Żerdziński Maciej Malarze


Autor: Maciej Żerdziński

Tytul: Malarze

Z "NF" 2/95

Elfothie szedł przez most. Jego przęsła brały początek w

wysokim zamku, tam, na wzgórzu, gdzie mgły przesłaniały złe

myśli, a noce były ciepłe i krótkie. Most kończył się po

drugiej stronie. W mrocznym królestwie ciemnych sił, pełnym

cichych głosów i wosku spływającego po masywnych cielskach

gromnic. W ich to świetle Tamci knuli swe podstępne plany

i czekali na czas, w którym noc zalegnie nad całym światem.

Elfothie pochylił głowę. Nie chciał widzieć miejsca, do

którego właśnie zmierzał. Patrzył pod nogi, na równą kostkę

ścielącą drogę i widział cienie miarowo rozkołysane rytmem

kroków swojego właściciela. Elfothie zbierał myśli. Nie

łatwo było rozmawiać z Tymi, do których nie docierały słowa

Pana w Szarościach.

Z czasem kostka zaczęła porastać kępkami brunatnego mchu

i jego cienie zginęły w nim niczym krople wody rzucone na

suchą gąbkę. Mech uginał się pod jego stopami. Był już

wszędzie. Most przypominał teraz stary kanał, w którym

płynęła niegdyś rwąca rzeka - był nierówny, ciemny i

niechętny podróżnym. Elfothie wszedł w suche krzaki, a one

rozstąpiły się przed nim jak przed ogniem niosącym

zniszczenie. Ktoś stał w tej martwej gęstwinie. Jakaś

przygarbiona postać odwrócona do niego plecami, której włosy

czepiały się bezlistnych gałęzi. Jak gdyby to z nich

właśnie wyrastały krzaki.

- Witaj, panie - usłyszał głos niczym trzask zapalanej

zapałki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu.

Czy widziałeś już dzisiejszy księżyc?

- Nie. Widziałem już dzisiejsze słońce - odpowiedział

stając. - Zapewniam cię, Decayro, że świeci jasno i pewnie.

Zgarbiona postać poruszyła się. Krzaki otoczyły ją

jeszcze szczelniej.

- Słońce, mówisz... Ach, tak. Dawno już nie widziałem

tej śmiesznej kulki. Ale nie o tym przecież będziemy

rozmawiać.

- Nie będziemy w ogóle rozmawiać - głos Elfothie

zabrzmiał nieco głośniej. Suche gałęzie wygięły się z

jękiem. - Ja będę mówił, a ty będziesz słuchał.

- Nie dziwisz się, panie, że czekam tu na ciebie?

- Nie. Nie ma takiego wśród twoich sługusów, który

mógłby powiedzieć do mnie choć jedno brudne słowo. Tak

więc spodziewałem się właśnie ciebie.

Decayro zakaszlał w śmiechu. Czerń zapłonęła nad

jego głową.

- O co ci chodzi, Elfothie? - zapytał po chwili. -

Czy nie za często spotykamy się z powodu jednego,

przeciętnego śmiertelnika?

- Jeśli jest on mały i zwykły, dlaczego i ty tak bardzo

się nim interesujesz? Taki robak jak ty niechętnie wyłazi

spod swojego kamienia.

- A i ty nieczęsto spacerujesz po moście, przyjacielu.

Powiedziałem ci już: ten człowiek należy do mnie. Tak

postanowiłem.

Elfothie zmrużył oczy i poprawił szatę. Tamten wciąż

pokazywał mu swoje plecy.

- Żaden człowiek nie jest twój, tam, na dole. Będę mówił

krótko. Nie osiągniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczyć

kolejnego świata. Widzę twoje ohydne plany i widzę nawet

to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjdę tu raz

jeszcze.

Decayro pokręcił głową. Splunął przed siebie.

- Jesteś głupi. Takiś pewien swego, a jednak gadasz tu

ze mną. Czego więc się boisz? Przecież nie mnie. Cóż ci mogę

zrobić, panie?

Elfothie wyciągnął rękę i dotknął pleców swojego rozmówcy.

- Widzisz? Mogę cię dotykać i mogę cię zniszczyć. Ale

boję się, że zginie wielu, zanim powstrzymam twoje

przeklęte plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia,

które chcesz pogrążyć w pustce.

Decayro odwracał się powoli.

- Mamy więc podobne plany - powiedział. - Z tym

tylko, że jeśli znowu się wtrącisz, zginie ich znacznie

więcej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich śmierć?

Przekładasz ją ponad życie tego jednego?

- Ty nie chcesz zabić ani jego, ani tamtych. Chcesz

ich wszystkich widzieć po twojej, przeklętej stronie.

Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrzeć. Ale

ostrzegam cię. Przyjdę tu raz jeszcze i tym razem nie będę

wracał sam.

Decayro podniósł swą twarz.

- Dotknąłeś mnie, psie - powiedział z obrzydzeniem.

- I zapamiętam, co rzekłeś.

Zniknął bezszelestnie w krzakach.

Elfothie uśmiechnął się. Teraz wiedział już, że jego

przypuszczenia były prawdziwe. Decayro wraz ze swym

sługą złapali przynętę. Zbliżali się do pułapki.

Gdzieś tam, w pięknym świecie, rodziło się zło. Tym razem

na jego rozkaz.

Fred Galloon nie znosił ludzi o długich, pociągłych

twarzach. Nie cierpiał rozbieganych oczu i grubych nosów.

Nie lubił wąsów opadających na podbródek jak dwie

wiązki związanych śmieci. Nienawidził ciągłego pokasływania.

Fred Galloon nie znosił siebie.

Stał na schodach drugiego wagonu, licząc od końca całego

składu i patrzył, jak kłęby pary wyrzucane z komina

lokomotywy wzbijają się w niebo.

Niebo planety El Divino.

Galloon nie miał kobiety, ale miał chmury o kształtach

piękniejszych niż mógł sobie wyobrazić. Galloon nie

pragnął pieniędzy, nie potrafił nawet o nich myśleć, kiedy

wiatr szarpał jego rzednące włosy i uciekał w górę,

prosto w płatki wirujących w powietrzu zarodników. Te

zarodniki tworzyły pierwszą warstwę chmur na El Divino. Tę

najpiękniejszą. Różnokolorowa smuga niczym delikatna

moskitiera unosiła się nad polami ciemnych zbóż, a przez

nią przebijało się światło południowego słońca. Kiedy wiatr

wiał szczególnie mocno, Fred Galloon widział też drugie

chmury. Ich majestatyczne, rybie kształty pełzały powoli po

niebie, wznosząc swoje ciężkie, obrzmiałe wodą brzuchy.

Ziemia czekała na deszcz. Pragnęła życia.

Podniósł w górę dłoń. Maszynista zagwizdał i pociąg

ruszył. Galloon raz jeszcze spojrzał w niebo, a potem cofnął

się do swojego przedziału. Czekała ich długa podróż. Czekał

na nią z upragnieniem; nieczęsto dawało się uzbierać

wystarczającą liczbę podróżnych, chętnych zapłacić każde

pieniądze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino.

Była to podróż przez krainę sennych marzeń. Tory wiodły po

idealnie prostym szlaku i na jego końcu czekał statek mający

zabrać wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta

wyruszali teraz. Tu była jeszcze Ziemia, tam czekało już El

Divino.

Galloon zakasłał i usiadł pod oknem. Rozpiął kołnierzyk

swojego czarnego munduru. Czekał, aż odjadą te kilka mil,

tyle, żeby nie widzieć już budynków i kopuł, z których

zbudowali Miasto. Chociaż ludzie je kochali, jemu

przypominało tylko stale pęczniejący wrzód.

- Freddie - zaskrzeczał głośnik w rogu pomieszczenia.

- Tak? - odpowiedział złoszcząc się, że tak szybko

wyrwali go z zamyślenia. - Wiem, co mam robić, panie

Maszynisto.

- To zrób to zaraz. - Maszynista mówił powoli,

cedząc każde słowo. - Pasażerowie na ciebie czekają. Musisz

pamiętać, że jesteś w robocie.

- Dobra - zakasłał nerwowo. - Idę.

Potarł wąsy i zapiął guzik. Był zły, ale wiedział, że

Maszynista ma rację. On nie płacił za podróż. On pracował. I

chociaż w przeciągu tych dziesięciu lat zrobili aż siedem

pełnych wycieczek, wciąż wydawało mu się, że robi to po

raz pierwszy. Nie mógł doczekać się następnego razu.

Wziął jeden z kilkudziesięciu przygotowanych plecaków i

wyszedł ze swojego pomieszczenia. Minął pierwsze przęsło,

za którym znajdował się już wagon pasażerski. Takich wagonów

było razem pięć. W każdym siedziało piętnastu zwiedzających.

Potem jechał trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamykały

pociąg - a przed nim sama lokomotywa.

- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak

tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie

państwo najpiękniejsze krajobrazy we Wszechświecie i nikt z

was już nigdy do końca życia nie zapomni El Divino.

Ludzie uśmiechnęli się niemrawo. Pewnie zastanawiają

się, jak tu wytrwać do końca, pomyślał pochrząkując. Czego

mogą oczekiwać goście z taką forsą? Co ich skłoniło do tej

wyprawy? Pewnie nuda. Myślą, że widzieli już wszystko.

Cały Wszechświat. Mieli swoje statki i pieniądze, które

pozwalały im latać przez Zamieszkany Kosmos. El Divino -

dla niego najpiękniejsze z cudów, dla nich tylko kolejny,

milionowy rachunek.

- Przypominam też, że nasza podróż potrwa dziesięć dni

i tyle samo będzie nocy - przechylił głowę wodząc

spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy

ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Każdy postój trwał

będzie godzinę. Każdy, z wyjątkiem jednego.

Kobieta siedząca na wprost niego uchyliła nieco ogromny

wachlarz, który przesłaniał do tej pory jej piękną twarz.

Miała długie uda opięte czarnymi pończochami, a w

tych pończochach przesuwały się powoli pastelowe obrazy.

Żyły własnym życiem.

- Czy mówi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieliśmy tam

stanąć na osiem pełnych godzin. Tylko po to jadę.

Galloon skłonił się nisko. Chrząknął.

- Właśnie. Znakomicie to pani zapamiętała. W piętnastym

dniu podróży staniemy na dwadzieścia cztery godziny.

Jeżeli ktoś z państwa będzie miał specjalne życzenie,

pociąg można zatrzymać na dłużej.

- Za odpowiednią opłatą - wtrąciła znowu jasnowłosa

dama. - Tak było w reklamówce.

- I tak też sprawy się mają - skłonił się raz

jeszcze. Wiedział, że lubią takie gesty. Płacili również za

nie.

- Czy ten dach cały czas będzie taki przezroczysty? -

zapytał kolejny pasażer. Ubrany był w prążkowany garnitur i

złote buciki z wygiętym w górę czubem. - Wie pan, niebo

jest przecudne, ale po jakimś czasie może się nieco

znudzić... No, nie?

Galloon zdusił atak wściekłości. Cóż za obmierzły

ignorant, pomyślał. Nadęty bufon. Jemu już się pewnie

znudziło.

- Oczywiście, psze pana - chrząknął. - Kiedy tylko

zechce pan to zrobić, proszę przesunąć tę małą dźwigienkę

po pańskiej prawej stronie. Dach w pańskiej loży

ściemnieje. Proszę spróbować.

Skinął dłonią pokazując dźwigienkę.

Ludzie zaczęli próbować i na chwilę zrobiło się zupełnie

ciemno.

- Tak więc - kontynuował spokojnie - wiedzą już

państwo, że wszystko w naszym pociągu zależy od was. Tuż

obok dźwigienki widzicie kilka okrągłych przycisków...

Objaśniał kolejne szczegóły sterowania lożami,

wskazywał drogi przejścia, drzwi prowadzące do toalet i

łaźni, ale tak naprawdę patrzył wciąż na bezkresne łany

granatowych zbóż i smugi zarodników przesiewające promienie

odległego słońca. Marzył, żeby usiąść już w swojej małej,

ciasnej kabinie i zatopić się w rozmyślaniach. Czekał na to

prawie trzy lata. Trzydzieści cztery nie kończące się

miesiące. Kilkaset dni codziennego życia, które wypełniał

przeglądaniem starych filmów i zdjęć zrobionych podczas

poprzednich podróży.

Urodził się na sąsiedniej planecie, łysej, pooranej

pustyniami El Diablo. W pełni zasługiwała na tę nazwę.

Przeżył tam piętnaście lat i kiedy jego ojciec postanowił,

że i on będzie przerabiał wydmowy piasek, wybrał z banku

wszystkie oszczędności i przyleciał na El Divino.

Przyleciał tu, żeby podjąć naukę na uniwersytecie. I

dopiął swego. Zdobył wykształcenie i skromne wynagrodzenie.

- Do usług specjalnych - powiedział kończąc

pierwszą część prezentacji - mają państwo cztery

androidy i one też są zobowiązane odpowiadać na bardziej

szczegółowe pytania tyczące całej podróży. Osobiście je

instruowałem i zapewniam was, że są znakomicie

poinformowane. Czy każdy z państwa dostał już reklamówki?

Przytaknęli ospale.

Galloon przeszedł na drugą stronę wagonu. Odchrząknął.

- Czy ktoś ma jakieś specjalne życzenia?

- Tak - odezwał się jeden z pasażerów. - Zapłaciłem już

kupę szmalu. Chcę wiedzieć, czy to prawda, że nie można

kupić żadnego z obrazów, już tam, na płaskowyżu? Gotów

jestem zapłacić za to drugą kupę szmalu. Może i jeszcze

większą.

Galloon przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna mówił z

kąta swojej loży. Był w średnim wieku i wydawał się być

wysoki. Jego garnitur nie należał do najnowszych,

nawet stąd widać było, że jest naturalny. Stara, dobra

klasa. Czyżby Ziemianin?

- Drogi panie - powiedział zwracając się w jego

stronę. - O tym będziemy mówili już na miejscu.

Maszynista reprezentuje tutejszy Rząd. Zapewniam pana

jednak już teraz, że tutejszy Rząd nie jest właścicielem

wytworów tutejszej cywilizacji. Nawet jeśli są one tak

piękne.

Mężczyzna skinął krótko głową i odwrócił się w stronę

swojego okna. Jakaś szczególnie gęsta chmura zarodników

przepłynęła nad jadącym pociągiem i jego twarz zamieniła

się łagodnymi kolorami. Miał ostry profil i krótkie,

równo przycięte włosy. Wyglądał na faceta, który nie

odpuszcza zbyt łatwo.

- Wrócę do państwa za chwilę - powiedział Galloon. -

Teraz muszę przywitać sąsiedni wagon.

Przeszedł przez śluzę chrząkając półgłosem. Zapowiadała

się trudna podróż. Wśród nudziarzy byli i łowcy. A tych

bał się najbardziej. Ci wiedzieli, czego mogą się spodziewać

na płaskowyżu El Divino.

Przeszedł na drugą stronę połączenia.

- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak

tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie

państwo...

Padał deszcz. Krople wody spływały po ścianie domu,

uderzały w poręcz balkonu i spadały na wyciągniętą dłoń.

- Może teraz powie mi pan o szczegółach, Mr Helper?

- zapytał Aldritch.

- Tak - odezwał się Mr Helper. - Wejdź do pokoju

i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, żebym lubił

przeciągi.

Aldritch zacisnął dłoń i woda trysnęła przez palce.

- To ciepły deszcz - powiedział wchodząc do salonu.

- Po prostu ciepły, letni deszcz, szefie.

Mr Helper siedział za swoim biurkiem i przeglądał

jakieś wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowała z

grubym, niskim głosem. Nie pasowała do żadnej rzeczy w tym

pomieszczeniu. Drażniła sztucznym uśmiechem. Był zbyt

szczery.

- Pojedziesz na wycieczkę. Planeta nazywa się El Divino.

- powiedział szef pochylając się nad komputerem. -

Wycieczka polega na jeździe pociągiem, cały czas prosto, z

jednym dłuższym postojem. Potem wracacie do tamtejszego

Miasta. Tyle.

To będzie cholernie ciężka robota, jeśli stary gada takie

bzdury, pomyślał Aldritch. Zły początek.

- Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubię jeździć przed

siebie. Nawet pociągami. Babcia opowiadała mi, że nie ma

fajniejszego widoku niż lokomotywa dmuchająca parą w niebo.

To się będzie działo.

Usiadł w jednym z foteli i sięgnął po szklankę soku.

- Na El Divino - Mr Helper zignorował jego cyniczną

wypowiedź - żyją tubylcy. O nich właśnie idzie. Tubylcy

mają dwie zalety. Potrafią genialnie malować, w taki dosyć

szczególny sposób...

Mr Helper przerwał i zaczął szukać czegoś wśród

rozrzuconych papierów na swoim biurku.

- A ta druga kwestia? - zapytał Aldritch. - Chyba nie

chce pan tam mnie wysłać celem zrobienia recenzji

artystycznej.

- Nie. Ta druga zaleta polega na tym, że mają oni bardzo

zbliżony kod genetyczny z nami. Co byłoby przydatne w wielu

sprawach. Na przykład w eksperymentach genetycznych armii

"WARS & GUNS". Wiesz...

Aldritch otworzył oczy.

- Nie sugeruje pan chyba, że będziemy wyciągać

flaki Obcych i przeszczepiać je w naszych chłopaków?

- Jeszcze wczoraj może tak właśnie bym powiedział. -

Mr Helper wyjął coś czarnego z szuflady biurka. - Ale oni

mają też i inne zalety.

- Nie. To wam się nie uda - powiedział Aldritch

patrząc, jak szef uruchamia mały projektor. - Nie można

eksperymentować z żadnymi istotami inteligentnymi, tym

bardziej z humanoidami. Jesteśmy pod specjalną lupą...

Światło przygasło. Z półmroku błysnęła uśmiechnięta,

dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrzęsły się w

bezgłośnym śmiechu.

- Jasne - szepnął Mr Helper. - Tylko kto też ci

powiedział, że istoty żyjące na El Divino są

inteligentne. Oni po prostu malują. I tyle. Patrz teraz

uważniej, Aldritch.

Na środku pomieszczenia zalśniło holo. Mr Helper

skierował tam pilota i przesunął je pod okno. Żaluzje

opadły.

- To są właśnie Malarze - powiedział szef. - Patrz.

Potem będziesz pytał.

W plamie światła pojawiła się jakaś postać. Wędrowała w

kierunku kamery, rosnąc z każdą chwilą i kiedy stanęła tuż

przed nią, Aldritch widział już, że tubylcy z El Divino

nie różnią się niczym szczególnym od przeciętnego

człowieka. Malarz był szczupłym, wysokim mężczyzną z

grzywą jasnych włosów opadających na wysokie czoło. Był

nagi. Miał wątłą klatkę piersiową i uśmiechnięte oczy. Oczy

debila.

- Oto i on - powiedział Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec.

- Widzę - powiedział Aldritch.

Malarz minął kamerę nie zaszczycając jej nawet jednym

spojrzeniem. Minął ją jak aktor wyga. Szedł dalej, przez

pustą, mieniącą się przestrzeń, pełną cieni i migotliwych

punktów, pełną ciemnej, granatowej trawy i południowego

słońca. Zachowywał się nie jak człowiek, ale jak zwierzę

przemierzające swoje terytorium. Aldritch słyszał szum

wiatru kładącego wysokie łany trawy, ale nie słyszał stóp

depczących ziemię.

- To jeden z nich na własnym terytorium - odezwał

się Mr Helper. - Dosyć ściśle go przestrzegają. Nie

powiedziałem ci jeszcze, że na całej El Divino żyje

zaledwie piętnaście tysięcy tych dziwnych istot. Właśnie na

płaskowyżu, który widzisz. Jeśli jeden z nich przekracza

obszar drugiego, właściciel zamawia samicę. Ona rozstrzyga.

- Jak? - zapytał cicho Aldritch. - Nie wyglądają na

drapieżnych. I skąd ta cholerna nazwa. Jacy z nich Malarze?

W głowie pojawiało się coraz więcej pytań. Cóż oni znowu

wymyślili? Ledwo co doszedł do siebie po ostatniej

wyprawie na księżyc F228. Od tamtego czasu zrozumiał, że

są pytania, które na zawsze pozostawały bez odpowiedzi.

Czyżby znowu? Dlaczego znowu ja?

- Miałeś siedzieć cicho, Aldritch - upomniał

go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania,

Guy. Taaak.

Dziecinna maska wykrzywiła się w rozpieszczonym grymasie.

- Oni się zabijają. Bezlitośnie. - Mr Helper sięgnął

pod biurko i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Kiedy

taki jak ten, na którego właśnie patrzymy, włazi na

teren drugiego samca, zaczyna się początek całej zabawy...

Pytasz: jak?

Holo przedstawiało teraz Obcego, który siedział przed

wielkim, gładkim głazem i jego dłonie poruszały się szybko i

pewnie, pieszcząc kamienną powierzchnię. Obok Malarza, na

udeptanej trawie, leżało kilka glinianych naczyń. Istota

co chwila nurzała w nich palce i nakładała na głaz

rozmazane smugi kolorów. Powstawał właśnie nowy fresk.

- Tak - powiedział Aldritch. - Jest interesujące, jak też

oni się zabiją. Artyści-mordercy? Sprzeczność, szefie.

- Nie, popełniasz tylko kolejny błąd. - Mr Helper

zapalił papierosa i pchnął paczkę w jego kierunku. -

Zwierzęta-mordercy. Zabijają, bo muszą. Nie tak, jak my.

Widzisz, Aldritch, El Divino mieści tak mało tych śmiesznych

zwierzaków, bo nie ma na planecie odpowiednich warunków

mogących pomieścić ich wszystkich. Oni potrzebują tych

kamieni. Patrz, jak się mnożą. To jest klucz.

Malarz malował coraz szybciej. Kamień lśnił ostrymi

barwami. Mieszały się ze sobą tworząc wizerunek czegoś

ponurego, groźnego i pięknego zarazem. Aldritch miał

wrażenie, że kamień zaczerpnął nagle życia i nie jest już

tylko szarym głazem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia

coś znacznie potężniejszego - przedstawia tajemnicę

pracującego artysty. Nie miał do niej dostępu.

Kamera cofnęła się. Zobaczył drugiego Malarza

pracującego nad własnym kamieniem. I jeszcze jednego. Na

przestrzeni mili było ich trzech. Trzech nagich, pochylonych

mężczyzn, nurzających wielkie dłonie w zbiornikach farby.

- Brakuje ci czegoś, chłopcze? - zapytał Mr Helper.

Aldritch pokręcił głową.

- Publiki. Przecież nie malują tych kamieni dla siebie.

Mówił pan, że to zwierzęta. Zwierzęta nie pracują bez sensu.

To nie tak.

Mr Helper skinął pilotem. Obraz przeskoczył.

- Racja. Jest i publika.

Dopiero teraz ją dostrzegł. Siedziała zanurzona w

trawie i jej włosy miały ten sam, granatowy kolor. Samica.

Patrzyła w skupieniu na trzech pracujących samców.

Poruszała powoli wypiętymi pośladkami. Czekała, aż skończą.

To dla niej tworzyli.

Aldritch uśmiechnął się. Sięgnął po paczkę papierosów i

wyłuskał z niej jednego. Ciekawe, pomyślał nerwowo.

Jeżeli tak bardzo nas przypominają, i fizycznie, i

psychicznie, to dlaczego są tylko zwierzętami?

Pierwszy z tubylców skończył swoje dzieło. Obraz był

gotowy. Kamień mienił się w zachodzącym słońcu. Był to

portret. Przedstawiał twarz patrzącą w zachmurzone niebo, a

nawet dalej, na coś, czego nie widział ani Aldritch, ani

nawet sam twórca. Coś potężnego było w tej niewiedzy. Malarz

ukrył tu wyzwanie. Bezczelne wyzwanie rzucone wszystkim

bogom i każdemu z oglądających. Jak gdyby znał to, czego

nigdy nie widział. Wiedział, na co patrzy ta spokojna,

zamyślona twarz.

Samica podbiegła w tamtą stronę. Była pochylona,

pomagała sobie przednimi kończynami, a jej rozwiane włosy

muskały sterczące źdźbła trawy. Samiec wyprężył się w

oczekiwaniu. Aldritch widział jego podniecenie.

- Ten skończył pierwszy - powiedział Mr Helper.

- Ale czy to dobrze?

Samica obwąchiwała teren. Potem podniosła głowę i

spojrzała na obraz. Miała łagodną, delikatną twarz i

wielkie, uważne oczy. Jej piersi zakołysały się

uwodzicielsko. Malarz czekał cierpliwie w cieniu kamienia.

Tak jak i jego obraz patrzył w niebo. Był pewien swego.

- Teraz - Mr Helper westchnął. - Patrz uważnie.

Samica skończyła oceniać obraz. Opadła na ręce i

podeszła powoli do artysty. Wypięła w jego stronę gładkie

pośladki. Malarz usiadł na jej tułowiu. Zaczęli kopulować.

Twarz samicy zmieniała się. Pochylała głowę, aż zupełnie

zanurzyła ją w granatową trawę i wtedy obraz zaczął spływać.

Farby topiły się ściekając grubymi kroplami. Kiedy na

kamieniu była już tylko zamazana smuga pełna różnorakich

kolorów, samica wrzasnęła przenikliwie. Samiec opadł

znużony.

- I co? - zapytał Aldritch. - Pornole przestały mnie

interesować jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze

zwierzątkami.

- Patrz dalej.

Malarz podniósł się i podszedł do swojego kamienia.

Samica tylko na to czekała. Skoczyła na niego i razem

upadli w trawę. Trysnęła fontanna krwi. Z gardła Malarza.

- Pierwszy... - powiedział Mr Helper. - Pierwszy

okazał się nie być w jej typie. Zagryzła go.

- Coś jednak z tego miał. - Aldritch był zdumiony.

- Może to tak, jak te pieprzone pająki - po kopulacji

samica załatwia samca. Co?

- Nie. Ona idzie oceniać drugi obraz.

Był podobny. Twarz patrząca w niebo. Artysta stał w

pobliżu i jego głowa też była uniesiona. Samica zaczynała

węszyć. Jej twarz znowu była piękna i piersi kołysały się

podniecająco. Samiec dyszał ciężko. Ten miał jasne włosy i

był szeroki w barach.

Kiedy tylko zobaczył wypięte pośladki, zaskowyczał

cicho i skoczył na pochyloną samicę.

- Jezu - mruknął Aldritch. - Tego też załatwi? O co tu

chodzi?

- Patrz - powtórzył Mr Helper.

Samica krzyknęła, a Malarz stanął pod swoim kamieniem.

Nie było już na nim twarzy. Spływał pomieszanymi kolorami.

Po chwili spłynął po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto

z gardła swojego twórcy.

Samica podniosła się z trawy ocierając dłońmi wargi.

Aldritch zdążył zobaczyć jej karminowe usta i czerwone

zęby. Ona biegła już dalej, tam, gdzie kończył właśnie

swoją pracę trzeci z Malarzy. Ten miał krzywe nogi i

owłosioną klatkę piersiową. Spod łysiejącej czaszki

patrzyły niebieskie oczy.

- I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapalił

kolejnego papierosa. - Taki sobie, łysy i niepozorny

skurwysyn. Takie niby, byle co.

Ale Aldritch widział, że kamień tamtego jest inny. Nie

było na nim twarzy patrzącej w niebo. Obraz przedstawiał

zamglony krajobraz, wielką pustą przestrzeń pełną zboża i

cieni wędrujących po jego kłosach. W powietrzu migały

zarodniki. Kamera podjechała bliżej. Aldritch zobaczył

inne szczegóły tego dzieła. Mały pagórek i cienką nitkę

rzeczki wrzynającą się w granatowe łany i płynącą dalej,

tam, gdzie musiało być morze albo coś jeszcze większego,

zapełniającego cały horyzont. Na wprost stał namalowany

kamień. Lśnił czystą szarością. Czekał. Tak jak i jego

twórca.

- Kurwa mać - zaklął. - Ten facet umie malować, szefie.

Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on jest

wielki. Cholerny realista.

- Dobrze, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Dobrze

to ująłeś. Realista. I to jaki...

Samica też była chyba zachwycona. Raz zbliżała się do

obrazu, raz oddalała. Przechylała głowę i jej wspaniałe

włosy kołysały się na wietrze. Zachodzące słońce błyskało w

ich pasmach. Zarodniki wirowały tuż nad jej głową. Niczym

aureola. Były wszędzie. Opadały.

Samiec czekał uparcie. Jego penis sterczał w górę,

mięśnie brzucha drżały. Łysa głowa patrzyła błagalnie.

Aldritch słyszał skomlenie.

- I co? - powiedział. - Tego też zagryzie?

Nie zagryzła. Nie wypięła swojego zgrabnego pośladka

ani nie opadła na cztery łapy. Po prostu odeszła. Przez

granatowe zboże, kręcąc zalotnie krągłym tyłkiem, jak

dziewczyna nieświadomie wabiąca mijanych mężczyzn, szła

ta, która przed chwilą bezlitośnie zamordowała dwóch

bezradnych samców, aż zniknęła zupełnie w wysokiej trawie.

Zarodniki opadły. Samiec malarz wrzasnął rozpaczliwie.

Jego podniecenie uciekło. Miotał się przez chwilę po

udeptanym zbożu, a potem i on pobiegł przed siebie.

Słońce schowało się za horyzont.

Mr Helper wyłączył holo.

- Taki sobie filmik z przepięknej El Divino -

powiedział drapiąc się po swojej masce. - Reportaż z

codziennego dnia planety, na którą polecisz w przyszłym

tygodniu.

Aldritch zdusił papierosa.

- Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie załatwiła

tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie przemawiać

zagadkami? Naprawdę nie jestem aż taki bystry. Wciąż to panu

powtarzam.

- Jesteś. Chcę, żebyś myślał. Jeśli podam ci całość jak

na talerzu, ty nawet się nad tym nie zastanowisz. Zjesz

to i wysrasz. Taki już jesteś. Musisz sam załapać. Ha,

ha... I my zresztą nie wiemy wszystkiego.

Dziecinna twarz śmiała się beztrosko. O tak. Stary znał

go najlepiej. Kiedy Aldritch odbierał z kasy swoje

pieniądze, kiedy płacił nimi za kolację swojej kobiety i

kiedy kupował nowy dom; wtedy właśnie wiedział, że te

pieniądze, które rozpychały mu portfel na wszystkie strony,

dostawał właśnie za to. Miał myśleć. Tak, jak chciał tego

Mr Helper. I tylko w ten sposób.

Podniósł z biurka holo i raz jeszcze wcisnął przycisk

odtwarzania. Zafalowało granatowe zboże. Zarodniki

wirowały w powietrzu, a gdzieś wysoko nad nimi płynęły gęste

chmury. El Divino była piękna.

Aldritch przesunął dłonią po swoich krótko obciętych

włosach. Zasunął nieco dach loży i otrząsnął się ze

wspomnień.

- Przynieś mi coś do jedzenia - skinął na androida

stojącego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jakąś

sałatkę.

- Jaką, proszę pana? - zapytał natychmiast

android pochylając głowę.

- Już ty dobrze wiesz jaką, łobuzie - odpowiedział.

- Już cię nie ma.

- Tak jest - android udał się do wagonu kuchennego.

Rzeczywiście. Ten wąsaty, chrząkający facecik dobrze je

przygotował. Są na każde skinienie milionerskiego palca.

Rzadka rzecz.

Wyciągnął przed siebie długie nogi. W loży było

przyjemnie, ani za ciepło, ani za zimno. Zbliżała się

pierwsza noc w tej podróży. Goście z jego wagonu układali

się do snu, zamykając swoje pomieszczenia i zaciemniając

okna. Zrobiło się cicho. Aldritch czuł znużenie ostatnimi

dniami, ale nie chciało mu się jeszcze spać. Myśli wciąż

grasowały po jego głowie. Nagle zapragnął świeżego

powietrza.

Wrócił android i bez słowa podał mu plastykowy talerz.

- Zapomniałeś o czymś, złociutki - powiedział do

niego człowiek. - Hę?

- Tak jest, proszę pana - giętkie ręce wyjęły coś z

kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to się mogło

stać.

Aldritch włożył małą buteleczkę whisky do wewnętrznej

kieszeni marynarki.

- Bystrzak z ciebie - powiedział smakując sałatki.

- Możesz wracać.

- Miło mi było pana obsługiwać.

Aldritch patrzył w jego szerokie plecy, aż ten zniknął w

kącie wagonu. Zjadł sałatkę i wyrzucił talerzyk do kosza.

- Zobaczymy sobie El Divino nocą - mruknął do siebie.

Każdy z wagonów pomyślany był tak, żeby kilku

mieszkających w nim pasażerów nie przeszkadzało sobie

nawzajem. Miał tu schody prowadzące na dach wagonu i

nie musiał wcale wychodzić ze swojej loży, żeby dostać się

poza jej teren. Wspiął się w górę.

Na zewnątrz było już ciemno. Według miejscowego

czasu mijała właśnie jedenasta w nocy. Podszedł do

balustrady i oparł się o poręcz. Wychylił przez nią głowę

i patrzył, jak tam, w dole, koła mkną po metalowych szynach.

Słuchał ich miarowego łoskotu i myślał o swoim sokole,

którego zostawił na Ziemi pod opieką Sandy. Sandy była

piękną kobietą i kochała go bardziej niż samą siebie.

Sama miała znacznie mniej pieniędzy niż on.

Sięgnął do kieszeni i otworzył buteleczkę. Pociągnął

głęboki łyk.

Sandy bała się sokoła. Bała się wszystkiego, czego nie

potrafiła zrozumieć. Moseley latał i to ją najbardziej

przerażało. Kiedyś powiedziała mu, że to niemożliwe.

Aldritch zaśmiał się ochryple. Zarodniki krążyły nad jego

głową i od razu przypomniał sobie holo Mr Helpera. W

rzeczywistości El Divino była jeszcze piękniejsza.

Władze Miasta reklamowały ją w każdym turystycznym

folderze, ale zyski z turystów wciąż były kiepskie. El

Divino nie miała bogactw naturalnych. Eksportowała farby

malarskie - świetnej podobno jakości, wyrabiane z

granatowego zboża. I mąkę na sąsiednią El Diablo. To

właśnie od tej planety była całkowicie uzależniona

gospodarczo. El Diablo, przemysłowy moloch, dominował w

systemie Labiossy. Tamtejsze władze narzucały swoje warunki.

I pewnie przez pieniądze burmistrz Miasta wpadł na ten

najgłupszy ze swoich pomysłów, pomyślał pociągając kolejny

łyk whisky. Tak głupi, że dotarł aż na Ziemię i rozwścieczył

samego Mr Helpera.

- Hm - westchnął.

Ktoś jeszcze wszedł na dach. Poczuł ciężki zapach

perfum. Taki sam, jaki czuł w wagonie, kiedy przechodził

obok kobiety z najpiękniejszymi nogami, jakie

kiedykolwiek widział. Opiętymi pończochami wyświetlającymi

pastelowe kadry.

Odwrócił się w stronę nadchodzącej.

- Pan też nie może spać?

- Nie. Mogę spać. Ale nie po to tu przyleciałem.

Kobieta oparła się o barierkę. Światło małej latarenki

mignęło w jej zielonych oczach.

- Więc podziwia pan krajobrazy, panie...

- Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skinął głową. -

Whisky?

- Nie, dziękuję. Nie piję mocnych trunków. Nazywam się

Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na końcu.

- Prawdę mówiąc, bardziej interesują mnie pani nogi.

Widzę, że zmieniła pani pończochy.

Kobieta zaśmiała się. Nie wyglądała na zmieszaną.

Pewnie każdy mężczyzna mówi jej to samo, pomyślał

Aldritch. Dlatego i ja też to powiedziałem. Nie chcę się

specjalnie wyróżniać.

- Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth.

Jej pończochy błysnęły wesoło. Tym razem widział na nich

wielkie, mrugające zalotnie oczy. Oczy kobiet i dziewczyn,

śmieszne i wyzywające, rozumiejące i beztroskie, pełne

życia i znużone miłością.

Aldritch wiedział, że właścicielka może zmieniać

sekwencje obrazów. Oczy mrugały raz szybciej, raz wolniej.

Wprowadzały w szczególny rodzaj transu.

- I jak się pani podoba El Divino? - zapytał

odwracając twarz w drugą stronę.

- Przerasta moje oczekiwania. Choć muszę panu

powiedzieć, że na początku dnia rozdrażnił mnie nieco

ten wąsaty głupek. Wygląda mi na fanatyka planety. Przyjdzie

nam się z nim męczyć przez najbliższy tydzień.

Aldritch westchnął.

- Racja. Kocha to niebo. Gadał o nim jak o swojej żonie.

Muszę jednak przyznać, że dobrze wyszkolił androidy.

- Tak - odpowiedziała. - Zgadzam się. Można

wiedzieć, skąd pan przyleciał?

- Oczywiście, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak już mówiłem,

jest tu pięknie, ale mnie najbardziej interesuje

płaskowyż Malarzy. Ich dzieła. Tym się zajmuję na co dzień.

- Ach... Zaraz... Chciał je pan kupić, jak pamiętam?

- Może jeszcze się uda. Chociaż wątpię. To przecież

wszystkie skarby, jakie mają władze Miasta. Magnes dla

turystów.

Zakręcił buteleczkę i złapał w palce jeden z zarodników.

Nasionko natychmiast wymknęło mu się z dłoni dołączając do

fruwającego stada.

- A pani? Skąd pani przyleciała?

- O, nie mam czym się chwalić. Jestem córką górniczego

magnata na El Diablo - pokazała palcem w górę. - Widzi

pan?

- Co? Pełno tu tych zarodników...

- Nie - zaśmiała się kobieta. - Wyżej... Taki mały

złoty punkcik. To właśnie jest El Diablo.

- A tak - udał przygłupa wspinając się na palce i

kręcąc nerwowo głową. - Jest. Nie wygląda na diabełka...

- Jest gorsza niż sto diabłów. Sucha, wredna planeta.

Aldritch uśmiechnął się.

- Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie już czas.

- Ja zostanę - powiedziała Weisblott, a wszystkie,

cholerne oczy na jej pończochach zamknęły się. - Do

widzenia.

- Do jutra - powiedział.

Odnalazł wejście do swojej loży i zszedł na dół. Usiadł w

fotelu. Znowu wyjął buteleczkę i postawił ją na stole.

- Pierwszy błąd, panno Weisblott - mruknął. -

Niestety, nie pokazała pani właściwej planety. To nie było

El Diablo.

Ale skąd też możesz o tym wiedzieć, moja piękna.

Pochodzisz przecież z Francji i wcale nie mieszkasz na tej

pustynnej diablicy.

- Śmieszne, że i ona przyszła na taras...

Vondę Weisblott wskazał mu palcem Mr Helper. Nieczęsto

pokazywał kogoś palcem, chyba że był szczególnie wściekły.

Na przykład wtedy, kiedy ktoś z "WARS & GUNS" opuszczał

szyki firmy i szukał nowej roboty. Na przykład przechodził

do powstającej właśnie konkurencji.

Na odległej planecie pełnej wirujących w powietrzu

zarodników.

Pociąg pędził przed siebie. Koła łomotały miarowo.

Gdzieś tam, gdzie właśnie miało wzejść słońce, czekał na

nich płaskowyż. Bliski i odległy zarazem.

Galloon patrzył w przednią szybę lokomotywy i

widział w niej tłustą twarz Maszynisty. Jego małe oczka z

godziny na godzinę stawały się coraz to bardziej czujne. Po

łysej czaszce spływały krople potu.

- Słuchaj, Freddie - powiedział Maszynista.

- Co?

- Czy zauważyłeś może coś szczególnego w tych

wszystkich, zasranych pasażerach? Wiesz, coś takiego, czego

nie było w nich wcześniej.

Galloon udał, że się zastanawia. On nie był od

główkowania. Płacili mu za obsługę. Czasem specjalnie

udawał przygłupa.

- Prawdę mówiąc: tak, panie Maszynisto. Niektórzy są za

bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam wrażenie,

że wszyscy czekają na spotkanie z Malarzami. Nie wiem

dokładnie, jak to sprecyzować, ale ta wycieczka jest jakaś

inna, jakaś... - zabrakło mu słów i zamilkł zakłopotany.

Maszynista skinął tylko głową. Po chwili poprawił w

fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedział:

- Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek,

do cholery, rozumiesz?

- Tak.

- Wtedy, wtedy masz zamknąć oczy i trzymać mordę w

kubeł. Nawet ja nie chcę o tym wiedzieć. Jasne? Jasne? Są tu

mocniejsi ode mnie. Jasne?

Kiedy Maszynista był szczególnie zdenerwowany, miał w

zwyczaju powtarzać te same wyrazy. Galloon uśmiechnął się w

duchu i odchrząknął:

- Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie

zawiodło. Coś rzeczywiście się szykowało. - Ja robię

swoje i nic mnie więcej nie obchodzi.

- Dobra - burknął Maszynista. - Możesz wracać.

Szykuje się ciężki dzień.

Galloon wyszedł cicho z lokomotywy. Miał takie

specjalne przejście mijające wszystkie loże, tak, żeby

nie budzić śpiących pasażerów. Szedł powoli i wbrew

postanowieniu rozmyślał o tym, co powiedział mu wcześniej

ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim,

staromodnym garniturze.

O co mogło mu chodzić? Skąd wiedział, czym się

zajmuję? Pytał mnie, czy jestem gotów pomóc Malarzom, nawet

kosztem czyjegoś życia. A potem wyciągnął małą

piersiówkę i wskazał mi palcem tę ekstrawagancką babkę.

Pannę Weisblott. Tylko ją wskazał. Po co?

Potarł wąsy i przystanął. Jeśli ten Lonelyth od razu

zadał mi takie pytanie, to świetnie zdaje sobie sprawę, że

tak właśnie bym zrobił. Musi wiedzieć, że nie ma dla mnie

nic bardziej pięknego niż ich obrazy. Musiał odkryć to, o

czym nie wiedział nawet Maszynista.

Chrząknął wchodząc do swojej kabiny. Nie zapalił

światła, tylko zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz.

Tam, gdzie brzask rozpływał się powoli w niewidocznych

jeszcze chmurach. Pola czekały na słońce. Światło

prowadziło zarodniki na płaskowyż. Tam spadały. Jak kolorowy

deszcz, i po części była to prawda, bo ich spęczniałe sko

rupki pękały uwalniając glebie strumyki wody. Galloon znał

wiele tajemnic El Divino.

- Teraz słuchaj, przyjacielu - odezwał się nagle czyjś głos.

Lonelyth siedział w jego fotelu. Kiedy Galloon zapalił

światło, Ziemianin zmrużył tylko swoje czarne oczy i

powiedział:

- Zgaś to, Freddie. Jeśli będziesz mnie słuchał uważnie,

Malarze zostaną na tej planecie. Jeśli nie, nigdy już ich

nie zobaczysz.

W pierwszej chwili chciał go stąd wyrzucić. Był

wściekły. Jakim prawem ten facet tak go prześladuje? O co mu

chodzi?

Chrząknął nerwowo.

- Niech pan mówi - powiedział zduszonym głosem. -

Tylko szybko, bo mam straszną ochotę pana stąd wyrzucić.

Lonelyth zaśmiał się. Wyglądał na szczerze rozbawionego.

- Drogi Freddie. Nie mnie masz stąd wyrzucać. Jutro,

kiedy....

Koła pociągu łoskotały miarowo.

Ale Galloonowi wydawało się, że z każdą chwilą kręcą

się coraz szybciej. Prawie tak szybko jak myśli w jego

głowie.

Mr Helper zatrzymał palce na węźle krawata. Bawił się

nim przez chwilę, a potem powiedział:

- Poznajesz ją?

- Tak. Już kiedyś mi ją pan pokazywał. Podobno jest bardzo

zdolna.

Mr Helper zakaszlał wściekle.

- O tak. Tego nie można jej odmówić. Pracowała bardzo

dobrze. I szybko się uczyła. Dwa lata temu powiedziałem ci,

że wiążę z nią duże nadzieje, Guy.

Aldritch uważniej przyjrzał się hologramowi kobiety.

- Ładna. I co też takiego zrobiła, że pokazuje mi ją pan

palcem?

Mr Helper wstał z fotela. Jego szerokie plecy

przesłoniły na moment obraz. Chwilę stał w miejscu, a

potem zaczął chodzić po gabinecie.

- Kiedy wysyłałem ją na El Divino, miała za zadanie

dobrze poznać tych całych Malarzy i ocenić ich

przydatność w roli dawców. Z czasem zauważyłem, że

wyjątkowo chce sprowadzić kilku na Ziemię. Podkreślała

przy tym ich zalety - sprawność mięśni i rozdzielczość

gałek ocznych. - Mr Helper wzruszył ramionami.

Aldritch zawsze podziwiał go za tę pewność i głęboką

wiarę w słuszność własnych słów. - I została szefem

tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to się zaczęło.

- Tak - przytaknął. - Vonda Weisblott poleciała

na placówkę. - I co?

- Nie - pokręcił głową Mr Helper. - Wystarczył jej

rok na obmyślenie własnej firmy. Dogadała się z burmistrzem

Miasta, a facet przystał na jej propozycje. Podobno zresztą

to od niego wyszedł szkic pomysłu.

- Jakiego pomysłu?

- Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach

znacznie więcej niż ujawnili to Ziemi. Coś tu jednak do nas

skapało i połączyłem sobie pewne wypadki. Jej raporty

zawsze były perfekcyjne. Pisała, że kilka budynków zniknęło

z powierzchni Miasta. Pisała, że musieli poprawiać tory tej

śmiesznej kolei. Pisała o uaktywnieniu się jednego z

wulkanów. Ale nie za wiele pisała o samych przyczynach.

Aldritch czuł, że stary zmierza już we właściwym kierunku.

Rzeczywiście, Mr Helper raz jeszcze włączył holo z

obrazem płaskowyżu El Divino.

- Zobacz, Guy. To jest rzeczka. Płynie przez te zboża,

omija kamienie i wpada do morza. Patrz uważnie.

Widział właśnie to, o czym mówił szef. Niebieską

wstęgę rwącej wody i fale odległego morza. Wstęga rzeki,

morze... Już gdzieś to widziałem, pomyślał pocierając

podbródek. Tę pokręconą rzeczkę...

- A teraz raz jeszcze wróćmy do tego trzeciego

Malarza. Popatrz, co namalował.

Kamera wychwyciła jego kamień.

Jasne, pomyślał. To ten sam obraz. To właśnie namalował.

- Poznaję - przytaknął. - Mówiłem, zdaje się, że

jest cholernie dobrym realistą. Niewiarygodnie sprawnym.

Mr Helper znowu pokręcił coś przy pilocie.

- To nie jest tak, Aldritch - mruknął. - On

namalował to wcześniej. Nic nie kopiował. Patrz.

Teraz pod oknem zalśniło samo morze. Rzeczka płynęła

gdzieś dalej. Nurt wody nie był taki szybki. Kamień stał w

innym miejscu.

- To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby

podobne, co?

- Nie bardzo.

- Ale to jest to miejsce. Malarz nie oddał więc go

takim, jakim widział, ale nieco zmienił. Tu poprawił

rzeczkę, tam przesunął kamień i tak dalej. Prawdziwy

problem polega na tym, że to, co narysował ten skurwiel z

zapadniętą klatką piersiową, jest teraz jak najbardziej

naturalne. Po prostu zmienił fragment El Divino. Dokładnie

dwadzieścia kilometrów od kamienia, na którym malował.

Aldritch przełknął ślinę. Kropla potu spłynęła po jego

czole i ugrzęzła gdzieś pod powieką. Potarł szczypiące

miejsce.

- Chce pan powiedzieć, że on narysował

rzeczywistość? Stworzył ją?

- Poprawił po swojemu - Mr Helper znowu usiadł w

fotelu. Dziecinna maska uśmiechała się szeroko. - Rzeka

nawadnia teraz inną część ziemi. Trafił akurat w te

partie, którym groziła susza. Wyregulował to. Od razu też

ci powiem, że inny z nich zmienił całą górę. Bóg jeden

wie, po co zresztą, a jeszcze inny przesunął o trzy

kilometry morze. Namalował to na kamieniu i cyk. A

przysięgam, że wszyscy razem mają mniej neuronów niż jeden

ziemski przygłup. Nie robią tego świadomie. Raczej

instynktownie.

Aldritch złapał następną kroplę potu. Tuż nad powieką.

Nawet nie próbował sobie wyobrażać, jaką bronią mogły być

te istoty. Był za to pewien, że panna Weisblott wyobraziła

sobie to aż nazbyt dokładnie.

- Jak oni to robią? - zapytał. - I czym są te kamienie?

- W istocie nie są kamieniami. Ogólnie - przypominają

rośliny. Długowieczne drzewa. Łączą się korzeniami, te

ich korzenie ciągną się zresztą przez cały płaskowyż. Ale to

nie od nich zależą zmiany. Wiesz, skąd to wiemy?

- Skąd?

- Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, że

Weisblott przytargała tam jednego z Malarzy i zmusiła go

do narysowania innej wersji pewnego wieżowca. I zrobił to.

Próbowała zresztą kilkakrotnie. Ostatnim razem z siedzibą

naszej "WARS & GUNS". Zginęło dokładnie czterystu

pracowników. Czyli wszyscy.

- Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wystarczy

podsunąć takiemu kartkę papieru, a on już machnie na niej

jeziorko z jeleniem.

Mr Helper zacisnął pełne wargi.

- Nie. Nie rysują żywych istot. I nie rysują na papierze.

Ona wycięła jeden z tych kamieni i zasadziła go na terenie

Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamień przyjął

się, a Malarz zaczął na nim rysować. Wiesz, co to oznacza.

Wiedział. Gdyby jakimś cudem udało się jej

przetransportować kilka takich par na Ziemię, załatwiłaby

każdy obiekt. Wiedziała, jak namówić Malarza. To musiało być

tajemnicą panny Weisblott. Tego nie odkrył Mr Helper.

Wiedział już, po co poleci na El Divino.

- Jeszcze jedno pytanie, szefie.

- Musi być trafione.

- Jak to się stało, że Miasto na El Divino wciąż

istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli?

Mr Helper znowu się uśmiechnął.

- Cała ta sprawa zawsze rozgrywała się na płaskowyżu.

Tam są kamienie, tam są Malarze i tam też jest zboże.

Wydaje się, że nic więcej ich nie interesowało. Reszta

planety przypomina morze albo wyspy pełne żwiru. A oni, ci

Malarze, wyjątkowo źle się mnożą. To jest takie status

quo. Raj w zamian za stabilność. Miasto powstało obok ich

terenów. Mylisz się też, myśląc o nich jak o nas. Nie

działają mściwie. Wszystko wskazuje na to, że przerabiają

płaskowyż celem zapewnienia roślinom życia. Raz ledwie

zniszczyli nieco torów. Przypadkowo zresztą. Ci tubylcy

pełnią rolę regulatorów. Podobnie jak i rośliny, które

systematycznie pokrywają warstwami farby.

- Tak - powiedział odwracając głowę w stronę okna.

Deszcz przestał już padać. Było parno. Noc połknęła

kolejny dzień i Aldritch zaczął się zastanawiać, ile jeszcze

takich dni mu zostało. W ilu jeszcze światach przyjdzie

mu zabijać, zmieniać i wprowadzać reguły ludzi? Nie

chciał, żeby te parne dni wyssały go z tego, co wciąż

czaiło się pod pobrużdżoną twarzą i niskm, ochrypłym

głosem. Nie chciał zastanawiać się nad światem, o którym

mówił mu Mr Helper, bo świat ten nie był światem

przeznaczonym człowiekowi. I nie było w nim miejsca na

ludzkie pomysły.

- Szefie - powiedział zapalając kolejnego papierosa.

- Czego pan właściwie oczekuje? Głowy Weisblott? Czy głowy

gubernatora Miasta? A może oczekuje pan, że załatwię panu

najlepszą broń, jaka mogła w ogóle powstać? Istoty

zmieniające rzeczywistość tak, jak im pan każe? Bogowie na

pański rozkaz?

Mr Helper wyciągnął dłoń z pilotem. Na środku

pomieszczenia ponownie wyrosło holo Vondy Weisblott.

Kobieta ruszała długimi nogami, a jej usta coś mówiły.

Przeszła przez całe pomieszczenie i wyszła na balkon.

- Widzisz, Aldritch, i ja potrafię zmieniać

rzeczywistość. I ty też możesz to zrobić. Wystarczy, że

coś zaplanujesz. Na przykład podłożysz bombę pod ten

budynek, a już jutro ludziom trudno będzie poznać

skrzyżowanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robią

to samo. Znacznie prostszą drogą, ale kto wie, czy i

nasze metody nie są jak najbardziej naturalne. Może tego

od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz myśleć.

Dziecinna maska pochyliła się i cień przemknął przez

wypukłe policzki.

- Kiedy patrzysz prosto w słońce - powiedział po

chwili Mr Helper - widzisz tylko jasną plamę światła.

Kiedy założysz czarne okulary, widzisz już, że słońce jest

okrągłe. Co więc jest prawdą? Co zapamiętasz, jeśli ktoś

wybije ci oczy? Tę plamę? Budynek na Main Street czy

zgliszcza po wybuchu bomby?

- Zapamiętam tego, który wybił mi oczy - powiedział

Aldritch.

Mr Helper zaśmiał się i zaczął stukać pilotem w biurko.

- Lecisz tam po to, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób

ona przekazuje im, co trzeba zmienić. To jest rzecz, która

mnie interesuje.

Ręka ruszająca pilotem znieruchomiała, ale stukot

pozostał.

Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu.

Pociąg mknął przed siebie. Lokomotywa wyrzucała z

komina kłęby pary posapując miarowo i Aldritch

wsłuchiwał się w jej oddech, a wiatr szarpał jego ciemne

włosy.

Na dachu pociągu zebrało się już kilka osób. Wszyscy

byli nieco zmęczeni podróżą, ale tego ranka pasażerowie

znowu się ożywili. Pociąg wjechał właśnie na płaskowyż

zamieszkany przez Malarzy.

- Dalej planuje pan kupić te kamienie?

Odwrócił się.

- Jakie kamienie? - patrzył prosto w oczy panny

Weisblott. - Te, na których oni malują?

- Właśnie. - Oparła się o barierkę i podciągnęła w

górę prawe kolano. Stopa dotknęła poręczy.

- Sprawy się skomplikowały. - Udał lekko zmartwionego.

Musiał jej pokazać, że tak naprawdę na niczym mu nie

zależy. - Ten facecik z wąsami, Galloon, powiedział

mi, że to nie są wcale kamienie. Podobno bardzo głęboko

tkwią w tutejszej glebie. Wie pani, takie dziwne rośliny...

Weisblott pokręciła głową i pozwoliła opaść włosom

na swoją twarz. Kilka kosmyków musnęło podbródek Aldritcha.

- Widzę, że nie traci pan czasu, panie Lonelyth. Może

mogłabym panu jakoś pomóc. Mój ojciec ma tu pewne wpływy.

Twój ojciec nie żyje od ośmiu lat, a ty sama prawie

wcale go nie znałaś, pomyślał leniwie Aldritch. I pewnie

nie chciałabyś wiedzieć, że zginął jako Najemnik na jednej z

planet systemu Fiob.

Była ostrożna. Bardzo ostrożna. Wiedziała, że Mr Helper

wścibi tu swoje okrągłe oko po tym, co się stało z

budynkiem "WARS & GUNS". I dlatego pozorowała swobodną

wycieczkę oficjalnym pociągiem Miasta. Starała się

odwrócić uwagę od Malarzy. Ten Maszynista. On na pewno wie

znacznie więcej. I pewnie jeszcze kilku innych.

- Dlaczego nic pan nie mówi?

- To przez to niebo - wskazał palcem pastelowe chmury.

Słońce raz po raz wychylało się zza chmur i zarodniki

mieniły się w jego promieniach. Koła wagonów stukały

miarowo. Wiatr znowu rzucił włosami Weisblott, tym razem

prosto w jego twarz. Ktoś zaśmiał się po drugiej stronie

tarasu. Coraz więcej ludzi opuszczało wnętrza przedziałów.

Robiło się tłoczno.

- Jeśli załatwi mi pani chociaż jeden kamień, będę

potrafił się odwdzięczyć - powiedział patrząc, jak spina

włosy złotą klamerką. Właśnie taką miała na holo Mr

Helpera.

- Nie obiecuję - zaśmiała się. - Ale spróbuję.

Uśmiechnął się. Kto wie. Może i uwierzyłbym w ten

ciepły głos. Potrafi kłamać.

- Tak - powtórzył obserwując zbliżającego się do nich

Galloona. Przewodnik pokasływał, raz po raz ocierając

obwisłego wąsa - Odwdzięczę się.

Galloon stanął przed kobietą. Omiotła go uważnym

spojrzeniem. Musiała wiedzieć, że ten śmieszny wąsacz wie

o Malarzach wystarczająco wiele, żeby poświęcić mu chwilę

uwagi.

- Pani Weisblott - zakaszlał Galloon. - Są jakieś

problemy z drzwiami pani loży. Ktoś chyba przypadkiem

starał się ją otworzyć, zamek sygnalizował mi automatyczną

blokadę.

- Co? - jej ciało sprężyło się w jednej sekundzie. Obcas

buta trzasnął w podłogę niczym spadający bicz. - Ktoś

wchodził do mojej loży?!

- Proszę ciszej. Już mówiłem pani, że to pomyłka. Komuś

musiały pomylić się drzwi. To się zdarza. - Galloon

rozkaszlał się na dobre. Proszę zejść ze mną na dół.

Odblokuję je tylko w pani obecności.

Aldritch wykrzywił usta osłaniając twarz przed słońcem.

Patrzył, jak tamci schodzą w dół i kobieta nic już nie

mówiła, ale nawet stąd widział naprężone mięśnie jej łydek.

Po raz pierwszy były nagie. Nie włożyła swoich ponętnych

pończoch.

Galloon dobrze się spisał. Zrobił to, co mu

powiedziałem. Jeśli ktoś włamywał się do jej loży, to na

pewno nie byłem to ja. Teraz Weisblott musi uwierzyć, że

jestem tylko nieszkodliwym koneserem. Nie powinna

podejrzewać też Galloona. W końcu to on ją powiadomił.

- Ma pan ogień? - Aldritch zbliżył się do wysokiego

mężczyzny z butami fantazyjnie skręconymi w górę. Na

marynarce mężczyzny wisiała inkrustowana lornetka. - Nie

mogę jakoś dostrzec androida.

- Mam - odpowiedział elegant. - Dojeżdżamy, co?

Cholera, zupełnie już zgnuśniałem w tym pudle. Patrz pan,

widać już pierwsze kamienie. O, tam.

Aldritch zaciągnął się dymem i spojrzał we wskazanym

kierunku.

Były dwa. Wyrastały w niebo z falujących wydm

granatowego zboża. Dokładnie takie same, jakie widział u Mr

Helpera. Brakowało tylko Malarzy.

Ludzie zbiegli się na tę stronę pociągu i pokazywali

sobie palcami kamienie, przekrzykując się jeden przez

drugiego. Gwar narastał. Chyba nikt już nie siedział na

dole.

Kilka minut później minęli pierwszy z nich. Był

czysty. Lśnił ciemną szarością, gładki; zdawałoby się

czekający na dłonie artysty.

Nawet gdyby rzeczywiście chciał kupić gotowy obraz, nie

miałoby to wielkiego sensu. To, co malowali na nich tubylcy

z El Divino, znikało następnego dnia. A kamień oczekiwał

kolejnej kreacji. Nie były to dzieła trwałe, o czym świetnie

musiała wiedzieć Weisblott.

- Patrz pan - szturchnął go w ramię Elegant z

lornetką. - Nic na nim nie ma. Gładki jak dupa. Co to ma

znaczyć?

- Właśnie - potwierdził Aldritch. - Co to ma

znaczyć? Szturcha mnie pan łokciem i nawet nie pożyczy

lornetki. Daj pan spojrzeć.

Stukot kół zagłuszył odpowiedź Eleganta. Lokomotywa

gwizdnęła donośnie. Potem raz jeszcze, krócej.

- Szanowni, państwo - rozległ się głos Galloona. Już

zdążył wrócić na taras. - Za pół godziny pociąg stanie.

Tubylcy nie są wrogo nastawieni. Prosiłbym jednak o

niedrażnienie ich. Musimy poruszać się po ściśle wytyczonych

szlakach. Mają tu swoje tereny.

Aldritch odnalazł w tłumie jego oczy. Galloon mrugnął

i potarł wąsa.

- O.K. - mruknął do siebie, a potem szturchnął

Eleganta. - No, daj pan już tę cholerną lornetkę. Też

chciałem popatrzeć.

Koła stukały rytmicznie. Za pół godziny wreszcie staną

w miejscu.

Aldritch zaciągnął się papierosem.

Zboże było tu nieco niższe. Niebieskie kłosy sięgały

kolan. Każde kończyło się kolbą, w której spoczywały

zarodniki; kolby różniły się od siebie odcieniami - niektóre

były już zupełnie granatowe, inne miały jeszcze kolor

cyjanu. Wiatr ruszał nimi powoli, a one pięły się ku słońcu.

Tak naprawdę to było całe życie El Divino. I Malarze, i

kamienie służyli właśnie jemu. W porze wylęgu, kiedy kłosy

przybierały barwę żółtą, kolby pękały i w powietrze

wylatywały chmury zarodników. Wiatr zabierał je w górę i

niósł nad płaskowyżem, aż tam, gdzie ocean dotykał falami

lądu. I jeszcze dalej, nad powierzchnię wody i kamieniste

wyspy. Zarodniki spadały do wody. Mało kto wiedział, że

w kolbach niebieskiego zboża lęgną się przyszłe ryby, morskie

ptaki i pojedyncze lądowe ssaki. Zboże dawało początek

życiu. Było najważniejsze.

Dlatego właśnie Malarze regulowali rzeki i

modelowali teren planety. Płaskowyż był najważniejszy.

Służył i sobie, i oceanowi. Na tej pięknej planecie wszystko

było harmonijne.

Wszystko, prócz człowieka, pomyślał z goryczą Galloon

i powiedział:

- Proszę jeszcze nie schodzić ze szlaku. Bardzo

proszę. Androidy zgłaszają mi, że niektórzy z państwa

notorycznie starają się to robić.

- O.K. - zaburczał niski brodacz. - Trzeba nam iść

prosto, ludzie. Na wszystko przyjdzie właściwy czas.

On otwierał grupę prowadzoną przez Galloona. Tuż obok

niego podążała łysa kobieta, górująca nad brodaczem

zarówno wzrostem jak i wagą. Podobno byli małżeństwem,

ale Galloon wolał o tym nie myśleć. I tak miał już dosyć

brodacza, nieustannie przytakującego każdemu słowu, które

wypowiedział. Brodacz uważał, że jeśli przytakuje, może

również zadawać kłopotliwe pytania.

W tej grupie było ich jeszcze ośmiu. Facet z tymi

cholernymi butami z pokręconym czubem, jakaś podejrzana

para - Galloon nie potrafił powiedzieć, kto z nich jest

kobietą, a kto mężczyzną, rodzina przemysłowca z Miasta,

kobieta z ruchomymi pończochami. I Lonelyth.

Ziemianin Lonelyth. Już sama twarz tego człowieka

wystarczała, żeby popsuć Galloonowi radość spotkania z

płaskowyżem El Divino. Jeszcze nigdy nie widział kogoś o

tak smutnym i zarazem bezlitosnym obliczu. Raz przecinały

je długie bruzdy, innym znowu razem wąskie wargi wykrzywiały

się w dół ciągnąc za sobą zwoje bladej skóry. Kiedy Lonelyth

pochylał się nad nim i mówił, jego oczy przepełniał smutek, a

długie rzęsy ocieniały policzki. Miał gęste włosy młodego

człowieka i siwe skronie człowieka w wieku średnim. Jego

głos był cichy i ochrypły, i wydawało się, że więcej w nim

beznadziei niż siły. Ale nie sposób było mu się oprzeć.

Mówił dobrze. Za jego słowami czaiły się nie tylko miliony

dolarów. Było w nim coś znacznie więcej.

- Kto zrobił tę ścieżkę? Podobno nie można tu budować -

odezwał się znowu dociekliwy brodacz. Jego żona skinęła

krótko łysą głową.

Galloon zebrał rozproszone myśli. Odchrząknął.

- Jak pan zauważył, poruszamy się wzdłuż rzeki -

wskazał palcem rwącą wodę. - Tam dalej zaczyna się zboże

siejne. To dopiero dojrzewa. Nie stwarzamy tu bezpośredniego

zagrożenia dla procesu wysiewu.

- Zgadza się - brodacz musnął dłonią niebieską kolbę.

- Tak pisało.

- Panie Galloon, kiedy dojdziemy do kamienia? -

zapytał ktoś z tyłu. - I czy będzie tam Malarz?

Rozpoznał głos tej kobiety. Wierzył w to, co powiedział

mu o niej Lonelyth. Zadawała głupie pytania, a przecież

znała się na Malarzach. Spotkał ją kilka razy w różnych

miejscach Miasta. W miejscach związanych z tubylcami.

Galloon widział też, jak rozmawiała z Maszynistą. Widział,

jak Maszynista skwapliwie przytakuje każdemu jej słowu.

Potem wezwał go i pouczył. Był zdenerwowany.

- Już wkrótce - powiedział. - Nie potrafię

odpowiedzieć, czy będzie tam Malarz. Może będziemy mieli

szczęście, proszę pani.

- Nie liczę na szczęście - powiedział Lonelyth. Szedł

na samym końcu. - Chcę zobaczyć, jak malują.

Galloon stanął.

- Zobaczy pan.

Rzeka skręcała gwałtownie na zachód. Była szeroka,

zarodniki wirowały nad jej powierzchnią i skrzyły się w

południowym słońcu. Tam, gdzie właśnie zmierzali, toń

rozlewała się szeroko tworząc rozlewisko.

Ulubione tereny Malarzy. I kamieni.

- Jest jeden - powiedział Galloon. Mimowolnie ściszył

głos.

Ludzie wyprzedzili go.

- Patrzcie - powiedział facet w zakręconych butach.

Rzeczywiście. Stoi nad jeziorkiem.

Galloon ruszył w tamtą stronę. - Spokojnie. Nie są

płochliwi, spokojnie...

Tak. To był samiec. Młody, silny okaz, z długimi

włosami opadającymi na opalone ramiona. Patrzył gdzieś

przed siebie, przesłaniając dłonią twarz w ochronie przed

oślepiającym słońcem. Pewnie dawno ich już zauważył, ale

nic nie dał po sobie poznać. Po prostu patrzył przed

siebie.

Czasem bardziej przypominają mi rośliny niż ludzi,

pomyślał. Ten ich bezruch. I dlaczego w ogóle się nie boją?

- Można robić fotki? - zapytał Elegant.

- Jasne. Proszę bardzo.

Zaszumiały kamery.

- Czy będzie malował? Dlaczego tak stoi? - To był znowu

brodacz.

- Przecież ma kamień.

Kamień stał nie opodal. Kilkanaście metrów od wody.

- Już to panu tłumaczyłem. Oni nie są ludźmi i nie

traktują tego tak, jak pan myśli... Malują przed rozrodem.

Jeśli już kiedyś malował, pomyślał, nie może być

Trutniem. Truteń maluje tylko raz... Chociaż ten akurat

przypomina mi takiego. Jest wielki i muskularny, nie tak

jak tamci malujący naprawdę...

Byli już bardzo blisko. Malarz stał nie dalej jak

dziesięć metrów od nich. Galloon czuł jego ostry zapach.

- Dobrze - powiedział. - Stańmy.

Malarz drgnął na dźwięk jego głosu. Powoli odwrócił swą

twarz, a potem opuścił dłoń. Miał pełne wargi i głęboko

osadzone, jasne oczy.

Szczeknął krótko i podniósł coś z ziemi.

- Co tam ma? - zapytał natychmiast czujny brodacz.

- Jedzenie. Pokazuje nam jedzenie i oznacza to, że zbyt

dużo nas tu przyszło, żeby zostać na jego terenie. Nie

wykarmiłby nas.

Ktoś dotknął go w ramię. Lonelyth.

- Pan chyba wszystko o nich wie - powiedziała

Weisblott. - Czy aby nie są niebezpieczni?

- Nie bardziej niż ta kolba zboża - odpowiedział

patrząc na Lonelytha. Ziemianin mrugnął okiem.

Wszyscy goście stali przed nimi.

- Teraz - powiedział Lonelyth.

Galloon przycisnął krótkofalówkę.

- Teraz - powtórzył cicho.

Nikt nie słyszał. Prócz androida, którego zostawił w

pociągu. Android miał teraz otworzyć drzwi kabiny panny

Weisblott i podrzucić tam hologram. Już drugi.

Oba dał mu Lonelyth.

- Samiec, jak się patrzy - powiedziała kobieta. -

A gdzie samiczka? Mieszkają razem?

- Nie - podkręcił wąsa. - Samice nie prowadzą

osiadłego trybu życia. Wędrują po płaskowyżu. Nawet,

jeśli mają młode. Widzi pani, samice są czasem

niebezpieczne i lepiej by dla nas było ich nie spotkać.

Malarz pokręcił głową. Znowu szczeknął.

Galloon wyszedł na czoło swojej grupy i dał znak, żeby

szli za nim. Starał się okrążyć tubylca tak, żeby mogli

zobaczyć kamień. Samiec wodził za nimi głową. Potem

westchnął chrapliwie i wszedł do rzeki. Zaczął pić wodę.

Przestali go interesować.

- Eeee - powiedział facet z zakręconymi butami. -

Nic tam nie ma. Kamień jest łysy jak, za przeproszeniem,

pani głowa.

Żona brodacza burknęła coś pod nosem.

- Może jakoś by go zachęcić... - Elegancik pociągnął

za swoją kozią bródkę. - Znasz pan jakiś sposób? Zrób pan

coś jak rany...

Galloon stanął.

- Nie. Nikt nie wie, jak ich do tego zachęcić.

Stał za plecami Lonelytha, tuż obok zatrzymała się

panna Weisblott. Nie musiał wytężać wzroku, żeby zobaczyć

grymas na jej pięknej twarzy. Szydercze wykrzywienie ust.

Czyżby Lonelyth mówił prawdę? Czyżby ona wiedziała?...

Patrzyli w milczeniu na stalowoszarą powierzchnię

kamienia. Był spory, przewyższał każdego człowieka. U

jego podstawy skraplała się rosa i drobne kropelki

perliły się kolorami tęczy. Jeszcze niżej rosła ostra

trawa. Było tu wilgotno. Wręcz parno. Wszędzie walały się

resztki zbiorniczków na farby.

Galloon wziął w płuca głęboki oddech.

Patrzył na tajemnicze piękno tego świata, ale myślał o

czymś innym.

O pannie Weisblott, kiedy otworzy drzwi swojej kabiny.

Aldritch zamknął drzwi.

Zasłonił dach loży i usiadł przed oknem. Było cicho,

klimatyzacja zabrała lepkie powietrze parnego wieczoru.

Pociąg stał na końcowej stacji; tuż za nią tory

zataczały pętlę i wracały do Miasta. Pierwsza wycieczka na

płaskowyż nie dała odpowiedzi. Patrzyli na Malarza i na

kamień, później wrócili. Nic się nie stało.

- Ciekawe, czy wrócimy do Miasta... - mruknął do

siebie. - Czy panna Weisblott zgodzi się, żebyśmy wrócili

w komplecie? Wątpię.

Teraz włączyła pewnie już drugie podrzucone holo. To,

na którym pojawiał się Mr Helper w całej swojej

okazałości. Aldritch wiedział, co usłyszy kobieta:

"Miło panią widzieć, Weisblott. Cieszę się, że mogę pani

zapłacić za tak solidnie wykonaną robotę. Widzi pani, ja

nigdy nie zapominam o wynagrodzeniu. "WARS & GUNS" to

bardzo solidna firma. Płaci nawet za zdradę."

W tym momencie Mr Helper uśmiechał się szeroko. Dla

wszystkich, którzy go znali, było jasne, że jest źle.

"Mój człowiek dopilnuje formalności. Nie stanie pani

przed żadnym sądem, bo ja nie uznaję cudzych wyroków. Ja

sam sądzę. Jestem już tak stary, że nawet nie pamiętam,

kiedy się to wszystko zaczęło. Wiem natomiast, że mało

kto tak się dla mnie napracował... O tak. Kawał roboty,

Weisblott."

Aldritch zapalił papierosa i sięgnął po plastykową

butelkę. Whisky była ciepła i skrzywił się pociągając

spory łyk.

- "Nie będę pani zawracał głowy. Szanuję cudzy czas."

- kamera najeżdżała na twarz Mr Helpera. - "W pociągu

jest z panią Ktoś tak dobry w swoim fachu, że mogę o tym

panią po prostu zawiadomić. Jemu to nie będzie

przeszkadzać, a ja nigdy nie uderzam w plecy. A tak

dobrze się pani zapowiadała. Żegnam panią."

Aldritch zaśmiał się półgłosem. To nieprawda,

pomyślał. Uderza pan w plecy, szefie. Dopiero potem

padają słowa wyjaśnienia. Ja to wiem. Ja wyjaśniam.

Tym razem szło o to, żeby ją sprowokować. Miała wpaść w

panikę. Pierwsze holo, które podrzucił Galloon,

przedstawiało muchę miotającą się uparcie na szybie.

Za szybą widać było drzewa i niebieskie niebo. Mucha

bzyczała szukając wyjścia. Pocierała nogami i jej

skrzydełka szybko młóciły powietrze. Trwało to jakiś czas.

Bzykanie czarnego, błyskawicznie poruszającego się punktu.

Potem na szybę padł cień. Mucha nieruchomiała. Wielka,

ludzka ręka spadała na owada. I otwierała okno. Żeby

wyrzucić trupka.

Aldritch znowu sięgnął po butelkę. Raz jeszcze spojrzał

na plecak. Wszystko było przygotowane. Czekał. To nie

mogło długo trwać. Weisblott musiała coś zrobić. Dlaczego

tak zwleka?

Przymknął oczy.

Pisnął głośnik umieszczony nad jego łóżkiem.

- Tak - powiedział podnosząc zmęczone powieki.

- Miał pan rację - głos Galloona drżał. - Ona

rozmawiała z Maszynistą. Był tam jeszcze ten facet ze

śmiesznymi butami. Kłócili się czy coś... Nie słyszałem, co

mówią, ale widziałem ich przez szybę.

- Dobrze. A teraz?

- Zostali w lokomotywie. Ona wyszła. Jakby czekała tylko

na świt. Panie Lonelyth, co...

- Zbieraj się, chłopie. Bez ciebie nie dam rady.

Galloon zakasłał.

- Niech pan wyjdzie na dach. Tamtędy będzie nam prościej.

Aldritch zablokował zamek loży. Jasne. Teraz wiedział,

dlaczego Weisblott tak zwlekała. Światło. Czekała na dzień.

Po chwili był już na dachu. Reszta podróżnych została w

lożach, kilkugodzinna wędrówka zmęczyła wszystkich. Tego

ranka nieprędko przyjdzie im ochota na jakąś akcję. Będą

spali aż do południa. Na to musiała liczyć Weisblott.

Chciała uderzyć, zanim uderzy on.

- Tutaj, panie Lonelyth - szepnął z jakiegoś włazu Galloon.

Aldritch widział jego przestraszone oczy i zwisające

wąsy. Po chwili głowa Galloona zniknęła w ciemnościach, a

on sam zagłębił się w otwór. Wymacał szczeble. W tunelu

jarzyły się słabe świetlówki i dzięki nim widział drogę.

Plecak ocierał się o metalowe ściany. Nagle korytarz

skręcał i tam czekała już ziemia. Wypełznął spod wagonu i

odetchnął stając pewnie na nogach.

- Poszła tędy - odezwał się Galloon. Stał kilka

metrów dalej i niecierpliwie machał umundurowaną dłonią.

- Szybko.

Aldritch zagłębił się w zboże.

- Nikt nas nie widział?

- Chyba nie - odchrząknął Galloon. - Ten tunel

wychodzi na południową stronę. Z lokomotywy nic tu nie

widać. Ona też poszła tędy. Musimy się śpieszyć, jeśli w

ogóle chce pan ją dogonić.

- Android - przypomniał sobie Aldritch. - Gdzie

jest stewardesa, człowieku? Mówiłem ci, żebyś ją zabrał.

- Myślałem, że pan żartuje - zasapał Galloon i stanął

w miejscu.

- Nie.

- Zaraz - przewodnik zaczął manipulować przy swoim

nadajniku - B-52. B-52.

- Słucham, panie Galloon - odezwał się kobiecy głos.

- Masz wyjść z loży i udać się w stronę tego

nadajnika. Tak, żeby cię nikt nie widział. Czy zrozumiałaś?

- Oczywiście. Wykonuję zadanie.

Dyszeli ciężko. Aldritch zapalił następnego papierosa, a

Galloon poprawił czapkę. Widział, jak zbiera się w sobie:

- Czy wyjaśni mi pan coś więcej? Wylecę z roboty, jak

nam nie pójdzie. Ani chybi Maszynista weźmie mnie za

dupę...

- To ci nie grozi, przyjacielu - westchnął Aldritch.

- Nieboszczyków się nie wyrzuca. Ani nie bierze za dupę.

Teraz słuchaj. Jestem po stronie Malarzy, bracie.

Wszystko robimy dla nich. Tamci chcą ich dla siebie. Chcą

końca El Divino.

Wciąż stali w miejscu. Weisblott oddalała się z każdą chwilą.

- A jeśli pan kłamie? - zapytał Galloon. - Skąd mam

wiedzieć, czy...

- Chłopie. Za jakiś czas zobaczysz, że i tak uratowałem

ci życie.

Coś zaszeleściło. Ze zboża wychyliła się stewardesa.

- Jestem, proszę pana - powiedziała do Galloona.

- Dobra. Idziemy - oczy Aldritcha napotkały oczy tamtego.

Widział w nich strach. Ale wiedział, że to nie o nich

ani nie o swoje życie martwi się ten śmieszny człowieczek.

On bał się o Malarzy. O cały ten świat.

Szybko znaleźli jej ślady. Deptała niebieskie łany,

wyraźnie się śpieszyła. Była chyba pewna swego,

Aldritch zastanawiał się, czy dobrze odgadł jej zamiary.

Już wkrótce stało się jasne, że kobieta zagłębia się w

płaskowyż. Podążali jej tropem, prowadził Galloon. On znał

to miejsce.

- Panie Lonelyth.

- Tak?

- Chyba wiem, gdzie ona idzie. Zmierza do tego kamienia.

Aldritch skinął głową.

- Też tak myślę. Czy to jeszcze daleko?

- Pół kilometra - Galloon zasapał nerwowo. - Ja

myślę, że można by podejść tam z drugiej strony. Jeśli

się nas spodziewa, to na pewno nie stamtąd.

Aldritch stanął. Jakaś szczególnie pełna kolba

uderzyła go w brzuch. Dotknął jej ciepłej skórki, czuł

tętniące życiem zarodniki.

- Dobrze. Ale ostrożnie.

Ruszył za przewodnikiem, za nim szedł android. Wciąż

nie było widać słońca, ale jego promienie uderzały w

chmury unoszących się zarodników i dzięki temu było już

prawie jasno. Nad równiną płynęły świecące obłoki.

- Niech pan patrzy w niebo, panie Lonelyth - powiedział

Galloon. - Czy jest pan w stanie to dostrzec? Co wy chcecie

od tego świata? Co chcecie mu zabrać? Piękno?

Aldritch nie odpowiedział. Nie chciał odpowiadać.

Wydawało mu się, że słyszy już rzekę.

- Ostrożnie - powiedział do Galloona. - Jeśli chce

pan mieć te swoje świecące chmury, niech się pan

skoncentruje. Teraz ja będę podejmował decyzje.

- Mieliśmy rację - odpowiedział Galloon. - Widzę ją.

Aldritch złapał go za ramię i zatrzymał. Ostrożnie

rozchylił pędy zbóż. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego

lornetkę.

Weisblott stała przed kamieniem. Pochylała się nad

czymś, co leżało na ziemi, a słaby wiatr rozwiewał jej

jasne włosy. Nie od razu dostrzegł Malarza. Siedział w

cieniu kamienia i przyglądał się kobiecie. Był chyba

zdenerwowany, jego nozdrza rozchylały się szybko, a ręce

drapały pędy zboża.

- Co ona robi? - zapytał Galloon.

- Jeszcze nic - odpowiedział ochryple. - Dopiero się

zacznie.

I zaczęło się. Obok kamienia wyrosło holo. Weisblott

uruchomiła projektor. Aldritch uśmiechnął się. Tak jest,

pomyślał. Chce mnie wyprzedzić. Nie wie, kim jest jej

przeciwnik, ale jest pewna, że przebywa w pociągu. Pociąg

jest zagrożeniem.

Widział lokomotywę i wagony. Musiała je sfilmować przed

chwilą; stały na swoim torze, ospałe metalowe cielska,

pełne śpiących ludzi i ziemskiego życia. Obce. Pociąg nie

pasował do zbóż i chmur płynących nad horyzontem. Na to

liczyła.

- Co tam jest? - zapytał znowu Galloon. - Coś się

świeci...

Nie odwracając się podał tamtemu lornetkę.

Chyba wiem, jak ona chce zachęcić Malarza do pracy.

- Rany boskie... Ależ to jest nasz pociąg - powiedział

Galloon.

- Hologram pociągu. Czy ona... Panie Lonelyth, ta kobieta

zwariowała. Rozbiera się. Ściąga całe ubranie...

Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa.

- Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się

rozbierały bez konkretnego powodu. Przynajmniej ja

takich nie znam. A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy

do nich panna Weisblott. Zapewniam cię, że wie, co robi.

Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła.

Weisblott była już naga. Stanęła w rozkroku przed

Malarzem i pokazała mu hologram. Samiec i samica.

Jakież to proste. Jej duże piersi zakołysały się

niespokojnie.

Malarz poderwał się z ziemi. Jego ręce sięgnęły w

zboże. Zaczął malować. Na początku były to tylko kolorowe

plamy. Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze

sobą mieszać, z szaleńczą zdawało się szybkością i

zamiarem. Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople

potu spływały po skórze pleców. W pewnej chwili

znieruchomiał. Kobieta wyprężyła pośladki. Malarz zadrżał

i znowu sięgnął po farby.

- Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon.

- Niech pan coś powie...

- On maluje nasz pociąg. Powiedziałem ci, że ratuję

twoje życie. Nie spodziewaj się, że będziemy mogli wrócić

nim do Miasta. Nikt już nie wróci. Wystawiła nas wszystkich

na cel.

Galloon zaczął kaszleć.

Malarz powoli kończył. To, co widział na kamieniu

Aldritch, nie różniło się już niczym od reszty płaskowyżu.

Zostały chmury, zostało zboże. Zniknęły tory, wagony i

lokomotywa. El Divino pozbyła się obcych. Kamień zatętnił

kolorami.

Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło.

- Popatrz sobie - powiedział. - Malarz dostaje

właśnie zapłatę. Dobrze się spisał.

Galloon jęknął coś niezrozumiale. To, co zobaczył,

odebrało mu resztki spokoju. Spółkująca para. Człowiek i

Obcy.

- Tak właśnie ich do tego zmusza. Coś za coś. Teraz

jest dobry moment. Chodźmy.

Galloon nawet nie drgnął. Patrzył w lornetkę jak

zaczarowany.

- Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie

siłą wyjął z jego dłoni lornetkę. Były wilgotne.

Galloon oklapł. Jeszcze bardziej się przygarbił, jego

szczurza twarz pokryła się szarością. Mrugał nerwowo

oczami i patrzył na Aldritcha. Na chwilę przestał kaszleć.

- Jak ona mogła nas zabić... - powiedział.

- Jeszcze żyjemy. I to daje nam pewne możliwości.

Huknął strzał.

Galloon zasłonił oczy.

- Zabiła go - powiedział Lonelyth. - Musi zachować

równowagę. Samice tak właśnie robią z Kreatorami. Tylko

Truteń ma szansę przeżycia. Powinna to zresztą zrobić

przed kopulacją, ale widać nie chciała...

Chmury świeciły coraz jaśniej. Wciąż nie widzieli

słońca. W zbożu cykały owady.

- I co teraz? - zapytał. - Co pan chce zrobić?

- Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na

zachód od tamtego kamienia. - Lonelyth spojrzał na

zegarek, a później na niego.

Odwrócił wzrok. Jak ten facet może być taki spokojny...

Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. I jeszcze

tego nieszczęśnika.

- Tak - powiedział. - Pół godziny drogi stąd.

Lonelyth skinął głową. Sięgnał do plecaka. Wydawał się

myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloon widział, że na

jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek.

Mężczyzna z siwiejącymi włosami poklepał go po plecach.

- Mamy czas, Freddie. Dlaczego tak mi się przyglądasz?

- Nie wiem. Kim pan jest?

Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami.

- Jestem Bruce Lonelyth. Ziemianin. A ty, kim ty jesteś,

Freddie?

Czarne oczy zmrużyły się. Kpiąco? Nerwowo? Czujnie?

- Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa.

- Niech pan powie chociaż tyle. Ja przecież... Pomogłem

panu.

Lonelyth usiadł w zbożu. Przez chwilę bawił się

niebieskimi kolbami.

- Pracuję dla pieniędzy. I ja też ci pomogę. Zrobię to

tak, że Ziemia przestanie się interesować tymi golasami.

Chcę ich dla siebie, Freddie. Ja mam zadecydować.

Galloon usiadł obok tamtego. Wciąż niewiele rozumiał.

Nigdy nie myślał o takich sprawach. Nie przypuszczał nawet,

że są światy, które sięgają po życie innych światów. On

miał chmury El Divino i obrazy tych pięknych istot. Miał

swoje marzenia i miał swoje oszczędności. Niczego więcej

nie pragnął. Ale nagle zrozumiał, że to nie wystarcza.

Byli jeszcze inni. Czaili się wokół i chociaż on sam nie

był dla nich zagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego,

czego pragnął.

Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli

tak, a on inaczej? Czy należeli do innych gatunków?

- Na co czekamy, panie Lonelyth?

- Na poduszkowiec. Weisblott musi jakoś wrócić. I

widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekran

małego radaru. Mrugało tam zielone światełko. - Nie

zobaczą nas, bo siedzimy za nią. Zakłócam zresztą ich

radary. Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na

Ziemię. Po prostu wypadek. Tubylcy zniszczyli pociąg i

zabili kilku ludzi. Kto ich wie dlaczego? Tacy już są,

sukinsyny. Zmieniają. I panna Weisblott zyska nieco czasu.

- W Mieście coś takiego już się stało - nagle

przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy. -

Zniknęło kilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec

korporacji "WARS & GUNS"... Ale widzę, że i o tym pan wie.

- Wiem. Poduszkowiec jest już przy niej. Wsiada. -

Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu. - No.

Polecieli.

Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał. Widział

białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta. Uderzone

powietrzem zboże zafalowało gwałtownie. Poduszkowiec miał

rządowe oznakowania.

- No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał

czując rozpacz.

- Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział,

ten poduszkowiec reprezentował Miasto.

Lonelyth uśmiechał się.

- Ja jeszcze nie zakończyłem. Mój szef obiecał

zapłacić pannie Weisblott. Prowadź mnie do tego drugiego

kamienia.

Wstali ciężko. Skinął na stewardesę i android poszedł

za nimi. Pewnie będzie mu potrzebna do przygotowywania

posiłków. Albo zdechniemy wśród tego zboża.

Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich

zmęczone oczy. Zapowiadał się piękny dzień. Galloon wziął w

płuca głęboki oddech. Na co tamten jeszcze liczył?

- To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki.

- Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth.

- Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny. Wiem,

bo sam leciałem.

- Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej

wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka. Nie

mówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana?

- Kto? Weisblott?

- Ta sama.

Pokręcił głową. O czym on gada? Czyżby zwariował,

pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża.

Wyszli wprost na kamień. Był duży, chyba większy od

poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten. Malarz

siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem. Ten

był łysawy, za to jego klatkę piersiową porastały ciemne,

zmierzwione kudły. Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na

prawym biodrze. Na ich widok wstał.

- Jeszcze nie - powiedział Lonelyth. - Jeszcze poczekamy.

Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień. Przystanęli tuż

nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce.

Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie.

Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba. Rzeka

połyskiwała setkami barwnych cieni.

- Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy

brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie. Była

przyjemnie chłodna.

- Tak. Już to wcześniej zauważyłem. To chyba przez te

zarodniki. Wirują nad głównym nurtem. Tu jakoś ich nie

ma.

Zapadła cisza. Jakiś owad podpłynął do jego dłoni. Był

płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzyki powietrza.

Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami. Galloon

wyciągnął w jego stronę palec. Owad znieruchomiał.

- Dobra - westchnął Lonelyth. - Niech pan przywoła

androida.

Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony.

- Syndie - powiedział. - Chodź tutaj.

Stewardesa stanęła po jego prawej stronie.

- Słucham, panie Galloon.

- Nie. Masz słuchać tego pana. Już on ci wszystko powie.

Lonelyth wyjął coś z plecaka.

- Umiesz obsługiwać holo, Syndie?

- Tak, proszę pana.

- Dobrze. Idź z tym w stronę tego kamienia. Następne

polecenie otrzymasz drogą radiową.

Android skinął głową. Syndie była modelem B52 i

oznaczało to, że była zdolna do pełnienia różnych

kobiecych zadań. Konstruktorzy dali jej ponętne ciało i

piękną twarz. Miała krótkie, rude włosy i minispódniczkę. I

białą koszulkę z delikatnymi ramiączkami, pod którą prężyły

się kształtne piersi. Ruszała się płynnie; jej długie nogi

sprawnie omijały nierówności terenu, a pośladki rytmicznie

przyciągały ich oczy. Po chwili zniknęła w zbożu, żeby

minutę później wychynąć z niego dokładnie tam, gdzie stał

kamień.

- Dobrze - powtórzył Lonelyth. - Teraz rozbierz się.

Do naga.

- Jak to... - chciał zaprotestować, ale słowa uwięzły

mu w gardle.

Lonelyth podniósł lornetkę.

- O.K., kochanie. Włącz holo i wyświetl obraz tuż obok

kamienia. Potem staraj się zainteresować sobą tego

mężczyznę. Czy zrozumiałaś?

- Ten mężczyzna jest Obcym - zadźwięczał jej spokojny

głos.

- Wiem. Mimo wszystko zrób to, co ci każę.

- Zrozumiałam. Jestem już naga i włączyłam holo. Teraz

staram się go zainteresować.

Ale nie było to potrzebne. Galloon widział, jak Malarz

zrywa się z ziemi. Widział jego łysiejącą głowę i ręce

zagłębiające się w trawie. Syndie wypięła się prowokująco.

Uklękła.

- To po to była panu potrzebna Syndie. Zaczynam

rozumieć. Pan od razu wiedział.

Nie potrafił dostrzec, co przedstawia holo. Bez lornetki

nie był w stanie tego zobaczyć. Co to może być?

- Niech mi pan da lornetkę - poprosił. - Chcę wiedzieć,

co tam jest.

- Nie - odpowiedział krótko Lonelyth.

Malarz zaczął już malować.

- Co tam jest, do cholery? Co pan zmienia? - starał

się wyrwać tamtemu lornetkę, ale Lonelyth odsunął go swoją

silną ręką.

- Uspokój się, przyjacielu.

- Nie! Niech pan mi to da...

Znowu starał się sięgnąć do twarzy Ziemianina. Wtedy

Lonelyth przewrócił go w przybrzeżny piach i pochylił

nad nim swą zmęczoną twarz. Czarne oczy zaczęły rosnąć.

Potem rozmazały się. Widział już tylko czerń. Zalała

jego wątłe ciało niczym gęsty asfalt. Niczym czarna woda.

Dusił się.

- Nie - usłyszał jeszcze ochrypły głos.

Zemdlał.

Aldritch otarł czoło i odgarnął z niego kosmyk

włosów. Słońce prażyło przez chmury. Było już prawie

południe.

Przytknął oczy do szkieł lornetki. Malarz skończył.

Skończył obraz i skończył z Syndie.

- B52 - powiedział cicho do mikrofonu.

- Tak, proszę pana?

- Możesz wracać. Zabierz ze sobą holo.

- Zrozumiałam. Czy mogę zabrać też ubranie?

- Jasne. Ubierz się, Syndie.

Potem pochylił się i zaczerpnął wody z rzeki. Chlusnął

nią w leżącego przewodnika. Galloon otworzył oczy.

Poruszył wąsem. Chrząknął.

- Już po wszystkim?

- Tak - odpowiedział patrząc na skrzącą się rzekę.

- Zaraz przyleci po nas poduszkowiec. Dałem już sygnał

chłopakom. Robota skończona.

Galloon zbierał się powoli. Aldritch patrzył, jak

otrzepuje swój śmieszny uniform i przygładza resztki

włosów. Kiedy wróciła Syndie, Galloon wciąż przygładzał

swoje włosy. Zwlekał z pytaniem.

- Teraz już mi pan powie? Czy dopiero w Mieście? -

jego głos był piskliwy.

Aldritch potrząsnął niebieską kolbą. Zagrzechotała.

- Nie ma już Miasta, Freddie. Widzisz, nie mogłem być

pewien, gdzie też ona akurat będzie. I kto właściwie jej

pomaga. Hologram przedstawiał całe Miasto. Tak, jakżeście

je zbudowali.

Galloon zaszlochał. Jego palce wykrzywiły się konwulsyjnie.

- Nie - wrzasnął. - Nie zabiłeś chyba tych

wszystkich ludzi, skurwielu. Powiedz, że nie. To przecież

niemożliwe... Na Boga Jedynego.

Aldritch uśmiechnął się. W jego czarnych oczach nie

było już żadnych uczuć. Patrzyły na wirujące zarodniki.

- Wiedziałem, że w końcu polubisz ludzi - powiedział.

- Ale ja zrobiłem tylko to, co chciałeś. El Divino

odetchnęła. Pozostała przy życiu. Mr Helper będzie się

musiał poważnie zastanowić.

Zza horyzontu wyskoczył poduszkowiec. Leciał w ich stronę.

Aldritch pstryknął papierosem i wypuścił z sykiem

dym. Potem schylił się i sięgnął po swój plecak.

- Koniec - powiedział do Galloona. - Nie byli tego

warci, Freddie.

Ale nie wiedział, czy to prawda. Nie wiedział, czy życie

każdego z nich liczyło się rzeczywiście mniej niż życie

Malarzy. Sięgnął szybko w powietrze i złapał jeden z

zarodników.

- Może to właśnie ty przeważyłeś szalę, bracie -

mruknął do złocistego nasionka. - Tak. Pewnie tak to

było.

Poduszkowiec mrugnął światłami. Schodził do lądowania.

Aldritch przekrzywił głowę i mrugnął.

Zarodniki wirowały w powietrzu.

Gdzieś tam, na płaskowyżu, samotna istota malowała

kolejny obraz. Ludzie nie byli jej potrzebni. Nie byli

potrzebni nikomu prócz siebie samych.

special thanx to Kim Gibson. Just slide!

Katowice 1994

Maciej Żerdziński

MACIEJ ŻERDZIŃSKI

Urodzony w 1967 roku w Sosnowcu. Lekarz, jeden z

najpopularniejszych autorów polskiej fantastyki lat

dziewięćdziesiątych. Laureat III Konkursu "NF" na

opowiadanie, wicelider plebiscytu czytelników na najlepsze

opowiadanie drukowane u nas między lipcem '90 a lipcem '93.

Próbuje także grafiki komiksowej i ilustracji. Państwo

znacie jego "Dzień na wyścigach" i "Nawrócić Avalon" ("NF"

11/91 - teksty konkursowe), "Krew i deszcz" ("NF" 10/92 -

opowiadanie wyróżnione w plebiscycie), "Ja, Aldrich" ("NF"

6/93) oraz "Pancerniki siedzące w granatowej wodzie" ("NF"

4/94 - tamże autoprezentacja M. Ż. w rubryce "Drugie ja

polskiej fantastyki").

"Malarzami" wraca Żerdziński do świata przyszłości, w

którym człowiecza ekspansja rozciągnęła się na kosmos, a

jedną z jej forpoczt jest zbójecka firma handlu bronią

WARS'N'GUNS. Początek - tajemniczy kontrakt między duchem

dobrym i złym - zbliża nieco opowiadanie do biblijnej Księgi

Hioba; reszta to już bardzo sprawna, poetycka i wieloznaczna

fantastyka klasyczna, nawiązująca do najlepszych dokonań

Dicka, Bradbury'ego, Lema. Żerdziński zrobił mały krok

wstecz na pochyłej drodze wiodącej ku literackim

eksperymentom i ekstrawagancjom, dało to "Malarzom"

krystaliczną przejrzystość akcji i dużą moc emocjonalną.

Zwracam uwagę na zaproponowaną wizję seksu, spotkania płci

(i kosmicznych ras) - przejmującą, demaskatorską,

eksponującą z jednej strony malarską wzniosłość, ale z

drugiej krwawą modliszkowatość aktu. Pisał te strony przede

wszystkim Żerdziński-lekarz czy raczej Żerdziński-

antyfeminista?

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żerdziński Maciej Załóż swoje łyżwy, bracie
Żerdziński Maciej Dzień na wyścigach
Żerdziński Maciej Nawrócić Avalon
Żerdziński Maciej Pancerniki siedzące w granatowej wodzie
Żerdziński Maciej Ja, Aldritch
Żerdziński Maciej Krew i deszcz
maciej zerdzinski opuscic los raques
Maciej Zerdzinski Korporacja Wars N Guns (P2PNet pl)
malarz tapeciarz 714[01] z2 01 u
MaciejKossak SzkolaTanca NaPlytke WersjaOstateczna
malarz tapeciarz 714[01] z1 04 n
Joga Magazyn MaciejWielobob pl nr 2 sierpień 2010 yoga
Joga Magazyn MaciejWielobob pl nr 4 październik 2010 ajurweda
Karel Appel, malarstwo, malarze niderlandzcy
CYFROWI MALARZE 1
Psychologia pytania od pani Aleksandry Maciejuk Płoń
wykłady - Maciejewski, studia pielęgniarstwo
Piet Mondriaan, malarstwo, malarze niderlandzcy

więcej podobnych podstron