garry`ego?

Jakże mogłem go nie pamiętać. Grał w tę śmieszną grę z

Europy. Piłkę nożną czy coś.

- Chodźmy - powtórzyłem.

Widzicie, wejście w któryś z kolorów nie oznacza wcale,

że obrało się sprawdzoną drogę. Nawet jeśli już raz szedłeś,

powiedzmy zielonym, za drugim razem dojdziesz zupełnie gdzie

indziej. Kryje się w tym mały kruczek. Drogi statku prowadzą

cię tam, gdzie masz załatwić sprawę, o której nie wiesz

nawet, jak bardzo jest dla ciebie ważna. Ja sam wyskoczyłem

raz w swoim własnym domu. Zdążyłem tylko wyszarpać ze ściany

kabel od suszarki. Pożar miał się z pyszna. Windy poznała

tego piłkarza z Europy i przeżyła z nim niejedną piękną

chwilę. Znam gościa, który wyszedł z żółtej drogi wprost na

swoją córkę. Tuż obok nich przemknął rozpędzony trak. Inny

facet pojawił się na giełdzie i postawił wszystko na

"Platski & Rambler". Dzisiaj liczy miliony na Hawajach. I

tak dalej.

- Jak myślisz, ile będziemy tak szli? I kiedy się

rozdzielimy? - zapytała znowu Windy.

- Pewnie długo. Ja przynajmniej nie wiem, czego chcę -

powiedziałem sięgając za klapę marynarki. - Mam grubego jak

ryba syna, żonę, która mnie nie słucha, i kupę dobrze

ulokowanej forsy. I wierz mi, Windy, nie wiem, co dalej.

Pięćdziesiąt lat już tak myślę. Co dalej? Co robić jutro?

- A ja wiem - zerknęła na mnie i pokręciła z dezaprobatą

głową. - Musisz tu popijać?

- Wiesz, czego chcesz? - udałem, że nie słyszę.

- Wiem. Chcę znowu poznać takiego gościa jak Garry.

Trochę mi się łyso zrobiło. W końcu szliśmy tu razem, a

ona o jakimś Garrym.

- Myślę, że to nie tak. Jeśli wiesz, czego chcesz, to

Annalath Slash zupełnie to zignoruje. Poprowadzi cię w

zaskoczenie. To, czego naprawdę oczekujesz, nie przemknie ci

nawet przez głowę.

- Może - odpowiedziała mrużąc lubieżnie oczy. - Może i

masz rację.

Chciałem coś dodać, ale nagle Windy stanęła w miejscu.

- Chcę wyjść - powiedziała. - Tu.

To się po prostu czuło. Nagle w głowie pojawiała się taka

myśl.

- O.K. Zadzwonię do ciebie, może jutro - dotknąłem jej

włosów i nawinąłem sobie na palec jeden kosmyk.

- Dobrze. Dziękuję za drogę.

Windy mrugnęła do mnie i weszła w niebieską ścianę.

Przez chwilę widziałem tylko jej zgrabny tyłeczek opięty

zamszową spódniczką. Potem zniknął i on.

Pociągnąłem następny łyk i ruszyłem dalej. Już dawno

zauważyłem, że muszę wyjątkowo długo penetrować wnętrze

statku. Ciężko mi było stąd wyjść. Snułem się po niebieskim

kolorze i rozmyślałem nad rozmaitymi sprawami. Nikt mnie tu

nie gonił, nikt nie wjeżdżał mi w dupę wózkiem. Jeśli

trafiała się chwila jak dzisiaj, kiedy nie musiałem stać w

kolejce po bilet, muszę powiedzieć, że lubiłem Annalath

Slash. Uwalniał mnie od tej przeklętej myśli: co dalej?

Statek brał odpowiedzialność na siebie. Uwalniał mnie od

koszmaru.

Szedłem i pogwizdywałem fałszywie. Głupio było myśleć, że

z zewnątrz statek ma jakieś piętnaście metrów średnicy, a

możesz z niego wyjść nawet w stanie Oregon czy jeszcze

dalej. Podobno rekord ustanowił jakiś Japoniec. Ledwie

wszedł do Annalath Slash, wybrał kolor żółty - potem mówił,

że to tak, pod kolor - i nie zrobił więcej jak kilka kroków,

kiedy poczuł, że to już. Wyszedł gdzieś we wschodniej

Europie. I, oczywista, nie miał żadnych problemów. Został

tam na stałe - miejscowy rząd poszukiwał właśnie kogoś, kto

poprowadziłby gospodarkę kraju w kierunku drugiej Japonii.

Wybrali go na premiera.

Ale, wierzcie mi, często się to nie zdarzało. Z reguły

trafiasz w dobrze znane ci miejsce, tylko że nagle

odnajdujesz je innymi oczami i rozumiesz, co trzeba zrobić.

Na przykład przechodziłeś codziennie przez jedną ulicę,

zawsze o tej samej porze. Rano, spiesząc się do pracy. Aż tu

nagle wyskakujesz tam pod wieczór. I co? A to, że zaczynasz

się rozglądać. Widzisz kobietę, która codziennie patrzy, jak

parkujesz swój długi samochód i marzy, żeby cię poznać.

Widzisz bank dający kredyty, o jakich marzysz ty sam.

Widzisz bar, do którego jakoś nigdy nie miałeś czasu

wstąpić, a teraz czujesz, że właśnie tam poznasz ciekawych

ludzi. Widzisz reklamę biura podróży, a na niej, już

mniejszym drukiem, ofertę wyjazdu do, powiedzmy, Wenezueli.

I ty sam, domator, pocieszny żonkoś, facet w szelkach

podciągających wyprasowane w kant galoty za dwadzieścia

setek, nagle uświadamiasz sobie, że to jest właśnie to. Że

wszystko, na co czekasz, to wyjazd do Wenezueli.

Przyznam, że na coś takiego liczyłem. Może niekoniecznie

z Wenezuelą, ale bystrzejsi z was wiedzą, co mam na myśli.

Stało się trochę inaczej. Godzinę później, kiedy

opróżniłem już pokaźną część butelki i postanowiłem, że

przez najbliższy tydzień nie kupię nic niebieskiego,

poczułem chęć opuszczenia statku. Nie dzieje się wtedy nic

specjalnego. Chcesz wyjść i już. Nie ma o czym mówić.

Z ulgą potarłem zmęczone nogi i wkroczyłem w błękitną

ścianę.

I co? Ano, niech mnie diabli, jeśli zrozumiałem, co się

właściwie stało. Mignęło mi przed oczami, zapiekło gdzieś w

boku, a potem musnęło moje siwe włosy. Nie, nie żaden Obcy.

Po prostu przeciąg. Stałem w drzwiach.

Postanowiłem, że odwlekę jeszcze nieco tę chwilę i nie

podniosłem głowy. Kiedy tak patrzyłem na czubki swoich

skórzanych butów, nozdrza me podrażnił jakiś zapach.

- Dzień dobry - powiedział uprzejmie brzmiący głos. -

Miło nam pana znów widzieć.

- Dobry wieczór - westchnąłem.

Tak więc nie rzuciło mnie za daleko. Jeśli facet

twierdzi, że mnie zna i widuje, wierzcie mi, nie mogło to

być dalej jak kilkaset metrów od mojej chałupy. Jestem dosyć

nieruchawy.

I nie było. Ostry zapach nasilił się i kiedy podniosłem

głowę, zobaczyłem, że stoję w drzwiach "EL Mocambo",

restauracji, w której jadałem kawior i zapijałem go rosyjską

gorzałą. Kelner patrzył na mnie przychylnym wzrokiem, kilku

gości rozmawiało stłumionymi głosami, a światło sączyło się

z kulistych lamp.

- To, co zawsze, proszę pana?

- Czemu nie - odpowiedziałem rozłoszczony. To inni

wyskakują w Europie i zostają premierami, a ja mam się po

prostu nażreć kawioru?

Eeeee.

Kelner nadal był przychylny. Skłonił głowę i zniknął w

cieniu sali. Wiedział, że może liczyć na moją hojność.

Już miałem siadać, kiedy ktoś mnie zawołał. Po imieniu.

Jakby przeleciała gwiazda. To nie o żarcie jednak szło.

Odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegał tamten głos;

szybciej niż moi pacjenci, kiedy mówię im, że już po

wszystkim. I co?

To był ten drugi raz.

Drugi raz, jak spotkałem Andy`ego "The Leg" Brownera. Z

kim? A jakże, z doktorem Libnitzem. Andy machał mi dłonią, a

Libnitz pogładził tylko prążki swojej kamizelki i krótko

skinął głową. Jak był pazerny na pieniądze, tak i oschły.

- Witam panów - powiedziałem podchodząc do ich stołu. -

Czy można?

- Oczywiście, Ben - odpowiedział Libnitz przyglądając mi

się zza binokli chłodnym okiem. - Tres faciunt collegium.

- Być może. Ale gdzie zespół, tam i spory - uśmiechnąłem

się szeroko i pozwoliłem szatniarzowi zdjąć płaszcz.

Andy nie bardzo nas zrozumiał.

- My się znamy, panie doktorze - z dumą wskazał mnie

swoim topornym palcem. - To jest Rocky. Tak przezywaliśmy

go w szkole. Nie było twardszego gościa na boisku.

Opuściłem głowę, nieco zmieszany. Od razu przypomniało mi

się, jak wykańczaliśmy biedaka. I na boisku, i w szkolnej

ławie.

- To były czasy - westchnąłem i z ulgą zobaczyłem, że

kelner zmierza już w naszą stronę. - O, jest mój kawiorek.

Po chwili milczenia nie wytrzymałem.

- Panowie, chciałbym jednak coś obwieścić.

Podnieśli głowy. Andy szczerze, szybko i ufnie; Libnitz

powoli, z namysłem, niechętnie. Obaj jedli to samo. Kurczak

faszerowany jabłkami w polewie z jogurtu "N". Z tym, że Andy

prawie już skończył, a Libnitz ledwie zaczął.

- Otóż - podciągnąłem krawat. - Spotkania naszego do

przypadkowych zaliczyć nie mogę. Wyszedłem na was wprost z

Annalath Slash. Co wy na to, panowie?

Patrzyłem na Libnitza. Nie byłem pewien, czy Andy mógł

sobie pozwolić na kupienie biletu. Ale to właśnie on

pierwszy się odezwał:

- Ha! Widzisz, Rocky, właśnie mówiliśmy o Annalath Slash

- jego guzikowate oczy aż wysunęły się z szarawej twarzy. -

Właściwie, to ja i doktor Libnitz...

Libnitz zastygł. Skamieniał. Zawsze był skamieniały,

teraz jednak ścięło go na dobre.

- Wyszedłeś ze statku, Ben? Poważnie?

- Tak - przytaknąłem zdziwiony ich reakcją. - Byłem tam

razem z panną Blowins, to jest Collins, wiecie, co mam na

myśli. A może nie wiecie...

Wszystko mi się pomyliło, tak na mnie patrzyli.

Libnitz sięgnął po kielicha, a Andy znowu zaczął jeść

kurczaka.

- Ja - przełknął grubszy kęs i z dumą wskazał na swoją

wystrzyżoną grzywkę. - Ja jestem podobno jedynym gościem,

który wraca dokładnie tam, skąd przychodzi. I nic się nie

dzieje. Nikogo nie spotykam, nie ratuję, nie zarabiam.

Libnitz chciał mu chyba przerwać, ale zagryzł tylko

cienkie wargi i jeszcze bardziej się zasępił.

- Byłem tam już z pięćdziesiąt razy, Rocky - ciągnął

Andy. - I za każdym razem wracałem do swojej fabryki. Nie

wiem, czy mówiłem ci już, w jaki sposób maluję okienne ramy.

Otarł dłonie w spodnie, chociaż serwetek było tu więcej

niż na niejednym weselu. A potem podniósł je w górę i zaczął

wykonywać te śmieszne ruchy.

- Raz pociągam w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w

tę samą stronę. W tę, co poprzednio - machał tak przed moimi

oczami, a ja powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego tak łażą

razem.

Libnitz badał nim statek. Eksperymentował.

- Jeśli już tak ładnie się pochwaliłeś, Andy - chrząknął

Libnitz - to powiedz też doktorowi Verhowlenowi, że nie ma

takiego drugiego jak ty. Jesteś jedynym, który nie wie,

kiedy wyjść. Ty najchętniej w ogóle byś tam nie wchodził,

nieprawdaż?

- Bo i po co? - Andy uśmiechnął się, ale i tym razem nie

zdołałem dostrzec jego zębów. - Szkoda mi czasu na takie

łażenie. Ramy czekają, szef się wścieka. A teraz to niby co?

Ja w oknach robię i tyle.

Zwrócił się do mnie, więc rozłożyłem tylko ręce. Nie

wiedziałem, o co mu chodzi.

- Teraz też tu siedzę, Bóg jeden wie po co. Doktor

Libnitz ciąga mnie po takich miejscach, co to nie dla mnie,

Rocky. Ty wiesz, że ja jestem prosty chłop. A tu, albo

galeria, albo wyścigi kuni, albo żarcie, co to w gębie samo

się rozpływa. Ani poczujesz. Gówno jakieś.

Odruchowo sięgnąłem za klapę marynarki. Dopiero po chwili

zorientowałem się, gdzie jestem. Butelka była przecież na

stole. Delikatnie przechyliłem zmrożone szkło i nalałem w

swoją szklaneczkę, od razu na cztery palce.

- Dlaczego tak go męczysz? - zapytałem. - Czego chcesz od

tego biedaka?

- Nic - Libnitz drgnął wreszcie. - Pan Andy Browner jest

moim pacjentem. Od wielu lat. Zawsze skarżył się na brak

zainteresowania czymkolwiek innym niźli malowanie okiennych

ram.

Andy potrząsnął głową.

- Nie. Ja tam się nie skarżyłem. To mój szef.

Powiedział, że tyle pracować nie mogę. Szkodzi mi. A ty,

Rocky, wiesz, że mnie tam niewiele może zaszkodzić. Robotny

jestem chłop i tyle. Co oni wszyscy chcą, no?

- I tyle - zgodził się Libnitz. - Postanowiłem go tam

zaprowadzić. Byłem ciekaw, gdzie może wyjść człowiek, który

nie ma żadnych marzeń. Rozumiesz?

Rozumiałem aż za dobrze.

Chodziłem do szkoły z człowiekiem, który nie ma marzeń. A

ja sam, chociaż miałem właściwie wszystko, tak naprawdę

miałem tylko marzenia. I nic. Pełny łeb marzeń i wyszedłem w

knajpie z kawiorem, Libnitzem i Andym. Jednak prawdą jest,

że kręte są drogi ludzkie.

Przełknąłem trunek jednym haustem.

- Skoro już tu jesteśmy i, jak powiedziałem, nie jest to

przypadek - zwróciłem się do Libnitza. - Może powiesz mi, co

też takiego znaleźliście w tej teczce? Żebyś się nie

wywijał, dodam od razu, że mówię o tej teczce, którą Obcy

zostawił na nowojorskim chodniku.

Libnitz zdjął binokle i zaczął je czyścić, szybkimi,

precyzyjnymi ruchami, a nie jak to zazwyczaj czynią

okularnicy - byle jak i rogiem własnej koszuli.

- Mogę ci powiedzieć, że ciężko przyjdzie nam to wyznać

ludziom. I ty, i cała reszta oczekujecie rewelacji. A

prawda...

- Właśnie - podchwyciłem. - Jaka jest prawda?

Libnitz ponownie założył binokle. Andy kończył

faszerowanego kurczaka.

- Cóż można by rzec o walizce pełnej podręcznych pierdół,

Bill? Niewielu się ze mną zgadza, ale ja twierdzę, że ten

cały Obcy znalazł się tu przypadkiem, a co za tym idzie i

jego bagaż też był przypadkowy. Wiemy na pewno, że miał tam

coś jak golarkę. Miał chyba gazetę. I jeszcze jakieś

pierdoły, w każdym razie - żaden przekaz. Wygląda mi to na

zaskoczonego nieziemca. Wyszedł nie tam, gdzie trzeba.

Pierwszy Obcy na Ziemi i takie rozczarowanie. Pytania, które

każdy z nas winien sobie zadać, brzmią: skąd on się tu

wziął? Kim był?

Trochę kręciło mi się już w głowie. Panna Collins pewnie

przeciągała się w łóżku szczęśliwego playboya, a ja

słuchałem mętnych wywodów fanatyka w binoklach. Oto jest

sprawiedliwość.

- Po prostu - zakaszlałem. - O jeden świat za daleko.

Pójdę już, panowie. Przyznam, że tak długo łaziłem po

Annalath Slash, że łupie mnie nieco w kościach.

Podałem kelnerowi kartę kredytową i raz jeszcze

spojrzałem na Andy`ego.

- "O jeden świat za daleko?" - zapytał rozchylając usta.

- Ja już to gdzieś słyszałem. Chyba nawet nie tak dawno...

- Słyszałeś: "O jeden most za daleko" - poprawił go

Libnitz. - A to zupełnie nie to samo.

Jak się okazało później, tym razem ten cholerny brylaty

skorupiak nie miał racji.

Dziesięć miesięcy później niewiele się zmieniło. Chociaż

nie. Było ze mną jeszcze gorzej. Niespodziewanie dla samego

siebie zamieniłem się w starego pierdołę. Zamęczałem

wszystkich.

- Popatrz - powiedziałem do żony. - Reklamują ten nowy

film z Tonym Harpestem. Ten, który widziałem wczoraj.

Wczoraj nie widziałem żadnego filmu. Siedziałem w barze i

podsłuchiwałem, jak para nastolatków dyskutuje o filmie,

ekscytując się poszczególnymi scenami. Ona - brzydka, chuda

dziewczyna z piegowatym czołem - starała się analizować

sceny miłosne i chyba nie szło jej to najlepiej; on - krępy,

baczkowaty młodzieniec - mówił cichym, ochrypłym głosem,

właśnie takim, jakim Bóg obdarzył Tony`ego Harpesta. Po

godzinie podsłuchiwania stwierdziłem, że mogę sobie darować

ten film. Opowiedzieli mi go w całości.

- Tak więc - powiedziałem do żony - film rozgrywa się w

Brazylii. Ale nie jest w nim wcale ciepło. Reżyser

przemyślał sobie to i owo i postanowił utrzymać rzecz w

klimacie dreszczowca. Wiesz, niby nic się nie dzieje, niby

patrzysz w te palmy, patrzysz na rozpalony słońcem asfalt,

ale jest ci cholernie zimno. Wargi masz suche od upału, ale

w sercu rośnie sopel lodu. Mrozi.

Przerwałem, żeby spojrzeć, czy mnie słucha. Skąd.

Siedziała przed oknem, przy sekretarzyku i manipulowała przy

swoich palcach. Szykował nam się bankiet, podobnież

skończyłem ileś tam lat i żona moja musiała wyglądać, jak

trzeba. Daję głowę: gdyby podpalić teraz dom, ona i tak

dalej przyglądałaby się swoim pazurom. Coś strasznego.

- I ten pomysł uważam za najlepszy - kontynuowałem

niezrażony. - Nie żadna akcja, nie pościgi samochodów. Ale

to uczucie zimna. Ty myślisz, że to łatwo zrobić? Tak, żeby

było ci zimno, kiedy patrzysz na złotą, milutką plażę i

rozebrane babki.

Nic.

- Słuchasz mnie, kochanie? - zapytałem wbrew sobie. Takie

pytania nie wiodły daleko.

- Słuchasz mnie?

- Jasne - pokiwała głową. - Mówiłeś o filmie, na którym

byłeś wczoraj.

- I co myślisz? - nie ustępowałem.

Nie odpowiedziała. Najwyraźniej jej to nie interesowało.

Nie domyślała się, nie starała się myśleć, że być może,

podsłuchiwałem innych tylko po to, żeby dzisiaj zagaić

rozmowę.

- A może... - zacząłem nieco już podniesionym głosem.

Ale oto do salonu wszedł nasz syn. I on się nie zmienił.

Wierzcie mi, pragnąłem przestać myśleć o nim jak o spasionej

rybie. Nie chciałem porównywać go do tych brzuchatych

welonków sunących nisko nad żwirowatym dnem i wyłupiających

oczy w bezmyślnym, niemym pytaniu: dlaczego nie mogę płynąć

dalej? Dalej niż ta szyba.

Chociaż rzadko zadawał pytania, jego pulchne policzki i

tak wystarczająco mnie drażniły. Był chyba świadom, że tak

jest.

- Tato - powiedział. - Chodź do mojego pokoju. Pokażę ci,

jak wyjść z tej studni.

- Z jakiej studni, synu? - miał paskudny zwyczaj wracania

do spraw, które rozegrały się daleko wcześniej. To akurat

mogłem zrozumieć.

- No, wiesz. Z tej gry, w którą grałeś w poniedziałek.

Jest tam taka studnia, zaminowana...

Wstałem z fotela.

- Chcesz powiedzieć, że od poniedziałku próbujesz dać

temu radę?

- Nie - odwrócił się i jego galaretowate uda zatrzęsły

się bezradnie. - Próbuję od zeszłego wtorku. Zanim jeszcze

ty tam wlazłeś.

Tak jest, pomyślałem. Komputer i tyle. Dzieciaki jeżdżą

na deskach, grają w kosza, biegają i w ogóle. A ten ma

komputer. 486.

- Dobra - powiedziałem. - Ty pokażesz, jak wyjść ze

studni, a ja pokażę ci, jak się jeździ na łyżwach. W

porządku?

Mój syn żachnął się. Razem z moją żoną.

- Na jakich łyżwach, tato. Wieczorem jest przecież

przyjęcie.

- Właśnie - poparła go znienacka żona. - Przyjedziecie do

salonu na łyżwach? Ben, idź zobacz, jak wychodzi się z tej

studni i daj mu spokój. On nie chce być łyżwiarzem. Zrozum

wreszcie.

Pokiwałem głową. W progu nie wytrzymałem i warknąłem

krótko:

- Wydawało się, że nie słuchasz, ale to nie tak. Ty po

prostu nie chcesz słuchać.

Podążyłem za swoim synem z obrzydzeniem obserwując, jak

wspina się po schodach. W kogo on się wrodził?

Pokazał mi, jak wychodzi się ze studni. Muszę przyznać,

że na takich sprawach to on się znał. No, mógłbym nawet

nazwać go małym mistrzem. Potem mówił coś jeszcze; krótkimi,

suchymi zdaniami - widać odkrył, że tak do mnie trzeba

przemawiać. Po co się wysilać. Stary jest marudą. Gada i

gada, a i tak nikt go nie słucha.

Podziękowałem mu, powiedziałem, jaki jest cholernie

zmyślny i wyszedłem do swojego gabinetu. Dzisiaj nie miałem

żadnych pacjentów, żona kazała mi odwołać wszystkie wizyty.

Cały dzień podporządkowany był tej imprezie. Kogóż to ona

nie zaprosiła. Doktorów, mecenasów, krytyków literackich,

sąsiadów, pisarzy, rodzinę, polityków i wydawcę jej książki

o pryszczach. Mówię wam, goście, że hej.

- Kurwa mać - mruknąłem pod nosem, choć rzadko kląłem. -

Ale goście.

I jeszcze dziesięć sztuk ludzi z firmy "Party, fun and

fun, Party". Ci robili profesjonalną obsługę, bezpieczeństwo

i śmiech.

- Kurwa mać.

Dzień miał się ku końcowi. Było pochmurnie, ale jak na

listopad wciąż ciepło. Resztki liści pływały w powietrzu

przeszytym promieniami zachodzącego słońca. Podparłem głowę

i patrzyłem, jak czerwona kula chowa się za wieżowce, a

potem pobłyskuje zza kamiennych ścian. Jeszcze później

widziałem ją za drzewami. Potem zniknęła.

Siedziałem słuchając głosów dobiegających mnie z dołu.

Najpierw pojawiły się głosy młode i pewnie byli to ludzie z

firmy "Party, fun and fun, Party". Ich buty biegały szybko,

oni mówili jeszcze szybciej. Stopniowo wszystko przycichło.

Godzina zero zbliżała się.

Kiedy usłyszałem głosy spokojne i bogate, wiedziałem, że

to goście właściwi i że czas najwyższy zejść na dół. Ale nie

wiedzieć czemu, wciąż podpierałem głowę dłonią i patrzyłem w

ciemne okno.

- Ben - zawołała żona. - Ben.

Uśmiechnąłem się. Czas.

Przystawiłem stołek do wysokiej półki. Było tam kartonowe

pudło i choć stało tam już dobrych kilka lat, kurz nie

osiadł na szarej powierzchni. Sprzątaczka sięgała w każdy

kąt.

Zapiąłem kamizelkę, wypuściłem dewizkę zegarka i

przygładziłem włosy. Koszula piła mnie w szyję, ale czegóż

to się nie robi w swoje urodziny. Założyłem nawet krawat za

dziewięć stówek, z brylantem jak się patrzy. I zszedłem na

dół. Szło mi to opornie, starałem się nie robić wielkiego

hałasu.

Oni byli już w salonie. Wiedziałem, że najpierw zobaczą

moje nogi i tak też się stało. Od razu przycichł gwar.

Zamarli. Ja schodziłem dalej, trzymając mahoniową poręcz.

Nie jest łatwo zejść po schodach mając na nogach figurowe

łyżwy. Zwłaszcza w moim wieku.

- Ależ... - powiedziała moja żona.

Ktoś zaśmiał się cicho.

Stanąłem przed nimi i skłoniłem się nisko.

- Widzicie, kochani - powiedziałem poluźniając krawat. -

Chciałem iść dzisiaj z synem na łyżwy. I chociaż syn mój nie

przystał na tę propozycję, ja nie odpuszczam tak łatwo.

Bawcie się dobrze.

Przedarłem się przez tłum jak ranny niedźwiedź. Jeszcze

nigdy nie doświadczyłem takiego uczucia. Chwiałem się na

wszystkie strony, nogi wyginały mi się w kostkach, a oni

rozstępowali się na boki niczym łany zboża. Nikt nic nie

mówił. Pewnie myśleli, że to jakiś kawał. Ale ja dotarłem aż

do drzwi, tam gdzie stała schludnie ubrana kobieta z

czapeczką ozdobioną napisem "Party, fun and fun, Party".

Złapałem za framugę i westchnąłem:

- Nie jest łatwo być łyżwiarzem, co?

- Tak jest, proszę pana - odpowiedziała dziewczyna. -

Nie wiedziałam, że z pana taki kawalarz.

Wyszedłem do ogrodu kierując się w stronę bramy.

- Kawalarz? Nigdy nie byłem bardziej poważny.

Jakoś dotarłem do samochodu. Kiedy siedziałem już za

kierownicą, szarpnąłem za krawat i rozpiąłem skomplikowane

sznurowadła. Przez chwilę trzymałem łyżwy w dłoniach z dumą

obserwując błyszczące brzeszczoty płóz.

- Całe życie prześlizgałem. I dopiero dzisiaj miałem

odwagę was założyć tak, żeby wszyscy wreszcie zobaczyli,

jaki ze mnie łyżwiarz.

Wyjechałem samochodem z podjazdu i nabrałem szybkości.

Jechałem w stronę świecącego centrum. W stronę miasta.

Było tam takie jedno miejsce, na które liczyłem,

szczególnie dzisiaj. Miejsce, które być może podpowie mi, w

jaki sposób spędzić urodzinowy wieczór.

Annalath Slash.

Kupiłem bilet i uśmiechnąłem się do kasjera. Jak zawsze

ubrany był w śmieszny uniform.

- Czy to pan sprzedał mi bilet przeszło dziewięć miesięcy

temu? - zapytałem z ciekawości.

- Nie - odpowiedział krótko. - To musiał być kto inny.

- To te wasze uniformy; wie pan. Upodobniają was.

- Panie. Ja jestem Murzynem. Wcześniej pracował tu biały.

Spojrzał na mnie ciężko i chciał chyba coś dodać, ale

zrezygnował.

Nie chciałem mu dokuczyć. Prawdę mówiąc, ledwo widać im

oczy.

- Eeee - westchnąłem tylko stając przed korytarzami.

Już zaraz przestanę się zamartwiać. Na godzinkę przejmie

mnie statek. I cyk. Gdzie wyjdę? Znowu na kawior?

Po raz kolejny, z właściwym sobie uporem zagłębiłem się w

kolor niebieski. Inne barwy wydawały mi się obce i

krzykliwe. Było ich zresztą bardzo wiele, prawie całe widmo.

Z uporem jednak penetrowałem niebieski.

Kiedy tu szedłem? Przypomniałem sobie pannę Collins,

której od tamtego czasu nie miałem okazji spotkać. Tak mnie

rozwścieczyło to wyjście na Libnitza i Andy`ego, że mówię

wam... Obraziłem się na Annalath Slash. Taaak.

Czas mijał. Czułem, że tym razem mogę chodzić znacznie

dłużej, jak gdyby z wiekiem coraz trudniej było mną

kierować. Szkoda, że statek nie wylądował, kiedy byłem

dzieciakiem. Cóż stałoby się wtedy? Wyskoczyłbym jako

miotacz baseballowy? Może wyszedłbym gdzieś w Afryce, albo w

Chinach. Jako dzieciak miewałem głupawe marzenia. Chyba

jednak dobrze się stało, że wtedy było to niemożliwe.

- Jest O.K. - pocieszyłem się półgłosem.

Korytarz skręcił w prawo, a ja stanąłem jak wryty. Ktoś

tam stał. Jakiś skurczybyk stał mi na drodze. Na mojej

drodze.

A to się jeszcze nigdy nikomu nie zdarzyło. Choćby i

milion ludzi wlazło do Annalath Slash, nie spotkaliby się w

środku. Razem można było wędrować, jasne. Ale nigdy nie

mijałeś innych.

- Halo - zawołałem. - Hej, panie, kim pan jest?

Postać zakuśtykała i odwróciła się.

To był właśnie ten trzeci raz.

- Rany boskie... - wyszeptałem. - Andy "The Leg" Browner.

Bo to on tam stał. I choć też pewnie był zdziwiony, od

razu podszedł do mnie i rozłożył szeroko ramiona:

- Rocky, chłopie - jego guzikowate oczka zamrugały

radośnie. - Dobrze cię widzieć.

Tak po prostu: powiedział, że dobrze jest mnie widzieć,

rozłożył łapy i uśmiechnął się. A ja szybko wziąłem jego

dłoń i potrząsnąłem nią nerwowo, bo bałem się, że Andy "The

Leg" Browner znowu zacznie mi demonstrować, w jaki to sposób

maluje okienne ramy. Obraz ten wracał do mnie w różnych

chwilach i trudno mi było go znieść.

- Andy - powiedziałem. - Jak długo już chodzisz?

- Długo - skrzywił się na moment. - Będzie już chyba

cały dzień.

Cały dzień, pomyślałem przerażony. Jego twarz była

niebieska jak wszystko tutaj, ale też i blada, wychudzona i

jeszcze bardziej biedna niż zazwyczaj. Włosy miał wycięte

prawie zupełnie - tuż nad prawym uchem dostrzegłem wygolony

do skóry placek. Wydał mi się chudy i zmęczony.

- Pić mi się już chce - poskarżył się Andy.

- Cholera - powiedziałem klepiąc go w plecy. - To, co mam

za pazuchą, nie bardzo nadaje się do gaszenia pragnienia.

Chodź, może razem znajdziemy wyjście.

I poszliśmy.

- Wiesz, Rocky - odezwał się cicho Andy. - Ja już

próbowałem wychodzić. Na siłę.

- I co? - zapytałem zaintrygowany.

- Nic. Ściana mnie nie puszcza. Odpycha. Muszę łazić.

Nie będzie łatwo, pomyślałem przestraszony. Spotkaliśmy

się, on nie może wyjść, ściany go odpychają... To nie gra,

tamto też ...

Wszystko to napełniło mnie niepokojem. Nagle

przypomniałem sobie swoją ostatnią wędrówkę. Wyszedłem na

niego. I nie przez przypadek. Tak miało być.

- Nic się nie martw, Andy - pocieszyłem nas obu. - Jakoś

z tego wybrniemy. Czy przysłał cię tu znowu ten skorupiak

Libnitz?

Starałem się zmienić temat. Złapał to.

- Tak. To znowu doktor Libnitz. Długo dawał mi spokój,

Rocky - zaświszczał oblizując spieczone wargi. - Właściwie,

nie byłem tu od... Wiesz, od tej całej operacji.

Nic nie wiedziałem. Przyjrzałem mu się uważniej.

Kuśtykał po swojemu, przygarbiony, w przykrótkiej

marynarce... Ta blizna na głowie. I nieco mniejsza, tuż

obok, jak po drenie.

- Wal - znowu klepnąłem go w ramię. - Nic nie wiem o

twojej operacji. Czemu nie dałeś znaku, może mógłbym ci

pomóc? Jesteśmy kumplami, Andy.

Minęliśmy kolejny zakręt. Przełknąłem ślinę.

- Tak - przytaknął. - Jesteśmy kumplami, Rocky. Ale ja

nie mam twojego telefonu, ty jesteś nie byle kto. Chciałem

go znaleźć, ale mi nie podali. Mówili, że jest zastrzeżony.

A w twoim gabinecie, wiesz, byłem i tam, no i jak pogadałem

trochę z sekretarką i przyszło mi zapłacić wstępne... No,

wiesz, tyle to ja nie miałem. W oknach robię.

Znowu przełknąłem ślinę. Jestem tylko marnym łyżwiarzem,

pomyślałem. Tylko.

- Powiedz coś o operacji.

- Jasne - ostrożnie przejechał dłonią po głowie. - Teraz

już jest ze mną lepiej. Teraz już nie boli.

Weszliśmy w kolejny zakręt.

- Mów, mów, Andy. Opowiedz mi wszystko.

- Jasne. Doktor Libnitz jakby to wszystko przewidział.

Kiedy jeszcze malowałem ramy, pouczał mnie o jakichś

nowotworach czy coś. Mówił, że mogą mi wyrosnąć, niby od

tego malowania. I wtedy właśnie zaczął mnie hipnotyzować.

Przystanąłem. Że co? Myśli coraz to bardziej nerwowo

biegały mi po łepetynie. Dlaczego Libnitz aż tak bardzo się

go uczepił?

- Chodźmy dalej - powiedziałem półgłosem. - Coś mnie

uwierało w bucie.

- Mnie też często się to zdarza - przytaknął od razu

Andy. Taki już był. Zawsze się zgadzał i zawsze przytakiwał.

- I co było dalej?

- Hipnotyzował mnie. Leżałem na takim śmiesznym łóżku,

podłączony do różnych drutów, a pan Libnitz włączał

magnetofon. I w kółko słyszałem ten powolny głos: "Ból.

Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." I tyle, Rocky. W kółko

to samo.

- Długo?

- Będzie z rok, jak mnie tak ćwiczył. Z początku chciało

mi się śmiać. Potem, kiedy ten głos zaczął do mnie wracać,

już mi nie było do śmiechu.

Zostawiliśmy za sobą kolejny zakręt. Był wyjątkowo długi.

I niebieski jak jasna cholera.

- Jak to: wracać? - zapytałem.

- Ano, tak - znowu podrapał się po ogolonej głowie. - Idę

sobie spać - słyszę: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram.

Ból." Idę do kibla, to samo. Mówię ci, Rocky, diabli mnie

już brali. A pan doktor pytał mnie każdego dnia, co słychać.

Czy wciąż jeszcze mam ochotę pracować przy malowaniu. Brał

mnie w to miejsce, żebym chodził, a ja wciąż wyskakiwałem w

fabryce. Na mój rozum, wyraźnie był rozczarowany. No, a

jeszcze potem była ta operacja. I pogorszyło mi się.

- Właśnie - przytaknąłem. - Na co chorowałeś?

- Wy, doktory, swoje wiecie. Pewnego dnia, po badaniach,

pan Libnitz wziął mnie do swojego gabinetu, wiesz, tego ze

złotymi lampami...

- Jasne - przytaknąłem, choć pojęcia nie miałem, jakie

też lampy ma u siebie Libnitz.

- No, i w tym gabinecie powiedział mi, że ten

noworosnący... nowotwór, wciąż mi się myli che, che, rośnie

w mojej głowie. Kiwał palcem i mówił, że szkoda, że go nie

posłuchałem wcześniej. Podobno można by to opóźnić albo i w

ogóle nic by nie wyrosło w moim mózgu.

Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Zacisnąłem zęby, bo

nagle siekło mnie w plecach. Reumatyzm nie wybiera, ale tym

razem to nie było to.

- A jak ty się czułeś? Kręciło ci się w głowie? Źle

widziałeś? Wymiotowałeś?

Andy zaśmiał się cicho.

- Właśnie do tego zmierzam, Rocky. Nic mnie nie bolało.

Nic mi się nie działo. Powiedziałem to panu Libnitzowi, ale

on powiedział, że ma badania. Wy, doktory, swoje wiecie -

powtórzył oblizując spieczone wargi. - Z początku trochę się

broniłem. Mówił, że trzeba mi będzie wejść do czaszki.

Mówił, że mam szansę. Że niby ten noworos.. nowotwór jest

całkiem mały. To ja się zgodziłem, bo jestem rozsądny chłop.

Raz kozie śmierć, pomyślałem. Na co tu czekać?

- Zawsze byłeś rozsądny - rzekłem cicho, bo i mnie nagle

zaschło w gardle. - A jak się czujesz teraz?

Andy otarł czoło. Uparcie szliśmy do przodu. Było cicho,

to, po czym stąpaliśmy, pochłaniało stukot naszych butów.

- Teraz? Teraz czuję się źle. Będzie już dwa miesiące od

tej operacji. Z głowy wystawały mi rury, kilka razy

zdejmowali szwy... Wiesz, chyba coś im nie szło. Raz to

nawet słyszałem, jak się kłócą z doktorem. Jeden krzyczał,

że doktor nie powinien tak robić. Potem już go nie

widziałem na oddziale. Tego, co krzyczał, ma się rozumieć. A

mnie się pogarszało. Coraz gorzej widziałem, raz podwójnie,

raz pojedynczo. W głowie wciąż mi się kręci, jak wtedy co

mnie ojciec zabrał na karuzelę. Bywa, że nie potrafię... -

nachylił się nade mną i szepnął - powstrzymać sikania.

Chudnę i w ogóle. Źle ze mną, Rocky.

Spojrzałem na niego z ukosa. Mówił prawdę. Było z nim

kiepsko.

- Oni kładli mnie pod jakieś lampy. A doktor znowu zaczął

puszczać to swoje nagranie; "Ból. Praca w fabryce, malowanie

ram. Ból.". I dawał dużo witamin. Mówił, że słabnę.

- Czyli było gorzej... - powtórzyłem zamyślony. -

Pogorszyło ci się, Andy.

Andy "The Leg" Browner wzruszył ramionami.

- I jak już całkiem osłabłem, on przywiózł mnie w to

miejsce, kupił bilet i wpuścił w korytarz. Mówił, że to

bardzo ważne.

- I tym razem nie możesz wyjść - dokończyłem. - Jednak

przekonał cię do swojego. Nie masz już dokąd wracać, co?

Była tylko ta fabryka i malowanie okien.

- Tak.

Korytarz zakręcał w prawo. Oddychałem miarowo. Zaczynało

mi się wydawać, że moje płuca też są już niebieskie. Miałem

dosyć tego miejsca. Miałem dosyć wszystkiego.

Andy kroczył cierpliwie, pocierał oczy i posykiwał z

cicha. Co kilka kroków chwiał się, a wtedy jego nieszczęsna

noga jeszcze bardziej uciekała w bok. Opuścił głowę, ale

widziałem, że wciąż się uśmiecha. Potrafił się uśmiechać,

choć umierał, a Libnitz pozbawił go tego jedynego, czego

pragnął.

- Wiesz, Rocky. Dobrze, że cię spotkałem. Tak cholernie

smutno mi się robiło. Chodzę i chodzę, ani gęby do kogo nie

ma otworzyć, ani pożartować. I tak sobie pomyślałem, jak to

wtedy wyskoczyłeś na nas, wprost ze statku, pamiętasz?

- Jasne. W styczniu.

- Fajnie żeśmy pogadali. Wiesz, zawsze kiedy cię widzę,

przypominam sobie szkołę i różne takie historyjki. Ale

śmiechu było, każdego dnia można było pęknąć. I kiedy tak

pomyślałem o tobie, słyszę głos. Patrzę - a ciężko mi to

idzie, wiesz, coraz bardziej mi się dwoi... - patrzę, a to

ty, bracie. Stoisz w korytarzu i wołasz. Jak kiedyś w

szkole, wtedy, co to mnie poprosiłeś, żebym podawał wam

piłkę, pamiętasz? Nawet nie wiesz, jak się cholernie

ucieszyłem, Rocky.

Mieliście kiedy wrażenie, że myśli, które rozsadzały wam

czaszkę, nagle dogoniły jedna drugą? Jeśli nie, to muszę wam

powiedzieć, że coś takiego może się zdarzyć.

Zrozumiałem.

Może pomógł mi wstyd, a może jego słowa. I ja pamiętałem

tamtą sytuację. Pamiętałem, jak kuśtykał po piłkę, a byłem

wtedy miotaczem w naszej szkolnej ekipie grającej w

baseballa i robiłem wszystko, żeby biegał jak najdalej.

Uginaliśmy się ze śmiechu. A on biegał i też się śmiał. Nie

było dla niego ważne, z czego żeśmy się śmiali, ale to, że

mógł się śmiać razem z nami.

A ja zrozumiałem teraz, że Annalath Slash już mnie

naprowadził. Wszystko, co miałem zrobić, to spotkać

Andy`ego. Tu, w środku. Tu, gdzie mogłem dać mu wyjście.

Widać tyle miałem do zrobienia. Mogłem przydać się jemu.

- Andy - powiedziałem stając przed nim. - Byłeś fajnym

kumplem. Niech mnie, jeśli ktoś kiedy lepiej podawał nam tę

pieprzoną piłkę. Byłeś naprawdę dobry, bracie.

Wystrzyżona głowa zajrzała w moje oczy.

- Naprawdę? Byłem dobry?

- Jak diabli. I jeśli nie wiesz, co robić, pomyśl sobie o

tamtym dniu. Może da się wrócić.

- Może... Było mi wtedy naprawdę fajnie.

- Uciekaj stąd, Andy. Libnitz nie da ci spokoju. Uciekaj

w to, co jeszcze pamiętasz. Załóż swoje łyżwy, bracie. Już

czas.

- Tak. Jasne.

- Uciekaj.

Szeroko otworzył oczy. Znowu było w nich życie. Znowu

były guzikami, które ktoś rzucił na kartkę szarego papieru.

Lekko rozchylił usta.

- A ty, Rocky? Co z tobą?

Złapałem jego dłoń i ścisnąłem ją mocno.

- Właśnie poczułem, że muszę wyjść. Nic się nie martw,

dam sobie radę. Poboruję parę zębów, posłucham swojej żony i

pójdę z synem na łyżwy. A i łyknę co nieco.

- Jasne.

Oddalał się ode mnie. Pochylony, uśmiechnięty, zapatrzony

w świat swoich wspomnień. Pewno widział dzień, w którym

biegał za piłką. I nieważne, że się mylił. Jeśli tak to

sobie zapamiętał, takie też chwile odnajdzie.

- O jeden świat za daleko - zawołałem za nim.

- Miało być: most - zdążył jeszcze odkrzyknąć.

I zniknął.

Ale to nie było tak. To ja opuściłem Annalath Slash.

Stałem na Placu Trzech Aniołów i patrzyłem w to miejsce,

gdzie jeszcze przed chwilą widniała kolorowa kopuła.

Annalath Slash czekał na kogoś takiego jak on. Czekał,

żeby odlecieć w nowe miejsce dla nowych istnień niepewnych

swej przyszłości. Może było to tysiąc lat świetlnych stąd,

może w samym piekle, a może trzydzieści osiem lat temu. Na

boisku, gdzie kilku szczeniaków bawiło się w swoją grę.

Pewnie z włazu wyszedł obcięty na zero człowiek i kiedy

tylko dotknął butem trawy, uśmiechnął się do graczy. Pewnie

pograł trochę z nimi. Pewnie starał się, jak tylko potrafił.

I pewnie umarł chwilę później, a jego śmierć zadała tamtym

pytania: kim był ten chory mężczyzna? Skąd wziął się ten

statek? Dlaczego ten człowiek tak się uśmiechał?

Jeśli jesteś, jaki jesteś, i chcesz to, co każdy z nas,

dla Annalath Slash niewiele z ciebie pożytku. Jeśli zaś nie

pragniesz już nic, możesz wybierać wszystko. Statek przenosi

cię na drugą stronę.

- Panie - zawołał jakiś głos. - Coś pan zrobił?! Nie ma

już statku!

Sięgnąłem do kieszeni. Zrobiło się chłodno i

potrzebowałem czegoś na rozgrzewkę.

- Widzi pan - powiedziałem pociągając porządny łyk. -

Może pan wreszcie zdjąć tę swoją śmieszną czapkę. Skończyło

się.

Sprzedawca biletów spojrzał na mnie przewracając oczami.

- Ależ... - wrzasnął.

- Cicho, człowieku. Przynajmniej już nikt cię nie pomyli.

Zamilkł nagle, a ja ruszyłem w noc miasta.

Jeszcze miałem coś do zrobienia. Tym razem od siebie.

Pokojówka robiła wszystko, żeby mnie powstrzymać. Trzeba

jej przyznać, że choć szpetna, miała w sobie sporo

entuzjazmu i kobiecej siły. Mimo wszystko dałem jej w końcu

radę.

- Proszę pana - sapała trzymając mój płaszcz. - Pan jest

pijany, tak nie można...

- Zapewniam cię, moja droga, że nie jestem pijany -

odpowiedziałem uśmiechając się szeroko. - Pewien natomiast

jestem, że jeszcze tej nocy stanie się, jak powiedziałaś.

- Niech pan natychmiast wyjdzie! Jeszcze chwila i stracę...

- Heleno? Co tam się dzieje? - zawołał z piętra zaspany

głos.

Poznałem go.

- Przepraszam, panie doktorze, ale ten pan wdarł się tu

prawie siłą. Twierdzi, że chce pana widzieć.

- Ktoż to taki? O tej porze?

- To ja, Libnitz - zawołałem. - Ja, czyli Verhowlen.

Głos na piętrze zamilkł. Minutę później Libnitz był już

na dole i dopinał granatowy szlafrok. Krzywe nogi wyłaziły

mu z niego jak dwie zaostrzone kosy. Zdążył już założyć

swoje binokle, ale światło oślepiło go i mrużył oczy.

- Niespodziewany gość - powiedział. - Co cię sprowadza,

Ben?

Pokojówka natychmiast puściła mój płaszcz.

- Czego się napijesz? Zgaduję, że masz coś poważnego...

- Nie będę pił - odrzekłem powoli. - Więc tak sobie

śpisz, tak po prostu śpisz. W ciepłym łóżeczku, w ciepłym

domku otoczonym ogrodem większym niż niejedna wioska.

- No to co? - kosy przesunęły się po dywanie. Usiadł w

fotelu. - Zostaw nas samych, Helen. Potem napiję się kawy.

Nie będę już spał.

Pokojówka pobiegła w stronę kuchni.

- Nieźle - powiedziałem. - Ładnie ją wyćwiczyłeś.

- Jasne - usiłował żartować. - Wszystko musi być jak w

zegarku.

Pokręciłem głową.

- Ale z jednym trybikiem ci nie poszło, choć taki z

ciebie zegarmistrz. Nie dałeś mu rady.

Zakręcił się szybkim ruchem i założył nogę na nogę.

- O czym ty, u diabła, mówisz? - zapytał, a ja widziałem,

że już wie.

- Więc postanowiłeś zamęczyć go na śmierć - stanąłem nad

nim i sięgnąłem po łyżwy, które dźwigałem na plecach. -

Zaszczepiłeś mu komórki nowotwora i podkarmiałeś witaminami.

Ty skurwysynu. Byłeś gotów go zabić, żeby tylko zobaczyć, co

też będzie, jeśli biedak straci swój jedyny cel. Wlokłeś go

wcześniej wszędzie. Kusiłeś imprezami i bogactwem. Kazałeś

mu patrzeć na obrazy, o których wiedział tylko tyle, że ktoś

je kiedyś namalował. Co więc ty, gówno, poczułeś kiedy

zobaczyłeś już, że nic go nie bierze? Ja wiem. Ucieszyłeś

się.

- Ben, jesteś pijany... - jego głowa podskoczyła jak

piłka.

- I wtedy zaczęła się ta hipnoza, a później operacja.

Dopiero wtedy ci się udało. Kiedy odczuł ból, kiedy sikał w

majtki i widział podwójnie. Wtedy dopiero znienawidził swoją

pracę.

Przysiadłem na obręczy fotela. Odsunął się ode mnie jak

od zarazy, ale ja przyciągnąłem go jednym ruchem z powrotem.

Chwilę patrzyłem w cylindry szkieł Libnitza i widziałem w

nich cały cholerny świat, widziałem, jak się kręci i

trzęsie, widziałem tam mojego grubego syna, moich bogatych

gości i moją żonę czyszczącą paznokcie, i pytania, które jej

zadawałem i które puszczała obok swojej wytapirowanej

głowy. Tam siedziało to wszystko.

- Ben, po co, na Boga, ci te łyżwy?

Nic nie powiedziałem. Patrzył na metalowe, zaostrzone

brzeszczoty i drżał ze strachu. Dyndały tuż nad jego głową.

- Ben. Ja chciałem tylko wyjaśnić, skąd ten statek się

tu... - zakaszlał, a jego szyja przekręciła się

konwulsyjnie. - Ja tylko tyle. To mogło być...

Zbliżyłem łyżwy jeszcze bardziej. Jedna z nich dotknęła

jego czoła. Znieruchomiał.

Liczyłem sekundy. Po pięćdziesiątej powiedziałem:

- Zakładaj.

Patrzył. Nie rozumiał.

- Zakładaj te łyżwy, skurwysynu. Poślizgasz się trochę.

- Ale...

- Zakładaj!!!

Nic już się nie odezwał. Wyjął jedną z nich, prawą, i

zaczął wpychać w środek swoją chudą stopę. Był wstrętny.

Znowu drżał.

- Druga - powiedziałem przyciskając go do ramy.

Posłusznie wyjął łyżwę i wetknął w nią lewą stopę. Nie

przyszło mu to trudno, był ze dwa razy mniejszy ode mnie i

pewnie taki też miał rozmiar buta.

- Sznuruj obie.

Ręce mu się trzęsły, ale jakoś to opanował i w końcu

poradził sobie ze sznurówkami.

- Już - powiedział. - Już je mam, Ben.

- Wstawaj.

Cały zrobił się śliski. Cylindry zjechały mu aż na czubek

cienkiego nosa. Ze wstrętem przyglądałem się, jak niezdarnie

pionizuje swoje ciało. Kiedy stanął na dywanie, nogi od razu

mu się rozjechały. Nie powiem, żeby wyglądał dobrze. Mały

facet w wielkich łyżwach, ubrany w granatowy szlafrok i

ciężkie okulary. Doktor Libnitz. Nie byle kto, jakby to

powiedział Andy.

- A teraz do przodu, skurwysynu - obniżyłem głos, choć i

tak basuję jak mało kto. - Już.

Zaczął walczyć. Z każdym krokiem szło mu coraz gorzej;

sapał, dyszał, jakby pchał przed sobą jakiś głaz. Ale szedł.

- Stój.

Widziałem, jak kuli się w sobie i wciąga głowę w szyję.

Stał do mnie plecami, i jak znam takich gnojków, to pewnie

czekał na strzał.

- Otwórz drzwi. Zobaczysz teraz, jak to jest.

Zachwiał się i otworzył drzwi prowadzące do ogrodu.

A wtedy podszedłem tam i ja. Wziąłem w płuca głęboki

oddech, wziąłem w płuca noc i zimne powietrze kończącej się

jesieni. I przytrzymałem to wszystko w środku, jak dym z

papierosa, jak coś co można w siebie wciągnąć i już nigdy

nie wypuścić.

A potem kopnąłem go w dupę, tak mocno jak tylko

potrafiłem. Włożyłem w ten strzał wszystkie zmarnowane

godziny i każdy grosz wydany na moją rodzinę. Włożyłem w to

całe moje serce. I krzywdę Andy`ego.

Libnitz pojechał. Gładko wziął kilka drobnych schodków,

pokonał marmur podejścia, a potem....

Potem już nie patrzyłem.

Tak naprawdę wcale nie przepadam za łyżwiarzami. Sam

ledwo co jeżdżę.

Katowice 1994

pamięci upieczonych ptaków

Maciej Żerdziński

MACIEJ ŻERDZIŃSKI

Rocznik 1967. Lekarz, pracuje na oddziale

neuropsychiatrii w szpitalu w Katowicach. Odkrycie naszego

III Literackiego Konkursu (AD 1990), wybijający się autor

polskiej fantastyki ostatnich paru lat. Wciąż w znakomitej

formie - drukowany obecnie tekst najlepszym dowodem.

Publikowaliśmy następujące opowiadnia MŻ: "Dzień na

wyścigach" i "Nawrócić Avalon" ("NF" 11/91), "Krew i deszcz"

("NF" 10/92), "Ja, Aldrich" ("NF" 6/93), "Pancerniki

siedzące w granatowej wodzie" ("NF" 4/94 - tamże

autoprezentacja MŻ: "Drugie ja polskiej fantastyki" - It's

only rock & roll, but I like it). Ponadto dla prasy śląskiej

rysuje MŻ komiksowe shorty o zabawnym Feelgoodzie, robi

okładki do pism medycznych, wydaje kartki walentynkowe;

ostatnio planuje krótki staż poza granicami kraju

(psychiatria), a od kwietnia'95 jest szczęśliwym ojcem. Dużo

jak na 28-latka, prawda!?

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żerdziński Maciej Dzień na wyścigach
Żerdziński Maciej Nawrócić Avalon
Żerdziński Maciej Pancerniki siedzące w granatowej wodzie
Żerdziński Maciej Ja, Aldritch
Żerdziński Maciej Krew i deszcz
Żerdziński Maciej Malarze
maciej zerdzinski opuscic los raques
Jak uszczęśliwić swoje dziecko
(25) Nie odpowiadający za swoje ruchy, w drodze, pos
2. Obchodziłaśłeś swoje urodziny, Dłuższa wypowiedź pisemna
JEŚLI DBASZ O ZDROWIE SWOJE I SWOJEJ RODZINY, + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez log
Serce ma swoje racje których rozum nie zna, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
Wiewiórka sprząta swoje mieszkanie
MaciejKossak SzkolaTanca NaPlytke WersjaOstateczna
Cele zaplanuj swoje życie W Łoskot
Zmien swoje mysli

więcej podobnych podstron