Żerdziński Maciej Krew i deszcz


Autor: Maciej Żerdziński

Tytul: Krew i deszcz

Z "NF" 10/92

- Ale dlaczego?

- Słuchaj uważnie, Von Youthe. To był nasz najlepszy

rynek. Brali wszystkie nowości, zawsze płacili i, co

najważniejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru kończyć

swojej wojny. Gdyby pan wiedział, ile lat to wszystko trwało

i ile od nich wyszarpaliśmy, nie zadawałby pan głupich

pytań. Ta wojna nie może umrzeć tak spokojnie i już my o to

zadbamy.

- Więc kto ich pogodził?

- Nareszcie dotyka pan właściwych problemów. Zarówno my,

jak i oni, nie przewidzieliśmy, że może tego dokonać

jednostka. Ktoś z Thygańskiego sztabu Żółtych zwariował;

neurony w jego łepetynie zmieniły swe połączenia i zamiast

wysnuwać nowe, wspaniałe plany zmasowanych nalotów, wymyśliły

sobie pokój. I on tego dokonał, do cholery. Nieważne, w jaki

sposób. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, który

wszystko trzyma w garści. Nawiasem mówiąc, dla nas jest po

prostu ogniwem, które trzeba skutecznie przerwać. Tak.

- Któż to taki, panie Dunbar?

- Niepozorny osobnik płci męskiej. Thygańczycy są zdrową,

silną rasą, tym większe zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak

jest zreumatyzowanym garbusem pełnym wrodzonych deformacji,

a jego umysł przypomina lecącego nad płonącym lasem ptaka. W

każdej chwili może spaść. Bardzo chcielibyśmy mu w tym

pomóc.

- Sugeruje pan, że garbus idiota ocalił miliardy istnień

i rozbroił całą planetę?

- Dobrze. Widzę, że się pan rozwija, Von Youthe. Otóż ta

jego chora głowa ma potworne możliwości oceny sytuacji.

Więcej, może sterować innymi i odczytywać ich jak książkę -

jeśli wie pan w ogóle, co to jest.

- Czy ludzie...

- Nie. My jesteśmy dla niego nieosiągalni.

- To prawda - zabrzmiał trzeci głos. - Ale przecież nie

musimy tego wszystkiego wyjaśniać temu grubemu kolesiowi,

co, Dunbar? Słuchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy,

żebyś się nie interesował, i chcemy jednego z twoich ludzi,

ale o tym za chwilę. Zaprosiliśmy bohaterskiego Ihleda na

Ziemię, aby mu osobiście pogratulować tak wspaniałej misji.

Nie wzbudzimy niczyich podejrzeń biorąc jeden z twoich

hoteli, w końcu tym właśnie się zajmujesz. On podróżuje bez

obstawy, jak przystało na prawdziwego Proroka, cha, cha.

Wszystko będzie O.K.

- No... A jeśli się nie zgodzę? Nie podoba mi się to.

- Słuchaj, Gruby. Gówno mnie obchodzą twoje analizy. Ty

wiesz i ja wiem, że twoja pozornie prężna firma upadnie. To

jakbyś chodził z otwartymi żyłami. Albo powiesz tak i

"WARS 'N' GUNS" załata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i

dopadnie cię grupa przyjemnych urzędników. Już my ich dobrze

pokierujemy.

- Nie mam wyboru. Dla dobra...

- Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej pławić się w forsie,

i słusznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, którego od

ciebie pożyczymy.

- Jeszcze nie wiem, kto to jest.

- Prawda, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Nazywa się Gene

Astbury i nigdy nie dowie się o tych wszystkich

mroczniejszych ciekawostkach całej akcji. Zrozumiałeś chyba,

Grubciu?

Eberhard Von Youthe nie odpowiedział.

Siedział z otwartymi ustami i patrzył w twardą twarz

Aldritcha.

- Gene Astbury?...

Strumień przecinał ponury płaskowyż niczym żywa, niebieska

wstążka wijąca się pośród szarych głazów i fioletowych

krzaczków wrzosu. Zataczał półkola, kreślił dziwne wzory, aż

wreszcie dochodził do stromej krawędzi urwiska, gdzie łączył

się z dwoma innymi i spieniona woda ruszała w dół. U podnóży

wzniesienia, ginąc już w porannych mgłach, wpadał do

przycupniętego tu miasteczka, sennego wczesną porą i

skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mogły dojrzeć maleńką

tamę zbudowaną na jego północnych obrzeżach.

D'Drizzler miał bystre oczy. Stał nad przepaścią,

otoczony delikatną mgiełką mżawki i patrzył. Lubił tę

wczesną godzinę, kiedy ptaki wysuwają głowy spod skrzydeł, a

dzikie koty wracają z polowania. Lubił obserwować budzące

się domy i ludzi pocierających rozespane powieki, kulących

się z zimna i wydychających mgiełki pary, takie same jak te,

które wydychały w oborach ich zwierzęta. Wiedział, że z domu

stojącego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, parująca

jeszcze ciepłym snem, a jej jasne, proste włosy rozsypią się

na szczupłych ramionach. Gdyby zechciał, mógłby dostrzec wąskie

ślady drobnych stóp, które będzie zostawiać na ziemi, aż

dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim dłonie.

D'Drizzler pochylił się. Końce długich palców musnęły

gładką powierzchnię pędzącej wody. Trwał tak chwilę, jak

gdyby pochłaniał energię rozedrganej cieczy jednocześnie

znacząc ją krótką bruzdą.

- Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy głos

zabrzmiał fałszywie w nieruchomym powietrzu.

Nie odwrócił się. Wiedział, c o stoi za nim.

- Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha stać przy

urwisku i patrzeć na ludzi. Ja to wiem. Skąd? No, skąd ja to

wiem?

- Idź precz.

- Skąd ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zwłaszcza...

Potrząsnął głową i głos umilkł.

- Powiedziałem: idź precz.

- Ależ nie, drogi lordzie.

- Nie sądzę, aby twój władca coś o tym wiedział.

Stworzenie poruszyło się. Był to ogromny wij, na wpół

zagrzebany w cieniu omszałego głazu. Jego pierścienie

pobłyskiwały matowo, a po ich owalu biegały setki mniejszych

osobników szybko poruszając kosmatymi nogami.

- On wie. On mnie przysłał. Do ciebie, lordzie.

- Po co? - był zdziwiony, ale nie dał po sobie nic

poznać.

Wij zmrużył martwe oczy.

- Naruszasz warunki. Przegraliście. Mimo to nie potrafisz

się z tym pogodzić.

- Nie utraciłem mocy. Ja nie przegrałem. Ale przestrzegam

tego, co ustalił twój władca.

- Dobrze. Powiem krótko. On wie, że obserwujesz tę

dziewczynę i wie, co się z nią stanie. Jeśli wejdziesz w

przeznaczenie, staniesz przed Twarzą Mroku.

Nie drgnął nawet. Milczał.

- A wtedy - wij uniósł swe ciało tak, że jego niby-głowa

znalazła się na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy będziesz z

Nim rozmawiał.

- Czy to wszystko, co miałeś mi przekazać?

- Nie... Nie rozmawiał, ale słuchał Go. Bo głos nie

przejdzie ci przez gardło.

- Precz, robaku - od niechcenia zbudował znak i patrzył,

jak wysłannik znika.

Na wrzosach pozostał obrzydliwy odcisk śluzu zmieszany z

poranną rosą. D'Drizzler pogładził w zamyśleniu twarz.

Mżawka zgęstniała.

Lekka bryza przetoczyła się po skałach i dmuchnęła w

miasteczko. Na dole zaczął się ruch. Ludzie biegali w

tumanach mgły, szarpiąc ją silnymi ciałami, a opary

poddawały się pełnym życia mięśniom.

Patrzył teraz na nią, piękną w swej młodości i prostocie.

Była już kobietą, a przecież jeszcze nie tak dawno temu

plotła wianki i oddawała je strumieniowi pieszczącemu te

drobne dłonie. Pamiętał, jak zmarła jej matka i to małe

dziecko opiekowało się chorym ojcem, który odszedł wkrótce i

dziewczynka została dziewczyną, a kiedy śnieg spłynął z

góry, przez jej oczy spojrzała kobieta, silna i czysta.

Patrzył, jak cieszy się karmiąc zwierzęta, a zwierzęta

ufnie podchodzą do wyciągniętej ręki. Wszystko wokół niej

zdawało się żyć i radować życiem.

Ale d'Drizzler widział więcej. Widział też śmierć

wypisującą chore wzory na okrągłym podwórzu, widział smugi

cienia spływające wzdłuż grobli. Zostało tak mało czasu. Jej

czasu.

Cofnął się trochę i znów była niższa od szarego psa,

który cierpliwie znosił jej uściski pozwalając ciągnąć się

za gęste, splątane kudły. Patrzył, jak ukradkiem wypuszcza

królika, którego złowił jej ojciec i cieszy się wolnością

jego długich skoków. I widział, że ojciec cieszy się razem z

nią, ale nie mógł tego usłyszeć. W przeszłości panowała

cisza - śmiech i płacz nie miały tu dostępu.

Cofnął się jeszcze dalej, aż krajobraz rozpłynął się, a

na wschodzie zalśnił biały pałac. Poszedł tam ciężkim

krokiem nie zważając na witającą służbę, ani na

zapieczętowane listy i czekających posłańców. Zatrzasnął

drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiadł w prostym

krześle. Medytował.

- Co robić, Panie? - pytanie odbiło się od ścian i

zamilkło w puszystych arrasach.

Władca Życia nie odpowiedział. Skazany na wieki i

skarcony przez siły rozpadu, błąkał się po labiryntach Na

Wpół Istniejących Krain. Taka była cena klęski, jaką

ponieśli w ostatniej bitwie. Śmierć nie mogła zatryumfować

ostatecznie, tu, na granicy świata obok fontanny czasu

bijącej w rytmie odwiecznych zmagań Dobra i Zła. Obok ludzi.

Władca Rozpadu dyktował surowe warunki. Większości z nich

odebrał moc i zostawił w swym szaleństwie na pastwę rozpusty

i uciech. Tym, którzy mogli jeszcze wędrować i zmieniać

czas, zabronił kontaktu z ludźmi. Jak dotąd nikt nie odważył

się złamać tego zakazu. Elfy przestały śpiewać i trwały w

srebrzystych kokonach oczekując powrotu Życia. Anioły piły w

bezradnej wściekłości, a ich skrzydła porastały mchem. Siły

Dobra pochyliły głowy. Stwórca wciąż nie reagował, widocznie

Równowaga istniała nadal. Zresztą On nie ingerował nigdy. Po

prostu przyglądał się.

Taaak.

Chłód przeniknął ciało d'Drizzlera. Wiedział, że nie

ogrzeje go najżarliwszy nawet ogień trzaskający w

rozbuchanym kominku. Zaciągnął poły długiego, czarnego

płaszcza i ruszył do ukrytych drzwi. Służba czekała na

korytarzu pochyliwszy pokornie czoła przed światłem

otaczającym ich pana, tak wielka tego wieczoru była jego

moc.

- Wprowadźcie posłańców - rzekł cicho.

Patrzył, jak wchodzi pierwszy; oszołomiony winem,

czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych

oczkach.

- Mój pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosić cię,

lordzie, na bal, który odbędzie się w jego podziemnym

zamku...

- Powiedz baronowi, że dziękuję i zapytaj, czy sadło

zarosło mu już oczy, jeśli nie, zapytaj, czy wino wyżarło mu

mózg. Jeśli zrozumiałeś moją odpowiedź, w co zresztą

szczerze powątpiewam, jesteś wolny.

Krasnolud podniósł małą głowę i patrzył chmurnie,

szarpiąc ceglaną brodę. Nie wiedział, co czynić. Trzeźwiał.

D'Drizzler zaśmiał się bezgłośnie i skinął dłonią.

- Wprowadźcie następnego.

Był to człowiek, jeden z tych, którzy żyli po tej

stronie.

- Nazywam się Gillon, lordzie. Śpieszę ci opowiedzieć o

poufnej misji...

- Twoja pani specjalizuje się w poufnych misjach. Wszyscy

o nich wiemy, ale każdy z osobna i dla własnej świadomości.

Pozdrów ją ode mnie w imieniu Tego, na którego czekamy. Może

to przywróci jej pamięć i wyostrzy umysł.

Trzecim posłańcem okazał się być szpak. Usiadł na oparciu

rzeźbionego fotela, pochylił głowę i czekał cierpliwie.

D'Drizzler patrzył w małe oczy.

- Dobrze. Przemyślę to raz jeszcze, ale decyzję już

podjąłem. Pozdrawiam cię, Eisso. Może ty zajmiesz moje

miejsce, kto wie.

Nakarmił szpaka, dmuchnął w jego pióra i otworzył okno.

- Posłaniec mojego brata czekał najdłużej. Nie pierwszy

to raz, kiedy najważniejsi zamykają orszak.

Zwołał służbę.

- Podnieście głowy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj

zamek przejdzie w wasze władanie. Jedynym, który może tu

przebywać, jest mój brat, lord Eisso. Słuchajcie jego

rozkazów, jakbym to ja je wypowiadał.

Spozierali z szacunkiem na to wielkie, okryte płaszczem

ciało i szlachetną twarz mówiącą lekko i swobodnie, a

przecież czuli ciężar słów zawisłych w powietrzu. Ich

ukochany pan.

- A ty, lordzie? Co z tobą? - zapytał w końcu Stary

Borsuk, najodważniejszy ze wszystkich obecnych.

Uśmiech pozostał na twarzy, ale oczy wypełnił smutek.

- Udaję się w długą podróż. Jeszcze tej nocy, mój

przyjacielu.

Wbił się w poduszki, ale promyk światła dosięgnął go i tu.

Budzik po raz kolejny grał jakąś wstrętną improwizację z

synkopowanym rytmem.

- Trzeba wstać, pewnie dziesiąta - leżał jednak dalej

słuchając melodyjki i trzęsąc się z wściekłości. Wreszcie

wyszarpnął spod siebie rękę, odnalazł przycisk i wcisnął go z

całej siły.

- O Boże.

Cisza. Cisza.

Wyobraził sobie, że pada deszcz, jest zimno i ciemno,

tymczasem on szczelnie owinięty kołdrą, schowany przed

żywiołami...

Zerwał się z łóżka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to

się mogło stać? Znowu przespał pół dnia. Obrzydliwie jasno

świeciło słońce, ludzie biegali po ulicach, załatwiali

sprawy, siedzieli w pubach; niektórzy zdążyli się nawet

zalać. A on spał...

Czuł wstręt do siebie, kiedy tak stał przed lustrem

pocierając czerwone powieki. Wyglądał strasznie. W środku

było jeszcze gorzej. Ach tak, przecież piłem. Mój brzuch.

Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ciężka głowa. Wszystko

boli. Pić.

Zawlókł się do łazienki. W kuchni zrobił kawę i grzanki z

dżemem. O pierwszej osiągnął stan, w którym potrafił już

myśleć.

Muszę zadzwonić do szefa. Może mają coś innego.

Telefon był zablokowany. Rachunki.

- Skurwysyny. Wszystkich stać na holofony, a ja... Nawet

telefon - mamrotał bez przekonania.

Bo on, Gene Astbury, dawno pogodził się z losem.

Kopnął truchło androida, zapalił papierosa i wyszedł. Na

ulicy wydawało mu się, że wszyscy patrzą właśnie na niego.

O, dopiero teraz wstał, wczoraj znowu pił. My cię znamy,

bratku.

Opuścił oczy. Kiedy znowu je podniósł, spostrzegł, że

zawędrował nad stare kanały. Dobrze. Dawno tu nie byłem.

Sauna; czas zaczynać.

Gdy zbliżył się, holograficzne postacie sięgnęły do drzwi

i rozwarły je szeroko. Niezłe. Szmalowni.

- Słucham pana - zapytał wymuskany droid taksując go

wzrokiem.

- Chciałbym rozmawiać z człowiekiem.

- Jak pan sobie życzy - sprzedawca uśmiechnął się i

zniknął za dyskretną kotarą.

Rozejrzał się. Piękne wnętrze, układy luster,

światłowody...

- Pan?

- Gene Astbury. Reprezentuję firmę "A Kind of Magic".

Chciałbym - przyśpieszył widząc zniechęcenie na twarzy

tamtego - zaproponować panu wycieczki. Bardzo proszę.

Drżącymi palcami rozpiął specjalną teczkę i wyjął

materiały.

- To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, proszę,

wersja podstawowa i ta, którą szczególnie polecamy, standard

plus - uśmiechnął się zawodowo, choć wiedział, że wyszło to

nędznie; lalkowate oczy i grymas maski.

- Środki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje

pan...

Właściciel poruszył się wreszcie.

- To zbyteczne - burknął. - Nie jestem zainteresowany.

Ktoś tu zresztą był od was w zeszłym tygodniu... Taki mały

grubas. A może z innej firmy.

Gene pokiwał głową.

- No to nic. Bardzo dziękuję. Gdyby jednak się pan

zdecydował, zostawiam informator. Proszę bardzo. Do

widzenia.

Przeszedł ulicę. Za rogiem stanął dysząc ciężko.

Nie zniosę tego dłużej. A to dopiero pierwsza oferta.

Potrącił go facet z brzuchem świadczącym o późnej ciąży.

- Spieprzaj stąd, koleś. Albo nie stój na środku.

- Tak. Przepraszam.

Kilka przecznic dalej wypatrzył drugi cel. "Lukather and

Sons" i gustowny złocisty slogan: DLACZEGO BÓG WYBRAŁ ZA

CIEBIE? TO TWOJE CIAŁO. I MY CI TO UDOWODNIMY.

Zebrał się w sobie i przekroczył próg.

Na wprost niego stało czterech mężczyzn. Wysocy, szczupli

i niezwykle przystojni, choć każdy na swój własny sposób.

Pierwszy przypominał greckiego filozofa zaskoczonego w

chwili tworzenia, drugi Hindusa błądzącego w obcym dla

przeciętnych świecie, trzeci - zmęczonego karierą aktora, w

przeciwieństwie do czwartego, który był jak chłopiec stojący

przed bramą próżności i głaszczący niepewnie klamkę u jej

drzwi.

Mimo tak różnych twarzy wszyscy oni mieli w sobie coś

wspólnego; coś, co łączyło ich w jakiś nierealny,

nienaturalny zupełnie sposób.

Co gorsza, spostrzegł, że przypominali także i jego.

Tak. To przecież ja, pomyślał ponuro. W czterech o niebo

lepszych wersjach.

Obrazy zniknęły, pozostał tylko ten najgorszy. Oryginał.

- "Lukather and Sons" witają.

Światło przygasło i z cienia wychynęła piękna kobieta.

- Jak się panu podobał nasz pokaz? - obdarzyła go

szerokim uśmiechem.

Nigdy z tego nie wybrnę, odchrząknął w myślach.

- Wyjątkowo. Z tym, że ja w trochę innej sprawie...

- Jak to? Nie chce pan skorygować natury? - zatrzepotała

rzęsami, jakby nie wierząc, że ktoś taki jak on może w ogóle

istnieć.

- Nie stać mnie na to, proszę pani. Otóż ja reprezentuję

firmę "A Kind of Magic" zajmującą się podróżami. Gene

Astbury, do usług.

Otworzył teczkę i wyciągnął materiały. Teraz on się

uśmiechał.

- Tak. Tu mamy spis...

- Nigdy nie słyszałem o pańskiej firmie - zimno

powiedziała kobieta.

Była jeszcze piękniejsza niż przed chwilą. Uśmiechał się

dalej.

- To nowa instytucja. Należymy do korporacji "WARS 'N' GUNS",

chyba pani kojarzy...

- Niestety - powiało lodem.

Uśmiechnął się szerzej.

- Wracając do rzeczy...

- Nigdzie pan nie wróci. Proszę wyjść. Straciliśmy na

panu, ten program kosztuje.

- Nikt was nie prosił, "Lukather and Sons". Za szybko

działacie.

Odwróciła się bez słowa i wniknęła w cień.

Stał jeszcze chwilę chowając foldery i wdychając zapach

jej perfum. W końcu wyszedł.

Słońce trafiło go w twarz. Zmrużył oczy usiłując

dostrzec, gdzie właściwie jest. Jego wzrok zatrzymał

pobliski neon. Powyginany w starym, dixilandowym stylu -

"The Rest". Poczuł, że krok staje się pewny, a ręce

przestają drżeć. Nie będzie trzeciego klienta. Koniec z tym

gównem.

Usiadł przy barze.

- Wódkę z lodem.

Barman przyjrzał mu się uważnie.

- Cuś pan taki wiesołkowaty, kuliego? - miał śpiewny,

wschodni akcent.

Sięgnął palcami kącików ust. Pociągnął w dół.

- Czy teraz lepiej?

Ogień trzaskający w kominku zalśnił na twarzy posążka.

Niewielki ołtarzyk podpierał jego proste, długie nogi, a

dostojnie uniesiona głowa chowała się w aureoli kropel

deszczu. Takie same krople spływały po muskularnym torsie.

Bóg wody. Najpiękniejszy i najsmutniejszy. Dla niej.

Sharleen modliła się. Dziękowała za miniony dzień, za to,

że jest młoda i silna i że choroby omijają jej dom z daleka.

Rzadko kiedy śmiała o coś prosić. Tyle przecież mogła

chcieć; marzenia człowieka latają wyżej od najśmiglejszych

ptaków. Pomyślała o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z

której sączyły się jady zatruwające ciało i błagała swego

boga o uzdrowienie starca. Piekarz był dobrym człowiekiem.

Pamiętała jego żylaste, białe od mąki ręce wsuwające do

worka chleb, który potem jadła. Nie chciał zapłaty.

- Musisz przetrwać - mawiał. - Zostałaś sama. Musisz,

Sharleen.

I rosła niczym młode drzewo, a on zapadał się w sobie i

pochylał ku ziemi.

- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedział jej dwa

dni temu. - Jesteś piękną kobietą. I dobrą.

Wstała z dywanika. Za oknami zapadła już ciemność

poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mgły. Słyszała

młodzieńców wracających z gospody i cykady zamierające

powoli od wieczornego chłodu.

Rozpięła włosy i ściągnęła tunikę. Choć w izbie było

ciepło, zadrżała pochylając się nad balią. Zaczerpnęła

przejrzystej wody i zaczęła się myć. Kot siedzący w progu

obserwował ją cierpliwie słuchając, jak śpiewa cichym,

łagodnym głosem przypominającym mu pierwsze dni wiosny.

- Podobam cię się, Blafty? - zaśmiała się patrząc, jak

wygina grzbiet i przemyka do spiżarni.

Nie zauważyła tego, co zobaczył.

Stojąc tyłem do posążka nie mogła zauważyć.

Bóg wody otoczył się chmurą mżawki.

- Skąd tu tyle pary? - powiedziała półgłosem. - Przecież

ta woda była ledwo ciepła.

Wyszła z balii i owinęła się szorstkim ręcznikiem. Chwilę

chodziła po drewnianych płytach potrząsając głową, aż

wreszcie przykucnęła przed kominkiem i rozczesała jasne

włosy.

- Blafty?

Podciągnęła ręcznik zakrywając piersi. Jej drobne stopy

zostawiały wąskie ślady, z których natychmiast unosiła się

para.

- Blafty, kotku, gdzie uciekłeś? Przecież zawsze byłeś

taki posłuszny...

Wiatr uderzył w szybę, załomotał we framugach i pomknął

dalej. Coś krzyknęło z grobli.

- Kotku? - zapaliła przenośny kaganek. - Blafty.

Cienie rzucane przez ogień biegały po ścianach domu, aż

zatrzymała się w małej spiżarni. Dobiegł ją szelest.

- Tu jesteś - postawiła kaganek.

Schylając się potrąciła naczynie z przyprawami, które

spadło z hukiem i roztrzaskało się. Przerażony kot wyskoczył

z ukrycia. Przewrócił kaganek i uciekł. Oliwa zalała upchane

siano, to, które najbardziej lubiły białe króliki. Buchnął

wysoki płomień odgradzając ją od wyjścia.

Żar. Gorąco. Pożar.

- Nie wyjdę - skuliła się w kącie i szlochała

spazmatycznie.

- Nie wyjdę.

Czuła języki szalejącego ognia, zaczynało brakować

powietrza. Dusiła się.

- Och nie, chcę wyjść.

- Wyjdziesz.

Płomienie zamarły. Nieruchoma, czerwono-żółta kipiel,

groteskowa w chwilowej niemocy.

W samym środku ognia pojawił się człowiek smagany

strumieniami deszczu i otoczony mgiełką pary. Był wysoki,

choć zdawał się być jeszcze wyższy; tak potężny, że musiała

opuścić niebieskie oczy. Tak samo niebieskie jak te, które

patrzyły z jego twarzy.

Czuła, że podchodzi. Ujął jej podbródek. Wilgoć i smutek.

Dobro.

- To ty, panie - wyszeptała.

- Tak, Sharleen. To ja - jego głos przypominał spadające

krople, płynący strumień i jezioro smagane wiatrem.

- Tamten nie przyjdzie już po ciebie. Twój czas jeszcze

nie nadszedł. Żyj i ciesz się życiem.

Pogłaskał jej policzek i odszedł.

Podniosła głowę. Widziała, jak idzie przez ogień, a

deszcz ochrania go niczym stalowe skrzydła. A tam coś

czekało. Czarne i złe, tak straszne, że nie potrafiła

określić jego kształtów. Skinęło rozkazująco na boga wody,

który podszedł posłusznie.

Ogień zgasł, a wraz z nim oni. Pozostał swąd nadpalonych

półek, spopielałe siano i kropelki deszczu spływające po jej

wargach.

Chwiejnym krokiem wróciła do izby.

Ołtarzyk był pusty.

Upadł w brudną ziemię.

- Wstań - rzekł Tamten.

Z wysiłkiem uniósł się na kolana. Zbierał siły. Wreszcie

wyprostował się i podniósł głowę. Odnalazał oczy Władcy

Rozpadu.

- Jesteś silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny.

Niewielu potrafi spojrzeć w moją twarz. Zwłaszcza w dniu

klęski.

Chciał odpowiedzieć, ale głos nie opuścił jego ust.

- Nie można na mnie patrzeć i mówić jednocześnie. Tylko

twój ojciec jest w stanie to uczynić. I tylko on.

Władca Rozpadu zaśmiał się i d'Drizzler musiał opuścić

głowę.

- Gdzie go wysłałeś? - zapytał.

- Nie potrafię odpowiedzieć. Kiedyś wróci.

- Wiem.

- Żyjesz zemstą, lordzie. Ale będziesz długo czekał.

Bardzo długo.

- Mylisz się. Nie pragnę zemsty. Tylko ty i twoi brudni

słudzy posługujecie się tą zabawką. Ale nie potrafisz myśleć

inaczej. On takim cię stworzył, Decayro.

Ciemny kształt poruszył się.

- Znasz moje imię. Wymówiłeś je, Deszczu. Twoja kara

rośnie.

D'Drizzler nie drgnął.

- Nie będziesz wędrował z czasem. Te drogi są już dla

ciebie zamknięte. Mimo ostrzeżeń uratować tę dziwkę i

zmieniłeś strumień rzeczywistości. Dotknąłeś człowieka,

psie. Złamałeś mój najsurowszy zakaz. Spójrz, d'Drizzler.

Spójrz na przestrzeń. Ostatni raz.

Stali na małej, bagnistej wysepce dryfującej pomiędzy

serpentynami światła. Widział poruszające się obrazy i ludzi

zamkniętych w ich ramach. Patrzył, jak rodzili się,

zaczynając jednocześnie umierać. Szarpani uczuciami, zmienni

w nastrojach i prawdach, władcy drobnej chwili. Nieubłaganie

zmierzali do śmierci, łudząc się jednocześnie, że potrafią

ją pokonać. Miliardy ramek, miliardy momentów i miliardy

istnień. Okrutny los nie pozwalał im zrozumieć.

- Lubisz ich. Znam cię. Ty właśnie najbardziej

przypominasz swego ojca. A może nawet samego Stwórcę.

Znowu patrzył mu w oczy. Musiał.

- Dam ci radę - Władca Rozpadu oplótł go strugami cienia.

- Jeżeli jeszcze raz im pomożesz, pojawię się znowu.

Zwiększę karę. Nie będę cię więcej ostrzegał. Pokusa. Moja

najwierniejsza służka nigdy cię nie opuści.

- Ale to nie ty ją wymyśliłeś, Decayro. I nie ty nad nią

panujesz.

- To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij karę.

- Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury.

Zapadła nieprzyjemna cisza.

Kiedy odchrząknął, zabrzmiało to jak wystrzał.

- Miał pan pięć miesięcy. Ile pan zaakwizował? Chyba

nietrudno jest panu odpowiedzieć, co?

- Dwóch klientów.

- Z tego pierwszy okazał się być oszustem. Koszta

materiałów reklamowych przekroczyły wyniki pańskiej pracy.

Niesłychane.

Eberhard Von Youthe wstał i zaczął spacerować. Był

niskim, brzuchatym mężczyzną podpierającym zmęczone ciało

starożytną laską.

Grube palce, niczym białe gąsienice wiły się na jej

rączce, raz zaciskając się kurczowo, raz wędrując po

zmyślnej rzeźbie. Kość słonia. Z klapy jedwabnej marynarki

dyskretnie pobłyskiwał złoty znaczek "A Kind of Magic".

- Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy...

- Nie nadaję się do tej roboty. Gdyby pan wiedział, w ilu

miejscach byłem.

- Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie knajpy, bary,

restauracje... Nawet teraz drżą panu ręce.

Von Youthe przygładził białe loczki.

- Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie

wywaliłem, tylko przenoszę z miejsca na miejsce. Szacunek

dla pańskiej zmarłej matki. Tylko to pana ratuje.

Astbury przekręcił się w fotelu.

- Nie potrzebuję litości - żachnął się. - Wywal mnie pan

i koniec.

- Pański koniec, z pewnością.

Weszła sekretarka. Miała długie nogi i niosła parującą

tackę.

Postawiła filiżankę przed Eberhardem Von Youthem i

uśmiechnęła się nieśmiało, tak jak to tylko potrafią

kobiety, które wyćwiczyły w sobie nawet nieśmiałość.

- Jest już pan Aldritch.

- Wpuść go.

- Tak jest, proszę pana.

Wyszła nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego.

Ocean przelewający się po jednej ze ścian zatrzymał swe

fale.

Pojawił się gość.

Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach, kiedy stawiał

długie kroki pochylając przy tym głowę, ale jego twarz

przeczyła pierwszemu wrażeniu - ostre, szczupłe rysy i

przenikliwie czarne oczy, które zmierzyły ich uważnie.

Wyszeptał ochryple:

- Witam panów.

- Dzień dobry, witam serdecznie - Von Youthe już był przy

nim, a sposób, w jaki trzymał laskę, świadczył o chęci

przymilenia się.

- To jest Guy Aldritch, reprezentujący "WARS 'N' GUNS", a

to pan Gene Astbury, mój człowiek. Panowie pozwolą.

Uścisnął suchą dłoń nawet nie wstając z fotela. Jego

lepiła się od potu.

Kątem oka zauważył, że tamten uśmiechnął się ironicznie.

Ciemne włosy przecinały mu pasma siwizny. Ale wciąż był

młody. I sławny. Wielki Guy Aldritch, prawa ręka samego

Szefa.

Co ja tu robię, zastanawiał się.

Nie znalazł odpowiedzi. Przeczuwał tylko, że nie ma to

nic wspólnego z przypadkiem.

- Przejdę do sprawy - Aldritch zapalił papierosa i usiadł

w najbliższym fotelu. Swobodnie wyprostował długie nogi.

- Mój przyjaciel będzie tu jutro. Stary, dobry Ihled.

Całe życie walczył o słuszne sprawy, aż świat dookoła niego

zmienił się i przyszedł dzień, kiedy nie było już o co

walczyć. Nie potrafił się z tym pogodzić. Niewiele już mu

zostało, właściwie tylko pieniądze. Ma ich tak dużo, że

zapomniał, do czego w ogóle służą; zresztą czym są pieniądze

dla prawdziwego żołnierza?

- Tak - wtrącił Von Youthe. - Ale czego dotyczy pańska

propozycja? Może kawy?

Aldritch odmówił krótkim ruchem dłoni.

Przez chwilę obserwował drobną popielniczkę unoszącą się

obok fotela i skwapliwie wchłaniającą niebieski dym.

Znowu się uśmiechnął.

- Dla nas jednakże pieniądze to przyjemna sprawa. A on

chętnie je wydaje. Powiem krótko, jeżeli go dobrze

podejdziecie, gwarantuję, że kupi waszą ofertę. Szuka czegoś

nowego, szuka siebie - już bez munduru i karabinu.

Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego świra. Jest klasycznym

schizoidem, wyjątkowo trudnym w negocjacjach. Musicie to

załatwić perfekcyjnie, jeżeli wyczuje jakąkolwiek

nachalność, stracimy szansę.

- Myślę więc - odczekał chwilę i zwrócił się do Von

Youthe'a - ...że obecny tu pan Astbury jest najlepszy w

swoim fachu, czy tak?

Von Youthe postukał w laskę.

- Nie. Zupełnie nie. Ale uważam, że w tej konkretnej

sytuacji ma duże szanse. Przeglądałem pańską psychoanalizę

Obcego. Znam swojego pracownika. Jeżeli ktokolwiek może coś

tu osiągnąć, to niestety, jest to Gene Astbury.

Wciąż nie reagował. Przepełniało go uczucie pionka,

którym ci dwaj miotali po szachownicy według sobie tylko

znanych reguł. Grali o coś dużego i czuł, jak to coś

wypełnia powoli jego głowę.

Dlaczego właśnie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie

tłumaczyły niczego.

Ale pionek nie może myśleć. Jest po prostu przesuwany.

Grają gracze.

- Czy właśnie dokonuje pan swojej sławnej psychoanalizy?

- nie wytrzymał.

Był cały mokry.

- Pan mnie już ocenił, panie Astbury. Ale to nie jest

cyniczny uśmieszek, to po prostu taki grymas. Pan to chyba

zna, a może się mylę. Pragnę jednak udzielić panu kilku

wskazówek. Przede wszystkim żadnych pytań o jego przeszłość.

Żadnych. Jeżeli sam zacznie opowiadać, niech pan nie wierzy

w żadne słowo - ma przeświadczenie, że jest prorokiem, czy

czymś takim... Biedny, stary Ihled. Musi pan delikatnie

motać swoją sieć i przystąpić do akcji, kiedy wszystko

będzie gotowe. Bez pośpiechu. Żadnych używek, on tego

nienawidzi.

- Z tego, co zrozumiałem, mam za nim chodzić nawet do

sracza... Rzeczywiście: biedny, stary Ihled.

Aldritch pokręcił głową.

- Jestem pewien, że nie opuści swojego apartamentu.

Zresztą, sam pan zobaczy. Jeżeli się uda, chcemy

czterdziestu procent - wstając ponownie zwrócił się do Von

Youthe'a.

Von Youthe podskoczył i odprowadził go kłaniając się

skwapliwie.

Kiedy wyszli z pomieszczenia, natychmiast zaczął jęczeć:

- Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co

pan wyprawia?!

- Niech cię to nie interesuje, Grubciu. Bardzo ładnie

odegrałeś swoją rolę. Reszta należy do mnie. Znam

Astbury'ego lepiej niż on siebie, gra już się rozpoczęła.

Jeżeli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji cało, pomylę się

pierwszy raz w życiu. I nikt nam nic nie udowodni.

Von Youthe potrząsnął loczkami.

- A co do mojej firmy...

- Już nie masz długów, Grubciu. Ta sprawa zahacza nawet o

Rząd. Jesteś tylko małym szczebelkiem.

Aldritch wyprostował się i ruszył w kierunku wyjścia.

Nagle stanął.

- Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Pożyczam twoją

sekretarkę.

Gdy wyszedł, Von Youthe doprowadził się do porządku,

wziął głęboki oddech i wrócił do pokoju.

Astbury wciąż siedział w fotelu.

Obserwowali się przez chwilę. Przez dłuższą chwilę.

- To twoja ostatnia szansa, synu. Albo będziesz

milionerem, albo cię zapierdolę.

Trzasnęły drzwi. Został sam.

Wyskoczył zza szafy i szybko przebiegł pomiędzy

krzesłami. Znowu był głodny. Dawniej jadał tylko dla

przyjemności, teraz po prostu musiał.

Pokój gościnny. Kuchnia. Otwarta, podziękował

opatrzności. I dokładnie posprzątana. Wspiął się po

przewodzie, z drugiej strony łapiąc firankę. Stół.

Zaledwie kilka okruchów leżących na desce podrażniło

tylko żołądek.

Nie był w stanie otworzyć lodówki.

Wypił trochę wody kapiącej ze starego kranu i wrócił do

pokoju Robbiego. Znowu to samo.

Niechętnie sięgnął do schowka, gdzie trzymał wędkę

zrobioną parę dni wcześniej ze starej szczapy, nitki i

fantazyjnie skręconego drutu.

Przytroczył ją na plecy.

Pięć minut później siedział już na kompresorze pompującym

powietrze w zielonkawą wodę wypełniającą akwarium.

Przykucnął ostrożnie na brzegu szyby, ulepił kulkę z

kruszyny chleba i zarzucił wędkę. Drobniutki deszczyk zmącił

powierzchnię wody. Tylko to mu zostało. Nawet Tamten nie

potrafił odebrać całej mocy lorda d'Drizzlera.

Patrzył, jak przynęta opada i z głębi toni nadciągają

rybki. Tłusty, niebieskoczerwony neon zaatakował pierwszy.

Nie, ty nie, pomyślał i szarpnął wędkę. Nie znosił neonków.

Chwilę później pojawił się mieczyk, dorodny samiec z długim,

bagnetowatym ogonem. Wziął.

D'Drizzler zaciął ostro i poczuł, że go ma. Ostrożnie, by

nie zerwać nitki, przyciągnął rybkę do powierzchni wody.

Złapał pewnym chwytem miejsce pod przednimi płetwami i kiedy

mieczyk osunął się, odruchowo otworzył pokrywy skrzeli i sam

zakotwiczył się na jego dłoni.

Wyciągnął zdobycz.

Nie było czasu na rozpalenie ognia, w każdej chwili mógł

ktoś wrócić.

Wypatroszył rybkę kawałkiem szkła i zjadł na surowo.

Pustka w brzuchu zapełniła się. Do wieczora, a przynajmniej

taką miał nadzieję.

Usiadł za szafą i podrapał się po owłosionej piersi.

Przypominał teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych,

krótkich palcach, rzadkich włosach i wielkim, czerwonym

nosie. Śmierdział rybą. I nie potrafił wyjść z tego domu. To

było najgorsze.

Pół roku. Tyle już tu siedział. Nigdy wcześniej nie

przypuszczał, że będzie liczyć czas.

Beknął głośno i wysikał się.

Obudziły go ciche kroki. Wrócił Robbie.

Postawił delikatnie tornister i zaczął się skradać do

pokoju rodziców. Ostrożnie uchylił drzwi i odetchnął z ulgą.

Był sam.

D'Drizzler widział, jak szybko rozkłada książki, wyciąga

zeszyty i ostrzy ołówek. Biedny malec. Odrabia lekcje,

wykorzystując każdą chwilę nieobecności ojca. W wiecznym

strachu i oczekiwaniu na skrzyp zawiasów wieszczący powrót

pijaka, odoru spirytusu i nienawiści.

Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upaść w łóżko.

Będzie klął, bił i szukał pieniędzy. Aż mama wróci z pracy,

słaba i zmęczona sprzątaniem cudzych domów i wtedy zacznie

się prawdziwe piekło.

Jak co dzień.

Pół roku.

I choć nikt nie potrafił go dostrzec, d'Drizzler zachował

resztki mocy, stłumionej gdzieś na samym dnie i szczelnie

odgrodzonej od pokus.

Pamiętał ostrzeżenie Tamtego.

Złowieszczo zagruchotał klucz.

Robbie znieruchomiał i zaczął się trząść. Podarte

skarpetki przylgnęły do podartego dywanu, a pochylona głowa

obserwowała cień zbierający się w kątach pokoju.

Nikt nie mógł mu pomóc. Nikt.

Nabiegłe krwią oczka namierzyły sylwetkę dziecka.

- Przyszedł tatuś, Robbie - zabuczał ochrypły głos. - Ma

dla ciebie niespodziankę. No, zgadnij, synku, co też ci

mogłem kupić?

Mały drżał wyczuwając podstęp. Opuścił głowę jeszcze

niżej i uparcie patrzył w dywan. Bał się odezwać.

- Co się z tobą dzieje, no, dalej. Tatuś ma

niespodziankę. - Pijak podniósł głos i poruszył ramionami.

Dłonie wciąż ukrywał za plecami.

Robbie powiedział cicho:

- Nie umiem, tato. Nie potrafię zgadywać.

Ojciec roześmiał sią:

- Każdy umie. Podejdź bliżej.

- Tak, tato.

- Będziesz miał teraz parkę - mężczyzna wyciągnął przed

siebie ręce.

Trzymał w nich słoik.

- W środku pływała mała, czerwona rybka.

Samiczka mieczyka.

Nie, załkał w duchu d'Drizzler. Nie, to jakiś koszmar...

Ale patrzył, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec

sinieje na twarzy, a oczy wychodzą mu z obrzękniętych powiek

penetrując przestrzeń za szybką. Widział, jak słoik trzasnął

w ścianę i widział, jak chłopczyk patrzy na miotającą się

po dywanie rybkę.

- Sprzedałeś, ty skurwysynu! Sprzedałeś!!! - wrzeszczał

pijak. - Mieczyka sprzedałeś! Niech no wróci twoja matka, to

ona tak cię wychowała!

Robbie stał nic nie rozumiejąc.

- Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, gówniarzu. Przepiłeś

rybkę!

D'Drizzler wczołgał się pod szafę i zatkał uszy.

Ale słyszał krzyk i widział oczy Robbie'ego.

To On. Piekło.

Słońce spadło za horyzont. Pokój zalała czerwona poświata

kładąc purpurowe cienie na przedmiotach i twarzy Obcego.

Stał właśnie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury

nie potrafił odgadnąć, czy obserwuje przesuwające się

chmury, czy patrzy w swe własne myśli.

Piąty dzień tkwili w dzielonym apartamencie jednego z

najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. mimo wysiłków,

zmyślnych planów, całkowitej abstynencji i zimnej krwi nie

osiągnął nic. Wystrzelał wszystkie pomysły, poruszył tysiące

tematów i wciąż stał w pozycji wyjściowej popadając w

beznadziejną depresję. Klęska.

Cóż to za cholerny dziwak. Przypominał trochę człowieka;

może przypominałby go bardziej, gdyby nie ten ohydny garb i

pokręcone dziwacznie kończyny - jak gdyby dziecko dopadło

znienawidzoną lalkę i zrobiło z nią wreszcie porządek.

Mały, mrukliwy typior.

Zawsze bał się takich małych mruków. Nigdy nie wiedział,

czy to on, czy to oni panują nad sytuacją.

Mrukliwy typior doprowadzał go do różnych stanów. Chciał

już kilkakrotnie rezygnować, splunąć tamtemu w oczy i po

prostu wrócić spokojnie do domu. Ale to rzeczywiście była

ostatnia szansa zarobienia dużych pieniędzy. Wytrzymaj

jeszcze kilka dni. Kilka dni za całe życie.

I wytrzymywał.

Spojrzał w oczy Obcego starając się coś wyczytać.

Te jego oczy... Formowało je setki drobnych sześcianów

ułożonych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz mówił o czymś

intensywnie, na ich wypukłej powierzchni pojawiały się

obrazy. Pozornie były zupełnie nie związane z tematem

rozmowy, kiedy jednak wpatrzył się uważniej, dostrzegł, że

kolory i figury przemykające po sześcianach świetnie oddają

emocje i nastrój sytuacji.

Tym razem były szpitalnie białe.

Pustka.

- Czy życzy pan sobie zostać sam? - po raz setny zagadnął

człowiek.

Strasznie chciało mu się pić i palić.

- Przecież jestem sam.

- Aha.

Powstrzymał się resztką sił.

Jak przeprowadzić handel, kiedy kupujący nie zauważa

sprzedającego?

- Aldritch, co on by zrobił?

Był odcięty od świata. Mrukliwy pokurcz miał jakiś

pieprznięty mózg i łapał wszelakie fale. Przeszkadzały mu w

medytacji. Prosił o ich wyeliminowanie.

Właściwie czemu ma służyć ta jego izolacja? Przed

spotkaniem z Rządem zażyczył sobie odosobnienia i jednego

człowieka, przypadkowego średniaka. Nie wiedzieć czemu,

padło na niego.

Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namieszał? Nic się nie

zgadzało. Jezu.

Wstał. Uruchomił holoprojektor i od niechcenia wyrzucił

kilka propozycji. Zabudował nimi pół pomieszczenia łudząc

się, że pokurcz coś powie. Gdzie tam, łaził wśród nich; mało

tego, przełaził przez nie, skurwiel. Nawet te bunkrowate

hotele okopane rowami i najeżone bronią jak niemiecka armia

w którejś z tych zasranych wojen nie wywołały żadnej

reakcji.

Czai się, żołnierzyk.

Odważył się włączyć wiadomości. Najwyżej się wścieknie.

Trudno.

Patrzył na migające obrazy, nie zastanawiając się nawet,

co ogląda. Raz był to nowy rodzaj zboża, innym razem nowy

rodzaj pasożyta zbożowego, a teraz patrzył na jakiegoś

szalonego grabarza, który nawrócił całą bandę kolonistów. Co

gorsza, nikt nie wiedział na co.

- Czy zamówić już kolację?

- Nie.

- Korzystając z pańskiej gadatliwości, czy jest pan

zainteresowany naszą propozycją? W sumie nigdy nie pytałem

pana o to wprost.

Obcy znieruchomiał.

- Jaką propozycją? - sześciany zabarwiły się zielonymi

stożkami.

Jak to... Setki razy pieprzył o tym samym, uruchamiał

projekty, a ten skurwysyn nawet nie pamięta, o co chodzi?

- Przecież... Proponujemy zmasowaną wyprzedaż obiektów

wypoczynkowych na kilkuset planetach Systemu. Oczywiście z

transportem i wszystkimi życzeniami klienta. Można w ten

sposób przeżyć wiele fascynujących...

- Jutro mam spotkanie z waszym Rządem. Czy pan wie, że

jestem prorokiem? Niosę pokój.

W duchu Astbury klął straszliwie, ale z ust nie wydobył

się nawet syk.

- Nie zależy mi na wygodzie, całe życie walczyłem i

zabijałem, czy żołnierz potrzebuje hotelu? Dlaczego pan tak

patrzy?

Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwarł gębę.

- Chylę głowę przed pańską przeszłością. To zaszczyt być

żołnierzem. Proszę jednak pomyśleć o tysiącach innych...

Może oni chcieliby podróżować, smakować czegoś nowego,

dotykać innych światów?

Oczy zalśniły bryzgami szkarłatu.

- Chyli pan głowę przed żołnierzem? Przed wojną? Jest pan

idiotą.

- Ach ty proroku. Pierdol się - wyrwało mu się.

W końcu mu się wyrwało.

To dziwne, ale czuł się znacznie lepiej.

Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową.

- Doskonale. Ihled rozkłada go na części proste, a to

oznacza, że zostanie tylko nienawiść. Astbury nie popuści mu

tej męczarni, już teraz biedny Ihled jest dla niego

substytutem całego zasranego życia. Nie ma innych uczuć.

Umarły. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wciąż

trzyma. Ale już się szarpie, zrywa kotwicę. Spójrz, Moseley.

Miniaturowy sokół siedział mu na ramieniu i razem

obserwowali podgląd apartamentu.

- Bierz się do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak tego

chcesz... Walcz o swoją forsę, przecież wciąż o tym myślisz.

Polubiłem cię, chłopcze. Ale polubię cię jeszcze bardziej,

kiedy mnie nie zawiedziesz.

- Nie zawiedzie. - Dunbar pochylił się nad monitorami. -

Spójrz na odczyty. To skraj przepaści. Wątpię natomiast, czy

nawiąże z tobą kontakt.

- Zrobi to. Tuż przed wybuchem szaleniec potrzebuje

wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a on Pan

Przegrany. Pomyśli, dlaczego j a nie miałbym być Panem

Sukcesem? Jeżeli taki gówniarz, Aldritch... Ale spieprzaj z

tymi czujnikamai, Dunbar! Wiesz, co będzie, jak ruszy

dochodzenie? Żadnych śladów, żadnych, albo jesteśmy

zgubieni. Federacja nas zna, ale nie mają nawet drobnej

szpary, aby podważyć złotko i wściubić swój długi nos

sprawiedliwości. Są bezradni. Wycofaj się i patrz. Jeżeli on

go zabije, zwalą się setki węszących cwaniaków.

- Nie bój się, przyjacielu. Znam się na tym lepiej niż

ty.

- To możliwe, ale jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim

przyjacielem, będą dwie ofiary w tej akcji.

Matka leżała pobita, przyciskając do krwawiącego nosa

namoczoną chusteczkę. Wokół niej walały się kawałki

potrzaskanych mebli obsypane okruchami szkła, a każdy okruch

odbijał światło żarówek, lśniąc niczym drobne słońce. Setki

małych gwiazdek.

To były ich święta, ich Boże Narodzenie.

Ojciec szalał. Wyłamywał właśnie drzwi do łazienki.

W środku, ukryty w butelce, przelewał się jego prawdziwy

świat. Wódka. Butelkę ściskał Robbie. Oddychał spazmatycznie

powstrzymując kolejny atak astmy. Widząc jak ojciec bije

matkę, porwał stojący alkohol i umknął do łazienki.

Dokładnie zamknął się od środka.

Drzwi drgały już w zawiasach obrysowanych siatką pęknięć.

Odpadał tynk.

- Mam cię, ty gnoju - wysapał ojciec. - Ty mały gnoju.

Robbie cofnął się, aż poczuł chłód lustra. Coraz trudniej

nabierał powietrze, a kiedy mu się to udawało, nie potrafił

go wypuścić.

Zaczął charczeć. Płakał.

Drzwi wyskoczyły z zawiasów. Pijak wpadł do środka.

Wyglądał strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz, podbite

oczy i strużki śliny ściekające po nieogolonym podbródku.

Płaty skóry zwisające z obdartych kłykci kołysały się tuż

przed szyją dziecka.

- Oddaj wódkę, bo cię uduszę.

Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił. Sam się dusił.

Widząc, że ojciec sięga po butelkę, zepchnął ją do wanny.

Roztrzaskała się.

I znowu zaświeciły gwiazdki. Święta.

Ojciec znieruchomiał. Opadł na kolana i zaczął szlochać.

Martwe spojrzenie utkwił w kawałkach szkła.

- Nie będzie wódki - powtarzał cicho. - Nie będzie.

Ale nie potrafił w to uwierzyć. Nie chciał. Wreszcie

oderwał wzrok od wanny.

- To ty mi ją zabrałeś, skurwielu. To ty.

Złapał ułamaną szyjkę.

- Teraz zapłacisz - wyszeptał.

Uniósł dłoń i w tym samym momencie skamieniał.

Ze ścian trysnęła woda. Lodowaty strumień oplótł ciało

pijaka i zamarł, dusząc go w przezroczystej sieci. Skulony

Robbie otworzył powieki. Cios nie spadł. Wciąż żył i nie

bardzo rozumiał dlaczego. Patrzył.

- I nigdy tego nie zrozumiesz - powiedział lord

d'Drizzler. - Nigdy nie staraj się zrozumieć. Pamiętaj

jednak, że są siły, które potrafią wymierzyć sprawiedliwą

karę.

Widział, jak dzieciak rozgląda się szukając właściciela

głosu; a potem spojrzał za siebie.

Tamten już czekał.

- Pokusa. Moja najwierniejsza służka - przywitał

d'Drizzlera.

- Nie rozumiesz tego słowa, Decayro.

- Chodź, Deszczu.

Pomknęli przez ciemność. Stanęli w ciemności.

- Znowu naruszyłeś reguły. Obiecałem ci, że zwiększę

karę. Tak też się stanie.

- To twoje reguły naruszyłem, a przecież nikt nie bierze

ich na poważnie - jego głos snuł się jasnym pasmem znacząc

ciemność spiralą światła.

Władca Rozpadu zaklął donośnie. Splunął.

- Jesteś o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym

razem musisz być silny. Jeżeli się ugniesz, nawet nie

podejrzewasz, co cię czeka.

- Jak ktoś tak ohydny jak ty może jeszcze straszyć? To

śmieszne, Decayro.

- Baw więc się dobrze, Deszczu. I racz pamiętać o moich

słowach.

Wciąż stał w ciemności.

Tamten już odszedł. Wyczuwał, że znowu jest uwięziony.

Tym razem bez ścian, a przynajmniej nie potrafił ich

namacać. Nie mógł się w ogóle ruszyć.

Nie miał nawet ciała.

Ciśnienie klaustrofobicznego strachu dławiło jego umysł;

czuł, że w kierunku oczu pędzą setki błyszczących pocisków i

że nie zdoła przed nimi uciec. Coraz szybciej. Już są.

Opanował się.

Co ze mną zrobił, kim, a może c z y m był?

Chciał krzyknąć, ale zabrakło płuc i gardła, a to, co go

otaczało, z pewnością nie było powietrzem.

Coś jednak słyszał. Niewyraźne głosy, dziwnie stłumione,

a przecież był pewien, że nie odległością. To w nim leżała

przeszkoda.

Jego własna słabość.

Ale oto coś się zmieniło. Dźwięki nabrały barwy i

czystości i wiedział już, że słucha rozmowy.

Rozmówców było dwóch.

Całe życie za trzy godziny. Tyle mu zostało.

Spryskał twarz zimną wodą i przysiadł na wannie. Spokój.

Przede wszystkim spokój. Kiedy sklął Małego Mruka, tamten

nawet nie zareagował. Jak gdyby słowa nie opuściły ust.

Patrzył wtedy w jego oczy i zobaczył biel, zupełną pustkę.

Przez chwilę myślał, że rzeczywiście nic nie powiedział, ale

dobrze wiedział, że było inaczej.

Teraz znowu miał wątpliwości.

Odwrócił się i poszedł do toalety.

- Aldritch, chciałbym z panem rozmawiać.

- Jestem - cicho odpowiedział wezwany. - Dlaczego użył

pan tego połączenia? Mówiłem, że...

- Słuchaj pan. Mam tego dosyć i opuszczam to zasrane

miejsce. Nie wiem po cholerę doradzaliście mi za nim łazić,

krok w krok. On tego nie cierpi.

- Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczegółem w

otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale...

- Tak? Znowu chcesz mi doradzać, cwaniaczku?

- Uspokój się. Nie domyśliłeś się jeszcze, że tu nie idzie

o żadne hotele? Kogo interesuje parę milionów, kiedy w grę

wchodzą grube miliardy? Zawiodłeś mnie, Astbury. Ty i ten

twój gruby boss.

Astbury spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz, a

właściwie tylko oczy błyszczące napięciem. Reszta ginęła w

półmroku.

- Co ty powiedziałeś, Aldritch? Chyba coś źle

zrozumiałem.

- Wiedziałem, że w końcu nawiążesz łączność.

Przewidziałem to. Teraz uważaj. Hotel jest zupełnie czysty.

Dodatkowo otoczyliśmy go blokadą izolacyjną. To, co

usłyszysz, wiem tylko ja i mój Szef, Mr Helper. Za trzy

godziny wpieprzy się Rząd i forsa odpłynie. Twoja forsa

również.

- O czym ty pieprzysz, Aldritch? Radzę ci wal szybko i

prosto. Nie jestem taki bystry jakby ci się mogło wydawać.

Jestem...

- Zamknij twarz. Specjalnie skierowałem cię na złe tory.

Nie mogłeś na to wpaść. Pójdziesz teraz do niego i

zaproponujesz mu program oznaczony symbolem "ENDONNUI".

Będziesz handlował tym, co rzeczywiście śni mu się po

nocach, tym, o czym marzy od zawsze.

- Chyba wiem, co masz na myśli...

- Gówno. Nie przerywaj mi. Gdybyś wiedział, że sprzedasz

mu cztery tysiące głowic nuklearnych, popuściłbyś zaraz w

gacie. A sprzedasz. Więc nawet o tym nie myśl. Działaj.

Wszystkie instrukcje są w programie. Jedyne, co musisz

zrobić, to zapamiętać jego odpowiedź. Program jest zarażony

i wirus skasuje go w piętnaście minut po odczycie.

Zrozumiałeś?

- Nie. Nie rozumiem, dlaczego ty tego nie robisz.

Dlaczego ja? Coś tu śmierdzi, Aldritch. Chcesz mnie

wplątać...

- Idioto. Gdyby ktokolwiek z "WARS 'N' GUNS" maczał w tym

palce, szpicle roznieśliby sprawę po całej Federacji. Patrzą

na nas przez grubą lupę. W szczególności na mnie. To jedyna

możliwość zrobienia tych pieniędzy. Pięćset miliardów.

Dostaniesz z nich dziesięć milionów, chłopcze.

- Nie, to jakaś paranoja... Ja miałbym sprzedać broń?!

Przecież nie potrafię nawet handlować pieprzonymi hotelami.

A co będzie, jeżeli ktoś to wywęszy? Co będzie ze mną?

- Pomyśl lepiej, co będzie ze mną. Ty jesteś tylko

pionkiem. Żadna odpowiedzialność, a szansa na dziesięć

milionów. Załatw to, człowieku. Raz w życiu coś załatw.

Nigdy nie będziesz żałował. Dziesięć milionów.

Usiadł na sedesie.

Miał rację czując, że wszystko to rozgrywa się zupełnie

obok niego. Teraz był w samym centrum. Dostał główną rolę. I

był przekonany, że sprawa jest pewna. Nie słyszał, żeby ktoś

taki jak Aldritch potknął się kiedykolwiek. Ten człowiek był

geniuszem. Bogatym geniuszem.

Kapnęła kropla wody.

Druga. Trzecia.

Doliczył do dziesięciu.

- Dobra. Zrobię ci tę przysługę, Aldritch.

- Myślę, że wiesz, co mówisz, synu. Jeżeli masz nerwy,

wyrwij je i wywal do sracza. Jesteś teraz zawodowcem, a tu

nie ma miejsca na przestępowanie z nogi na nogę.

- Tak.

- Pamiętaj: "ENDONNUI".

- Tak.

- Spotkamy się za kilka dni. Dziesięć milionów, chłopcze.

- Dunbar, uruchamiaj systemy kasujące. Te dwie kamery,

przewody i mikrofony. Za dwadzieścia minut znikną. Zostawimy

tylko tę stacjonarną w apartamencie Obcego.

Dunbar wykonał polecenie.

Aldritch patrzył w swój monitor.

Uśmiechnął się.

- Poszło. Mr Helper będzie zadowolony. Teraz to już

formalność, niech no tylko Astbury wywoła ten program. Nie

mogę się już doczekać reakcji Ihleda, biedny mały skurwysyn.

Przecież on naprawdę jest prorokiem.

Dunbar podniósł głowę.

- Jeszcze nie widziałem, żeby komuś tak rozbabrać mózg.

Bez ingerencji chirurgicznej, oczywiście. Astbury, Von

Youthe, Ihled - wszyscy oni wiszą na twoich sznurkach, to

przypomina mi "Punch and Judy", sam już nie wiem, co jest

prawdą.

- Dobra. Przygotowuje się do wyjścia. Spręż się. Musi

nadrobić zaległości z kilkunastu lat... Prawda, Dunbar? Czy

to w ogóle istotne? Cóż to jest prawda? Dla Aldritcha prawdą

jest dziesięć milionów i cztery tysiące głowic nuklearnych,

na marginesie - nie jestem pewien, czy tyle w ogóle zostało

zrobionych; dla Ihleda pojęcie prawdy uosabia pokój, a

jeszcze piętnaście lat temu był zawodowym mordercą i jego

prawdą była wojna. Po co definiować coś tak śliskiego?

- A dla ciebie, Aldritch?

Aldritch zaśmiał się ochryple.

- Nie znam się na tym. Wierzę tylko w insynuację. To

dobre słowo. Endonnui... Tak.

"Endonnui". Był gotowy.

Pewnym krokiem wszedł do apartamentu Mrukliwego Gnoma.

Zapalił papierosa i dmuchnął prowokacyjnie w stronę Obcego,

który kaszlnął z odrazą.

- Wreszcie raczył pan zauważyć, że w ogóle tutaj jestem.

Cieszę się. Mamy jeszcze dwie godziny, żołnierzu. I pokażę

ci twoje marzenia.

Obcy wciąż siedział w fotelu i przyglądał mu się uważnie.

- Czy coś się stało? Nie wygląda pan najlepiej.

- Wszystko O.K. Przejdźmy do sprawy.

- Już panu mówiłem, że nie jestem zainteresowany...

Astbury przytaknął.

- Wiem. To były tylko takie małe gry wstępne.

Przeszedł pokój i stanął przy holoprojektorze.

Zapalił centralne oświetlenie. Jego blady cień

natychmiast pogłębił się i rozlał dookoła stóp.

Poczuł się pewniej.

- Chcę panu zaproponować coś, co nie może wyjść poza ten

hotel. Zresztą, rozmawiam przecież z profesjonalistą.

Oczy garbusa zalśniły niebiesko.

Zaciekawienie, pomyślał człowiek. Wreszcie.

Włączył maszynę i rozstawił monitory. Usiadł przy

klawiaturze i zaczął wystukiwać:

E... N... D... O... N...

Ze zdenerwowania potrącił kasetę, na której położył

papierosa. Schylając się, żeby go podnieść, spojrzał na swój

cień.

I poczuł raczej niż zobaczył, że coś się w nim poruszyło.

,..N ...U...

D'Drizzler miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale wciąż nie

potrafił wydobyć z siebie głosu. Teraz wiedział już, czym

ukarał go Decayro.

Szalony, chory umysł Władcy Rozpadu uczynił go cieniem.

Ludzkim cieniem. A właściwie czymś, co żyje w cieniu.

Jego właściciel przedstawiał się nędznie. Wymizerowany

osobnik o twarzy pokrzywionej grymasami i przedwczesnymi

zmarszczkami, stojący na krzywych jak szable nogach i

patrzący na świat krzywym okiem. Wszystko było w nim

skrzywione. Popsute.

Niepewny siebie, głęboko schowany w pancerzyku alienacji,

zdawał się być na granicy życia i d'Drizzler miał wrażenie,

że nie miałby nic naprzeciw, aby ktoś kopnął go od tyłu i

pomógł przekroczyć tę cienką linię. W głowie nieszczęśnika

panował zupełny chaos. Rezygnacja mieszała się z iskrami

nadziei, skromność otaczała kule bezczelnych myśli, a

wszystko to grzęzło w mule depresji. Wrak.

Był to inteligentny człowiek. Nawet nieprzeciętnie

inteligentny, pomyślał ze zdziwieniem. Tamten poruszył się i

stanęli w lepiej oświetlonym miejscu. Miał jakiś problem.

Korzystając z przypływu sił, d'Drizzler głębiej wniknął w

jego umysł.

Po sekundzie wycofał się. Wiedział wszystko.

Skoncentrował się teraz na drugim z nich. Była to istota

przypominająca trochę człowieka, a jednak zupełnie odmienna,

postrzegająca ziemski świat tak jak dziecko postrzega

mydlaną bańkę. Zniszczony życiem i chorobami, wieczny

buntownik, który odnalazł wreszcie spokój i zatrzymał się po

Dobrej Stronie. Spłacał dług strumieniowi krwi płynącemu w

dawnych latach i przez jego ręce. Udało mu się zatrzymać

jakąś przerażającą wojnę dziesiątkującą rasę Obcego od setek

lat.

I potrafił utrzymać pokój.

Lord dostrzegł, że pomiędzy tymi dwoma myszkuje trzecia

siła.

Bezwzględna machina funkcjonująca dzięki tysiącom ludzi i

wielkim pieniądzom. Jak dobrze naoliwione zębate koło, tak

wielkie w swej masie i rozpędzie, że nic nie mogło go

powstrzymać. Zamiast oliwy tryskała krew.

Właśnie się rozpędzało.

I ten nieszczęsny człowiek miał być jego wypustką,

nieświadomym negocjatorem - mordercą, doprowadzony

manipulacjami do szału.

Miał zabić Obcego.

Ta śmierć to wojna.

Wojna to pieniądze.

Koło rozpędziło się na dobre.

Człowiek włączył swoje maszyny. D'Drizzler wiedział, co

teraz nastąpi. Odczyt wywoła u Obcego katatonię. Będzie to

seans zabijania, sceny wojenne z jego planety i on sam

wydający rozkazy siepaczom.

Jeżeli nawet to przetrzyma, rozczarowany Astbury udusi go

w ataku szału. Ten mężczyzna przekroczył już granicę.

Wykończyli go.

Pod siecią uplecioną z przemyślanych do końca intryg

czaiło się zło w swej najczystszej postaci, śmierć

spływająca z brudnych pieniędzy i niewinnych istnień.

To ty, Decayro. Przeklęty demonie. Znowu wystawiłeś mnie

na próbę...

I dobrze wiesz, co zrobię.

Zawsze wiedziałeś.

Przygasły światła.

Centralny ekran wykonał półobrót wyświetlając setki

szybko przemykających kolumn. Dwie głowice generujące obrazy

holo wypuściły delikatne smużki kolorów. Pole

elektromagnetyczne niczym niewidzialna sieć wyłapywało

pierwsze fragmenty obrazu. Po trzech minutach kreacja

zakończyła się.

Zarówno Astbury jak i Obcy nie mogli oderwać od niej

wzroku.

Astbury ze zdumienia.

To, co unosiło się w powietrzu, zupełnie nie przypominało

głowic nuklearnych ani niczego podobnego. Ale w tym momencie

nawet nie pamiętał, po co uruchomił program. Po prostu

patrzył.

Ihled Ithak podniósł się z fotela. Zgarbiony starzec o

złotych oczach, pełnych światła spływającego z wysokiej

postaci.

Stali pełni zachwytu, przedzieleni wyrzeźbionym w

laserowej materii posągiem. Przedstawiał młodą kobietę, o

szczupłych kształtach, jasnych włosach, tak samo prostych

jak skromna tunika, która okrywała jej drobne ramiona.

Wąskie stopy spoczywały w sandałach, a ręce swobodnie

opadały wzdłuż wiotkiego ciała. Twarz dziewczyny,

pozostająca w dyskretnej plamie cienia, wydawała się być

mokra. Może od deszczu. Może od łez. Była jak wiatr.

I była piękna.

Pierwszy przemówił Obcy:

- Wypiszę panu czek na dowolną sumę. Pańska oferta to

arcydzieło. Muszę mieć tę dyskietkę. Taka czysta i piękna.

Dobra.

Astbury milczał uparcie.

Bał się odezwać, bał się, że zapłacze. Któż tak nim

igrał? Aldritch? Bóg? Szatan? Wszyscy go zniszczyli, ale w

końcu dobił targu. Nieważne, w jaki sposób. Nieważne, do

kurwy nędzy. Zrobił to.

- Po prostu cud - wyszeptał.

- Tak. To rzeczywiście cud - potwierdził Obcy, wciąż

stojąc ze śmiesznie zadartą głową. - Tak powiedziała

Wyrocznia: "Zamieszkaj tam z jednym człowiekiem. Zdaj się na

przypadek. On ci to da".

Po chwili sięgnął do kieszeni marynarki.

- Ile?

- Szybko ci to poszło, lordzie - zaśmiał się Władca Rozpadu.

- Jesteś niezawodny, psujesz wszystkie moje plany.

D'Drizzler milczał. Odzyskał na tę chwilę swe prawdziwe

ciało, potężne i piękne i jak zawsze ociekające wodą.

- Ale prawdziwy plan powiódł się. Ty nim byłeś, Deszczu.

Teraz mogę cię ukarać tak, jak tego zechcę. Najsurowiej jak

tylko potrafię. Twój ojciec, gdyby przypadkiem udało mu się

wrócić, nie będzie mógł cię uratować. Nawet on.

Władca Rozpadu skłonił się ironicznie.

- Od teraz będziesz umierał. Naprawdę. Umierał i liczył

czas. Sam jeden, a przecież wśród tłumu innych.

Bryznął czernią.

- Nic nie mówisz? Rozczarowujesz mnie, Deszczu. Bluźnij,

klnij, błagaj. Wiesz, co cię czeka. Pomyśl o nim. Dawno

temu. Joshua, tak się nazywał.

Milczał. Nie zostało już nic do powiedzenia.

- Jak zawsze dumny. Lord d'Drizzler.

A potem odebrał mu wszystko i zrzucił w dół.

- Doskonały kawał, Aldritch - powiedział Mr Helper. -

Rewelacja. I po to mnie tu wezwałeś? Czy chcesz może jeszcze

więcej pieniędzy na tę wielką, genialną akcję? Mówiłeś coś o

pięciuset miliardach zysku. Cóż więc znaczy ta skromna

kwota, którą w to wpakowaliśmy?

Aldritch patrzył na jasnowłosą rzeźbę.

- Stało się coś dziwnego, Szefie... Coś bardzo dziwnego.

- Więc teraz będziemy tak stali i obserwowali tych dwóch

zadowolonych skurwysynów i tę laleczkę? A twoje

wytłumaczenie brzmi: coś dziwnego? Daję ci dwa tygodnie

przymusowego urlopu. Mój najlepszy pracownik montuje po

nocach holograficzne dziwki. Doskonałe.

- Tak, Szefie - podlizał się Dunbar. - Ale tu faktycznie

coś się stało.

Aldritch nie mógł oderwać wzroku od rzeźby.

- Coś bardzo dziwnego... - powiedział głośno.

Po chwili dodał cicho:

- Jest bardzo piękna.

Sieć niebieskich żył przecinała pokrzywione dłonie, wyraźnie

prześwitując spod szorstkiej, poplamionej chorobami skóry.

Palce były opuchnięte w stawach, a otoczone smugami

zadziorów paznokcie połamane. Stary tatuaż i niezdarne próby

nałożenia nowego znaczyły nadgarstek lewej ręki. Białe

blizny na przedramionach chowały się w postrzępionych

rękawach starego prochowca.

To były jego ręce. Jego nowe ręce. Te, którymi będzie

teraz jadł i żebrał, zasłaniał twarz i zaciągał poły

płaszcza, aż wiatr przyniesie mu wiosnę i ciepło.

Czuł smród alkoholu. Czuł smród moczu. Czuł smród miasta.

Leżał w brudnym zaułku i był człowiekiem. Nie pamiętał

starego imienia, nie potrafił przypomnieć sobie nawet, kto i

za co go tu zesłał.

Deszcz siekł jego blade oczy uparcie patrzące w górę, jak

gdyby chciał, żeby przywrócił im obrazy i wspomnienia.

Deszcz... Zadrżał, myśląc o tym słowie.

Woda, deszcz.

Deszcz.

Obrócił się, czując szarpiący kości ból i leżał teraz na

boku czekając, aż noc zejdzie w dół i wyrośnie nowy dzień,

bo nie wiedział, na co jeszcze może czekać. Nie miał dokąd

iść. Nie miał o czym mówić.

Obudził go stukot butów. Ktoś kopnął w jego ciało i

zaklął głośno:

- Och, ty gnoju, gdzie leżysz? Potknąłem się o twoje

brudne gnaty.

Mówiący pochylił się i uniósł go do góry.

- A ja nie jestem już gównem. Jestem pan Astbury, gnoju.

I żaden taki nie będzie leżał na mojej drodze - zachichotał

piskliwie. - Wystarczająco długo podstawiali mi nogi.

Pchnął żebraka, który uderzył w mur i osunął się niczym

worek starych szmat.

- Jak ci zaraz... A zresztą - splunął i zataczając się

poszedł dalej.

Starzec leżał bez ruchu.

Patrzył na strużkę krwi rozmywaną przez deszcz tak, że

stała się w końcu jasna i czysta niczym woda.

Z wysiłkiem podniósł głowę.

Znowu widział grube krople spływające z góry.

Z nieba.

Prawie dwa tysiące lat wcześniej na małym ołtarzyku zalśniło

światełko. Legenda mówi, że dziewczyna imieniem Sharleen

powiła wtedy dziecko.

Chłopczyk miał niebieskie oczy, a kiedy stał się

mężczyzną, spojrzał nimi w oczy swej matki i odszedł w

burzę.

Starzy ludzie zapisali, że zamienił się w deszcz, ale nie

jest to prawda.

Bo deszcz był tylko jego sługą.

Katowice - Bielsko-Biała - Katowice, '91-'92

with a little help from her eyes

Maciej Żerdziński

MACIEJ ŻERDZIŃSKI

Katowiczanin urodzony w 1967 roku, zaawansowany student

medycyny, próbujący również sił jako grafik i prozaik SF. Z

dobrym skutkiem. Jest M. Ż. laureatem III konkursu

literackiego "Fantastyka '90", autorem bardzo ciepło

przyjętych opowiadań "Dzień na wyścigach" i "Nawrócić

Avalon" ("NF" nr 11/91). W "Krwi i deszczu" znajdziemy

odwołania do tamtych tekstów, ale udaje się tu też

Żerdzińskiemu odsłonić zupełnie nowe rejony świata i

przedstawić dramatyczne epizody walki o jego kondycję.

Przejmujący moralitet metafizyczno-fantastyczny - zwracam

uwagę, że trzy z towarzyszących opowiadaniu ilustracji są

dziełem jego autora.

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żerdziński Maciej Załóż swoje łyżwy, bracie
Żerdziński Maciej Dzień na wyścigach
Żerdziński Maciej Nawrócić Avalon
Żerdziński Maciej Pancerniki siedzące w granatowej wodzie
Żerdziński Maciej Ja, Aldritch
Żerdziński Maciej Malarze
maciej zerdzinski opuscic los raques
Maciej Zerdzinski Korporacja Wars N Guns (P2PNet pl)
Krew i choroby układu krwionośnego
KREW 6
krew i limfa
Święta krew Jezusa
3 Krew do wysłania
Krew 3
krew
Deszcze, Bystroń, polonistyka pwsz krosno
Krew, Prywatne, Studia, Fizjologia
identyfikacja - krew, Kryminalistyka

więcej podobnych podstron