Autor: Maciej Żerdziński
Tytul: Ja, Aldritch
Z "NF" 6/93
Miejsce spotkania ustalone było od Początku.
Tam, gdzie Noc kończyła swój bieg i Dzień zaczynał swoją
drogę, stanęli więc naprzeciw siebie, Pan Rozkładu i Pan
Życia.
- Nic się nie zmieniłeś, Elphotie - powiedział ten
pierwszy.
- To znaczy, że kłamiesz, Decayro.
Ciemność pokiwała głową.
- Nic się nie zmieniłeś.
Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i równi w
swych prawach.
- Ten człowiek nie będzie twoim sługą.
- Będzie.
- Wiążę z nim duże nadzieje, Decayro.
- On będzie w mojej mocy - spokojnie powtórzył Władca
Ciemności.
Pan Światła opuścił oczy.
- Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim
mógłby być.
- Nie interesują mnie sprawy życia. Nikt inny nie
przysporzy mi tylu śmierci, co ten właśnie śmiertelny. Nie
darowałbym sobie wypuszczenia go z rąk, Elphotie.
- Nigdy go w nich jeszcze nie trzymałeś. I nigdy go nie
dotkniesz.
Władca Rozkładu skurczył się w bezgłośnym śmiechu.
- Tak bardzo chciałbym skłamać, Elphotie...
Tam na dole mrok musnął duszę człowieka.
- ...Ale właśnie teraz dotykam tego, który nazywa się Guy
Aldritch i który będzie mi wiernym sługą.
- Zobaczymy więc, który z nas potrafi nim zawładnąć
naprawdę. Idź precz, Decayro.
I odeszli. Każdy w swoją Stronę.
Kiedy the Needle dotarł na szczyt wzgórza, na spotkanie jego
szarej, zmęczonej twarzy wytrysnął promień słońca.
Mężczyzna przystanął. Otarł pot spływający po powiekach i
spojrzał w dół, tam, gdzie dolina kryła rzekę, a drzewa
świeciły czerwienią wschodu.
- Świta - powiedział cicho.
Stał tak chwilę, a później zaczął schodzić. Jego krok był
równy, bez wahania omijał przeszkody.
Na brzegu, gdzieś w dole, miał czekać De Volf. Jeśli
jeszcze w ogóle żył.
Zapalił papierosa, tłumiąc dłonią płomyk zapalniczki.
Stado pręgowanych gryzoni przemknęło w kierunku wody i był
prawie pewien, że jest tu jakiś cholerny drapieżnik. One
zawsze czyhały na świt i na te biedne roślinożerne szczury
spragnione wody.
The Needle zwolnił i rozpiął pochwę noża. Albo De Volf,
albo śmierć.
Kiedy poczuł wilgoć wody i zobaczył zgarbioną sylwetkę
stojącą na piaszczystym brzegu, runął na kolana i krzyknął:
- Żyjesz, ty skurwysynu.
Po czym stracił przytomność. Ostatni raz spał
czterdzieści godzin wcześniej.
Skończyli jeść i przyglądali się rybom podlatującym nad
falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze.
- Nie wyglądasz dobrze, synu - powiedział w końcu De
Volf.
The Needle splunął w krzaki.
- Nigdy nie wyglądałem za dobrze.
De Volf zaśmiał się i jego blada twarz zginęła w
zmarszczkach. Przejechał dłonią po krótkich, białych
włosach, tak samo wyblakłych jak jego oczy. Cały był
wyblakły. Pieprzony albinos.
- Paulos i Biosspot są już tylko nawozem. Zostaliśmy my
dwaj.
- Widzę, że potrafisz liczyć do dwóch. To dobrze o tobie
świadczy.
De Volf przepuścił jego słowa obok siebie.
- Możesz mnie obwiniać, ale zrobisz to, kiedy wylądujemy
na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo
będziesz mnie słuchał, albo poderżnę ci gardło.
The Needle skrzywił się i zamilkł.
Załatwię skurwiela przy najbliższej okazji, pomyślał. Na
Ziemi.
De Volf wstał i wyjął z plecaka kuszę.
- Myślę, że tym razem mnie posłuchasz, chłopie.
Wymierzył szybko i zwolnił spust.
- Tym razem tak. Ale nie zapomnę, kto zabił Biossspota -
mruknął the Needle patrząc na konwulsje pasiastego gryzonia.
- Nie znoszę tych szczurów. Same żyły i jądra.
- Jądra są dobre - zasyczał De Volf. - Chrupiące.
- Przestań.
Latające ryby coraz śmielej unosiły się w powietrzu, aż
wreszcie cień przemknął po falach i z nieba spadł stożkowaty
kształt. Chwilę później odleciał trzymając trzepoczącą
zdobycz, a ryby znowu obniżyły swe loty.
- Kiedy bierzemy rzekę?
- Jeszcze dziś. W nocy. Dasz radę?
- Tak. - The Needle wcale nie był tego pewien.
Różnie bywało, ale jeszcze nigdy nie czuł się tak podle.
Nawet wtedy, kiedy jadł, wszystko go bolało. Nie srał z
nerwów od tygodnia, teraz już po prostu nie mógł. Skórę
zryły mu jakieś cholerne kleszcze. Patrząc na zadziwiające
labirynty wyrzeźbione w przedramionach, zastanawiał się, czy
czasem nie są, cholery, inteligentne.
Przetarł zapuchnięte powieki, w których nie było już
rzęs.
- Wszystko będzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz się w
tym babramy.
Ale De Volf patroszył już szczura i chyba nawet go nie
usłyszał.
Jeżeli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to będzie to ten
blady, niewzruszony padalec, pomyślał wściekle the Needle.
Chwilę później znowu zasnął.
Ryby przestały unosić się nad falami, za to odległy śpiew
przybrał na sile. De Volf słyszał go teraz wyraźnie.
Pokręcił w zamyśleniu głową i spojrzał na zachód, tam, gdzie
chmury kłębiły się nisko, a pagórzysty teren zdawał się
dotykać nieba.
- My dwaj, ten gówniarz pilnujący kibla i jajogłowi.
Jakoś nie bardzo mogę wpaść na to, co Aldritch ma zrobić
naprawdę. Ale to już sprawa jego i Mr Helpera.
Potem spojrzał znowu na śpiącego the Needle'a i
uśmiechnął się ponuro.
- On rzeczywiście myśli, że to ja załatwiłem Biosspota.
Nie widział przecież, że on sam poderżnął sobie gardło.
Leżałem dwadzieścia metrów obok i też nic nie mogłem zrobić.
A ja lubiłem Biosspota.
Zabuczał dzwonek do opiekacza i dwie brązowe kromeczki
wyskoczyły na zewnątrz. W powietrzu unosił się już smakowity
zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwlókł się z łóżka.
Najpierw wyrzucił grzanki, potem wylał kawę. Chciał jeść
na siłę, ale sama myśl o przełknięciu czegokolwiek skręciła
mu wszystkie flaki.
- Co, do cholery, ze mną jest? - wyszeptał pytanie do
małego chomika.
Chomik zaczął miotać się nerwowo, biegając po klatce jak
opętany. Zazwyczaj był to spokojny, pewny siebie sukinsyn,
wiecznie kombinujący nowe wersje ucieczek.
- Ty też coś czujesz...
Z trudem zebrał myśli i wystukał siedmiocyfrowy numer.
- Spadina Hotel, czym mogę panu służyć?
- To ja - wyszeptał. - To ja, Gus.
- Adrian?! Co się dzieje, człowieku, jest ósma, a ty
wciąż siedzisz w domu?! Nie myśl, że...
Przestał słuchać i rozłączył rozmowę.
Nie miał siły powiedzieć, że dzisiaj znowu nie przyjdzie
do pracy. Nie miał siły martwić się, że nie zdołał tego
powiedzieć.
Słońce świeciło ostrym światłem i dzień rozpoczął się na
dobre, ale tego też zdawał się nie zauważać. Położył się pod
parapetem i leżał tam obserwując mrugające światełka
telefonu, aż wreszcie otworzyły się drzwi i stanęła w nich
postać. Wydała mu się znajoma. Tak, kiedyś na pewno ją znał.
- Boże jedyny, co się z tobą dzieje, Adrian? - zapytała,
a on widział, jak jej głos eksploduje dziesiątkami kolorów i
spływa po ścianach pokoju.
- Znowu nie poszedłeś do pracy, dzwonił do mnie Gus.
Adrian, chodźmy do lekarza, to się zdarza... Każdy... Każdy
może...
Nie zdziwił się specjalnie, kiedy jej głowa rozmazała się
i pozostała wielka, nadęta i pulsująca czerwoną krwią.
Ohydne, grube włosy sterczały jak brudne, pozlepiane ziemią
druty.
- Jak druty - powiedział do niej. - Jesteś jak druty.
Chwilę później poczuł się trochę lepiej.
- To ty, Hazzel. Przepraszam cię... Ale ja nie wiem...
Postawiła torby pełne kolorowych pudełek i oparła się o
ścianę.
Była ładną, czterdziestoletnią kobietą o ciemnej skórze i
ciemnych oczach. Jej szczupła twarz była zawsze taka ciepła
i dobra. Lubił przytulać jej drobne, kruche ciało, które
dało mu siłę na te wszystkie trudne dni i które dało mu
dzieci. Jego żona. I on jej nie poznał.
- Dlaczego wciąż leżysz pod tym oknem, Adrian? Łóżko stoi
trzy metry obok. Zadzwonię po lekarza. To nie może dłużej
trwać.
Podniósł się ciężko. Wyglądało na to, że stracił kontrolę
nad własnym ciałem. Stało się obce. Nie chciał go.
- Nie. Nigdzie nie dzwoń.
Poprawiła włosy, tak jak to zawsze robiła, kiedy była
naprawdę przestraszona.
- Ale dla...
- Nie!!! - ryknął i roztrzaskał półkę z talerzami. - Nie!
Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata...
Wynoś się. Wynoście się wszyscy, nie mogę już patrzeć na
wasze rozdęte, chore łepetyny.
W drzwiach pojawiły się dwie mniejsze istotki, też
wielkogłowe, i teraz wszystkie trzy obserwowały go czujnym
wzrokiem.
- Nie dam się, stójcie tak, cholery, stójcie...
Znowu coś roztrzaskał, a tamci trzej eksplodowali feerią
kolorów.
Otrząsnął się i widział teraz żonę z dwójką płaczących
dzieci. Obejmowała je drobnymi ramionami, a oni wyciągali do
niej swoje małe rączki.
Izaak i Steven. Jego świat.
- Cristo. Salva me!... - załkał ochryple. - Ratuj.
Dwa drobne pasikoniki nie chciały ze sobą walczyć.
Mimo że Aldritch zapewnił im dogodne warunki do
przeprowadzenia pojedynku, nie były tym zainteresowane.
- A wyglądają tak wojowniczo. Zwłaszcza ten czerwony -
westchnął znudzony.
Złowił je godzinę wcześniej w pobliżu statku, gdzie
łapały resztki ciepła z nagrzanej słońcem ziemi.
Teraz było już ciemno.
Mniejszy pasikonik wypuścił długą trąbę i zagruchał
dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysunął się i po
chwili wszystko było już jasne.
- To dlatego nie chciały walczyć.
- Świnie - dodał po chwili i wyrzucił je w noc.
Uruchomił nadajnik, ale żaden z czterech ludzi
przebywających na zewnątrz nie odpowiedział. Ostatni sygnał
przesłał ten albinos, De Volf, i zabrzmiało to jak
ostrzeżenie. Najprawdopodobniej Pannonici.
A on miał siedzieć w statku jeszcze pięć godzin. Pięć
cholernych godzin. Potem wykona swój plan, o którym wiedział
tylko on i Mr Helper.
Wyczuwał coś złego, przyczajonego w nocy, i była to jedna
z tych myśli, które w świetle dnia pękają jak mydlane bańki.
Ale teraz była noc i strach miał czym oddychać.
- Wojna o Jajo jest już rozpoczęta. Nie wątpię, że
Najemnicy Szefa dadzą temu radę, ale niepokoi mnie coś
innego, coś związanego z tym Ptakiem...
Pierwszy Ptak to była historia. Najbardziej intrygująca
zagadka Wszechświata. Tajemnica życia w próżni. Zamyślił się
i wspomnienia napłynęły same.
Siedział wtedy przed telewizorem i patrzył w obrzydliwą
mordę spasionego spikera, który aż zachłystywał się z
emocji, a pot rozmazywał jego gruby makijaż.
- Na niewielkim księżycu w układzie X ponownie odkryto
Krater Wernickego. Przypominam, że jest to już siedemset
trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu
zarejestrowany w znanym nam Wszechświecie. Nikt nie wie,
dlaczego ten właśnie element powtarza się w tak różnych
przecież miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, właśnie tam
składa Jajo albo też to, co możemy nazwać Jajem, legendarny
już Pierwszy Ptak, istota bez wątpienia inteligentna i
jedyny zarazem żywy organizm, dla którego naturalnym
środowiskiem jest kosmos.
Spiker przerwał dla podtrzymania napięcia i przewrócił
jakąś kartkę.
- Jak dotąd nie udało się nawiązać z nim żadnego
kontaktu. Również szczątki znalezionych Jaj nie wniosły
niczego, co tłumaczyłoby zagadkę życia w próżni. Wiemy, że
okres składania Jaja jest ściśle związany z roślinnością
porastającą dno każdego z kraterów. I teraz właśnie to, co
najbardziej ekscytujące! Kwiaty Życia - bo tak właśnie nazywa
się owa flora - rosnące w Kraterze Wernickego na księżycu
oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczają właśnie w fazę rozrodu.
Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, że Pierwszy Ptak
złoży tam swe Jajo w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy.
Na ekranie pojawiły się reklamy kalendarzy, a na twarzy
Aldritcha niesmak.
Otworzył puszkę taniego piwa i sączył ją w zamyśleniu.
Jakoś nie poruszyli tematów bardziej drażliwych, pomyślał
i odwrócił się do drugiego mężczyzny, który pozostawał
ukryty w cieniu, chociaż jedynym, co tamten miał do ukrycia,
była dziecinna maska zasłaniająca jego prawdziwe oblicze. Mr
Helper.
Szef.
- Poleci was pięciu. De Volf, Paulos, the Needle,
Biosspot i ty. Tamtych czterech opuści statek jako grupa
naukowa; De Volf i Paulos będą robić za jajogłowych,
Biosspot i the Needle za asystentów. Ty zostaniesz na
pokładzie z prawdziwymi naukowcami.
Aldritch zaśmiał się ponuro.
- De Volf i jajogłowi. Tylko pan mógł wpaść na coś
takiego. Ten skurwysyn zabija samym wyglądem.
Mr Helper pokiwał głową i błazeński uśmiech błysnął z
ciemności.
- Pozwól, że to ja będę tym od pomysłów, synu. Daję ci
pierwszą poważną robotę i jeżeli masz jakieś opory, chętnie
wynajmę cię pająkopodobnym. Im zawsze mało ziemskich
Najemników.
Aldritch przełknął nerwowo i piwo stanęło mu gdzieś w
przełyku.
- Słuchaj pan dalej. Na F-228 wylądował przypadkowo
czarter wynajęty przez ludzi i Pannonitów i te właśnie rasy
mają prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych
zimnokrwistych sukinsynów. Na pewno będą się starali was
załatwić i zrobią wszystko, żeby materiał genetyczny Ptaka
był tylko ich prywatną własnością. My zaś dołożymy wszelkich
starań, żeby sytuację odwrócić. W wyprawie bierze udział po
dwudziestu osobników z każdej strony. Negocjacje są
zakończone.
- I ja też jestem zakończony - burknął Aldritch,
zastanawiając się nad ewentualnym ryzykiem, jakie niosła ze
sobą wyprawa.
- Ten Pierwszy Ptak najwyraźniej unika naszego
towarzystwa, po cóż więc skurwysyna niepokoić? Niech sobie
lata.
Mr Helper milczał chwilę.
- Jeżeli jeszcze raz mi przerwiesz, powrócisz do roboty
jako Najemnik klasy A to D.
- Nigdy o takiej nie słyszałem.
- To znaczy Amused to Death.
- Aha.
Zapadła ponura cisza.
- Jeżeli ktokolwiek przechwyci materiał genetyczny istoty
żyjącej w próżni - kontynuował Mr Helper - przechwyci tym
samym sposób na dominację w Galaktyce. Nie udawaj nawet, że
nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robiłeś przed
przystąpieniem do "GUNS'N'WARS".
Aldritch, który właśnie zastanawiał się, jak to możliwe,
że Mr Helper nigdy nie zmienia swego głosu, tak jak gdyby
emocje pozostawały poza jego słowami, zmartwiał.
- Nie musisz więc udawać idioty, Guy. Pięć lat temu,
kiedy cię przyjmowałem do firmy, znałem cię lepiej niż ty
sam siebie. Teraz znam cię jeszcze lepiej.
Aldritch milczał zaskoczony. Nigdy nie uwolnię się od
przeszłości, pomyślał i utkwił wzrok w dziecinnie
uśmiechniętej twarzy.
- Będzie to wyglądać na samoobronę. Oni zaatakują, a my
się obronimy. Wtedy wyruszysz ty z piętnastoosobową grupą
naukowców, spotkasz się z grupą De Volfa i zaczniecie
forsować rzekę.
- Jaką rzekę?
Mr Helper wstał i wyciągnął z ciemnej kasety dwa krążki.
- Masz tu holograficzny przegląd F-228. Jest niewielki,
ale zaskakująco pełen niespodzianek. Jak zresztą każde
miejsce, na którym odkryto Krater Wernickego. Występują
między nimi cholerne zbieżności i to w takich dziwnych, nie
bardzo zrozumiałych kwestiach, sam zobaczysz.
Aldritch wziął kasety.
- A co jest na tej drugiej?
- Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz
blokadę informacyjną, nie bądź zdziwiony. Uruchomisz tę
kasetę ponownie po wylądowaniu na F-228. Tam przejrzysz cały
materiał. Teraz jest jeszcze za wcześnie.
- Problem polega na tym, że nie będę specjalnie zdziwiony,
szefie - odpowiedział Aldritch tłumiąc ciekawość.
Postanowił przejąć grę Mr Helpera i przyjmować wszystkie
wiadomości ze stoickim spokojem.
- A to dlaczego?
- Bo nie stać mnie na holowizor. Jestem tylko biednym
Najemnikiem.
- Bzdura. Już go masz.
Patrzył na szerokie plecy człowieka, który ukrywał swoją
twarz pod maską niewinnego dziecka i zastanawiał się, jaka
jest ta prawdziwa. Ta, która żyje pod tą pierwszą.
Ta, która wydała mu ten przerażający rozkaz.
Potem pozostał już sam, aż do świtu, który wsunął się
przez uchylone okno i napełnił go wilgotnym chłodem.
A kiedy przyszedł dzień i obejrzał kasety, zrozumiał, że
ten chłód nie opuści go już nigdy.
Warkot za oknem przybrał na sile, a potem nagle ustał.
Słyszał, jak deszcz łomocze po szybach i dziwił się, że
łomocze też po drzwiach. Po dłuższej chwili doszedł do
wniosku, że to jednak nie deszcz.
Wygramolił się spod kaloryfera i poszedł otworzyć.
Stało tam dwóch facetów w niebieskich uniformach, białych
czapeczkach i białych rękawiczkach. Uśmiechali się i on
wiedział dlaczego.
- Czy pan Adrian Moreno?
- Tak.
- Pan zamawiał zestaw do szybkiego murowania. Właśnie go
dostarczyliśmy. To te trzy worki.
Nie potrafił odpowiedzieć, po co w ogóle zamówił coś
takiego, ale świetnie pamiętał, że tak właśnie było. Ach,
tak. Piwnica.
- Proszę pana? Coś nie tak?
- Już dobrze, panowie. Proszę wziąć te worki i zanieść je
na dół. Piwnica jest otwarta.
- Pan jest chory?
- Nie.
Patrzył, jak schodzili na dół, uginając się pod ciężarem
czarnych pakunków i wydawało mu się, że tak właśnie będą
wyglądać ludzie schodzący do Piekła.
Po chwili byli już z powrotem.
Zablokował im wyjście zasłaniając ciałem drzwi.
- A gdzie tamci dwaj?
Spojrzeli po sobie niepewnie.
- Jacy tamci dwaj? - zapytał wreszcie niższy.
Moreno wciągnął głęboko powietrze, zabarwił je i
wypuścił.
- Dobra, dobra. Ja to widzę. Widziałem, jak oni wyszli z
pańskiej nogi. Tych dwóch pieprzonych gości w rogowych
okularach. Gdzie oni są?
Tamten wciągnął głowę tak, że prawie zupełnie zniknęła w
jego szerokich barach.
- Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warknął. -
Dostarczyliśmy ci te worki i nie próbuj nas przechytrzyć. Z
drogi, koleś.
Moreno rozszerzył swoje ciało dokładnie tak, że
zablokował całą framugę.
- Najpierw tamci dwaj. A ty się przestań wreszcie
zmieniać - powiedział do wyższego. - Nic ci to nie pomoże.
- Cholerny pieprzony świrus, Eddie. Co my tu jeszcze
robimy. Mamy jechać do Bostonu, a nie srać się ze świrami.
Tego nie ma w kontrakcie.
- Słusznie, Al - niższy sięgnął kosmatymi ramionami,
złapał Moreno za ręce i grzmotnął nim o ścianę.
- Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli.
Tuż za nimi wybiegło tamtych dwóch, niby podobnych, a
przecież zupełnie innych. Potem do drzwi podleciał mały
biały ptak, wrzaskliwie wyśpiewując sprośne piosenki, i
krążył tam uparcie, aż wreszcie, znużony, opadł na dywan i
zamienił się w białą karteczkę czeku.
- Załatwione - szepnął do siebie Moreno. - Załatwione.
Deszcz przestał padać, było teraz cicho i parno. Powoli
zapadał zmrok.
Poczuł, że znowu wstrząsają nim dreszcze i zawlókł się do
kuchni. Na stole leżała koperta. Otworzył ją.
Adrian,
Zupełnie nie wiem, co się z Tobą dzieje, dlatego biorę
dzieci i jadę do moich rodziców. Jeżeli pójdziesz do
lekarza...
Z wściekłością podarł kartkę.
- Nie jezzzdem chry - dreszcze miotały jego głową tak
mocno, że z trudem w ogóle mówił. - Ty, krwo.
Mówią, że to szczury i robactwo pierwsze wyczuwają
niebezpieczeństwo. Gówno prawda. Moja żona była pierwsza.
Zabrała dzieci i uciekła. Uciekła, a ja zostałem tutaj sam i
nikt już mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wejść.
Nikt mnie nie uwolni.
- Widddocznie tak mbyć - szeptał do swojej twarzy. -
Wybrany, jdyny...
Potarł gładki, chłodny policzek i pomyślał, że nie golił
się już od pięciu dni. Nic nie wyrosło. Miał przecież
ciemny, gęsty zarost; zazwyczaj golił się dwa razy dziennie.
Coś dziwnego działo się też z oczami. Były większe i
bardzo czarne, podbite wałami obrzękniętych powiek. Wargi
ścieniały i przypominały dwa cienkie gumowe paski.
- Wybrany...
Przełknął trochę wody, ale stanęła gdzieś w przełyku i
musiał wypluć ją na podłogę.
- Dios estaconmigo... Może nie ten, ale Bóg. Gdzieś w
środku.
Przez sekundę pomyślał, że każdy schizofrenik, czubek,
czy jak ich tam jeszcze zwać, był tylko próbą, nieudaną
próbą tego, do czego on szedł prosto i pewnie. On nie był
wariatem.
Ewoluował. Zmieniał się. I coś mu w tym pomagało.
Pokój falował, a ściany przekrzywiały się, tryskając
drobnymi kropelkami powietrza tak, że wirował wśród nich,
sam zamieniony w pęcherzyk wody i nie wiedząc nawet, kiedy
spłynął po schodach do piwnicy, gdzie zaryglował się od
środka.
Wtedy znowu się uspokoił, bo przypomniał sobie wreszcie,
co ma zrobić.
- Nic z tego. Aldritch nas nie słyszy. Mamy jakieś cholerne
zakłócenia. Ja myślę, że to te kwiaty. Czy ty też słyszysz
ten śpiew, De Volf?
De Volf spokojnie zżerał kolejnego pasiastego gryzonia i
nawet tu, gdzie stał the Needle, słychać było chrupot jąder
miażdżonych zębami albinosa.
- Aldritch nas nie słyszy - powtórzył i starał się myśleć
tylko o tym, bo czuł, że jeszcze chwila i wyhaftuje.
Wreszcie De Volf otarł ręce o trawę i wstał.
- Nie znoszę żarcia z puszek... Masz rację. To te kwiaty.
One strasznie sieją. To właśnie dlatego nie możemy użyć
żadnego sprzętu ani nie mogliśmy lądować tuż przy kraterze.
Patrzyli w ciemność rosnącą nad rzeką i słuchali
delikatnego zawodzenia dochodzącego z drugiego brzegu.
Słyszeli go już wczoraj, ale z godziny na godzinę przybierał
na sile i teraz wydawał się rozbrzmiewać wszędzie.
- Co się tam, kurwa, dzieje? - zapytał niepewnie the
Needle.
De Volf pozostał niewzruszony.
- Śpiewają, człowieku. Kwiaty śpiewają.
- To się zbliża, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy
się śpieszyć.
Albinos prztyknął papierosem i niedopałek zatoczył
czerwony łuk.
- Coś tu się faktycznie dzieje. Nie jest dobrze.
Rozdzielimy się; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawię
się przez rzekę. Jeżeli to się zacznie bez nas, szef nas
załatwi na dobre. Będziesz czekał na Aldritcha i
jajogłowych. Gdyby nie zdążyli, może mnie się uda.
- Ale co ty właściwie chcesz zrobić, De Volf? Chcesz mu
wyrwać to Jajo spod dupy?
- Ustrzelę jego dupę, jeśli zajdzie i taka potrzeba. A
zrobię to dlatego, że Mr Helper odstrzeli moją, jeśli
spieprzę.
The Needle rozdrapał kolejne labirynty oplatające lewe
przedramię. Wszystko go swędziało. Nawet jaja. I ten
nieustający śpiew.
Wydawało mu się, że rozróżnia jakieś słowa, zdania.
- Co tu się naprawdę dzieje, ja cię ostrzegam, De Volf,
spokojnie.
Tamten rozpakował już sprzęt.
- Wiem tylko tyle, że to się wkrótce zacznie. On tu
przyleci tej nocy.
- Ja myślę, że on tu już jest.
Albinos zwodował mały ponton i rdzawa woda chlusnęła na
brzeg.
Nadszedł wiatr, a z nim chmury, które zabrały światło
milionom gwiazd.
Było zupełnie ciemno.
- Czekaj tu. Zresztą rób, co chcesz.
The Needle nie widział nawet rzeki. Włączył niewielki
akumulator, ale żaróweczka zalśniła i zgasła niczym rubin
oświetlony promykiem słońca.
- Trzymaj się, skurwielu! - krzyknął. - Załatw go.
Ciemność odpowiedziała mu wyciem wiatru i hipnotycznym
śpiewem kwiatów.
- Trzymaj się - powtórzył już ciszej.
I dobrze wiedział, że mówi to tylko do siebie.
Weź się w garść, chłopie, pomyślał nerwowo zapalając
papierosa. Po omacku założył noktowizor. Przez szkło
przeleciały trzy niebieskie paski, a potem eksplodowała
feeria kolorów, która oślepiła go na dobre kilka minut. Z
wściekłością zsunął okulary i usiadł na wilgotnej,
szorstkiej trawie.
Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiedział, co robić.
Cały sprzęt oszalał, on też był tego bliski i sterczał tu
bez sensu licząc na to, że Aldritch zdoła go odnaleźć.
Kiedy wreszcie przemógł się i udało mu się pokonać wiatr,
rzucił trochę suchego paliwa i rozpalił ognisko. Płomień był
wysoki i czysty, a ogień zabrał gdzieś te najgorsze myśli.
- No, teraz może mnie dostrzeże. Musi.
Potem znowu odwrócił się w mrok i kiedy pomyślał o De
Volfie samotnie forsującym rzekę, przeszedł go dreszcz. Ten
facet był rzeczywiście mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje?
Coś przemknęło przez krzaki, sycząc i piszcząc na
przemian, i był prawie pewien, że to coś ucieka od tego
cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem
Wernickego.
Wszędzie było tak samo - rzeka zamykająca pierścieniem
wyspę, na wyspie krater, w kraterze kwiaty.
I te zakłocenia elektromagnetyczne.
Ale nigdy nikt nie słyszał śpiewu. Tego nie było w
instrukcji. Tego nie wiedział nawet Mr Helper.
Śpiewały coraz głośniej.
- Kto?
- Co!
- Dlaczego?
- Po co?
- Z kim?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co ja robię?!
Ściany zadawały dziesiątki pytań, ale udawał, że nie
słyszy.
Całe życie zadawali mu różne pytania i całe życie starał
się na nie odpowiadać, tak dobrze, jak tylko potrafił. I
zauważył, że im bardziej się starał, tym gorzej do niego
podchodzili.
Ludzie nie lubią, kiedy im się odpowiada. Tak naprawdę
wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania.
Kiedy miał osiem lat, wkrótce po tym jak rodzice się
rozeszli, zamknął się w sobie i tam już pozostał przez
kilkanaście następnych lat.
Pamiętał, jak matka zabrała go do Sacramento, a ojciec
pozostał w Nowym Yorku, i musiał chodzić do nowej szkoły i
poznawać nowych kolegów. Nigdy już nie mógł uwolnić się od
tego koszmaru.
Nowi ludzie. Nowe środowiska. Nowe sytuacje.
Śmiali się z jego akcentu, śmiali się z tego, że jest
taki mały i śmiali się z jego wielkich, przerażonych oczu.
Pewnego dnia spóźnił się na szkolny autobus i patrzył na
chmurę spalin, jaką zostawił za sobą, i nie wiedział, co ma
zrobić. Poszedł więc pieszo, błąkając się po przedmieściach,
aż wreszcie zgubił się zupełnie, usiadł na chodniku i zaczął
przeglądać jakąś darmową gazetę. Nie płakał. Właściwie nigdy
nie płakał jako dziecko. Po prostu siedział i oglądał sobie
tego brukowca i do dziś zapamiętał zdjęcie nagiej kobiety,
chyba pierwsze, jakie w ogóle w życiu widział, zamieszczone
na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week".
A później faktycznie pojawiły się gwiazdy, a on wciąż tam
siedział i nikt z przechodzących ludzi nie zapytał go ani o
to czy się zgubił, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie
potrafił zapytać. Nie mógł.
Rano odnalazła go policja i gliniarze mieli wielki
problem z wyjęciem gazety z jego zaciśniętych piąstek,
czarnych od taniego druku i lepkich od potu.
I tak było już zawsze, nigdy nie potrafił znaleźć własnej
drogi; wszystko, co robił, wydawało mu się głupie i
niewłaściwe. Myślami zawsze biegł gdzieś dalej, a kiedy
robił wreszcie ten krok do przodu, głowa robiła dwa.
Rodzina pochłonęła go prawie całkowicie i myślał, że
odnalazł swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach
odkrył z niesmakiem, że znowu błąka się po innym świecie.
I właśnie teraz idę tym najwłaściwszym szlakiem, tym, na
który czekałem całe życie, myślał kończąc powoli pracę.
Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam.
Podszedł do wentylatora, a ręce automatycznie wykonywały
swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec.
Koniec.
Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni mężczyzna, barman hotelu
Spadina, kochający mąż i czuły kochanek, ojciec dwóch
przemiłych dzieciaków, trochę rzeźbiarz, trochę pilot, z
reguły milczący, poważny facet o delikatnej twarzy, którą
popsuły głębokie bruzdy ciągnące się od nosa aż do
podbródka, szczupły i wciąż silny, nigdy nie ulegający
żadnym nałogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - człowiek,
który zamurował się we własnej piwnicy.
Odkąd przyszedł ten wiatr, wydawało mu się, że słyszy jakieś
dziwne, monotonne zawodzenie dobiegające gdzieś stamtąd,
gdzie teraz musieli być Najemnicy.
Czasami brzmiało to jak śpiew, czasami jak płacz.
- Cóż tam się wyprawia, do cholery? - zapytał siebie
samego. - Może Mr Helper udzieli mi kilku złotych wskazówek.
To chyba teraz nadszedł ten czas.
Wrócił do statku i usiadł w swojej kabinie.
Powoli włożył kasetę do holoodtwarzacza i nie spiesząc
się przewinął ją do blokady założonej przez szefa. Uruchomił
mały detektor, który zamrugał żółtym światełkiem, a kiedy
przyłożył tam opuszkę swojego kciuka, na środku
pomieszczenia pojawił się człowiek.
Aldritch był pewien, że jego twarz chowa się pod
dziecinną maską i że jego głos będzie spokojny.
- Tak więc mamy kłopoty - odezwało się holo. - Jak się
domyślasz, spodziewałem się tego. Teraz zacznie się twoja
robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem
pewien, że sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajogłowych i
ruszaj szlakiem, który wytyczyli Najemnicy. Około dziesięciu
kilometrów od rzeki musicie opuścić transporter, nie myślę,
żeby cokolwiek mogło się tam poruszać. - Mr Helper cofnął
się i za jego plecami wyrósł model F-228.
- Według moich obliczeń będziesz tam za dziesięć
ziemskich godzin. Rzekę sforsujecie w trzydzieści minut, the
Needle i Biosspot są prawdziwymi specami w tej robocie. Ale
nie wszystko jest takie proste, Guy.
Aldritch wpatrywał się w model księżyca i coś strasznego
zaczęło zabierać jego myśli. Zrobiło mu się niedobrze na
samą myśl o tym, co dostrzegł właśnie w tej chwili.
To niemożliwe, pomyślał. Chryste, to niemożliwe.
- Myślę, że już to widzisz, chłopcze. - Mr Helper odsunął
się na bok, a model za jego plecami urósł na całą wysokość
pokoju. - Nikt nie wie, o co tu właściwie chodzi. Nikt nie
ma żadnych pomysłów, jak to wytłumaczyć. Ale nie ma mowy o
przypadkowym podobieństwie.
Chciał się odwrócić, ale nie potrafił. Czuł, że zaraz
oszaleje i znowu spokojny głos Mr Helpera przywrócił mu
odrobinę spokoju.
- Tak to będzie wyglądać o świcie tego dnia. Kiedy
promienie słońca padają pod innym kątem, obraz jest taki,
jak to widziałeś setki razy. Po prostu księżyc.
Mr Helper ponownie stanął pomiędzy nim a F-228.
- I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego jeżeli
wyczujesz cokolwiek, co cię zaniepokoi, jeżeli wyczujesz
prawdziwe niebezpieczeństwo, nie dopuść do nawiązania
kontaktu. To rozkaz rządowy. Jajogłowi myślą tylko o jednym.
Najemnicy wiedzą, co mają robić. Ty zadecydujesz. Nie wiemy,
co zniesie ta istota, co będzie w środku Jaja, ale popatrz
jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, że nie możemy ryzykować.
Aldritch nawet nie drgnął, kiedy holo zamgliło się i
zniknęło.
Stał jak skamieniały i wciąż widział tę twarz.
Precyzyjnie wyrzeźbioną twarz człowieka, który był niczym
innym jak północną stroną F-228.
Był spokojny.
Podążał wąską, piaszczystą ścieżką, cały czas pod górę,
trochę podlatując, trochę biegnąc, bo wiedział, że tam
gdzieś za horyzontem, odnajdzie wreszcie wodę i zaspokoi
pragnienie.
Po obu stronach ścieżki rosło morze delikatnych kwiatów,
falujących ospale na wietrze. Widział ich soczyste kielichy,
czuł ich pełne płynów ciała, ale nie potrafił zboczyć z
piaszczystej drogi. Nie potrafił, bo żaden z kwiatów nie
należał do niego.
- Potem przeniósł się z powrotem do tego pomieszczenia,
gdzie ściany pokrywał świeży cement. Zebrał resztki myśli i
zadał sobie pytanie, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyje.
Powietrze musiało skończyć się już dawno. Spostrzegł też, że
cement porósł jakąś dziwną, mechowatą substancją i był teraz
niczym skóra; szorstka, ale i łagodna zarazem, przyjemna w
dotyku i ciepła.
Ale jemu było zimno. Lodowaty chłód wybiegał z palców stóp
i pędził po plecach niczym śnieżny pająk zamknięty w pułapce
bez wyjścia.
W głowie czuł żar. Ogień trawił jego myśli.
- Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi
sangre, sangre do Dios... - splunął w kąt piwnicy czymś, co
na pewno nie było śliną.
To coś przebiegło nerwowo po ścianie i przyczaiło się w
kącie pomieszczenia obserwując go sprytnymi oczkami.
- Pełno tu was, wciąż was tu pełno... Por oue la
abandonaste? Padre... Hijo de puta.
Resztką sił powtrzymał się, żeby nie zwymiotować.
Starał przypomnieć sobie jeden z tych ciepłych dni, w
których chodził do lasu ze szkicownikiem, przygotowywując
fragmenty swoich rzeźb, ale i to pochłonął czarny ogień i
ujrzał siebie samego siedzącego w bryle modeliny, a ktoś
drugi nakłada już na niego warstwy białego cementu.
- Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz...
Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywał jego ciało, aż
dotarł wreszcie do twarzy i zamknął ją w cementowym
pancerzu.
- Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie
widzisz... Ja... Ja się duszę.
Rzeźbiarz nie przerywał pracy.
Przecież to ja, pomyślał. Rzeźbię samego siebie. Ale ta
rzeźba żyje, Adrian. Czy nie widzisz, że to ty? Zawsze ty.
Nie oni. Ty.
Powietrza.
Wyrwał się wreszcie z tego koszmaru i znowu szedł
piaszczystą drogą, wciąż prostą i wciąż ginącą w mglistym
horyzoncie. Wydawało mu się, że morze kwiatów urosło, a jego
ścieżka stała się ciaśniejsza i jeszcze bardziej sucha.
Nie było tu słońca ani gwiazd, nie potrafił też
powiedzieć, czy to dzień, czy noc. Po prostu żył. Nie mógł
iść do przodu. Do przeznaczenia.
Coś ciągnęło go do piwnicy, tam, gdzie nie było już dla
niego powietrza i gdzie setki złośliwych oczek oczekiwało
jego śmierci.
Przemógł to i postawił następny krok. Jeszcze jeden.
Następny.
- Idę.
- Idę.
- Idę.
- Pić.
Wiatr nie ustawał. Szarpał niskimi drzewami tak mocno, że
the Needle czuł ich gałęzie muskające jego rozwiane włosy.
Zapalił nowego papierosa, ale zaraz go wyrzucił. To już
dwie godziny, jak tutaj sterczę, pomyślał i utkwił wzrok w
płomieniach.
Siedział w jasnej plamie światła otaczającej ognisko, a
wszędzie dookoła było czarno i zimno. Prócz wiatru i tego
przeklętego śpiewu nie słyszał nic. Żadnych odgłosów
charakterystycznych każdej nocy. Ani jednego ptaka, ani
jednego błysku drapieżnych oczu. Wszystko gdzieś uciekło.
Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De Volfe dawno już
osiągnął krater, gdzie są jajogłowi?
Potarł skronie i wtedy zawodzenie kwiatów zmieniło się.
Zaczęły śpiewać wyższym, jeszcze bardziej narkotycznym
głosem i the Needle pomyślał, że teraz to już na pewno
zwariuje. Założył hełm De Volfa i opuścił słuchawki.
- Wyłączcie tę pierdoloną operę! - wrzasnął w stronę
rzeki.
Zaczynał podejrzewać, że to nie uszy są odbiornikiem tego
dźwięku. Cokolwiek z nimi robił, wciąż słyszał to samo.
Chyba rzeczywiście ocipiałem, burknął w myślach. Ileż
jeszcze.
Zachciało mu się spać i żeby oddalić tę myśl, zaczął
przypominać sobie ostatnie dwadzieścia godzin.
Opuścili swoje statki i spotkali się u podnóży pierwszego
wzgórza. Pannonici byli podenerwowani i ich małe, bezmyślne
twarze wykrzywiał dziwny grymas. Krótko wymienili formalne
uwagi i natychmiast ruszyli do przodu.
The Needle uruchomił swój transporter, a Biosspot dał
znak odjazdu. Wszyscy obładowani byli plecakami i walizami
zbudowanymi na wzór tych, które mieli jajogłowi. Oczywiście,
zawartość była zupełnie niepodobna do oryginałów.
The Needle dokładnie widział ze swojej wieżyczki
tyczkowate postacie jadące w transporterze przed nim.
Splunął w przelatującego motyla i zapytał:
- Ilu ich jest?
- Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdzał coś na mapie.
- Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone
telepatyczne gatunki.
- Taaa.
Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer
pierwszego transportera odmówił posłuszeństwa, stanęli.
- Uwaga, chłopy - zamruczał w słuchawkach głos De Volfa.
- Póki jeszcze mamy łączność. Może teraz.
Setki razy analizowali całą drogę i ten moment wydał im
się najbardziej niebezpieczny. I rzeczywiście.
Pannonici wytoczyli się ze swojego transportera i bez
żadnej chwili zwłoki otworzyli do nich ogień. Było to tak
głupie, że nie wzięli tego pod uwagę. Spodziewali się
jakiejś zmyślnej pułapki, podstępu, wszystkiego, tylko nie
ataku w pełnym słońcu.
Pierwszy dostał Paulos. The Needle widział płomień
spalający jego głowę i w tym samym momencie puścił krótką
serię i skosił dwóch Obcych. Dwie sekundy później był już
poza transporterem i czołgał się wprawnymi ruchami na
północne wzgórze.
Wtedy po raz pierwszy usłyszał delikatny śpiew dochodzący
ze wschodu, a cały ich sprzęt, nie wyłączając broni stał się
kupą bezużytecznego złomu.
The Needle wiedział, że Pannonici mają ten sam problem i
wiedział też, że są beznadziejni w walce wręcz. W
przeciwieństwie do nich.
W powietrzu zalśniła czerwona strzała i był to znak, że
De Volf załatwił następnego. Potem poszło już szybko. Mieli
takie specjalne kusze i potrafili z nich korzystać.
Reszty dokonały noże. Dopali dwóch ostatnich w małej
dolince i zarżnęli jak świnie. Bez skrupułów.
De Volf otarł pęcherze krwi ze swojego ostrza i syknął
cicho:
- Tylko Paulos. Dobry wynik.
Biosspot splunął mu pod nogi i wrócił do transportera.
- Przecież znałeś go piętnaście lat, ty skurwysynu. Nie
żal ci? - zapytał the Needle.
- Ciesz się, że żyjesz, Needle. Ciesz się życiem albo
szybko je stracisz.
Albinos kopnął zwłoki Pannonita i wyjął pudełko
papierosów.
Kiedy szkarłat oświetlił jego twarz, the Needle pomyślał
głupawo, że to płomyk zapalniczki, Bogu dzięki, jego ciało
wiedziało, że to bzdura.
Rzucił się w dół zbocza i widział stamtąd, jak grupa
nowych Pannonitów podpala transporter, a później Biosspota,
który starał się wyjąć ciało Paulosa. patrzył, jak Biosspot
pali się żywcem i nic nie mógł zrobić, jak tylko walić do
nich raz po raz z kuszy.
Kilku upadło, dwóch pobiegło w jego stronę. Mieli jakieś
dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony podpalając
trawę i krzewy.
Wrzask Biosspota urwał się nagle. The Needle zrozumiał,
że to De Volf musiał skrócić jego męki. Skurwysym był do
tego zdolny.
Tych dwóch zbliżyło się niebezpiecznie, a on nie miał już
strzał. Pobiegł zakosami, w dół; prosto na spotkanie ognia,
aż wpadł wreszcie pomiędzy dwa płonące drzewa. zanim zaczęło
się tlić ubranie, był już po drugiej stronie, wdychając
smród spalonych rzęs i włosów.
- No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci.
Nie mógł uwierzyć, że tak ich załatwili. Zupełnie nie
wiedział, skąd wzięli się ci nowi.
Biosspot.
Jego matka wychowała ich razem, po tym jak rodzice the
Needle'a zginęli w zamachu bombowym, gdzieś w Bejrucie.
Był jak brat. Kochał go jak brata. Została pustka.
Poczekał, aż tych dwóch wyskoczy z ognia i zanim
ochłonęli, rzucił dwa noże i patrzył jak zadrgały w
węźlastych szyjach Obcych.
Kiedy upewnił się, że ich czerwone oczy są już martwe,
zaczął płakać.
Nie mógł wrócić do góry, pożar wielkimi płomieniami
odciął go na zawsze od Biosspota. Na wieczność. Potrząsnął
głową i zaczął znowu myśleć. Przewidzieli taką sytuację,
mieli ustalone miejsce spotkania w przypadku rozbicia grupy.
Wbił w lewe przedramię ampułkę sciomedryny i pobiegł na
północny wschód. Znał tu każdy zakątek, ćwiczyli przejście
przez F-228 na setkach holograficznych makiet.
Biegnąc zastanawiał się, czy De Volf da radę pozostałym
Pannonitom. Jak dotąd był to najlepszy Najemnik w historii
firmy. Biosspot powiedział kiedyś, że w jego żyłach płynie
śmierć, a jego głowa to po prostu snajperski celownik.
Biosspot. Co powiedzieć jego żonie?
Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie
przestaniesz filozofować; sciomedryna zaczęła działać.
Powoli stawał się ludzką maszyną szukającą pułapek i
kombinującą, jak je zastawić. Przez te kilka godzin będzie
prawdziwym drapieżnikiem.
Bezszelestnie przeskoczył gniazdo jakiegoś ptaka i biegł
dalej nie zważając na chłoszczące gałęzie i chmary komarów
głodnych krwi z jego ciała.
Miał do pokonania wiele kilometrów. Jego droga okrążała
właściwy szlak i według poprzednich doświadczeń powinien
osiągnąć rzekę, kiedy nadejdzie świt. Za kilkanaście godzin.
Potem zatracił się gdzieś w samym sobie.
Po prostu biegł. Biegł. Biegł.
Coś trzasnęło w ciemności i zerwał się na równe nogi.
Cholera, chyba zasnąłem, pomyślał patrząc na wygasające
ognisko. Szybko dorzucił kilka kostek paliwa, a kiedy
płomień wyrósł w górę, przeszedł na pogranicze światła i
cienia.
Nie ma lepszego celu niż człowiek siedzący przy ogniu w
środku nocy.
Szelest powtórzył się. The Needle zwietrzył
niebezpieczeństwo; wszystko, co żywe, spieprzyło byle dalej
od tego śpiewu. Cóż więc mogło pozostać prócz dwóch
świrniętych ludzi? Może to Aldritch?
Przemknął w ciemności starając się zajść hałasującego od
tyłu. Ścisnął zębami nóż, drugi ujął w lewą dłoń. Zacieśnił
krąg poszukiwań.
To gdzieś tu.
Delikatnie odsunął gałąź i coś błysnęło z mroku.
Zbliżył się i ze zdziwieniem podniósł z ziemi hełm,
dokładnie taki sam, jaki zostawił w transporterze. Co się
dzieje?
Bezszelestnie wycofał się i podszedł do ogniska na tyle
blisko, że mógł odczytać nazwisko właściciela.
Victor Biosspot. No 22 5335. G'N'W.
Jezus Maria, co się dzieje?
- Aldritch, to ty? - zapytał półgłosem i resztki
spalonych włosów zjeżyły mu się na głowie. - Aldritch?
Jego głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie i obco, brutalnie
przerywając zawodzenie wiatru i kwiatów.
- Aldritch?
I ktoś wyszedł z nocy, pewnym krokiem zmierzając prosto
na the Neddle'a.
Widział tylko jedno. Spaloną, czarną kurtkę, jaką nosili
Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jaką nosił Biosspot. Kiedy jeszcze
żył.
Siedział w cieniu wysokiego drzewa i patrzył, jak ona odbija
piłeczkę płynnymi ruchami rakiety i za każdym razem ściana
oddawała jej uderzenie. Jej jasne, proste włosy rozsypywały
się na wszystkie strony, a jasnobrązowa skóra naprężała się
od pracujących mięśni. Widział też jej wargi, pełne i trochę
wygięte w dół. Trochę smutne i trochę wesołe. Tak jak ona.
Przeniósł się do samochodu, patrząc przez zaparowane
szyby na jej szczupłą sylwetkę zbiegającą po schodach
szkoły, a potem widział ślady jej butów, które zostawiła w
brudnym nowojorskim śniegu.
Zgarnął jeden z nich - szarą, zimną bryłę i trzymał w
swojej dłoni, aż zamieniła się w mętną wodę ściekającą przez
palce gdzieś w dół, i kiedy tam spojrzał, zobaczył jej dłoń
i to, co błyszczało na jednym z palców.
Potem porwał go ten zimny wiatr i znowu szedł piaszczystą
drogą.
Co jakiś czas napotykał leżące, skulone sylwetki, ale nie
potrafił się zatrzymać. Domyślił się, że to właśnie ci
wszyscy, którzy nie doszli. Ci inni, których ludzie nazywają
wariatami.
W końcu pozostał tylko on sam. Był przecież tym
właściwym. Tym, który dojdzie.
- Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała matka.
- Dlaczego zawsze milczysz? - zapytała żona.
- Dlaczego nie chcesz z nami zagrać? - zapytał Izaak.
Właśnie dlatego. Teraz, kiedy robię to, na co czekałem
całe życie, na co czeka każdy nawet o tym nie wiedząc, wy
odeszliście.
Już nie jestem sobą. Jestem tylko Jego cząstką. Ja i on.
Nie ma Adriana Moreno. Zaczął płakać.
- Co ty tu robisz? - zapytała ona.
- Idę.
- Co ty tu robisz?
- Idę.
- Idę.
- Idę.
Oddychała głęboko, a jej biały T-shirt unosił się i
opadał, razem z piersiami i gładkim, płaskim brzuchem, razem
z przeponą i każdym fragmentem płuca.
Razem z nim.
Znowu zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze tak daleko.
Zaczynał obawiać się, że nie dojdzie. Tylu zostało po
drodze. Wciąż nie widział końca.
Gdzie ja właściwie jestem? W piwnicy? Umarłem?
Zmartwychwstałem? Pytania. Tak, pytania.
- Pójdziesz do lekarza?
- Idę.
- Pójdziesz do lekarza?
- Idę.
- Idę.
- Idę.
Kwiaty mruczały coś do niego łagodnym, cichym głosem.
Skinął na nie uspokajająco. Wszystko jest w porządku.
- Idę.
- Idę do was.
Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Rzeczywiście słyszał
śpiew dochodzący gdzieś ze wschodu. Narkotyczne zawodzenie
powtarzane setki razy niczym natrętne zaproszenie
przejmowało go niechęcią i chłodem.
- Trzeba będzie jednak skorzystać - westchnął ochryple. -
Czas.
Wrócił do statku i już w rękawie zauważył, że światło
przygasło zmieniając się z białego w niebieskie. Nawet tutaj
dotarły te zakłócenia. Ekranowane żyły kabli nie na wiele
się zdały. Ujął w dłoń komunikator.
- Profesorze Berdowly, wyruszamy za pięć minut. Proszę
przygotować zespół. Obowiązuje pełne umundurowanie. Hełmy.
Berdowly był szefem organizacyjnym jajogłowych. Jako
wybitny genetyk świetnie sprawdzał się również w warunkach
polowych. Uprawiał triatlon. Zresztą wszyscy oni mieli
jakieś przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wolał nie
myśleć, co będzie, jeżeli wpadną w prawdziwe kłopoty.
Banda srebrnogłowych dziadów.
Komunikator mrugnął zielonym światełkiem i oznaczało to,
że wiadomość dotarła do odbiorcy.
Traktowali go jak dużego, zwinnego szympansa i nie
zdziwił się, że nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Miał to w
dupie.
Zapalił papierosa i powrócił myślami do tego, co pokazał
mu Mr Helper.
Cokolwiek by to miało oznaczać, problem przerastał
ludzkie głowy. To samo musiał dostrzec Mr Helper. Dostał tę
robotę, bo nie było tu mowy o doświadczeniu, dojrzałości,
analizie i wszystkich tych pierdołach, z którymi stykał się
na co dzień. Każdy z nich był po prostu dzieckiem, a ta
istota była dla nich zupełnie niezrozumiała, tak jak dla
dziecka niezrozumiały jest świat dorosłych.
Dwu-, trzyletnie dzieciaki pędzące w rozszalałym pociągu
do zupełnie obcego im świata. Bezradne i małe, ale już
uparte i pewne swych sił.
Tak to musi wyglądać z boku i jeżeli ktokolwiek tak na to
spojrzał, to na pewno był to Mr Helper.
Trzema wprawnymi ruchami odblokował system parkowania i
transporter wyjechał na zewnątrz. Widział na monitorze, jak
stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrabąszcz
przyczajony na ziemi w samym środku nocy.
Przebiegł korytarz i zaczął zbiegać po schodach. Otworzył
hermetyczną śluzę prowadzącą do przedziału cywilnego.
I już wtedy wiedział, że coś jest nie w porządku.
Było zaskakująco cicho, a kiedy zobaczył siwą, równo
przystrzyżoną brodę Berdowly'ego wycelowaną prosto w sufit i
jego rozcapierzone dłonie rozrzucone na podłodze, wiedział,
jaka jest jej przyczyna.
Leżeli wszędzie, w głównym laboratorium, w swoich
kabinach, na korytarzu, nawet w małej kuchni. Wszyscy tak
samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w
najróżniejszych pozach, jak gdyby całym ciałem chcieli
złapać ten ostatni łyk powietrza.
- Co zresztą się nie udało - mruknął pod nosem.
Był już spokojny. Truciciel dawno opuścił statek.
Ktoś chce przechwycić Jajo, chce zawładnąć światem. Mimo
idealnej wręcz selekcji kandydatów do wyprawy nie udało się.
Wpuścili na statek mordercę zawodowca. Ciekawe, kto go
wynajął.
Aldritch wątpił w ziemskie pochodzenie jego mocodawców.
- Kurwa, tyle czasu. Straciłem tyle czasu.
Szybko rozpoznawał ich twarze i odhaczał z komputerowej
listy.
Teraz już wiedział, kogo brakowało. Na to nigdy by nie
wpadł.
- Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza piękna
czterdziestka.
Ona jedna traktowała go normalnie. Często wpadała na
kawę, rozmawiali wtedy o setkach drobnych kwestii, a czas
niezauważalnie biegł naprzód. Zawsze dziwił go jej spokój i
opanowanie. Kiedy po raz pierwszy zobaczył jej kasztanowe
włosy i szczupłe, długie palce, którymi obejmowała parującą
filiżankę, postanowił się za nią zabrać. A kiedy zobaczył ją
w płóciennej koszuli, zobaczył też, że pod nią nie miała już
nic i wtedy wzięła go na dobre.
Załatwiła ich wszystkich.
Rozpędził transporter tak szybko, jak pozwalał na to
teren i wyrzucił w powietrze czujkę, która oświetliła ziemię
podlatując kilka metrów wyżej przed jego włazem. Włączył
komputer i połączył się ze statkiem.
- Do pamięci trwałej. Skrzynka 34. Tu Guy Aldritch, No 20
267. Wykonuję rozkaz oznaczony symbolem Blue Fly, 2.
Nieprzewidziane komplikacje. Wszyscy naukowcy zostali
zamordowani. Na pokładzie brakuje tylko Florence Deepbrow,
numer 16. Wszystko wskazuje na to, że jest mordercą. Według
moich obliczeń ma około dziewięćdziesięciu minut przewagi.
Zabrała transporter rezerwowy. Widzę podwójny ślad jej
gąsienic, który przebiega dokładnie tak jak mój kurs.
Najprawdopodobniej zna parametry drogi do punktu Delta, w
którym mam spotkać grupę De Volfa.
Przewidywany czas dojazdu może być znacznie wydłużony.
Zakłócenia EM przybrały na sile i nie sądzę, abym
dojechał tak daleko.
Bez odbioru. Potwierdzam swoim kodem.
Wystukał dwanaście cyfr i przyłożył do ekranu opuszkę
kciuka.
Statek potwierdził przyjęcie informacji.
- No, to zaczęło się na dobre - zapalił papierosa i
zmrużył oczy patrząc wprost przed siebie, w wiatr uderzający
rdzawym pyłem w ciemny iluminator, i wiedział, że gdzieś tam
na wschodzie De Volf i jego grupa czekają na śmierć.
Śmierć wyprzedzającą go o dziewięćdziesiąt minut.
Znowu powrócił. Skulony w kącie łodzi, patrzył w granatową
wodę i na spławik stojący nieruchomo w gładkiej toni
jeziora.
O tej porze nie było już wiatru i nie było też fal.
Słońce schowało się za drzewami i widział tylko czerwoną
poświatę, właśnie w tym miejscu, gdzie było jeszcze dziesięć
minut wcześniej.
Dwa poduszkowce szybko wracały do brzegu, gdzieś ze
wschodu dobiegały pokrzykiwania rozwścieczonych żeglarzy,
których zaskoczyła cisza i musieli teraz wiosłować. Pozostał
sam.
Spławik zadrgał nerwowo. Zaczął podrygiwać, raz po raz
przytapiając się w wodzie. Serce waliło mu tak mocno, że bał
się, że usłyszy je ryba.
Antena spławika przechyliła się i znieruchomiała.
Zrezygnowała, pomyślał zniechęcony i zapalił papierosa.
Zawsze to samo. Na początku wszystko przebiega O.K. Rozkręca
się. Ja się rozkręcam. I wtedy zapala się czerwone światło
stopu. Duże stop.
Ale tym razem było inaczej. Spławik zniknął pod wodą
pewnym, szybkim ruchem, a on zaciął błyskawicznie i poczuł
ciężar zdobyczy. Jest.
Zwijał żyłkę, popuszczając delikatnie hamulec kołowrotka,
kiedy ryba szarpała szczególnie mocno. Nigdy nie używał
grubych żyłek.
Woda była już prawie czarna, mroczna głęboka otchłań, tak
bliska i tak daleka zarazem. Podkręcił kilka metrów.
Patrzył już w to miejsce, gdzie powinna się pojawić.
Jeszcze chwila.
I zobaczył twarz swojego ojca. Wściekle wykrzywioną, z
nerwowo drgającą powieką, właśnie taką, jaką zapamiętał,
kiedy tata trzasnął drzwiami i wyszedł na zawsze.
A teraz przyciągnął go z powrotem.
- Tato.
- Tato, zostań. Zostań z nami.
Ojciec wyciągnął rękę, złapał za żyłkę i szarpnął tak
mocno, że wypadł z łodzi, prosto w zimną, czarną wodę, która
połknęła go cicho, bez żadnego plusku.
- Moje oczy - wyszeptał. - Estoy dejando de ver... Coś
złego płynie po mojej twarzy. Si, yo se. Esto son mis ojos.
Wiem. Oczy. Cristo!...
Nie widział już ojca. Nie było wody.
Szedł. Znowu szedł.
Kwiaty witały go teraz głośnym śmiechem, kołysały się na
wszystkie strony, a on dostrzegł wreszcie, że droga ma swój
kres. Piach zamienił się w kamień, w szerokie budowlane
płyty, przypominające starą, zużytą szosę. Ta miała miliardy
lat.
- Gdzie jest moje ubranie? Jestem zupełnie nagi.
I wtedy zrozumiał, że po tej drodze nie można przejść w
ubraniu. Żadna istota nie mogła jej zhańbić odzieniem.
Na samym końcu stała brama. Nie odważył się nawet
pomyśleć, kto ją tu postawił.
- Dlaczego moja droga jest czarna? Dlaczego czerń?
Pytanie. On też pytał.
I szedł prosto w bramę. Szedł w czerń.
Czujka wykonała kilka dziwnych ewolucji, zamrugała światłami
i spadła, eksplodując białą jasnością.
Transporter stanął. W ostatnim przebłysku ognia wydawało
mu się, że zdążył jeszcze coś dostrzec, coś, co zalśniło
refleksem światła odbitym od metalu i zagsło razem ze
światłem czujki.
Założył hełm i szybko sprawdził plecak.
- No to ruszamy, panie Aldritch - powiedział spokojnie i
wyskoczył na ziemię, która zadrgała pod jego buciorami.
Latarka jeszcze działała, a kiedy zdechła dwieście metrów
dalej, wyrzucił ją w ciemność i biegł niczym zwierzę,
czujnie i szybko, dokładnie tam, gdzie chciał. Powietrze
pełne było śpiewu, a wiatr miotał nim na wszystkie strony
tak, że raz słyszał go głośniej, a innym razem wydawało mu
się, że cichnie.
Śpiew był teraz niski i czysty, Aldritch odbierał go
każdą częścią swojego ciała, jak gdyby dźwięki wpełzały w
niego przez pory skóry, szarpały się w środku i nie chciały
wyjść na zewnątrz.
To już nie potrwa długo, pomyślał i wspiął się na małe
wzgórze.
Stał na wprost wielkiej, żelaznej bryły, śmierdzącej
spalenizną i śmiercią. Rozpalił małe ognisko i patrzył na
truchło Biosspota, zgięte w kłębek niczym ciało bezbronnego
embriona, ale wrażenie to uciekło, kiedy dostrzegł, że
Najemnik wciąż trzyma w ręce nóż, a kiedy zobaczył jego
gardło, zrozumiał.
Potem odnalazł Paulosa wyrastającego z wieżyczki
transportera niczym bezgłowy posąg. Wokół gąsienic walały
się blade trupy Obcych.
- Nieźle się tu wyprawiało. Mam wrażenie, że the Needle i
De Volf dali jakoś radę.
Potknął się. Kiedy podniósł z ziemi ciepły węgielek,
wiedział, że i ona tu była. Ciekawe, po co traciła czas?
Zaraz, zaraz...
Przyjrzał się jeszcze raz Biosspotowi. Coś tu nie gra,
Aldritch.
Wstrzymując oddech pochylił się nad zwłokami i wtedy
dopiero dostrzegł, że Najemnik jest półnagi, a to, co brał
za jego kurtkę, jest czarną, zwęgloną skórą.
Ta kurwa zdarła z niego ubranie, pomyślał i z całych sił
napiął mięśnie, starając się opanować. Po co? Na Boga, po
co?
Chwilę później biegł znowu na spotkanie śpiewu i
niewiadomego, ale nie bał się, bo sam był teraz śmiercią i
myślał tylko o jednym. Zabić.
Czasem widział jakieś zwierzęta, uciekające w ślepej
panice, byle dalej od miejsca, do którego właśnie zmierzał.
Kilka wpadło wprost na niego, ale ani on, ani one zdawały
się tego nie zauważać.
Czuł ich ostry, dziki zapach i pomyślał, że jego jest
równie mocny i dziki, ale lodowaty wiatr zabierał go gdzieś
daleko wstecz.
Jako dziecko często bawił się ze swoją siostrą i właśnie
jedynym, co zapamiętał z tamtych lat, był ciepły, ziołowy
zapach szamponu, którego zawsze używała. Nie bardzo
wiedział, dlaczego akurat teraz zaczął o tym myśleć.
Pamiętał też, że zastanawiał się często, czy siostra wie,
jak bardzo lubi jej włosy i czy jego pachną tak samo.
W tamtym dniu podszedł bardzo blisko trumny i starał się
wywęszyć, choćby trochę, tak, aby zostało to w nim na
zawsze, ale czuł tylko zapach rozkopanej ziemi.
Matka odciągnęła go do tyłu, a on zaczął płakać, bo
zrozumiał, że już nigdy nie zobaczy włosów swojej siostry.
Przeskoczył strumień, otrząsając się ze wspomnień. Według
jego obliczeń powinno już świtać, ale nic nie wskazywało na
to, że słońce znowu przywoła dzień. Wciąż było zupełnie
ciemno.
Wydłużył krok i biegł jeszcze szybciej niż dotychczas, bo
zdawał sobie sprawę, że liczy się każda minuta, a minut było
coraz mniej.
Cholerna dziwka, pomyślał z wściekłością. Żeby chociaż
wiedziała, co się tu naprawdę wyprawia. Żeby widziała tę
twarz. Wzdrygnął się, przypominając sobie wschodnią stronę
F-228. Rzeźba była wprost idealna. Nieludzko doskonała, w
spokojnych zimnych rysach, patrzyła na niego
półprzymkniętymi oczami i najgorsze w niej było to, że nie
wyrażała żadnych uczuć. Pustka. Chłód.
Tak samo jak ten cholerny wiatr pomieszany ze śpiewem,
tak samo nieludzka i zimna.
Potem nie myślał już o niczym aż do momentu, w którym
dostrzegł wygasające ognisko, dokładnie tam, gdzie ustalili
wcześniej spotkanie. Punkt Delta.
The Needle leżał w kałuży krwi, zaciskając czerwone
dłonie na rękojeści noża wyrastającego z jego szerokiej
piersi. Z ust wychodziły mu pęcherze piany, takie same
walały się po ziemi.
Żył jeszcze.
- Aldritch...
- Nic nie mów, stary. Co z Pannonitami?
- Załatwieni... De Volf popłynął. Aldritch... Co ja
takiego zrobiłem?... Że on przyszedł tu po mnie... Dlaczego
po mnie... To De Volf...
- Kto? Co ty mówisz, Needle? Kto po ciebie przyszedł, do
cholery?
The Needle uśmiechnął się i pienisty strumyk krwi znowu
popłynął po jego wargach.
- Kto tu był, do cholery?
- To był on...
- Ale kto?!
Aldritch widział, jak życie ucieka z oczu Najemnika i
widział, że nie da się tego powstrzymać. Cios zadał
zawodowiec.
- Biosspot... Przyszedł tu. Po mnie. Już idę, bracie.
Idę.
I poszedł.
Następny z najlepszych.
- To nie tak - powiedział cicho Aldritch. - To ta kurwa
tu była. Pani profesor ubrana w kurtkę twojego brata.
Dlatego zdarła ją ze spalonych zwłok. Tobie też dała radę.
Pozdrów Biosspota i Paulosa. I załatw tam dla niej
rezerwację. Ja jej załatwię podróż.
Potem zakrył jego udręczoną twarz.
W środku było chłodno. Oplótł go cień starych kamieni, czuł
ich cierpliwe, wieczne oczekiwanie. Nie porastał ich żaden
mech. Tu nie było kwiatów.
Tylko on stał w tej bramie i widział To, do czego
zmierzał. Widział ogromną, przysadzistą postać, zbudowaną z
mozaiki tysięcy istot.
I w tym niewyobrażalnym labiryncie była jedna, jedyna
dziura. Wśród tysięcy kolorowych elementów jeden pozostawał
czarny.
Ten, w który miał wejść. Czerń dla czerni. Zło dla zła.
Co? Zło?... On nie był zły. Nie. Na pewno nie.
Każdy człowiek jest zły. To właśnie będzie twój wkład.
Twój udział w Bogu. W nowym, potężnym Bogu.
- Nie idź - powiedziała matka.
- Nie idź - powiedział ojciec.
- Nie idź - powiedział Izaak.
- Nie idź - powiedziała żona.
- Nie idź - powiedział Steven.
- Nie idź - powiedziała ona.
Nawet ona się odezwała.
Po raz pierwszy wszyscy byli zgodni. Po raz pierwszy i
ostatni.
Zaśmiał się. Za późno. Zawsze mnie zwodziliście. Nigdy
wam nie uwierzę. Odeszliście. Odeszliście wszyscy.
Zrobił pierwszy krok.
Drugi.
I poszedł wreszcie. Dokładnie tam, gdzie było jego
miejsce, jego czas i jego przeznaczenie. Nie mógł inaczej.
Nie potrafił.
- Tu będzie mi dobrze.
Powietrzem wciąż szarpał zimny wiatr, ale tafla wody była
zupełnie gładka. Aldritch nie wyczuwał najmniejszej nawet
fali i wydawało mu się, że wiosła brużdżą czarną, kleistą
maź, zostawiając za sobą drobne, szybko znikające wiry.
Widział już masyw krateru, wyrastający z wyspy niczym
obrzydliwy, mroczny wrzód. Był znacznie ciemniejszy od nocy,
która wciąż zalewała F-228.
Słuchał śpiewu i wiosłował pewnymi, mocnymi ruchami rąk,
zastanawiając się, czy To już nadeszło.
Kiedy ponton zaszurał o brzeg, poczuł skurcz w żołądku.
No to jestem, pomyślał, po czym wyskoczył do czarnej
wody. Szybko wyciągnął ponton starając się nie robić żadnego
hałasu i przyczepił go do karłowatego drzewa rosnącego w
pobliżu plaży.
Kogo zastanę w kraterze - mordercę czy De Volfa? Wyjął
kuszę i sprawdził zawartość plecaka. Po krótkim namyśle
wywalił z niego wszystko prócz kilku magazynków strzał i
zapasowej kuszy.
I wtedy właśnie ustał wiatr, a z nieba spadło coś
białoszarego, coś, co zupełnie nie przypominało żadnej
istoty żywej i czego nie potrafił przyrównać do żadnego z
przedmiotów martwych. To coś nie wydawszy żadnego dźwięku
zniknęło w głębi krateru.
Chryste, to rzeczywiście nas przerasta, pomyślał biegnąc
niczym szaleniec przez łagodne zbocze. Jest skurwiel.
Przyleciał.
Był chyba dwudziestą istotą w całej galaktyce, która
widziała go żywego. To nie były plotki. Pierwszy Ptak
istnieje.
Kwiaty śpiewały nadal swoją schizofreniczną symfonię i
czuł, że może jeszcze zdążyć. W szaleństwie, które go
ogarnęło, zupełnie zapomniał o morderczyni, która musiała
być gdzieś tam u góry.
Jeszcze dwieście metrów.
Sto.
Pięćdziesiąt.
Stanął na szczycie krateru.
To, co zobaczył sprawiło, że poczuł nagle ciężar całego
tego cholernego dnia, całej tej strasznej, nie kończącej się
nocy i nie potrafił nawet ruszyć dłonią. Runął na kolana.
Znowu poczuł zapach włosów swojej siostry.
Łagodne ściany i dno krateru porastały kwiaty, które
znacznie różniły się od tych, które widział na makietach.
Były teraz dużo większe, sięgały mu prawie do pasa i każdy z
nich prężył się w jakiejś chorej ekstazie, w jakimś
transie, który zdawał się nie mieć początku i nie mieć
końca.
Ich grube, sine łodygi tętniły miarowo, opalizując
ponurym fioletem tak, że na ich końcach, tam, gdzie zaczynał
się okwiat, zamiast czerwieni normalnego kwiatu wyrastały
tysiące twarzy. Nie kończące się morze głów, z szeroko
rozwartymi ustami, śpiewającymi tę pustą, manieryczną pieśń,
która zalała prawie cały F-228.
I nie były to twarze ludzi. Każda z nich była inna; niektóre
potrafił nawet rozpoznać, niektóre były mu zupełnie obce.
Widział Esthi, Slo, Pannonita, Virorsha, Spedti i wielu,
wielu innych.
Długo jeszcze wodził wzrokiem po tym niesamowitym
oceanie, aż doszedł wreszcie do centralnego punktu krateru,
tam, skąd wyrastał potężny, blady kwiat i ten jedyny nie
miał żadnej twarzy.
A w jego cieniu siedziało to Coś, co spadło prosto z
nieba, szare i zimne, cierpliwie czekające na swój moment.
Wzdrygnął się i wszedł pomiędzy łodygi. Zanurzył się w
tym upiornym świecie i biegł przed siebie, roztrącając ich
rozwarte usta i starając się nie widzieć tych wszystkich
martwych oczu.
Tam, na środku, pojawił się niebieski obłok, jak gdyby
ten wielki kwiat wypuścił długo powstrzymywany oddech.
Powoli zaczynał rozumieć.
Wszyscy się pomylili. Wszyscy się, kurwa, pomylili.
Nie będzie żadnego Jaja.
Kwiaty przestały nagle śpiewać i biegł teraz w zupełnej
ciszy, czując na nogach oślizłe ciała tych łodygowatych
stworów.
Nie zdziwił się, kiedy w tym większym błysnęła jakaś
zamglona postać, i z sekundy na sekundę stawała się coraz
wyraźniejsza i coraz bardziej realna. Oto nadchodził
ostatni.
- Nie. Zaczekaj.
W biegu załadował kuszę.
- Nie. Jeszcze nie.
Ale tam stała już drobna postać, dygocząc całym ciałem
jak nowo narodzony, nieopierzony pisklak.
Tylko, że to nie jest żaden pisklak, pomyślał. To o to tu
naprawdę chodzi. Składniki.
Wszyscy oni byli składnikami. Każda z inteligentnych ras,
tych wielkich i tych małych, tych przemierzających kosmos i
tych nie potrafiących przepłynąć nawet strumienia, tych
zabijających promieniem lasera i tych, którzy odrąbywali
członki kamiennymi toporami, tych dwudziestometrowych i tych
dwudziestocentymetrowych; wszyscy oni służyć mieli tylko
jednemu.
I ten Jeden Jedyny, ten, którego tak głupio przezwali
Pierwszym Ptakiem, stał spokojnie w dnie krateru i
oczekiwał, aż w jego ciało wtopi się ostatnia cząstka,
oczekiwał, aż stanie się doskonały. Czekał na człowieka.
Dygoczący, nagi mężczyzna zrobił w jego kierunku dwa
kroki.
Aldritch stanął i patrzył jak Pierwszy Ptak rozchyla swe
jestestwo w niemym oczekiwaniu na ostatniego ze
śmiertelnych.
Zło i zimno.
Coś błysnęło w powietrzu. Coś wpadło w ciało Pierwszego
Ptaka.
Strzała.
Powoli odwrócił swą ciemną głowę. Aldritch usłyszał
kobiecy głos wołający głośno klątwę, a potem zamieniający
się w niezrozumiały bełkot.
Nagi mężczyzna znowu zrobił dwa kroki.
Stali teraz naprzeciw siebie. On i Tamten.
Aldritch przyłożył kuszę do twarzy i bez wahania
wystrzelił prosto w jego głowę. W tę samą twarz, która
zdobiła wschodnią stronę F-228.
W te same półprzymknięte oczy.
Mężczyzna zachwiał się i runął na plecy.
Zapadła długa, przejmująca cisza. Kwiaty skuliły się i
zadrżały. Ich światło przygasło.
Wtedy Aldritch skrzyżował spojrzenie z tym strasznym
cieniem. Usłyszał, jak tamten wrzasnął płaczliwie, głuchym,
wysokim głosem kastrata i zatrzepotał czymś, co rzeczywiście
przypominało skrzydła.
Przegrał. Przegrał z tym małym, niepozornym
śmiertelnikiem. To, na co czekał od milionów lat, odeszło.
Zabrakło jednego.
Zawył jeszcze raz, bo poczuł, że za tym bladym ssakiem
stanęło coś znacznie potężniejszego. Coś, co przerastało
nawet jego.
Nie potrafił zrobić nic więcej. Znowu był tylko wielkim,
zadziwiającym zwierzęciem żyjącym w otwartych oceanach
kosmosu i pożerającym zimne światło gwiazd, zawsze samotnie,
od Początku do Końca. A miał być ich nowym Bogiem. Zabrakło
zła.
Zabrakło człowieka.
Ciężko poderwał się z ziemi i odleciał w górę.
Jego wrzask długo jeszcze dudnił w powietrzu, a kiedy i
to zniknęło, powrócił wiatr szarpiąc włosy Aldritcha i
szarpiąc chmury, które odsłoniły kolejny świt.
Pierwsze drzwi runęły od razu, kiedy kopnął w nie but
policjanta.
- Tędy - powiedziała. - W dół.
Zbiegli po schodach i dopadli drugich drzwi, tych od
piwnicy.
- To już cztery dni, kiedy wyjechałam. Dzwoniłam tu setki
razy. Nikt nie odbierał - szlochała. - Ratujcie go, panowie.
Błagam.
Niski, potężny gliniarz objął ją ramieniem.
- Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze.
- Szefie - zawołał inny. - Szefie, te drzwi są
zamurowane. Po prostu.
- Jakżeż, Bob. Co ty wygadujesz, do cholery?
- Zobacz sam.
Podeszli do drzwi starając się trzymać ją z tyłu.
Widziała, jak opuszki ich palców biegają po framugach.
Coś szeptali.
- Dawajcie ciężki sprzęt. Już.
Rozbiegli się po domu.
- Co się dzieje? Jak to zamurowane?! - teraz wpadła w
prawdziwą panikę. - Co z Adrianem?
- Spokojnie. Proszę się uspokoić.
Ale gliniarz sam się denerwował. Nie powiedzieli jej
najważniejszego. Drzwi były zamurowane od środka.
- Dlaczego ja wyjechałam. Co też mnie podkusiło, żeby go
zostawić samego...
- Czy pani mąż od dawna był... No, wie pani. Czy był
poważnie chory? - zapytał ten niski ocierając czerwone czoło
z kropelek potu.
- Ależ skąd. Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu.
Nigdy wcześniej. Panie sierżancie, czy on żyje?
Policjant pochylił się udając, że czegoś szuka.
- O, są już chłopcy. Dzwoniliście po straż i karetkę?
- Jasne, szefie. zaraz tu będą.
- O.K. Rozwalać.
Dopchała się do nich, ale gruby ponownie odciągnął ją do
tyłu.
- Jaką karetkę?! Czy coś mu się stało?
- Wiemy tyle co i pani. Proszę się uspokoić. Wszystko
będzie w porządku - powtórzył, ale wiedział, że żaden
człowiek nie przeżyje kilkudziesięciu godzin bez powietrza.
Tego był akurat pewien.
Pracowali teraz w milczeniu, co chwila przeciągając
jakieś kable i zmieniając sprzęt. Pojawili się strażacy
udzielając fachowych wskazówek.
- Dobrze to zrobił. Cokolwiek by o nim powiedzieć, znał
się chłop na murarce - szepnął brodaty strażak do szefa
gliniarzy.
- Cicho, człowieku.
W końcu zrobili otwór tak duży, że można było przez niego
przejść.
- Wszyscy do tyłu. Pani też. Pani, przede wszystkim. Tam
może być gaz - skłamał głupio. - Już. Do tyłu.
Wszedł pierwszy, a oni czekali.
Cisza. Cisza.
- Jezu Chryste - powiedział w końcu. - Jezu Chryste, co
tu się stało?
- Czy to w ogóle jest piwnica? - dodał po chwili.
Patrzył na ściany porośnięte grubym kożuchem przedziwnych
kwiatów; zwiędłych i szarych, i tam, gdzie było ich
najwięcej, w rogu pomieszczenia, leżała czarna, gładka
rzeźba.
- Pani pozwoli. Wygląda na to, że nie ma tu pani męża.
Czy hodowaliście jakieś rośliny?
Weszła prowadzona przez żółtego gliniarza, który nie
wytrzymał i zapytał:
- Czy wy też słyszycie ten cholerny śpiew? To chyba te
kwiaty.
- One są już zdechłe, Roy. Dogorywają.
Żółty skinął głową.
- I śpiew też już zdycha. Swoją drogą... Jak ten gość
stąd wyszedł?
Przerwał im histeryczny wrzask kobiety:
- To on. Rany boskie!!! To jest on.
- Kto? Co się dzieje? - gruby rozejrzał się nerwowo.
Wskazała palcem na hebanową rzeźbę.
- To mój mąż.
Zbliżył się do rogu piwnicy i spostrzegł, że rzeźba była
idealnym odwzorowaniem zaginionego. Niewiarygodnie realnym.
Niemożliwym.
Spostrzegł też, że tam, gdzie powinno być prawe oko,
widnieje dziura.
Coś błysnęło.
Pochylił się i pomacał palcem.
- Światło - warknął. - Roy, dawaj tu światło.
Przynieśli ostry reflektorek.
- Nie.
Patrzyli na jego palec i nikt nie potrafił tego
zrozumieć.
- Boże jedyny - powiedział żółty. - To jest krew.
- Tak. To jest krew.
Stał nieruchomo, uparcie patrząc we wschodzące słońce, ale
przed jego twarzą wciąż pojawiała się twarz tego
nieszczęśnika, którego zabił, bo wiedział, że nie było
innego wyjścia.
Kim on był? Czy cokolwiek wiedział? Aldritch szczerze w
to wątpił. Nigdy też nie dowie się, jak to świństwo
ściągnęło go aż tutaj.
Domyślał się już teraz, że na wszystkich poprzednich
księżycach, na których odnaleziono Krater Wernicke'go,
widniały podobizny wybranych przedstawicieli innych
inteligencji tego Wszechświata.
Ten był ostatni. Ludzki.
- Dobrześ go załatwił, Aldritch - usłyszał ochrypły syk.
- To ta dziwka nieźle załatwiła the Needle'a. Załatwiła
zresztą prawie wszystkich.
- Taaak. Nawet mnie. Ale nie zdążyła mnie zabić, bo To
przyleciało. Nigdy bym nie pomyślał, że jedna kurwa może nas
wszystkich wykołować.
- Co z nią?
- Ocipiała. Bełkocze coś bez sensu.
De Volf stanął obok niego i Aldritch widział jego białe
włosy pozlepiane krwią tak, że jedno oko było całe czarne i
nieruchome.
Albinos zdawał się nie zauważać rany.
- No to chodźmy pobrać te próbki i zabierzmy tego golasa.
Swoją drogą, skąd ten skurwysyn się tu wziął?
Aldritch nie odpowiedział od razu. Myślał o czymś
zupełnie innym.
- Coś nie w porządku, synu?
- Zostaw go tutaj. Zostaw te wszystkie pieprzone próbki.
Nasza robota się skończyła.
- Miałeś ciężką noc, jak zresztą każdy z nas. Ale teraz
znowu jesteś tylko żołnierzem. Słyszałeś mój rozkaz.
I poszedł przed siebie, ogromny, szeroki, wciąż pewny
każdego kroku i każdego słowa. Najlepszy z nich wszystkich.
De Volf.
Pochylił się nad zwłokami i jednym szarpnięciem poderwał
je z ziemi.
- No to cię mamy, braciszku - syknął cicho.
A Aldritch pokiwał głową i strzelił w jego plecy.
Chwilę później strzelił po raz drugi.
Tamten upadł na kolana. Z wysiłkiem odwrócił głowę.
- Wybacz, De Volf. Takie były prawdziwe rozkazy. To ten
drań, Mr Helper. To tylko pomiędzy nami.
De Volf nic nie odpowiedział. Jego oczy nie wyrażały
żadnych uczuć.
- Wybacz, De Volf. Też byś tak zrobił. Przecież wiesz.
Najemnik skinął głową.
- Dobrze. Zawsze strzelaj w plecy. Tylko...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zwymiotował krwią, a
potem wykrzywił cynicznie usta i umarł.
Aldritch zagryzł wargi. Znowu patrzył w słońce.
Patrzył tak długo, aż przestał widzieć cokolwiek poza
wielką, czerwoną plamą. Nie czuł już zapachu włosów swojej
siostry i wiedział też, że już nigdy go nie poczuje.
Poszedł inną drogą.
- Oto jestem, wy skurwysyny - krzyknął w niebo. - Oto
jestem. Ja, Aldritch.
Katowice - Toronto, 1992
Maciej Żerdziński
MACIEJ ŻERDZIŃSKI
Urodzony w Katowicach w 1967 r. absolwent medycyny,
próbujący z dobrym skutkiem sił w prozie i grafice
fantastycznej. Laureat III Literackiego Konkursu "NF", autor
znakomicie przyjętych opowiadań: "Dzień na wyścigach" i
"Nawrócić Avalon" ("NF" 11/91) oraz "Krew i deszcz" ("NF"
10/92).
"Ja, Aldritch", opowiadanie nadesłane z dalekiej Kanady
na przełomie 1992/93, kontynuuje i rozwija wizję świata
przyszłości, w którym grasuje zbójecka kosmiczna firma
handlu bronią "WARS'N'GUNS". Widać zeń i z poprzednich
tekstów, że Żerdziński zmierza konsekwentnie ku coraz
większej komplikacji fabularnej i konstrukcyjnej, ku
interpretacyjnej niejednoznaczności świata przestawionego,
ku filozoficznym i religijnym tajemnicom. "Aldritch..." to
opowiadanie halucynacyjne, wariackie i zarazem graniczne,
spełnia się bardziej w czytaniu niż w puencie (!?);
najbliższe zaś jest chyba temu, co kiedyś podziwialiśmy u
Żwikiewicza i co siedziało w "Hienach cmentarnych" Oramusa.
Czy Żerdziński pójdzie dalej poza tę granicę, czy się
cofnie?... Spytamy go o to, pewnie w okolicach Wielkanocy
'93, gdy wróci z Kanady, gdzie tęsknił, pracował nad
powieścią, "wampirzył", "łapał bluesa" z czarnymi,
stróżował, montował okna i robił do prasy polonijnej komiksy
o nieudaczniku imieniem FEZZGOOD. Uwaga - także jedna z
ilustracji do opowiadania jest jego dziełem.
(mp)