Autor: Maciej Żerdziński
Tytul: Nawrócić Avalon
Z "NF" 11/91
Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem
opadały na ziemię, tworząc kałuże, w których pobłyskiwało
zamglone słońce.
Z zachodu nadszedł wiatr, i gorący podmuch przekrzywił
ścianę deszczu tak, że cięła teraz prosto w twarz
pracującego człowieka.
- Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie.
Osłaniając oczy spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki
nierównym lotem kołowały nad równiną, szarpane wiatrem.
Pojawiały się wtedy, kiedy przychodził długi deszcz.
Baldwin Curtis stracił nadzieję.
- Tak więc rozpadało się na dobre.
Po chwili ścisnął łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną
zajadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała
wydłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka.
- Shark! Chodź tu!
Z mgły wyłonił się pomocnik. Ciężko stawiał pałąkowate
nogi, niepewne podmokłego terenu. Wreszcie zamarł nad
krawędzią zagłębienia, w którym pracował Baldwin.
- Jestem, panie Curtis.
- Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciekłeś już, Nędzniku?
- Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę.
- Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu.
Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę
starego androida.
- A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz -
"Wodoszczelny Shark" - to była reklama. Szybki i sprawny. -
Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym kręcąc głową
wzmocnił wewnętrzne rusztowanie.
Spiął ostatnie rurki i wylazł na powierzchnię.
- Co ja się czepiam. Minęło piętnaście lat. Dawno
powinien zdechnąć.
Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Baldwin szybkimi ruchami
łopaty uformował ją w zgrabny stożek.
- Sam jestem taki jak on. Kiedyś też byłem szybki i
sprawny, teraz przewyższam go tylko w wodoszczelności. No,
dosyć.
Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa metry
otwór, opleciony siatką rusztowania oczekiwał na ludzki
wkład.
- Jeszcze jeden - westchnął Baldwin.
Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamienie w
starszej części obiektu.
Deszczowe ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując
bez ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał.
Doszedł do grobu, który zaczął kopać Shark.
- Ten cholerny blaszak ładnie się uwinął. Niedużo
zostało do roboty.
Po chwili był już w środku; do jednostajego szelestu
deszczu dołączyły miękkie odgłosy wyrzucanej ziemi.
- Mamy to z głowy, Shark. Przywieźli kryształy?
- Nnnie.
- Dlaczego się jąkasz?
- To ta woda. Mam kłopot z literą ennn...
- O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie.
Shark odwrócił toporną głowę. Blade, niebieskie oczy
przykryła mgiełka.
- No, nie jest źle, odtajasz, synu. Podaj ręcznik.
- Tak jest.
- Dobra. Kolacja gotowa?
Shark zaskrzypiał rozpaczliwie.
- Starałem się, ale coś jest nnnie tak. Nnnic mi już
nnnie idzie. Proszę mnnnie sprzedać.
Baldwin roześmiał się ponuro.
- A któż by cię kupił. Zresztą, jesteśmy kumplami. Kumpli
nie sprzedaję.
Zjadł szybko papkę wyprodukowaną przez Sharka.
- Rzeczywiście wstrętna. Mówiłem ci, że sól i cukier to
zupełnie różne sprawy.
- Zaparowałem, proszę pana. Nie rozróżniam dokładnie.
- Przynajmniej przestałeś się jąkać. Tymczasem zjeżdżaj.
Android opuścił kuchnię. Baldwin wymył się i włożył suche
ubranie.
Zapadał zmrok i deszcz błyskał teraz fioletową poświatą.
Wywoływały ją mikroskopijne grzybnie wypłukiwane z
powietrza.
Podobny obraz zachwycił Baldwina dwadzieścia lat temu,
kiedy przybył na planetę. Pamiętał wyniosły transportowiec
ociekający świecącymi strugami i szereg wychodzących z
niego postaci zmieszanych z posykującą parą.
Sto tysięcy kolonistów, sto tysięcy ludzi pragnących
zacząć od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie miał wielkich
złudzeń. Przyleciał jako grabarz, a cóż za życie może mieć
taki jak on? Pamiętał swojego ojca, zapitego darmowym
spirytusem, wiecznie zgryźliwego, zmęczonego cmentarną
codziennością i kurzem cmentarnej ziemi.
- Będziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szkół
nie ukończyłeś, przystojny nie jesteś, brak ci pieniędzy.
Spójrz na mnie - tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat -
powiedział kiedyś ojciec. Dawno temu, na Ziemi.
Baldwin popatrzył w lustro. Zobaczył tam prawie
czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obciętych
krótko włosach i obwisłych, długich ramionach. Miał duże,
czarne oczy i zapadłe policzki. Czerwone, zryte odciskami
dłonie i mocną, krępą szyję.
Faktycznie, przypominał ojca. Matki nie widział nigdy.
Ale ojciec pomylił się co do niego.
W dniu, w którym umarł, Bald wykopał swój pierwszy,
samodzielny grób i poszedł do biura "News of the Worlds"
załatwić papiery kolonisty.
- I kim by pan chciał być w nowym świecie, jakie ma pan
preferencje? - urzędnik taksował go cynicznym spojrzeniem. -
Mamy już komplet osadników.
- Nie macie grabarza. Taki zawsze się przyda,
nieboszczyków nie unikniecie. Ludzie nie lubią, kiedy
zmarłych oporządzają androidy. Religia zabrania. A ja
właśnie jestem grabarzem i mam skromne wymagania.
Urzędnik otrząsnął się z pierwszego szoku
- No tak... Dobra, wciągamy pana na listę. Baldwin
Curtis, numer sto tysięcy jeden. Grabarz. Tak... No,
zaskoczył mnie pan.
Miasto było przygotowane. Koloniści zasiedlili je,
dodając drobne szczegóły, tak jak dzieci uzupełniają swoje
pokoje.
Nazywało się Avalon i Baldwin zamieszkał na jego
obrzeżach, otoczony bezmiarem bagien pociętych ruinami
poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powstał na resztkach
starego.
Planeta przyjęła ludzi łagodnie. Zaadaptowali się szybko
i bez większych strat. Dwóch źle zniosło szczepienia, jeden
popełnił samobójstwo, i ci byli pierwszymi klientami
cmentarza. Od dziesięciu mniej więcej lat sytuacja
ustabilizowała się - dziennie otrzymywał od dwóch do
czterech zmarłych; tylu też rodziło się nowych.
Miasto było dobrą opiekunką; potrafiło perfekcyjnie
zadbać o sto tysięcy podopiecznych, zapewniając im wszystko,
czego pragnęli. Praca kolonistów polegała na wydobywaniu i
przetwarzaniu bagiennego torfu - miał jakieś znaczenie
lecznicze, ale Baldwin nie interesował się tym. Sam z rzadka
odwiedzał Avalon czując swoją obcość i po trochu wstydząc
się zawodu. Z czasem stał się odludkiem. Od ojca różniła go
chorobliwa nienawiść do alkoholu. Cały dwutygodniowy
przydział rytualnie wylewał do ścieków. W ten właśnie sposób
oczyszczał się z rodzicielskiego piętna.
- Jakoś muszę się odróżniać od Starego.
Wspomnienia przerwał donośny świst. Na placyku przed
domem, w sinej poświacie zmierzchu osiadał poduszkowiec. Był
czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawało to Baldwina
respektem.
Kiedy zapalił się punktowy reflektor i omiótł okna
mieszkania, szacunek prysnął. Baldwin nie przepadał za
kierowcami karawanów. Ani oni za nim.
Wszedł pilot.
- Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz.
Rzucił mu formularz i podrapał się po przystojnym, gładko
ogolonym policzku. Bald wiedział, że pilot traktuje go jak
nieszkodliwego płaza i nigdy nie popatrzy mu w oczy.
- Dzień dobry - powoli podpisał trzy białe druczki. - Czy
jutro też pan przyjedzie?
Tamten wykrzywił się z ulgą.
- Nie. Mój android.
- Może zechce pan odpocząć, chętnie zrobię herbaty -
drażnił go Bald.
- Nie, innym razem, grabarzu.
- Mam świecące ciasteczka.
- Nie, nie...
- A może chciałbyś w mordę? Też nie? Spierdalaj,
chłopaczku.
Pilot nie zdążył się nawet zdziwić. Uciekł.
Wszedł Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi
swój czarny kadłub i ginie w ścianie deszczu.
- Nazwał mnie "blaszaną niedojdą" i kopnął - powiedział
żałośnie android. - Poskarżę się w swoim związku zawodowym.
Dobrze go pan załatwił, panie Curtis.
- Wszyscy ludzie są podobni, ten nie jest najgorszy. To
miasto zwariowało, Sharky.
A potem ponownie popatrzył w lustro i dodał:
- Chodźmy po nich.
Stali obok siebie - dwóch mężczyzn i jedna kobieta.
Byli nadzy. Patrząc na ich spokojne twarze trudno było
uwierzyć, że nie żyją. Doskonale wymodelowane rysy
podkreślały piękno kobiety. Nie miała więcej niż
czterdzieści lat. A przynajmniej tak wyglądało jej ciało.
- To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, że w
Avalon nie ma już brzydkiczh? Każdy wygląda, jak chce.
Spójrz na tych facetów, to prawie bogowie.
Troje ludzi, każdy zalany przezroczystą masą uformowaną w
wielościenny kryształ. Wypolerowane krawędzie lśniły setkami
drobnych odblasków. Byli jak motyle uwięzione w kroplach
bursztynu.
- A jednak umarli. Nie są więc bogami.
Jutro wsunie ich w otwory grobów i usypie trzy drobne
kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem.
- Pamiętam stare trumny, były zbudowane z drewna -
wyjaśnił Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymyślili. Bierzesz
przygotowanego gościa, cyk, już jest w krysztale, nie gnije,
nie śmierdzi. Wszystko czyste i ładne. Jak go śmierć
zdeformuje, to zalewają kryształ ciemną emalią tak, że nic
nie widać. Sprytnie to wymyślili. Bogowie.
Poczuł się nagle stary i zmęczony. Popatrzył na swoje
duże dłonie. Prztyknął palcem w najbliższy kryształ.
- Idę do Avalon. Dawno ich nie odwiedzałem.
- Teraz, proszę pana? Doprawdy nie jest to najlepszy
pomysł. Zbliża się noc, pogoda...
Poklepał Sharka po szpiczastych ramionach.
- Nie martw się, chłopcze. Nie jestem rozpuszczalny.
- Po co pan tam idzie, jeżeli mogę zapytać? - nie dawał
za wygraną android. Jego program opiekuńczy pracował pełnym
ciągiem.
- No, zawsze chodzę po to samo.
- Czyżby znowu?
- Tak jest, Shark. Idę po żonę. A nuż się trafi.
W powietrzu wisiała kula. Rozsiewała przydymione światło,
niemrawo opadające w dół i gasnące na blacie niskiego stołu.
Reszta baru tonęła w półmroku. Senną atmosferę podkreślał
cichy szelest deszczu mamroczący coś w szybach okrągłych
okien.
- Jeszcze raz to samo - długie, szczupłe palce otoczyły
wysoką szklankę.
Natychmiast zjawił się kelner.
- Ale podwójne, malutki.
Android spojrzał z dezaprobatą, wykonał polecenie i
oddalił się.
- Dupek - zachichotała Beverly.
- Całkiem ładny - Deborah nadal bawiła się szklanką.
Esther w ogóle nie zareagowała. Dzisiejsza dawka Acid
Whisky wprowadziła ją w inny świat.
- Zazdroszczę jej - powiedziała Beverly. - Przynajmniej
się nie nudzi.
- Jest skończona. Pije i rzyga. W kółko to samo. Dwa dni
temu zrezygnowała z pracy. Jej mąż zrezygnuje z niej jutro.
- Pewnie dlatego, że nie zrobiła korekty nosa według
Yardleya. Marc 34. Wspaniały model.
- Jesteś naćpana, kochanie - wykrzywiła się Deborah. -
Naćpana...
- Kolejny, pieprzony wieczór - dodała już ciszej.
Złapała strużkę światła i owinęła nią przegub.
- Też się zaleję - lodowaty płyn przyjemnie schłodził
gardło.
Bransoletka znikała powoli.
Nagle poruszyła się Esther. Przycisnęła guziczek w blacie
i wokół jej uszu zatańczyły maleńkie głośniczki.
- Teraz dobrze - zamruczała, a jej twarz według Fa i
Coty'ego 8 rozchmurzyła się. Śniła dalej.
Wysoki android przemknął w półcieniu. Beverly ruszyła za
nim, mocno kołysząc kształtnymi biodrami Sue 17.
- Poczekaj.
Stanął posłusznie.
Dopadła go przed następnym stolikiem, a chwilę później
otoczyło ich światło pociągnięte gwałtownym podmuchem.
- Chcę do toalety, zaprowadź mnie.
- Oczywiście, proszę pani.
Zaraz potem wszystko zbladło. Kontury przedmiotów
ściemniały i zanikały powoli.
Deborah zaśmiała się cicho. Zaczyna działać.
- Zdrowie młodej pary - poziom płynu ubywał w
niebezpiecznym tempie.
Tuż przed nią wyrósł mężczyzna. A właściwie jego obraz.
- Czy to miejsce nazywa się "Acid Rest"?
- Tak.
Przetarł zaczerwienione oczy i uśmiechnął się miło.
- Poszukuję mojej dziewczyny, wyszła gdzieś wczoraj i...
- Jak się nazywa?
- F'Cockoter.
Odrzuciła włosy i pokręciła głową.
- Niestety, nigdy jej tu nie widziałam.
- Może przedstawiła się inaczej; jest niską, dobrze
zbudowaną brunetką. Często chodzi nie ogolona.
Zakrztusiła się.
- Aha. Nie ogolona, tak pan powiedział?
- Widziała ją pani?
- Muskularna, nie ogolona brunetka... T a k i e j tu
nie było. To nie t a knajpa, przyjacielu.
Jeszcze raz potarł oczy i zniknął bez słowa.
- Coraz milszy ten wieczór... Prawda Esther?
Esther zamruczała cicho, po czym głębiej osunęła się w
ogromny fotel.
Beverly nie wracała.
Chodnik przypominał mackę wypuszczoną przez niepewną istotę,
badającą obcy, podmokły grunt. Zaczynał się nagle, pośrodku
bagien i prowadził do odległego światła.
Światłem było Avalon i to ono wypuściło mackę.
Stanął na sztucznej powierzchni.
- Witaj w mieście. - Niewidoczny strażnik czuwał.
- Taaak. Dawno mnie tu nie było. Ruszaj do centrum.
- Oczywiście, panie Curtis.
Chodnik drgnął i w tym samym momencie maleńki wybuch
zalśnił na klapie marynarki Baldwina.
- Co się stało? - zdziwił się człowiek.
- Przepraszam, ale do pańskiej marynarki przyczepił się
tutejszy pasożyt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na teren
Avalon szkodliwych obiektów. Takie są rozk...
- Dobra, dobra, po prostu zapomniałem, że jadę do tych
hodowanych dziubasków.
Komputer zbył go milczeniem.
Baldwin patrzył na zbliżające się zabudowania. Nad
miastem górowały potężne biurowce, mroczne w swym ogromie,
obrysowane zaledwie mgiełką światła. Część mieszkalna
jaśniała tysiącami błysków.
Siedzą w domach, zawsze tak było, praca i do domu,
dziady... - myślał ospale.
Chodnik przeciął dzielnicę obiektów wypoczynkowych,
równie głuchą i ponurą jak peryferie.
- Stań.
Komputer wykonał polecenie.
- Dalej się przejdę.
- Czy zechce pan osłony przed deszczem?
- Nie.
I tak był mokry. Zeskoczył z taśmy. Przez chwilę miał
dziwne wrażenie, że zabudowania, na które patrzył, zadrżały
i zbladły. Może nawet zniknęły. Otrząsnął się.
Stał przy wielkim, kanciastym budynku, wyrastającym w
niebo fioletowe od deszczu. Podniósł głowę, choć świetnie
wiedział, co zobaczy w górze.
- "WARS 'N' GUNS" - odczytał tętniący czerwienią napis.
To właśnie ich korporacja patronowała wszystkim
kolonistom, opracowując modele "przeprowadzki". Był tu
kiedyś, skuszony nudą i wysokimi zarobkami, jakie oferowali.
Kiedy wyjaśnili mu szczegóły dotyczące pracy, zrezygnował.
Nie chciał być Najemnikiem.
Tuż pod nim przemknął poduszkowiec i Baldwin poszedł
dalej. Z rzadka tylko mijał pojedyncze sylwetki mieszkańców
Avalon. Otoczeni parasolami pól chroniących przed deszczem,
albo właśnie odchodzili, albo już gdzieś wchodzili.
Pokonywane przez nich dystanse nie mogły być dłuższe niż
kilkanaście metrów.
Większy ruch panował w powietrzu. Setki reklam
holowizyjnych, materialnych i jeszcze innych przelatywało w
różnych kierunkach, zalewając go potokami jaskrawych barw.
Dobrze, że na noc wyłączają im przynajmniej gadane -
podziękował Opatrzności.
Łukowatym mostem dotarł do centralnej ulicy tego poziomu.
Opędzając się od napierających reklamówek, wszedł do
pierwszej z brzegu knajpy.
- Dobry wieczór, panu - rozległ się dudniący bas kelnera.
Rozejrzał się. Pustawy, kiepsko oświetlony bar, bez
specjalnych cudów. Kilku niewyraźnych klientów siedziało w
rogu sali. Kobiety?
- Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla
normalnych?
- Ma pan na myśli heteroseksualistów?
- Mhm.
- Tak jest, proszę pana.
Uważniej przyjrzał się kelnerowi. Wymuskany w ruchach,
spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za uprzejmy.
- Czyżbyś był androidem?
- Tak jest.
- Co to się porobiło...
Gdyby go zobaczył Shark.
Kelner odebrał przemoczony płaszcz i zniknął. Baldwin
usiadł przy barze.
- Co podać?
- Coca Colę.
Brwi barmana uniosły się w górę wyrażając zdziwienie.
Te cholerne bydlaki nawet się dziwią, pomyślał ponuro.
Ze szklanką w dłoni ruszył w głąb sali.
Kiedy potknął się o pierwszy stołek, zaklął siarczyście i
warknął.
- Światło, kurwa, ale już.
W jednej chwili zapaliły się ukryte lampy.
- No...
I wtedy ją zobaczył. Wstała od tego stołu w rogu sali.
Był pięć metrów od niej. Zdziwione załzawione oczy,
kasztanowe włosy i delikatna twarz.
Chłonął obraz jej szczupłej sylwetki stojącej na długich
nogach i okrytej długim T-shirtem.
Z pewnością android, westchnął w myślach.
Zastanawiała się, jak długo jeszcze ma czekać na Beverly,
kiedy usłyszała czyjś krzyk i na sali zrobiło się jasno.
Przecież prosiły o wygaszenie świateł. Nastrój prysnął.
Wstała z fotela chcąc przywołać obsługę do porządku i
wtedy zauważyła, że w barze pojawił się nowy gość. Zamarła.
Był to potężny, zwalisty mężczyzna wyglądający na
trzydzieści kilka lat. Od razu rozpoznała też, że patrzy na
jego prawdziwe, nigdy nie przerabiane ciało. Ciężkie rysy
twarzy, krótka, płetwista szyja i te ręce... Zakończone
szerokimi dłońmi zwisały jak u goryla; nawet stąd widziała
zrogowaciałe, pożółkłe warstwy naskórka. Równie dziwnie
wyglądało jego ubranie. Biała koszula z kołnierzykiem
wyłożonym na czarną, filcową marynarkę. Szerokie spodnie
ociekały wodą. Mimo tego zachowały ostry kant.
- Miło cię poznać, jestem Debbie - powiedziała słabym
głosem.
Ruszył się wreszcie i powoli odpowiedział:
- Baldwin Curtis.
Miał niski, szorstki głos, właśnie taki, jak to sobie
wyobraziła.
Ciemne oczy zatrzymały się na Esther.
- Zaćpana... Widzę, że dalej pijacie to świństwo. Co jej
tak lata koło uszu?
- To głośniki. Ona lubi muzykę. Jest kompozytorką.
Przejechał dłonią po krótkich, mokrych włosach.
- Pierdoły tam... Zaćpane gówno.
Była przerażona. Cóż to za potwór?! Przypomniała sobie,
że budowano nowe, trzecie miasto na południowym kontynencie.
- Czy przyjechałeś może z tego nowego miasta?
- Jakiego tam nowego. Jestem stąd.
- No tak... Wiesz, nigdy cię nie widziałam. Jesteś dosyć
charakterystyczny.
Gdzie ta Beverly? Na Esther nie ma co liczyć.
Cały czas na nią patrzył. W odróżnieniu od reszty twarzy
miał miłe, duże i trochę smutne oczy. Wtedy pomyślała, że
stwarza pozory opryskliwego, a w rzeczywistości jest po
prostu onieśmielony.
Przeszła do ataku.
- Gdzie pracujesz, Bald?
Speszył się.
- Na cmentarzu - powiedział stłumionym głosem. - Jestem
grabarzem.
O Boże! Znowu straciła pewność siebie. Grabarz!!!
- Może usiądziecie? Czemu tu tak jasno, do cholery? -
pojawiła się Beverly. - No, co się gapisz, przystojniaczku?
Chcesz mnie zjeść?
Usiadł i zanim zdążył opuścić wzrok, obie dojrzały w nim
błysk pożądania. Mężczyzna przegrał. Beverly całkowicie
przejęła kontrolę.
- Strasznie ponuro wyglądasz, umarłabym od samego
patrzenia na ciebie, a nie zamierzam na tym zakończyć.
Kelner! Trzy podwójne.
Nawet nie próbował protestować. Potrzebował ich.
Świt zastał na bagnach. Szedł prosto na czerwony, okrągły
księżyc, gdy promienie jasnego światła uderzyły go w plecy.
Drugi księżyc właśnie zaszedł.
Po wczorajszym deszczu nie zostało nawet śladu, wchłonął
go wiecznie łapczywy torf pokrywający równinę grubym
kożuchem.
Kiedy wspiął się na łagodny pagórek, dostrzegł swój
niski, prosty dom, a powyżej niego cmentarny plac i cienie
starych nagrobków kładące się na jasnym piasku.
Powoli, wbrew sobie ruszył dalej. Jakoś nie chciało mu
się wracać. Stracił tu całe zasrane życie, grzebiąc tych
cholernych truposzów, zalanych cholernym, błyszczącym
kryształem.
- Powrót zepsutego świętego - mruknął do siebie i beknął
głośno. - Wraca samotny goryl, dobry samotny goryl.
Powiedziały mi, że tak właśnie wyglądam i że to je bierze. Co
za gówno. Odejdź, Shark - odpędził zdziwionego androida i
wszedł do domu.
Pokręcił się chwilę po kuchni, przemył przekrwione oczy i
zwymiotował.
- A niech mnie diabli, jeśli zmienię sobie facjatę i
ciało. Taaakiego.
Shark przyglądał mu się ukryty w cieniu zasłony.
- Co się z panem stało? Bardzo źle pan wygląda, całą noc
pana nie było.
Baldwin wyrzygał resztki Acid Whisky.
- To dopiero początek, chłopie, teraz odrobię zaległości.
Z całego życia.
Poszli do szopy. Baldwin uruchomił nośnik i wziął łopaty.
- Zakopiemy tych trzech, bierz się do roboty. Potem
skoczysz po wódkę.
Pchając przed sobą nośnik z kryształami minął oniemiałego
androida.
Pracowali w milczeniu.
- I pomyśleć, że miała pięćdziesiąt lat! - westchnął
nagle Baldwin.
- Kto, proszę pana?
- Beverly. Tej drugiej nawet nie pytałem. Pewno miała ze
sto. Tę, którą właśnie zakopujemy, oceniam na dwieście.
Słońce osiągnęło swój zenit, ale chmury skutecznie
zasłaniały jego blask. Wiał słaby, lodowato zimny wiatr.
Kiedy kopczyki wyrosły nad ziemię, człowiek pochylił się
i zasadził trzy małe krzyże.
- Gotowe. Odprawimy formułę.
Udali się na placyk, gdzie spoczywał ołtarz wyrzeźbiony w
kształcie korony cierniowej. Jedyna rzecz, która przyleciała
ze starej Ziemi. Baldwin osobiście wynegocjował jego
transport.
- Czy jesteś przygotowany?
- Tak, proszę pana.
Stanęli plecmia do siebie.
- Zaprowadź Panie tych troje do swego światła. Ja,
Grabarz, przyjmuję ich grzechy. Ja, Baldwin Curtis, im
przebaczam.
- W Twoim imieniu - powiedział chórem android.
Miał takie możliwości, uruchamiając cyfrowy chorus,
przetwarzający odpowiednio pojedynczy dźwięk, dublując go
dodatkowo dyskretnym pogłosem.
- Niech wiatr uniesie ich ziemskie imiona, a ziemia pochłonie
ich ziemskie ciała.
- Na wieki wieków - zagrzmiał ponownie chór.
- Na wieki wieków.
Rozrzucił grudki gliny.
- Módl się, synu - pouczył androida, który rozglądał się
znudzony.
Podobnie instruował go kapłan, kiedy jeszcze przyjeżdżał
na ceremonie pogrzebowe. Później rozpił się straszliwie,
coraz bardziej zatracając własną osobowość. Kapłan miał w
sobie ducha eksperymentatora, uwielbiał łączyć narkotyki z
alkoholem, w zupełnie nowatorskich proporcjach. Teraz
spoczywał w cieniu tutejszej odmiany wierzby, zalany
czerwonym kryształem, oszlifowanym w specjalne wzory.
Jego rolę przejął Baldwin, sumiennie odprawiając formułę.
Miejsce grabarza zajął Shark.
- Amen.
- Amen.
Wiatr i ceremonia oczyściły go. Znowu uwierzył we własną
przeszłość.
- Zanieś to wszystko do szopy, przejdę się trochę.
- A wódka? - Android nie wyłączył swoich modulatorów
dźwięku i jego głos zadudnił gromkim chórem.
- Zapomnij o tym, bracie. I wyłącz te cholerne chorusy.
- Tak jest, proszę pana.
Idąc cmentarną aleją czuł się dokładnie tak, jak grabarz,
któremu nie udało się życie.
Złapał wiszącego w powietrzu liściospora. Lekko
przycisnął chitynowy pancerzyk, a wtedy z wnętrza wyskoczyła
chmara syczących zarodników. Za kilka dni wyrosną z nich
drobne roślinki, pochłoną korzonkami wodę i będą
przekształcać ją w parę, aż ta uniesie nowe liściospory...
Bez sensu.
Był już na Starym Cmentarzu, tym, który nie należał do
ludzi. Potężne kamienne bloki, porośnięte rudym mchem i
pocięte korzeniami podziemnych roślin chroniły szczątki
pierwotnych władców planety. Baldwin wiedział, że
przypominali nieco ptaki; wysocy, prawie tyczkowaci, mieli
małe głowy i wystające mostki.
Cywilizacja dobiegła kresu niecałe pięćdziesiąt lat temu
- jakaś wojna czy kataklizm bezpowrotnie zakończyły ich
bytowanie.
Pogładził szorstki kamień (nikt nie wiedział, skąd go
dostarczali) i uśmiechnął się do Sharka, który wyłonił się
kilkanaście metrów dalej, obserwując Baldwina niespokojnie.
Wtedy dostrzegł coś dziwnego. Spod najwyższego z
pomników, podmytego niebezpiecznie wczorajszym deszczem
wysypało się kilka kolorowych kamyków. Na tle szarych i
ciemnych kolorów otoczenia wyglądały wyjątkowo jaskrawo.
Zaintrygowany, podszedł bliżej.
Kiedy pochylił się i sięgał po jeden z nich zauważył,
że u podstawy nagrobka zieje czarna, wilgotna dziura.
Pamiętał kategoryczny zakaz rozkopywania starych grobów.
- W końcu sam się rozkopał...
Sięgnął ręką. Poczuł śliskie, obrzydliwe kształty i
wycofał dłoń. Chwilę później ujrzał Triptidididoka. To Coś,
spoczywające w grobie musiało go trzymać tak, że sięgał
prawie poziomu ziemi.
- Zabierz go, Shark!
- Jestem, proszę pana. Co mam... Co mam zabrać? -
nadbiegł zadyszany android.
- Triptidididoka, idioto!
Zdezorientowany Shark nie reagował.
- Staram się go dostrzec, proszę pana. Triptidididok?
Nigdy o takim nie słyszałem...
Oczy androida wysunęły się i penetrowały wnętrze grobu.
W tym momencie Baldwin uświadomił sobie, że on również
nie ma prawa wiedzieć, jak nazywa się ów jajowaty przedmiot.
Rozsypane kulki, ten otwór i... To przynęta.
Ale było już za późno.
Właśnie dotknął Triptidididoka.
Co się stało?
Światło, dokąd ono ucieka... Tak bardzo...
Tak bardzo chciał, żeby wróciło.
Robi się zimno, zimniej... Światło, przypomniał sobie.
Trzeba go szukać.
Otworzył oczy.
Przed nim stał anioł. Niewysoki, chudy, ale
najprawdziwszy.
Baldwin był tego pewien.
Anioł zatrzepotał skrzydłami i skulił się jak wielki,
chory ptak.
- Mój bóg na ciebie czeka. Chce rozmawiać.
Rozłożył ręce w zapraszającym geście. Były żylaste i
drżały, tak jak drżą ręce starych ludzi.
- Aha. Bóg? - zachichotał grabarz.
- Nie twój. Ale bóg. Wstań człowieku i idź przed siebie.
Mimowolnie posłuchał polecenia. Gdy zrobił pierwszy krok,
znowu coś się zmieniło. Otaczała go pustynia.
- Jasna cholera. Ja zwariowałem.
- Nie. Rozmawiasz z bogiem.
Poderwał się gwałtownie. Wciąż nikogo nie widział.
- Jeżeli tak bardzo chcesz mnie zobaczyć, oto jestem.
Coś zalśniło w powietrzu. Dyskretny szkic żywej istoty.
Przypominał tych leżących w starych mogiłach -
ptakopodobny stwór z wystającym mostkiem i małą, trójkątną
głową.
- W końcu stworzyłem ich na swój obraz i podobieństwo. To
odwieczny, boski kaprys. Ale teraz nie ma już ani jednego z
moich podopiecznych.
- Pozabijali się - Baldwin smętnie pokiwał głową.
- Tak - przytaknął bóg. - Ciągle toczyli wojny, aż
wreszcie się pozabijali. Z waszą pomocą, ale to nieważne.
Nie po to cię tu sprowadziłem. Nawet o tym nie wiesz.
Kontury boga zamgliły się. Zmieniał pozycję.
- Trzeba się ruszać. Starość, chłopcze. Widzisz, oni byli
wszystkim, co miałem. Zrobiłem planetę, potem stworzyłem
ich, aby wierzyli we mnie. Wszystko miało sens... Bóg i jego
dzieci. Jedni drugiemu potrzebni. Każdy Stwórca tworzy
tylko raz. Ja już to zrobiłem. Teraz umieram. Nie ma boga
bez wiernych. To sprzeczność.
- Przecież...
- Bzdura. Wszyscy są śmiertelni. Spójrz, anioły - a
miałem ich całkiem sporo - odeszły. Pozostał Naleth,
utrzymuję go przy życiu resztką sił. Wkrótce i on odejdzie.
Potem przyjdzie czas na mnie.
Baldwin sprawnie udał smutek. Po co mnie tu ściągał.
Przecież nie jest m o i m Bogiem.
- No właśnie, synu. Ale wraz z moim końcem zniknie
wszystko, co stworzyłem. Ta planeta również. Oczywiście,
was nie skrzywdzę, nie mogę i nie chcę.
Przypomniał sobie o drobnych zachwianiach obrazu w
Avalon.
Nie, to niemożliwe.
- Ależ tak, wasze miasto powstało na innym mieście.
Uwierz mi, to nie było złudzenie. Kiedy czuję się
szczególnie źle, wy odbieracie rzecz na swój sposób. Nie
jestem pewien, czy przeżyjecie w próżni.
Bóg westchnął.
- Sprowadzenie ciebie było pomysłem Naletha. Wykorzystał
Triptidididoka, niegdyś sługę Pierwszego Kapłana. Widzisz,
uważałem, że będzie dobrze zachować bezpośrednią łączność
pomiędzy mną a moim klerem. Łatwiej przychodziło mi osądzać
i pouczać. Nierzadko też posyłałem Mniejsze Triptidididoki,
przeznaczone zwykłemu ludowi. Wciągały ich w najróżniejsze
sytuacje, które były niczym innym jak próbą głębi wiary.
Mniejsze Triptidididoki nie pozwalały im dostrzegać mnie, za
to ja widziałem ich doskonale. Wierzyli.
Drobne barki boga zadygotały w męczącym kaszlu. Po chwili
Stwórca odchrząknął.
- A teraz mam tu ciebie i widzę, że nie jesteś taki
najgorszy. Wręcz przeciwnie, chłopcze... No, wiesz,
chciałem zobaczyć ludzi z bliska, ponoć dobrze was zrobili.
Baldwin otrząsnął się.
- Czy twoja śmierć jest nieunikniona?
- Rzekłeś prawdę, synu. Agonia zaczęła się w momencie
wybuchu ostatniej wojny.
- Ale zabijesz też nas, ludzie nie żyją w próżni!
- Przykro mi - zasępił się bóg. - Rozumiesz chyba, że to
skutek uboczny. Powiedziałem ci już - mój koniec jest końcem
tego, co stworzyłem. Jestem Bogiem.
Ręka Stwórcy nakreśliła jakiś znak. W powietrzu pojawił
się migotliwy rysunek trzech skrzydeł oplecionych cierniem.
Baldwin widział go w różnych miejscach Starego Cmentarza.
Domyślił się, że jest to tutejszy odpowiednik krzyża.
Bóg pochylił się i zawiesił mu go na szyi.
- Na pamiątkę, chłopcze. Polubiłem cię. Czas zakoń...
- Poczekaj. Masz już jednego wiernego; ja w ciebie
wierzę!
- No tak... To miłe z twojej strony, ale jeden to za mało,
aby przeżyć.
- Znajdą się inni! Na tej planecie są już trzy ludzkie
miasta. Na pewno znajdą się inni. Nie możesz się poddać,
boże. Spróbuj z nimi.
- On ma rację. Dlaczego mielibyśmy zrezygnować z
ostatniej szansy, Panie? - tuż obok stał Naleth. Był
wyraźnie pobudzony. Trząsł się jeszcze bardziej.
Zapadła cisza.
Ustał gorący wiatr.
Nawet kamień leżący w piasku zdawał się oczekiwać boskiej
decyzji.
Czekała cała pustynia. Mijały długie minuty.
- Dobrze. Roześlemy wśród nich Mniejsze Triptidididoki.
Sprawdzę wiarę twoich braci.
Ukrył twarz w dłoniach.
W co się wplątał? Nie potrafił uwierzyć w całą tę sprawę.
Może to sen?
Znak wiszący na szyi - nazwał go Skrzdakiem - i opowieść
Sharka potwierdzały fakty. Shark widział jego zniknięcie.
Widział też powrót.
Znacznie opóźniony.
I co teraz - kiedy pójdę do Avalon i opowiem tę historię,
wyśmieją mnie. Kto uwierzy w Boga - Ptaka?!... Przecież oni
w nic nie wierzą. Od czasu, kiedy Zjednoczone Wyznania
Jezusa połączyły się z Wyznawcami Pierwotnych Sił Natury,
ludzie przestali traktować religię poważnie.
Cholera z nimi... Dlaczego odroczyłem wyrok? Przecież ich
nienawidzę. Sam bym ich chętnie powpuszczał w próżnię i
patrzył, jak pękają.
Nagle pomyślał, że zniechęca go tutejszy Zły.
I taki musi tu być.
- Shark, idź do warsztatu.
Android wymknął się bez słowa. Od czasu zniknięcia
Baldwina nie mówił zbyt wiele i Baldwin obawiał się, że jego
nieskomplikowaną głowę nadwerężyła obserwacja cudu.
Kilka godzin później byli gotowi. Stali przed domem i
grabarz odwrócił się ostatni raz.
- Zawsze chciałem opuścić to miejsce, ale nigdy nie
przypuszczałem, że stanie się to w taki właśnie sposób.
- Nie było najgorzej - wtrącił płaczliwie Shark.
- Tak.
Chmury wisiały nisko, jeszcze niżej słońce. Nadchodził
zmierzch.
- Chodźmy.
Pierwszy szedł człowiek, odziany w czarny garnitur i
skrzypiące buty. Na koszuli, otoczony delikatną poświatą,
lśnił Skrzydlak.
Drugi kroczył android, niosąc ogromną, wiernie
powiększoną wersję znaku skrzydlatego boga. Co jakiś czas
potykał się i zataczał, ale zaraz wracał na szlak i uparcie
podążał dalej.
Szli, a ich cienie wydłużały się.
Szli do Avalon.
Szli nawracać.
Gdyby spojrzeć z boku na ich przygarbione sylwetki, można
by odnieść wrażenie, że nie byli pierwszymi.
Katowice 1991 Maciej Żerdziński