97 Suzan King Zaczarowana noc


Susan King

Zaczarowana noc

Romanse sprzed lat nr 97


Prolog

Szkocja, Hebrydy Wewnętrzne

Lato 1850

Zimne morze wyrzuciło go w mrok. Rozpaczliwie uczepił się jakiegoś występu na olbrzymiej skale, wypiętrzonej nad zderza­jącymi się z rykiem falami. Kiedy tak leżał nieruchomo na szorst­kim, kamiennym progu, woda zalała go, cofnęła się i napłynęła znowu.

Rozdygotany i nagi próbował wpełznąć wyżej. Płuca paliły go przy tym żywym ogniem. Przebijając wzrokiem ciemności i zacinający deszcz, powoli rozpoznawał charakterystyczną syl­wetkę swojego azylu: Sgeir Car an, największą ze skał w osła­wionej, leżącej na zachód od archipelagu Wewnętrznych Hebrydów rafie Caran. Długi na pół mili półksiężyc czarnych bazaltowych skał, z których wiele kryło się pod wodą, stanowił paskudną, pełną zdradzieckich wirów pułapkę. W dziwnym miejscu znalazł schronienie.

W tej chwili wystarczyło mu to, że leży na nieruchomym litym kamieniu; że oddycha. Znał tę rafę, a jako inżynier pro­jektujący latarnie morskie zbadał i zmierzył jej szczerbate wierzchołki Sporządził listę statków, które się tu roztrzaskały, wyliczył, ilu ludzi straciło przy tym życie. Znał nazwiska kil­korga z nich, bo należeli do jego własnej rodziny.

Rafa odebrała inżynierowi rodziców. To o nią rozbił się i utonął ich statek, kiedy wybrali się w wakacyjną podróż, zo­stawiając trzynastoletniego syna i jego siostry pod opieką krew­nych. Straszliwe nieszczęście raz na zawsze odmieniło cel, jaki sobie stawiał w życiu, i przeorało jego serce i duszę. Teraz za­stanawiał się, czy nie jest mu pisane do rodziców dołączyć.

Może już nawet tak się stało, ale z charakterystycznym dla siebie uporem po prostu nie przyjął śmierci do wiadomości. Opuścił głowę i przymknął oczy, wciąż wczepiony w skałę.

Ocknął się pod wpływem ulewnego deszczu, dreszcze stano­wiły dowód, że wciąż jeszcze żyje. Nawałnica nadal szalała, czarne burzowe chmury przesłoniły szarość nocnego nieba nad Hebrydami. A przecież kiedy wyruszał w podróż, światło dnia jarzyło się ciepło i nic nie zapowiadało sztormu.

Głupi był, że podjął wyzwanie i popłynął sam, na dodatek kompletnie zalany. Ale Dougal Robertson Stewart, dziedzic majątków Kinnaird i Balmossie, nigdy się nie cofał, nigdy nie drżał w obliczu zagrożenia. Ryzyko zawsze go pociągało. Może jednak przyszła pora, by to nastawienie zmienić, mówił sobie z ironią, pełznąc nago po czarnej i śliskiej pochyłości.

Wysoki, gniewny grzywacz uniósł się wysoko i runął na nie­go. Chcąc wydostać się z zasięgu fal, Stewart na czworakach ru­szył w stronę podługowatego, wyżej położonego płaskowzgórza z czarnego bazaltu. O dwieście stóp dalej, jak jakaś niesamowi­ta, zbudowana przez samą naturę wieża, wznosiła się iglica skal­na. Tamten koniec Sgeir Caran podziurawiony był jaskiniami, ale Dougal czuł się zbyt wyczerpany, by już teraz ich szukać. Znów leżał bezwolny, zbierając siły, patrzył na kłębiące się, wzburzone morze i czuł na plecach zimne ukłucia deszczu.

Słyszał o legendarnych morskich kelpie, o wodnych koniach, które ścigają się w pianie grzywaczy. Tej nocy zobaczył je na włas­ne oczy, wplatał palce w ich białe grzywy i obejmował nogami wspaniałe grzbiety, a one niosły go niczym rumaki Neptuna. Te, które go tu przyniosły poprzez sztorm, były piękne, ale dawno zniknęły w oddali. Pojawiły się w chwili, kiedy już tonął na głębi­nie, wdzięczne, chociaż równocześnie przerażające. Podsuwały się pod niego i gnały razem z falami, grzywy miały z bladej piany morskiej, uderzeniami kopyt pobudzały morze do szaleństwa.

A może tylko mu się to śniło? Dobry Boże, pomyślał, przeciągając dłonią po mokrych wło­sach, muszę być doprawdy bardzo pijany i w fatalnym stanie. I do tego ma pewnie wstrząs mózgu, bo mocno dostał po głowie, kiedy pożyczona łódź rybacka przewróciła się na wysokiej, wywołanej nagłym sztormem fali. Starając się za wszelką cenę nie stracić przytomności, miotany to tu, to tam przez niespo­kojne bałwany, uczepił się poszycia łódki. Mokre ubranie nie pozwalało utrzymać się na powierzchni, więc zdarł je z siebie, by się uratować. Tonąca łódź wciągnęła Dougala pod wodę -ocalił go tabun czarodziejskich koni, które zrzuciły go na po­chyłe zbocze wielkiej skały.

Udało mu się wstać, ale w tym samym momencie znów przy­kryła go ogromna, wygięta w łuk fala. Wczepił się w kamienną grań, żeby nie zmyła go z powrotem do morza, ale siła uderze­nia była tak potężna, że rąbnął głową o skałę. I bezradnie zapadł w czarną pustkę.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył parę przepięknych bosych stóp.

Jasne i delikatne stały zaledwie o kilka cali od jego twarzy, smukłe palce i szczupłe kostki wyglądały spod rąbka białej sza­ty. Dookoła deszcz pluskał o skałę, materiał sukienki przemókł do suchej nitki.

Boginka morska, pomyślał półprzytomnie Dougal. Nie syre­na, bo ma takie śliczne nogi.

Boginka opadła na kolana i zobaczył niewyraźnie jej słodką twarz i skromną koszulę. Przemoczone, rozpuszczone włosy zwijały się w drobne loczki. Ramiona okryte miała chustą. Zdję­ła ją, by Dougala otulić, coś przy tym szepcząc. Puszysta, ciepła w dotyku wełna spowodowała, że poczuł się jak w raju.

Chciał tej niezwykłej istocie podziękować, ale ochrypły głos go zawiódł.

-Dhia, więc żyjesz, i przyszedłeś z morza - powiedziała. Głos jej brzmiał spokojnie pomimo piekielnego sztormu.-Czekałam tu na ciebie,

Gaelicki. Rozumiał sporo, gorzej było z mówieniem. Czy ona powiedziała, że czekała na niego? Kiwnął niepewnie głową.

- Ach, jest ci zimno i cały drżysz. Pewnieś nieprzyzwyczajo­ny do ludzkiej postaci. - Podciągnęła chustę wyżej. - Kiedy cze­kałam tu, żeby dotrzymać naszej pradawnej obietnicy, myśla­łam, że będę się ciebie bardzo bała, ale ty słabiutki teraz jesteś jak niemowlę. Możesz być królem w swojej krainie, ale w na­szym świecie potrzebujesz opieki.

Pradawna obietnica? Wpatrywał się w nieznajomą bez zro­zumienia.

- Przybyłem z morza - udało mu się wykrztusić w niezdar­nym gaelickim. W głowie tak mu się mąciło, że miał kłopoty z myśleniem.

Twarz boginki rozjaśniła się i usłyszał srebrzysty jak dzwo­neczek śmiech. Nagły podmuch wiatru porwał słowa odpowie­dzi. Wzięła go za rękę i nakłoniła, by się podniósł. Stając na roz­dygotanych nogach, czuł się doprawdy jak maleńkie dziecko. Wsunęła mu ramię pod pachę, a on z wdzięcznością się na niej oparł. Chociaż z pozoru krucha jak elf, ciało miała jędrne i mocne, i zręcznie go podtrzymywała.

- Kim jesteś... - wychrypiał, ale wiatr porywał słowa; powo­dował, że rozmowa stawała się prawie niemożliwa. Ruszyli ra­zem po skale. Idąc pod wiatr, pochylali głowy, sukienka i chus­ta boginki furkotały, ociekając wodą.

Czy ona jest człowiekiem i też rozbiła się w tym odludnym miejscu? A może koszmar zmienił się w cudowny sen? Kimkol­wiek - czy czymkolwiek - jest, przestał być na tej skale sam, co napełniło go wielką radością. Nieznana istota wydawała mu się istotą baśniową, iskierką roztańczonego w ciemnościach światła, czarodziejką przybyłą z innego świata i utkaną z nitek babiego lata i piany morskiej.

Wiedział, że niektórzy wyspiarze wciąż wierzą, iż ocean za­mieszkują kelpie*, selkie**, syreny, boginki morskie, błękitni ludzie i im podobne stworzenia. Tej nocy na własne oczy wi­dział konie z podwodnej krainy, więc z łatwością przyszło mu uwierzyć, że dziewczynie jakiś czar mógł nadać postać człowie­ka. Niezależnie od tego, czym naprawdę była, myślał o niej ja­ko o bogince morskiej, bo powiadano, że są one piękne i deli­katne, i bardzo życzliwe.

Chociaż wiatr i deszcz atakowały ich z wściekłością, przysta­nął na chwilę i przyciągnął ją bliżej do siebie, pod chustę, stara­jąc się osłonić drobną postać własnym ciałem. Fale biły o skałę, tryskająca wysoko woda zalewała ich. Dziewczyna przylgnęła

*Kelpie - wodne konie, mogące przybierać postać człowieka (przyp. tłum.). **Selkie - foki, które potrafią przybierać postać ludzką (przyp. tłum.).

do niego pod chustą i objęła go rękami w pasie; razem stawiali opór wichurze i smagającemu ich deszczowi.

Dougal znowu zaczął zastanawiać się, czy nie śni. Albo mo­rze wyrzuciło go razem z boginką morską na nagą skałę w He­brydach, albo udało mu się wrócić na brzeg i odsypia skutki działania whisky pani MacDonald, wypitej podczas czuwania przy zwłokach pana MacDonalda.

Niejasno przypominał sobie tę noc pełną alkoholu, lamentu, muzyki i czułych opowieści o zmarłym. Przez czystą uprzejmość i poczucie wspólnoty wlał w siebie zbyt wiele kieliszeczków pod­czas wspaniałej stypy po zacnym człowieku. A kiedy zebrani sprowokowali dwóch mężczyzn, w tym jego, by na wiosłach opłynęli całą rafę, nie odrzucił wyzwania. Mężczyzna, który się z nim ścigał, zatrzymał się, by zwymiotować przez burtę, ale Dougal powiosłował dalej prosto w paszczę wichury.

Wiatr szarpnął nimi, niemal zbił ich z nóg. Dziewczyna krzyknęła. Dougal przytrzymał ją i ucałował w czoło, by dodać jej otuchy. Potem podniósł głowę i, usiłując przebić wzrokiem gęstą zasłonę deszczu, zastanawiał się, czy umrze tu, na tej ska­le, z nieznajomą, śliczną boginką morską w ramionach.

Nagle zauważył ciemną szczelinę vwejscie do jaskini, i po­ciągnął dziewczynę w tamtą stronę. Potknęła się i upadła, a Do­ugal się pochylił, porwał ją na ręce i, walcząc z wiatrem, zaniósł do środka. Zagłębienie było akurat takiej wielkości, że mogli się oboje w nim skulić. Postawił boginkę na ziemi, a ona znowu wsunęła mu się w ramiona, spontanicznie szukając u niego po­ciechy i ochrony. Patrzyli razem na sztorm, dziewczyna oparła mu policzek na piersi, a on objął ją ramionami.

Strugi deszczu i gwałtowny wicher odłupywały ze zbocza wielkie odłamki skały i bez wysiłku toczyły je w dół, do morza. Fale wznosiły się i roztrzaskiwały o brzeg, zalewając płaski szczyt i cofając się tylko po to, by znowu się wypiętrzyć.

W maleńkiej jaskini woda kłębiła im się wokół kostek, biała pia­na wyciągała widmowe ręce w ich stronę. Odwrócił się plecami do wejścia, żeby chronić dziewczynę przed wilgocią i przenikliwymi podmuchami. Obejmowali się, dygocąc; uświadomił sobie, że jest całkiem nagi, a ona prawie, ale wydawało się to bez znaczenia. Krągłości dziewczyny lgnęły do twardszych płaszczyzn jego ciała, emanując cudownym ciepłem tam, gdzie się stykali. Rzecz zastana­wiająca: czy boginki w ogóle przejmują się tym, co wypada?

Wyczuł moment, kiedy przestała się w niego kurczowo wcze­piać, kiedy przezwyciężyła lęk i odnalazła w sobie siłę i pewność. Oddychała teraz w tym samym rytmie co on, uspokoiła się. Obejmując ją, poczuł nagle, jaka jest ponętna.

Pożądanie, gwałtowne i gorące, buchnęło w nim burzliwym płomieniem. Ona je chyba odwzajemniła, bo przytuliła się do niego mocniej, wtuliła mu czoło w policzek i splotła ramiona na karku. Cienka, przemoczona koszula była niemal niewyczuwal­na, miękkie, krągłe piersi przywierały do torsu przybysza. Linia biodra układała się gładkim łukiem pod jego dłonią, a całe ciało zdawało się wtapiać w niego.

Nie potrafiłby powiedzieć, od czego się ten pocałunek za­czął: może od lekkiego uniesienia policzka, może od trącenia bródką. Wargi ich zetknęły się pieszczotliwie i czule. Jej usta były miękkie i chętne, jego śmiałe i dociekliwe. Wokół nich bi­ły pioruny, morze z hukiem uderzało w skały; następny pocału­nek był głęboki, szalony i desperacki. Potem sypały się już jeden po drugim jak grad, napływały jak rozszalałe fale. Zapłonęło w nim dzikie, żywiołowe pragnienie, którego nie potrafił w ża­den sposób powściągnąć. Wpił się mocniej w usta dziewczyny, wplótł palce w wilgotne włosy, żeby odchylić do tyłu jej głowę. Wyczuł pod wargami jej żarliwość, jej pełną gotowość, pło­mienną namiętność. Paliły go, gładkie i ogniste, jak napój z mio­du, śmietanki i whisky.

Szalejący sztorm odszedł w zapomnienie, mężczyzna świa­dom był już tylko uczucia cudownej błogości. Łaknął tej per­spektywy wybawienia, jaka pojawiła się u samych bram piekiel­nych. Otoczył dziewczynę ramionami i, czule lgnąc do jej ust, upajał się pocałunkiem. Powiódł językiem po obwodzie warg boginki, wyczuł, że w odpowiedzi one też stają się dociekliwe. Smukłość jej talii, krągłość bioder doprowadzały go do szaleń­stwa. Wszystko w nim tętniło, serce łomotało w piersiach, a po przyćmionym nierealną, oniryczną mgiełką umyśle kołatała się myśl, czy nie powinien się pohamować.

Rozwiała jego wątpliwość, bo ujęła jego twarz w dłonie i przy­warła płaskim brzuchem do niecierpliwej, twardej męskości. Miał wrażenie, że rozpalona jest do białości, że kipi pragnieniem rów­nie desperackim jak on. Odsunął się odrobinę, zaczerpnął tchu. Potem wcisnął się razem z nią głębiej do malutkiej jaskini, oparł się plecami o śliski kamień, chusta spowijała ich niczym wilgotna zasłona. Dziewczyna przylgnęła do niego, uniosła twarz, całowa­ła go gorączkowo, trawiona pożądaniem.

Błysnęło, deszcz się nasilił, obluzowane kamienie ześlizgiwa­ły się po płaskim szczycie, ogromna skała wydawała się dygotać. Schronić się przed lękiem i śmiercią mógł tylko w płomiennym, czułym azylu objęć boginki. Kiedy pieścił ją i całował, stawał się niezwyciężony. Chciał, by i ona poczuła to samo, by również czerpała siły z ich bliskości.

Powiódł dłońmi w dół po plecach dziewczyny, ujął za biodra, przyciągnął blisko, dał jej do zrozumienia - a jakże miałaby tego nie rozumieć? - czego pragnie. Pożądanie płonęło w nim teraz tak intensywnie, że do cna wypaliło resztki zdrowego rozsądku. Objął jej pierś i gładził ją, aż czubeczek gwałtownie się naprężył. Potem zajął się drugą piersią. Dziewczyna pojękiwała mu cichut­ko w ucho. Przywarła jeszcze mocniej, kiedy przesuwał palcami w dół po napiętym brzuchu, zdzierając z niej wilgotną, cieniut­ką koszulę. A kiedy jego pałce odnalazły rozpaloną zwilgotniałą szparkę, krzyknęła i objęła go sobą jak fala.

Jaskrawy zygzak błyskawicy zapłonął nad Sgeir Caran, dziewczyna westchnęła w ramionach Dougala, a potem wygięła się i otworzyła przed nim w szalonym, ponętnym, najsłodszym ratunku, jaki mógł sobie wymarzyć. Zagłębił się w nią z cichym jękiem, zadygotał i poczuł, że ją również przechodzi dreszcz rozkosznego zaspokojenia. Oparł się ciężko o skałę, serce mu ło­motało, obejmował dziewczynę w milczeniu. Pocałowała go, po­czuł smak słonych łez albo morskiej wody.

Wciąż jeszcze dygotał, to drżenie było pokłosiem nadprzyro­dzonych chyba sił, jakie objawiły ich dusze, stojące na progu śmierci, przejęte do żywego lękiem, rozpaczliwie pragnące pocie­chy. Objął dłonią głowę dziewczyny i pocałował potargane, wil­gotne loki. Wydawała się taka krucha i drobna, chciał chronić ją, otoczyć czułą opieką. A równocześnie obawiał się, że ta niezwykła istota może rozwiać się we mgle, zostawiając go sam na sam z koszmarem.

Ulewa i grzmiące bałwany zajadle atakowały skałę, a dziew­czyna stała wtulona w ramiona Dougala, bezpieczna, ciepła i ci­cha. Śnię, pomyślał. Z pewnością muszę śnić.

Wiesz, co ci trzeba uczynić.

Margaret MacNeill oparła się plecami o kamienną ścianę ja­skini i wyjrzała na zewnątrz. Welony mgły zasłaniały morze i długą rafę, ale widziała, że świt jest już blisko. Gniewne zielon­kawe grzywacze pieniły się przy brzegu wielkiej skały. Przez opary nie mogła dostrzec wyspy Caransay, gdzie mieszkała, ale wiedziała, że leży ona o milę na wschód od Sgeir Caran.

Zerknęła na mężczyznę, który spał u jej boku w płytkiej ja­skini. A przez cały czas skręcała w palcach czerwoną nić wysnu­tą z chusty, którą go przykryła.

Wiesz, co ci trzeba uczynić, tak powiedziała jej prababka. No cóż, stało się.

Splatała nić razem z kilkoma własnymi złotymi włosami i kilkoma jego ciemnobrązowymi. Perspektywa spędzenia nocy na Sgeir Caran, samotnie, bo tego żądała wyspiarska tradycja, przejmowała ją grozą. Spodziewała się, że czeka ją wiele przera­żających godzin w mroku, ani przez moment nie wyobrażała sobie, że legenda się ziści.

I oto legenda pochrapywała teraz przez sen, owinięta w chu­stę, którą utkała prababka Meg. Dziewczyna widziała ciemną głowę i jedno szerokie ramię mężczyzny. Dreszcz ją przeszedł na wspomnienie podniecających pieszczot i rozpalających du­szę pocałunków, uśmiechnęła się do siebie.

Zręcznie splotła nitkę i włosy ich dwojga, potem zaczęła to samo robić z drugą nitką. Kiedy miała już dwa malutkie warko­czyki, zawiązała je w kółeczka. Jedno wsunęła na palec sobie, drugie na palec śpiącego mężczyzny.

No, pomyślała. Wszystko dokonało się tak, jak przepowiedzia­ła matka Elga. Pierścionki stanowiły potwierdzenie zawartego ostatniej nocy małżeństwa. Dotykała przez chwilkę jedwabistych włosów swego męża, potem usiadła znowu u wylotu jaskini.

Jeżeli pojawi się przed tobą kelpie, pouczyła ją prababka, musisz podejść do niego i ukoić jego samotność, bo tak opiewa nasza pradawna umowa. Co sto lat pan głębin bierze sobie dzie­wicę z Caransayza żonę. W zamian uchroni wyspę od zła. Jeże­li będzie miał z tej dziewicy dziecko, tym lepiej dla wyspiarzy, bo obdarzy ich wielką łaską i szczęściem. A sama wiesz, że jego pomoc potrzebna jest nam teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Meg pobierała nauki we wsi na wyspie, kształciła się również na lądzie stałym. Uważała siebie za cząstkę nowoczesnego świata, który istniał poza granicami ich odosobnionej wysepki, i odrzuciła stare wierzenia, kiedy wyrosła na kobietę. Ale jej prababka Elga i jej babka Thora traktowały stare legendy jak prawdę. Starodawna tradycja, wiążąca się z kelpie ze Sgeir Ca-ran, cieszyła się na Caransay wielkim szacunkiem.

Zgodziła się przesiedzieć jedną noc na skale. Wyspiarzom groziły masowe wysiedlenia z woli właściciela, który przedkła­dał hodowlę owiec i zyski nad los dumnych ludzi i ich rodzin. Świadoma tego niebezpieczeństwa, którego trudno będzie unik­nąć, powiedziała sobie, że jedna noc na Sgeir Caran w niczym jej nie zaszkodzi.

Ani przez moment nie liczyła się z tym, że może rozpętać się wichura - czy pojawić się kelpie. Mężczyzna wystrzelił z morza na skałę niczym żywa, muskularna strzała, a sztorm, który go zrodził, szalał dalej. Kelpie okazał się mocny, piękny i zdumie­wająco realny. Powinna się była przerazić, ale zamiast lęku po­czuła współczucie, bo był słaby po ciężkich przejściach i potrze­bował pomocy.

Kiedy się do Meg uśmiechnął, serce w niej stopniało. A kie­dy ją objął i pocałował, bezradnie poddała się urokowi, który na nią rzucił; i nadal była pod jego urokiem.

Nie przeszło jej też jeszcze lekkie, słodkie oszołomienie po napoju Elgi - whisky z domieszką ziół. Zeszłej nocy ten napój rozpalił w niej krew tak, że zachowała się z szokującą swobodą, że dała wyraz namiętności swego serca, że pozwoliła, by za­władnęła nią czułość i przemożne pożądanie.

Wypełniała starodawną umowę chętnie, z nieukrywanym za­pałem - łaknęła tego. W ciemnościach i deszczu wydawało jej się, że jeśli nie znajdzie ratunku w ramionach kelpie, to umrze.

Teraz jednak wstał już jasny dzień i Meg nie wiedziała, jak so­bie ze sobą poradzi. Ogarnął ją palący wstyd i pochyliła głowę, ale zaraz przypomniała sobie, że jej kochanek przybył z krainy czarów - że nie jest prawdziwy. To, co się między nimi stało, wy­kracza poza normalne doświadczenie. Nie musi czuć się zawsty­dzona tak zuchwałym postępkiem.

Rzuciła na niego okiem, już zatęskniła, by znowu znaleźć się w mocnych, niosących pociechę objęciach kelpie. Ale musi wy­rwać się spod uroku albo na zawsze zatraci się w jego mocy. Jeżeli kelpie spojrzy na nią w świetle dnia, jeżeli znowu jej do­tknie, opęta ją i uniesie ze sobą na największą głębinę, a wtedy ­zgodnie z legendą - już na zawsze będzie stracona dla świata.

To niemożliwe, by tak się stało, wmawiała sobie. A jednak kelpie się pojawił. Legenda musi mówić prawdę. Przetarła oczy, czuła, że mocny eliksir Elgi wciąż jeszcze krąży w jej żyłach.

Kelpie westchnął przez sen, przeciągnął się, chusta się osunę­ła. W szarawym świetle przedświtu Meg widziała go wyraźnie. Był wysoki i szczupły, mocno umięśniony, potężny i urodziwy. Jego piękne rysy charakteryzowała niepospolita symetria, wło­sy były ciemne, lśniąco brązowe, brwi czarne i proste, szczęki pociemniały mu od zarostu. Brązowe, porastające tors włosy zwężającą się smugą zbiegały w dół po płaskim brzuchu ku za­gnieżdżonej w nich męskości.

Na ten widok poczuła napięcie w podbrzuszu. Obróciła do­piero co upleciony pierścionek na palcu, policzki jej spłonęły gorącym rumieńcem, zobaczyła, że powieki kelpie zatrzepotały i się rozchyliły. Oczy zielone jak morze, tak mówiła legenda. Ale on nie może jej teraz zobaczyć. Odchyliła się do tyłu w cień i uspokoiła się, kiedy znowu zasnął.

Skałę o brzasku zalewało srebrzyste światło, a ona wpatry­wała się w mężczyznę z podwodnej krainy, który był jej mę­żem, zgodnie ze starodawną umową o przyjaźni i miłości. Któ­ry rozpalił czarodziejski płomień w jej ciele, w jej sercu, w jej życiu. Przepełniało ją uczucie uwielbienia, ślepego oddania.

Poruszył się znowu. Serce Meg załomotało. Jakiś cichutki głos szeptał jej, że to musi być prawdziwy mężczyzna - że głu­potą jest wierzyć w legendę. Ale głos pokoleń i eliksir, który po jej żyłach krążył, upewniały, że ma przed sobą each-uisge we własnej osobie, wielkiego morskiego kelpie, najpotężniejszego ze wszystkich magicznych podwodnych istot.

Jeżeli ją zobaczy, jeżeli jej dotknie, Meg nigdy więcej nie wróci do domu.

Kelpie przeciągnął się, ziewnął. Przejęta nagłym lękiem dziewczyna drgnęła, opuściła jaskinię i uciekła. Biegła boso po płaskim szczycie skały, a świt coraz bardziej rozjaśniał mgły.

W miejscu, gdzie skała łagodnie schodziła pod wodę, zoba­czyła łódź; przy wiosłach siedział jej dziadek. Dotrzymał przy­rzeczenia, że przybędzie po nią o świcie, i zabrał ze sobą swoją żonę, Thorę.

Meg zbiegła po zboczu do łódki. Norrie pomógł jej wsiąść, a Thora zarzuciła gruby szal na ramiona wnuczki. Łódź, przeci­nając fale i mgłę, skierowała się ku Caransay.

Dziewczyna obejrzała się za siebie. Mężczyzna się obudził. Stał owinięty w chustę u wejścia do jaskini jak jakiś wojownik z pradawnych czasów i spoglądał na zachód, na otwarte morze. Nie odwrócił się, nie zobaczył więc, jak ich łódka wymyka się na wschód.

- Jest tam - szepnęła Thora. - Jest tam! - Chwyciła Meg w ra­miona.

- Też coś! - stęknął Norrie, wiosłując.

Meg poczuła się wewnętrznie rozdarta. Nie może zostawić go samego na tej skale, niezależnie od tego, czym by jej to groziło. Już miała prosić Norriego by zawrócił, kiedy zerknęła ponad ra­mieniem Thory... i zobaczyła dziób drugiej łódki, która przez mgłę sunęła w kierunku zachodniego brzegu skały. Wiosła trzy­mali dwaj mężczyźni.

Jej kochanek, schodząc po zboczu, machał do podpływającej coraz bliżej łódki, potem chwycił za linę, którą rzucili mu wio­ślarze. Następnie wdrapał się na pokład, a mężczyźni poklepali go na powitanie po plecach.

Napłynęły kłęby mgły i obca łódź zniknęła jej z oczu.

Meg się przygarbiła. Dziadkowie nic nie widzieli, a ona im nie powiedziała. Czuła się zdruzgotana. Nie spędziła nocy z wiel­kim kelpie, tylko z mężczyzną. Ze zwykłym mężczyzną!

Wielu ludzi znało starodawną legendę Caransay, ale tylko Meg i jej dziadkowie wiedzieli o planowanym na ubiegłą noc spotkaniu. Jednak w jakiś sposób wieść o nim musiała się ro­zejść - może Elga się przechwalała - i mężczyzna wybrał się na skałę w niegodziwych zamiarach, bez wątpienia po pijanemu, przedtem założywszy się z przyjaciółmi. Pewnie w tej chwili re­lacjonuje im triumfalnie szczegóły swojej przygody.

Aż cicho krzyknęła, łzy napłynęły jej do oczu, pochyliła gło­wę. Thora przytuliła wnuczkę.

-Jestem pewna, że kelpie był ubiegłej nocy czuły i uroczy, bo takie są jego zwyczaje i jego magia - wyszeptała. - Jeżeli przyjdzie dziecko, będziemy się wszyscy radować i zapewnimy mu pełen miłości dom. A kelpie będzie chronił Caransay od zła i pobłogosławi nas szczęściem ze względu na swoją rodzinę. -Uśmiechnęła się.

Dobry Boże, pomyślała Meg. Dziecko.

1

Zamek Strathlin w pobliżu Edynburga
Lipiec 1857

- Dom - mruknął sir John Shaw, a potem prychnął, popatru­jąc na Meg z rezerwą znad swego kartoflowatego nosa. - Dom dla młodych, źle prowadzących się kobiet? Lady Strathlin, jako członek zarządu Banku Mathesona, należącego niegdyś do pani szacownego dziadka, lorda Strathlina, uważam za swój obowią­zek odwieść panią od tak niemądrej inwestycji.

- Dom Mathesona nie będzie raczej przeznaczony dla kobiet

o złej reputacji, sir Johnie - odpowiedziała spokojnie Meg. Złoży­ła ręce i spoglądała na bankiera zza dębowego biurka, które usta­wiono w jasnym, przytulnym narożniku biblioteki na zamku Strathlin. Poranne słońce strumieniami wlewało się przez wyso­kie okna, a pastelowe, niebieskie i złote odcienie orientalnego dywanu przypominały młodej kobiecie kojące barwy plaż na Hebrydach. Ten dywan i piękny, olejny krajobraz morski powie­szony nad kominkiem w bibliotece pomagały złagodzić ataki no­stalgii. Minęło już siedem lat, a ona wciąż tęskniła za wyspą Caransay, chociaż odwiedzała ją tak często, jak tylko się dało.

Za tydzień pojedzie znowu na Caransay na wakacje. Ode­tchnęła głębiej i swobodniej na samą myśl o tym. Sir John przyglądał się jej zaczerwienionymi oczami przez niezbyt czystą soczewkę monokla.

- Zakłada pani dom dla niezamężnych młodych kobiet, któ­re urodziły dzieci. Tego rodzaju niewiasty są ex definitione nie­obyczajne, madam.

Meg zmarszczyła brwi.

- Sir, mam dla nich wiele współczucia. Zdarza się, że dziew­czyna o dobrym charakterze znajdzie się w trudnej sytuacji i potrzebuje schronienia oraz opieki medycznej. Pragnę przyjść jej wtedy z pomocą. To wszystko.

- Czy pozwoli pani przypomnieć sobie, że obecnie jest pani baronową Strathlin, a już nie...-tu prychnął, pozostawiając resztę niedopowiedzianą.

-A nie panną Margaret MacNeill z Caransay, prostą pro-wincjuszką? - Uśmiechnęła się niewesoło. - Teraz jestem Mar­garet, lady Strathlin. Fakt, że odziedziczyłam tytuł po moim dziadku, doprowadził do wściekłości kilku angielskich lordów, chociaż nie ma w tym nic niestosownego zgodnie ze szkockim prawem.

Sir John głośno odchrząknął i poprawił sobie monokl.

- Nielekkie to było brzemię dla niewiasty w pani wieku; zna­leźli się wśród nas tacy, którzy sądzili, że lord Strathlin musiał zwariować, zostawiając pani swój majątek. Przecież pani prawie nie mówiła po angielsku, kiedy tu po raz pierwszy pani przyje­chała. I chyba butów też pani nie miała! - zakończył żartem.

Meg uśmiechnęła się rozbawiona.

- Nie mówiłam dobrą edynburską angielszczyzną, ale byłam wykształcona. Wiem, że przyzwoite zachowanie obowiązuje wszystkich, w tym również baronową. Mamy obowiązek oka­zywać współczucie naszym bliźnim, sir, nie zważając na naszą... czy ich... pozycję towarzyską.

Pochyliła głowę i zerknęła na nieotwarte jeszcze listy, które piętrzyły się na srebrnej tacy na jej biurku. Tyle miała do zro­bienia. Zwykle co rano czytała pocztę i omawiała odpowiedzi ze swoim sekretarzem, ale pan Guy Hamilton jeszcze się nie pojawił, a sir John przeciągał wizytę.

- Madam, pani majątek przewyższa teraz majątek samej kró­lowej. - Sir John pochylił się w fotelu do przodu i złożył dłonie na główce laseczki. - Może pani pozwolić sobie na to, by utrzy­mywać wszystkie dobroczynne instytucje w całej Szkocji. Nale­gam jednak, by tę pani sfinansowała anonimowo. Sir Frederick również jest tego zdania; ostatnio dał w rozmowie ze mną wy­raz swemu zaniepokojeniu.

- Sir Frederick Matheson nie miał żadnego prawa tego robić.

-Jest pani kuzynem, madam, a także członkiem zarządu banku. Z jego wypowiedzi zrozumiałem, że jest teraz również pani narzeczonym. Czy mogę złożyć pani swoje gratulacje? To godzien aprobaty związek.

Meg patrzyła na bankiera szeroko otwartymi oczami.

- On tak panu powiedział?

Pod jej bacznym spojrzeniem sir John wyraźnie poczuł się nieswojo.

- Proszę mi wybaczyć, madam. Sir Frederick nie posiada się ze szczęścia i wyrwało mu się kilka słów na temat tego, co naj­wyraźniej chcieliście państwo zachować w tajemnicy, przynaj­mniej na razie. - Uśmiechnął się sztywno.

- To prawda, że sir Frederick prosił, bym go poślubiła, ale ja nie przyjęłam jego oświadczyn. Informacja, której panu udzie­lił... jest całkowicie niewczesna.

- Nie ulega kwestii, że będzie pani chciała przedyskutować wszelkie prowadzące do małżeństwa kroki ze swoimi doradca­mi. Muszę powiedzieć, że sprawa ta jest dla zarządu banku tak istotna, iż bez wcześniejszego jej wspólnego omówienia pani zaręczyny niemal nie wchodzą w grę.

- Kiedy zdecyduję się wyjść za mąż, sir... jeżeli w ogóle kie­dykolwiek się na to zdecyduję - dodała - podejmę decyzję, za­sięgając wyłącznie rady własnego serca oraz rady mężczyzny, 0 którego będzie chodziła Mam nadzieję, że zarząd zechce się do mojej decyzji przychylić. Jednak obecnie nie mam nic na ten temat do powiedzenia. Być może nigdy nie wyjdę za mąż - wy­szeptała, odwracając wzrok. - Wdzięczna jestem za mój dobry los, ale to dziedzictwo... powoduje, że lojalny i pełen miłości związek będzie bardzo trudny. Niełatwo zaufać mężczyźnie, który okazywałby mi względy. Z pewnością pan to rozumie. 1 mam nadzieję, że z nikim innym nie będzie pan na ten temat mówił. Bardzo wysoko cenię sobie własną prywatność.

Bankier odchrząknął.

- No więc... to znaczy... oczywiście, dziewczyno. To znaczy,

madam - wyjąkał. Meg stuliła dłonie i sucho się do niego uśmiechnęła. Dziękuję za pana troskę, sir Johnie. Proszę polecić bankowi, by przekazał fundusze nowej gospodyni Domu Mathesona zgodnie z moim życzeniem.

- Bardzo dobrze, madam. - Bankier wstał. - Czek zostanie

wysłany. Meg wcaje nie miała poczucia triumfu.

- Dziękuję panu. Dobrego dnia, sir Johnie. Bankier pożegnał się z nią i ruszył w stronę dwuskrzydło­wych drzwi z wytrawionymi na szybach wzorami.

Baronowa westchnęła. Wielkie bogactwo wygładziło co praw­da przed nią niektóre ścieżki, ale w innych częściach jej życiowej drogi utworzyło cierniste zarośla. I chociaż mogła pomagać wielu ludziom - w tym mieszkańcom Caransay, bo wykupiła dzierżawę ich wyspy-nadal nosiła na sercu ciężkie brzemię, ukrywane przed wszystkimi i bolesne. I będzie je nosiła do końca swoich dni Dar kelpie, bo tak nazywały to babki, przyniósł jej szczęście, ogromną fortunę i pięknego syna. I tak wiele smutku, że nie wy­obrażała sobie, by dało się go aż tyle znieść.

Gdyby nie to, że nieoczekiwanie spadł na nią wielki majątek, znalazłaby się w podobnej sytuacji jak młode kobiety, którym chciała przez swą dobroczynną instytucję pomóc.

Jak się okazało po nagłej śmierci lorda Strathlina, niezamęż­na i brzemienna Meg została wyznaczona dziedziczką jego ma­jątków. W ukrywaniu poważnego stanu pomagała rodzina i przyjaciele, chroniły baronową pieniądze, więc nikt nigdy nie pozna jej tajemnicy. Dziecko żyło bezpiecznie na Caransay pod opieką krewniaków.

Codziennie czuła żal i smutek i wiedziała, że chyba nigdy nie wyleczy się z dręczącego ją wstydu, że spotkała - i pokochała ­bezimiennego, niezapomnianego, a przecież godnego pogardy ojca swojego synka.

Mężatka. Miała się ochotę roześmiać. Zgodnie z pradawnym prawem Szkocji oraz przekonaniami babek, które uparcie ob­stawały przy swoim, jest mężatką.

Czując, że policzki ją palą, dotknęła małego złotego medalio­nu, ukrytego pod karczkiem dziennej sukni z ciemnoniebieskie­go jedwabnego brokatu. W medalionie znajdował się maleńki portret jej jasnowłosego synka i pierścionek spleciony z czer­wonej włóczki i włosów. Zawsze go przy sobie nosiła.

Zawsze, bo nie potrafiła wyrzucić z pamięci pełnych namięt­ności czarów tamtej nocy. Widywała syna tylko cztery razy do roku, spędzane bez niego miesiące raniły jej serce. W zamku Strathlin żyło się wspaniale, przed stu laty przeprowadzono szeroko zakrojoną renowację jego starych murów, ale Meg ni­gdy nie czuła się tam jak w domu. Za wiele było pokoi, zbyt wiele przedmiotów i dzieł sztuki, a udogodnień życia codzien­nego po prostu zliczyć się nie dało. Wolała prostotę egzystencji na wyspach, gdzie dni aż wibrowały od bezpośrednich kontak­tów z innymi ludźmi, gdzie tradycja narzucała kojący, nie­zmienny rytm życia. Poza tym na Caransay nie trzeba było ko­piować piękna i przerażającej potęgi natury na malowidłach ani oddawać ich w barwach kosztownych dywanów, kiedy chciało się je zobaczyć.

Popatrzyła na drugi koniec biblioteki, gdzie w kącie siedzia­ła przy lekturze jej dama do towarzystwa i dawna guwernant­ka, pani Berry; czarne spódnice tej damy kipiały nad poręczami zielonego, skórzanego, wysokiego fotela. Druga stała dama do towarzystwa Meg, pani Shaw, młoda owdowiała synowa sir Johna, była na dole i omawiała z gospodynią menu na bieżący tydzień. Ten obowiązek Meg z wdzięcznością powierzyła swo­jej cichej i zdolnej przyjaciółce.

Obydwie damy udzielały jej przez ostatnie siedem lat bez­cennej pomocy i dbały o to, by któraś z nich zawsze była w po­bliżu, kiedy Meg spotykała się z doradcami płci męskiej i ludź­mi interesu. Tego ranka dyskretnie towarzyszyła jej pani Berry.

Rozległo się stukanie do drzwi i do pokoju zajrzała młoda służąca, niewysoka, o brązowych włosach, ubrana w ciemnosza­rą suknię z białym fartuszkiem i czepeczek.

- Przyszedł pan Hamilton, psze pani.

- Dziękuję ci, Hester. Przyślij go do mnie, proszę.

W chwilę później przez pokój przeszedł energicznym kro­kiem wysoki, chudy, ciemnowłosy mężczyzna. Na widok swoj­skiej i sympatycznej twarzy swego sekretarza oraz jego błysz­czących oczu Meg uśmiechnęła się radośnie.

- Dzień dobry, lady Strathlin. - Guy Hamilton, zaproszony gestem Meg, usiadł w krytym niebieskim brokatem fotelu na­przeciw biurka. Kiedy się sadowił, jego długie ciało poruszało się swobodnie i zwinnie, a werwa, jaką subtelnie promieniował, w jakiś sposób również Meg dodawała energii. - Przepraszam, że się spóźniłem.

- To bez znaczenia. Po prostu cieszę się, że pana widzę. Od­wiedził mnie sir John, moeno zakłopotany planowanym przeze mnie domem dla młodych dam.

- Potrafi zachowywać się jak stare skwaszone skąpiradło, ale zawsze leży mu na sercu pani dobro. Zajechałem po drodze do kancelarii prawnej wuja Edwarda, inaczej byłbym pani pomógł jakoś zbyć sir Johna. Witam, pani Beny. Pełni pani lojalnie swo­je obowiązki, jak widzę - zawołał z sympatią. Pani Berry uśmiechnęła się i pomachała mu ręką, potem wróciła do lektury.

- Panie Hamilton, proszę to przejrzeć - powiedziała Meg, przesuwając w jego stronę stos listów. - Dołączyłam do nich odpowiedzi, które wydają mi się konieczne.

- Bardzo dobrze. A gdzie podziewa się dziś rano pani Shaw? -Rozejrzał się po bibliotece i Meg była pewna, że po jego gładko ogolonych policzkach przemknął lekki rumieniec.

-Jest na dole, układa menu z panią Louden. Okropnie się przejmują tym wieczorkiem, chociaż do niego zostały jeszcze niemal dwa miesiące.

- To na pewno będzie wydarzenie towarzyskie na wielką ska­lę. - Hamilton uśmiechnął się, przerzucając listy.

Meg przyjrzała mu się i w pięknych brązowych oczach sekre­tarza dostrzegła delikatną mgiełkę smutku. Owdowiały przed kil­ku laty Hamilton nigdy się z nikim nie dzielił swymi troskami i zawsze zachowywał spokój i optymizm. Sprawnie radził sobie z obowiązkami sekretarza Meg, co więcej, sprawował również nadzór nad jej korespondencją, podróżami i zobowiązaniami towarzyskimi. Kiedy baronowa zatrudniła go na stanowisku se­kretarza, był świeżo upieczonym, niedawno owdowiałym praw­nikiem; swoim wdziękiem, ciepłym poczuciem humoru oraz nie­zliczonymi przejawami życzliwości zaskarbił sobie serdeczną przyjaźń Meg

- Sir John powiedział mi, iż sir Frederick również nie apro­buje Domu Mathesona dla młodych dam. Nie dość tego, ponoć sir Frederick dał mu do zrozumienia, że jesteśmy zaręczeni i mamy się pobrać.

Hamilton zmarszczył brwi.

- To bardzo dziwne. Może przez pani życzliwość sir Frede­rick nabrał nieuzasadnionych nadziei.

Meg pokiwała głową. Kiedy została dziedziczką swego dziad­ka, przez kilka pierwszych lat ceniła sobie dotyczące banku ra­dy sir Fredericka i cieszyło ją jego towarzystwo, a później, kie­dy pogrążony był w głębokiej żałobie po śmierci żony i jego zobowiązania zaczęły narastać, uratowała go przed kłopotami finansowymi

- Te pieniądze nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Lojal­ność wobec przyjaciela była dużo ważniejsza.

- Moja droga, jest pani bardzo szczodrą przyjaciółką, sam potrafię zaświadczyć, że to prawda. Przed laty opłaciła pani me­dyczne wydatki mojej żony, kiedy ich wysokość mogła dopro­wadzić mnie do ruiny. Zresztą nie tylko szczodrą, ale i śliczną, o dobrym sercu... no i najbogatszą kobietą w Szkocji. Lady Stra­thlin, proszę mi wybaczyć, ale dla mężczyzny taka kombinacja może okazać się zabójcza.

- Och - szepnęła Meg, czując, że policzki zaczynają ją palić.

- Nieprzeliczona rzesza panów kocha się w pani, a niektórzy z nich z pewnością gotowi będą posunąć się nawet do intryg, by panią poślubić. - Tu uśmiechnął się psotnie. - Ja się do nich, moja droga, nie zaliczam. Uwielbiam panią, oczywiście, ale ustawiłem panią na piedestale, gdzie jest pani miejsce.

- Tyle z tego będę miała, że spadnę. - Meg parsknęła krótkim śmiechem.-Jeżeli mam innych konkurentów, to są oni lepiej wychowani niż sir Frederick. Nikt poza nim nie prosił mnie o rękę ani o fundusze w gotówce.

-Jeżeli jakiś pan pozwoli sobie na niepożądane awanse wo­bec pani, chcę się o tym dowiedzieć. - Dłonie Guya zacisnęły się na poręczach w pięści. Jego szerokie bary i niezłomny błysk w oku dodawały Meg otuchy. - Proszę pozwolić, że porozma­wiam z Mathesonem.

- Dziękuję panu, ale sama z nim porozmawiam. Jednak mu­

si to zaczekać, aż wrócę z Wysp. Hamilton pokiwał głową, potem pokazał na srebrną tacę.

- Całkiem sporo listów dziś rano, jak widzę.

- Mam ich jeszcze pełen koszyk na pomocniku. Wydaje się, że sporo osób przyjęło zaproszenia na wrześniowe przyjęcie dla uczczenia panny Jenny Lind.

- Spodziewam się, że wszyscy w nim wezmą udział.

- Och, tyle mamy jeszcze przedtem do zrobienia. - Meg na moment ogarnęła panika. Zastanawiała się, jakim cudem po­zwoliła na to, by Angela Shaw ją do soiree przekonała. Wiedzia­ła jednak, że okaże takt i uprzejmość, wydając wieczorne przy­jęcie na cześć słynnego Słowika Szwecji. - Och! Czy wysłał pan zaproszenie do pana Dougala Robertsona Stewarta?

- Tego inżyniera? Tak, służący dostarczył je do jego pokoi w zeszłym tygodniu. Trudno było go znaleźć, a zaproszenia po prostu nie można wysłać codzienną pocztą. Przez większość czasu pan inżynier przebywa w jakichś odległych rejonach, bu­dując latarnie morskie, a jego rodzinne siedlisko jest aż na Stra­thclyde. Na szczęście ma pokoje w mieście u krewniaków na Calton Hill... Uważam, że bardzo dobrze pani robi, zapraszając pana Stewarta. To coś w rodzaju gestu pojednania.

- Jest na tyle arogancki, że tak właśnie gotów potraktować moje zaproszenie.

- Mam nadzieję, że nie dojdzie do rękoczynów, kiedy się pa­ni w końcu z nim spotka - mruknął Guy żartobliwie.

- Zachowam się grzecznie, jeżeli on się tak zachowa - fuknę-ła Meg. - Jego listy z ubiegłych kilku miesięcy są tak natarczywe, że graniczy to z grubiaństwem. A ostatni postępek tego pana jest moim zdaniem równoznaczny z wypowiedzeniem wojny na nie­wielką skalę. Wystąpienie do parlamentu o pozwolenie na budo­wę baraków na mojej wyspie, mimo że wielokrotnie odmawia­liśmy mu do tego prawa, było... po prostu wstrętne!

- Jak się zdaje, pan Stewart robi wszystko, co chce zrobić.

-I przy sposobności okazuje się niecierpliwy, arogancki i władczy. - Po tych słowach nieco złagodniała. - Naprawdę je­stem pełna podziwu dla faktu, że w listach okazuje nieprzerwa­nie troskę o dobro swoich pracowników, ale w kontaktach z moją firmą prawniczą przejawia po prostu ośli upór.

- Jak słyszałem, przy bezpośrednim zetknięciu jest czarujący jak diabli.

- W listach nie odbija się to w najmniejszym stopniu - odpar­ła Meg.

- Moja szwagierka, która go zna, twierdzi, że pana Stewarta nieczęsto widuje się na przyjęciach, podobnie jak jego Nemezis, lady Strathlin. - Guy szeroko się uśmiechnął. - Ale kiedy się już pojawi, młode damy padają ponoć jak kosą podcięte.

- Z pewnością nie może być aż tak przerażający.

- Chodziło jej raczej o to, że ma aż tyle uroku, madam. Prze­męczona jest pani tą sprawą i zaczyna pani tracić poczucie hu­moru - droczył się z nią łagodnie Guy. - To przystojny mężczy­zna, zdaniem mojej szwagierki, a romantyczną aurę, która go otacza, zawdzięcza swoim śmiałym, brawurowym czynom. Niezwykłym bohaterstwem z jego strony było ocalenie pra­cowników, którzy w zeszłym roku wpadli do morza, kiedy za­walił się most w Fife.

Meg zgodziła się z nim.

- „The Edinburgh Review” donosił, że skoczył do zimnej wody i powyciągał wszystkich, zanim zdążyła przybyć na miej­sce pomoc. Trzeba wspaniałego człowieka, żeby czegoś takiego dokonać.

- Pani wspaniałomyślność jest równie godna podziwu, ma­dam. Zapłaciła pani koszta leczenia rannych i przeznaczyła fun­dusze na odbudowę zawalonego mostu. Niestety, nie zmiękczy­ło to serca pana Stewarta w stosunku do pani.

- Nie było to moim zamiarem. Chciałam tylko pomóc.

- Madałn, prosiła pani mojego wuja, by przekazał jej ostatni list Stewarta. Przyniosłem go. - Guy wyciągnął kopertę z kie­szeni. - Załączył do listu kopię rozkazu królowej, a także...

- Proszę mi nie mówić. Następne szkice - wycedziła przez zęby, rzucając okiem na wręczone jej kartki. - No cóż, inżynier jest ogromnie irytujący, ale wytrwały i uparty. Przysyła listy i szkice co miesiąc, a żadne z naszych argumentów go nie prze­konują. Wstręciuch, i tyle - szepnęła, uważnie wpatrując się w kopię zezwolenia królowej na realizację projektu Stewarta i w szczegółowe, starannie szrafowane piórem rysunki, dołączo­ne na osobnej kartce. Serce jej szybciej zaczęło bić, kiedy po­znała linię brzegową Caransay, a potem szkic ukazujący suro­wą, nagą urodę Sgeir Caran, ukoronowaną latarnią morską o eleganckich proporcjach.

- Wspaniały jest ten jego projekt - wymamrotał Guy.

- To prawda - przyznała - ale mam nadzieję, że nie zostanie zrealizowany.

- Wuj Edward sądzi, że może uda mu się wstrzymać dopływ funduszy dla pana Stewarta i w ten sposób opóźnić budowę albo ją udaremnić, niezależnie od rządowych poleceń i nakazów. Temu człowiekowi na realizację projektu potrzeba pięćdziesiąt tysięcy funtów, a duża ich część pochodzi od prywatnych spon­sorów zainteresowanych popieraniem budowy. Wątpię, czy kró­lowa opłaci latarnię z własnego mieszka.

-Ja również tego nie zrobię. - Meg zmarszczyła brwi, czytając powtórnie list Stewarta. Czarne, schludne, spiczaste pismo inżynie­ra skojarzyło jej się natychmiast z mocnym, pewnym siebie męż­czyzną o silnym charakterze. - Poruszająca jest jego troska o dobro pracowników, ale posuwa się za daleko, forsując tę kwestię.

- Sgeir Caran jest niebezpieczna. Nie powinno się pozwalać na budowę w takim miejscu.

Trzymając list Stewarta w dłoni, Meg poczuła się tak, jakby dziwny gorący prąd przenikał jej ciało. Rozmowa o Sgeir Caran przywołała znowu emocje i wspomnienia, o których chciała za­pomnieć - ale nie mogła.

-Jest arogancki - powiedziała pospiesznie, postukując palca­mi po kopercie Stewarta. - Wprosił się sam z tym swoim pro­jektem na Caransay.

- Kiedy pojedzie tam pani na wakacje, może mogłaby pani spotkać się z nim i wyjaśnić, że jeżeli będzie obstawał przy swo­im, sprawy przyjmą przykry dla niego obrót.

- Nie zgadzam się spotykać z kimś tak wstrętnym podczas wakacji. Zepsułoby mi to pobyt.

- Unikanie go na wyspie długiej na siedem mil może się oka­zać niemożliwe.

-Będę go unikała - zapewniła baronowa kategorycznie. ­I w taki czy inny sposób utrącimy jego projekt. Kiedy wykupi­łam dzierżawę tej wyspy, obiecałam moim krewniakom i dzier­żawcom, że Caransay pozostanie rajem, wolnym od zagrożeń ze strony obcych. Muszę dotrzymać słowa. A sama myśl o latarni morskiej na tej skale jest., nieznośna. - Odwróciła wzrok. - Pro­szę powiedzieć sir Edwardowi, że daję jego kancelarii wolną rękę w kontaktach z panem Stewartem. Do następnego listu, jaki do niego będą wysyłać, dołączę chyba kilka słów od siebie. Czas już, bym bezpośrednio przekazała mu swoje zdanie.

- Dobry pomysł, madam. Może podczas pobytu na Caransay mogłaby pani pobawić się raczej w szpiega niż w generała i z bezpiecznej odległości przekonać się, jaki naprawdę jest ten pan Stewart.

-Jeżeli okaże się zdecydowanie niegodziwy, wycofam jego zaproszenie na raut. Guy zachichotał.

- A kiedy pojedzie pani na wakacje, ja tu, w Strathlin, pomo­gę pani Shaw w sprawach organizacyjnych.

- Doskonale, - Nie wypuszczając listu Dougala Stewarta z rąk, Meg ponownie mu się bacznie przyjrzała. Skromna pape­teria, czarne pismo bez żadnych zakrętasów i jedna czy dwie pla­my atramentu robiły wrażenie, że pisał to człowiek praktyczny, o stanowczym charakterze, który lubi prostotę i bezpośredniość. Wiedziała już, że jest przystojny i dobrze wykształcony, i miała liczne dowody, że to ktoś odważny i prawy. Właśnie takie cechy pociągały ją u mężczyzny, żałowała więc, że nie może się zaprzy­jaźnić z panem Stewartem.

Jednak nigdy w życiu nie miała do czynienia z kimś równie upartym; inżynier stanowił zagrożenie dla wszystkiego, co uwa­żała za drogie i co przysięgła chronić. Tylko na Caransay mogła uciec, by odseparować się od wymogów życia, jakiego nigdy dla siebie nie planowała. Stewart zamierzał to raz na zawsze zmie­nić. Jego latarnia morska zniszczyłaby odosobnienie Caransay oraz tajemniczość i tradycje związane ze Sgeir Caran.

Gdyby można było latarnię wybudować gdziekolwiek in­dziej, zostałaby wybudowana i baronowa nawet osobiście by za nią zapłaciła. Niechby się pan Stewart do samego Hadesu wy­prawił, nic jej to nie obchodziło, byle tylko zostawił Sgeir Ca­ran i Caransay w spokoju.

Sgeir Caran. Nagle jak żywy stanął jej w pamięci tamten piękny mężczyzna, wyprostowany na czarnej skale podczas szalejącego sztormu. Poczuła gorący rumieniec i gwałtownie wcisnęła list do koperty.

Nie wolno dopuścić, by pan Stewart zbrukał świętość tego miejsca.

2

Dziewczyna zwróciła uwagę Dougala Stewarta w taki sam sposób, w jaki przyciągałby wzrok błysk złota w wyrzuconym na brzeg drewnie. Inżynier stał z założonymi rękami na plaży i rozmawiał ze swoim pierwszym brygadzistą, ale urwał w pół zdania i popatrzył na nią. Zatrzymała się w niewielkiej odleg­łości od innych wyspiarzy, którzy pracowali i gawędzili na pla­ży, i lśniła jak płomień świecy wśród ich krzepkich sylwetek i twarzy.

- Aaa... tak, ta mapa brytyjskiego urzędu kartograficznego -podjął Dougal, spoglądając na Alana Clarke. - Czy znalazł pan czas, by ją przejrzeć?

- Znalazłem - odpowiedział Alan. - A wczoraj wieczorem przespacerowałem się po pagórkach na środku wyspy. Jest tam dobry, nadający się do eksploatacji granit. Ale to Mackenzie po­winien wypowiedzieć się na ten temat, ma odpowiednie wy­kształcenie. Pewnie zdążył już wrócić do baraków.

Dougal kiwnął głową, jego uwagę znowu rozproszyła jasno­włosa kobieta. Bursztynowa poświata zachodzącego słońca po­wodowała, że zdawała się stworzona ze światła i czarów. Przy­pominała dziewczynę, która wciąż jeszcze nawiedzała jego sny, chociaż wiedział, że nie istnieje, przynajmniej w królestwie ziemskim. A jeżeli boginek nie ma, musiał ją sobie przed laty wyczarować z własnej fantazji i do teraz nie zdołał jej pojawie­nia się ani racjonalnie wytłumaczyć, ani zapomnieć.

Odchrząknął, świadom, że gdyby Alan odgadł jego myśli, uznałby go za kompletnego wariata. Morskie boginki, też coś. Młoda kobieta, która stała na plaży, zaintrygowała go wyłącz­nie dlatego, że była śliczna.

- Hej, kto tam stoi przy Norriem? - zapytał Alan, który też ją dostrzegł. - Urodziwa młódka.

-. Ano. - Dougal odwrócił głowę. - Urodziwa.

Złotowłosa i smukła jak trzcina, osłaniała oczy dłonią i przy­glądała się, jak kobiety i dzieci pomagają rybakom, którzy wra­cali po całodziennej pracy. Śmiejąc się i, pokrzykując do siebie, wyciągali łodzie wysoko na piasek i wywlekali poza zasięg wo­dy sieci ciężkie od ryb i kosze pełne homarów. Kilkoro dzieci przystanęło, by porozmawiać z dziewczyną. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do nich, zanim znowu odbiegły.

Podszedł do niej jakiś starszy mężczyzna z fajką. Dougal po­znał wysokiego siwowłosego Norriego MacNeilla, zarodnika - rybaka, który dwa razy w tygodniu pływał na wyspę Muli, by przywieźć pocztę i zaopatrzenie dla wyspiarzy. Niezbyt chętnie zaproponował, że będzie to również robił dla brygady pracują­cej przy latarni morskiej. Norrie powiedział coś, a dziewczyna uśmiechnęła się i wzięła go pod rękę. Rybak poklepał jej dłoń.

Najwyraźniej pochodzi z Hebrydów, domyślił się Dougal. Ubrana była równie skromnie i praktycznie jak inne kobiety, a znali ją tu chyba wszyscy. Rześki wiatr szarpał jej ciemną spódnicę, odsłaniając nagie łydki i bose stopy, i pozwalał się do­myślać, jaka jest smukła. Gęste włosy koloru miodu, poskręcane w burzę loczków, odrobinę poskramiała czarna wstążka. Dziew­czyną otulona była pledem arisaid, często noszonym przez ko­biety, ale zrzuciła go z głowy i udrapowała na ramionach.

Obejrzała się i, osłaniając dłonią oczy, popatrzyła w kierun­ku inżyniera. Na jej spojrzenie zareagował dziwnie, poczuł się tak, jakby w jego wnętrzu przekręcił się nagle klucz. Może to tylko urojenie, ale bardzo była podobna do cudownej boginki morskiej, o której śnił pewnej burzliwej, mrocznej nocy, kiedy jego życie wisiało na włosku.

Marszcząc brwi, odwrócił głowę. Potrzeba mu jednej długiej, dobrze przespanej nocy. Tempo prac powoduje, że zaczyna fan­tazjować i się rozklejać.

Na skraju wody kilku członków jego brygady wyciągało na brzeg łódź rybacką, z której codziennie korzystali, by dopłynąć na Sgeir Caran i z powrotem. Dzisiaj rąbali i nawiercali czarny bazalt, żeby wyciąć w nim dziurę pod fundamenty latarni. Jako inżynier nadzoru Dougal sprawował kontrolę nad wszystkimi rodzajami prac i często służył pomocą przy robocie fizycznej.

Zmęczony i zapiaszczony po całodziennej harówce, napiął, a potem rozluźnił zesztywniałe ramiona. Marzył o tym, żeby się wykąpać, przebrać w świeże rzeczy, zjeść gorącą kolację i przy świetle lampy poślęczeć w samotności w swojej chacie nad pla­nami Codziennie trzeba było do dziennika wpisywać raporty

o poczynionych postępach, a przed przystąpieniem do następ-; nego etapu starannie i wielokrotnie sprawdzać wszystkie po­miary. • !

Popatrzył na półksiężyc białego piasku, który wyznaczał grar nice niewielkiego naturalnego portu Caransay. Do pojedyncze­go pomostu uwiązano jedną przy drugiej rybackie łodzie, inne spoczywały na piasku. Po obu stronach plaży tkwiły niczym strażnicy dwa ciemne cyple, zbudowane z tego samego czarne^ go bazaltu, co wysunięta o mniej więcej milę w morze rafa.

Mewy nawoływały się, krążąc nad głowami ludzi, fale napły­wały na jasny, miękki piasek. Dougal z przyjemnością wystawiał twarz na słonawe podmuchy wiatru, które mierzwiły jego gęste brązowe włosy, trzepotały surdutem i szarpały za koszulę bez kołnierzyka - nieczęsto nosił na Caransay kołnierzyki albo fula­ry, chociaż z szacunku dla kobiet regularnie zakładał kamizelki i surduty. Dzieci ze śmiechem przebiegły obok niego, rozchlapu­jąc pianę przyboju. Kilkoro z nich wdrapało się na najbliższy cypel, pokrzykiwały do siebie, wspinając się do góry słabo zary­sowaną ścieżką.

- To musi być wnuczka Norriego MacNeilla - odezwał się Alan. - Spodziewał się jej odwiedzin, miał przywieźć ją w tym tygodniu z Muli. Najwyraźniej nie mieszka na Caransay.

- A. - Dougal pokiwał głową. Nic dziwnego że nie widział jej wcześniej.

- Może zatańczy ze mną podczas piątkowego ceilidh- roz­marzył się Alan. - W zeszły piątek przesiedziałem całą noc ze starą rodzicielką Norriego. Matka Elga pięknie opowiada i wspaniale śpiewa, ale nie za bardzo nadaje się na partnerkę do

tańca. - Prychnął śmiechem. - Zauważyliśmy z chłopakami, że na Caransay nie za wiele jest młodych i niezamężnych dziew­cząt. Szkoda, że nie zainteresowałeś się tą sprawą, zanim zała­twiłeś nam tu pobyt na cały rok. - Potrząsnął głową.

-Lepiej będziecie pracować bez rozrywek - uśmiechnął się szeroko Dougal.

- Ha! Podobnie jak i ty, spryciarzu, nie będziesz miął tu żad­nych ślicznotek, które mógłbyś czarować, a które zlatywałyby się do ciebie, jak to robiły w Edynburgu czy Glasgow. Och, popatrz! Tam idzie moje serduszko. - Alan przyglądał się, jak młoda jasnowłosa kobieta z gracją kroczy w stronę cypla, a jej spódnica wdzięcznie się przy tym kołysze. Pomachała do dzieci, które wspinały się na cypel, nawołując je, by zeszły na dół.



- Och, byłbym nieutulony w żalu, gdyby okazało się, że ma męża i jest matką. - Alan dramatycznie westchnął.

- Może jest tylko siostrą albo kuzynką tych maluchów, więc będziesz jeszcze miał szansę.

- Wątpię. Widzisz tego wysokiego chłopa, który do niej pod­szedł? Ten śliczny uśmiech, którym go obdarzyła, łamie mi ser­ce. Mógłby być przeznaczony dla mnie.

- Co zrobić - mruknął współczująco Dougal. Do młodej ko­biety przyłączył się mężczyzna o rozmierzwionych włosach, ubrany w workowate spodnie i rybackie buty. Uśmiechnęła się do niego i równocześnie chwyciła za poły koszuli najmniejszego z dziarskich wspinaczy, odrywając go od zbocza cypla. Jasno­włosy chłopczyk zeskoczył na ziemię obok niej i ujął ją za rękę.

Obserwując, jak dziewczyna wita się z tymi, którzy niewątpli­wie muszą być jej rodziną, Dougal odczuwał ostre rozczarowa­nie, zupełnie jakby odnalazł swoją boginkę morską tylko po to, by ją znowu utracić. Alan zadał mu pytanie o plany na następny dzień. Dougal odpowiedział, ale przez cały czas wyczuwał pro­mienną obecność jasnowłosej.

Nie przestając mówić, popatrzył na morze i przymrużył oczy w blasku odbijającego się od fal zachodzącego słońca. Spo­glądał ku Sgeir Caran.

Masywną czarną skałę łatwo było zobaczyć, wypiętrzała się ponad fale o milę od wyspy, jej sylwetka rysowała się wyraźnie na złocistym niebie. Sgeir Caran stanowiła największą formację w tym długim na pół mili archipelagu, rafie Caran, której ostre wierzchołki zaśmiecały morze niczym ciernie. Wiele takich iglic ; kryło się zdradziecko pod wieczyście rozkołysanym Atlantykiem.

Przeważnie, kiedy Dougal patrzył na Sgeir Caran, widział w niej trudny problem inżynierski oraz rozmaite jego aspekty ; wiążące się z geologią, pogodą, natężeniem wiatru i siłą fal, i tak i dalej. Ale czasami, w niezwykłym oświetleniu czy gęstej mgle, patrzył na skałę jak na bramę do innego świata, jakiegoś pradawnego miejsca, pełnego legend i czarów. Często przypominał sobie noc, kiedy niewiele brakowało, by na Sgeir Caran umarł, noc, kiedy uratowały go wodne konie i morska boginka. Minęło j tyle lat, a jego serce i umysł były wciąż pod ich czarodziejskim ; urokiem. Nigdy nie zrozumie, co się tamtej nocy wydarzyło.

Głupi jesteś, fuknął na siebie i odwrócił wzrok od rafy. Musi skupić uwagę na tym, co dzieje się tu i teraz. Codzienna praca j na Sgeir Caran jest wystarczająco trudna nawet bez marzeń i

o tym, co się nigdy ziścić nie może.

- Ona cię znajdzie - odezwał się Alan.
Dougal spojrzał na niego zaskoczony.

- Co takiego?

- Baronowa Strathlin. Kiedy dowie się, że chcesz wydobywać granit z jej wyspy, da ci popalić.

- Teraz niewiele już może zrobić. Będzie się z tym musiała pogodzić.

-Przynajmniej jest w bezpiecznej odległości od nas w Edyn­burgu.

- Tak, ale słyszałem, że ma dwór po drugiej stronie wyspy. Przyjedzie tu prędzej czy później. A kiedy to zrobi, zamierzam się z nią spotkać.

- Mogłaby przyjechać na Caransay i dać ci po łbie za to, że jesteś wielkim głupkiem, który przysporzył jej trosk.

- Zostałem do niej zaproszony na przyjęcie pod koniec wrześ­nia. Może tam dawać mi po łbie w dogodnej dla siebie chwili.

- Walczyła z tobą na każdym kroku.

- No cóż, naprawdę to walczyli jej adwokaci.

- Taka wielka dama nie może zawracać sobie głowy pracują­cym człowiekiem, któremu na dodatek brak dumnego tytułu, co? Powiadają, że lady Strathlin ma niemal dwa miliony fun­tów; dwa miliony! - Alan potrząsnął głową z niedowierzaniem. -Twoje własne dziedzictwo jest niezłe, ale to grosze w porówna­niu z jej majątkiem.

- Prawda. Ale nie skąpi na cele dobroczynne i pomogła w po­kryciu kosztów odbudowy mostu, który się nam zawalił w ze­szłym roku.

- Sprawiedliwy z ciebie człowiek, Dougalu Stewart. Prawda jest jednak taka, że baronowa nie potrafi w swym sercu znaleźć dość wielkoduszności, kiedy chodzi o latarnię Caran. Potrzebne nam są dotacje. Ta soczewka Fresnela, którą zamówiłeś, płonąć będzie jasno jak ogień, ale jest diabelnie kosztowna. Zanim skoń­czymy, wydatki sięgną niemal sześćdziesięciu tysięcy funtów.

- Doszły mnie wieści od zainteresowanych projektem inwe­storów w Edynburgu. Jeżeli wezmę udział w przyjęciu lady Strathlin, będę mógł wyciągnąć z nich zobowiązania. Sama lady Strathlin nigdy by w to przedsięwzięcie nie zainwestowała.

- Przypomina jakąś wichurę z piekła rodem. A ty przecież ni­gdy nie uciekałeś przed sztormem.

- Ten konkretny sztorm mamy już za sobą - powiedział Do­ugal. - Teraz potrzeba nam tylko szczęścia i dobrej pogody, żeby robotę zakończyć. - Odwrócił się i zobaczył, że Norrie MacNeill spogląda w jego stronę. Stary człowiek podniósł dłoń. Dougal po­machał do niego, nie przerywając rozmowy z Alanem. W kilka chwil później rybak i jego wnuczka ruszyli ku nim po plaży.

Wdzięczna, wytworna i śliczna dziewczyna przykuła uwagę Stewarta. Cała reszta otoczenia spłowiała i zblakła. W uszach słyszał szum morza, serce biło mu mocno i szybko. Przypo­mniały mu się marzenia o morskiej bogince i z przerażającą siłą ogarnęła go nagła tęsknota.

Obojętne, kim jest ta dziewczyna, istnieje naprawdę, powie­dział sobie... a teraz lepiej się będzie zmobilizować.

Wyglądał na pirata, kiedy tak stał z założonymi rękami, a stopę w wysokim bucie opierał o burtę rybackiej łodzi. Mroczny i nie­ujarzmiony, promieniował mocą, spontaniczną siłą i pewnością sie­bie. Odwrócił głowę, by popatrzeć, jak Meg i jej dziadek idą plażą, a chociaż był jeszcze daleko, ciarki jej przeszły po skórze.

Spodziewała się, że Dougal Stewart będzie przystojnym, peł­nym uroku mężczyzną, ale nie pojmowała, dlaczego tak dziw­nie na nią działał.

Zaintrygowało ją to i chociaż się tak ostro ścierali w listach, nagle zapragnęła się z nim spotkać. Potem Stewart zauważył Norriego MacNeilla, który do niego pomachał, i Meg nie mia­ła już wyjścia, musiała podejść i poznać się z inżynierem.

Tymczasem ktoś zawołał ją po imieniu. Meg odwróciła się i pomachała do kuzyna, Fergusa MacNeilla, któremu towarzy­szył przybrany synek, Iain. Mężczyzna i chłopiec szli we dwóch po plaży i się śmiali. Kiedy wcześniej Iain posłuchał jej i prze-, stał się wspinać na stromy cypel, Meg się ucieszyła. Widywała się z nim tylko wtedy, kiedy przyjeżdżała na wyspę, ale pragnę­ła nadać związkowi z synem solidne i realne podstawy, więc chłopiec uważał ją za swą kuzynkę. Meg i jej rodzina uznali, że najlepiej będzie, by Iain wierzył, iż jego matką jest Anna, żona Fergusa. Ale Anna przed rokiem umarła, rodząc córkę. Iain wciąż jeszcze nie poznał prawdy o Meg, która chciała mu jednak niedługo powiedzieć, jak się sprawy mają.

Fergus był ojcem odpowiedzialnym i kochającym, ale - sko­ro przyszło mu samemu opiekować się dwojgiem małych i peł­nych energii dzieciaków - postanowił zamieszkać ze swoimi dziadkami, Norriem i Thorą. Razem z matką Elgą wszyscy przykładali się do wychowywania Iaina i malutkiej Anny.

Meg spoglądała przez chwilę tęsknie na Iaina, a potem odwró­ciła się, gotowa stanąć twarzą w twarz z upartym inżynierem.

Zastanawiała się, co miałaby do powiedzenia pani Berry na te­mat spotkania inżyniera i baronowej, gdyby wiedziała, że ta ostatnia ma rozpuszczone włosy, jest boso, a pod spódnicę wło­żyła tylko dwie halki. Jej towarzyszka ppdróży rozgościła się w budynku nazywanym Wielkim Domem, jako że był najwięk­szy na całej wyspie, i cieszyła się dostępnymi tam luksusami, od­osobnieniem, uspokajającą atmosferą oraz położoną na uboczu plażą. Dla Meg jednak przyjazd na Caransay oznaczał w takim samym stopniu wakacje, co powrót do domu. Wolała mieszkać w zagrodzie dziadków, gdzie mogła być bliżej nich i swego syna.

Cieszyła się, kiedy z dala od pani Berry, która zwykle nie spuszczała jej z oka, mogła dać sobie spokój z gorsetami, kry­noliną, pończochami i bucikami, i chodzić w praktycznych, wy­godnych ubraniach i boso. Na Caransay Meg delektowała się swobodą, którą utraciła na stałym lądzie.

- Co powiesz temu człowiekowi? - zapytał Norrie.

- Ma powody, by mnie nie cierpieć. - Meg odpowiedziała po gaelicku, którego to języka używała z natury rzeczy, gdy była na Caransay. - Przecież nie mogę przedstawić mu się jako lady Strathlin, skoro tak jestem ubrana, prawda? Powinnam zapro­sić go na herbatę do Wielkiego Domu i zachować się jak praw­dziwa baronowa.

- Na pewno spodziewałby się przynajmniej tego, że dama będzie nosiła trzewiki. - Norrie prychnął śmiechem. Jej dziadek nigdy się nie spieszył i Meg teraz to doceniała. - Tak sobie my­ślę, że powinno mu się kazać zgadywać - ciągnął. - Zaskoczenie dobrze mu zrobi.

Meg roześmiała się pomimo zdenerwowania.

- Moi adwokaci szukają jakiegoś sposobu, żeby go stąd usu­nąć. Żałuję, że nie udało im się zrobić tego wcześniej.

- Popatrz tam. - Norrie pokazał fajką. - To domy, które po­stawili ci ludzie. Nadają się na niziny, tu nie wytrzymają nawet jednego porządnego deszczu. Nie wiedzą oni, czego trzeba, że­by dom przetrwał na Wyspach. A my powiedzieliśmy im, że da­chy są dobre. O, bardzo dobre, powiedzieliśmy, kiedy budowa­li. - Zachichotał. - Niechby wszystkie zwiało do morza, razem z inżynierami!

Po drugiej stronie zatoki Meg widziała pokryte strzechą da­chy kilku chat. Na każdym leżała plecionka z lin, ale nie moż­na ich było porównywać z solidnymi, obciążonymi potężnymi kamieniami sieciami, które zabezpieczały strzechy na Hebry­dach. Pokiwała głową.

- Wie dziadek, że nigdy się na nic takiego nie godziłam.

- Wiemy. - Norrie zacisnął zęby na cybuchu fajki. - Wiemy wszystko o sprzeczce między tobą a tym inżynierem od latarni morskich. Zgadzamy się z tobą... powinni się stąd wynieść. Lu­dzie zastanawiają się, co zamierzasz zrobić?

Meg wiedziała, że musi coś zdecydować ze względu na nich i na Caransay, i Sgeir Caran, i legendy.

- Nie żeby z tego Stewarta był zły człowiek - ciągnął Norrie.

Nie mam nic przeciw niemu ani jego brygadzie. To ta budowla mi się nie podoba, bo krzywdę wyrządzi wielkiej skale i wyspie.

- A ja martwię się o kolonie ptaków morskich i zwierzęta, które rok w rok się na tej skale osiedlają - powiedziała Meg. -Poza tym cenna jest dla nas oczywiście nasza z trudem wywal­czona prywatność... - Urwała nagle. Dougal Stewart odwrócił się i po raz pierwszy wyraźnie zobaczyła jego twarz.

Nigdy w życiu nie była tak bliska omdlenia, nawet wtedy, kiedy miała na sobie ciasny gorset. Aż jązatchnęło i poczuła, że ziemia kołysze jej się pod nogami. Osłupiała oparła dłoń na ra­mieniu Norriego.

- Co jest? - zapytał.

- Ja... byłabym się potknęła. - Chciała ukryć zdumienie.

Spodziewała się przystojnego mężczyzny, uroczego, śmiałe­go, denerwującego i upartego. Wiedziała, że jest dziedzicem for­tuny Strathclyde, budowniczym latarni morskich, które potra­fiły się oprzeć przerażającym żywiołom, człowiekiem mającym ; dość odwagi, by wymyślić i zrealizować to, co inni z trudem so-, bie wyobrażali.

Jednak ani przez moment nie spodziewała się, że inżynier, który zamierzał zrujnować jej wyspę, okaże się tym samym łajdakiem, który spłodził jej syna i złamał jej serce. Że okaże się kelpie, który do niej powrócił.

Dougal Stewart przyglądał im się wzrokiem bacznym i przenikliwym. Czy poznał ją? A może się pomyliła?

Podeszli bliżej i Meg upewniła się, że to ten sam mężczyzna. Poznała jego szczupłą sylwetkę, gęste faliste włosy, twarz, której symetryczne rysy były niemal piękne. Okazał się oszałamiająco przystojny, urodą surową i naturalną, nie idealną, ale fascynują­cą. Brązowe włosy z wypłowiałymi od słońca pasemkami tworzyły ramę dla szczupłej twarzy o prostych, ciemnych brwiach. Inżynier ubrany był w rdzawobrunatny surdut, czarne spodnie i kamizelkę oraz białą koszulę bez kołnierzyka. Ręce trzymał w kieszeniach, ale kiedy Meg się do niego zbliżyła, wyjął je.

Dłoń młodej kobiety podświadomie powędrowała do medalio­nu na szyi. Meg nasunęła arisaid na głowę, by zasłonić połyskujące złociście włosy i ocienić twarz. Szła samym skrajem plaży po wilgotnym piasku do miejsca, gdzie stał Dougal Stewart z jakimś drugim mężczyzną, i kolana pod nią drżały. Czy pozna ją?

Przecież nie może mu w obecności wszystkich powiedzieć, że spotkali się już kiedyś na Sgeir Caran. Tak samo jak nie mo­że powiedzieć mu, że jest baronową. Jeszcze nie.

- Dziadku - odezwała się, pociągając starszego pana za rękaw kurtki. Szum fal, krzyki mew, wołania na pełnej krzątających się ludzi plaży gwarantowały, że nikt jej poza Norriem nie usłyszy. -Proszę, niech dziadek nie mówi panu Stewartowi, kim jestem. I niech dziadek poprosi wszystkich, żeby zachowali to w tajem­nicy. Proszę, dziadku. Spór z panem Stewartem to sprawa mo­ich prawników, tu na Caransay nie ma dla niego miejsca.

- Prawda. Nie ma się co spieszyć.
Meg odetchnęła z ulgą. Podeszli do inżyniera.

- Panie MacNeill - odezwał się, podając rybakowi rękę. -Jak miło pana widzieć, sir. - Uśmiechnął się do Meg i się ukłonił. Je­go oczy zwęziły się, ale zainteresował się nią jako mężczyzna, a nie jako dawny kochanek.

Dobrze. Nie poznał jej. Stała ze spódnicą zakasaną do pół łydki, rękawy miała podwinięte, na głowę narzuciła pled jak uro­dzona wyspiarka. Nie przypominała dziewczyny, którą mógł pamiętać. Poza tym przez siedem lat zmieniła się - dorosła, uro­dziła dziecko.

Natomiast on się nie zmienił: nadal był uderzająco przystojny, chociaż słońce i przeżycia spowodowały, że oczy otoczyła mu de­likatna siateczka, a wokół ust zarysowały się lekkie zmarszczki. Nabrał nieco ciała, nie był już tak szczupły i żylasty, jak pamięta­ła. Jego oczy w oprawie czarnych jak sadza rzęs miały odcień sza­rozielony jak wzburzone morze.

Zastanawiała się, czy nadal potrafiłby uciekać się do oszu­kańczych sztuczek. Sądząc po listach do lady Strathlin, tak.

Uśmiechnął się, a ona dumnie uniosła brodę. Nie wolno jej ponownie ulec urokowi i powabowi tego człowieka. Zranił ją przed laty dotkliwie i teraz nie była pewna, jak powinna na nie­go reagować.

- Dzień dobry panu, Dougalu Stewart - powitał go Norrie sztywną angielszczyzną. -1 panu, Alanie Clarke. To moja wnuczka, Margaret Fiona MacNeill. Margaret, panowie Stewart i Clarke. - Meg błogosławiła dziadka za tę zwyczajną prezenta­cję. Niechętnie, z czystej uprzejmości podała inżynierowi rękę.

- Panno MacNeill - powiedział Dougal Stewart, ujmując jej palce.

Meg uświadomiła sobie, że popełniła potworny błąd, pozwa­lając mu się dotknąć. Zetknięcie ich dłoni ją poraziło. Z trudem chwytając powietrze, zobaczyła, że Dougal jej się przygląda> spojrzenie ma baczne i przenikliwe. Serce jej łomotało w pier­siach. Z pewnością ją poznał.

Potrząsnęła z kolei dłonią Clarke'a, potem ukryła ręce pod chustą. Dougal Stewart pytał Norriego o kursy pocztowe na Muli.

- Panno MacNeill, czy pani pochodzi z Muli? - zapytał Alan Clarke. Był miły, jasnowłosy i niebieskooki, nie tak wysoki jak Stewart, ale mocno zbudowany. Uśmiechał się swobodnie i szczerze i Meg natychmiast go polubiła.

-Przyjechałam z Muli - odrzekła. To była prawda. Przed dwoma dniami Norrie zabrał ją stamtąd razem z panią Berry. ­Ale na tej wyspie dorastałam, więc wracam tu jak najczęściej.

- Caransay to piękna wyspa - powiedział Stewart, odwraca­jąc się do niej. Spojrzenie miał badawcze, spostrzegawcze, prze­nikliwie inteligentne. Meg pożałowała nagle, że - zobaczywszy go z plaży - nie odwróciła się i nie uciekła.

Przez siedem lat czuła gniew, ilekroć pomyślała o tym męż­czyźnie, chociaż nocami nawiedzał ją we snach i wtedy budziła się w niej tęsknota. Nie potrafiła zapomnieć, że kiedy najbar­dziej się bała, dał jej poczucie bezpieczeństwa, że doprowadził ich oboje do ekstazy - i że potem ją zdradził.

Zaczynała w niej się burzyć krew, miała ochotę ujawnić przed nim tożsamość dziewczyny ze skały oraz baronowej, którą tak pogardzał. Ale nie mogła, bo Norrie i inni wyspiarze przyglądali jej się z ukrytym zaciekawieniem. Wiedzieli, że baronowa zamie­rzała rozmówić się z inżynierem. Prosiła wcześniej dziadka, by powiedział im, żeby zachowali jej tożsamość w sekrecie. Byli lojalni, więc nie miała wątpliwości, że tak zrobią. Ale żaden z nich nie znał całej prawdy.

Postanowiła nie czynić teraz wymówek inżynierowi. Nie zniży się do wywołania awantury z tym denerwującym, samo­lubnym, upartym mężczyzną. Za wszelką cenę zachowa poczu­cie godności. Spotka się z nim później na osobności w Wielkim Domu, chociaż nie wiedziała jeszcze, ile mu wtedy powie.

-Panie Stewart- mówił Norrie. - Angus MacLeod powie­dział, że wybierając się na Muli, najął pan jego syna, żeby pana tam zawiózł. Ale ja dwa razy na tydzień pływam do Tobermory, jeżeli pogoda pozwala. W tym tygodniu przywiozłem też moją wnuczkę. Kiedy następnym razem będzie pan chciał popłynąć, panie Dougalu Stewart, zabiorę pana i przywiozę z powrotem. Nie ma potrzeby płacić komuś, żeby orał dla pana fale, kiedy Norrie MacNeill zrobi to za darmo.

- Dziękuję panu. Zapamiętam. - Inżynier uśmiechnął się z wdzięcznością.

Meg stała na skraju plaży, woda lizała spokojnie jej stopy. Przyglądała się Stewartowi i nagle ogarnęła ją panika, a w gło­wie się zakręciło. Inżynier miał przez jakiś czas pozostać na wy­spie, a przecież ona nie może ujawnić przed nim całej prawdy

o sobie i narazić tym samym na uszczerbek reputację barono­wej. Niewielu ludzi orientowało się, że jest matką Iaina.

Dougal Stewart, dowiedziawszy się o swoim synu, może za­żądać praw do dziecka i nawet na zawsze odebrać Iaina jej oraz rodzinie MacNeillów. Dobry Panie Boże, pomyślała.

Ośmieliła się znowu zerknąć na inżyniera, który przyglądał jej się badawczo, a wyraz twarzy miał zakłopotany. -Panno MacNeill - powiedział - proszę pozwolić, że zapy­tam... czy myśmy się już wcześniej nie spotkali?

3

- Nie wydaje mi się, żeby nas sobie wcześniej przedstawiono^ panie Stewart - odpowiedziała Margaret MacNeill. Głos jej był; cichy i melodyjny, a angielszczyzna, doskonała i nasyconat miękką, delikatną śpiewnością gaelicką, nie przypominała silnię akcentowanego dialektu szkockiego. Meg wydawała się staran­nie dobierać słowa, ostrożna i nieufna, jakby się przed czym| chciała uchronić.

Dougal zauważył, że jest smukła i zgrabnie zbudowana, choć ubrana tak skromnie. Stopy miała obsypane piaskiem, zaciśnięte dłonie gładkie, śliczne i niezniszczone. Jeżeli pracowała przy wyciąganiu sieci i patroszeniu ryb, jak wiele hebrydyjskich kobiet, nie było tego po jej rękach widać. Gęste złote loki ściągnęła do tyłu i częściowo przykryła lekkim pledem. Ocienione fałdami wełny rysy twarzy były zachwycająco symetryczne, a zarys deli­katnych szczęk zdradzał skłonność do uporu.

Nic dziwnego, że zdawało mu się, iż widział ją wcześniej. Ta­ka jasna skóra i smukła budowa były typowe dla wielu miesz­kańców Hebrydów. Odziedziczyli te cechy po wikingach, któ­rych mieli wśród przodków. U Norriego również je widział, w jego jasnej cerze, wysokich kościach policzkowych i żywych, niebieskich oczach.

Młoda kobieta oczy miała świetliste, niebieskozielone ze sre­brzystymi iskierkami. Przypatrywał jej się bacznie, ze zmar­szczonymi brwiami, i przypomniał sobie, jak przed laty ocknął się na chwilę ze snu, uniósł powieki i zobaczył dziewczynę, sie­dzącą u wylotu jaskini, w której schronili się razem podczas sztormu. Świtało już wtedy i wyraźnie widział jej twarz oraz nie­zwykłe tęczówki o tym samym delikatnym niebieskawozielo­nym odcieniu co niebo o brzasku.

Margaret MacNeill miała oczy tamtej dziewczyny. Dopraw­dy, tak bardzo przypominała niezapomnianą morską boginkę, że Dougalowi wydało się, iż ją poznaje, co wstrząsnęło nim do głębi: ciarki mu przeszły po skórze, a głęboko w sercu narasta­ło instynktowne poczucie pewności. Więc jednak mogła istnieć naprawdę, a on miał wtedy taki zamęt w głowie, że się nie zo­rientował?

Jeżeli się domyśliła, że to był on, w żaden sposób tego nie okazała, nawet nie drgnęła. Robiła wrażenie spokojnej i chłod­nej, ale zauważył u niej drobne oznaki zdenerwowania: umyka­ła przed nim wzrokiem, mocno wciskała smukłe palce stóp w piasek.

Nadal marszcząc brwi, wciąż nie do końca pewien, przeniósł uwagę na starego MacNeilla.

- Pan Stewart jest szefem od latarni morskiej - mówił Norrie swojej wnuczce.

- Inżynierem nadzoru - poprawił go z uśmiechem Dougal. -Skierowała mnie tu Komisja Northern Lighthouse, zajmująca się budową latarni morskich na północy kraju. Uzyskaliśmy ze­zwolenie na prowadzenie budowy na Sgeir Caran oraz na usta­wienie baraków na Cąransay.

- Wiem o tym, panie Stewart - odpowiedziała lakonicznie.

Jeżeli go nawet poznała, uświadomił sobie Dougal, raczej się na jego widok nie ucieszyła. Nie mógł mieć jej tego za złe. Jego postępek zasługiwał na potępienie. Poruszony tą myślą zacho­wał z pozoru spokój, ale wiedział, że musi porozmawiać z pan­ną MacNeill na osobności, i to szybko.

Jeszcze nie zdecydował, co w tej sprawie zrobi. W oczywisty sposób winien jej był przeprosiny i jakieś wyjaśnienie - zakłada­jąc, że da się usprawiedliwić jego zachowanie tamtej nocy. Oka­zał się głupcem, po tysiąckroć, i musi się przed nią do tego przy­znać.

- Widziałem, jak pan i pańscy ludzie wcinaliście się dzisiaj w twardą działkę - odezwał się Norrie. - Słyszałem uderzenia młotów i dłut, kiedy wypłynąłem ściągnąć sieci.

- Twardą działkę? - zapytał Alan Clarke.

- Sgeir Caran - wyjaśniła Margaret MacNeill, a Norrie syknął, jakby ją chciał uciszyć. - Mój dziadek, podobnie jak wielu innych rybaków z Hebryd, nie wypowiada na głos nazwy tej skały.

- Bo niedobrze to robić - oznajmił Norrie.

-Będę o tym pamiętał - zapewnił Dougal. - Dołożę wszel­kich starań, by podczas pobytu na Wyspach szanować lokalne tradycje.

- Więc dlaczego pan buduje na skale - zapytała cierpko dziew­czyna-skoro jest ona dla mieszkańców tej wyspy miejscem owianym legendą?

- Nie zdawałem sobie sprawy, że łączą się z nią jakieś legendy.

- Twarda działka należy do each-ulsge - wyjaśnił Norrie. ­Do pana głębin.

- Do kogo? - nie zrozumiał Alan.

- Do morskiego kelpie - powiedziała mu Margaret - który po­noć jest stworzeniem o wielkiej czarnoksięskiej mocy i niekiedy przyjmuje postać białego konia, a niekiedy mężczyzny.

- Powiadają, że od czasu do czasu przybywa na Sgeir Caran w poszukiwaniu żony - ciągnął Norrie. - Ta skała należy do nie­go, rozumie pan. Jeżeli dziewczyna go zadowoli, uspokaja sztormy, które szaleją nad Caransay, wabi więcej ryb do nasaych sieci i obdarowuje szczęściem nas wszystkich. Jeśli natomiast obu­dzi się jego niezadowolenie, wywołuje potężne sztormy, a ryby się nam wymykają. Ma taką moc, że potrafiłby zatopić pod falami i twardą działkę, i tę wyspę.

-Ni e należy się temu waszemu kelpie narażać - mruknął Dougal.

- Dzięki naszym tradycjom możemy sprawić, że each-uisge jest zadowolony - powiedział, kiwając głową, Norrie.

- A co dla niego robicie, zostawiacie mu kosze pełne ryb? - za­pytał Alan. - Myślę, że sam może ich sobie z łatwością nałapać. Gdybym był kelpie, chciałbym placków owsianych i whisky, i wszystkich ślicznych dziewuszek, jakie wpadłyby mi w ręce.

Norrie już miał parsknąć suchym śmiechem, ale powstrzy­mał się, kiedy zerknął na wnuczkę, która marszczyła brwi i nie wydawała się rozbawiona.

- Mamy szacunek dla naszych wielowiekowych tradycji - wark­nęła - nawet jeżeli są tacy, co go nie mają.

- Proszę o wybaczenie, panno MacNeill. - Douglas pochylił głowę. Wiedział, że przebiegiem dnia na Hebrydach potrafi kie­rować nieprzerwany ciąg przesądów, uwzględniający każdą chwilę od jednego wschodu słońca do drugiego i każdą zaistnia­łą w rym czasie sytuację. Tradycje, legendy i wiara w czary da­wały tym ludziom poczucie bezpieczeństwa i siły w surowym i nieprzewidywalnym otoczeniu. Alan również wymamrotał przeprosiny, a dziewczyna spoglądała srogo to na jednego z mężczyzn, to na drugiego.

- Słyszeliśmy o waszych kłopotach z damą - odezwał się Norrie. Dougal posępnie przytaknął.

- Zakładam, że mówi pan o moim sporze z lady Strathlin. Rozumiem, że baronowa utrzymuje letnią rezydencję na tej wy­spie. Czy istnieje możliwość, by wkrótce pojawiła się na Caran­say? Chciałbym się z nią spotkać i pokazać, jak pracujemy na Sgeir Caran.

Zapadło niezręcznie milczenie. Stary człowiek powoli pykał z fajeczki i postukiwał nią o zęby.

- Tak sobie myślę, że nie ma tu teraz tej damy - powiedział w końcu Norrie.

- Wiem, źe teraz jej nie ma. Ale jeżeli pojawi się na wyspie, mam nadzieję, że ktoś mnie o tym powiadomi. Chciałbym się z nią spotkać.

-Może się zdarzyć, że kiedy się tu pojawi, zatrzyma się w Wielkim Domu i z nikim się nie będzie spotykała.

- W Wielkim Domu? - zapytał Douglas. Dziewczyna nie od­zywała się, wtuliła ręce pod pled i pochylała głowę tak, by ukryć twarz w cieniu. Nie potrafił z jej twarzy niczego wyczytać, ale czuł, że patrzy na niego spokojnie, przenikliwie... i nieprzychyl­nie.

- W Clachan Mor, jej dworze po drugiej stronie wyspy. To największy dom na Caransay, więc tak został nazwany. Jeżeli baronowa tu przyjedzie - ciągnął Norrie, wpatrzony w unoszą­cy się nad fajką dym - może będzie pan mógł do niej napisać.

- Pisywałem już wcześniej listy do tej damy. Jeżeli przypły­nie na Caransay, muszę z nią osobiście porozmawiać i pokazać jej naszą pracę.

- Ona niechętnie przyjmuje tutaj gości. - Norrie rzucił inży­nierowi ostre spojrzenie. - Nie ma pan od niej pozwolenia, by korzystać z naszych plaż i portu. Wiemy, co pan zrobił, by uzy­skać do tego prawo. - Potrząsnął głową, jakby go Dougal roz­czarował.

- To sprawa interesów. Nie miałem wielkiego wyboru - po­wiedział inżynier, zaskoczony tym, jak bardzo pragnie zasłużyć na aprobatę starca.

- No cóż, baronowa niechętnym okiem patrzy na obcych na Caransay, ale jak przyjedzie do Clachan Mor, zostanie powia­domiona, że jest pan tutaj. - Norrie wyprostował się w ramio­nach i pokazał fajką na skałę w oddali. - Jeżeli chce pan sprawić przyjemność tej damie i zyskać jej wdzięczność, niech pan so­bie znajdzie inną skałę na swoją wieżę świateł. Nie pochwala budowy, bo chciałaby, by wyspa pozostała zaciszna i odosob­niona, a skała jest niebezpieczna.

- Jest bardzo niebezpieczna - wtrąciła Margaret MacNeill. -Szaleją tam sztormy, rozbijają się o nią potężne fale.

- Tak, panno MacNeill, wiem o tym - odpowiedział cicho Dougal, spoglądając na nią. - Mroczne, gwałtowne sztormy i grzywacze tak wysokie, że zalewają skałę. - Utkwiła w nim wzrok, a w jej niebieskozielonych oczach zobaczył nagły błysk wyzwania i gniewu.

O, tak, pomyślał. To byłaś ty.

Nastała głęboka noc. Dougal nie mógł zasnąć, więc wyszedł z baraku, żeby przejść się po machair, porośniętej dzikimi kwia­tami łące, która rozciągała się w poprzek wyspy w pobliżu wydm. Pociemniało wreszcie - latem nad Hebrydami resztki światła utrzymywały się na niebie jeszcze na godzinę czy dwie przed świtem - księżyc świecił, wysoki i blady, i odbijał się w drobnych falach.

Z rękami wetkniętymi w kieszenie Dougal spacerował, po­grążony w myślach. Zastanawiał się nad pewnym skomplikowa­nym problemem technicznym. W wykopie pod fundamenty na­leżało umieścić prostokątne, ważące po kilka ton, precyzyjnie przycięte bloki kamienia. Inżynier rozrysował diagramy i ob­rnyślił metody pomiarów, jednak każdy blok trzeba było obro­bić na miejscu. Ufał swoim kamieniarzom, ale dokładność po­dawanych przez niego wymiarów powinna być jak największa. Długi spacer często pomagał mu w myśleniu.

Przystanął i zapatrzył się na morze. Myśli miał tej nocy rów­nie niespokojne jak fale, nie dlatego że łamał sobie głowę nad przycinaniem granitowych bloków, tylko dlatego, że Margaret MacNeill znowu nawiedziła jego sny. Nie potrafił powiedzieć, gdzie byli, ale weszła mu w ramiona, pocieszała pocałunkami i ponętnym uściskiem, który po chwili stał się gorący i namięt­ny. Szeptała, że mu przebacza, zanim zdążył ją przeprosić. Po­tem prosiła, by przebaczył jej. Najdroższa dziewczyno, nie zro­biłaś niczego złego. Moja najdroższa...

Niesłychanie niepokojący sen. Zdrzemnął się nad papierami i obudził zlany ciepłym potem, nękany gwałtowną tęsknotą, na wpół podniecony i nie wiadomo dlaczego wściekły na siebie. Chwycił za surdut i wyszedł, żeby podczas spaceru ochłonąć z niesamowitego wrażenia, jakie wywarł na nim ten sen.

Przyglądał się morzu. Fale sunęły w stronę brzegu, wznosiły się, opadały, napływały w kojącym, uwodzicielskim rytmie. Księ­życowe światło przeświecało bladozielono przez grzywacze, a postrzępiona jak koronka piana układała się w głowy i piersi białych ogierów.

No i masz swoje morskie konie, mruknął do siebie.

Kiedy zobaczył je przed siedmiu laty, był pijany, miał rozbi­tą głowę i niewiele mu brakowało do śmierci. Człowiek w ta­kich okolicznościach byłby w stanie uwierzyć we wszystko, na­wet w boginki morskie.

A więc dziewczyna ze Sgeir Caran jest w rzeczywistości ko­bietą z Hebryd, a jasne konie, które go uratowały, to po prostu fale i na ich grzbietach szczęśliwie dojechał na brzeg. Był wtedy otumaniony, zatracił poczucie rzeczywistości. No cóż, teraz bę­dzie to musiał jakoś nadrobić.

Nie ma innego wyjścia, skoro wie, co kiedyś zrobił tej mło­dej i niewinnej dziewczynie, a teraz zobaczył w jej oczach ostre, płomienne oskarżenie.

Gdzieś daleko Sgeir Caran rysowała się czarną sylwetką na la­wendowym niebie. Spod wody wystawało też wiele mniejszych skał, stanowiących część długiej rafy, która zatopiła tak wiele statków i pochłonęła tak wiele istnień ludzkich.

Jego ojca i matkę zatopił w pobliżu tej niegodziwej rafy iście piekielny sztorm. Ich statek nie rozbił się na Sgeir Caran, roz­darły go ostre grzbiety innych podwodnych skał. Gdyby w naj­wyższym punkcie rafy Caran płonęło światło, statek wiozący rodziców ominąłby zdradziecki archipelag i dopłynął bezpiecz­nie do portu.

Przeczesał palcami włosy, westchnął głęboko. Będzie walczył

o latarnię morską na Sgeir Caran do ostatniej uncji woli i deter­minacji, jakie posiadał. Światło zapobiegnie tragediom i uratuje życie ludzi. Gdyby tylko baronowa i rzesza jej prawników ze­chcieli sobie to uświadomić. Dla Dougala dodatkowo światło latarni miało upamiętniać tych, którzy zginęli na rafie.

Nie wolno dopuścić, by cokolwiek przeszkodziło w posta­wieniu im tego pomnika.

Jego usta i dłonie się zacisnęły, starał się odepchnąć od siebie wspomnienie ich twarzy, ich głosów, życzliwości, śmiechu. Nie mógł sobie pozwolić, by myśleć o rodzicach, o ich miłości i ra­dach, których tak ogromnie brakowało mu przez te wszystkie lata.

Patrzył na morskie przestworza, które kryły ich szczątki, i wiedział, że wciąż jeszcze nie uporał się ze smutkiem i gnie­wem, chociaż od dawna starał się je pokonać. Zanim osiągnął wiek męski, doprowadził do perfekcji samokontrolę i wyrobił w sobie bezprzykładną odwagę. Był to jego sposób na walkę z własnymi emocjami. Śmiercią się nie przejmował. Stawał z nią twarzą w twarz zbyt wiele razy, by się jej teraz obawiać. Sam również uczestniczył w katastrofie na morzu, przeżył furię sztormów, nurkował na głębiny, wspinał się wysoko na ruszto­wania, ryzykował wiele, stawiając te latarnie. Poznał już ostry dreszcz radości, jaki niesie ze sobą ryzyko i śmiałość, a co wię­cej - nauczył się, że odwaga to po prostu kwestia przewagi za­ufania nad lękiem.

A ze wszystkich latarni morskich, w których budowie miał swój udział, ta była zdecydowanie dla niego najważniejsza. Tu potrzeba więcej determinacji niż odwagi. Znany był ze swego uporu. Nigdy nie zrezygnuje mimo dezaprobaty lady

Strathlin oraz wyspiarzy. Poza tym i fizyka, i logika wskazywa­ły, że Sgeir Caran jest najlepszą z lokalizacji. Miał poparcie Ko­misji Northern Lighthouse oraz firmy Stevensonow, która za­projektowała wieżę i wysłała go, by ją tam postawił.

Musi to zrobić. Jest to winien ludziom, których życie tam się skończyło. Winien swemu ojcu, mocnemu i życzliwemu, kocha­jącemu życie, który umarł zbyt młodo, i winien matce, smukłej i cichej, kochającej książki damie o pięknych miedzianych wło­sach i najsłodszym z uśmiechów.

Dobry Boże. Cierpiał. Nie mógł wprost uwierzyć, że po osiemnastu latach cierpienie może być tak intensywne, i głębo­ko wciągał powietrze, jakby mogło ono uleczyć straszliwy ból, który powoli zaczął przycichać.

- Pan Stewart. - Głos był spokojny i cichy.

Odwrócił się gwałtownie. Nie spodziewał się na machair spotkać nikogo, a już na pewno nie ją. Stała po kolana w oświet­lonych księżycem kwiatach i trawie. Od wiatru falowały jej włosy, poruszała się spódnica.

A jednak musiały ją zrodzić jakieś czary, skoro pojawiała się wtedy, kiedy mu była potrzebna. Przepełniło go gorące pragnie­nie, by porwać ją w ramiona i tak, jak już to raz kiedyś zrobił, szukać pociechy w jej kojącej jak balsam obecności.

Wyczuwał w spojrzeniu dziewczyny napięcie, jakąś bezrad­ność i gotowość do obrony, jakby bała się, że on jej zagraża. Aż go skręcało w środku od tęsknoty i żalu, chciał tylko tulić ją, prosić o wybaczenie, rozbudzić znowu jej zmysły. Ale nie są­dził, by cokolwiek z tego było możliwe.

Podeszła bliżej, rąbek spódnicy i stopy obsypane miała pia­skiem. Musiała przyjść przez wydmy, chociaż tego nie zauwa­żył, pogrążony we własnych myślach.

- Panna MacNeill - odezwał się ze spokojem, którego wcale nie odczuwał. - Zdumiony jestem, że o tej porze ktoś jeszcze jest na nogach.

- Nie mogłam spać. Kiedy przebywam tu, na Caransay, lubię czasami spacerować przed świtem. Warto zrezygnować z odro­biny snu, jeżeli jest szansa, że zobaczy się zorzę polarną.

Dougal zerknął na niebo.

- Widywałem ją kilkakrotnie, ale nigdy tu na Wyspach.

- Czy pan również wyszedł, żeby jej wypatrywać?

- Prawdę mówiąc, wyszedłem, żeby łamać sobie głowę nad pewnymi technicznymi problemami. - No i po to, żeby otrząs­nąć się z marzeń sennych, ale oto marzenie stało teraz obok nie­go. Podniósł wzrok na niebo, żeby nie gapić się na Meg z cielę­cym zachwytem.

- Dziś może nie zrobić się na tyle ciemno, żeby można było zobaczyć zorzę. No cóż, dobranoc, panie Stewart. - Kiedy go mijała, wyczuł smugę słodkiego zapachu.

Zawrócił razem z nią.

- Proszę pozwolić, że panią odprowadzę, panno MacNeill. To niewłaściwe, by młoda dama przebywała samotnie w ciem­nościach.

- Na mojej wyspie jestem idealnie bezpieczna - zapewniła. -Życzę panu pomyślnego rozwiązywania problemów. Nie pozwolił jej wymknąć się tak łatwo. Szedł obok niej przez połacie traw i kwiatów.

- A więc to właśnie nazywa się machair - odezwał się.

- Tak - potwierdziła.

- Czy zna pani nazwy wszystkich tych kwiatów? - zapytał. Nie zależało mu na nich szczególnie, ale chciał znaleźć pretekst, by z nią rozmawiać.

- Znam - powiedziała, nie zwalniając kroku.

- Czy to tam to są jaskry? - Pokazał palcem. -1 dzwonki?

- Jaskry, dzwonki i stokrotki - wyjaśniła. - A to wysokie to krwawnik i dziki owies. Dalej rośnie tawuła. To, co pan depcze, to małe fioletowe irysy, które teraz już przekwitły. Bliżej pagór­ków rosną poziomki i jeżyny, i kępy dzikich róż, które zarasta­ją skały tak, że prawie kamienia nie widać.

- Ślicznie tu.

- Yhm - zgodziła się.-Jeżeli przymknie pan oczy, poczuje pan ich zapach. A pagórki są całe porośnięte wrzosem tak gęsto, że kiedy kwitnie, widziane z daleka z morza mają ciemnoróżo-wy kolor. Czy jest coś jeszcze, czego chciałby się pan dowie­dzieć?

- Tak - powiedział, patrząc na nią.

- Na temat machair - uzupełniła. - Nikt go nie sadził, nikt go nie pielęgnuje, a on kwitnie. Jest tu od zawsze. Niekiedy od sto­

krotek machair robi się biały i złoty, a pszczoły jak pijane zata­czają się po swoim niebie z kwiatów. Szli dalej. Dougal popatrzył na nią.

- Kocha pani to miejsce.

- Oczywiście, że tak - odpowiedziała. Za łąką, za wydmami morze nieprzerwanie szeptało coś do brzegu. - To raj.

-Najwyraźniej baronowa się z panią zgadza.

- Nie musi pan iść ze mną ani o krok dalej.

- Wolałbym, żeby pani w środku nocy miała towarzystwo.

- Dlaczego? Czy dlatego, że po okolicy plączą się obcy? -fuknęła.

- Gdzie? - Odwrócił się i rozejrzał z rękami w kieszeniach, w nadziei, że ją rozśmieszy. Ale ona pozostała poważna. Nabrał w płuca powietrza, czuł się, jakby miał wskoczyć na nieznaną głębinę. - Wydaje mi się, że nie bardzo mnie pani lubi, panno MacNeill, czy może to sobie wyobraziłem?

- Niech pan sobie wyobraża, co tylko pan chce.

-Gdybym to zrobił - wycedził - mogłaby się pani poczuć bardzo zaskoczona.

- Proszę wracać do swoich baraków, panie Stewart.

- Wrócę, jak tylko odprowadzę panią bezpiecznie do domu.

- Nie potrzebuję pana. Nikt z nas pana tutaj nie potrzebuje.

- Ach, podejrzewam, że teraz mówi pani o latarni morskiej, a nie o przechadzce przy księżycu. Czy przypadkiem zna pani lady Strathlin?

Zachwiała się niepewnie, ale nie zwolniła kroku.

- Dlaczego pan pyta?

- Podziela ona pani dobrą opinię o mnie. Sztab jej prawni­ków też by się z panią zgodził.

- Nie możemy się wszyscy mylić - mruknęła.

Dougal prychnął, niechętnie przyznając jej rację, a potem uśmiechnął się w mroku, bo panna MacNeill cicho się roze­śmiała. Szli ramię w ramię, brnąc przez trawy i kwiaty. Dougal zauważył cień, padający od głazu wśród traw, i wziął dziewczy­nę pod łokieć, by pomóc jej wyminąć przeszkodę.

Wystarczyło to leciutkie dotknięcie, by poczuł się, jakby przeszyła go błyskawica, wypełniając świadomość trzaskiem wyładowań, roziskrzonym mrowieniem. Oszołomiony puścił Meg i wmawiał sobie, że zawiniło tu tylko romantyczne światło księżyca, kuszący szum morza i dziwna magia godziny przed­świtu. W świetle dziennym nie poczułby tak żywej reakcji ani nie naszłyby go tak zdumiewające myśli.

Wędrowali dalej, aż ujrzeli dom zagrodnika, wtulony w pa­górek. Dougal odróżniał już jego bielone zarysy, kryty grubą strzechą dach, małe pociemniałe okienka. Dom stał przodem do niewielkiej zatoki, połyskliwej i spokojnej.

- Zakładam, że tam właśnie się kierujemy? - zapytał.

- Tak. Teraz może mnie pan już zostawić.

- Nie ma co się tak jeżyć, panno MacNeill.

Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem. Rześki wiatr trzepo­tał jej spódnicą i kraciastym szalem, którym owinęła sobie ra­miona. Pasemka włosów wymknęły się spod wstążki, obramo-wując dziewczynie twarz.

- Wcale się nie jeżę. Nigdy się nie jeżę.

- Ilekroć się znajdę w pobliżu - oświadczył spokojnie - przy­pomina pani jeżozwierza. - Wyciągnął rękę, by odgarnąć jej ko­smyk włosów z czoła. Odchyliła głowę. Widzi pani? miał ocho­tę wykrzyknąć.

- Proszę mi powiedzieć, czy zna pani dobrze lady Strathlin? -Był tego ciekawy.

- Dość dobrze. Wszyscy na Caransay ją znają.

Stali na wzniesieniu nad domem i zatoką, w miejscu od któ­rego machair opadał w stronę długiej, piaszczystej łachy, pro­wadzącej aż na brzeg. Patrząc w świetle księżyca na zagrodę, Dougal dostrzegł, że była większa, niż mu się początkowo wy­dawało, bo do głównej części domu dobudowano dwa skrzydła, również bielone i nakryte grubą, oplecioną linami strzechą. Ca­łość razem z zatoczką tworzyła malowniczy obrazek, zwłaszcza że tuż nad widnokręgiem zaczynał pienić się różowy świt.

- Czy to jest Wielki Dom?
Roześmiała się cicho i miękko.

- To Camus nan Fraoch, Wrzosowa Zatoka, jak ją nazywa­my. Mieszkają tu moi dziadkowie.

- Więc to u nich zatrzymuje się pani podczas pobytu na wy­spie. - Kiwnęła w odpowiedzi głową. - Proszę mi powiedzieć, czy na Muli mieszka pani ze swoim mężem?

- Z moim mężem? Nie jestem mężatką i mieszkam na stałym lądzie.

- Proszę o wybaczenie. Na plaży widziałem panią z jakimś mężczyzną i małym chłopcem, więc założyłem, że to pani mąż i syn.

- To był mój kuzyn, Fergus MacNeilł, i... mały Iain.

Dougal pokiwał z ulgą głową. Kiedy dziadek ją przedstawił, niewiele mu to powiedziało, bo Szkotki często zachowywały po ślubie panieńskie nazwisko. Nie chcąc zadawać zbyt wielu nie­dyskretnych pytań, założył, że musi mieszkać na stałym lądzie z rodzicami albo innymi krewnymi. Wielu wyspiarzy szukało środków do życia na wyżynach i nizinach Szkocji i niekiedy osiedlali się w rejonach nadmorskich. Skoro Norrie przywiózł ją z Muli, Dougal przyjął, że panna MacNeilł mieszka gdzieś na wybrzeżu w Ardnamurchan albo Moidart.

- Gdzie jest Clachan Mor, majątek baronowej? - zapytał.

-Trudno go nazwać majątkiem - powiedziała. - To tylko dwór. Proszę spojrzeć tam. - Pokazała palcem i ujęła go za rę­kaw, kiedy popatrzył w złą stronę. - Wielki Dom stoi u podnó­ża tych pagórków.

W oddali zobaczył niewyraźnie zarysy kamiennego domu, pudełkowatego w kształcie, z płaską fasadą i kilkorgiem okien, wtulonego w ciemny pagórek Poniżej w głąb morza wchodził piaszczysty półwysep.

- Czy wie pani, kiedy baronowa może się tam znowu pojawić?

- Naprawdę nie wiem.

- A czy bywa pani wtajemniczana w jej plany?

- Niekiedy. - W oczach panny MacNeilł zabłysła iskierka i Dougal odniósł wrażenie, że dziewczyna wie więcej, niż zamie­rza ujawnić. - Baronowa ceni sobie swoją prywatność na Caran­say i nie prowadzi żadnych interesów, kiedy tutaj przebywa.

- Jak słyszę, trzyma się na osobności i tutaj, i na stałym lą­dzie. Korespondujemy od kilku miesięcy, a wciąż jeszcze się nie spotkaliśmy.

- Wiem o państwa korespondencji, sir. Nie jest ona przyjazna.

- To prawda. No cóż, jeżeli nie mogę się z baronową tutaj spotkać, może uda mi się przekonać panią, by przekazała jej pa­ni wiadomość, skoro zna ją pani osobiście. Chociaż założę się,

że lady Strathlin ma serdecznie dość wiadomości ode mnie - do­dał z ironią.

Podniosła wzrok. Światło księżyca podkreśliło linię jej po­liczka, a od różowego blasku twarz rozjarzyła się, niesamowicie i pięknie. Oczy dziewczyny rozszerzyły się, kiedy światło księ­życa dziwnie pojaśniało.

- Och, niech pan popatrzy! - krzyknęła, pokazując na niebo. Inżynier się odwrócił.

Nad horyzontem wykwitł bladozielony łuk światła i rozra­stał się, eksplodując pasmami blasku i barw. Róże i zielenie wi­rowały nad ich głowami, trzepocząc jak jedwabne welony. Do­ugal patrzył, oczarowany. Bez zastanowienia uniósł rękę, by znowu ująć dziewczynę pod łokieć. Był to gest naturalny u dżentelmena, ale on chciał jej po prostu dotknąć, poczuć, że są razem w chwili, kiedy niebo tak radośnie i cudownie płonie nad ich głowami.

- Och, jak pięknie - szepnęła.

- Pięknie - zgodził się. - Zorza polarna.

- Wesoła Kompania, tak nazywamy tu północne światła.

-W dawnych czasach, jak słyszałem, ludzie wierzyli, że te światła to gigantyczni, nadnaturalni wojownicy, zwłaszcza jeżeli niebo spływało czerwienią niczym krwią. - Czytał gdzieś o tym.

- Kiedy byłam dzieckiem, sądziłam, że to aniołowie weselą się w niebie - powiedziała z zadumie, nie odrywając wzroku od nieprzerwanego, wężowego tańca świateł.

Uśmiechnął się.

- Widywałem je kilkakrotnie gdzie indziej, ale nigdy nie wy­dawały mi się tak piękne jak tej nocy.

Przyglądał się, jak dziewczyna odchyla głowę, by obserwo­wać pokaz. Pełgające barwy nasycały kolorami jej cerę i włosy, długa szyja i czysty zarys szczęki były takie wdzięczne. Odczu­wał silną pokusę, by przesunąć czubkami palców po śmietanko­wej skórze, przeczesać nimi jedwabiste loki. Wydawała mu się bliska i droga, połączyli się znowu po tak długim czasie, czuł się tajemnie z nią związany, łączyła ich namiętność. Łaknął rados­nego powitania, w którym mógłby zatracić się jak w tańcu wi­rujących po niebie świateł, ale ona była chłodna, daleka i po­ważna.

- Kolory blade są tej nocy - odezwała się. - Zwykle bardziej bywają jaskrawe, kiedy Wesoła Kompania rusza w taniec.

- Niebo nie jest tak ciemne jak jesienią lub wiosną.

- Czy wtedy będzie pan jeszcze na Caransay? - zapytała.

-Najprawdopodobniej - powiedział. - Może wybierzemy się jeszcze, by wypatrywać zorzy, kiedy zrobi się ciemniej.

Wpatrywała się w czarodziejską poświatę, a Dougal wspomi­nał, jaka piękna była w świetle błyskawic, w deszczowej ciem­ności, w jasnoróżowym lśnieniu przedświtu, jaka ponętna w półmroku jaskini. Pamiętał, jak trzymał ją w ramionach, przemoczoną i rozdygotaną. Całe jego ciało się roztętniło.

Podszedł o krok bliżej, ten ruch był konsekwencją wspo­mnienia, a ona przechyliła głowę, by spojrzeć na niego. -Powiedz mi-poprosił ochryple-że spotkaliśmy się już kiedyś. - Chciał, żeby wiedziała, że nie jest szaleńcem.

- Ja... - Urwała, wciąż wpatrując się w mistyczny blask.

- Powiedz mi - nalegał. - Czy byłaś tam tamtej nocy? Czy mi się tylko to śniło?

Wiedziała, o co mu chodzi. Widział zrozumienie w jej oczach, w wyrazie twarzy. Nie odpowiedziała, a tylko patrzyła na niego. To milczenie było wyraźnym potwierdzeniem.

-Mój Boże - szepnął. - Więc to możliwe? - Ujął ją za ramię, przyciągnął bliżej, pochylił się ku niej, bał się uwierzyć, że jego marzenie tak łatwo może się ziścić.

Swobodną ręką przesunął po policzku dziewczyny, opuścił głowę nisko, by ją pocałować, owładnięty pożądaniem.

Zesztywniała w jego ramionach, a potem odchyliła do tyłu głowę i przymknęła oczy. Wydawała się czekać, milcząca i nie­ruchoma. Dougal pocałował delikatnie jej usta i poczuł, że ser­ce w nim śpiewa.

Wargi dziewczyny zmiękły pod jego dotknięciem, palce wczepiły się w klapę surduta. Zachwiała się, wyczuł chwilę, kie­dy się poddała. Zaczerpnął powietrza, objął ją w talii i pogłębił pocałunek.

Zakipiało w nim poczucie mocy, ulga, radość, dzięki nim otrząsnął się z odrętwienia, sprowadzonego przez lata smutku i żałości. Znalazł ją. Jest prawdziwa. Poniósł w życiu niejedną ogromną stratę i oto jakby cudem kogoś mu zwrócono.

Dłoń dziewczyny uniosła się do jego policzka, jej oddech ogrzewał mu usta. Wyczuwał w Meg prawdziwy głód, dorów­nujący jego łaknieniu, wyczuwał pragnienie równie głębokie i szczere. Chciał tulić ją, hołubić, uwolnić od niechęci i gniewu.

Zabrakło jej tchu, jęknęła w proteście i oprzytomniała, wy­zwalając się z mgiełki namiętności, która i jego uwięziła. Pchnę­ła go w pierś, cofnęła się. Potem wzięła zamach i dłonią smagnę­ła go w policzek ostro, jak batem.

- Co u diabła... - Chwycił ją za rękę, ale ona wyrwała się,, okręciła jak fryga i ruszyła w dół piaszczystym zboczem, przy­spieszając do biegu i kierując się w stronę zagrody.

Dougal spoglądał za nią, przyciskając dłoń do piekącego policz­ka. Po chwili uświadomił sobie, że kalejdoskop kolorów zblakł i widzi nad sobą znowu tylko ciemne, rozgwieżdżone niebo.

Duł silny wiatr, pod jego wpływem zamęt w głowie inżynie­ra rozwiał się niczym poranna mgła. Nie była złudzeniem i wy­darzenia sprzed lat nabrały teraz innego znaczenia. Zniszczył tę dziewczynę, pohańbił ją. Mogła wejść w jego ramiona chętnie, namiętnie, bez oporów, ale tamtej nocy była dziewicą.

Nic w tym dziwnego, że teraz, kiedy wrócił po siedmiu la­tach milczenia, nienawidziła go.

Dlaczego w ogóle znalazła się na skale w tamtą koszmarną noc? Zamierzał się tego dowiedzieć i zamierzał się przed nią wy­tłumaczyć, niezależnie od tego, czy chciała to wyjaśnienie usły­szeć, czy nie. Był jej winien szczere, płynące z serca przeprosiny.

Był jej winien dużo, dużo więcej.

Wpatrując się w rozkołysane morze, wymyślał sobie od ostatnich łajdaków. Margaret MacNeill zasługuje na coś więcej niż przeprosiny. Zachował się jak nędznik bez serca, chociaż przekonany był, że tylko mu się śniła albo - niech mu Bóg wy­baczy-że został zaczarowany. Względy moralne, społeczne i etyczne nakazywały mu poślubić tę dziewczynę.

A taka perspektywa skłoniła go do głębszej refleksji niż wszelkie ryzyko, jakiemu dotychczas stawiał czoło.

4

- On wciąż tam jest. - Thora uchyliła drzwi.

- Babciu, proszę, jeszcze babcię zobaczy! - powiedziała Meg.

- A co złego się stanie, jak zobaczy, że karmię kurczaki? - za­pytała rozsądnie Thora i otworzyła drzwi, żeby wyjść na ze­wnątrz.

Siedząca na stołku przy kominku Elga, matka Norriego, za­chichotała. Trzymała na kolanach małą córeczkę Fergusa, An­nę, i karmiła ją owsianką z miski. Anna wpatrywała się w nią szeroko otwartymi, niebieskimi oczami.

- Kelpie wrócił po ciebie - powiedziała matka Elga do Meg. -Mówiłam ci, że wróci.

Meg rzuciła cierpkie spojrzenie na swoją prababkę, przeszła przez pokój, żfeby zamknąć drzwi, i przy sposobności wyjrzała na zewnątrz. Nad morzem i wyspą mienił się na różowo i sza­roniebiesko świt, a Dougał Stewart wciąż stał odwrócony ku morzu na machair nad Camus nan Fraoch.

Przypomniała sobie inny świt, inne pastelowe niebo, kiedy patrzyła, jak, stojąc na skale morskiej, czeka na łódkę, która miała go zabrać. Zachowała to w sekrecie przez siedem lat.

Teraz, kiedy pobudził pocałunkami wszystkie jej zmysły, nie zastanawiała się już, czy to ten sam mężczyzna, którego spotka­ła na Sgeir Caran. Wiedziała, że to on.

Przygarbiła się i na moment oparła czołem o drzwi. Noc, w którą poczęty został Iain, była pełna desperacji, radości i sza­leństwa.. W ramionach tego mężczyzny znalazła nadzieję na bezpieczeństwo i szczęście, z rozkoszą przywierała na całej dłu­gości do jego twardego, gładkiego ciała. Ciągle za nim tęskniła.

Zakryła sobie dłonią twarz i usta i odwróciła się od drzwi.

Żałowałaby, że go kiedykolwiek spotkała - gdyby nie ukochany Iain. Przez całe lata wspomnienia tamtej nocy wywoływały w niej gniew i ból. Zastanawiała się, co zrobi, jeżeli kiedykofc wiek spotka tego mężczyznę, jeśli dowie się, kim jest.

A teraz, kiedy miała mu okazję odpłacić, uległa jego nieod­partemu urokowi, temu samemu, którym ją wcześniej przywa­bił do siebie. Skapitulowała i była na siebie wściekła.

To się więcej nie powtórzy. Wesołek Stewart prawdopodob­nie wygrał wtedy jej kosztem zakład. A swoim uczynkiem po­hańbił starodawną i tajemną tradycję.

- Margaret, podpłomyki - odezwała się matka Elga.
Meg się odwróciła.

- Och! - wykrzyknęła, widząc, że z żelaznej patelni przy ogniu unosi się dym. Pospiesznie podeszła i zdjęła przypalone i podpłomyki na talerz. `

-Jesteś myślami gdzie indziej. - Prababka przyglądała się jej, trzymając jasnowłose dziecko na kolanach. Maleńka, wysuszo­na i zgięta jak laska z tarniny Elga pokiwała głową i podała łyż­kę Annie, która próbowała sama jeść. Staruszka pokazała pal­cem na Meg. - Myślisz o kelpie.

- Nic podobnego. - Meg położyła na patelni plasterki bekonu, żeby je usmażyć. Chociaż kupiła Thorze żelazny piec, babka wciąż gotowała w tradycyjny sposób na otwartym ogniu w ko­minku, a błyszcząca kuchenka w kącie była wykorzystywana ja­ko wygodna półka do odstawiania talerzy.

- Wrócił po ciebie, przebrany za tego latarnika.

- Zawsze był latarnikiem, matko Elgo, a nie each-uisge. Elga prychnęła.

- Wolałabyś tak myśleć.

Meg westchnęła, policzki zarumieniły jej się od ognia, usta miała zesznurowane. Odwróciła bekon zbyt gwałtownie i tłuszcz prysnął z patelni.

-Uisht!* - powiedziała z przyganą w głosie Elga. - Zapo­mniałaś, jak się gotuje, od kiedy zostałaś tą wspaniałą, rozpusz­czoną damą, panującą w swoim wielkim zamku!

-Ni e zapomniałam. Ale gotuję i zajmuję się domem tylko

• Uisht! - cicho! spokój! (przyp. tłum.).

tytaj, a w Edynburgu nie. - Uśmiechnęła się do prababki. ­A poza tym mam mieć teraz wakacje!

Elga nie była w nastroju do żartów.

-Each-uisge jest prawdziwy. Nie chcesz uwierzyć, chociaż go spotkałaś i uległaś jego urokowi!

- Nie uległam niczyjemu urokowi, a już na pewno nie jego -odparła Meg i odwróciła się do syczącego bekonu. Przypomnia­ła sobie niedawny palący pocałunek Dougala i znowu kolana się pod nią ugięły.

Drzwi otworzyły się i do środka energicznym krokiem we­szła Thora; jej siwiejące włosy poskręcały się w loczki, brązowa spódnica i fartuch nieporządnie układały się na pulchnych bio­drach. Twarz miała jak zwykłe łagodną i jak zwykle malowała się na niej lekka dezorientacja. Były takie chwile, że Meg wyda­wała się ona prawdziwa.

- On wciąż stoi na machair i przygląda się morzu. - Thora podeszła do paleniska, zdjęła znad ognia parujący kociołek i na­lała gorącej wody do czajniczka na płycie przed kominkiem.

- Tęskni za tym, żeby wrócić do swego domu pod falami -wyjaśniła Elga. - Kelpie nie lubi na długo przybierać postaci człowieka. - Popatrzyła twardo na Meg. - Chce wrócić do wo­dy, a przybył tu po to, by ciebie zabrać ze sobą. To on. Ja to wiem.

- Co za absurd - prychnęła Meg. - Jest mężczyzną, i tyle. Upartym, denerwującym, który przyjechał na naszą prywatną wyspę bez zaproszenia i nie zgadza się jej opuścić. Nie jest żad­nym kelpie. - Przełożyła bekon na trzy talerze i posmarowała podpłomyki masłem, oskrobawszy najpierw przypaleniznę.

- No to dlaczego całowałaś go na pagórku? - zapytała Thora. Meg nie odpowiedziała.

-Może mieć wygląd człowieka-odparowała Elga-i może pracować na twardej działce, ale wiemy, czego chce. Ten kelpie i jemu podobni od dawna rządzą rafą Caran i nasza wyspa jest pod ich opieką. Przyjmują ód czasu do czasu dar w postaci mło­dej żony, żeby wypełnić pradawną umowę, o czym ty dobrze wiesz, dziewczyno. Gdzie moja herbata? - zapytała ostro Elga.

- Proszę, matko - powiedziała Thora. Tak się spieszyła, by podać herbatę, że trochę rozlała.

Meg postawiła talerze ze śniadaniem na stole i usiadła, Tho-ra nalewała herbaty do kubków i dodawała dla siebie i Elgi cu­kru i śmietanki. Herbatę Meg zostawiła czystą i wonną, tak jak wnuczka lubiła.

Anna z fascynacją wkładała sobie owsiankę do buzi, a Meg obejrzała się przez ramię na sypialnię na tyłach głównego po­mieszczenia, gdzie Iain wciąż spał w swoim wbudowanym w ścianę łóżku. Norrie i Fergus udali się już na plażę, by zacząć połowy, a Fergus napomknął, że może przyłączy się później do brygady Stewarta, żeby zarobić dodatkowo trochę pieniędzy.

Żadnemu z nich dodatkowe pieniądze nie były potrzebne; żadne z nich nie potrzebowało pracować. Meg proponowała, że będzie się nimi wszystkimi opiekować po kres ich dni. Ale cho­ciaż mężczyźni przyjmowali od niej pewne rzeczy, nie chcieli pozwolić, by za nich płaciła.

Nie zgodzili się nawet przeprowadzić do Clachan Mor, gdzie pokoje były duże i wygodne. Obstawali, że dom w zagro­dzie jest wystarczająco obszerny. Norrie i Fergus zwrócili jej” poza tym uwagę, że leży bliżej portu Innish. Dom dziadków składał się z trzech przestronnych budynków nakrytych wspól­nym dachem. Jeden służył jako pomieszczenia dzienne, w dru­gim się gotowało, w trzecim spało, a na tyłach dobudowano obórkę dla krów, kóz i kurczaków. Kiedy Meg odziedziczyła fortunę po dziadku ze strony matki, uparła się, by dom odno­wić i powiększyć, i dokupiła więcej mebli. Norriemu podarowa­ła nową łódź i sieci, krewniaków i dzierżawców zaopatrzyła we wszystko, czego im było trzeba. Przez ostatnie kilka lat wyspia­rze rzadko jednak o cokolwiek prosili.

- Czy powiedziałaś panu Stewartowi - Thora wymawiała je­go nazwisko Stoó-ahr - że chcesz, by opuścił Caransay?

- Powiedziałam, ale to nic nie dało. Zostanie tu i jego bryga­da razem z nim - odpowiedziała Meg.

-Eich-uisge - włączyła się Ełga. - Wodne konie, jeden w dru­giego. - Skubnęła kawałek bekonu. - Zwłaszcza przywódca. To książę morza. Tańczy nocami na falach.

-Niedawno wyglądałam na zewnątrz. Wcale nie tańczył -zaprzeczyła Meg.

- A jak ci, się zdaje, dlaczego postanowił wybudować swoją wieżę na wielkiej skale? Należała do koni wodnych od czasów ukrytych we mgłach, kiedy pierwszy each-uisge wyszedł z mo­rza i przybrał postać pięknego mężczyzny, a potem walczył z Fhionnem MacCumhaillem. I zawarł z Fhionnem umowę, że on zatrzyma skałę, a ludziom pozwoli zabrać wyspę, ale co sto lat musi otrzymać od Caransay żonę.

- To tylko mężczyźni - upierała się Meg. - A nie żadne morskie konie.

- Tak mówisz teraz, kiedy jesteś wspaniałą damą z workami złota, zamkiem i sługami - fuknęła Elga. - Przed laty, kiedy ser­ce miałaś czyste i żyłaś skromnie, bardziej byłaś rozumna.

- Czy powiedziałaś mu prawdę o sobie? - zapytała Thora.

- Że zostałaś przed siedmiu laty jego żoną? - dodała Elga.

-Wydaje mi się, że on to wie - powiedziała Thora.-Byłam wczoraj w porcie, kiedy po raz pierwszy zobaczył naszą Margaret. Wie, kim ona jest. Poznałam to po sposobie, w jaki na nią patrzył.

I znowu Meg poczuła, że policzki jej płoną.

- Niczego nie wie.
Elga zakryła malutkiej uszy.

- Czy podejrzewa, że ma syna? - wyszeptała głośno.

- Cśś! - Meg zerknęła na zamknięte drzwi sypialni, za który­mi drzemał Iain. - On nic nie wie, mówię wam. Nie wie nawet, że lady Strathlin to ja.

-1 dobrze - pochwaliła ją Thora. - Nie pozwól, by się o tym dowiedział, dopóki jesteś na wyspie.

- Zamierzam mu powiedzieć - oznajmiła Meg sztywno. - Ty­le że nie był to właściwy moment.

- Coś przed nami ukrywasz - mruknęła Elga. - Ale ja patrzę w ogień i wiem. To on i żaden inny.

- Kelpie? Czy inżynier, który mnie unieszczęśliwił? - zapyta­ła Meg. Wciąż musiała przed babkami ukrywać bolesną prawdę o oszustwie popełnionym przez niego w tamtą noc przed laty.

- Wszystko jedno, to on jest ci przeznaczony - zapewniła ją Elga.

-Uisht, matko - szepnęła Thora. - Za dużo gadania o kelpie może przynieść pecha.

- Dlaczego? Powrócił po żonę - obstawała przy swoim Elga. Należy teraz do naszej rodziny.

- Och, niech babcia przestanie - jęknęła Meg.

- Wygląda jak pracujący człowiek, ale to książę głębiny, i bu­duje na skale wieżę dla swojej młodej żony - powiedziała Elga. Meg westchnęła i oparła brodę na pięści. Za oknem poranne niebo pojaśniało i przybrało kolor błękitny.

Od dzieciństwa kochała i szanowała swoją prababkę, słucha­ła jej niekończących się opowieści o starodawnych bohaterach, bogach i boginiach i dawała wiarę przepowiedniom Elgi. Elga była najstarszą mieszkanką Caransay, a poza tym mistyczką wyspy, jej bardem i jej prawdziwą królową. „Wszyscy ją szano­wali i wszyscy jej pobłażali, kiedy z wiekiem robiła się coraz bardziej ekscentryczna i uparta. Wbrew wszystkim i wszystkie­mu trzymała się starego sposobu życia, wierzyła w legendy i przesądy, rzucała zaklęcia i uroki i upierała się, że mają moc. Cała reszta świata parła do przodu, a Elga tkwiła w średniowie­czu i miała średniowieczny umysł. Mimo to z zadowoleniem żyła po swojemu i przekonana była, że ma rację.

Meg, jej prawnuczka, odnosiła chwilami wrażenie, że bardzo oddaliła się od świata swego dzieciństwa. Lata spędzone na sta­łym lądzie zmieniły ją nieodwracalnie. Dojrzała i stała się rozsąd­ną, zajmującą wysoką pozycję towarzyską kobietą, na dodatek niezmiernie bogatą. Wychowywała się w świecie nowoczesnym i w świecie tradycji, i rozumiała i jeden, i drugi. Ale były takie partie wyżynnej i wyspiarskiej Szkocji, gdzie czas płynął powoli, a Caransay należała do wysp, na których niepodzielnie panowa­ła tradycja, odwieczne zwyczaje i prostota.

Meg miała Caransay w dzierżawie i dużo zrobiła, by popra­wić poziom życia na wyspie i zwiększyć bezpieczeństwo jej mieszkańców, ale Elga, podobnie jak Thora, zawsze będą żyły po staremu. Żona Norriego była ustępliwa i łagodna, tak więc to matka Elga rządziła gospodarstwem i czuwała nad kultywo­wanymi od wieków zwyczajami.

Jej prawnuczka wyrosła z pradawnych wierzeń, ale nim to się sta­ło, pewnej nocy podporządkowała się im i została głęboko zraniona.

-Posłuchaj mnie, to jest on - mówiła Elga. - Zawarłaś z each—uisge umowę. Złożyłaś mu wiążącą obietnicę, dziewczyno, i urodziłaś jego dziecko. Teraz przyszedł czas, kiedy musisz za­płacić za wyrażoną zgodę.

- Zapłaciłam - powiedziała cicho Meg. Odwróciła się, babki nawet nie podejrzewały, jak bardzo ciążyła jej ta prawda.

- To była w takim samym stopniu nasza umowa jak jej - wtrą­ciła Thora. - Zrobiła to dla nas i wszyscy na wyspie na tym sko­rzystaliśmy. Nasze życie i nasze domy są bezpieczne. Dzięki jej szczodrości mamy wszystko, czego kiedykolwiek moglibyśmy potrzebować.

- Złotem i bogactwem obdarował ją kelpie - wpadła jej w sło­wo Elga. - Dokładnie tak samo, jak tym słodkim dzieckiem.

- Majątek spłynął na mnie dzięki testamentowi dziadka ze strony matki.

-I nigdy by ci nie przypadł w udziale, gdyby jego dwóch pierwszych spadkobierców przeżyło - odparowała Elga. - Starzec umarł i zostawił fortunę swojej jedynej wnuczce, wyspiarce. Nikt się tego nie spodziewał. A wszystko miało miejsce w kilka tygo­dni po twoim ślubie z kelpie. To on sprawił, że ziściły się czary.

- Tak babcia mówi, jakby on to wszystko zaaranżował! -krzyknęła Meg. - Nie istnieje magia kelpie. A on nie jest moim mężem!

- Nie stawiałaś mu oporu tamtej nocy, dziewczyno, i wszy­scy o tym wiemy - powiedziała Elga.

Meg popijała herbatę małymi łyczkami, czując, że policzki jej płoną.

- Wystarczy, by się kelpie raz z kobietą kochał, a jej serce ni­gdy o nim nie zapomni - ciągnęła Elga. - Żadne z nas nie może wypierać się tego, co zaszło na skale. Na dowód mamy Iaina.

- Pan Stewart nie jest moim mężem - syknęła Meg przez za­ciśnięte zęby.

- Jest kelpie, a jedna spędzona z nim noc czyni z ciebie jego żonę - oświadczyła Thora. - Takie małżeństwa wciąż jeszcze za­wierane są w Szkocji. To stary obyczaj.

- Idź do niego - radziła Elga. - Czeka cię jeszcze więcej bo­gactw i niewysłowione szczęście. Widziałam w ogniu, że taki jest ci pisany los, widziałam to w wodzie. To małżeństwo, które...

- Dość - wybuchnęła Meg. Nie mogła znieść myśli o małżeń­stwie z podłym łajdakiem, który ją tamtej nocy oszukał. - Wy­starczy już tego gadania o czarach i kelpie. On jest tylko męż­czyzną, powiadam wam.

Może była głupia, ale wciąż chciała oszczędzić babkom prawdy o tym, jak pozostający w zmowie ze Stewartem kompa­ni przypłynęli, by go zabrać ze skały.

- Idę do Wielkiego Domu - oznajmiła. - Muszę przejrzeć ko­respondencję, a pani Berry napisze dla mnie kilka listów. Przy­ślijcie tam laina, kiedy się już obudzi i zje śniadanie. Ma mieć dziś z panią Berry lekcje czytania i matematyki. I powiedzcie mu, proszę, że jeżeli pogoda dopisze, a fale nie będą za wysokie, zabiorę go na plażę, żeby się pobawił.

-M y też się tam wybierzemy - powiedziała Thora.-Pani Berry to miła kobieta. A mała Anna uwielbia bawić się w piasku.

- Mała Anna lubi jeść piasek - zrzędziła Elga. - Ale przyj­dziemy.

- To dobrze. - Meg ucieszyła się, że temat kelpie został zamk­nięty. Chwyciła chustę i poszła do drzwi. Przekraczając próg, usłyszała, jak Elga szepcze do Thory.

- Wiesz, że kelpie powrócił po swoją żonę - upierała się sta­ruszka. - Musimy wyprawić wielkie ceilidh, żeby to uczcić, kie­dy ona wreszcie zdecyduje się przyjąć prawdę do wiadomości.

- Jest bardzo przystojny - powiedziała Thora. - Szybko to za­uważy. Jaka kobieta potrafiłaby stawić opór takiemu mężczyźnie?

Z ciężkim westchnieniem Meg wyszła w blade światło poran­ka. Dougala Stewarta już nie było, a słońce jasno świeciło nad morzem.

Schronienie miał przytulne i wygodne, z grubo otynkowany­mi ścianami, które osłaniały go od wiatru i tłumiły stukanie deszczu. Pojedynczy pokoik był długi i szeroki na zaledwie dziesięć kroków w każdą stronę. W zimne noce miło ogrzewał go kosz z rozżarzonym węglem, a w dzień, kiedy słońce praży­ło w wielowarstwowy, kryty strzechą dach, w pomieszczeniu panował przyjemny chłód. Małe okienka wpuszczały wiejący od oceanu wietrzyk - oraz niekiedy deszcz i niesiony wiatrem piach, chyba że Dougal pamiętał, by szczelnie zamknąć okien­nice, zanim wyszedł na cały dzień.

To oryginalne lokum było luksusowe tylko pod jednym względem, a mianowicie Dougal miał je wyłącznie dla siebie.

Wisiał tam płócienny hamak, stała szafka, drewniane krzesło i stół na tyle duży, by znalazło się na nim miejsce na mapy, wy­kresy oraz pożałowania godną ilość listów oraz raportów. Poza tym niewiele by się już tam zmieściło. Dougal nie lubił pisać li­stów i raportów, ale zmuszał się, by dwa razy w tygodniu do nich zasiąść. Był inżynierem nadzoru, więc wymagano, by pro­wadził dziennik pracy, wypełniony po brzegi liczbami, notatka­mi oraz obserwacjami. Firma Stevensonow i członkowie komi­sji oczekiwali, że będzie ich na bieżąco informował o wszyst­kich wydarzeniach, trudnościach i sukcesach.

Wiatr wył, wieczorne niebo pociemniało od deszczu. Dougal czuł się znużony i obolały po długim dniu spędzonym na Sgeir Caran. Przewiercali się przez litą skałę w palącym słońcu, ulgę przynosiła im tylko odświeżająca piana morska z fal, które wy-tryskiwały wystarczająco wysoko, by ochlapać pracujących. Przyjemność sprawiało Dougalowi zwłaszcza oglądanie fok, które hasały po skałach. Podczas przerwy na lunch bawiło wszystkich stadko delfinów. Po powrocie na Caransay i zjedze­niu kolacji, robotnicy mieli czas, by odpocząć i odprężyć się, ale Dougala czekała jeszcze praca. Wiedział, że w swoich chatach Alan Clarke i Evan Mackenzie ślęczą nad podobnymi raporta­mi i analizują mapy oraz rysunki.

Skończywszy raport dla komisji, napisał długi list do genialne­go projektanta i inżyniera, Davida Stevensona, który zarekomen­dował go do pracy na Sgeir Caran po tym, jak Dougal jako jego asystent pomagał przy stawianiu latarni morskiej na Muckle Flugga. Jej budowa w tak nieprzyjaznym środowisku była zada­niem niesłychanie ambitnym. Na Sgeir Caran Dougal borykał się teraz z podobnymi problemami, związanymi z konstrukcją i bez­pieczeństwem wieży. Był pewien, że mając tak godną zaufania, doświadczoną załogę, zbuduje wspaniałą latarnię.

Zapieczętował kopertę, potem sięgnął do drewnianej kasetki, w której trzymał korespondencję, i wyjął następny list. Ten był od lady Strathłin - albo, dokładniej rzecz ujmując, od jej edyn­burskich prawników. Otworzył go, przeczytał list oraz dołączo­ny do niego osobliwy dopisek, na który rzucił okiem już wcześ­niej, a potem odłożył, dopóki nie zdecyduje, jakiej najlepiej udzielić odpowiedzi.

Nie będzie pan niczego budował na Caransay bez zezwole­nia lady Strathlin, sir. Pomimo nakazu parlamentarnego dopil­nujemy, by to przedsięwzięcie zatrzymać. Wzniesione przez pa­na budowle zaprawdę runą, jeżeli nie pod wpływem sił natury, to na polecenie sądowe.

Dougal odchyli! się do tylu i zesznurował wargi, zastanawia­jąc się nad tą groźbą. Nowe baraki były mocne i solidne; wszystkie dziesięć domków mocno wczepiało się w ziemię na skraju portu Innish, gdzie chroniły je wysokie cyple. Nie da się ich zdmuchnąć do morza tak łatwo jak domki, które jego ludzie postawili na Guga, wysepce sąsiadującej z Caransay. Każda chatka dawała schronienie kilku osobom, mieli w niej hamaki, meble i mnóstwo beczek z deszczówką. Prawie nie było się gdzie ruszyć w tych wspólnych kwaterach, ale powinny wytrzy­mać nawet wichurę.

Ten list, podobnie jak wcześniejsze, napisał starannym pi­smem jakiś anonimowy urzędnik albo sekretarz. Pomimo pro­testów Stewart postawił baraki na Caransay i zamierzał tam zo­stać, dopóki nie ukończy latarni. Musi znaleźć sposób, by prze­konać baronową i jej prawników, jak wielka jest jego determi­nacja i jak wartościowy ten projekt. Miał nadzieję, że wtedy za­przestaną swoich gróźb.

Odwrócił kartkę i przeczytał osobliwy dopisek. Najwyraź­niej dodała go własnoręcznie baronowa - był to pierwszy bez­pośredni kontakt, jaki miał z nią przez te wszystkie miesiące.

Panie Stewart, ptaki, które często odwiedzają Sgeir Caran, mogą opuścić tę skałę, jeżeli postawi się na niej latarnię. Wspa­niała para orłów przednich rok w rok zakłada tam gniazdo. O każdej porze roku można na Sgeir Caran spotkać głuptaki, maskonuryi burzyki, a nawet małe nawałniki burzowe, które się rzadko widuje, a które gnieżdżą się pod występami skał. Szcze­gólnie na głuptaki poluje się na innych wyspach w okrutny spo­sób. Są zatłukiwane podczas rytuału nazywanego „polowaniem na Guga „. Ale na Sgeir Caran pozostawały bezpieczne i chronio­ne starodawną tradycją. Spośród ptaków oczywiście najpiękniej­sze są orły przednie, należy im się szacunek i ochrona.

Ze względu na te wszystkie ptaki proszę, by wskazał pan ko­misji inną lokalizację. Rozumiem, że latarnia jest pilnie po­trzebna Jako pomoc dla żeglarzy, i podziwiam odwagę ludzi, którzy ją wznoszą.

Błagam pana, sir, by postawił pan swoją latarnię w innym miejscu.

Z wyrazami szacunku

Lady Strathlin

Zamek Strathlin

Zaintrygowany tym nowym zwrotem w ich wojnie na słowa i pisma Dougal przeczytał dopisek jeszcze raz. Dotychczas wszystkie pisma robiły wrażenie kontry albo ofensywnego po­sunięcia, jak w szachach. Inżynier cieszył się w głębi ducha tą korespondencją, każdy list zaskakiwał go, żaden nie przynosił rozczarowania, po każdym próbował domyślić się, jaki następ­ny ruch wykona baronowa i jej prawnicy. Ale na pewno nie czuł się zastraszony tymi potyczkami na papierze.

Spór z baronową okazał się nieoczekiwanym wyzwaniem. Ton listów jej prawników wydawał mu się, mówiąc oględnie, zabawny. Domyślał się, że za słowami dobranymi przez adwo­katów kryje się charakter, pasja i determinacja baronowej. Sły­szał o jej działalności dobroczynnej i o jej szczodrości oraz

o tym, że pilnie strzeże swojej prywatności, ale poza tym nie­wiele o niej wiedział.

Niekiedy zastanawiał się, kim właściwie jest baronowa. Mo­że groźną starą kobietą o mocnej woli i wielkodusznym sercu. Albo wręcz przeciwnie, cudowną istotą niezwykłej urody, tra­gicznie doświadczoną przez los. Zresztą wszystko jedno, ona również czerpała trochę radości z tej próby sił. Czasami udawa­ło mu się przewidzieć jej następne posunięcie, czasami go zaskakiwała. Przemawiając poprzez swoich podwładnych, potrafiła być władcza, dowcipna, wyniosła albo płaczliwa. Obudził się w nim niechętny szacunek do lady Strathlin, rosła też jego cie­kawość. Zdecydowanie natomiast nie lubił jej prawników.

List na pewno nie został napisany niepewną dłonią starej da­my, pismo było gładkie, drobne i kobiece, wyczuwał w nim nut­kę pewności siebie oraz artyzmu. W pierwszej chwili, rzuciwszy nań okiem, pomyślał, że list pisała raczej dobrze wykształcona i wrażliwa młoda dama, a nie stara kobieta, która pewnie mogła bić rekordy w nieustępliwości.

Roześmiał się głośno. Baronowa pewnie poprosiła o napisa­nie listu kogoś młodszego, jakąś damę do towarzystwa albo mo­że bratanicę. Jego ciotka Lilian ostanio rzadko pisywała listy własnoręcznie, dyktowała je siostrom Dougala, które z nią mieszkały.

Wzruszająca wymowa tego króciutkiego, odręcznego dopi­sku miała podziałać jak pochlebstwo i złagodzić nastawienie Stewarta. Ale on nie ustąpi. Nie martwił się też nadmiernie

o ptaki, którym nic nie grozi i które bez wątpienia przystosują się do zachodzących na skale zmian - czego nie potrafiła najwy­raźniej uczynić baronowa.

Układając w myślach odpowiedź, wygładził świeży kawałek pergaminu i zanurzył pióro w atramencie.

Wielce Szanowna Lady Strathłin

Madam,

Czuję się skonsternowany, że Pani prawnicy nie poinformo­wali Pani dokładniej. Pisząc ten list, siedzę w wygodnej kwate­rze na wyspie Caransay, a przez okno mam widok Sgeir Caran. Dziś wieczorem oglądałem niesłychanie malowniczy zachód słońca, a zeszłej nocy nieboskłon zaszczyciła zorza polarna. Mamy obecnie cudowną pogodę.

Wiatr wył z taką siłą, że drzwi aż grzechotały, a niesiony wia­trem deszcz stukał w okiennice. Douglas poprawił się na sztyw­nym drewnianym krześle i przymrużył oczy w migotliwym świetle lampy.

Doceniam Pani troskę o faunę i florę na Sgeir Caran. Proszę pozwolić, że zapewnię Panią, iż nie zamierzamy zakłócać natu­ry ani w znaczącym stopniu zmieniać wyglądu wyspy.

Nie widziałem jeszcze żadnych orłów przednich, madam. Kiedy je zobaczę, przekażę wyrazy szacunku od Pani.

Uśmiechając się z zadowoleniem, podpisał liścik, zapieczęto­wał kopertę i wrzucił ją do małego worka pocztowego. Następ­nego dnia wręczy worek Norriemu MacNeill, który zawiezie go na pocztę w Tobermory.

5

- Madam - powiedziała gospodyni, uchylając drzwi do salo­nu - czym mogę służyć?

-A, pani Hendry.-Meg podniosła oczy znad stolika, przy którym coś pisała. Chwilę wcześniej pociągnęła za taśmę dzwon­ka, bo wiedziała, że gospodyni lubi, by baronowa korzystała z takich udogodnień, kiedy zatrzymuje się w Clachan Mor. Prze­strzeganie sztywnych form było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła podczas pobytu na Caransay Meg, która większość czasu spę­dzała z dziadkami i swoim synem, ale pani Hendry, mieszkająca pod nieobecność pani domu na wyspie Muli, upierała się przy prowadzeniu domu w sposób licujący ze społeczną pozycją ma­jętnej baronowej. Chociaż ponura z natury, wydawała się po swojemu tym cieszyć, więc Meg jej ustępowała.

- Proszę przekazać pani Berry, że niedługo będę gotowa, by pójść na plażę razem z nią i paniczem Iainem - powiedziała Meg. Pani Berry dawno już zostawiła za sobą obowiązki na­uczycielki, ale zawsze z przyjemnością uczyła Iaina, kiedy przy­jeżdżała razem z Meg na Caransay.

- Słucham panią. - Pani Hendry zesznurowała usta; jej kan­ciastych rysów nie łagodziły bujne, srebrne włosy ani koronko­wy czepeczek. Zamknęła drzwi, a Meg skupiła się znowu na li­stach.

Napisała króciutko do pana Charlesa Wortha do Paryża, dzię­kując za jego propozycję, że przyśle do Edynburga swoją asy­stentkę, by pani baronowa mogła przymierzyć suknię przed wrześniowym przyjęciem. Pan Worth był człowiekiem ekscen­trycznym i wymagającym, ale tworzone przez niego kreacje od­znaczały się taką elegancją i wdziękiem, że Meg rok w rok jeździ­ła do Paryża, by skompletować sobie garderobę w jego sklepie przy Rue de la Paix. Obstawała przy tym Angela Shaw, która znała się na wytwornych toaletach dużo lepiej, niż Meg kiedy­kolwiek mogła się na nich poznać. Baronowa była zachwycona każdą suknią i każdym strojem, jaki wyszedł z zakładu Wortha. Sądząc po szkicach i próbkach materiałów, które jej mistrz przy­słał, ta nowa kreacja zapowiadała się wspaniale.

Następny list był od Guya Hamiltona. Sekretarz donosił, że Komisja Northern Lighthouse powiadomiła kancelarię prawną Hamilton i Shaw, iż pan Dougal Stewart rzeczywiście otrzymał od rządu upoważnienie na kontynuację prac przy latarni mor­skiej na Sgeir Caran. Rząd dał mu swobodę w podejmowaniu decyzji, byle zadanie zostało wykonane. Guy kajał się i pisał, że szukają sposobu, by tę sytuację zmienić na lepsze. Przypominał również Meg, że na wyspie Caransay może grozić jej spotkanie z inżynierem nadzoru.

Za późno, pomyślała. Stało się.

Odpisała Guyowi, zapieczętowała list i dołożyła go do ko­pert, które Norrie wyśle, kiedy popłynie na Muli. Niekiedy skarżył się żartobliwie, że za każdym razem, kiedy Meg odwie­dza wyspę, skórzana torba robi się za ciężka dla takiego jak on staruszka.

Potem skreśliła kilka słów do sir Fredericka Mathesona, któ-; ry w swoim liście wyrażał wielką ochotę, by odwiedzić ją na Ca­ransay, jako że był właścicielem sąsiadującej z nią wysepki Gu-ga. Proszę nie sądzić, iż koniecznie powinien pan przyjechać na Caransay z mojego powodu, sir, pisała. Tydzień za tygodniem upływa na wyspie spokojnie, ale dosyć nudno, nie miałby tu pan żadnych rozrywek. Wsunęła ukończony liścik do koperty i przejrzała pozostałą korespondencję.

Czuła się dziwnie rozczarowana, że nie znalazła niczego od Dougala Stewarta. Nie odpowiedział na ostatni, wysłany przez kancelarię prawniczą list, do którego dodała kilka skreślonych własną ręką słów, broniąc spokoju ptaków gnieżdżących się na morskiej skale i prosząc, by inżynier zechciał ponownie zasta­nowić się nad swymi planami.

Teraz wiedziała już, dlaczego nie odpowiedział. Za bardzo zajmowało go budowanie baraków i nawiercanie otworów w Sgeir Caran. Gdyby się odwróciła, mogłaby przez otwarte okno zobaczyć tę morską skałę, którą ludzie dziurawili młota­mi i wiertłami.

Kusiło ją, by popłynąć tam, przedstawić się jako baronowa i zażądać przerwania budowy. Ale przy pierwszym spotkaniu ze Stewartem impulsywnie podjęła inną decyzję i teraz nie mia­ła wyjścia. Inżynier przekonany był, że Meg jest wyspiarką ­i wiedział, że przed laty spędził z nią pełną miłości noc.

Nie tak łatwo będzie teraz wyznać mu całą prawdą.

Gdyby to ich dawne spotkanie wyszło na jaw, baronowej groziłaby prawdziwa ruina. Co gorsza, poznano by również jej najpilniej, najstaranniej strzeżony sekret. Wśród krewniaków ze strony dziadka, z którymi prowadziła interesy, miała wielu wrogów, a oni wpadliby w euforię na myśl o jej kompromitacji. Sir Frederick Matheson mógł ją uwielbiać aż do przesady, ale inni niekoniecznie.

A gdyby Dougal Stewart kiedykolwiek dowiedział się praw­dy, miałby dość amunicji dla każdego z jej wrogów. Był bez­spornie uroczy, ale potrafił się zachować nagannie. Nie mogła mu ufać i postanowiła z determinacją strzec swoich sekretów.

Żołądek podchodził jej z przerażenia do gardła, bo wiedzia­ła, że pewnego dnia prawda wyjdzie na jaw, jeśli nie w ten, to w inny sposób. Ale na razie uzbroi się w cierpliwość i będzie milczała.

Odwróciła się, by wyjrzeć przez otwarte okno. Clachan Mor usytuowany był na wysokim wzniesieniu na północnym końcu wyspy i miała z niego widok na całą podługowatą Caransay, na jej białe plaże, pastelowy machair i skaliste pagórki, nakryte błę­kitnym przestworem nieba i otoczone bezkresnym oceanem. Z Wielkiego Domu widziała obydwa brzegi Caransay. Wybrze­że Szkocji i inne wyspy wyglądały niczym niebieskie cienie; z drugiej strony, na zachodzie, ciemniała kropka Sgeir Caran.

Meg westchnęła i oparła głowę na rękach. Musi wyrzucić stąd Stewarta, zanim inżynier dowie się prawdy.

Wzdrygnęła się, kiedy otworzyły się drzwi do salonu. Do środka wpadł Iain, świeży i uśmiechnięty, i ruszył ku niej bie­giem po kwiaciastym dywanie. Przystrzyżone „pod garnek” włosy, które znowu prosiły się o nożyczki, opadały mu na oczy. Meg uśmiechnęła się i odgarnęła gęste, połyskujące złotem pa­semka, żeby zobaczyć oczy synka, wielkie i zielone jak morze. Miał oczy ojca.

Za każdym razem, kiedy go widziała, serce jej się ściskało tak z radości, jak z tęsknoty. Miłość do dziecka brała niekiedy w niej górę nad wszystkimi innymi uczuciami. Pojąć nie mogła, jakim cudem znalazła w sobie dość siły, by oddać go w dzień narodzin kuzynowi Fergusowi i jego życzliwej żonie. Meg ni­gdy nie planowała, by chował się bez matki. A większość wy­spiarzy przekonana była, że Anna i Fergus wzięli chłopca od ja­kichś bezimiennych krewniaków spoza wyspy.

- Berry mówi, że możemy iść na plażę! - zawołał Iain po ga­elicku.

- Mów po angielsku, kochanie - przypomniała mu Meg.
Kiwnął głową.

- Odrobiłem lekcje i czytałem po angielsku przy Berry, któ­ra powiedziała, że dobrze mi poszło.

- To wspaniale, Iainie - pochwaliła go Meg i podniosła j wzrok, by spojrzeć na dorodną damę, która weszła do pokoju za dzieckiem. - Pani Berry i ja z pewnością weźmiemy cię na plażę. Pogoda jest przecież śliczna. Babcia Thora i matka Elga też tam będą. Obiecały zabrać małą Annę i spotkać się z nami J na brzegu.

- Panicz Iain bardzo dobrze dziś sobie radził - powiedziała pani Berry. - Mówi ładnie i troszkę już czyta. Musi popracować nad rachunkami i kaligrafią, ale to przyjdzie z czasem. Naryso-< wał mi wspaniały portret potwora morskiego. Tak fantastyczny, że mało brakowało, a byłabym ze skóry wyskoczyła ze strachu! -; Pani Berry założyła ręce na obfitym brzuchu, który opinała i czarna jak zwykle suknia, kąciki jej niebieskich oczu zmarszczy­ły się wesoło. Iain zachichotał.

Kiedy Meg jako młodziutka dziewczyna przyjeżdżała do j zamku dziadka na zimę, Elspeth Berry pełniła obowiązki gu­wernantki panienki. Była wesoła, miała szelmowski uśmieszek i promieniowała życzliwością. Wszystko to od pierwszej chwili zjednało jej sympatię uczennicy. Pani Berry była wdową i dale­ką krewną zmarłej matki Meg.

Los dał Meg bogactwo, kochającą rodzinę i tak wiele szczę­ścia w życiu, ale dla równowagi nie zabrakło w nim również i mrocznych sekretów. Szarpały one boleśnie jej serce i nigdy nie czuła się naprawdę szczęśliwa, nigdy w pełni bezpieczna. Bardzo niewielu ludzi orientowało się, że ma nieślubne dziecko, a nikt, poza dziadkami, nie wiedział o mężczyźnie, którego spotkała na Sgeir Caran.

Miała nadzieję, że uda jej się na zawsze zachować to w sekrecie.

- Dobry chłopak - odezwała się teraz do Iaina. - Weź na pla­żę wiaderko, żebyś mógł nazbierać pobrzeżków i muszelek. Je­żeli znajdziesz mi jakieś ładne okazy, to narysuję je w moim szkicowniku. Berry pewnie też będzie miała ochotę pochlapać się w wodzie. Mamy idealny dzień na kąpiel. - Meg uśmiechnę­ła się do pani Berry.

- Z wielką ochotą, milady. Zaraz pójdę po kostium kąpielo­wy. A pani, moja droga damo, musi tym razem pamiętać o słom­kowym kapelusiku i kremie migdałowym. Nie możemy dopu­ścić, żeby wróciła pani do Edynburga z cerą jak jakaś Murzyn­ka! Soiree jest już za kilka tygodni! - Wymawiała to słowo „sur­ree”, co zdradzało, że pochodzi z Niziny Wschodnioszkockiej.

- Ma pani oczywiście rację, pani Berry. Iainie, pobiegnij i po­proś panią Hendry, żeby zapakowała nam coś do jedzenia na plażę, dobrze? Kosz piknikowy byłby akurat. - Jeszcze nie skończyła mówić, a on już pędził do drzwi.

- Proszę iść, paniczu Iainie - zawołała Berry. - Pani nie miała

na myśli „biegania”! Iain zwolnił z dłonią na klamce.

- Poproszę panią Hendry, żeby zrobiła nam kilka kanapek z serem. - Zerknął na Berry, która z aprobatą pokiwała głową. -Chodźmy, Berry. Niech się pani pospieszy!

- O, tak, sir. - Pani Berry pospiesznie podążyła za chłopcem.

Meg została znowu sama, oparła się łokciami o blat biurka i zakryła rękami twarz. Całymi latami ze wszystkich sił strzegła sekretu narodzin Iaina. Nikt poza tymi, którzy obecni byli w zagrodzie nad Camus nan Fraoch w noc jego przyjścia na świat, nie wiedział, że jest matką chłopca.

Angela Shaw i pani Berry bardzo wcześnie domyśliły się, że ich nowa podopieczna, młoda baronowa, jest ciężarna. Wiedzia­ły, że dziecko urodziło się na wyspie i że je komuś oddała, ale nigdy nie pytały, kim jest ojciec, bo Meg pozwoliła im wierzyć, że to jakiś rybak z wysp. Miała pełne zaufanie do Angeli i pani Berry, wiedziała, że dochowają tajemnicy.

Ale nie mogłaby tak zaufać Dougalowi Robertsonowi Ste­wartowi.

Aż ją zatchnęło i zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Nie mogła ryzykować, że straci Iaina. Gdyby Dougal poznał praw­dę, mógłby ogłosić wszem i wobec, że mieli przelotny romans, i zażądać oddania dziecka. Nikt nie wątpiłby w jego ojcostwo, zobaczywszy go razem z chłopcem.

Gdyby tylko zechciał, mógłby zniszczyć jej życie. Nie potra­fiłaby żyć bez syna - chociaż na co dzień żyła bez niego, dzień za dniem, w samotności i szarpiącej serce tęsknocie. Przez lata przyzwyczaiła się do tego.

Bądź ostrożna, powtarzała jej Elga od dnia, kiedy Meg wy­szeptała, że nosi w sobie dziecko. Bądź ostrożna. Pewnego dnia each-uisge wróci na Caransay po swego syna i żonę i zabierze ich ze sobą na dno morza.

Kelpie, myślała sobie Meg, stanowił dla niej mniejsze zagro­żenie niż realny mężczyzna.

Dougal przypłynął na Caransay późnym rankiem, zostawiw­szy na skale Alana Clarke'a wraz z innymi pracownikami. Za­kładali ładunki czarnego prochu, przygotowując kolejny etap oczyszczania wykopu -pod fundamenty. Inżynier zamierzał wrócić, zanim po południu podpalą lonty, a z wyspy musiał za­brać pewne plany.

Obiecał baronowej, że w nieznacznym tylko stopniu zmieni; wygląd skały, i słowa dotrzyma. Chociaż lady Strathlin o tym nie wiedziała, równie wysoko jak ona cenił piękno wyspy i Ra­fy Caran. W głębi serca Dougal dedykował każdy kamień swo-) jej latarni morskiej tym, których ta rafa zabrała. Doczekać się nie mógł dnia, kiedy na szczycie wieży zapłonie światło, a jego promień, omiatając wody, będzie chronić pływających po tych morzach żeglarzy.

Nie miał czasu do stracenia, bo niedługo będzie potrzebny na Sgeir Caran, wybrał więc drogę prowadzącą przez środek wyspy w stronę Clachan Mor. Caransay nie była duża, miała wszystkiego siedem mil długości, a trzy szerokości w najszer­szym miejscu. Wielki Dom, jak mieszkańcy nazywali letni dom baronowej, oddalony był tylko o dwie mile od portu Innish, je­żeli szło się przez machair i szereg niskich pagórków. Po desz­czowej nocy pogoda zrobiła się cudowna, świeciło słońce, białe puchate chmurki płynęły po błękitnym niebie, wiał rześki wiatr. Z każdego miejsca na Caransay słychać było równomier­ny kojący szum fal i nieustające krzyki morskich ptaków.

Nic dziwnego, że baronowa tak dba o to miejsce oraz jego faunę i florę, pomyślał, zerkając na krążące nad głową mewy. Wyspa była niezwykle piękna z tymi swoimi czarnymi skałami i białymi plażami, kwiecistym machair i wrzosowymi pagórka­mi, rysującymi się na tle błękitnego nieba i spienionych fal. Wy­czuwał w niej spokój i idealną równowagę między żywiołami morza, powietrza i słońca, ziemi i skał. W takim samym stopniu do cudownego uroku wyspy przyczyniali się jej poważni, uro­dziwi mieszkańcy i ich fascynujące legendy. Dougal nigdy nie odważyłby się zniszczyć tyle piękna i spokoju, chociaż barono­wa sądziła inaczej.

Szedł z rękami w kieszeniach. Po drugiej stronie małej, oto­czonej plażą zatoczki zauważył Clachan Mor, bryła szarego ka­mienia wtapiała się w porośnięte wrzosami wzgórze. Za każ­dym razem, kiedy baronowa przyjeżdżała na wyspę, nosił się z zamiarem, by złożyć jej wizytę w Wielkim Domu. Wydawało mu się to lepszym, bardziej bezpośrednim rozwiązaniem niż te niekończące się listy.

Przeszedł za łańcuch piaszczystych wydm i wtedy usłyszał głosy i śmiech kobiet. Zaintrygowało go to, bo wyspiarze trzy­mali się przeważnie zachodnich plaż i zatok, wszedł więc na szczyt pobliskiej wydmy i zobaczył cztery kobiety z dwojgiem dzieci.

Połyskując złociście w słońcu, Margaret MacNeill siedziała na kocu na piasku, nogi podwinęła pod brązową spódnicę, na głowie zamiast noszonego przez mieszkanki wyspy szala miała słomkowy kapelusik. W ręku trzymała książkę. Obok niej zo­baczył żonę Norriego MacNeilla oraz jego matkę, która tuliła małe pulchniutkie dziecko i przemawiała do jasnowłosego chłopczyka.

Czwarta kobieta brodziła po wodzie i coś ze śmiechem wo­łała do siedzących na brzegu. Głowę jej okrywał czarny słom­kowy kapelusz, czarną spódnicę wytwornego kostiumu kąpie­lowego zakasała, żeby wejść trochę głębiej w fale.

Dougal przystanął, zastanawiając się, czy powinien podejść bliżej czy raczej się dyskretnie wycofać. Chłopiec odwrócił się, zobaczył go i pomachał mu ręką. Dougal pomachał w odpowie­dzi, poznał malca, który poprzedniego dnia wspinał się na cypel. Trwał w bezruchu, gdy dziecko pobiegło ku niemu i wszystkie trzy panie MacNeill się odwróciły. Margaret pospiesznie wstała, Dougałowi wydało się, że chce do niego podejść i porozmawiać z nim, więc ruszył ku niej przez plażę do miejsca, w którym su-! chy piasek spotykał się z mokrym.

Wiatr zatrzepotał włosami Meg i przycisnął jej suknię do cia­ła, ukazując śliczną sylwetkę, szczupłe nogi, płaski brzuch

jędrne piersi. Dougal poczuł gwałtowny przypływ żądzy. Zmarszczył brwi. Dużo za dużo o tej kobiecie wiedział i sta< nowczo za bardzo go rozpraszała.

Przyglądał się, jak idzie w jego kierunku, jasna jak miód i śliczna, i nie mógł zaprzeczyć, że bardzo go pod względem fi­zycznym pociąga. Za każdym razem, kiedy ją widział, ogarnia­ło go spontaniczne, żywiołowe pożądanie. Przypomniał sobie ich pocałunki oraz to, jak zapiekł uderzony policzek, i surowo nakazał sobie zachować opanowanie i nie poddawać się przy niej impulsom. Chciał zdobyć zaufanie tej dziewczyny, więc za-mierzą] przeprosić ją, jak tylko będzie mógł poruszyć pewną dosyć niezręczną kwestię - i zamierzał dowiedzieć się prawdy

o tamtej nocy.

Meg z rozmysłem odwróciła się do niego plecami i stanęła na mokrym piasku. Zrozumiał wyraźnie, że nie chce mieć z nim do czynienia, ale nie zamierzał się poddać, mimo że bez wątpienia uważała go za skończonego łajdaka bez serca - w końcu zacho­wał się w stosunku do niej jak łajdak, i to nie raz. Ostrożność i szacunek dużo lepiej mu się przysłużą niż publiczne tłumacze­nie się ze swych uczuć.

Jasnowłosy, bosy chłopaczek, ubrany w krótkie ciemne spodenki i koszulę z gładkiego lnu, podszedł bliżej.

- Halo! Czy to pan jest panem Stooar? - zawołał.

- Stewart. Tak, chłopcze. A kim ty jesteś, młody człowieku?

-Jestem Iain MacNeill. - Malec wypiął pierś i pokazał na sie­bie palcem. - Fergus MacNeill to mój przybrany ojciec, jest ry­bakiem. Czy przyjechał pan tu, żeby pływać czy łapać ryby? -Jego angielszczyzna wydawała się całkiem niezła jak na tak ma­łego Hebrydyjczyka. Dougal nie najlepiej znał się na dzieciach, bo nieczęsto się z nimi stykał, ale powiedziałby, że ma przed so­bą śliczne, zdrowe, pięcio- albo sześcioletnie dziecko o złotych włosach, piegowatym nosku i szeroko rozstawionych zielonka­wych oczach. Wiedział, że malcowi nie brak odwagi, bo to z pewnością jego Margaret zdjęła ze skały, kiedy wdrapywał się na cypel za starszymi chłopakami.

Pochylił się i potrząsnął dłonią chłopca.

-Miło mi pana poznać, paniczu MacNeill. A przybyłem tu po to, żeby znaleźć Clachan Mor. Miałem nadzieję, że spotkam się z mieszkającą tam damą.

-Ja ją znam! To moja kuzynka. Ona jest właścicielką całej wyspy.-Iain rozłożył szeroko ramiona, żeby pokazać rozmia­ry te; dzierżawy. - Ale jej tam teraz nie ma!

Tak więc baronowa była spokrewniona z niektórymi z wy­spiarzy, siedział już, że wielu z nich zwraca się do siebie per „kuzynie”, chociaż nie zawsze oznaczało to więzy krwi. Często chodziło raczej o poczucie bliskości.

- Pewnie niedługo wróci do Clachan Mor - powiedział.

- Przecież ona jest tutaj - zdziwił się Iain i machnął zaciśnię­tą pięścią gdzieś za siebie. Potem otworzył palce i odsłonił po-brzeżka. - Znalazłem muszlę. Widzi pan?

- Całkiem ładna. Jest tutaj? - zapytał Dougal zaskoczony, zerkając w kierunku wody, na którą pokazał chłopiec. Margaret MacNeill pluskała bosymi stopami w falach, odwrócona do nie­go plecami. Żona i matka Norriego MacNeilla siedziały bliżej,

a czwarta dama, która brodziła po wodzie, oddaliła się tak, że nie widział jej wyraźnie. Z pewnością to właśnie musiała być baronowa.

- Jest w wodzie?

- W wodzie, tak - zgodził się Iain. - Mam jeszcze inne brzeż­ki. Znalazłem je dziś rano. Niech pan przyjdzie popatrzeć. Mam ich całe wiaderko. I kraby też. Niektóre z nich są żywe -dodał, kiwając głową.

- Z radością je obejrzę. Czy to ta dama w wielkim kapeluszu

tam daleko w wodzie? Iain się obejrzał.

- Och, chodzi panu o Berry.

- To baronowa?

Ktoś nagle zawołał Iaina po imieniu. Żona Norriego, Thora, pospiesznie do nich podeszła i ujęła dziecko za ramię. Ta star­sza, matka Elga, przyszła razem z nią.

-Chodź, Iainie, nie zawracaj panu głowy - zwróciła się do malca Thora. - Witam, panie Stooar.

- Dzień dobry pani MacNeill. I pani MacNeill. - Pochylił przed nimi głowę. Starsza z nich dwóch, maleńka i pomarszczoną, otu­lona w kraciasty szal, wpatrywała się w niego z jawnym napięciem.

-Panie Stooar - odezwała się Elga, głos miała mocny choć drżący - opuścił pan swoją skałę, czy tak?

- Hmm... tak. Wspaniały dzień na przechadzkę - odrzekł miłym tonem, pod spojrzeniem staruszki zaczynał czuć się nieswojo.

- Naprawdę? - powiedziała Thora. - Chodź, Iainie. Zaniosę cię do wody tak, jak kiedyś nosiłam dziadka Norrie. - Pochyli­ła się, żeby Iain mógł wdrapać jej się na plecy. Potem się wypro­stowała, podnosząc dziecko i przytrzymując je za nogi.

Dougal się uśmiechnął.

- Wynoszenie rybaka do łodzi? - Znał ten osobliwy zwyczaj i widywał, jak żony niektórych rybaków przenosiły swoich mę­żów,do łodzi, żeby nie pomoczyli sobie spodni na samym po­czątku długiego dnia pracy. Nie wątpił w siły Thory, bo była mocno zbudowana i szeroka w ramionach, ale poczuł rozbawie­nie, kiedy wyobraził sobie, jak taszczy wyprawiającego się na całodniowy połów tykowatego małżonka.

Thora mocno trzymała dziecko, Iain objął ją za szyję rękami

-Widzę, że zna pan tradycje naszej wyspy - zwróciła się do Dougala. Matka Elga podeszła całkiem blisko i przyglądała się inżynierowi, zadzierając do góry głowę.

- Niektóre z nich. Młody Iain będzie pewnego dnia wspania­

łym rybakiem - wyraził przekonanie Dougal. Chłopiec energicznie przytaknął.

- Mógłby być, ale ona chce, żeby się kształcił. Zaangażowała dla niego nauczycieli, a on jeszcze jest taki mały. Uczy się w Clachan Mor, kiedy ona odwiedza wyspę.

- Mówi pani o jego kuzynce, baronowej? - Dougal zerknął w stronę morza. Tajemnicza dama zanurzyła się aż po szyję, szerokoskrzydły czarny kapelusz ocieniał jej twarz.

Bliżej brzegu przechadzała się Margaret. Rąbek spódnicy uniosła do pół łydki i stopami rozchlapywała wodę. Wydawała się go z rozmysłem unikać.

Nie ma się co dziwić, ale zdecydowany był znaleźć okazję, by z nią porozmawiać.

- Baronowa powiada, że najmie również nauczyciela dla jego siostrzyczki, Anny, jak będzie starsza - powiedziała Thora. Niosła Iaina, a Dougal szedł obok niej. Matka Elga podążała za nimi z pulchną dziewuszką na biodrze. - A ja powiadam: po co im tyle edukacji? Nie zechcą zostać na wyspie, jak będą starsi. Powinna o tym wiedzieć. Dobrze się żyje teraz na Caransay, jak baronowa oddaliła od nas na zawsze niebezpieczeństwo wysie­dlenia. Spokojnie możemy się utrzymać z rybołówstwa i łapa­nia homarów, i ze zbierania krasnorostów oraz jajek ptaków morskich. Niewiele jest spraw, którymi musimy się martwić, poza pogodą, a ta czasami potrafi być paskudna.

- Paskudna - powtórzyła matka Elga. - Czy przeżył pan kie­dyś sztorm, panie Stooar?

- Tak, wiele razy - odpowiedział inżynier.

- Ha - mruknęła Elga.

- Miło musi się żyć w takiej bliskości wody - stwierdził Do­ugal. - Sam z dużą radością zamieszkałbym na wyspie. Napraw­dę macie tu, panie, raj.

- Więc lubi pan Caransay - podkreśliła Elga. -1 lubi pan ocean.

-Tak, bardzo - zapewnił. - Kiedy byłem dzieckiem, pływa­łem jak ryba. Kocham morze.

- Aaa - przeciągle wyszeptała matka Elga, jakby jego odpo­wiedź miała jakieś szczególne znaczenie. Poprawiła sobie dziec­ko na biodrze.

Dougal wyciągnął ręce.

- Czy wolałyby panie, żebym wziął chłopca czy malutką?

- Nie wolałybyśmy - zapewniła pospiesznie Thora, wymie­niając spojrzenia z teściową.

- Nie dostanie pan naszych dzieci! - Matka Elga piorunowa­ła go spojrzeniem.

Inżynier aż zamrugał ze zdziwienia. Czyżby obraził kobiety? Może na wyspie przestrzegane jest jakieś tabu, zabraniające mężczyznom nosić dzieci? Nie sądził, by tak było, widział wy­starczająco wielu ojców, którzy opiekowali się swoim potom­stwem. Te kobiety wydawały się całkiem nieźle mówić po an­gielsku, ale może źle go zrozumiały.

Thora postawiła chłopca na skraju wody.

- Idź teraz z Margaret MacNeill - przykazała mu surowo. -Ruszaj już, i to bez dyskusji. - Pogoniła Iaina od siebie.

Morze łagodnie falowało, zwieńczona słomkowym kapelu­szem głowa czwartej damy wydawała się podskakiwać na po­wierzchni wody jak boja.

- Zastanawiam się, czy baronowa zechciałaby poświęcić mi trochę czasu - odezwał się Dougal.

- Nie teraz, nie można jej przeszkadzać - powiedziała Thora. ­To bardzo przyzwoita dama, nie lubi się z nikim kontaktować kiedy jest w kostiumie kąpielowym.

- Nie, nie teraz - matka Elga powtarzała czasami niektóre sło­wa jak jakieś dziwaczne echo. Podeszła o krok bliżej, bacznie przyjrzała się twarzy inżyniera, potem dźgnęła go w rękę wy­ciągniętym palcem. Dougal patrzył na staruszkę zakłopotany.

-Może mógłbym odwiedzić ją później w Clachan Mor-zwrócił się do Thory.

- Och, nie, nie w Clachan Mor. Ona nie lubi gości. Musi pan dać tej damie spokój, sir.

- Dać jej spokój - powtórzyła Elga. - Wracaj na swoją skałę, wodny człowieku. Ona cię wezwie, kiedy będzie gotowa. Poroz­mawiamy z nią. - Mówiąc to, przyglądała mu się jakoś dziwnie, obchodziła go w koło, bacznie patrzyła na jego stopy.

Odwrócił się, by nie stać do niej plecami.

-A, tak, dziękuję paniom. Może będą panie tak łaskawe i uzyskają dla mnie zaproszenie na wizytę - podsunął. - Proszę tej damie powiedzieć, że nie jestem takim ludojadem, za jakie­go zdaje się mnie uważać.

Elga zadała jakieś pytanie po gaelicku, a Thora jej odpowie­działa. Potem Elga szeroko się uśmiechnęła.

- Kelpie - powiedziała, pokazując na niego palcem. - Nie lu­

do jad. Przekonany był, że staruszka ma nieco źle w głowie.

- Dołożymy wszelkich starań - obiecała Thora. -1 zobaczy­my, jak będzie.

- Dziękuję paniom. - Zastanawiał się, czy zamierzają pomóc jemu, czy raczej pomogą baronowej Strathłin w uchylaniu się od spotkania.

Margaret zawróciła i szła wzdłuż brzegu w kierunku swego koca. Za jej plecami widział kąpiącą się damę, która najwyraź­niej uznała, że moczyła się już wystarczająco długo, i teraz sunę­ła w stronę plaży, wynurzając się z wody niczym mały czarny wieloryb.

- Dziwne - zastanawiał się Dougal. - Nie wyobrażałem so­bie, by miała być aż tak... korpulentna.

- Niech pan nie patrzy, sir - zwróciła mu uwagę Elga. - Ona nie chce, żeby teraz patrzył na nią mężczyzna.

- Oczywiście - powiedział inżynier i się odwrócił.

- Och, idzie w tę stronę - wymamrotała Thora i pospiesznie się oddaliła.

Zanim Dougal spojrzał znowu w ich kierunku, Thora zdąży­ła podnieść z piasku płócienny ręcznik i narzucić go na ramio­na ociekającej wodą damy w czarnym kostiumie kąpielowym. Razem poszły wzdłuż plaży, przystając po drodze, by wymie­nić kilka słów z Margaret, która siedziała już na kocu.

Usiadłszy, Margaret zaczęła znowu czytać swoją małą książ­kę, Iain bawił się teraz przy niej wśród kamieni, które ufor­mowały niewielką sadzawkę pływową. Dougal zobaczył, że przerwała czytanie, by porozmawiać z Thorą i baronową, po­trząsnęła głową, a potem nią pokiwała, rzucając spojrzenie w je­go kierunku.

- Dobrego dnia, matko Elgo - powiedział, uprzejmie się staruszce kłaniając. - Jak miło było z panią porozmawiać. - Wy­ciągnął rękę i dotknął jasnych, miękkich włosków na głowie krzepkiego maluszka, który podczas rozmowy dorosłych spokojnie ssał kciuk, szeroko otwierając przy tym oczy. Zagruchal zabawnie i ucieszył się, kiedy dzidziuś w uśmiechu pokazał mu cztery malutkie ząbki.

Elga cofnęła się, jakby chciał wyrwać jej niemowlę. Kobiety MacNeillów są nadopiekuńcze w stosunku do dzieci, pomyślaŁ

- Dobrego dnia, wodny człowieku - warknęła staruszka.

Puścił spontanicznie do dziecka oko, a ono aż rozchichotało się z radości. Dougal parsknął śmiechem. Na ogół niezbyt się interesował takimi małymi osóbkami i zaskoczyło go to, że aku­rat te dwie spotkane dziś na plaży wydają mu się takie sympa-j tyczne. Mrugnął ponownie, ale dał sobie z tym spokój, bo matka Ełga spoglądała na niego spode łba.

Skinął jej na pożegnanie głową, odwrócił się i ruszył przez piasek w stronę machair. Kiedy rzucił okiem na Margaret, zobaczył, że wciąż rozmawia z baronową, ale przerwała na chwilę i popatrzyła w jego kierunku.

Postanowił, że najlepiej byłoby dać młodej kobiecie teraz spokój, ale w spojrzeniu Meg było tyle żałości, tyle bezbronnej tęsknoty, że impulsywnie zawrócił w jej stronę.

6

- Och, milady, proszę - protestowała pani Berry. - Nie mogę pozwolić, by ten pan sądził, że baronowa Strathlin to ja!

- On już tak uważa, co zawdzięczamy moim babkom - po­wiedziała Meg i zerknęła za oddalającą się Thorą, która, przeka­zawszy im, co miała do przekazania, oddaliła się pospiesznie i teraz przechodziła przez plażę, żeby przyłączyć się do matki Elgi. Obydwie babki przeprowadziły małą Annę na drugą stronę za­toczki, bez wątpienia zdając sobie sprawę, że wnuczkę zirytuje fakt, iż postawiły ją i panią Berry w tak niezręcznej sytuacji.

- Chwilowo niech tak zostanie, pani Berry - ciągnęła Meg. -„Wyprowadzę pana Stewarta z błędu później, w swoim czasie i na swój sposób.

- No cóż... zgadzam się, ale nie mogę z nim rozmawiać, kie­dy jestem w kostiumie kąpielowym!

- Nikt nie oczekuje, że będzie z nim pani rozmawiała. Po­wiem mu, iż pragnie pani, by uszanowano jej życie prywatne. ­Meg zerknęła ponad ramieniem pani Berry i zobaczyła Douga­la Stewarta, który szedł w ich kierunku, po drodze uprzejmie skłoniwszy głowę przed Thorą. - Och! Oto i on...

- No , dobrze. Po prostu na troszkę wrócę jeszcze do wody. -Uniosła sztywną spódnicę czarnej tuniki kąpielowej, która spływała na zapinane pod kolanami pantalony i wysokie, sznu­rowane pantofle, i weszła w przybrzeżne fale. Meg nie zdołała powstrzymać uśmiechu, kiedy zauważyła, że guwernantka przybrała właściwą dla „baronowej” wyniosłą pozę i z godno­ścią opuściła się w wodę, by trochę popływać, przy czym czar­ny słomkowy kapelusz przez cały czas zasłaniał jej twarz.

Dougal Stewart był coraz bliżej. Meg odwróciła się do niego i przygotowała na spotkanie. Czy kiedykolwiek zdoła patrzeć na tego mężczyznę, nie odczuwając serdecznej, bolesnej tęsk­noty, nie przypominając sobie nocy pełnej czułości, mocy i mi­łości, ale również zdrady? Powinna mu po prostu stanowczo kazać się oddalić i skończyć z tym, pomyślała i zmarszczyła czoło.

Patrząc na niego, uświadomiła sobie, jak bardzo ojciec przy­pomina syna, chociaż ich włosy różniły się kolorem. Mieli te sa­me zielone oczy, stanowcze podbródki, psotne uśmiechy, a z la­tami nosek Iaina stanie się smukły i orłi, jak u ojca. Budową również będzie przypominał Stewarta z jego szczupłą, atletycz­ną sylwetką, długimi mocno umięśnionymi nogami, silnym tor­sem i szerokimi barami. Inżynier w stosunku do niej zachował się podle, ale miło było na niego patrzeć. Ich syn przynajmniej tyle dobrego odziedziczy po ojcu.

Iain, który przycupnął w kamienistej sadzawce pływowej, coś do niej zawołał. Podniósł przy tym następną muszlę, chcąc, by ją obejrzała, więc Meg wzięła swoją oprawną w skórę książeczkę i podeszła do niego. Jej gołe pięty zapadały się w wilgotny piasek.

- Och, ta jest śliczna, Iainie - pochwaliła, kiedy wrzucał pęk­niętą muszlę do wiaderka. Pochylili się, by obserwować maleń­kie, niemal przezroczyste rybki. Meg zakasała spódnicę, weszła do wody i śmiała się razem z synem, kiedy rybki łaskotały ich w kostki.

- Kuzynko Meg, musi kuzynka narysować je w swojej książ­ce - powiedział Iain.

- Narysuję - obiecała. Wyciągnęła z głębokiej, bocznej kie­szeni brązowy skórzany tomik i położyła go na półce skalnej.

- Halo, panie Stewart! - zawołał Iain.
Serce Meg gwałtownie załomotało. Odwróciła się.

- Dzień dobry, sir - powiedziała sztywno.

- Dzień dobry, panno MacNeill. - Miał tego dnia na sobie ciemnoszary surdut z niebieską brokatową kamizelką i czar­nym fularem. Niósł w ręku melonik i wyglądał, jakby się wybie­rał do kogoś z wizytą. Uśmiechnął się do Iaina.

- Czy sam nazbierałeś tyle muszli?

- Tak, niech pan popatrzy! - Iain postawił drewniane wiader­ko na kamieniu. Dougal pochylił się i wyciągnął rękę, a chłop­czyk wyjął garstkę obślizgłych ślimaków i wrzucił mu je na dłoń. Stewart przez chwilę podziwiał okazy, a potem odłożył je do wiaderka. Iain wręczył mu następnie kilka maleńkich kra­bów i razem śmiali się, patrząc, jak zwierzątka próbują uciec.

- Wiesz co, ten stworzak zasługuje chyba, żeby dać mu szan­sę - odezwał się Dougal i postawił kraba tuż nad wodą. - Idź, idź, mały, wracaj do swojej rodziny. - Natchniony jego pomy­słem Iain uwolnił resztę złapanych krabów. Obydwaj pochylili się nisko, żeby obserwować, jak uciekają.

Dougal opłukał dłonie, rozpryskując wodę w pobliżu bosych stóp Meg, która nadal stała w płytkiej sadzawce. Uświadomiw­szy sobie, że inżynier gapi się na jej stopy, spuściła rąbek su­kienki tak szybko, że się zamoczył.

Właściwie może sobie dać teraz spokój z tą nieśmiałością, po­myślała. Przecież on widział ją całkiem nagą. Nie miała przed nim żadnych sekretów, przynajmniej cielesnych. Podniosła wzrok, spojrzała w jego szarozielone oczy, zrozumiała nagle, że on również pamięta tamtą noc ze wszystkimi szczegółami, i po­czuła, że gwałtownie się rumieni. Ukryła twarz w cieniu słomko­wego kapelusika, cofnęła się na skały i usiadła, w miarę możliwo­ści starannie okrywając nogi i stopy brązową spódnicą i halką.

- Czy po to przybył pan na tę stronę wyspy, sir? - zapytała chłodno. - Żeby ratować kraby i ślimaki?

- No cóż, cieszę się, że komuś mogę się przydać. Przynaj­mniej ślimaki i kraby z Caransay będą o mnie myślały życzli­wie.

Rzuciła mu cierpkie spojrzenie.

- Ale naprawdę to wybrałem się na przechadzkę w ten pięk­ny dzień - dokończył. Pochylił się, by podnieść muszlę i podał ją Iainowi.

- O? Rozwiązuje pan w myśli następne łamigłówki? - Uniosła brew, pragnąc zachować chłód, ale wystarczyło, że widziała go razem z Iainem, a serce od razu biło jej szybciej. Dougal otrzepał z grubsza dłonie z piasku, a potem oczyścił również rączki Iaina.

Na ten widok w Meg serce stopniało. Nie chciała jednak skapitulować przed Dougalem i zmarszczyła brwi.

- Ucieszyłem się na wieść, że lady Strathlin wróciła na Ca­ransay - wyjaśnił, podnosząc na nią oczy. - Musiała przyjechać w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy byłem zajęty pracą na skale.

- Mhm - powiedziała Meg z wystudiowaną obojętnością, wykręcając ociekający wodą rąbek spódnicy.

- Może teraz, kiedy jest w Clachan Mor, pozwoli niedługo złożyć sobie wizytę. - Zerknął w stronę morza. Pani Berry chla­pała się z ukontentowaniem w łagodnych fałach. Widać było tylko jej kapelusz i od czasu do czasu wydętą jak balon czarną tunikę. - Co prawda trafiłem na nią, ale jak się zdaje, w najbar­dziej nieodpowiednim momencie.

Iain się rozchichotał.

- Znalazł ją pan! Prawda, kuzynko Meg?
Meg spojrzała na malca.

- Iainie, ta dziura, którą wykopałeś w piasku, napełnia się

szybko wodą. Lepiej idź ją uratować. Chłopiec już się odwracał, ale zapytał jeszcze:

- Czy mogę brodzić po wodzie, kuzynko Meg?

- Tak, ale nie głębiej niż po kolana - powiedziała.

Iain kiwnął głową i odbiegł. Wiedziała, że pani Berry i obie babki będą go miały na oku, ale odwróciła się, bo sama też chciała na niego patrzeć.

- Meg? - powtórzył Dougal. Usłyszała, jak miękko wypowia­da jej imię, i zadrżała. - Podoba mi się to zdrobnienie. Pasuje do pani... jest takie uczciwe i piękne.

Uczciwe. Meg poczuła, że policzki pałają jej ze wstydu. Wie­działa, że mogłaby mu powiedzieć prawdę, gdyby potrafiła do­brać właściwie słowa i znaleźć w sobie dość odwagi. Ale nie przypominała Dougala Stewarta, który był śmiały i odważny, i zawsze gotów do podjęcia ryzyka. Miał rację, kiedy mówił, że z natury była uczciwa, bo była - dopóki życie i opinia tak zwa­nej socjety nie zmusiły jej, by ukrywała tajemnicę o narodzi­nach syna i jedynej nocy miłości.

Och, te kłamstwa - nienawidziła ich z całego serca, nienawi­dziła siebie za to, że pozwalała, by rządziły częścią jej życia, nie­nawidziła tego, że czuła się przez nie nieszczera, pełna lęku i smutna. Chciała wyznać Dougalowi Stewartowi prawdę. Ale kiedy zacznie mówić, trzeba będzie wyznać ją całą. A najpierw musi mu zaufać.

Jeszcze nie, pomyślała, patrząc na niego. Jeszcze nie. Nie mo­że narażać się na ryzyko, że utraci Iaina.

-Matka nadała mi angielskie imię - wyjaśniła, rada, że ma coś do powiedzenia, bo Dougal przyglądał jej się dziwnie. Wiatr mierzwił jego gęste brązowe włosy, oczy inżyniera patrzyły przenikliwie i znacząco. - Zwracała się do mnie Margaret albo Meg, wolała imię angielskie niż gaelickie. Widzi pan, ona po­chodziła z lądu stałego, chociaż mieszkała tu na Caransay z mo­im ojcem, który był synem Norriego i Thory. Nie miałam na­wet dwunastu lat, kiedy straciłam rodziców.

- Przykro mi - powiedział Dougal półgłosem. - To ciężko, stracić oboje równocześnie.

- Nie równocześnie. Matka zachorowała i umarła, kiedy mia­łam jedenaście lat. Myślę, że serce jej pękło, bo ojciec zginął

o rok wcześniej... tam - wyszeptała, patrząc na morze. - Zabrał go sztorm.

- Na rafie? - zapytał.

Przytaknęła. Oczy ją piekły od łez wywołanych nie piaskiem czy wiatrem, tylko poruszającymi wspomnieniami.

- Matka była śliczna. Bardzo życzliwa, miała w sobie natural­ną elegancję damy - mówiła Meg. - Jej ojciec był... Miał na sta­łym lądzie dość wysoką pozycję społeczną oraz majątek, a tu je­go córka pojechała na wakacje na Hebrydy, zakochała się w prostym rybaku i wyszła za niego bez zgody rodziciela. Z te­go, co słyszałam, był wściekły. - Roześmiała się ponuro. - Ale pogodził się z tym później.

- Pani ojciec musiał być naprawdę wyjątkowym człowie­kiem, że ją zdobył - zauważył cicho Dougal.

-Miał w sobie tyle dobroci - powiedziała. - Wielkie serce i ogromne poczucie humoru, a kiedy śpiewał, a kochał śpiewać, to po prostu było jak czary. I był przystojny - dodała z uśmiechem. -Teraz, kiedy jestem dorosła, rozumiem, dlaczego matka z taką łatwością się w nim zakochała. Ale umarł na morzu, kiedy wycią­gał kosze z homarami Popłynął tam pewnego promiennego po­ranka ze śpiewem i śmiechem na ustach i już nie wrócił. Matka ni­gdy się po tym nie podniosła, - Potrząsnęła głową.-Jego brata­nek, mój kuzyn Fergus MacNeill, bardzo go przypomina.

- A Iain? - zapytał.
Meg popatrzyła na niego zdumiona.

- Co Iain?

- Syn Fergusa. Czy on też go przypomina?

- Iain... to przybrany syn Fergusa, chociaż jest spokrewniony z moim ojcem. Ma jasne włosy, podobnie jak... jak on. - Wiatr zatrzepotał pasemkiem jej włosów i nawiał je na oczy Meg. Podniosła rękę, by kosmyk odgarnąć, w tym samym momencie, w którym zrobił to Dougal. Ich palce się zetknęły. Dłoń inży­niera ociągała się przez moment na jej ręce.

- Bardzo jasne, takie jak pani. Złote jak słońce, takie są te pani włosy.

Dobry Boże, pomyślała, nogi się pod nią uginały, nitki tęsk­noty i palącego pożądania splatały się razem w jej podbrzuszu. Dotykając Meg, Dougal rzucał na nią czar, osaczał ją urokiem, z którego nie potrafiła się uwolnić. Nie powinna pozwalać, by jej dotykał, powiedziała sobie, i się cofnęła.

- Zbytnia poufałość, sir - oświadczyła sztywno. - Nasze kon­takty nie są na tyle bliskie.

- Kiedyś były - wyszeptał. Meg odwróciła się tak, że widział ją z profilu, i stała w milczeniu. Serce waliło jej jak młotem, si­łą woli pragnęła zmusić Dougala, by nic już więcej nie mówił. -Proszę mi wybaczyć, panno MacNeill - powiedział cicho.

Nie była gotowa, by mu cokolwiek wybaczyć, ani te większe, ani drobniejsze przewiny. Najpierw musi mu zaufać, a jeszcze nie potrafiła. Ale nie spodziewała się, że może go tak bardzo po­lubić, jak to się stało. Bez słowa patrzyła, jak Iain chlapie się w łagodnych falach.

- No cóż - odezwał się Dougal po chwili. - Przypuszczam, że powinienem już iść. Nie jest to odpowiedni moment, by zo­stać przedstawionym lady Strathlin. Proszę powiedzieć tej da­mie, że pozwolę sobie odwiedzić ją w innym czasie. Mamy wie­le spraw do omówienia.

- Tak - szepnęła Meg.

- Dysponowałem kilkoma wolnymi godzinami, jednak przez większość czasu praca na Sgeir Caran wymaga mojej obecności » ciągnął inżynier. - Może w przyszłym tygodniu znajdę chwilę, by złożyć wizytę w Clachan Mor, jeżeli baronowa jeszczetam będzie.

-1 jeżeli zechce się z panem spotkać - dodała Meg.

- Czy mogłaby pani poprzeć moją prośbę, panno MacNeill?

- Dlaczego miałabym to zrobić? - zapytała, ostro na niego spoglądając.

Uśmiechnął się, biegnące promieniście ku skroniom „kurze łapki” się pogłębiły. Obramowane ciemnymi rzęsami oczy były, w słońcu zielone i złote.

- Oczywiście nie musi pani - powiedział łagodnie - jeżeli pa-^ ni nie chce.

- No właśnie - mruknęła i uniosła brodę do góry.

-Proszę jej przynajmniej powiedzieć, że doczekać się nie mogę, by się z nią spotkać w bardziej sprzyjających okoliczne* ściach.

- Baronowa okaże się inna, niż się pan spodziewa, panie Ste­wart.

- Tego jestem pewien. - Przyglądał się jej z lekkim uśmie­chem.

Oczy Meg się zwęziły, zastanawiała się, ile Dougal wie, ile się może domyślać. Szybko zorientował się, że to ona jest dziew­czyną, którą spotkał na skale. Ile czasu minie, zanim dostrzeże całą resztę? Nagle poczuła się przy nim całkiem bezradna.

- Proszę powiedzieć lady Strathlin - dodał - że zaproszenie na Sgeir Caran obejmuje również i ją. Chciałbym pokazać ba­ronowej, czego tam dokonaliśmy. Może gdyby odwiedziła ska­łę i usłyszała odpowiedzi na swoje pytania, zrozumiałaby, dla­czego latarnię koniecznie trzeba tam postawić.

Meg zmarszczyła brwi.

- Jestem pewna, że baronowa doceni pana zaproszenie.

- Ogromnie bym się również ucieszył, gdyby pani zechciała tę skałę odwiedzić.

Na myśl, że miałaby stanąć na Sgeir Caran razem z Douga­lem Stewartem, nawet w towarzystwie osób postronnych, Meg dech zaparło, a w jej sercu rozpętała się burza. Nie wiedziała, czy zdoła temu sprostać.

- Zastanowię się nad tym, panie Stewart - powiedziała w końcu.

- Dobrze. - Uśmiechnął się do niej, przy czym jego górna warga figlarnie się wygięła. Pod wpływem tego uśmiechu głębo­ko w sercu Meg coś drgnęło, skruszyła się następna barykada niechęci i żalu. Ten mężczyzna sam nie wiedział, ile ma wrodzo­nego uroku, ile naturalności, niewymuszonego humoru i inteli­gencji, które ją tak intrygowały. Wystarczyło jego najlżejsze do­tknięcie, leciutki uśmiech, by rzucił na nią czar.

Iain bardzo podobnie się uśmiechał. Meg uświadomiła sobie, że jeżeli synek, dorastając, zrobi się podobny do Dougala Ste­warta, ktoś w końcu na to podobieństwo zwróci uwagę. I co ona wtedy powie, nawet jeżeli stanie się to za dwadzieścia lat?

Zachmurzyła się, odwróciła, podniosła wiaderko Iaina i za­częła zbierać jego muszelki. Szkicownik leżał na kamieniu, chwyciła go, książka wysunęła się z jej przepełnionych dłoni, upadła u stóp Dougala i otworzyła się. Kartki zatrzepotały, uka­zując stronice gęsto pokryte rysunkami i notatkami.

Inżynier pochylił się, by podnieść szkicownik.

- Czy to pani?
Straciła głowę do tego stopnia, że zaczęła się tłumaczyć.

- Prowadzę taki dziennik flory i fauny Caransay. Cieszy mnie rysowanie muszli i ryb, kwiatów, ptaków i wszystkiego, co moż­na napotkać na tej wyspie.

- Czy mogę zobaczyć? - Kiwnęła przyzwalająco głową. Dougal przerzucał kartki, bacznie przyglądał się jej rysunkom, zatrzymu­jąc się od czasu do czasu, by podziwiać jakieś konkretne studium ptaka czy muszli albo spojrzeć na zwięzłe akapity opisów. -Fascynujące-skomentował.-Jest pani i naukowcem, i artystką, panno MacNeill. Rysunki są śliczne i pełne życia, a tekst równie interesujący jak one. Do tego każdy rysunek podpisano po angiel­sku, gaelicku i łacinie. Włożyła w to pani godną podziwu pracę.

- Prowadzę ten dziennik od lat. Chcę uniknąć pomyłek w naj­drobniejszych nawet szczegółach, więc nie żałuję czasu na wy­szukiwanie w słownikach nazw roślin i zwierząt, i tak dalej.

- Musi pani mieć solidną bibliotekę na... Muli, czy tak?

- Nie, to mój dziadek zgromadził cudowną bibliotekę w... -Urwała, uświadamiając sobie, że już powiedziała za wiele, dając się ponieść entuzjazmowi.

Inżynier uniósł brew.

- Norrie MacNeill ma bibliotekę?

- Nie, to mój dziadek ze strony matki zebrał sporą kolekcję książek. Odziedziczyłam po nim... różne rzeczy.

- Rozumiem. - Dougal przerzucił jeszcze kilka kartek. -Głuptaki, mewy, maskonury, kuliki, burzyki, nawałniki burzo­we... a, i te orły przednie ze Sgeir Cran... Nie miałem pojęcia, że na wyspie występuje tyle rodzajów ptaków, nie mówiąc już

o muszlach, rozgwiazdach, krabach i wodorostach. Jak widzę, podała tu pani nazwy kilku rodzajów krasnorostów.

- Na naszej wyspie krasnorosty są dosyć ważne. Zbiera się je i suszy na potaż, a potem eksportuje na stały ląd i jeszcze dalej. Są bardzo użyteczne przy wyrobie szkła.

-1 dają wyspiarzom solidny dochód. Zainwestowałem trochę pieniędzy w przetwórstwo krasnorostów, jak również i śledzi; te kochane srebrzyste rybki pozwalają zarobić i wyspiarzom,

inwestorom. - Odwrócił kartkę. - Wrzosy na wzgórzach... i kwiaty na machair. Ach, oto i one... krwawnik, stokrotka, ja­skier, dzikie irysy. I jeszcze wiele innych, wszystkie są tutaj. Bardzo to ładna robota.

- Dziękuję panu. Mam jeszcze jeden taki szkicownik - po­wiedziała Meg - wypełniony rysunkami i notatkami. Jak pan widzi, w tym tomie zostało już tylko kilka kartek.

- A każda kartka robi wielkie wrażenie. Czy zacznie pani na­stępny?

- Myślałam o tym, żeby zająć się bardziej szczegółowym stu­dium ptaków.

- A. - Popatrzył na nią dziwnie, oczy mu się zwęziły.

- Tutejsza fauna i flora są nam bardzo drogie, panie Stewart. Caransay to wyjątkowo piękna i idylliczna wyspa. Właśnie dlatego, między innymi, ńie chcemy mieć latarni morskiej tak blisko.

- Lady Strathlin zgadza się z panią. Bez wątpienia pochwala też pani albumy z fauną i florą.

- Bez wątpienia. - Meg spojrzała na niego spod oka, uświada­miając sobie, że musiał czytać jej ostatni list, w którym zwraca­ła się z gorącą prośbą, by inżynier zatroszczył się o los ptaków na Sgeir Caran.

Odwróciła wzrok i popatrzyła na Iaina. Ucieszyła się, że ma wymówkę i może zmienić temat. Zobaczyła, że dziecko chlapie się i podskakuje w przybrzeżnych falach. Osłoniła oczy dłonią.

- Iain! Nie wchodź za daleko!

- Nic mu nie będzie. Lubi przygody ten chłopak.

- Za bardzo. Ma skłonności, by nurkować i wdrapywać się na

skały bez jednej myśli o własnym bezpieczeństwie.

Dougal się uśmiechnął.

- Mówi pani bardziej jak matka niż kuzynka. - Rozejrzał się. -Czy jego matka jest tutaj? Nie widziałem jej. To bezpośrednie pytanie było jak cios prosto w serce. -Żona Fergusa MacNeilla umarła, rodząc malutką Annę,

która siedzi tam z matką Elgą. Iain wychowuje się u Fergusa ja­ko jego przybrany syn i teraz on... teraz bez matki. - Ruszyła po wilgotnym piasku w stronę wody. Dougal poszedł za nią, ślady jego butów odciskały się tuż obok jej śladów.

-T o bardzo smutne. Może Fergus weźmie sobie następną żonę, by dbała o jego dzieci.

- Przyjdzie dzień, że weźmie - zgodziła się Meg. - A chwilo­wo mieszka z moimi dziadkami.

Szli ramię w ramię. Mewy nurkowały i trzepotały nad ich głowami, kojący szum oceanu wypełniał powietrze. Meg stara­ła się kontrolować, lecz w obecności Dougala czuła się zdumie­wająco rozluźniona. Mogłaby tak iść w jego towarzystwie po plaży przez wieczność, pogodna i spokojna.

-Ja również jako dziecko byłem takim trochę zwariowanym ryzykantem jak Iain - powiedział z zadumą inżynier, obserwu­jąc, jak chłopiec chlapie się na płyciinie. - Moja matka trzyma­ła mnie krótko, tak jak pani jego trzyma, żebym się nie wpako­wał w tarapaty albo nie zrobił sobie jakiejś krzywdy.

- Nadal jest pan ryzykantem, skoro stawia pan latarnie mor­skie w tak niebezpiecznych miejscach. I nie lęka się pan stawać twarzą w twarz z baronowymi i parlamentem, żeby dostać to, czego pan pragnie. Co pana matka o tym myśli?

Dougal się roześmiał, a Meg zachwyciła się tym głębokim, swobodnym, gardłowym odgłosem, chociaż przecież nie chcia­ła niczego w tym człowieku polubić. Kiedy jednak podniosła na niego oczy, zobaczyła, że spoważniał i posmutniał.

- Mam nadzieję, że moja matka byłaby dumna, gdyby o tym wiedziała. Umarła, kiedy miałem trzynaście lat, w tym samym czasie co ojciec. Nigdy nie zobaczyli, jak pracuję nad latarniami morskimi, i nigdy nie dowiedzieli się o moich... wybrykach. -Szedł z rękami w kieszeniach i opuszczoną głową, wiatr rozcze­sywał mu włosy. >

- Och, przykro mi. Nie wiedziałam. \

- Oczywiście, że pani nie wiedziała. A co do konfrontacji; z baronową i parlamentem... przyznaję, że narobiłem barono­wej trochę kłopotów.

- Z tego jest pan znany na Caransay, panie Stewart.

- Takie odnoszę wrażenie. Wiem, że chciałaby pani, żebym się stąd wyniósł, i jestem pewien, że inni też by tego chcieli. Ale ostrzegam panią, panno MacNeill. Nie dam się wypędzić i czy odwieść od mego celu. Widzi pani, mam jedną cechę, która jest zarówno wadą, jak zaletą.

- A jaką to, sir?
Zatrzymał się i popatrzył na nią.
- Kiedy się raz zdecyduję na coś, nigdy nie rezygnuję. Nigdy. -

Zielone tęczówki stały się twarde jak szkło. - Proponuję, by wy* jaśniła to pani swojej baronowej. I proszę, by pani zapamiętała moje słowa, panno MacNeill, bo odnoszą się również do pani.

- Do mnie? Jak to? - Głos jej się załamał.
Pochylił się nieco.
-Cz y chce pani, bym o tym mówił w obecności tamtych

dam, czy może trochę zaczekamy? Podniosła na niego oczy, serce jej tłukło się w piersi.

- Zaczekamy.

- Bardzo dobrze. - Spuścił wzrok na oprawny w skórę szki­cownik, który wciąż niósł. - Jest godzien podziwu, panno Mac­Neill. Mam nadzieję, że weźmie pani pod uwagę możliwość, by go kiedyś opublikować.

- Wątpię, by ktokolwiek zainteresował się moim albumem.

- Wręcz przeciwnie, to rzecz unikalna i śliczna. Szkocja sta­ła się ostatnio bardzo popularna wśród turystów i literatów. Myślę, że dobrze by pani zrobiła, publikując to dzieło.

- To tylko hobby. Ja nigdy... - Urwała, przynajmniej w tym jednym przedmiocie chciała być z nim szczera. Marzyła, by kie­dyś wydano jej szkicowniki, ale nie sądziła, by były tego warte, nawet gdyby opublikowała je anonimowo i na własny koszt.

- To prawda - podjęła - że wyobrażałam je sobie w postaci kompletu pięknych ksiąg. -1 z lekkim uśmiechem ciągnęła: ­W zielonej skórzanej oprawie, z wytłoczonym na froncie kwia­towym wzorem i złotymi literami na grzbiecie.

- „Hebrydzkie albumy” pióra M. MacNeill, taki tytuł widniał­

by na każdym tomie - podsunął Dougal. Meg wzruszyła ramionami.

- Niemądre marzenia.

Położył jej dłoń na ramieniu i zajrzał w oczy, a ona zadrżała z radości, czując jego dotknięcie.

- To bardzo cenne marzenie, panno MacNeill. Proszę się go trzymać. I nigdy nie rezygnować. - Głos miał głęboki i szczery.

-Ale ja nie jestem ani pisarką, ani malarką. Tyle że lubię przenosić na papier piękne widoki z mojej... z tej wyspy. Nic więcej.

- Spodziewam się, że przyjdzie taki dzień - rzekł, wręczając

jej z powrotem książkę - kiedy pani marzenie się ziści. Meg odebrała szkicownik, ich palce się przy tym zetknęły.

- Dziękuję panu - szepnęła. - Nigdy jeszcze nie rozmawia­łam z nikim tak dużo o moich szkicownikach. Doceniam to, że mi pan... dodaje otuchy.

Uśmiechnął się, a ona patrzyła z zachwytem, jak w jego uśmiechu splata się figlarność z serdecznością. Nikt nie posą­dziłby, że ten człowiek zdolny jest do okrutnego oszustwa.

- Miałem wuja, który pisywał książki, głównie wiersze - po­wiedział. - Szalenie romantyczne i wzniosłe, pełne legend i tra­gedii, w których co rusz to ktoś składał uroczystą przysięgę i w ogóle. Może słyszała pani o nim. Sir Hugh MacBride.

- Osobisty szkocki bard królowej! To pana wuj? Czytałam wszystko, co napisał. Jak cudownie mieć w rodzinie takiego ge­niusza, panie Stewart.

Popatrzył na nią zagadkowo.

- Pani hebrydyjska edukacja obejmowała również roman­tyczną poezję?

-Moja wyspiarska edukacja była aż nadto wystarczająca, uprzejmie panu dziękuję. W naszej wiejskiej szkółce uczyliśmy się angielskiego oraz innych przedmiotów. Mieliśmy matematy­kę, czytanie, pisanie i... i nawet poezję.

- Nie chciałem pani obrazić, panno MacNeill.

- Na dodatek już jako mała dziewczynka spędzałam każdą zimę na stałym lądzie w domu mojego dziadka, ojca matki. Angażował dla mnie guwernantki. I znowu były lekcje poezji, języków, nauk ścisłych oraz według mnie stanowczo za dużo matematyki. Uczono mnie manier i muzyki, i rysunku także, a guwernantka zachęcała do prowadzenia dzienników.

- Pracowite zimy - zauważył Dougal.

- Bardzo - zgodziła się Meg. - Nie mogę powiedzieć, bym się rok w rok tych zimowych miesięcy nie mogła doczekać. Ale nie jestem prostą rybaczką, za jaką pan mnie bierze, panie Stewart -dodała rzeczowo.

Inżynier wydawał się rozbawiony.

- Jeszcze raz proszę panią o wybaczenie.
Usłyszała nutkę śmiechu w jego głosie i nie odpowiedziała.

- Ja również miałem guwernera - ciągnął. - Tyle że ja uwielbia­łem matematykę i fizykę. Reszta była okropna, chociaż lubiłem czytać wiersze w Dundrennan House, majątku mojego wuja.

Często jeździłem tam z moimi trzema siostrami, żeby odwiedzać kuzynów, którzy są w tym samym wieku.

- Trzy siostry!

- To panią dziwi? - zapytał z rozbawieniem. - Moi kuzyni Aedan i Neill oraz ja raz za razem pakowaliśmy się w tarapaty, co aż w nadmiarze rekompensowało otaczające nas kobiece wpływy. Ledwo z sukienek wyrosłem, a już zaczęliśmy plano­wać, w jaki sposób unikać dziewcząt i budować wieże i fortece w męskim towarzystwie. - Uśmiechnął się szeroko. - Raczej nie spotkało się to z aprobatą.

Meg tak chciało się śmiać, że się poddała.
-1 wciąż buduje pan wieże.
Uśmiechnął się do niej.

- Na to wychodzi - powiedział i zaraz spoważniał. - I ani pa­ni, ani baronowa nie zdołają powstrzymać tego projektu, pan­no MacNeill. Jesteśmy tu i tutaj zostaniemy. `

- Nawet jeżeli nie mamy wyboru w sprawie latarni, chcemy wszyscy uniknąć zniszczeń na naszej wyspie. Pracował pan wcześniej na Guga. Żałuję, że pan tam nie został, sir, i nie zosta­wił Caransay w spokoju. A skoro już o tym mówimy, niech pan sobie poszuka innej morskiej skały. Sgeir Caran to nie miejsce na pana latarnię.

- To najlepsza lokalizacja.

- Członkowie komisji i inżynierowie jednej nawet myśli nie poświęcili tradycjom, legendom ani mieszkańcom wyspy.

- Czy mamy pozwolić na to, by legendy powstrzymały po­stęp, panno MacNeill? Pozwolić, by z szacunku do tradycji po­topiło się na rafie jeszcze więcej ludzi? - Podniósł głos, pokazu­jąc na wodę. Zauważyła, że dał się ponieść rozdrażnieniu, co mu się rzadko zdarzało. Odwrócił się od niej na moment i zaraz po­wściągnął wzburzenie. Widać po nim było, że z trudem panuje nad gniewem. - Proszę powiedzieć swojej baronowej, że latar­nia morska zostanie zbudowana, a baraki pozostaną na Caran­say. Jeżeli baronowa życzy sobie jeszcze te sprawy ze mną oma­wiać, musi to zrobić osobiście. Żadnych więcej listów. Mam dość jej prawników i oszustw.

- Oszustw! - Meg tak jak on pochyliła się do przodu. -Jak śmie pan mówić o...

- Proszę ze mną podejść kawałek dalej. - Chwycił Meg moc­no za rękę i pociągnął za sobą, a kiedy jej dotknął, zapłonęła ca­ła. Poprowadził ją po pochyłości skalistego pagórka, przez szorstkie, kwitnące wrzosy. Obejrzała się, by się upewnić, czy obie babki mają oko na laina, i zobaczyła, że chłopiec wyszedł już z wody i znowu kopie w piasku.

Ze szczytu wzgórza mieli rozległy i piękny widok na zachod­nią stronę wyspy. Dougal pokazał na wysepkę Guga na północ od Caransay.

- Proszę tam popatrzeć, panno MacNeill. Co pani widzi?

- Gugę - powiedziała z uporem. - Z wciąż świeżymi bliznami po waszych kamieniołomach.

- Przyznaję. Co jeszcze?
Przyjrzała się.
-Nic .

- Dokładnie. Nasze baraki zniknęły.

- Och! - Przypomniała sobie, że w jednym z listów opisywał ze szczegółami, jak sztorm pozbawił ich dachu nad głową.

- Zbudowaliśmy tam kilka chat. Nie ma ich już, jak pani wi­dzi. Po raz drugi zmiotła je wichura... stawialiśmy je dwa razy.

- Może powinien pan potraktować to jako przestrogę.

- Mówiłem już pani, że ja nie rezygnuję, panno MacNeill <-odrzekł krótko. - Guga to niegościnna wysepka, właściwie pu­sta skała. Rozbiliśmy potem namioty i zamieszkaliśmy na Muli. Zła pogoda i codzienne podróże morskie powodowały, że moj ludzie czuli się przygnębieni i zdeprymowani. Lady Strathlin i jej prawnicy zignorowali moje prośby, więc poinformowałem Komisję, że albo znajdziemy bezpieczne miejsce na nasze kwa­tery na Caransay, albo prace ulegną poważnemu opóźnieniu.

- Mogliście je przerwać - wtrąciła.
Pochylił się ku niej.

- Nigdy. Ta latarnia stanie tam, gdzie powiedziałem.

-1 niech wszystkich cholera weźmie. To pan ma na myśli, sir? - Zwykle nie używała podobnych wyrażeń, ale inżynier na^ wet okiem nie mrugnął. Czuła dziwną radość, że przemawia do niego tak zuchwale.

- Coś w tym rodzaju - zgodził się.

- Po co się więc pan fatyguje i stara o spotkanie z baronową?

Pańskim zdaniem na to, co pan robi, potrzeba tylko pańskiego przyzwolenia.

- Chciałbym, by z nami współpracowała, zwłaszcza że potrze­bować będziemy więcej kamienia, a pochodzić on musi z Caransay!

- Co takiego! Nie może pan kopać na Caransay!

- Szczerze mówiąc, panno MacNeill, jeżeli tylko zechcę, to zgodnie z nakazem mogę. Ale wolałbym uzyskać aprobatę ba­ronowej. Kamień w tych pagórkach jest lepszej jakości niż na wyspie Guga. To dobry granit z niewidoma defektami.

- Panie Stewart - oznajmiła Meg, wysoko unosząc głowę ­baronowa nigdy na to nie przystanie.

- Kamieniołom dałby więcej pracy zamieszkującym wyspę mężczyznom.

-I m nie potrzeba pracy. Baronowa pomaga mieszkańcom z wyspy. Nie chcemy, by nasza Caransay została pogwałcona i zeszpecona.

- Zawsze pilnuję, by wszędzie tam, gdzie pracują moje bry­gady, krajobraz pozostał nienaruszony.

- Na Caransay przez wieki człowiek niczego nie zmieniał.

-Jeśli wziąć pod uwagę, jak marnie wyglądają sprawy w re­gionach górskich i wyżynnych Szkocji oraz na wyspach, moder­nizacja mogłaby zmienić sytuację na lepsze, panno MacNeill.

- Jest w tym coś bardzo złego, sir, kiedy postęp grozi znisz­czeniem wielowiekowych zwyczajów oraz nieprzeliczonych ty­siącleci wspaniałej działalności natury. Sugerowałabym, by traktował pan te kwatery jako tymczasowe, sir, bo nie pobędzie pan już na Caransay długo.

- Nadaje się pani na rzeczniczkę baronowej.

- Muszę wracać i zająć się Iainem. - Meg okręciła się na pię­cie i zaczęła schodzić po stoku. Inżynier ruszył za nią.

- Hej, hej, paniczu Iainie - zawołał, kiedy chłopiec do nich podbiegał.

- Czy widzieliście mnie w wodzie? - zapytał Iain. - Uczę się pływać! - Dumnie wypiął pierś.

- Widzieliśmy - zapewnił Dougal. - Kiedy się następnym ra­zem spotkamy, młody człowieku, własną osobą nauczę cię po­konywać grzywacze, jak powiadają w starych pieśniach. Co byś na to powiedział?

- Nie! - wpadła mu w słowo Meg, dotykając ramienia Iaina. -Nie. Dougal spojrzał na nią chmurnie.

- Skorzystałby na tej umiejętności, skoro mieszka tuż nad morzem.

Meg poczuła nagły lęk, jakby ostrzegawczo rozbrzmiał jej w uszach głęboki głos dzwonu.

- Nie ma potrzeby, by to pan go uczył. Miłego dnia, panie Stewart. Chodź, lainie. Musimy wracać. - Wzięła chłopca za rę­kę i pociągnęła za sobą.

- Panie Stooar - zawołał Iain, odwracając się - do zobaczenia niedługo!

- Do zobaczenia - odpowiedział serdecznie Dougal.

Meg zabrała Iaina ze sobą do miejsca, gdzie czekały Thora i Elga. Obejrzała się przez ramię, ale Dougal już zniknął. Dziw­ne, ale kiedy go nie zobaczyła, serce jej się boleśnie skurczyło.

To nieroztropne, poddawać się jego urokowi, mówiła sobie. Musi trzymać się z dala od Dougala Stewarta i dopilnować, by opuścił wyspę.

Nigdy nie rezygnuję, tak jej powiedział.
No cóż, ona też nie zrezygnuje.

7

Ptaki z trzepotem poderwały się ze Sgeir Caran jak chmura popiołów na wietrze. Flara, grzmiący ryk, pióropusz dymu i na­gle z masywnej skały wystrzeliła fontanna odłamków. Spadają­ce kamienie wzburzyły wodę, tuzin łódek zaczął podskakiwać na rozchodzących się falach.

Siedzący w rybackich łodziach ludzie wiwatowali i klaskali. Norrie przyłączył się do okrzyków i uniósł rękę w pozdrowię-niu, a potem chwycił za wiosła. Thora, matka Elga oraz Iain, któ­rzy płynęli razem z nim, bili brawo i śmiali się ze wszystkimi.

Meg siedziała w milczeniu na dziobie podskakującej łodzi, nie była w stanie cieszyć się jak oni oglądanym widowiskiem. Poświęciła sporo czasu i funduszy, starając się do czegoś właś­nie takiego nie dopuścić. Sgeir Caran nigdy już nie będzie taka sama. Wybuchy na zawsze zmienią skałę i otaczającą ją od pra­wieków atmosferę.

Ale najbardziej się martwiła o zwierzęta i kolonie ptaków. Zachmurzyła się, widząc, jak kolejne ptaki wzbijają się w po­wietrze niczym spirala czarnego dymu.

Następna wysoka aż pod niebo eksplozja również została przyjęta radosnym wrzaskiem i oklaskami. Niektórzy z wyspia­rzy, siedząc w rozproszonych po wodzie łodziach, przyglądali się wybuchom od samego rana. Zaniedbali kosze na homary, sieci oraz codzienne obowiązki i z dreszczykiem emocji patrzy­li na gigantyczne, rozkwitające na jasnym niebie pióropusze dy­mu i ognia. Nieco wcześniej Dougal Stewart wysłał swoich ludzi z prośbą, by ze względu na bezpieczeństwo widzowie trzymali się z dala od skały. Posłuchali go i byli zdania, że wi­dok jest nadał cudowny.

Meg na własne oczy widziała pokazy pirotechniki w Edyn^ burgu, Londynie i Paryżu i rozumiała, że dla wyspiarzy te wy­buchy są czymś nowym i zabawnym. Ale kiedy na nie patrzyła, czuła tylko smutek. Jej zdaniem wspaniałe piękno natury prze­wyższało wszelkie fajerwerki i eksplozje wywoływane przez człowieka. Nic nie mogło równać się z majestatem zorzy polar­nej czy grozą sztormu i błyskawic.

Przez chwilę panowała cisza, potem buchnął znowu płomień i podniósł się ogromny pióropusz dymu, a widzowie rozkrzy­czeli się radośnie. Patrząc na to, Meg z całego serca żałowała, że skała nie może na zawsze zostać niezmieniona, być sanctum sanctorum dla ptaków i fok i pomnikiem starodawnych trady­cji i legend. Sgeir Caran to miejsce tajemnic i mocy, a dla niej osobiście miała szczególne, cenne jak skarb znaczenie.

W życiu wszystko się zmienia, zbyt często cudowne sny pierzchają o świcie. Dobrze opanowała tę lekcję.

Drobny, łagodny deszczyk siąpił na kapelusz i ramiona sza­rego płaszcza Dougala, kiedy inżynier wstępował na niskie łup­kowe stopnie prowadzące do wejścia do Clachan Mor, unosił dłoń i stukał w drzwi. Bardzo nie lubił chodzić w kapeluszu, ale tego dnia założył melonik, bo tak wypadało. Czekając, przygiął mocniej rondo i uświadomił sobie, że zapomniał rękawiczek. Cholerny świat. Wsunął dłoń do kieszeni. `

Po kilku chwilach drzwi sią otworzyły i pokazała się w nich wysoka, chuda kobieta ubrana w czarną suknię, biały fartuszek i koronkowy czepeczek. Patrzyła na niego z góry nie tylko dla-r tego, że stała o stopień wyżej; była chyba tego samego wzrostu co inżynier - a on na bosaka liczył ponad sześć stóp.

Twarz miała kościstą i ponurą i w ogóle robiła wrażenie me* giery, choć jej srebrzyste włosy pod małym czepeczkiem były delikatne i piękne. Stalowoszare oczy spoglądały surowo i zim­no. Kiedy od stóp do głów zmierzyła Dougala wzrokiem, po­czuł się jak zaniedbany mały chłopiec. Takim gniewnym spój* rżeniem piorunowali go w dzieciństwie wszyscy nauczyciele, a wcześniej guwernantki.

Uśmiechnął się.

- Dzień dobry. Czy zastałem lady Strathlin?

Spodziewał się, że groźna niewiasta zatrzaśnie mu drzwi przed nosem.

- Kto składa wizytę? - Mówiła ze sztywną, wystudiowaną into*-; nacją, bez cienia szkockiego czy miejscowego gaelickiego akcentu*

- Pan Dougal Stewart, inżynier nadzoru nad latarnią morską Caran, chciałby zobaczyć się z lady Strathlin.

Nie przestawała się w niego wpatrywać, twarda i nieustępli-; wa. Bez wątpienia wiedziała wszystko o zatargu inżyniera z bar ronową, podobnie jak cała reszta wyspiarzy.

Coś mignęło w półmroku za jej plecami. Stewart zajrzał przez ramię gospodyni do frontowego holu. Zobaczył lśniące, wypole­rowane drewno, błysk mosiądzów i kryształu, stonowane odcie­nie tureckich dywanów, kryte brokatem meble. Za uchylonymi drzwiami widział przez chwilę zastawioną rzędami książek ścia­nę. Wąskie drzwi szybko się zamknęły.

- Lady Strathlin nie ma obecnie w domu, sir - powiedziała kobieta. - Czy mogę prosić o wizytówkę?

Wizytówka. Cholera. Zapomniał jej zabrać. W miejscach, gdzie kopano kamień albo zakładano ładunki z czarnego prochu, nieczęsto potrzebne były wizytówki. Całe szczęście, że ma przy­najmniej surdut i kapelusz. Poklepał się po kieszeni, wyjął note­sik i ogryzek ołówka i nabazgrał swoje nazwisko i adres: Dougal Robertson Stewart, Zamek Kinnaird, Strathclyde, obecnie Zato­ka Innish, Caransay. Wyrwał kartkę i podał gospodyni.

Ujęła ją ostrożnie, jakby brała za ogon jakiegoś gryzonia, i cofnęła się o krok.

- Lady Strathlin zostanie poinformowana o pana wizycie. Do widzenia panu, sir. - Drzwi zamknęły się ze zdecydowanym trzaśnięciem.

Dougal został na schodach w deszczu. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że lady Strathlin uzna prawdopodobnie nabazgraną ołówkiem „wizytówkę” za przejaw krańcowego grubiaństwa oraz kompletnego braku dobrych manier i w ogóle nie zgodzi się na jego wizytę.

Westchnął i zszedł ze schodów.

Kiedy Norrie podpłynął bliżej do Sgeir Caran, Meg zauwa­żyła pomost, którego tam wcześniej nie było. Przeprowadzone przed kilkoma dniami roboty strzelnicze utworzyły w skale sze­roką półkę. Podniosła oczy wyżej i zobaczyła, że w naturalnym zboczu, które zawsze służyło jako droga na szczyt, wyrąbano toporne stopnie.

Brygadzista Alan Clarke stał na pomoście, czekając na nich. Złapał linę, którą rzuciła Meg, zawiązał na żelaznym pierście­niu, umocowanym w skale, a dopiero potem odwrócił się, by pomóc gościowi wysiąść z łódki. Uścisk dłoni miał mocny i pewny. Clarke zbudowany był potężnie, pod grzywą gęstych jasnych włosów lśniły jaskrawoniebieskie oczy. Meg przypo­mniała sobie, jak miłe robił wrażenie za każdym razem, kiedy wymieniała z nim pozdrowienia na Caransay. Zerknęła w górę, ale wśród stojących na skraju skały ludzi nie zobaczyła Douga­la Stewarta.

- Dzień dobry, panno MacNeiłl, witamy - odezwał się wesoło Alan Clarke. -1 pana MacNeilla również! Pan Stewart powiedział, że być może przyjedziecie państwo popatrzeć, jakie poczyniliśmy postępy. - Poprowadził przybyłych w stronę stopni - Obawiam się, że po wybuchach na górze jest trochę nieporządku. Proszę iść ostrożnie. - Prowadził ich, asekurując od zewnętrznej strony schodów.

Dotarłszy na wysoki, płaski szczyt skały, Meg rozejrzała się z konsternacją. Sgeir Caran zdawała się kiedyś taka samotna i odosobniona. Teraz niepodzielnie panował na niej chaos. Na samym środku poczesne miejsce zajmował wielki krater, wokół niego ułożono w stosy pokruszone kamienie i obrobione głazy. Podzieleni na grupy mężczyźni pracowali, posługując się narzę­dziami i jakimś hałaśliwym sprzętem. Gdzie popatrzyła, wszę­dzie walały się plandeki, liny, beczki, drewniane skrzynie, płyty kamienne i warsztaty. Dwóch kowali ustawiło z boku kuźnię i przy blasku jaskrawopomarańczowych płomieni kuło żelazne pręty. Przymocowane do jakiejś parowej maszyny ramiona dźwigów wystawały za skraj skały, a rozkołysane liny i platfor­my opadały do wody.

Kilku ludzi kręciło korbami przy dwóch olbrzymich bębnach, odwijając ciężkie liny i węże i opuszczając je w dół do robotni­ków, którzy pracowali pod ścianą skalną, inni obsługiwali coś, co przypominało gigantyczne miechy. W pobliżu stało jeszcze paru: wyglądali za skraj urwiska i głośno wydawali polecenia.

Nakładające się na siebie, hałaśliwe okrzyki, odgłosy kucia i warkot maszynerii nie ustawały ani na chwilę. Równomierny poszum fal i delikatne krzyki ptaków tworzyły pastelowe, swoj­skie tło dla bardziej brutalnych nowoczesnych dźwięków.

Meg odwróciła się powoli, przytłoczona wrażeniami. Wiatr szarpał jej spódnicę, otuliła szczelniej szalem ramiona. Pogoda była ciepła i słoneczna, ale na szczycie skały wiatr zawsze przej­mował chłodem.

-Zbudowaliśmy nabrzeże, żeby móc podprowadzać barki i platformy jak najbliżej - powiedział Alan Clarke, wyjaśniając jej, co widzi na placu budowy. - Ciągle ładujemy i rozładowuje­my ekwipunek i materiały, a teraz, kiedy mamy już gotowy wy­kop pod fundamenty, przewoziliśmy obrobione kamienie, wy­dobyte wcześniej na wyspie Guga.

Kiwnęła głową i przyglądała się, jak kamieniarze, posługując się młotami i dłutami, wygładzają olbrzymie głazy tak, by pasowały one do siebie, kiedy będą tworzyły podstawę wieży. Kilka bloków opuszczono już na miejsce i obłożono zaprawą. Wykop w płaskim szczycie skały był olbrzymi - co najmniej osiemdziesiąt stóp w ob­wodzie i niemal dwie stopy głębokości, jak wyjaśnił Alan.

- Żurawi używamy, żeby wydźwignąć kamienie i inne mate­riały na ten poziom - mówił Clarke, pokazując na część maszy­nerii. - Większość bloków waży po kilka ton. Nie możemy tu sprowadzić koni ani wołów, to oczywiste, chociaż wykorzysty­waliśmy je na wyspie Guga do transportu głazów z kamienioło­mu. Posługujemy się żurawiami, bloczkami i rolkami. Tydzień trwało, zanim dostarczyliśmy na górę sprzęt i zaopatrzenie i wszystko umocowaliśmy. Widzi pani? Tam zbudowaliśmy so­bie chatkę na nasze rzeczy.

„Chatka” była wysoką budowlą ustawioną na drugim końcu Sgeir Caran, gdzie skała wystrzelała w niebo kamienną iglicą. Budowla przypominała kształtem olbrzymiego pająka, metalo­we ściany i dach spoczywały na wysokich nitowanych słupach, osadzonych w kamiennym podłożu.

- Pan Stewart niepokoił się, że fale i wiatr mogą zniszczyć nasze dzieło, dlatego zbudowaliśmy ją tak, by przetrwała niepo­godę. Magazynujemy w niej materiały, starczyło też miejsca na hamaki i piecyk do gotowania, więc ludzie mogą przenocować na skale, jeżeli pogoda się zepsuje.

- Nic z tego - powiedział Norrie. - Porządny sztorm roznie­sie tę waszą „chatkę” jak domek z kart.

- Mam nadzieję, że nie. Powbijaliśmy szpikulce głęboko w skałę.

- Gdzie jest pan Stewart? - zapytała Meg.

Clarke odwrócił się i spojrzał w stronę urwiska. Na skraju skały obsługa obracała za pomocą korby wielki bęben.

- Pojawi się za chwilę.

Gdzieś poza zasięgiem wzroku słychać było okrzyki i łomo­tanie młotów, więc Meg założyła, że Dougal pewnie jest tam za­jęty. 2 jego listów do baronowej dowiedziała się, że nigdy nie wahał się zakasać rękawów i pracować razem ze swymi ludźmi. A chociaż powiększało to niechętny szacunek, jakim darzyła in­żyniera i jego zaangażowanie, nadal żałowała, że latarni nie da­ło się wybudować gdzie indziej.

Rozejrzała się i westchnęła. Nawet gdyby brygada miała się wynieść nazajutrz, Sgeir Caran nigdy już nie będzie taka sama. Wznosząca się na drugim końcu skały iglica pozostała niezmie­niona. Stanowiła dramatyczne tło dla przyszłej latarni i dawała osłonę przed wiatrem. Dalej, w szczelinach północnej ściany skały, kryła się ta płytka jaskinia, w której kiedyś razem z Do­ugalem znaleźli schronienie i pociechę.

Serce Meg zaczęło uderzać szybciej. Od tamtej pory wielo­krotnie bywała na Sgeir Caran, by szkicować zwierzęta, i za każ­dym razem, patrząc na jaskinię, w której jej życie zmieniło się tak nieodwracalnie, czuła potajemny radosny dreszcz i... odrobi­nę żalu. Teraz z przerażeniem czekała na chwilę, kiedy spotka się na Sgeir Caran z Dougalem Stewartem.

Alan Clarke podszedł na skraj urwiska, do miejsca, gdzie za­instalowano żelazne rusztowanie. Ludzie obsługujący hałaśliwe korby i pompy kierowali grubymi, spełzającymi za krawędź li­nami i wężami. Clarke podniósł wąż zakończony czymś w ro­dzaju lejka, krzyknął do niego, posłuchał odpowiedzi i wydał ludziom polecenie. W szalonym pośpiechu zaczęli nawijać liny i węże na bębny.

Brygadzista przywołał skinieniem ręki Meg i Norriego w stronę rusztowania.

- Tylko ostrożnie, panno MacNeill. Pan Stewart zły byłby na mnie, gdybym pozwolił, by jego śliczny gość wpadł do wody.

Meg zobaczyła ze zdumieniem, że daleko w dole liny i węże zanurzają się pod wodę. Obsługa nawijała je miarowo na bębny i po chwili woda zaczęła bulgotać.

- A, już go widać - powiedział Clarke, kiedy z morza wychy­nęła, kołysząc się na linach, platforma.

Na deskach jechała jakaś potworna istota, blada, przemoczo­na i napuchnięta. Zamiast głowy miała kulę, przednie i tylne ła­py były ogromne. Woda tryskała z bestii i spływała z platformy, kiedy liny podciągały ją na szczyt skały. Norrie aż krzyknął ze zdumienia.

Meg widziała już nurków na grawiurach, ale nigdy na żywo.

- Czy to pan Stewart? - zapytała.

- O, tak - zapewnił Alan Clarke. - Zjechał na głębinę, żeby popatrzeć na podstawę skały.

- Ha - mruknął Norrie. - Matka ma rację. To jest twój kelpie. Meg popatrzyła na dziadka, mrugając powiekami, a on uśmiech­nął się szeroko i odwrócił, by przyglądać się nurkowi

Kiedy platforma podjechała wyżej, Meg przez chwilę widzia­ła twarz Dougala za małymi okienkami, osadzonymi z przodu i po bokach w mosiężno-miedzianym hełmie. Przy hełmie były też trzy zawory z przymocowanymi do nich wężami. Dwa, wijąc się, pełzły w kierunku miechów. Meg uświadomiła sobie, że w ten sposób pompowano do hełmu powietrze. Trzeci wąż koń­czył się lejkiem, który Alan wykorzystał jako megafon.

Wiedziała, że nurkowie często schodzą pod wodę podczas akcji ratunkowych i przy budowie mostów oraz doków. Bank Mathesona sfinansował takie przedsięwzięcie przy wschodnim wybrzeżu Szkocji. Nigdy jednak nie sądziła, że nurkowie mogą przydać się również przy budowie latarni morskich.

Platforma podjechała do poziomu urwiska. Ludzie chwycili za liny, by przyciągnąć ją w bezpieczne miejsce. Część z nich utrzymywała platformę w bezruchu, inni wzięli Dougala pod ręce i pomagali mu, kiedy szedł. Kroczył powoli i niezdarnie i Meg uświadomiła sobie, że kombinezon nurka, hełm, buty i pas z balastem to razem ogromny ciężar. Inżynier opadł na ka­mienną ławę, jego pomocnicy odkręcili mocujące hełm śruby, a ktoś inny pochylił się, by odpiąć wodoszczelne rękawice.

Kiedy zdjęto już hełm i rękawice, Dougal podniósł gołą dłoń, by zmierzwić sobie włosy i potrzeć twarz. Zakaszlał, napił się wody z podanej mu chochli i wyprostował się.

-Panno MacNeill - powiedział półgłosem - witam na Sgeir Caran.

Meg zajrzała w te przenikliwe zielone oczy i poczuła, że palą ją policzki. Przed siedmiu laty również wynurzył się z morza. Serce jej mocno łomotało, kiedy zastanawiała się, czy matka Elga mimo wszystko nie ma racji.

- Panie Stewart - odezwała się opanowanym tonem - zdecy­dowaliśmy się przyjąć pana zaproszenie, żeby zobaczyć, jak po­stępują prace przy latarni morskiej.

- To dobrze. Witam, panie MacNeill. Jak tylko uwolnię się od ekwipunku, pan Clarke i ja oprowadzimy państwa. - Od­wrócił się do Alana Clarke. - Evan?

Clarke pokazał na krawędź.
-Już go mają.
Meg zobaczyła, że obsługa opuściła w dół następną platfor­

mę, by wyciągnąć na powierzchnię jeszcze jednego nurka, który teraz pokazał się nad urwiskiem. Wyekwipowany był identycz1­nie jak Dougal, a obok jego obutych w ołów stóp leżało wiele różnych narzędzi. Ludzie pobiegli mu pomóc i podtrzymywali go, kiedy ciężko stąpał, ociekając wodą, by usiąść wreszcie obok Dfifugala.

- Popatrz tylko. Dwóch kelpie - mruknął Norrie. - Thora i moja matka z radością się o tym wszystkim dowiedzą! Martwi­ły się, że przez tę budowę kelpie będą się trzymać z dala od Sgeir Caran. Teraz możemy im powiedzieć, że wciąż tutaj są.-W oczach miał wesołe błyski.

Wszyscy roześmieli się z żartu Norriego, tylko Meg się za­chmurzyła.

Zdjęto drugi mosiężny hełm i nurek zaczerpnął tchu, pocie­rając sobie twarz podobnie jak to wcześniej robił Dougal. Wło­sy miał ciemne i mocno skręcone, a oczy wyjątkowo piękne ­przejrzyste, orzechowe, w oprawie atramentowoczarnych rzęs pod prostymi brwiami. Wymamrotał coś do pomocników, ski­nęli sobie z Dougalem głowami, potem powitał Norriego i Meg uprzejmym ukłonem, patrząc na nich ze spokojnym zacieka­wieniem.

- Pani - odezwał się - jestem Evan Mackenzie. Miło mi panią widzieć.

- Proszę pozwolić, że przedstawię naszych gości - powie­dział Dougal. - Panna Margaret MacNeill z Camus nan Fraoch na Caransay. Evan Mackenzie z Glencarron.

- Panie Mackenzie - powitała go Meg. Wyglądał znajomo, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, skąd go zna. Żywy uśmiech rozjaśnił poważną twarz Evana, który równocześnie przyglądał się Meg tak uważnie, że zaczęła zastanawiać się, czy nie poznał w niej lady Strathlin.

Z obydwu nurków zdjęto szerokie mosiężne kołnierze, ob­ciążone pasy oraz ołowiane buty. Potem Dougal i Mackenzie wstali w ociekających wodą kombinezonach i szeroko rozłoży­li ręce. Ludzie krzątali się wokół nich jak giermkowie asystują-cy rycerzom w zbroi. Poodpinali klamry i haftki, a następnie ściągnęli im górne części kombinezonów aż do pasa. Nurkowie pod spodem mieli po kilka warstw grubej wełnianej bielizny, ale mimo to dało się zauważyć zarysy potężnych mięśni na ich torsach. Evan Mackenzie był jeszcze wyższy niż Dougal i rów­nie urodziwy. Meg aż dech zapierało, kiedy patrzyła na obu mężczyzn.

Na widok Dougala coś zaczynało się trzepotać głęboko w jej wnętrzu, ogarniało ją uczucie nieokreślone, ale bliskie euforii, budziły się reakcje, których się wyprzeć nie mogła, chociaż mog­ła udawać, że w ogóle nic do tego człowieka nie czuje. Z bólem serca przypomniała sobie, jak po raz pierwszy pojawił się na skale przed laty, jak usiadł rozdygotany i nagi i jak dała mu swo­ją chustę.

- Proszę mi wybaczyć - mówił tymczasem Dougal, kłaniając się jej - że jestem tak niestosownie ubrany.

Meg się zdenerwowała; miała czasami wrażenie, że Dougal bezbłędnie czyta w jej myślach. Potrząsnęła głową.

- Trudno nazywać takie ubranie niestosownym, skoro jest tu

na swoim miejscu.

Uśmiechnął się wesoło.

-T o prawda, że schodzenie „na głębinę”, jak to nazywa

Alan, stanowi w pewnym stopniu okoliczności łagodzące. Zapytawszy Dougala o pozwolenie, Norrie podniósł rękaw kombinezonu, by mu się przyjrzeć.

- Człowiekowi musi być ciężko i gorąco, jak się w to ubierze, prawda? Trzeba mocnego chłopa, żeby w takim ekwipunku ustał na nogach. A co zatrzymuje wodę, jak jesteście w morzu?

- Kombinezon to warstwa gumy umieszczona między dwo­ma warstwami impregnowanego płótna - wyjaśnił Dougal. ­Jest bardzo ciężki. A jak do niego dodać ołowiane buty, pas, hełm i napierśnik, to ledwo się człowiek może ruszyć na stałym lądzie. Pod wodą nie jest tak źle, dzięki naturalnej sile wyporu. Cały ten ciężar pomaga człowiekowi pójść na dno i utrzymuje go tam. W przeciwnym razie wypłynąłby za szybko znowu na powierzchnię i mógłby na tym ucierpieć.

- Kiedy człowiek zejdzie na głębinę, musi wynurzać się po­woli, inaczej umrze - wyjaśnił Alan Clarke.

- Brzmi to dosyć groźnie - zauważyła Meg.
Dougal wzruszy! ramionami.

- W pewnym stopniu.
Alan prychnąl.

- Nurkowanie jest bardzo niebezpieczne, panienko. I dlatego Dougal Stewart tak je lubi: znany jest ze swej brawury i zu­chwalstwa, ale kiedy nurkuje, musi postępować z rozwagą. Można by więc rzec, że ta niebezpieczna praca trzyma chłopa­ka w ryzach. Nie pozwala mu na różne wybryki, być może do­puszczalne gdzie indziej. - Uśmiechnął się szeroko do Dougala.

- Zuchwalec z pana, co? - zapytał Norrie.

-Tak powiadają - odrzekł Dougal i tym razem popatrzył prosto na Meg, a jego oczy błysnęły zielonym ogniem. Meg od­powiedziała mu śmiałym spojrzeniem.

- Na jaką głębokość może pan zejść w tym sprzęcie? - pytał Norrie.

- Na sto osiemdziesiąt stóp, bez trudu. Schodziłem do nie­mal dwustu, chociaż zwykle się tego nie robi.

- Człowiek nie powinien schodzić głębiej i spodziewać się, że

przeżyje - wtrącił Alan Clarke. Meg spojrzała na niego.

- Czy pan też nurkuje, panie Clarke?

- Zostawiam to takim typom jak pan Stewart i pan Macken­

zie, którym nie przeszkadza odrobina ryzyka. Meg zerknęła na Mackenziego.

- A więc panu nurkowanie odpowiada?
Przestał wycierać sobie włosy i się uśmiechnął.

- Wychodzi na to, że tak.

- Mackenzie schodził na głębinę i wspinał się też na góry, wy­soko, jak najwyżej - powiedział Alan. - Twierdzi, że woli prze­bywać na wysokościach.

- No cóż, nie jest tam tak mokro - przyznał Mackenzie, roz­śmieszając Dougala.

Norrie bacznie przyglądał się hełmowi, jego uszczelnionym, oszklonym otworom oraz zaworom.

- Powietrze wchodzi tędy?

- Tak. Pompuje się je przez węże - wyjaśnił Dougal. - Czyste powietrze dochodzi przez ten zawór, a zepsute uchodzi przez

ten. - Pokazał palcem. - Trzeci zawór połączony jest z rurą do porozumiewania się, umożliwia kontakty z ludźmi na po­wierzchni.

- Cała ekipa musi pracować, żeby jeden człowiek mógł bez­piecznie zejść na głębinę - zauważył Alan.

- A ludzie przy pompach są najważniejsi ze wszystkich - do­dał Dougal. - Nasze życie dosłownie spoczywa w ich rękach.

- To wielka prawda - zgodził się Mackenzie. Wstał. - Douga-Iu, będę w biurze. Chcę zanotować, co tam na dole widzieliśmy. Kilka rysunków pomoże nam ocenić stan skały.

Dougal kiwnął głową.

- Ja oprowadzę gości po terenie. - Ujął Meg pod łokieć. Roz­mawiał z Norriem i Alanem, dotykając równocześnie jej ręki. A Meg aż dech zapierało, taką radość wywoływało w niej to de­likatne dotknięcie.

- Evan Mackenzie z Głencarron? - zapytała, zerkając na Do­ugala. - Czy właścicielem tego majątku nie jest hrabia Kildonan?

- Głencarron należy do pana Mackenzie - wyjaśnił półgło­sem Dougal. - Prawdę mówiąc, Evan jest dziedzicem hrabiego i wicehrabią, chociaż nie lubi używać tytułu lorda Głencarron. Słyszała pani o jego ojcu, jak przypuszczam.

- Cieszy się głośną, ale złą sławą. Jest bardzo znienawidzony na północy - powiedziała. - Zyskał sobie paskudną reputację, kiedy z takim okrucieństwem wyrzucał poddanych ze swoich ziem, żeby na ich miejsce wpuścić owce.

Dougal przytaknął.

- Evan nie chce mieć z ojcem do czynienia i, mówiąc o so­bie, używa tylko rodzinnego nazwiska i nazwy własnego ma­jątku. Ale doszły mnie ostatnio słuchy, że stary hrabia ciężko zachorował. Jeżeli zejdzie z tego świata, zostawi tytuł lorda Kildonan spadkobiercy, któremu nie zależy na tym, by po oj­cu odziedziczyć choćby jedną monetę czy kawałek drewna. Evan woli pracować jako inżynier. Projektuje mosty i porty, jak dotąd przeważnie na wybrzeżu wschodnim. Chodziliśmy razem na uniwersytet, z nim i z moim kuzynem, sir Aedanem MacBride.

Meg kiwnęła głową, bo słyszała, jakie konstrukcje stawiał in­żynier MacBride na peryferiach Szkocji. Sama sfinansowała część tych prac i więcej wiedziała o budowanych w Szkocji mo­stach i drogach, niż Dougal Stewart mógł sobie wyobrazić.

- Poza tym pan Mackenzie musi być doświadczonym nur­kiem - powiedziała.

Dougal przytaknął, wziął od Alana Clarke ręcznik, wytarł nim sobie czoło i zarzucił na kark.

- Bardzo kompetentnym, a do tego jest ekspertem w nowej nauce o nazwie geologia. Prosiłem, żeby przyjechał tu i posłu­żył mi radą przy ocenie stanu skalnego podłoża.

-Jednak pan Stewart to mistrz nurkowania - wtrącił Alan Clarke. - Nie znajdzie się drugiego człowieka o takich umiejęt­nościach w całej Szkocji. Zupełnie jakby się w wodzie urodził. Z trudem udaje go się wyciągnąć i chociaż przeżył na morzu, co swoje, zawsze tam wraca.

- Co przeżył? - zapytała Meg.

Dougal wzruszył ramionami. • - Między innymi kiedyś się rozbiłem. Jeżeli pani pozwoli, panno MacNeill, pójdę się przebrać w coś suchego. - Ruszył po płaskim szczycie skały w stronę tych dziwacznych metalowych baraków, w których wcześniej zniknął Mackenzie.

Rozbił się. Oczy Meg się zwęziły; zastanawiała się, czy dlate­go Dougal Stewart jest tak nieustępliwy, kiedy chodziło o bu­dowę tej latarni. Może rozbił się na rafie Caran, a może spotka­ła go tam tragedia i kogoś stracił? .

Zapewnił ją, że porozmawiają ze sobą, i była wtedy tą per­spektywą przerażona. Teraz nie mogła się doczekać, kiedy do­wie się o nim więcej. Na razie na każdym kroku ją zaskakiwał.

Zachowanie i słowa Dougala z ostatnich kilku dni nie pogOr dziły Meg z jego wybrykiem sprzed siedmiu lat. To prawda, że musiał się w tym czasie zmienić. Ona też się zmieniła, dojrzała, wykształciła w sobie głębokie współczucie dla innych i więcej-szacunku dla siebie. Dopuszczała też taką możliwość, że nigdy nie powtórzyłby teraz tego, co zrobił przed laty.

Ale nie potrafiła ot tak wybaczyć mu przeszłości.

8

Kiedy Dougal wrócił, Meg spojrzała na niego z widoczną ulgą. Wyczytał w jej wzroku nadzieję, że uratuje ją przed Ala­nem, który z entuzjazmem wygłaszał wykład na temat obliczeń koniecznych do projektowania latarni morskich. Najwyraźniej wyspiarze dość już się dowiedzieli o tym, w jaki sposób, uwzględniając wysokość oraz masę wieży, oznaczyć jej wytrzy­małość, odnosząc ją do przeliczonej na funty na cal kwadrato­wy siły uderzeniowej fali sztormowej.

-Panno MacNeill, czy ma pani jakieś pytania, na które mógłbym odpowiedzieć? - W myślach Dougal zaczął już zwra­cać się do niej „Meg” - to proste, niewymyślne imię dobrze do dziewczyny pasowało.

Ironiczny błysk w zielononiebieskich oczach dał mu do zro­zumienia, że pytania, które naprawdę chciałaby zadać, nie będą dotyczyły latarni.

- Przyznam, że zdarzało mi się zastanawiać, jak też wygląda

świat pod wodą - powiedziała w końcu. To przynajmniej mógł jej od razu wyjaśnić. -Jest tam naprawdę jak w bajce. To całkiem inne królestwo:

spokojne, piękne, fantastyczne. Kiedy z góry napływa jasne świat­ło, kolory są bardzo jaskrawe i z łatwością zobaczyć można for­macje korali i falujące pola krasnorostów. Zdumiewające są też przeróżne ryby i inne stworzenia morskie. - Opisał kilka z nich. ­Jest nieprawdopodobnie zimno, więc wkładamy po kilka warstw bielizny pod nadymane powietrzem gumowe kombinezony. I wię­cej tam hałasu, niż mogłaby pani sądzić - dodał z uśmiechem - bo słychać szum fal, koralowce poskrzypują w prądach wodnych, a kamienie i skały ze stukotem obijają się o siebie.

- Brzmi to fascynująco i może nielicho korcić... tych, którz^f lubią ryzyko.

- Przekonany jestem, że każdy mógłby nurkować, pod wa<-runkiem że otrzymałby odpowiednie wyposażenie, został we właściwy sposób przeszkolony i miałby na powierzchni przy-, zwoitą ekipę, która dopilnowałaby wszystkiego. Naprawdę, to całkiem przyjemne zajęcie. W słoneczne dni, kiedy woda jest spokojna, można, stojąc na dnie, oglądać chmury i niebo. A no-, cą widać czasami nawet księżyc i gwiazdy.

-Jeżeli istnieje jakiś Czarodziejski Świat - szepnęła Meg* musi być równie fantastyczny jak głębiny morza.

- Niewykluczone. Ja wierzę w istnienie legendarnej Krainy'

pod Falami, która, jak powiadają, jest bardzo piękna. Meg pokiwała głową.

- Tir io Thuinn. Mówią, że leży gdzieś na największej głębi­nie w okolicach Hebrydów. Ponoć zamieszkujące ją istoty cho­dzą między nami w postaci ludzkiej, tak że nie rozpoznajemy w nich boginek morskich, selkie, kelpie i innych.

- Ciekawe. - Dougal przechylił na bok głowę i uśmiechnął się do niej.

-A co pan robił tam pod falami? - dopytywał się Norrie MacNeill.

- Sprawdzałem podłoże skały, chciałem upewnić się, czy nie uszkodziły go eksplozje. Mogłaby w nim pojawić się lub posze­rzyć jakaś szczelina, kiedy na górze stanie już ciężka kamienna wieża.

Stary człowiek pokiwał głową, potem odwrócił się do Alana, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o wybuchach, które go fascy­nowały.

Meg przechyliła na bok głowę.
-1 znalazł pan coś?

- Pod wodą niewiele - powiedział półgłosem, żeby tylko ona go usłyszała - ale kiedy się wynurzyłem, na skale czekała bogin­ka morska.-Meg zamrugała, a Dougal się uśmiechnął, pełen serdeczności i sympatii dla niej, oraz radości, że w końcu jed­nak okazała się prawdziwa. Dziwnym zbiegiem okoliczności zetknęli się ze sobą w jednym czasie i miejscu, a rozpaczliwe pragnienie niosącego otuchę kontaktu w naturalny sposób przerodziło się w namiętność. Jakim cudem miał jednak tę dziewczynę przekonać, że w noc, którą uważał wtedy za ostat­nią w swoim życiu, wziął ją za istotę czarodziejską?

- No cóż - podjął przerwany wątek - pokład, z którego wy­rasta ta skała, jest przeogromny, nie skończyliśmy więc jeszcze naszych badań. Na razie podłoże wygląda na stabilne, ale po­czuję się usatysfakcjonowany dopiero wtedy, kiedy sprawdzę je co do cala.

- Żałuję, że sama nie mogę zejść pod wodę - odezwała się Meg.

- Ty, dziewuszko?! - Norrie odwrócił się i zachichotał.

- Jestem mocna i dobrze pływam, a w młodości często nurko­wałam z moimi kuzynami - powiedziała. - Niech dziadek sobie przypomni, że kiedyś skakałam do wody z tej właśnie skały.

- To zupełnie co innego niż nurkowanie w ciężkim kombine­zonie - zwrócił jej uwagę Alan Clarke. - Nie sądzę, by dziew­czyna temu podołała... i chyba nawet nie powinna próbować.

- Ta tutaj jest zdania, że cały świat stoi przed nią otworem -mruknął Norrie, puszczając do nich oko - i nic w tym dziwnego.

Dougalowi powyższa wymiana zdań wydała się dosyć dzi­waczna, zwłaszcza że Meg spojrzała na dziadka chmurnie, jak­by go chciała uciszyć.

- Chętnie na własne oczy zobaczyłabym to, co opisywał pan Stewart - obstawała przy swoim. - Gdybym mogła zanurkować choć raz, zrobiłabym później kilka rysunków korali, ryb i temu podobnych, i zamieściła je w moim szkicowniku.

Dougal zdał sobie sprawę, że Meg mówi poważnie.

- Nie jest to całkiem wykluczone - rzekł spokojnie. Meg kiw­nęła głową i uśmiechnęła się promiennie. - Do takiego przedsię­wzięcia potrzeba odwagi... ale pewien jestem, że tej pani nie bra­kuje. - Widział przecież, jak stawiała czoło wichurze tak potężnej, że mogłaby roznieść skałę pod ich stopami.

- Panna MacNeill to drobna dziewuszka, a ciężar jest okrut­ny - wpadł mu w słowo Alan. - Nie ustałaby w takim kombine­zonie.

- Na lądzie trzeba by jej było pomóc - zgodził się Dougal. ­Ale kiedy by się już zanurzyła, dzięki sile wyporu poradziłaby sobie świetnie. Panna MacNeill wygląda na delikatną i kruchą, ale podejrzewam, że starczyłoby jej sił, nie mówiąc już o upo­rze, by zanurkować na głębinę.

- Ach - wycedził Norrie. - Tutaj ma pan słuszność. Osiągnie wszystko, co jej się zachce osiągnąć, i to po cichutku. Nie bę­dzie się awanturować ani o tym gadać, ale jeszcze się człowiek nie połapie, a ona już zrobi dokładnie to, co miała zakazane.

- Mimo to dziewczęta nie powinny nurkować - stwierdził

stanowczo Alan. Meg rzuciła im pełne determinacji spojrzenie.

- Mówię tylko, że kiedyś chciałabym spróbować.

-1 może kiedyś będzie to możliwe - powiedział Dougal -chociaż ze względów praktycznych nie tutaj, na terenie budo­wy. Poza tym są w morzu stworzenia, które w jednej chwili by panią porwały.

Popatrzyła na niego ostro.

- O? Kelpie?

- Myślałem o rekinach długoszparach.

- Ach, długoszpar by jej nie porwał - mruknął Norrie. - Ale kelpie... przy nim to musiałaby się pilnować. Zwłaszcza na Sgeir Caran.

Dougal wpatrywał się w oczy Meg przez dłuższą chwilę, aż wreszcie odwróciła wzrok.

Alan nie mógł już się doczekać, kiedy zaczną zwiedzanie, i poprowadził ich po płaskim szczycie skały, żeby pokazać zni­welowany dół pod fundamenty. Wokół szerokiego na trzydzie­ści stóp i głębokiego na niemal dwie stopy zagłębienia trwała wytężona krzątanina. Na dole ludzie zmiatali odłamki, na górze kamieniarze młotami i dłutami przycinali wielkie bloki szarego granitu, z których kilka zostało już wpasowanych w obwód. Kiedy podeszli, opuszczano właśnie w dół na linach i wielokrąż­kach kolejny blok.

- Mury - powiedział Alan-będą miały u podstawy niemal dziewięć stóp grubości, żeby mogły opierać się falom i sztor­mom. Im wyżej, tym będą cieńsze. Trzeba przeliczyć, jakie roz­miary muszą mieć kamienne bloki, by oprzeć się najpotężniejszej nawet wichurze. U dołu mury będą miały taką krzywiznę - zilu­strował ją machnięciem ręki-żeby skompensować uderzenie bałwanów w wieżę. Każdy kamień przycięto z dokładnością do jednej ósmej cala, według specyfikacji pana Stewarta. Starannie zaplanował ich kształt, żeby pasowały do siebie jak ulał.

- Opieramy się na projektach baszt średniowiecznych - uzu­pełnił Dougal. - Budowla o zaokrąglonym kształcie łatwiej może oprzeć się potężnemu sztormowi na tej samej zasadzie, na jakiej strzały i kule armatnie ześlizgiwały się po okrągłych wieżach.

- Ile ona będzie miała na wysokość, jak pan mówił? - zapytał Norrie.

- Sto osiem stóp do dachu - odpowiedział Dougal. - Promień światła widać będzie z odległości około osiemnastu mil w po­godną noc.

- We mgle i deszczu nie będzie tyle mierzył - zwrócił mu uwagę Norrie.

- Prawda - zgodził się Dougal. - Ale z całą pewnością w naj­gęstszej nawet zupie światło będzie widoczne na odległość kil­ku mil i ostrzeże żeglarzy, że w tej okolicy są niebezpieczne ska­ły. Zainstalujemy też dzwon, by przy złej widoczności nadawać sygnały ostrzegawcze.

-Jak długo to potrwa, zanim latarnia zacznie działać? - chciał się dowiedzieć Norrie.

- Mam nadzieję, że do przyszłego lata skończymy, jeżeli po­goda dopisze. Sztormy i ostre wichury mogą przewlekać pracę w nieskończoność.

- Ach, jak przyjdzie paskudna pogoda, to zwali tę waszą wie­żę i tyle, chłopcze - ostrzegł Norrie. - Tu, na rafie, sztorm na­prawdę potrafi się rozszaleć.

- Ano - powiedział Dougal ochryple. - Przeżyłem na tej skale niejeden sztorm. - Nie spojrzał na Meg, ale wyczuwał jej obec­ność przy swoim boku.

- Na Caransay wielu z nas uważa, że w ogóle nie da się tu zbudować tej pana wieży. Morze zabierze ją jak swoją. - Norrie niedbale machnął ręką.

- To uszczęśliwiłoby baronową. Ale ja jestem zdecydowany.

- A Dougal zawsze osiąga to, czego pragnie - wycedził Alan.

- Doprawdy? - odezwała się Meg, spoglądając na inżyniera. Dougal pochylił ku niej głowę.

- Doprawdy.
Policzki Meg spłonęły tak ostrym różem, że Stewart zaczął

podejrzewać, iż jej rumieniec wywołały te same burzliwe emo­cje, które kipiały w jego wnętrzu. Może jednak ich źródłem był raczej ostry wiatr albo palące słońce? Przypomniał sobie, że Meg przecież go nawet nie lubi i ma ku temu dobre powody. Teraz chciał zdobyć jej szacunek. Nie było to zadanie łatwe, ale nie dopuści, by cokolwiek mu w tym przeszkodziło. Miał w sto­sunku do Meg poważny dług i zamierzał go spłacić.

Tym razem nie ściągnie na nią hańby, jak to nieumyślnie uczynił w przeszłości. Tym razem będzie zabiegał o względy Meg i podbije jej serce. Tym razem...

Poczuł się nagle tak, jakby w piersi rozdzwonił mu się trium­falnie dzwon. Dougal popatrzył na stojącą obok promienną złor cistą dziewczynę, zajrzał w jej wspaniałe zielononiebieskie oczy, i już wiedział.

Kochał ją od lat, chociaż ukrywał to uczucie w jakimś pota­jemnym zakątku serca, chociaż przekonany był, że mu się tyl­ko śniła. Ale okazała się prawdziwą kobietą z krwi i kości, koS bietą o czułym sercu. Jego wola i duch okrzepły. Wstrząsnęła,” nim intensywność tego, co czuł.

Już raz ją skrzywdził w przeszłości, a teraz latarnia morska zagrażała wszystkiemu, co dla niej drogie. Winien jej był przy­najmniej propozycję małżeństwa, by zrekompensować dawną krzywdę, to oczywiste. Wcześniej nawet nie myślał w ten spo­sób o kobietach; nad ciepło domowego zacisza przedkładał wol­ność i swoją pasjonującą pracę.

Stojąc w wilgotnym, słonawym powietrzu, z ptakami mor­skimi, krzyczącymi nad głową, z diamentowym blaskiem oce­anu w oczach, Dougal zrozumiał nagle, że chce ożenić się z Margaret MacNeill.

Pragnął tego gorąco i głęboko, jakby pragnienie to tkwiło w nim od dawna, jakby narastało przez lata marzeń i tęsknoty,! jakby czekało tylko, aż się ta dziewczyna pojawi.

Wiatr przycichł, morze było gładkie jak lustro, a on czuł się tak, jakby właśnie jakiś wściekły podmuch powalił go na kolana.

Meg siedziała samotnie na drugim końcu skały i szkicowała coś w albumie. Dougal i Alan odeszli do swoich obowiązków, a Norrie rozmawiał z Fergusem MacNeillem i kilkoma innymi mężczyznami z Caransay, którzy przyłączyli się do brygady Dougala. Na Sgeir Caran potrzebne były nie tylko ręce do pra­cy. Jeszcze bardziej potrzebni byli pochodzący stąd ludzie, któ­rzy znali rafę i Wyspy, i rozumieli zmienne nastroje morza i pogody.

Szkicowała szybko i zręcznie, przyglądając się, jak para głup­taków raz za razem podlatuje do gniazda, umieszczonego na półce skalnej w pobliżu iglicy. Przyciszony szum wody na ska­łach w dole działał uspakajająco i sennie.

Przewróciła kartkę, by zacząć następny rysunek, ale najpierw rozejrzała się dookoła. Siedziała w szczególnym miejscu. Tuż za stosem głazów znajdowała się mała jaskinia, w której przed laty schronili się ona i Dougal.

Wzdrygnęła się, przejęta głęboką tęsknotą i bólem tak ostrym, że aż zakręciło jej się w głowie. Jęknęła cicho i opuściła twarz w dłonie.

- Meg? - Pojawił się przy niej nagle, nie słyszała, jak się zbli­żał. - Panno MacNeill... czy dobrze się pani czuje? Czy słońce nie jest za mocne?

Podniosła wzrok.

- Czuję się świetnie - odpowiedziała krótko. - Czy już czas? Czy dziadek chce, żebym wracała do niego?

-Jeszcze nie. Pani dziadek świetnie bawi się ze swymi przyja­ciółmi z Caransay. Moja brygada je teraz lunch, a Norrie widział, że pani poszła w tę stronę. Zastanawialiśmy się, czy nie jest pani może głodna. Zaproponowałem, że się dowiem. Nie mamy nic szczególnego, tylko podpłomyki, ser i paszteciki z mięsem, przy­gotowane przez naszego kucharza w barakach na Caransay. Ale jest mnóstwo tego do podziału.

Meg potrząsnęła głową.

- Dziękuję panu. Naprawdę nie jestem głodna.

- Rozumiem. - Nie odszedł, wciąż stał tuż za jej plecami. -Widzę, że mimo wszystko znalazła pani jakieś ptaki, żeby je na­rysować. A więc nie wszystkie uciekły.

- Jeszcze nie - odpowiedziała z naciskiem, zamknęła szki­cownik i schowała go razem z ołówkiem do kieszeni. Kiedy wstawała, Dougal posłużył jej pomocną dłonią.

Meg zawahała się, a kiedy ujęła jego rękę, poczuła radosne ukojenie. Podniósłszy się, natychmiast puściła palce inżyniera.

- Panie Stewart, proszę pozwolić, że coś panu pokażę. Pro­szę tędy.

Spływające przez wieki po pochyłości strumyki wody wymy­ły w kamieniu coś w rodzaju ścieżki. Meg ruszyła pod górę, Do­ugal podążał za nią, stąpali ostrożnie po wilgotnej skale.

Z boku widniało wejście do ich małej jaskini. Dougal zerknął w tamtą stronę, a potem pochylił pytająco głowę, wyraźnie za­kłopotany i nieco zaskoczony. Meg w milczeniu odwróciła się twarzą do morza.

Pokazała palcem w dół. Na niezliczonych półkach i wystę­pach skalnych zgromadziły się setki ptaków. Te najbliżej nich były białe z czarnymi plamami.

- Głuptaki? - zapytał.
Przytaknęła.

- Przylatują tu rok w rok, by zakładać gniazda. Wiosną gro­madzą się w stada liczące tysiące sztuk, by wychowywać pisklę­ta i szukać schronienia przed sztormami. Burzyki też gnieżdżą się na Sgeir Caran, i nurzyki, i kilka kormoranów czubatych. Tam może pan zobaczyć jedno z ich gniazd. Ciemne upierzenie w rombowy wzorek mieni się w słońcu. Czasami widujemy tu nieśmiałe małe nawałniki, które polatują tuż nad wodą. Te pta­ki zakładają gniazda pod przewieszonymi skałami...

- Gdzie ich nie można zobaczyć - wpadł jej cicho w słowo. -Wiem. Rzuciła na niego okiem.

- Na Sgeir Caran gnieżdżą się również maskonury, chociaż raczej na drugim końcu, gdzie mają lepsze nasłonecznienie. Ten, koniec leży w cieniu iglicy skalnej. Najniżej, nad samą wodą wygrzewają się w słońcu foki, o tam - pokazała palcem. - Mają malutką piaszczystą plażę, którą kochają. - Okrągłym gestem objęła przestwór morza. - Gdybyśmy tu wystarczająco długo czekali, zobaczylibyśmy delfiny i może wieloryba albo kilka re­kinów długoszparów. Delfiny i rekiny nie pojawiają się razem; gdzie są jedne, nie zobaczy się drugich. Ale ich widok to wspa­niała nagroda dla cierpliwego obserwatora.

- Widać, że sporo czasu spędza pani tu na obserwacjach.

- Dosyć często bywam na Sgeir Caran. Przez ostatnie kilka lat wypełniłam szkicowniki rysunkami oraz notatkami na temat ptaków i zwierząt żyjących w morzu, na Caransay i na Sgeir Caran. - Stała odwrócona twarzą do morza, wiatr owiewał jej policzki, mierzwił włosy. - Przypływam tu, żeby się czegoś no­wego dowiedzieć, ale kocham też panujący na tej skale spokój.

- Panno MacNeill, wiem, że ta skała to raj dla przyrodnika i cenne siedlisko ptaków morskich oraz innych zwierząt. Ja również to doceniam, chociaż tak trudno pani w to uwierzyć.

Meg zerknęła na niego spod oka i czekała.

- Zapewniam panią, że nie zniszczymy żadnych kolonii pta­ków ani zwierząt. Stawialiśmy już latarnie morskie w wielu miejscach i, jak się zdaje, w żaden sposób nie wpływają one na miejscową faunę, poza okresem samej budowy, kiedy okoliczne zwierzęta się płoszą. Czy to panią zadowala? Proszę przekazać tę wiadomość lady Strathlin, jeśli pani tak dobra, chociaż podej­rzewam, że żadna z was nie uwierzy mi na słowo, że mówię szczerze. Wciąż jednak myślę o tym, że na tej rafie zginęło zbyt wielu ludzi. Nie potrafię o tym zapomnieć.

- Ja również nie, panie Stewart - odpowiedziała Meg sztyw­no. - Ale budowa wiele z tych stworzeń odstraszy. Proszę spoj­rzeć tam, w górę - pokazała ria iglicę skalną. - Nazywamy ją Creig nan Iolair.

- Creig nan Yoolur - powtórzył cicho. Odchylił do tyłu gło­wę. - Co to znaczy?

- Orla Skała - wyjaśniła.

- Tak, mówił mi już ktoś, że tu gnieżdżą się orły.

To ona go o tym powiadomiła w liście, na który jeszcze nie odpowiedział.

- Budują gniazda wysoko w górze, i to już od wielu pokoleń. Czasami można Zobaczyć, jak orły przednie szybują wokół ska­ły, a od kilku lat gnieździ się tam również para bielików, iolair mhar o białych ogonach, najrzadszych orłów w Szkocji.

- I martwi się pani, że budowa latarni je wypłoszy.

- Tak, zwłaszcza bieliki. Na orły zbyt często się poluje i chy­ba z roku na rok jest ich coraz mniej, nie tylko tu, na Wyspach, ale, jak słyszałam, w całej północnej Szkocji. Jednak na Sgeir Caran zawsze były bezpieczne, więc tu wracają.

-1 nadal będą bezpieczne - zapewnił Dougal stanowczo. -Nigdy bym się nie zgodził na niszczenie ich gniazda czy zakłó­canie spokoju w miejscach lęgu innych ptaków morskich na Sgeir Caran.

- Ale nic pan nie poradzi na hałas ani na to, że wszędzie krzą­tają się ludzie, że łodzie pływają tam i z powrotem. Sgeir Caran zawsze była bezpiecznym azylem dla ptaków. I musi nim pozo­stać.

-Budowa trwa krótko. Kiedy już latarnia stanie, na skale znowu zapanuje cisza. Zamieszka tu jeden czy dwóch latarni­ków z rodzinami, będą od czasu do czasu przypływać łodzie, ale nie częściej niż dotąd. Spokój powróci, obiecuję to pani.

- Jeżeli ptaki nie będą tu mogły gniazdować w przyszłym se­zonie, to potem już nie wrócą. Oto następny objaw postępu -wypowiedziała to słowo z pogardą - który ma zniszczyć pielę­gnowaną na Wyspach tradycję.

Dougal potrząsnął głową.

- Proszę pozwolić, że zapewnię panią...

- Nie. może pan! - wybuchnęła. Oddychała z trudem i pioru­nowała go wzrokiem. Wszystkie myśli o ptakach i latarniach morskich pierzchły, cała wywołana wielomiesięczną przykrą korespondencją frustracja się ulotniła. Meg zalała fala serdecz­nego gniewu i bólu i latami narastającego rozżalenia. - O ni­czym mnie pan nie może zapewnić!

Odwróciła się i chciała odejść, ale Dougal błyskawicznie chwycił ją za ramię i przyciągnął z powrotem.

- Meg - powiedział ochryple i szybko ją ku sobie odwrócił, tak że stanęła tuż przy nim. Ogrzało ją bijące od Dougala cie­pło. Ich ciała instynktownie ku sobie grawitowały i Meg poczu­ła pełne radosnego oczekiwania pulsowanie w podbrzuszu.

Uniosła ręce, by go odepchnąć.

- Niech mnie pan zostawi!
Zacisnął palce mocno wokół jej przegubów.

- Chodź tutaj - zamruczał i pociągnął ją ku sobie, przyciska­jąc zgięte i oporne ręce Meg do piersi. Pochylił ku niej twarz, uwięził jej dłonie w swoich.

Meg na wpół przymknęła oczy i odchyliła głowę. Spodziewa­ła się, że Dougal lada chwila ją pocałuje. Całe jej ciało tętniło z pożądania, chciała, żeby ją pocałował, ale też pragnęła od nie­go uciec.

Zamiast ją pocałować, Dougal oparł się czołem o jej czoło.

- Meg MacNeill, zostań ze mną chwilę i mnie wysłuchaj. -Jego głos przypominał czuły pomruk. Przytulił policzek do twarzy dziewczyny i nie wypuszczał jej ściśniętych między ni­mi dłoni. Pod Meg nogi się ugięły. Wciąż jeszcze sama po sobie oczekiwała, że stanie do walki w obronie swego ogromnego bó­lu i tylu lat pełnych niepewności, urazy i tęsknoty.

- Proszę mnie puścić - wydyszała rozpaczliwie, prawie łkając. -Nie chcę już dłużej z panem rozmawiać. Nie ma pan do powiedze­nia nic, co chciałabym usłyszeć, i nie może zatrzymywać mnie pan wbrew mojej woli. - Próbowała wywinąć dłonie z jego uścisku.

-T o czysta ostrożność, gdybyś poczuła znów pokusę, by mnie uderzyć.

- Dlaczego? Czy zamierza mnie pan pocałować?

-Jeżeli chcesz - wyszeptał, przytulając się do niej i oddechem muskając wargi. Tęskniła za pocałunkami tego mężczyzny, choć nie chciała za nimi tęsknić, ale jego usta były tak blisko. Poczu­ła ich dotknięcie na skraju wargi, potem przesunęły się po jej po­liczku, raczej kusząc niż całując. Pod Meg tak nogi osłabły, że chętnie się o Dougala oparła.

Odsunął się odrobinę.

- Chcę tylko z tobą porozmawiać.

- Nie mamy sobie nic do powiedzenia.

- Może ty nie masz mi nic do powiedzenia. Ale ja winien ci jestem przeprosiny i wysłuchasz ich.

- Tylko nie myśl, że mnie znowu oczarujesz. - Usiłowała wy­rwać się z jego nieustępliwego uścisku. - Jeżeli tak chciałbyś to nazwać.

- Spokojnie, kochana - wyszeptał. - Przede wszystkim po­zwól, żebym przeprosił cię za ten pocałunek na machair.

- To właściwie bez znaczenia. I nie mów do mnie kochana. -Przyciśnięte do jego koszuli palce zwarły się w pięści. Trzymał mocno jej ręce jedną dłonią, drugą, położoną na krzyżu, przy­ciskał ją do siebie.

- Bądź cicho i słuchaj. Daj mi tę jedną szansę, zanim pazura­mi rozerwiesz mnie na strzępy.

- Siedem lat - wycedziła przez zęby. - Pojawiasz się po sied­

miu latach... -1 znajduję ciebie, a sądziłem, że nigdy więcej cię nie zobaczę.

- Znajdujesz mnie? - Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Czy mnie w ogóle szukałeś?

- Moja droga dziewczyno, szukałem ciebie, chociaż nie wie­rzyłem, że da się ciebie znaleźć. A teraz, kiedy cię wreszcie zna­lazłem, dajesz mi jasno do zrozumienia, że w ogóle nie masz ochoty mnie oglądać. Czasami wydajesz się na mnie tak wściek­ła, że chyba powinienem obawiać się o swoje życie. - Mówił to­nem pełnym łagodnej ironii.

-A ty spodziewałeś się radosnego spotkania szczęśliwych kochanków? - Meg nagle pożałowała, że nie ma wolnej ręki, by go spoliczkować, chociaż równocześnie pragnęła, by chwycił ją w objęcia i pocałunkami uśmierzył jej ból, pomógł pozbyć się goryczy, którą w sobie nosiła przez lata.

- Jak mogłem się spodziewać radosnego spotkania - odpo­wiedział - skoro w końcu uświadomiłem sobie, kim ty jesteś i co ja zrobiłem. Wydawało mi się, że mnie nie pamiętasz, do­póki nie spotkaliśmy się na machair i nie patrzyliśmy razem na zorzę polarną. Miałem nadzieję, że pocałunek wyraźniej niż wy­jaśnienia przypomni ci to, co się wydarzyło.

-Jak mogłabym zapomnieć? - warknęła.
Rozluźnił palce na dłoniach Meg, ale jej nie puścił.

- Nie wiem, dlaczego pojawiłaś się tamtej nocy na skale, nie wiem też dokładnie, co się działo, zachowałem jedynie mgliste wspomnienia.

- Wszystkie poza jednym, jestem tego pewna - powiedziała lodowato.

- Tak, to prawda. Mam nadzieję, że ty to również pamiętasz. -Wydął wargi. - Ten sztorm był straszny, noc ciemna, a ja nie miałem pewności, co widzę ani kim możesz być. Myślałem... -Urwał. - Uznasz mnie za idiotę, jeżeli ci powiem, co myślałem tamtej nocy, Meg MacNeill. Chociaż może już uważasz mnie za głupca.

- Nie, tylko za brutalnego łajdaka.

- Może być i tak.

- Zostaw mnie w spokoju. I tę wyspę również.

- Zostanę tu, dopóki nie ukończę swojej roboty - powiedział stanowczo. - Ale ciebie zostawię w spokoju, jeżeli tego właśnie pragniesz. Jednak najpierw mnie wysłuchaj.

- Nawet nie staraj się przekonać mnie, że twoje zachowanie da się usprawiedliwić.

- A co... stój, zostaniesz ze mną, dopóki nie skończymy! -Przyciągnął ją z powrotem do siebie łagodnie, ale stanowczo, kiedy szarpnęła się w tył. - Nie jest to miła pogawędka dla żad­nego z nas, ale trzeba ją odbyć. Co ja twoim zdaniem dokładnie wtedy zrobiłem?

- Wykorzystał mnie pan, sir, i porzucił w grubiański i niede­likatny sposób. - Pochyliła się do przodu i wypowiedziała te słowa przez zęby tonem syczącym, ostrym i gniewnym, które­mu upływ czasu tylko dodał żaru.

- Porzuciłem cię! Moja droga, to ty mnie zostawiłaś. Obudzi­łem się i okazało się, że zniknęłaś.

- Widziałam łódkę - wycedziła. - Widziałam ludzi, którzy przypłynęli, żeby zabrać pana, bez wątpienia tych samych, któ­rzy wcześniej tam pana przywieźli. Wy wszyscy... obojętne kim byli tamci... musieliście razem to zaplanować.

Brwi Dougala się ściągnęły.

- O co ty mnie właściwie przez te wszystkie lata podejrzewa­łaś? - zapytał.

Meg badawczo zajrzała mu w oczy i zobaczyła w nich tylko szczere zakłopotanie. Wolną rękę trzymał na jej krzyżu i mocno, z uporem przyciągał ją do siebie. Ich stulone dłonie wciskały się między jej piersi. Czuła, jaki jest szczupły i twardy, i w głębi ser­ca pragnęła go aż do bólu, ale nie zamierzała poddać się emocjom.

- Niczego nie musiałam podejrzewać - powiedziała. - Widzia­łam, jak tamtego ranka przyjaciele po pana przypłynęli. Musieli zostawić pana na skale poprzedniego wieczora, wiedząc, że ja tam będę. Przyszedł sztorm, uwięził nas na Sgeir Caran i nie mogli pana zabrać pod osłoną nocy. I dlatego widziałam, jak pan rano odpływał. Siedziałam już wtedy w łodzi Norriego.

- Co ty w ogóle, na Boga, robiłaś nocą na skale? A ja sam nie wiedziałem, że tam wyląduję. - Potrząsnął głową, zdezoriento­wany. - Czy może przypłynęłaś na Sgeir Caran obserwować ptaki i sztorm cię zaskoczył?

- Byłam na Sgeir Caran, bo wysłały mnie tam na jedną noc \ moje babki-wyjaśniła. - Ale pan przecież dokładnie wie, dla­czego. !

Potrząsnął znowu głową.

- Powiedz mi, proszę, o czym mówisz.

- Niech mnie pan nie obraża, sir. - Usłyszała, że ktoś zawo­łał go po imieniu, i poznała głos Alana Clarke'a. Zerknęła w gó­rę i zobaczyła, że Clarke i Norrie stoją na skalnym wzniesieniu w pobliżu iglicy. - Niech pan idzie. Niech pan idzie na swój ., lunch i zostawi mnie w spokoju - szepnęła. ;

Dougal też podniósł wzrok, potem rozejrzał się dookoła.

- Zobaczą nas, jeżeli będziemy tu stali. Chodź ze mną. - Po­ciągnął ją za rękę i przez żwir i kamyki wprowadził pod wąski •'{ łuk, prowadzący do jaskini. Fale, zielone i spienione, napływały, ,i

!

wirując, do niewielkich sadzawek i tłumiły odgłosy ich kroków. >i

Meg przystanęła przy wejściu, ale Dougal wciągnął ją za so-j bą do środka. Ujął dziewczynę za ramiona i odwrócił ją po­spiesznie tak, że oparła się plecami o skalną ścianę i już nie mia­ła jak uciec. Stali blisko siebie, ich ciała niemal się stykały.

Przyglądała mu się nieufnie, oddychając szybko, serce łomota­ło jej w piersiach gwałtownie, bo znalazła się w tym miejscu ra­zem z nim. Na zewnątrz zamiast odgłosów szalejącego sztormu słyszała cichy, melodyjny poszum fal oraz męskie głosy. Zazgrzy­tały kamienie, kiedy Alan i Norrie przechodzili w pobliżu.

Dougal wcisnął ją w najciemniejszy kąt wąskiej jaskini, obej­mując mocno przez plecy. j

- Musimy iść - nalegała Meg. - Pomyślą, że wpadliśmy do morza...

- Zostań - wyszeptał, pochylił głowę i musnął wargami jej policzek. - Zostań... Jest coś, co muszę ci powiedzieć.

Oddech Dougala pieścił wargi Meg. Jej opór osłabł, poczuła się tak, jakby spadło z jej ramion brzemię. Kolana pod nią zmięk­ły i uczepiła się mocnych rąk Dougala, szukając w nim podpory, a równocześnie, kapitulując, uniosła głowę. Przylgnął miękko ustami do jej ust, a wtedy serce się w niej odmieniło i stopniało, bo pocałunek zaczął zapełniać pustkę i zaspokajać pełne tęskno­ty pragnienie, które dręczyło ją tak długo.

Tylko ten jeden raz, powiedziała sobie. Jeszcze tylko ten je­den raz.

9

Nie zamierzał jej całować, a już na pewno nie w taki sposób, z palcami wplecionymi w złociste włosy, z szaleńczo bijącym sercem, z pożądaniem płonącym w lędźwiach. Pragnął jej i po­trzebował już od lat, wzbraniał się tylko sam przed sobą przy­znać, z jaką mocą. Teraz usiłował pokonać przemożną chęć, by jeszcze raz uczynić ją swoją, tu, w tym miejscu, pod którego uro­kiem wciąż się znajdował. Chciał delektować się samym jej ist­nieniem, dowieść, że nie jest ani szaleńcem, ani marzycielem ­ani samolubnym głupcem bez serca.

Zaczerpnął tchu, odsunął się odrobinę, zmagał się ze sobą, by odzyskać rozum. Ale Meg jęknęła cichutko i zachwiała się w je­go ramionach, wargi miała takie ustępliwe, takie tęskne. Wypeł­niała sobą idealnie jego objęcia, palcami czule gładziła go po twarzy, przeczesywała mu włosy.

Pocałunek za pocałunkiem splatały się kolejno w jakiś łań­cuch szaleństwa, który pozbawiał ich tchu, a przez cały czas Dougal przysięgał sobie, że ten pocałunek będzie ostatni, i za­raz potem że ten następny na pewno już będzie ostatni. Tulił ją do siebie taką namiętną, tak chętną. Meg z trudem trzymała się na nogach, a on nie potrafił się od niej oderwać.

Zsunął ręce w dół po jej plecach, poczuł pod palcami krąg-łość bioder, przyciągnął je mocno do siebie. Płonął i twardniał równocześnie jak skała, nie potrafił ukryć przed nią, jak bardzo jej pragnie.

Od pierwszej chwili, kiedy się spotkali, była jego ocaleniem, wciąż tak czuł, chociaż nie wiedział dlaczego. Chciał tę dziew­czynę chronić, ustrzec ją od złego, bo kiedy mógł jej pomagać, mógł jej się na coś przydać, wiedział, że żyje, że ma po co żyć. Ale w tej chwili nic jej chyba nie groziło.

Morze było spokojne, z zewnątrz docierało do jaskini tylko słoneczne ciepło, łagodny poszum fal, śpiew ptaków i lekki wia­terek. I głosy przyjaciół, którzy gdzieś w pobliżu nawoływali po imieniu i jego, i ją.

Te głosy podziałały na Dougala jak piekący policzek. Przerwał pocałunek, odsunął się, ujął Meg za ramiona. 2 trudem chwytał oddech, czuł gwałtowne pulsowanie w całym ciele. Dziewczyna oparła się o ścianę jaskini, oczy miała zamknięte, jej pierś unosi­ła się i opadała. Dougal czuł, jak drży pod jego rękami.

- Mój Boże - odezwał się urywanym głosem. - Będziesz mnie uważała za bestię.

Otworzyła oczy, w których lśniły łzy - są takie piękne, po­myślał, w delikatnym, błękitnozielonym kolorze, z drobinkami złota połyskującymi jak słońce na oceanie. Uniosła rozdygota­ne palce do ust, potem dotknęła palcem jego dolnej wargi.

- Nie sam tego chciałeś - wyszeptała - i wtedy, i teraz. Nie sam.

Ktoś zawołał go znowu po imieniu, zazgrzytały kamienie, kroki się przybliżały. Dougalowi serce się tłukło jak oszalałe. Chciał zostać z nią w jaskini - tyle miał tej dziewczynie do po­wiedzenia. Chciał wymazać z jej pamięci to, co ją zraniło, i za­cząć wszystko od nowa, jeżeli się da.

- Meg - wyszeptał i uniósł dłonie, by objąć jej twarz i odchy­lić głowę do tyłu. Była taka poważna, taka naturalna, patrzyła na niego z taką szczerością w oczach. Czuł, że duszę ma czystą i nieskalaną. Ale widział w jej wzroku także ból i ostrożną nie­ufność. To on się do tego przyczynił.

-Posłuchaj mnie-wyszeptał.-Jest mi przykro, tak bardzo przykro.. - Szepcząc, całował ją, a ona przywierała do niego bez tchu. - Wybacz mi. Nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział i znowu ją pocałował. - Gdybym tylko był wiedział, gdzie cię szukać... nigdy bym nie pozwolił, by upłynęło tyle czasu™ był­bym po ciebie przyjechał...

Mówiąc to, nie przestawał jej całować i lgnąć wargami do jej ust, bo była dla niego jak narkotyk. Mógł ją całować, mógł ją pieścić, ale wiedział, że dalej mu się posunąć nie wolno, jeżeli nie chce stracić znowu jej zaufania.

- Wziąłbym cię za żonę, gdybyś zechciała, tak jak to powi­nienem był zrobić wtedy... Wybacz mi... - Znowu pieszczotliwie dotknął jej warg, a Meg westchnęła, wtuliła się w niego i objęła go rękami za szyję.

Targany namiętnością i jednocześnie pełen czułej tkliwości sam niemal nie wiedział, co mówi. Ale wszystkie słowa płynęły prosto z serca, a kiedy je wypowiedział, nie żałował ich. Uświa­domił sobie, że byłby się z nią ożenił, gdyby ją wtedy odnalazł i gdyby tylko chciała.

Tym razem to Meg pogłębiła pocałunek, tak że nie sposób by­ło mu się oprzeć. Przywarła piersiami do jego torsu, a jemu na tę bliskość gorąca krew roztętniła się w żyłach. Poczuł słony smak jej łez. Nie wiedział, czy kiedykolwiek mu wybaczy, ale wiedział, że jej serce zmiękło i wreszcie się odrobinę przed nim otworzyło.

-1 chcę ci wyjaśnić, dlaczego... co się wydarzyło... - Usłyszał znowu wołanie Alana i Norriego. Z całego serca pragnął, żeby sobie poszli i zostawili ich w ukryciu. `

- Nie mamy czasu - zaprotestowała, ale mimo to uniosła

twarz, by się jeszcze raz pocałowali. Przygładził jej włosy, odsuwając je z czoła, z policzka.

- Nie wiem, czy zdołasz mi wybaczyć - powiedział. - Nigdy nie chciałem cię zranić ani pohańbić. Jeżeli przez cały czas tak sądziłaś, żadne przeprosiny tego nie naprawią. Powiem ci, skąd się wziąłem na skale, ale chcę również dowiedzieć się, co spro­wadziło tam ciebie tamtej nocy i co się z tobą przez ostatnie la­ta działo.

Odniósł wrażenie, że za jej powiekami opadła jakaś zasłona. Meg się cofnęła o krok.

- Musimy iść. - Odwróciła się szybko i wyrwała z jego ra­mion.

Wyszła na słońce i odpowiedziała wołającym, którzy schodzi­li po skalistym zboczu w pobliżu jaskini. Zanim Dougal, mruga­jąc oczami, wychynął za nią, była już w połowie pochyłości.

- Idzie paskudna pogoda - zauważył Norrie, patrząc w dal i pociągając wiosłami. Było późne popołudnie, wracali ze skały na Caransay. Alan Clarke, który usadowił się za MacNeillem i ściskał w dłoniach drugą parę wioseł, zamruczał coś potwier­dzająco.

Meg się obejrzała. Na zachodzie piętrzące się wysoko ponad morzem chmury zapowiadały deszcz i silny wiatr, i to niedługo; Przez większość popołudnia na Sgeir Caran świeciło słońce, te­raz jednak wiosłowa łódź pruła wzburzone i mętnie zielone wo­dy, a wiatr przejmował chłodem. Meg, która tkwiła samotnie na dziobie, owinęła szczelniej szalem ramiona. Dougal i Macken­zie siedzieli na ławce między jednym wiosłującym a drugim. Oni również bacznie obserwowali niebo.

- Mam nadzieję, że brygada będzie miała dość rozumu, żeby opuścić skałę i przepłynąć na wyspę teraz, a nie odkładać tego na później - odezwał się Dougal. - Lepiej, żeby ich tam nie by­ło, kiedy na Sgeir Caran uderzy potężny sztorm. - Popatrzył posępnie na Meg. Wiedząc, jak morze potrafi się rozszaleć, od­wróciła wzrok.

- Brygada płynie niedaleko za nami - zauważył Alan w chwi­lę później. - Moglibyśmy się z nimi ścigać do portu - rzucił z uśmiechem.

- Żadnych wyścigów - burknął Dougal szorstko. Nagłe po­denerwowanie Stewarta zastanowiło Meg.

Fale biły w burty łodzi. Meg wyciągnęła rękę, by strzepnąć krople wody ze spódnicy, i zauważyła wielką płetwę, która, stercząc z wody, sunęła między nimi a portem.

- Długoszpar! - zawołała, pokazując palcem. Dougal odwró­cił się razem z Evanem Mackenzie, a Norrie i Alan wyciągnęli szyje. Po chwili Meg dostrzegła kolejne rekiny, które ślizgały się pod powierzchnią morza, było ich cztery albo pięć, a każdy długością spokojnie mógł równać się z łodzią.

- Ach, długoszparami nie ma co się przejmować - powiedział Norrie. - Ich paszcze są olbrzymie, a ogony takie wysokie jak moja wnuczka, ale zębów to one prawie nie mają. Zjadają plankton, a nie ludzi. - Puścił oko do Meg. - Chociaż zdarzało im się od czasu do czasu porwać jakiegoś człowieka, kiedy były w złym nastroju.

-Zwykle nie podpływają tak blisko do portu - zauważyła Meg i rzuciła okiem na masywne cyple, obejmujące widoczny tuż przed nimi port Innish. - Och, są wspaniałe!

- Brzydale - wymamrotał Alan.

Meg sięgnęła do głębokiej kieszeni spódnicy i wyciągnęła swój oprawny w skórę szkicownik oraz ołówek, który trzyma­ła razem z nim. Otworzyła książeczkę i na czystej stronie zaczę­ła szkicować najbliższego długoszpara, chociaż chwilami ołó­wek skakał po kartce od szarpnięć podrywanej falą łódki.

- Spójrzcie tylko - odezwał się półgłosem Mackenzie. - Ten chłopaczek jest chyba za mały, żeby przebywać tam na górze bez opieki, prawda?

- Iain! Co on tam, u diabła, robi? - wykrzyknął Dougal.

Meg odwróciła się i zobaczyła swojego syna, który stał na gra­ni cypla i wymachiwał w podnieceniu rękami, bo zobaczył, że ich łódka zbliża się do portu.

- Iain! - zawołała. - Uwielbia wspinać się na cypel z innymi dziećmi. Ale gdzie jest Thora? Nigdy nie pozwoliłaby mu wejść tak wysoko.

- Thora jest na plaży - zauważył ze spokojem Norrie. - Już po niego idzie. Nie trzeba się niepokoić.

Meg kiwnęła głową, bo widziała, że Thora zaczyna mozolnie wspinać się na skałę. Podejście nie było trudne, ale strome, a Thora, chociaż mocna, młodość miała za sobą. Iain podskaki­wał, wymachując rękami jak szaleniec i ciesząc się swoją chwi­lową swobodą.

Meg uniosła rękę i gestem kazała mu się cofnąć.

-Iainie! - krzyknęła. - Zejdź stamtąd! - Ale jej słowa porwał wiatr.

Chłopiec dalej podskakiwał, trzepotał rękami i coś do nich wołał. Thora była już blisko, wiatr wydymał jej spódnicę, przy­zywała małego niecierpliwym skinieniem ręki. Zamiast ją posłu­chać, dziecko odbiegło o kilka kroków dalej i stanęło na kru­chym występie cypla. Meg krzyknęła cicho i uniosła się w łódce.

Dougal położył jej dłoń na ramieniu.

- Nic mu nie będzie - uspokajał. -Już go niemal trzyma.

Thora wyciągnęła rękę po Iaina. Chłopiec się potknął, prze­wrócił do tyłu i z krawędzi urwiska runął do morza. Jego mała, jasna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle masywnego, ciemne­go cypla.

Meg wrzasnęła i zerwała się, odrzucając szal. Równocześnie podniósł się Dougal, a łódź gwałtownie się zachwiała. Inżynier posadził Meg i ściągnął z siebie surdut.

- Zostań tu - warknął, prześlizgnął się nad burtą i gładko za­

nurkował. Mackenzie ujął Meg za rękę.

- Spokojnie, panno MacNeill. Dougal wyciągnie chłopca.

Na pospieszne polecenie Norriego Alan rzucił się do steru i razem zawrócili łódź w stronę\cypla. Potem ster przejął Mac­kenzie, a Alan dołączył do starego człowieka i obaj szybko wio­słowali po wzburzonych falach.

Przed nimi Dougal rozcinał wodę mocnymi miarowymi ru­chami ramion. Meg przylgnęła do burty i szeroko otwartymi oczyma przyglądała się, jak ręka i głowa Iaina podskakują na wodzie. Aż krzyknęła z udręki, bo bała się, że Dougal nie ma szans zdążyć do chłopaka, chociaż pruł wodę w szalonym tempie.

Kiedy głowa syna zniknęła pod falami, Meg znowu wstała, gotowa rzucić się w morze, bo przecież umiała dobrze pływać. Ręce Alana splotły się wokół jej talii i szarpnęły ją z powro­tem na ławkę.

- Proszę tu zostać - polecił stanowczo. - Dougal go wyciągnie.

Zobaczyła, że kilku mężczyzn, najwyraźniej usłyszawszy ich krzyki, spuściło na wodę łódź z plaży przy porcie, a na piasku ze­brał się rosnący tłumek gapiów. Płynąca od strony Sgeir Caran łódź z kilkoma pracownikami zaczęła ich doganiać, kiedy najwy­raźniej i tam ludzie uświadomili sobie, co się stało.

Przeniosła znowu uwagę na Dougala i Iaina i zobaczyła, że w stronę pływaka i miotającego się chłopca suną płetwy rekinów.

- O Boże... Iain! - krzyknęła. Wstała znowu, nie była w stanie usiedzieć spokojnie i tylko patrzeć. Mackenzie trzymał uspoka­jająco rękę na ramieniu Meg, nie pozwalając jej rzucić się do wody.

Doszło do niej przytłumione szorstkie polecenie, jakie jej dziadek wydał Alanowi. Brygadzista chwycił zwiniętą linę z dna łódki, a kiedy podpłynęli bliżej, ustawił się tak, był rzucić ją w kierunku Dougala.

Iain znowu podskakiwał przez chwilę na powierzchni, trze­począc rękami, ale zaraz poszedł pod wodę. Meg z zapartym tchem obserwowała, jak Dougal do niego dopływa, nieustępli­wie prąc do przodu. Przycisnęła zwiniętą w pięść dłoń do ust i w myśli zmówiła modlitwę.

Rekiny też były blisko i groźnie krążyły wokół mężczyzny i chłopca. Jeden z nich wsunął się między Dougala i Iaina, za je­go płetwą rozchodził się po wodzie trójkątny ślad. Dougal od­bił się od wody i prześlizgnął nad ogonem wielkiej ryby. Znów był blisko dziecka. Iain, bijąc w wodę rękami, choć z trudem, utrzymywał się chwilowo na powierzchni.

Łódź Norriego podpłynęła na tyle blisko, że Mackenzie też zrzucił surdut, gotów skoczyć do wody, jeżeli zajdzie potrzeba. Przez wysokie, rozkołysane fale Meg widziała, że Dougala od Iaina dzieli tylko kilka ruchów rąk.

Jeden z rekinów odwrócił się i otworzył swą gigantyczną paszczę, sunąc wprost na pływaków. Dougal obrócił się na ple­cy i pchnął go mocno nogą. Długoszpar trzepnął ogonem i, zo­stawiając na powierzchni głęboki lej, dał nura na głębinę.

Teraz Dougal jednym wymachem rąk pokonał dzielącą go od Iaina odległość i przyciągnął chłopca do siebie. Widząc, jak drobne rączki splatają się na karku mężczyzny, Meg załkała i oparła się z ulgą o Mackenziego. Alan cisnął linę, a Dougal zła­pał ją jedną ręką.

Łódź sterowana przez Alana przeszła między pozostałymi rekinami jak kosa przez wysoką trawę, trójkątne płetwy zawró­ciły na pełne morze, pogrążyły się w wodzie i zniknęły. W po­zostałych łodziach i na brzegu ludzie zaczęli wiwatować.

Dougal i Iain, przytuleni do siebie policzkami, ubijając sto­pami wodę, trzymali się liny, a Alan podciągał ich coraz bliżej. Meg obejrzała się i zobaczyła, że zbliża się łódź z ludźmi Do­ugala. Z łodzi rybackiej, która płynęła ku nim z portu Innish, ktoś wołał coś do nich. Mackenzie uniósł dłoń na znak, że wszystko jest w porządku.

Inżynier chwycił za burtę, a wtedy Alan mocno objął ocieka­jącego wodą chłopca, podniósł go i posadził w łodzi. Meg gwał­townym ruchem przesunęła się ku dziecku i wyciągnęła ręce, by przytulić syna.

Łódź zakołysała się, kiedy Dougal z pomocą Mackenziego wdrapywał się na pokład.

Przemoczony do nitki i pachnący słoną wodą Iain, dygocąc, objął Meg ramionami. Owinęła go swoim szalem i przymknęła oczy, a potem już po prostu go tylko tuliła, czując w ramionach drżące ciało dziecka, całując jego miękkie, mokre włosy. Po chwili odwróciła się i popatrzyła na Dougala.

Siedział na poprzecznej ławeczce z surdutem Mackenziego narzuconym na ramiona. Meg, nie wypuszczając Iaina, opadła na ławkę obok niego i zaczęła rozcierać chłopcu plecy i nogi, że­by go trochę rozgrzać. Znów spojrzała na Dougala, który sie­dział tak blisko, że dotykali się ramionami.

- Dziękuję - powiedziała, głos jej się załamywał, łzy napły­wały do oczu. Kiwnął głową, dygocąc z zimna, i wyciągnął rękę, by zmierzwić chłopcu włosy. Potem objął Meg za ramiona w sposób tak naturalny, jakby to robił od zawsze. Oparła się

o niego, z miejsca, którym się stykali, zaczęło promieniować ciepło. Drugą ręką Dougal masował nogi Iaina, przemawiając cicho do niego.

Nonie odłożył wiosła, znalazł w koszu kraciasty koc i zarzu­cił go inżynierowi na ramiona. Skrajem koca okrył Meg i Iaina, a potem pochylił się, by szepnąć coś cicho wnukowi po gaelic­ku. Poklepał chłopca po policzku i podniósł jaskrawoniebieskie oczy.

- Dougalu Stewart - powiedział uroczyście - na zawsze bę­dziemy twoimi dłużnikami! Wiele widziałem w swoim życiu dzielnych czynów, ale czegoś takiego nigdy. - Cofnął się do wioseł i popłynęli do domu.

Pod kocem Meg przylgnęła do Dougala. Obejmował ją moc­no ramieniem i siedzieli tak we trójkę z lainem jak w ciepłym kokonie.

Nikt nie wie, pomyślała, jak to dla niej jest ważne - ojciec, matka i dziecko, przytuleni do siebie i pełni wdzięczności i mi­łości.

- Dougalu - wyszeptała, a on skłonił nieco głowę, by ją lepiej słyszeć. - Dziękuję panu. Nigdy nie będę panu mogła wystarcza­jąco podziękować... - Bliska płaczu, pochyliła się nad lainem, w gardle ją ściskało, serce przepełniało tak wiele uczuć, że nie potrafiła ich ubrać w słowa.

- Nie trzeba dziękować, panno MacNeill - powiedział, nie

przestając rozcierać Iainowi nóg. - A z ciebie bardzo jest dzielny chłopak!

Ojciec i syn patrzyli na siebie, choć nie wiedzieli, co ich ze sobą łączy. Meg zauważyła, jak podobne są ich zielone oczy, jak bardzo jeden przypomina drugiego z profilu. Na ten widok po­czuła się tak, jakby jej serce przeszyła błyskawica, otwierając w nim otchłań pełną radości a zarazem smutku.

Nie była w stanie powstrzymać się od łez, pozwoliła im pły­nąć i impulsywnie pocałowała Dougala w policzek. Pod warga­mi poczuła szorstki zarost, wilgotną skórę, smak soli. Przy­mknęła oczy, delektując się swoją wdzięcznością i bliskością Dougala.

Spojrzał na nią, kąciki oczu zmarszczyły mu się w uśmiechu. Nieczęsto na jego twarzy pojawiał się ten sekretny uśmiech, bardziej widoczny w oczach niż na wargach. Poczuła się wzru­szona i przejęta radością do głębi serca. Dougal podniósł rękę i otarł jej łzy.

- Hej, dziewczyno - wyszeptał. - Nie płacz. On jest bezpieczny.

Patrząc na Dougala, uświadomiła sobie nagle, że go kocha, głęboko, bezgranicznie. Niezależnie od tego, kim jest, niezależ­nie od tego, co zrobił w przeszłości, niezależnie od kwestii, któ­re ich poróżniły. W tym cudownym momencie przepełniło ją tyle pewności i spokoju, że nie zdołała opanować łez. Rozpła­kała się znowu, pociągając nosem. Czuła się szczęśliwa, a rów­nocześnie ogarniała ją czarna, cicha rozpacz.

Dougal podciągnął jej wyżej koc na ramiona.

- Trzęsie się pani cała, podobnie jak Iain. Musimy was oboje zabrać czym prędzej do domu.

Przytaknęła i znowu mocniej przytuliła Iaina. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Mackenzie im się przygląda. Oddał inżynie­rowi swój surdut, bo Dougalowy leżał podeptany gdzieś na dnie łodzi, i siedział teraz w samej koszuli i kamizelce. Obsługiwał ster, pomagając Norriemu wprowadzić łódź na portową plażę.

-Winna jestem również podziękowanie panu, panie Mac­kenzie - odezwała się.

- Proszę mi mówić Evan.

- Evanie - poprawiła się. - Ja jestem Meg. I dziękuję panu.

- Nic mi pani nie jest winna, Meg. Nie dopuściłem tylko, by

się pani rzuciła do wody. Niewiele brakowało, a dziewczyna wskoczyłaby za tobą, Dougalu - wyjaśnił. - Zdecydowana była was obu uratować.

- Przydałaby mi się pomoc przy tym rekinie - rzucił z uśmie­

chem Dougal. Iain wyjrzał ze swojego gniazdka z koców.

- Pan Stooar zdzielił rekina! Zmusił go, żeby nas zostawił! Myślałem, że mnie zje.

- Za bardzo jesteś żylasty, żeby rekin miał się po ciebie faty­gować - powiedział Dougal. - Prawdę mówiąc, to po prostu da­łem mu kopniaka.

- Niewiarygodne - mruknął Alan. A Norrie przytaknął.

- Wręcz przeciwnie, całkiem wiarygodne - sprostował Do­ugal. - Długoszpary to łagodne rekiny, jak wcześniej powiedział Norrie. Odepchnąłem go tylko stopą, a on doszedł do wniosku, że nie chce mieć ze mną nic do czynienia.

- On jest each-uisge - oznajmił Iain. - Matka Elga tak powie­

działa. To dlatego mógł przylać rekinowi i kazać mu odpłynąć! -Jestem co? - Dougal popatrzył pytająco na Meg. Potrząsnęła krótko głową i dotknęła włosów Iaina.

- Popatrz, kochanie... chyba wszyscy mieszkańcy naszej wy­spy przyszli, żeby cię powitać!

Dziób wszedł na płyciznę, czekający na plaży rybacy i ich ro­dziny zaczęli radośnie pokrzykiwać. Thora weszła w fale i biegła w ich kierunku, a łzy strumieniami spływały jej po policzkach.

10

Meg siedziała na plaży i zaśmiewała się, a Iain tańczył w kół­ko wokół niej, rozkopując stopami piasek i pokazując, jak bę­dzie brykał i hasał podczas ceilidh. Uroczystość miała odbyć się jeszcze w tym samym tygodniu, a świętować będą uratowanie przed trzema dniami Iaina z topieli. Dźwięczny jak srebrzyste dzwoneczki śmiech młodej kobiety był tak głośny, że nie usły­szała, jak mężczyzna się zbliżał. Odwróciła się dopiero wtedy, kiedy Iain się zatrzymał, a przybyły się odezwał.

- Moja droga lady Strathlin - powiedział półgłosem - jakże mi­ło panią tutaj zastać, i to tak wyraźnie rozradowaną wakacjami!

Meg odwróciła się gwałtownie i wstała. Równocześnie gość wyciągnął długą rękę, by pomóc jej się podnieść.

- Sir Frederick! A co pan tutaj robi?

Sir Frederick uśmiechnął się i ukłonił. W dłoni trzymał laseczkę, cylinder mocno osadzony miał na głowie. Wysoki i mocno zbudowany, przyodziany był elegancko w czarny an­glez i dopasowaną do niego kamizelkę, niebieski fular, spodnie w kratkę i staranie wykonane buty. Nie uczepiło się go ani jed­no ziarenko piasku - nie ośmieliłoby się, pomyślała Meg.

Przedstawiał się imponująco - był mężczyzną nie tyle przy­stojnym, co śmiałym i dumnym, o długim orlim nosie i arysto­kratycznych rysach, niemal o trzydzieści lat starszym od Meg. Zarost i ciemne, gładkie, posmarowane brylantyną włosy przy­prószyła mu siwizna.

Nieczęsto czuła się swobodnie, kiedy patrzyła mu w oczy, bo ich brązowe tęczówki były tak ciemne i pozbawione wyra­zu, że jakoś nie potrafiła nic z nich odczytać. Spojrzenie miał bystre, niekiedy nawet przebiegłe, ale pewnie odbijał się w nim tylko jego zdrowy rozsądek, pomyślała. Nauczyła się ufać mu w sprawach finansowych i towarzyskich, a kiedy przed rokiem niespodziewanie zmarła mu żona, obudził w niej najgłębsze współczucie, bo jego cierpienie było szczere.

- Młody człowieku, idź się bawić gdzie indziej - stanowczym tonem polecił sir Frederick Iainowi; a ten, rzuciwszy spłoszone spojrzenie na Meg, odbiegł.

Gość odwrócił się znowu do Meg i objął wzrokiem jej po­stać. W oczach błysnęło mu zaciekawienie.

- Moja droga Margaret, jakże oryginalnie pani dziś wygląda. Je­żeli tak zwykła się pani ubierać na wakacjach, żałuję, że nie pomy­ślałem, by wcześniej się do pani przyłączyć. Bawi się pani w pro­wincjonalną pastereczkę, czy tak? Proszę pozwolić, że będę

królem Kofetuą*, skoro pani udaje żebraczkę. - Ukłonił się, uchy­lając kapelusza. Meg onieśmielona otrzepała dłonie o skromną spódnicę i wkopała się nieco głębiej w piasek bosymi stopami, by je ukryć.

- Co pan robi tu na Caransay, sir Fredericku?

-Przywiózł mnie z Tobermory pan MacNeill - wyjaśnił. Meg popatrzyła w stronę portu. Kilku rybaków pracowało przy łodziach i sieciach, a pomagały im żony. Od strony Sgeir Caran zbliżała się łódka, widziała, że siedzi w niej kilka osób, może wracali na przerwę obiadową. Norrie stał na plaży i wpatrywał się w morze. Odwróciła się z powrotem do sir Fredericka.

- Nie wiedziałam, że przebywa pan na Wyspach - powiedziała.

- Przyjechałem na pani zaproszenie i naleganie, moja droga.

- Moje zaproszenie? Ależ ja prosiłam, żeby pan nie... -Uświadomiła sobie, że nie mógł jeszcze otrzymać jej odpowie­dzi. Niewykluczone, że przyjął milczenie za zgodę. - No cóż -ciągnęła - na pewno spodoba się panu na naszej małej wyspie.

Sir Frederick rozejrzał się, złożywszy okryte rękawiczkami dłonie na laseczce. Był sztywny i poprawny. Kiedy tak stał na plaży, wydawał się całkowicie nie na miejscu.

- To ładna okolica i jestem pewien, że pozwala się odprężyć. Przyszło mi na myśl, że może wdzięczna pani będzie za czyjeś ; inteligentne towarzystwo w miejscu, gdzie tak niewiele ma pani `i zajęć poza obserwowaniem morza i... zabawami w piasku. - Rzu-I cił okiem na Iaina, który muszlą wykopał już sporą dziurę. -` Mam nadzieję, że dba pani o cerę, moja droga. Moja matka ij zawsze powiadała, że piękna, jasna skóra to największy atut ko-| biety. Nieco się pani zazłociła od słońca i nie wydaje mi się, by . j było z tym pani do twarzy. |

Meg przypomniała sobie o kapeluszu, który, związany pod | szyją na kokardę, opadł jej na plecy. 1

- Pani Berry pilnuje, bym stosowała migdałowy krem, który I otrzymałam od pana matki. Bardzo to było uprzejme z jej stro-J ny, że go przysłała. Czy na długo... pan się tu zatrzyma? - Mia-f la nadzieję, że nie. Sir Frederick pasował do salonu intelektuali-`•'•{

,;'Ś *„... za owych czasów, gdy król Kofetua w zaloty chodził do córki żebraczej...” `l'

W. Szekspir, „Romeo i Julia”, tłum. J. Paszkowskiego. S

stów w Edynburgu, a nie do plaży na Hebrydach. - Poproszę gospodynię w Clachan Mor, żeby przygotowała dla pana pokój.

- Och, nie - zaprotestował Frederick. - Przyjechałem tylko na jeden dzień. Pan MacNeill zapewnił mnie, że będę mógł wkrótce zabrać się z powrotem na wyspę Mulł z jego bratan­kiem. Matka czeka na mój powrót, rozumie pani. Zostawiłem ją w kurorcie w Tighnabruaich. To kąpielisko leży niedaleko od Oban oraz przystani, z której odpływa się na Wyspy, więc po­myślałem, że wykorzystam jeden dzień na to, by odwiedzić pa­nią w trakcie jej wypoczynku.

-Jakże to miło, że pan o mnie pomyślał. - Żałowała, że nie został na stałym lądzie, gdzie mógłby popijać herbatkę ze swoją matką, nieznoszącą sprzeciwu megierą, która uwielbiała plotki.

- Proszę się ze mną przespacerować, lady Strathlin - odezwał się sir Frederick - Margaret, mam nadzieję, że nie bierze mi pa­ni za złe tej poufałości. Uważam nas po tych wszystkich latach za tak dobrych przyjaciół.

- Oczywiście - zapewniła, chociaż ostatnio wytrącały ją nieco z równowagi pełne entuzjazmu atencje sir Fredericka. Wiedząc, że musi poruszyć temat ich rzekomych zaręczyn, zastanawiała się, w jaki sposób napomknąć o tym, nie urażając jego uczuć.

Podał jej ramię, a ona wzięła go pod rękę. Ruszyli przed siebie. Bose stopy Meg szybko przestały nadążać za jego długimi krokami.

Zerknęła w stronę plaży, zobaczyła, że do brzegu przybiła łódź i wysiadło z niej kilku mężczyzn, a wśród nich Dougal Stewart. Rozpoznawała go teraz bez trudu, nawet z daleka, pamiętała ze szczegółami swobodne, pewne ruchy inżyniera. Poznałaby go, na­wet gdyby nie widziała jego twarzy. Ramiona pod białą koszulą i ciemną kamizelką miał szerokie, brązowe włosy ze złocistymi pasemkami połyskiwały w słońcu. Osłonił ręką oczy i odwrócił się, by się rozejrzeć po plaży.

Przez moment wpatrywał się w nią, potem uniósł dłoń i po­zdrowił ją w ledwie uchwytny, delikatny sposób, a następnie zwrócił się do Alana i Fergusa, którzy przy nim stali. Z niewy­jaśnionych przyczyn serce Meg zabiło radośnie na ten drobny osobisty gest.

- Czy ten człowiek właśnie do pani pomachał? - zapytał Fre­derick.

- Nie sądzę - odpowiedziała.
-Jak długo planuje pani pozostać na tej wyspie, moja droga?

- Nie jestem pewna - Meg zawahała się. - Jeszcze tydzień, może dłużej. Mamy przyjemną pogodę. Tu jest tak spokojnie, że niespieszno mi wracać do Edynburga.

- Ze słów pana MacNeilla wnoszę, że mieliście tu ostatnio państwo sądny dzień. Trzeba przyznać, że ratujący wykazał się sporą odwagą - ciągnął. - Po tym, jak pan MacNeill pojawił się z tą wiadomością, temat był na ustach wszystkich w Tobermo­ry. Już wcześniej doszły mnie słuchy, że pan Stewart jest typem ryzykanta. Ponoć w zeszłym roku przeprowadził podobną ak­cję ratunkową. Są mężczyźni, którzy po prostu muszą odgry­wać bohaterów. - Westchnął.

- Uratował ludzi, pracujących na moście, który się zawalił. Wtedy również tak się złożyło, że był na miejscu i bez wahania rzucił się na pomoc. Kiedy przed kilkoma dniami zdarzył się wypadek z chłopcem, nie tylko on zachował się jak bohater. In­ni również byli gotowi pomagać. Jesteśmy wszyscy wdzięczni panu Stewartowi. Gdyby nie on, Iaina mogłoby już nie być mię­dzy nami.

- To tamten malec?

- Tak - odpowiedziała. - To jest... przybrany syn mojego ku­zyna. Moja rodzina bardzo cierpiałaby z powodu jego straty. -Poczuła, jak pod jej palcami napięło się ramię Fredericka. Za­trzymał się i odwrócił twarzą do niej.

Był bardzo wysoki, czarny cylinder powodował, że wydawał się jeszcze wyższy, tak że górował nad nią wzrostem. Zarost miał modny, długie bokobrody precyzyjnie przycięte, podbró­dek wygolony. Meg nie wydawało się to atrakcyjne, wolała pro­ste zwyczaje Dougala Stewarta, który golił się co kilka dni, przez co ciemny zarost równo i zdecydowanie pociągająco ocie­niał płaszczyzny jego twarzy.

- Sir Fredericku - odezwała się - nie przyjechał pan aż tu na wyspę tylko po to, by wybrać się ze mną na spacer po plaży.

- Ach, dama jest sprytna i spostrzegawcza - rzekł filuternie. ­Lady Strathlin... Margaret, przyjechałem porozmawiać z panią

o sprawie ogromnej wagi. Po prostu nie mogłem z tym czekać, aż wróci pani do Edynburga.

- Jest coś, o czym ja również życzę sobie z panem porozmawiać. Nakrył dłonią jej rękę i uniósł ją do warg.

- Czy mogę mieć nadzieję? - wyszeptał. - Czy mogę pozwo­lić, by moje serce będzie odtąd biło tak, jak tego pragnie, w rytm uwielbienia i najgłębszych uczuć?

- Dosyć trudno byłoby panu kontrolować bicie własnego serca, sir - powiedziała oschle. Kiedy próbowała odebrać mu dłoń, jego uścisk stał się silniejszy, a wargi dotknęły kostek dło­ni. Pocałunek sprawił, że aż się wzdrygnęła.

- Margaret, wie pani, że przed rokiem straciłem moją uko­chaną żonę - rzekł. - Beznadziejna samotność złamała mi serce. Czułem się pewien, że już nigdy nie uda mi się znaleźć godnej towarzyszki życia. Ale oto, moja droga, pani obecność zalśniła w ciemnościach jak latarnia, kiedy zaproponowała mi pani swą tak szczodrą przyjaźń. Moja droga pani, w ciągu tego ostatnie­go roku zaczęła pani dla mnie bardzo wiele znaczyć, chociaż i wcześniej znajomości naszej nic zarzucić nie było można.

- Zawsze byłam wdzięczna za pana rady i pomoc, sir Frede­ricku. Kiedy dziadek zostawił mi swój majątek, poczułam się... bardzo zagubiona, zdezorientowana i przybita. Udzielał mi pan rad jako członek zarządu banku, a oboje z żoną wyświadczyli­ście mi znaczną przysługę, wprowadzając mnie w kręgi towa­rzyskie. Ogromnie było to dła mnie ważne w pierwszych latach po odziedziczeniu majątku. Z wielką radością odwdzięczyłam się panu, kiedy był pan w potrzebie.

- To prawda - przyznał. - Kiedy byłem w poważnej potrze­bie, na ratunek przyszła mi piękna lady Strathlin. Tak bardzo się cieszę... Margaret, nie potrafię wyrazić słowami, jaką euforią napawa mnie fakt, że... zgodziła się pani zostać moją żoną.

Meg wytrzeszczyła na niego oczy.

- Że ja... Sir, ja nigdy...

- Och, Margaret, niechże pani nie zachowuje się płochliwie -zwrócił jej z uśmiechem uwagę. - To do pani nie pasuje. Jestem

o kilka lat starszy od pani, moja droga, proszę więc pozwolić, że pani doradzę. Płochliwość po prostu nie przystoi kobiecie

o pani pozycji i znaczeniu.

- Sir Fredericku - powiedziała Meg, odsuwając się - nie zgo­dziłam się zostać pana żoną.

- A teraz, jak widzę, ma pani humory. No, no. Moja droga, doprawdy lubi pani igraszki. Cóż, ja również je lubię. - Nie przestawał się uśmiechać, ale od tego uśmiechu zrobiło jej się zimno. - Prosiłem panią, jak mi się zdaje, dwukrotnie, by mnie pani poślubiła, i w swoim liście zgodziła się pani.

- Sir, jeżeli przeczytał pan list, wie pan, że odmówiłam.

-„Mój drogi sir Fredericku”, napisała pani, „czuję się za­szczycona pana uczuciem i z radością zgodziłabym się zostać pana żoną”.

- Napisałam, że zgodziłabym się...

- Sama pani widzi!

-„Że zgodziłabym się zostać pana żoną, ale...” - wycedziła przez zęby - „ale obawiam się, że nie jest to możliwe”. Czy przeczytał pan list do końca?

- Niechże pani da spokój. Umiem się poznać na kobiecych sztuczkach.

- A więc odmówiłam panu - powtórzyła. -1 odmawiam po­nownie. Przykro mi, że postanowił pan nie zwrócić większej uwagi na moje słowa. I muszę pana prosić, by był pan tak ła­skaw i przestał rozgłaszać, że jesteśmy zaręczeni. Bo nie jest to prawdą.

- Jeszcze nie jest - poprawił ją pogodnie.

- Nie jest i nigdy nie będzie - powiedziała.

- Jeszcze nie jest - obstawał przy swoim sir Frederick. - Pro­szę mi coś powiedzieć, moja droga. Ten mały chłopiec, o tam... -Odwrócił się, by spojrzeć na Iaina, który usypał górkę z piasku i teraz rozrzucał ją kopniakami, aż piasek tryskał na wszystkie strony. - Czy to pani syn?

Meg patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, cała krew odpłynęła jej z twarzy, zrobiło jej się zimno.

- Mój... co?

- Pani syn - powiedział. - Przypomina panią z wyglądu. A ja wiem, że miała pani dziecko.

- Co? ...Kto panu coś takiego powiedział?

- Proszę się ze mną przejść. - Wetknął sobie znowu pod ra­mię jej dłoń. Szła obok niego oszołomiona, serce tłukło jej się z przerażenia w piersiach.

- Spotkałem przed kilku laty pewnego człowieka - mówił sir

Frederick. - Bardzo był sympatyczny, zwłaszcza kiedy się napił. Jest lekarzem i, pociągając wspaniałą whisky, zwierzył mi się, że opiekował się lady Strathlin zaraz po tym, jak odziedziczyła swój majątek. Bardzo miły człowiek - uśmiechnął się. - Ale po­padł biedaczysko w tarapaty finansowe. Twierdził, że dama ta nie najlepiej się czuła i kilkakrotnie był do niej wzywany. A czy wie pani, co jeszcze mi powiedział, Margaret? - Przystanął i po­patrzył na nią z góry, więżąc w uścisku jej dłoń. Wyczuwała pod rękawem angleza twarde powrozy mięśni.

- Co... co panu powiedział? - Nie musiała pytać. Pamiętała tego lekarza. Uparła się go kilkakrotnie wezwać Angela Shaw, bo podczas pierwszych miesięcy ciąży, którą Meg mężnie stara­ła się ukrywać, żołądek odmawiał jej posłuszeństwa i niemal co­dziennie robiło jej się słabo.

Ten lekarz, starszy pan o tłustych włosach i łagodnym spo­sobie bycia, powiedział jej, że cierpi na kobiecą dolegliwość, której ze względu na skromność nie pozwoli sobie nazwać po imieniu. Oświadczył, że wyczerpały ją nerwowo nowa pozycja społeczna i obowiązki. Doradził, by zrobiła sobie długie waka­cje u bliskiej rodziny, by wyjechała na kilka nawet miesięcy, a przynajmniej do wiosny, i popatrzył na nią znacząco, zanim się oddalił.

Wiedziała, o czym mówił i czego się domyślił. I uświadomi­ła sobie, że w taki czy inny sposób sir Frederickowi udało się nakłonić lekarza do ujawnienia prawdy.

Odwróciła się do niego.

- Co powiedział? - powtórzyła pytanie. - Proszę mi to po­wtórzyć.

-Powiedział, że lady Strathlin spodziewała się dziecka, że wszelkie oznaki wskazywały, iż będzie ono zdrowe, i że urodzi­ło się to dziecko na wiosnę, w rok po tym, jak baronowa odzie­dziczyła fortunę po dziadku. Innymi słowy, kiedy przyjmowa­ła na siebie rolę baronowej Strathlin, była już brzemienna. I oczywiście, niezamężna.

Serce łomotało w piersiach Meg tak silnie, że bała się omdle­nia. Patrzyła, jak Iain bawi się na plaży, przyglądała się, jak da­leko w porcie kilku mężczyzn stoi i rozmawia. Widziała za syl­wetkami pozostałych panów głowę i ramiona Dougala Stewarta,

i zapragnęła pobiec i poszukać bezpiecznego schronienia'w jego ramionach. Ale był zbyt daleko, by ją usłyszeć, zbyt daleko, by pomóc. I nigdy nie może się dowiedzieć o tej rozmowie... nigdy.

- No i co pani powie, moja droga? - zapytał półgłosem sir Frederick. - Nie może pani zaprzeczyć.

- Ten człowiek był pijanym głupcem.

- Tamtej wiosny - kontynuował gładko i tak mocno ściskał jej dłoń, że aż ją palce bolały - urodził się mały chłopiec, przy­jęty z radością przez rodzinę MacNeillów, jego przybranym oj­cem został pani kuzyn. Zgodnie z tym, co donoszą moje źródła, pochodzenie dziecka jest nieco niepewne. Ale rok w rok co kil­ka miesięcy wraca pani, Margaret, na Caransay, i spędza z tym dzieckiem bardzo wiele czasu. Odnoszę wrażenie, że zaangażo­wała pani swoją dawną guwernantkę, by go kształciła. Nie zro­biła pani tego dla żadnego innego dziecka na wyspie, o ile wiem. Kapitan portu w Tobermory jest wesołym kompanem przy pi­wie i kocha plotki jak kobieta - dodał. Stał i przyglądał się Ia­inowi z dobrodusznym wyrazem twarzy.

Miała ochotę trzasnąć go w twarz, krzyknąć na niego, po­trząsać nim, aż wyjdzie na jaw cała jego niegodziwość. Ale on tylko uśmiechał się, nieustępliwy i bardzo zadowolony z siebie.

- Jest bardzo podobny do pani - stwierdził. - Taki jasnowło­sy, z urokliwym uśmiechem. Wydaje mi się jednak, że nie ma pani nosa ani pani brody. Musiał je odziedziczyć po... ojcu. -Zerknął znowu na nią. - Te wiadomości wzbudziłyby wielkie zainteresowanie w pewnych kręgach, nie sądzi pani, Margaret?

- Komu... ale pan nie powiedziałby... - O Boże, przyznała się.

- Oczywiście, że nikomu nic bym nie powiedział. Mężczyzna nigdy w tak naganny sposób nie zdradziłby swej żony. Docho­wuje jej sekretów jak własnych.

- Zony - powtórzyła tępo.

- Może jednak zdarzyć się, że zapragnie zdradzić znajomą, kobietę, która fałszywie przedstawia się jako osoba o wysokim morale i która odziedziczyła pozycję towarzyską o pewnym znaczeniu. Wyrządziłby tym samym przysługę osobom po­stronnym, jak sądzę, gdyby podał jej historię do wiadomości publicznej.

- Czego pan chce, sir Fredericku? - zapytała Meg zrezygno­

wana. Ukłonił się i znowu ucałował jej dłoń.

- Jesienne śluby są takie bardzo piękne, moja droga barono­wo - powiedział, wypowiadając jej tytuł nieco kpiącym tonem. -Pocałuj mnie, Margaret.

Meg uniosła twarz, ale kiedy przybliżał usta do jej warg, od­wróciła się z obrzydzeniem.

- Jak może mi pani odmawiać, moja słodka Margaret - wy­szeptał z ustami przy jej policzku - kiedy moje serce bije tylko dla pani i każda myśl pani jest poświęcona? - Ujął ją mocno za ramiona, bo przecież był potężnym, silnym mężczyzną, i poca­łował mocno w usta. Wargi miał miękkie, nieco lepkie, oddy­chał ciężko.

Meg się wyrwała.

- Muszę mieć czas... by się zastanowić.

- Oczywiście. A więc do soiree - rzekł, pieszcząc jej policzek okrytym rękawiczką palcem. - To będzie wieczór, kiedy otrzy­mam odpowiedź.

Odchyliła się, by uniknąć jego dotknięcia, okręciła się na pię­cie i zostawiła go samego na piasku. Nie poszedł za nią i wiedzia­ła, że niedługo odpłynie z Fergusem, zadowolony z siebie i swe­go okrutnego zwycięstwa. Rozdygotała się, miała wrażenie, że cały świat się chwieje, gotów rozstąpić się pod jej stopami.

Nie potrafiła zdobyć się na to, by się obejrzeć i przekonać, czy Dougal Stewart wciąż w jej kierunku patrzy. Jednak wyczu­wała jego spokojną i pewną obecność tak samo, jak ciepły blask słońca na ramionach, jak ostre uderzenie gromu.

11

- Miło widzieć, że się pan dobrze bawi, panie Stewart - ode­zwał się Angus MacLeod, podnosząc głos, by przekrzyczeć dźwięki skrzypiec Norriego MacNeilla. - W końcu to nasze ce­ilidh ma uczcić odważny czyn, jakim było wyciągnięcie przez pana malutkiego Iaina z wodnej topieli.

Zakończenie piosenki było porywające, wszyscy zaczęli z za­pałem klaskać i dopraszać się o następną. Dougal pochylił głowę.

- Dziękuję panu, Angusie. Nawiasem mówiąc, homary były wspaniałe, nasz kucharz przygotował dla nas wszystkich wspa­niały posiłek. - Na; drugi wieczór po uratowaniu Iaina stary przyjaciel Norriego, rybak i zagrodnik, przyniósł do baraków wiadro homarów, żeby wyrazić osobiście podziękowanie i po­dziw dla Dougala.

-Jak tylko będzie pan chciał, z każdego połowu odłożę dla pana i pana ludzi trochę homarów i ryb. - Tu Angusa odwołał jakiś znajomy, więc rybak przeprosił i zostawił Dougala.

Inżynier stał spokojnie na samym środku zatłoczonego po­koju w domu Norriego MacNeilla. Ze wszystkich stron otacza­li go mieszkańcy Caransay oraz ludzie z jego własnej brygady. Norrie rozsiadł się w fotelu przy kominku i, wywijając smycz­kiem nad wypolerowanymi do połysku skrzypcami, z wielką wprawą napełniał izbę muzyką. Już ponad godzinę grał prze­różne piosenki, od radosnych i rytmicznych, przy których nogi same niosły ludzi do tańca, do melodyjnych i wzruszających, które chwytały za serce i wycisnęły niejedną łzę.

Akompaniowało mu kilku innych wyspiarzy, w tym syn An­gusa, Callum MacLeod, który wystukiwał rytm na wytartym bodhranie*, oraz Fergus MacNeill, który grał na skrzypcach nieco gorzej niż Norrie, ale z wielką werwą. Fergus nie tylko grał, ale i śpiewał, a Dougal przypomniał sobie pełną sympatii uwagę Meg, że kuzyn przypomina jej zmarłego ojca.

Czas mijał, whisky płynęła równie szerokim strumieniem jak melodie. Dougal z zaskoczeniem zobaczył, że kolejne pieśni intonował Evan Mackenzie, który głos miał tak dźwięczny i pewny, że, słuchając go, ludzie przycichli. Evan najwyraźniej znał wiele starych gaelickich pieśni, a kiedy z mocnym szkoc­kim akcentem zaśpiewał balladę, wyspiarze podjęli refren ra­zem z nim. Meg przyłączyła się do nich, a Dougal, przymknąw­szy oczy, zasłuchał się i zatracił w jej słodkim głosie.

Ściany aż trzęsły się od tańców i przytupywań. Głosy śpie­wających to wznosiły się, to opadały, naturalnie harmonizując ze sobą, dom wydawał się jarzyć od śmiechu i gwaru. Dougal przez większość czasu zadowalał się słuchaniem i patrzeniem. Stał oparty ramieniem o ścianę, kiedy minęła go Meg w ramio­nach Alana, wirując z nim w tańcu; policzki miała zarumienio­ne, a oczy błyszczące.

Ogromnie się ucieszył, widząc na jej twarzy radość. Wszyscy wydawali się bawić niefrasobliwie i beztrosko, a mimo to na­strój Meg wydał mu się posępny. Odnosił wrażenie, że coś ją martwi.

Przypomniał sobie dżentelmena, który spacerował z nią onegdaj po plaży, i zmarszczył brwi. Tamtego dnia wypytał na stronie Norriego i dowiedział się, że był to sir Frederick Mathe­son, właściciel wyspy Guga, który przyjechał na jeden dzień z wizytą do panny MacNeill.

Nie zaskoczył go fakt, że właściciel ziemski mógł zakochać się w dziewczynie z Caransay, zauważył jednak oznaki, że od­wzajemnia ona jego zainteresowanie - opierała się na ręce sir Fredericka, kiedy spacerowali po piasku, pozwoliła, by pocało­wał ją na oczach wszystkich. Na ten widok, będący dowodem, że zaloty traktuje poważnie, inżynier poczuł się, jakby go ktoś boleśnie uderzył.

„Wrócił na morską skałę i wziął się do pracy, a kiedy pojawił

Bodhran - płaski bębenek szkocki (przyp. tłum.).

się znowu na Caransay, okazało się, że Mathesona już nie ma, chociaż oczekiwał, że właściciel Guga zechce przeprowadzić in­spekcję kamieniołomów i spotkać się z nim.

Może dobrze, pomyślał, że się z tym człowiekiem nie spotkał.

Teraz tancerze zmieniali partnerów i Meg wirowała w skom­plikowanym tańcu z Iainem. Ich wspólne wysiłki tak były ko­miczne, że Dougal, przyglądając się im, parsknął głośnym śmie­chem. Meg przechwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się, a on poczuł przypływ sympatii połączony z tęsknotą.

Kiedy całował Meg w ich małej, tajemnej jaskini, wierzył, że ją pociąga, że jej na nim zależy - cholerny świat, był tego nawet pewien. Jeżeli jednak w jakiś sposób związała się już z Mathe­sonem, nie mógł oczekiwać, że jego pojawienie się po siedmiu latach nieobecności cokolwiek zmieni, może poza chwilowym impulsywnym zbliżeniem. Westchnął, założył ręce, rozbawie­nie się ulotniło.

Córka Angusa, Peigi, przystojna, dorodna młoda kobieta ze schludnie splecionymi brązowymi włosami, podeszła i podała j mu kubek napoju z whisky, owsa, miodu i korzeni. Chociaż wlał już w siebie trzy takie kubki, z uprzejmości wziął teraz i czwarty. Peigi szybko powiedziała coś po gaelicku, a on, cho­ciaż ośmielił się kilkoma słowami odpowiedzieć, na zakończe­nie tylko przepraszająco wzruszył ramionami. Peigi roześmiała się i pokazała w kierunku kominka, przy którym Norrie stroił teraz skrzypce.

Dougal się domyślił, że pewnie zacznie się następna runda piosenek, i przygotował się, by ich wysłuchać. Norrie zaczął grać powolną przejmującą melodię. Meg podeszła do Dougala i stuknęła go w ramię.

- Niech pan idzie do dziadka - powiedziała. - Chce się z panem zobaczyć.

- Tylko proszę nie spodziewać się, że będą z nim coś śpiewał, chyba że lubią państwo kocią muzykę - wycedził inżynier. Iain I stał obok Meg, zapytał więc małego- Dobrze się bawisz, chłop­cze?

- O tak! Znam wszystkie tańce. Czy chce pan zobaczyć?

- Widziałem, jak tańczyłeś z Meg MacNeill - odpowiedział Dougal. - Rzeczywiście radziłeś sobie wspaniale. - Popatrzył na młodą kobietę z lekkim uśmiechem i zobaczył, jak policzki jej gwałtownie się czerwienią. Odwróciła pospiesznie wzrok.

Wpatrywał się w nią z namysłem. Wystarczyło mu z Meg poroz­mawiać albo stanąć w pobliżu, a już czuł się tak dobrze. Pragnął cieszyć się tym wieczorem w jej towarzystwie, ale wspomnienie o tym, że całowała innego mężczyznę, zawisło między nimi jak cień.

- Jest bardzo późno - zwróciła się do laina. - Powinieneś nie­długo iść do łóżka. Gdzie jest Fergus MacNeilł? - Odwróciła się.

- Poszedł gdzieś z Peigi - powiedział Iain - i nie martwi się o to, kiedy pójdę do łóżka. Nawet malutka Anna wciąż jeszcze nie śpi. Chcę zostać ze wszystkimi.

- To uroczystość chłopca - Dougal stanął w obronie laina.

- No właśnie - zgodził się Iain.
Meg potrząsnęła głową.

- Będzie jutro wyczerpany, kiedy przyjdzie pora na lekcje...

- Lekcje? - powtórzył Dougal.

- Berry uczy mnie w Wielkim Domu angielskiego i czytania, i matematyki - tłumaczył Iain. - I dobrze mi idzie nauka.

- Baronowa go uczy? - zapytał zdezorientowany Dougal.

-Pani Berry - wyjaśniła Meg, jeszcze bardziej zbijając inży­niera z pantałyku. - Och, niech pan spojrzy, dziadek zaraz bę­dzie coś mówił - dodała szybko, bo Iain już otwierał buzię. -Proszę tam do niego iść, już. -1 lekko Dougala pchnęła.

Inżynier postąpił krok do przodu, a Norrie gestem przywo­łał go do kominka, odkładając smyczek. Stary człowiek uniósł szklankę bursztynowej whisky i upił z niej łyczek. Potem zaczął mówić po gaelicku.

Dougal nie wszystko potrafił zrozumieć i wdzięczny był, kiedy Meg pochyliła się ku niemu, by wyjaśnić słowa Norriego. Ale Norrie zaraz przeszedł na angielski.

- Na samym początku, kiedy pan Stewart pojawił się na Ca­ransay - powiedział - nie byliśmy dobrze nastawieni do niego ani do jego ludzi, ani do ich latarni morskiej. Niektórzy z nas nie zmienili w tym przedmiocie zdania.

Dougal zerknął pospiesznie i chmurnie na Meg i zobaczył, że jej policzki zapłonęły żywym ogniem.

- Ale bez dwóch zdań pan Stewart to dobry i odważny czło­wiek - ciągnął Norrie. - Uratował naszego malutkiego laina, zdrowego i całego wyrwał go morzu z paszczy. A potem odpę­dził rekina, nawet jeżeli był to tylko długoszpar - dodał z uśmie­chem. - Tak sobie myślę, że dorównał naszemu wielkiemu boha­terowi, samemu Fhionnowi MacCumhailowi! Jest wspaniały jak każdy morski kelpie czy selkie, jest człowiekiem wielkiej odwa­gi, zdolnym do czarodziejskich czynów! - Uśmiechnął się szero­ko. - Zdrowie pana Stewarta... spełnijmy Uroczysty Toast! - Tu wszedł na stołek i uniósł szklankę.

Każdy ze zgromadzonych, trzymający szklankę albo kubek w ręku, uniósł naczynie w górę, potem je opuścił, wysunął w przód, przyciągnął z powrotem do siebie. A przez cały ten czas wszyscy śpiewali unisono najpierw po gaelicku, a potem po angielsku:

W górę szklanki, w górę szklanki,

I do siebie, i do siebie,

Ja do ciebie, ja do ciebie,

A ty do mnie, a ty do mnie,

Oby każdy twój dzień był dobry, przyjacielu!

Do dna!

Ostatnią linijkę wykrzyczeli razem tak głośno, że aż ściany zadzwoniły. Wypili do dna. Norrie roztrzaskał pustą szklankę na płycie przed kominkiem. Podniosły się gromkie wiwaty. Do­ugal śmiał się, kiedy zgromadzeni potrząsali jego ręką i pokle­pywali go po plecach, a potem wziął Iaina na barana. Chłop­czyk, pokrzykując ze szczęścia, uniósł ręce wysoko, by dotknąć belek na suficie.

- Tak, mój mały przyjacielu, świętuj - zwrócił się do niego Dougal z szerokim uśmiechem. - To wszystko na twoją cześć. -Trzymając Iaina za nogi, odwrócił się, by popatrzeć na Meg. Na moment jej promienny uśmiech i jakiś dziwny, kryjący się pod nim smutek, przesłoniły mu wszystko inne.

- Dziękuję panu, panie Stewart - powiedziała tak cicho, że mu­siał się pochylić, by usłyszeć ją przez panujący w izbie zgiełk - za uratowanie naszego małego Iaina.

- Cała przyjemność po mojej stronie, droga panno MacNe­ill - odrzekł. Norrie powiedział coś znowu, tym razem po ga­elicku, i Dougal się odwrócił. Tłum ponownie zaczął wiwato­wać, a potem szklanki zadzwoniły o siebie. - Co pani dziadek mówił?

Meg się zaczerwieniła.

- Och, wznoszą teraz toast za mnie.

- Za naszą Margaret - przetłumaczył stojący w pobliżu An­gus. - Na całych Zachodnich Wyspach nie znajdziesz drugiej tak wspaniałej damy o tak życzliwym sercu. Niech spotka ją wielkie szczęście, bo na nie zasługuje!

- To bardzo pochlebne - zauważył Douglas.

- Dziadek zdążył już wlać w siebie z pół beczułki whisky -powiedziała Meg. - Kiedy zaczyna grać tak pięknie, a jego smy­czek tańczy po strunach jak szalony, i kiedy na dodatek wznosi Uroczysty Toast, to znaczy, że otwiera przed nami swoją duszę.

- Ach, tak powiadają, że im więcej whisky wleje się w skrzyp­ka, tym lepiej on gra - mruknął Angus, uśmiechając się szeroko.

- Z whisky czy bez whisky, zgadzam się z Norriem - oświad­czył Dougal. - Ta nasza Meg MacNeill jest wspaniałą damą. -Pochylił się ku niej i zniżył głos tak, by tylko ona mogła go usły­szeć. - Gdyby wtedy Mackenzie pozwolił pani wskoczyć do wo­dy, nie mam wątpliwości, że w pojedynkę uratowałaby pani chłopca. I na dodatek pokonała rekina.

Poważne oczy Meg były aż boleśnie piękne.

- Nigdy bym nie pozwoliła, żeby go morze zabrało - powie­działa z żarem.

-Iain powinien umieć pływać. Proponowałem, że będę chłopca uczył. Może jego ojciec przystanie na to, jeżeli z nim porozmawiam.

-Jego ojciec... - Zaczerpnęła tchu. - Fergus chce, by Iain trzy­mał się z dala od wody, dopóki nie będzie starszy.

- No nie - zaczął się z nią droczyć Dougal, podrzucając sie­dzącego mu na ramionach malca-to złamałoby chłopakowi serce. On jest podobny do mnie, jak sądzę. Ciągnie go do mo­rza. Ma to we krwi.

- Tak, mam to we krwi! - powtórzył rozchichotany Iain, któ­ry siedział na ramionach Dougala jak na wysokiej grzędzie. Wy­ciągnął znowu w górę ręce i w głos się roześmiał, kiedy inżynier okręcił się z nim raz dokoła.

Meg nadal wpatrywała się w nich z powagą i Dougal zasta­nawiał się, o czym może myśleć.

- W końcu na jego drzewie genealogicznym pełno jest ryba­ków i żeglarzy - dorzucił, bo coś kazało mu dodać to wyjaśnie­nie.

Zamiast odpowiedzieć, Meg okręciła się jak fryga i wmiesza­ła się w tłum. Trzymając laina za kolana, Dougal przyglądał się, jak Meg odchodzi. Norrie zaczął grać na skrzypcach powolną, przejmującą melodię, a inżynier zsunął chłopca na ziemię i przyniósł mu kubek napoju owocowego, który Thora przygo­towała ze śmietanki, owsa i poziomek.

Przyglądając się stojącej na drugim końcu pokoju Meg, Do­ugal zastanawiał się, co takiego, u diabła, powiedział lub zrobił, że wytrąciło ją to z równowagi.

- Panno MacNeiłl - zwrócił się nieco później Alan Clarke do Meg, która stała w pobliżu. Ostatnia piosenka dobiegła właśnie końca i Norrie pochylił się, by poprawić rozstrojoną strunę, która trochę zawodziła. - Przyznaję, że intryguje mnie pewna sprawa. Czy ta dama, o tam, to lady Strathlin? - Alan pokazy­wał na dwie kobiety, gawędzące z Thorą i kilkoma żonami ry­baków, które podawały jedzenie i picie.

Meg zawahała się na widok pani Berry i gospodyni z Clachan Mor. Obawiała się tego pytania od chwili, kiedy babki powie­działy Dougalowi, że pani Berry to lady Strathlin. Teraz na jej odpowiedź czekał również Dougal Stewart. Inżynier nadzoru odwrócił się z ciekawością, słysząc pytanie swego brygadzisty.

- Och - powiedziała po chwili milczenia. - Ta wysoka dama to gospodyni, pani Hendry, a ta druga, to pani... pani Berry, któ­ra dawniej była... guwernantką lady Strathlin, a teraz jest jej da­mą do towarzystwa.

- Panią Hendry już poznałem - rzekł Dougal. - Ale czy nie spotkałem też tej pani... Berry? - W jego głosie pojawił się ostrzejszy ton. Meg nie odpowiedziała, starannie unikając jego spojrzenia. Chociaż próbowała bardziej się cieszyć z dzisiejszej uroczystości, przez cały czas, od chwili spotkania z sir Frederic­kiem przed kilkoma dniami, dręczył ją lęk i poczucie winy.

- Wszyscy są tutaj oprócz lady Strathlin. Dziwne mi się to wydaje - stwierdził półgłosem Alan. - Uratowanie Iaina musia­ło wzruszyć chyba nawet taką napuszoną sekutnicę jak ona.

- Zapewniam pana, że była bardzo wzruszona - warknęła Meg.

-1 nie wątpię, że przesłała przynajmniej wyrazy szacunku dla rodziny - podsunął Dougal, wpatrując się z namysłem w pa­nią Berry.

-Wydaje mi się, że tak.-Meg miała ochotę zapaść się pod ziemię.

- Przysiągłbym - ciągnął cicho inżynier - że pani Berry jest tą damą, którą mi pokazano na plaży jako lady Strathlin.

- Niektóre kobiety są bardzo do siebie podobne - gorączko­wo tłumaczyła panna MacNeill.

-T o prawda. Wychodzi więc na to, że ponownie ominie mnie szansa na spotkanie z tą damą. - Dougal zerknął nad ra­mieniem Alana na Meg.

- Na to wygląda - zgodziła się i ośmieliła popatrzeć na niego. To ja jestem tą nadętą sekutnicą, panie Stewart, pomyślała, przyglądając mu się zuchwale. I bardzo pana w tej chwili po­trzebuję.

Oczy Dougala gwałtownie się zwęziły, jakby czytał w jej my­ślach, i Meg umknęła wzrokiem, bo ryzyko było zbyt wielkie.

- Och, baronowa pewnie gdzieś tu jest. Przebrała się za ry­baczkę i przygląda się lokalnemu chłopstwu w jego środowisku -odezwał się Alan. - Rozumiecie, prawdziwa matka Elga śpi w swoim łóżku, a tamta malutka staruszka to w rzeczywistości lady Strathlin, okryta jej chustą. - Uśmiechnął się szeroko, twarz Dougala również się rozjaśniła.

Meg zmierzyła ich obu pochmurnym spojrzeniem i odwróci­ła głowę, ale Dougal pochylił się w jej stronę.

- Alan tylko żartuje. Nie chciał nikogo urazić - przeprosił półgłosem. Mroczny, aksamitny ton tego głosu przejmował ją rozkosznym dreszczem. - Jestem niemal pewien, że kobieta, która tam stoi, to pani prababka.

Na jego żart Meg cierpko zesznurowała wargi i nie odpowie­działa nawet wtedy, kiedy obdarzył ją delikatnym uśmiechem, który zachowywał wyłącznie dla niej. W tym uśmiechu psotnie wyginały się jego wargi, a w oczach pojawiał się zielony błysk i utrzymywał się w nich jeszcze przez chwilę, kiedy cała twarz już spoważniała. Sama nie ośmielała się przed sobą przyznać, ja­ki Dougal w tym momencie był dla niej piękny i pociągający.

A sir Frederick Matheson wydawał się jeszcze gorszym ło­trem, bo rujnował szanse Meg na prawdziwe szczęście.

Odwróciła się, by popatrzeć, jak Iain, podskakując i śmiejąc się, tańczy razem z Peigi i Fergusem. Przypomniała sobie jak uroczo bawił się z chłopcem Dougal i ile czułości i siły okazał, ratując wcześniej malca, chociaż nie zdawał sobie nawet spra­wy, że to jego własny syn.

Westchnęła znowu, dotknęła palcami ust i uświadomiła so­bie, że lekko drży. Ostatnio prawie nie spała, prawie z nikim nie rozmawiała, tylko chodziła na długie samotne spacery i rozmy­ślała o groźbach sir Fredericka. Jego gładkie, okrutne słowa raz za razem rozbrzmiewały w jej myślach. Wkrótce będzie mu winna odpowiedź, a czekała ją nieunikniona kapitulacja.

Zrozpaczona i zdesperowana miała wrażenie, że jest ptakiem, bijącym skrzydłami o pręty klatki, w którą bez wysiłku schwytał ją sir Frederick. Musi znaleźć sposób, by oprzeć się temu wymu­szonemu małżeństwu i powstrzymać Mathesona, by nie wyko­rzystał przeciw niej swojej wiedzy. Nieznośna była dla niej myśl, że mogłaby resztę życia spędzić jako żona Fredericka, przez cały czas lękając się, że ujawni on młodzieńczy błąd mał­żonki i skrzywdzi jej syna.

Podobnie nieznośna była dla niej myśl, że mogłaby żyć bez Dougala. Po namiętnych pocałunkach i przeprosinach bez tchu sprzed kilku dni czuła wielką radość, bo wiedziała, że tamtej nocy on nie oszukał jej i że mu na niej zależy. Zaczęła się w niej budzić nadzieja, że obdarzy ją równie mocnym uczuciem, jak ona jego. Przez lata nienawidziła go i kochała jednocześnie, roz­poznawała jego twarz w buzi syna i czepiała się marzeń, a rów­nocześnie pielęgnowała w sobie poczucie krzywdy.

Nie wiedziała, jak wytłumaczy Dougalowi wszystko, co się tamtej nocy wydarzyło, bo zabrakło im czasu na wyjaśnienia. Ale poznanie przyczyn mniejsze miało znaczenie niż przekona­nie o jego szczerości. Wreszcie mogła pozwolić, by stary ból się ulotnił, by spłynął po niej jak woda, która po burzy wlewa się z powrotem do morza. W końcu uwolniła się od tej udręki.

A przynajmniej tak sądziła - dopóki nie pojawił się sir Frederick.

Przyglądała się tańczącym, przysłuchiwała się muzyce, pa­trzyła, jak Fergus wiruje w tańcu z Peigi, jak oboje zaśmiewają się wesoło i beztrosko. Skrzyżowała mocno ręce na piersiach, ogarnęło ją rozdzierające poczucie samotności. Z całego serca zapragnęła znowu znaleźć się w ramionach Dougala, bardzo ciążyło jej to, że ciągle za nim tęskniła, że tak było go jej brak. Łzy zapiekły ją w oczach. Marzyła o tym, by zostać z nim sam na sam, by powiedzieć, że mu wybaczyła, że go kocha. Chciała zatracić się i odnaleźć w jego ramionach.

Czy doprawdy postąpiłaby bardzo źle, gdyby jeden jedyny raz poszła do niego i mu się oddała? Wkrótce będzie musiała wrócić na ląd stały, do innego świata, do sir Fredericka i do życia pełne­go kłamstw oraz obaw. Będzie na zawsze musiała zostawić Do­ugala i Iaina oraz wszystkie swoje najnowsze nadzieje i marzenia.

Taniec dobiegł końca, Meg spojrzała w bok i zobaczyła Do­ugala z czołem zmarszczonym z namysłu, z oczami pociemniały­mi od troski. Przechylając głowę na bok, wydawał się pytać bez słów, czy wszystko jest w porządku. Odwróciła wzrok. Chociaż tak za nim tęskniła, nie mogła wyjaśnić mu, co kryje w sercu.

Muzyka zaczęła znowu grać, część zebranych ustawiła się w dwa szeregi, by odtańczyć Seann Triubhas albo Chantreuse, bo tak ludzie z Niziny nazywali ten wciąż popularny na Wy­spach stary taniec.

Dougal podszedł do niej.

- Panno MacNeill?

- Ja... z radością, panie Stewart - powiedziała cicho, zadowo­lona, że choć na krótką chwilę będzie miała okazję zapomnieć, co ją martwi, pobyć z nim i poczuć jego dotknięcie.

Podeszli do tancerzy. Kilku z nich przesunęło się, by zapropo­nować im pozycję prowadzących. Dougal ukłonił się, odwrócona twarzą do niego Meg dygnęła i razem, wspaniale ze sobą zgrani, w rytm muzyki weszli między szeregi. Trzymając dłoń na uniesio­nej ręce Dougala, Meg dotarła z nim do końca dwuszeregu i rozdzielili się znowu. Aż kipiała szczęściem, a kiedy ponownie zobaczyła go na drugim końcu długiego węża tańczących, dusza się w niej rozśpiewała.

Przesłał jej ten uśmiech, który nauczyła się już kochać, ten bardzo osobisty, przy którym oczy żywo mu błyszczały, jakby sercem należał tylko do niej.

Ale sen o miłości mógł się ziścić tylko tu, na tym parkiecie i podczas tego święta. Tutaj była po prostu Meg, która tańczy­ła beztrosko z przystojnym Dougalem, tutaj wolno im było ma­rzyć. Natomiast w wielkim świecie była lady Strathlin, strzegą­cą rozpaczliwie swego sekretu i mającą podłego wroga - a Do­ugal, którego kochała, pogardzał tą damą.

- Powinienem był wcześniej wysłać dzieciaka do łóżka - po­wiedział Fergus do Meg. - Spójrz tylko na niego. Oczy mu się sa­me zamykają, chociaż błagał, żebym mu pozwolił nie kłaść się przez całą noc. - Przechylił na bok głowę i pokazał na Iaina, któ­ry przysypiał, siedząc na ławie, z brodą i ramionami opartymi o wyszorowany sosnowy blat stołu Thory. Powieki mu opadły, uniosły się i znowu opadły. - Zabiorę go teraz do łóżka.

- Ja go zabiorę, Fergusie - zaproponowała Meg i z uśmiechem popatrzyła na Iaina. Z uporem wytrwał aż do tej późnej godzi­ny, kiedy goście już się rozchodzili, żywa muzyka się skończyła, a w mniejszym kręgu zaczęło się snucie opowieści. - Czekają na ciebie, żebyś przyłączył się do nich i też coś opowiedział. A ja... chętnie otulę go do snu.

Czas spędzany z Iainem bardzo był dla niej cenny, bo widy­wała swojego synka zaledwie przez kilka tygodni w roku. Do­piero co przecież otarł się o śmierć, a teraz zawisła nad nim na­stępna groźba, o której wiedziała wyłącznie ona.

Fergus dotknął jej ręki.

- Chwileczkę, kuzynko. Chcę cię o coś zapytać. - Jego złoto-brązowe oczy wydawały się zatroskane.

Meg kiwnęła głową. Kuzyn miał dobre serce, był poważny z natury i nigdy nie żałowała decyzji, by powierzyć syna jego opiece, nawet po śmierci Anny.

- Słyszę, że chłopakowi dobrze idzie nauka - ciągnął.

- To bystry chłopiec, a pani Berry jest dobrą nauczycielką.

- Tak sobie myślę, że będzie mu trzeba dużo więcej tej nauki, chyba że ma zostać rybakiem, jak ja i tylu jego krewniaków.

- Dobrze by zrobił, idąc w ślady twoje i dziadka Norriego. Fergus zdjął czapkę i potarł sobie głowę.

- Tak sobie myślę, że dobrze by mu szło w szkole na lądzie

stałym. Meg zamrugała powiekami, zaskoczona.

- Czy tego dla niego chcesz, Fergusie?

- Tak sobie myślę o tym, czego ty dla niego chcesz. - Miął czapkę w dłoniach. -Jeżeli zabierzesz go z powrotem do Edyn­burga, żeby zamieszkał w twoim zamku czy innych wspaniałych domach, to będzie mógł pójść do prawdziwej szkoły. Może wy­rosnąć na kogoś, kto będzie miał wszystko, o czym mężczyzna może marzyć.

Gdyby zabrała Iaina ze sobą do Edynburga teraz, kiedy sir Frederick się o nim dowiedział, naraziłaby się na wielkie ryzy­ko, że go na zawsze utraci. Dougal szybko mógłby dowiedzieć się prawdy i odebrać jej syna.

- Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego miejsca dla dorasta­

jącego chłopaka niż Caransay.

Fergus uśmiechnął się nieśmiało, zgadzając się z nią.

-Margaret, nie zapomniałem, kto dał temu chłopcu życie. A chociaż kocham go całym moim sercem, nie ma on teraz mat­ki w moim domu - powiedział ze smutkiem, rozglądając się przy tym, by mieć pewność, że nikt ich nie słyszy. Większość gości zgromadziła się przy kominku, dzięki czemu Meg i Fergus mie­li ustronny kącik dla siebie.

Meg pochyliła się bliżej i położyła kuzynowi dłoń na ramieniu.

-W dzień narodzin Iaina powierzyłam go tobie i Annie. I chociaż ona już odeszła, bez wahania nadal powierzyłabym go tobie. Kocha ciebie i małą Annę. Serce by mu pękło, gdyby miał cię opuścić. - Łzy zapiekły ją pod powiekami.

Fergus pokiwał głową.

- Niewiele brakowało, a przed kilkoma dniami stracilibyśmy go. Więc tak sobie myślę, że teraz będziesz chciała, by zamiesz­kał z tobą w twoim wielkim zamku, gdzie będziesz mogła go widywać codziennie.

Serce Meg wezbrało wzruszeniem.

- Czy tego chcesz, Fergusie?

- Chcę, żeby był szczęśliwy... i żebyś ty też była szczęśliwa.

- A dla siebie?

- Brakowałoby mi go jak powietrza - powiedział. - Ale dla mężczyzny dobrze jest, kiedy ma wykształcenie. A chłopak jest mądry. Przeczytał mi opowiadanie. Przeczytał! - Fergus uśmiechnął się z dumą. - Potrafię się podpisać i mówię trochę po angielsku. On jednak może nauczyć się dużo więcej. Cóż ja mogę mu przekazać oprócz tego, co wiem o łapaniu homarów czy zachowaniu morza i przewidywaniu pogody?

- Wszystko to jest równie ważne jak wykształcenie uniwer­syteckie- a nawet bardziej - zapewniła go Meg z zapałem. -Je­żeli, kiedy będzie starszy, zechce iść do szkół czy na uniwersy­tet, umożliwię mu to. Ale na razie jest zbyt młody na cokolwiek oprócz nauczyciela. Może uczyć się od pani Berry, kiedy przy­jeżdżamy tu na wakacje, a w przyszłym roku może pójść do szkoły wiejskiej. Powinien zostać z tobą i resztą krewniaków. Iainowi potrzebna jest rodzina.

- Ale ty jesteś jego... - Urwał i rozejrzał się dookoła.

- Nie zdoła nauczyć się, jaką wartość ma rodzina, jeżeli za­mieszka ze mną w zimnym i samotnym zamku w otoczeniu sa­mej służby i moich doradców. A niektórzy z nich nie za bardzo lubią dzieci. Poza tym - dodała - tam, gdzie ja mieszkam, nie mógłby na co dzień widywać morza.

Fergus pokiwał głową, nie przestając miąć czapki w dło­niach,

- To smutne. A jak z tobą? - Podniósł na nią oczy. - Czy to­bie nie brak morza?

- Nieustannie.
-1 zawsze, jak odjeżdżasz, tęsknisz za Iainem.
Meg popatrzyła na złotą główkę Iaina.

- Brak mi go jak powietrza - wyszeptała. - Ale on powinien zostać z tobą. Tu jest bezpieczny.

- Przyjdzie pora, że go stąd zabierzesz. Zawsze to wiedzia­łem - powiedział Fergus.

Jeszcze długo nie, pomyślała Meg. W tamtym wielkim świe­cie lady Strathlin wkrótce zostanie zmuszona do poślubienia bankiera, niewiele znaczącego baroneta i człowieka bez serca. A w jego domu, to wiedziała z niezachwianą pewnością, jej uko­chany syn nie będzie mile widziany.

12

Wokół Dougala głosy łączyły się ze sobą harmonijnie w śpie­wie. Widział, że Meg i Fergus rozmawiają w kącie na osobno­ści, pochyleni mocno ku sobie. Najwyraźniej rozmowa była po­ważna. Zastanawiał się, czym martwi się Meg tego wieczoru, bo na tle rozbawionych gości wydawała się zaabsorbowana, a na­wet smutna. Miał nadzieję, że zwierzy się przynajmniej Fergu­sowi, który był chyba jej dobrym przyjacielem.

Wkrótce Fergus przyłączył się do innych, a Meg poprowa­dziła zaspanego Iaina w stronę drzwi. Chłopiec ledwo powłó­czył nogami i Meg schyliła się, by go podnieść. Dougal wstał, chcąc zaproponować jej swoją pomoc.

- Proszę pozwolić, że ja go zaniosę, panno MacNeill. Leci przez ręce bezwładny jak worek kartofli. A pani musi być po tak długim wieczorze zmęczona.

Zawahała się, a potem bez słowa podała mu chłopca. Głowa Iaina przeturlała się po ramieniu Dougala, małe rączki oplotły czule jego szyję. Meg poprowadziła ich przez drzwi do bocznego skrzydła domu. Camus nan Fraoch składał się z trzech budyn­ków połączonych razem pod jednym krytym strzechą dachem, wszystkie były identyczne, różniły się tylko przeznaczeniem, pierwszy pełnił funkcję kwatery dziennej, drugi kuchni i jadalni, a trzeci nazywano sypialnią.

Weszli do obszernej izby z niskim belkowanym sufitem, bie­lonymi ścianami, kamienną podłogą i dwoma małymi okienkami.

Na kominku palił się niskim płomieniem torf. Dougal rozejrzał się w półmroku po sypialni, która, mimo że wspólna dla całej rodziny, pozwalała każdemu zachować nieco prywatności. W ściany wbudowane były trzy osłonięte kotarami łóżka, ą dwa mniejsze pokoiki oddzielono od dużej izby drzwiami.

Meg zamknęła drzwi, przez które przed chwilą przeszli. Otoczyła ich ciemność i zrobiło się stosunkowo cicho. Gdyby został z nią tak sam na sam na lądzie stałym, byłoby to czymś szokującym. Inżynier zauważył, że na Wyspach, kiedy młoda para gdzieś się razem oddalała, traktowano to raczej z sympatią niż podejrzliwością.

Podeszli do wbudowanego w ścianę łóżka i Meg odsunęła za­słonę. Dougal ostrożnie położył Iaina na prześcieradle. Cofnął się, kiedy zdejmowała chłopcu buty i spodenki i otulała go weł­nianymi kocami w płóciennych poszwach. Iain westchnął i przekręcił się na bok.

- Czy on tu sypia sam? - zapytał. - Czy nie będzie się bał, jak się później obudzi? - Myślał o tym, co to dziecko ostatnio prze­żyło i o przerażającej sylwetce rekina w wodzie, przypomniał też sobie własne chłopięce lęki i koszmary z okresu, kiedy otwie­rał oczy w ciemnościach i przypominał sobie, że rodzice odeszli na zawsze. Popatrzył na Iaina, który na łóżku wydawał się taki malutki, i te dawno zapomniane noce z przerażającą wyrazisto­ścią stanęły mu przed oczyma. Rzucił spojrzenie na Meg. - Czy nie powinniśmy z nim posiedzieć?

Potrząsnęła głową.

- Nie będzie tutaj sam. Ja sypiam na tym łóżku, kiedy jestem w Camus nan Fraoch. Położyłam go tu na tę noc, chociaż ma swoje łóżko przy Fergusie w drugim pokoju, za tymi drzwiami. A Elga sypia o tam. Kołyska malutkiej Anny stoi przy drzwiach do wspólnego pokoju Thory i Norriego, tak że wszyscy słyszy­my, jeżeli się poruszy. Iain nie zostanie tutaj długo sam.

Kiwnął na to głową, zdumiony ciasnotą, chociaż wiedział, że takie pomieszczenie sypialne jest w hebrydyjskim domu czymś typowym... a to można by nawet nazwać przestronnym.

Podczas ich rozmowy z sąsiedniego pokoju wszedł do sypial­ni mały czarny terier. Dougal pamiętał, że podczas ceilidh pies drzemał w pobliżu kominka. Teraz zbliżył się, pomachał ogo­nem, podskoczył i postawił przednie łapy na kolanach Meg, Po­chyliła się, by go pogłaskać, a potem pomogła mu wskoczyć na łóżko Iaina. 4 A

- Iain ma dobrą niańkę - powiedziała, mierzwiąc pieskowi z sympatią sierść na łbie. - W porządku, Falla. Tę jedną noc mo­żesz z nim spać. Thora nie lubi, żeby którykolwiek z jej trzech psów spał na łóżku - dodała. - Ale na razie Falla może pilnować Iaina. - Pies zwinął się w kłębuszek obok śpiącego dziecka, a Meg zasunęła zasłonę.

Stojąc w półmroku obok dziewczyny, Dougal poczuł, że uderza mu do głowy mieszanka błogości i namiętności, że prze­lewa się do serca, a potem spływa w lędźwie, gładka i ognista jak whisky ze śmietanką. Dłonie mu się same zacisnęły, tak bardzo zapragnął dotknąć Meg, przytulić ją i... nie ośmielał się nawet pomyśleć, o ile więcej pragnie. Wyciągnął w ciemnościach rękę, ujął ją za łokieć i odwrócił ku sobie.

- Meg - wyszeptał zdumiony, że wystarczy dotknąć jej ręki czy wypowiedzieć to imię, by serce tłukło mu się w piersiach jak oszalałe. Narastało w nim zafascynowanie i podniecenie, jakby za każdym razem dotykał jej po raz pierwszy.

Oświetlona torfowym ogniem krzywizna policzka Meg jarzyła się ciepło, włosy przypominały aureolę z kosztownego migotliwe­go złota. Stała w milczeniu, pełna oczekiwania, wpatrzona w niego.

Szukał jakiegoś tematu do rozmowy, nie był jeszcze gotów wra­cać do zatłoczonego pokoju, skoro mógł pobyć z nią sam na sam.

- To ceilidh było wspaniałą uroczystością. Bardzo jestem za nią wdzięczny.

- Chcieliśmy uczcić uratowanie Iaina i podziękować panu za to, co pan zrobił, panie Stewart.

- Dougalu - poprawił ją i uniósł rękę, by odgarnąć pasemko, które miękko opadło jej na policzek. Nie odrywała od niego wzroku i nie protestowała. - Każdy mężczyzna na moim miej­scu zrobiłby to samo.

- Iain był w poważnym niebezpieczeństwo, a pański postę­pek wymagał siły i odwagi. Ludzie z Caransay będę o tym opo­wiadali przez pokolenia. - Uśmiechnęła się do niego w ciemno­ściach. - Pan sobie tutaj ze mną stoi, a tymczasem w sąsiednim pokoju układana jest opowieść o Dougalu i rekinie.

- Ja wolę stać tu razem z panią - wyszeptał.

-Ja... - Oczy Meg zabłysły, jakby napłynęły do nich Izy, od­wróciła wzrok. - Nie miałam okazji porozmawiać z panem od tamtego dnia. Chciałam panu powiedzieć... muszę powiedzieć panu... jak wiele to dla mnie znaczyło. - Jej głos zadrżał.

Dougal potrząsnął głową.

- Nie ma co dziękować mi, dziewczyno.

- Ale gdyby pan nie... my może... może tej nocy czuwaliby­śmy przy zmarłym - wyszeptała. Bródka zaczęła jej drżeć.

- Chodź tutaj - wyszeptał, ujął Meg za ramiona i przyciągnął do siebie. W pierwszej chwili zesztywniała, ale zaraz potem wtuliła się w niego i zaczęła cicho płakać. Dougal objął ją przez plecy, mamrocząc coś uspokajająco, a ona przywarła w półmro­ku twarzą do jego ramienia,

Wyczuł, że nieczęsto szuka w kimś oparcia albo przynaj­mniej od dawna tego nie robiła. Westchnął z twarzą wtuloną w pachnącą chmurę włosów Meg, przycisnął ją mocniej do sie­bie, a ona rękami oplotła go w pasie.

Trzymając Meg w ramionach, Dougal czuł, że jest dla niej waż­ny, że dziewczyna potrzebuje go i szuka u niego bezpieczeństwa. Było to dla niego czymś nowym. Stawał już wcześniej wobec ko­nieczności sprostania sytuacji groźnej i naglącej, ale uratowanie Iaina przyniosło mu niespodziewaną nagrodę, bo wyspiarze przy­jęli go do swego grona, obdarzyli szacunkiem i wydawali się goto­wi zapomnieć o urazach wywołanych budową latarni.

Pocieszając Meg, odnosił dziwne wrażenie, że zaspokaja coś więcej niż jej chwilową potrzebę. Kiedy trzymał ją w objęciach, czuł się tak, jakby wypełniało się przeznaczenie. Jego miejsce było tutaj, przy niej.

Przez większość dorosłego życia brakowało mu świadomości, że jest komuś potrzebny. Stawiając latarnie morskie, narażał swoje życie, a wszystko po to, by wyeliminować zagrożenie dla innych. Jego własną rodzinę zniszczyła tragedia, mógł jednak za­pobiec podobnym tragediom na przyszłość. Czuł się dumny, że potrafi zwiększyć bezpieczeństwo na morzu. Jego umiejętności były potrzebne - ale on sam nigdy się dla nikogo tak naprawdę nie liczył. Nie uświadamiał sobie jednak tego aż do chwili, kie­dy Meg oparła mu głowę na piersi i się rozpłakała.

A jeżeli potrzebowała go przez te wszystkie lata - podobnie jak on potrzebował i pożądał jej w snach i marzeniach - a zosta­ło jej po nim tylko bolesne wspomnienie? Przymknął oczy w udręce, mówiąc sobie, że powinien był bardziej sumiennie szukać swojej boginki. Miał nadzieję, że nie spóźnił się z prze­prosinami.

Musi coś zacząć znaczyć dla kogoś, dla niej, inaczej może za­wsze będzie się czuł niespokojny i niedopasowany do życia, mo­że zawsze będzie porywał się na ryzyko, żeby jakoś się spraw­dzić. Kiedy uratował laina, spłynęła na niego olbrzymia fala ludzkiej wdzięczności i życzliwości, coś, czego nigdy wcześniej nie zaznał, a ukoronowaniem wszystkiego była ta chwila z Meg w ramionach.

Miłość przepełniła serce Dougala. Kiedy tulił dziewczynę, ogarnęło go cudowne uczucie, że jakaś cząstka w jego wnętrzu poddaje się i zmienia w sposób subtelny, lecz nieustępliwy. Chciał uwolnić Meg od tego, co ją teraz trapiło, więcej nawet, chciał być z nią już na zawsze.

- Cicho, dziewczyno - nucił. - Cicho, moja droga. - Musnął dłonią jej włosy i wsunął w nie palce. Meg odchyliła do tyłu gło­wę, oczy miała świetliste, obmyte łzami.

Łagodnie, jak najłagodniej uniósł podbródek Meg, pochylił się i pocałował ją: zdecydowane zetknięcie się ust, lekkie, zna­czące skubnięcie wargi, słodkie muśnięcie. Wtedy przywarła do niego, pragnąc, by jak najszybciej stopili się w jedno, popędza­ni gwałtownym biciem serc. Objął dłońmi jej twarz i pocałował mocno, nagląco, wsuwając palce w złotą gęstwę włosów. Cało­wał ją, aż dech straciła i jeszcze mocniej przylgnęła do niego, a pokój zawirował im przed oczami.

Napływająca przez półprzymknięte drzwi muzyka i światło były coraz słabsze, ale wciąż je słyszał i niejasno uświadamiał sobie, że nie są sami. A on musiał z nią pobyć we dwoje, cho­ciaż przez krótką chwilę. Żądało tego nieustępliwie jego ciało i dusza.

Oderwał się od niej z trudem, ujął ją za rękę, wyciągnął z po­koju i przeprowadził przez sąsiednią izbę do drzwi. Wyszli w noc, niebo pociemniało do usianego gwiazdami granatu. Sły­szał szum morza.

W milczeniu, pospiesznie skierował się z nią nad zatokę. Stą­pała obok niego bezszelestnie, kiedy przechodzili przez porośnię­ty trzcinami, zasypany krasnorostami piasek. Uścisk jej dłoni byl płomienny, pełen zapału. Pociągnął ją za sobą bliżej morza, do miejsca, gdzie napływała, pieniąc się, woda. Sam nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właśnie tam ją zaprowadził, ale szedł za gło­sem serca.

Małe falki omywały bose palce u nóg Meg, za każdym jej stąpnięciem cicho pluskały. Dougal przystanął nagle, nie pusz­czając jej ręki, żeby zdjąć buty i rzucić je na suchszy piasek, po­tem ściągnął skarpetki i je również tam cisnął. Miło było poczuć: pod stopami chłodną wodę. Wtedy Meg się roześmiała, a on po­czuł się jeszcze wspanialej.

Teraz Meg trochę wyprzedziła Dougala, szła szybkim krokiem i na odmianę to ona ciągnęła go za sobą. Pozwolił jej siej zaprowadzić na wzgórze, minęli niewielki cypel, który oddzie-; lał większą zatokę od mniejszej, aż znaleźli się na prywatnym i skrawku plaży, w cieniu skalistego urwiska, nad cętkowaną księżycowym blaskiem wodą.

Odwróciła się twarzą do niego, szła teraz tyłem, nie puszczając dłoni Dougala, a on podążał za nią, czując pod stopami miękki, suchy piasek. Wreszcie pociągnął ją za rękę i chwycił; w objęcia. Oblany bladozłotym światłem dotknął jej ust wargami i poczuł, jak cała lgnie do niego, jak ramionami oplata go w pasie.

Pożądanie zapłonęło w nim gwałtownie, całował ją teraz: śmiało, głęboko, nieopanowanie, jedną ręką objął ją przez plecy, drugą przyciągnął do siebie jej biodra, aż przywarła mocno brzuchem do nabrzmiałej męskości. Jęknął cicho i przesunął dłonie w górę.

Meg lekko się skręciła, pozwalając, by pogładził palcami krąg-. łą lewą pierś, która pod jego dotknięciem stwardniała na czu­beczku jak perła. Dougal bardziej poczuł na ustach, niż usłyszał \ cichy krzyk ukochanej, dotknął drugiej piersi i potarł sutek, któ­ry chyba doczekać się tego nie mógł. Meg osunęła mu się lekko `j w ramionach. Rozchyliła usta, pieściła go językiem, a kiedy on i gładził jej piersi, opuściła dłonie na jego pas, a potem jeszcze ni­żej, i objęła go od tyłu, przyciągając mocniej do siebie.

Nie potrafił się nią nasycić. Była dla niego jak ogień, paliła go w żyłach jak whisky. Ogromnie jej pragnął, nie potrafił wyjść myślą poza potrzebę tej chwili. Gwałtowne bicie serca i narasta­jące pożądanie przyćmiewały cały zdrowy rozsądek.

Miał we krwi tamtą ich wspólną noc, Meg zapisała się w je­go duszy, chciał się znowu z nią złączyć, jednak nie dlatego, że dało mu to niewiarygodną satysfakcję fizyczną, lecz dlatego, że tak głębokiej namiętności zaznał wyłącznie w jej ramionach.

Postępował ostrożnie, sycił zmysły jej urokiem i tą chwilą, chociaż serce waliło mu jak młotem, a ciało natarczywie doma­gało się zaspokojenia. Objął dłońmi głębokie wcięcie talii Meg, jej palce przesunęły mu się po plecach i wczepiły się w ramio­na. Jęknęła, zadyszana, i wtuliła się w niego.

Kiedy poczuł, że ich ciała pulsują w tym samym gorącym rytmie, nie potrafił już się dłużej powstrzymać, przyciągnął ją mocno do siebie i razem opadli na piasek.

Przez chwilę klęczeli twarzami do siebie, mocno przytule­ni. Dougal pocałował ją namiętnie, ,a potem Meg się osunęła, pociągając go za sobą, i legli razem na miękkim, białym pier­nacie.

Ogarnął ją ramionami, gładził po całym ciele. Głęboko świa­dom był, czego pragnie, i miał nadzieję, że ona pragnie tego sa­mego. Ale nie mógł się posunąć dalej, dopóki nie zyska pewno­ści, że Meg odda mu się bez najmniejszego wahania.

Objął dłońmi jej twarz, przerwał pocałunek, przytulił ją i przysunął usta do ucha.

- Muszę wiedzieć - wyszeptał, całując ją w ucho - czy rozu­miesz, po co tu jesteśmy, czy ty też czujesz, co nas łączy.

- Ja też to czuję - potwierdziła, muskając wargami jego szy­ję, jego szczękę. - Wiem, po co tu przyszliśmy. -1 odwróciła głowę, by go pocałować.

- Meg - oderwał usta od jej warg, bo postanowił, że między nimi nie będzie żadnych niedomówień. - Muszę cię o coś zapy­tać. Onegdaj chodziłaś po plaży z jakimś mężczyzną. Norrie po­wiedział, że to był sir Frederick Matheson, który przyjechał się z tobą zobaczyć. Powiedz mi... czy on coś dla ciebie znaczy. -Głos miał cichy i rozdygotany, nienawidził sam siebie, że o to pyta. Ale musiał się dowiedzieć.

- Jest dla mnie nikim - wyszeptała, przesuwając mu wargami

po ustach. - Nie znaczy dla mnie nic. Dougal położył się znowu, ogarnął ją ramionami, przytulił.

- Pocałowałaś go. - Zdumiewające, ale czuł się tylko odrobinę zazdrosny. Nie było w nim miejsca na prawdziwą zazdrość, bo ży­wił dziwne, ale głębokie przekonanie, że Meg należy do niego i do żadnego innego należeć nie może. Chciał ufać jej lojalnemu, czułe­mu sercu i ośmielić się mieć nadzieję, że ona podziela jego uczucia.

- To on mnie pocałował - poprawiła gó. - Mnie to było obo­jętne. Nie myśl o tym. I ja też o tym nie będę myślała. Nie te­raz - dodała cichym i dziwnie wyzywającym tonem. Odchyliła głowę i pocałowała go znowu.

Oderwał się od niej.

- Meg, moja dziewczyno - wyszeptał. - Muszę wiedzieć, czego w tej chwili oczekujesz ode mnie, od nas. - Tym razem zapyta ją, tym razem wiedział, czego chce i dlaczego. Chciał jej, na zawsze. Znieruchomiał, serce trzepotało mu niespokojnie w piersiach, czekał.

Oplotła go ramionami i przez chwilę leżała tak spokojnie, że lękał się, iż pewnie odsunie się i po prostu odejdzie. Zgoda, po­myślał, jeżeli tak będzie musiała.

Przytuliła policzek do jego policzka, westchnęła mu prosto w ucho.

- Chcę tego marzenia - wyszeptała. - Chcę, by ten jeden raz ziścił się mój sen, że jestem naprawdę głęboko, bez reszty szczęś­liwa. Ze mam wszystko, czego pragnę, i jestem tylko tym, kim chcę być, z mężczyzną, któremu oddałam swoje serce.

Dougal odetchnął cicho i przesunął wargami po jej ustach. Był tak głęboko poruszony, że nie mógł się odezwać. Najgorę­cej pragnął tego samego, co Meg nazywała swoim marzeniem. Marzył o niej. Odsunął się odrobinę i czekał.

- W tę jedną noc - ciągnęła miękko - chociaż wiem, że to dłu­żej nie potrwa, chcę, by ziściło się moje piękne marzenie, które przechowałam w sercu jak najcenniejszy skarb. A później... -Urwała, Dougal obejmował ją i czuł, jak gwałtownie uderza jej serce pod szczupłymi żebrami.

- A później? - wyszeptał i czekając na odpowiedź, przesuwał wargami po uchu Meg, muskał je, skubał.

Potrząsnęła leciutko głową.

- Potem będę musiała wrócić do innego świata i zrobić to, co musi zostać zrobione.

Pokiwał głową. Tylko że on zamierzał zabrać ją ze sobą do tamtego świata, razem z nią przenosić się z miejsca na miejsce, z gwarnego miasta na sam kraniec ziemi. Naprawdę Meg była jego marzeniem, od zawsze. A teraz ożyła w nim nadzieja, że sam się również dla niej takim marzeniem stanie.

Uniósł się nad nią, opierając się na rękach. Leżała pod nim na piasku, woda chlupotała u ich stóp, a z daleka dobiegały ledwie słyszalne dźwięki skrzypiec i słodki, harmonijny śpiew. Popa­trzył na nią.

- O czym marzysz? - wyszeptał.
Przyciągnęła go do siebie.

- Często myślałam o tym, co już raz przeżyliśmy razem - po­wiedziała - o naszym doskonałym wzajemnym poznaniu, do­skonałym oddaniu. W moim marzeniu dzielące nas od tamtej chwili lata nigdy się nie zdarzyły, zawsze byliśmy razem. I cho­ciaż ten jeden raz chcę poczuć, że tak jest naprawdę.

- Mogłoby tak być. Moglibyśmy zostać na zawsze razem. -Uświadamiał sobie teraz, że to, co do niej czuje, rozkwitło w nim przed siedmiu laty i trwało, niezmienione, głębokie i doj­rzałe, czekając w uśpieniu, aż ją odnajdzie. A kiedy lepiej ją po­znał, kiedy przekonał się, jak życzliwe ma serce, jaka jest słod­ka i uczciwa, zrozumiał, że ją kocha.

Potrząsnęła łagodnie głową. Nie spodziewał się tego.

- To tylko marzenie - szepnęła, wsuwając mu palce we wła-sy. - Ale tej nocy chcę jedynie marzyć i śnić. Proszę... - Słyszał, z jaką mocą pragnie spełnienia swych marzeń, ale była w jej gło­sie również nutka zdumiewającej desperacji. Zrobiło mu się go­rąco z tęsknoty i pożądania. Chciał dać jej radość, chciał, by w złączeniu dopełnili siebie nawzajem.

- Proszę... - powtórzyła. Dougal dotknął jej ust i zmienił to słowo w pocałunek. Potem musnął językiem wargi Meg, zsunął się niżej, obsypując po drodze pocałunkami jej policzki, jej dłu­gą i piękną szyję, aż dotarł do krągłej piersi. Delikatnie poroz­pinał guziki bluzki, rozchylił poły, zanurzył dłonie w panujące pod materiałem ciepło i gładził ją, przesuwając ręce pod war­

stwami bawełny i batystu. Kiedy dotknął tej niewiarygodnie je­dwabistej skóry, Meg cicho krzyknęła, a jego ciało napięło się od żądzy i zaczęło pulsować z narastającą natarczywością.

Pochylił głowę i musnął językiem czubeczek piersi, pieścił go, aż Meg zaskomlała, a jej palce zsunęły się z włosów Douga­la na ucho, a potem w dół po szyi. Gwałtownymi ruchami za­częła rozpinać mu koszulę, a on zsunął jej bluzkę z ramion i do­tknął delikatnych koronek przy koszulce.

Z trudem chwytając powietrze i cicho pojękując, rozbierali się pospiesznie nawzajem, aż wreszcie leżeli nadzy między po­rozrzucanymi ubraniami, które ciemnymi plamami odbijały od bladego piasku. Nikt nie mógł ich zobaczyć, bo ukryli się w gę­stym cieniu cypla. Mieli ten odosobniony zakątek tylko dla sie­bie i mogli się tam sobą delektować.

Lekki powiew wiatru chłodził skórę Dougala, który przyciąg­nął Meg do siebie. Czuł, jaka jest rozkosznie ciepła w dotyku. Przesunął wargami po jej piersiach i pieścił sutki, aż nabrzmia­ły jak perełki, a ona lgnęła do niego i cicho krzyczała z rozko­szy. Polizał rowek między piersiami, obsypał pocałunkami brzuch i zsuwał się coraz niżej, do miejsca, które było słodkie, wrażliwe i tajemne.

Meg drgnęła pod nim, a on pieścił ją i gładził, aż wpiła mu palce w ramiona i jęknęła w rozkosznym spełnieniu. Potem opadła na piasek z cichym jak poszum fali westchnieniem, a wtedy Dougal nie zdołał już dłużej powściągać swego pożąda­nia, serce waliło mu jak młotem, miał wrażenie, że ciało i dusza zaraz eksplodują. Ale nie wolno mu dać jej dziecka, jeszcze nie, chociaż chciał kiedyś mieć z nią dzieci. Znowu nie potrafił się oprzeć tej dziewczynie, ale nie narazi jej na kompromitację.

Upominał się, że musi być ostrożny, ale własne słowa docho­dziły do niego jak przez mgłę. Mimo to o nich pamiętał, chociaż Meg całą sobą błagała, by ją napełnił, chociaż od jej cichego, gardłowego pojękiwania płonął żywym ogniem, a krew tętniła mu w żyłach. Poruszyła się pod nim w miękkim piasku i wciąg­nęła go na siebie, a wtedy zatracił się i zapomniał o wszystkim.

Wślizgnął się do jej wnętrza, a wtedy stali się dla siebie na­wzajem tyglem i płomieniem, w których cały świat przetopił się w namiętność, wiatr, morze i tętnienie serc. Mimo szalejącej bu­rzy uczuć Dougał znalazł jakoś siłę, by cofnąć się i wylać nasie­nie na miękki piasek.

Z truciem chwytając oddech, objął Meg ramionami i przetur­lał się na bok, by ją do siebie przytulić. W kilka chwil później uświadomił sobie, że dziewczyna cicho płacze, ukrywając twarz na jego ramieniu.

13

Blask księżyca na szemrzącym morzu, drobne fale, obmywa­jące im stopy i objęcia Dougala staną się wspomnieniem, które pozwoli jej jakoś żyć dalej, pomyślała Meg. Lata przeminą, a ona jak skarb będzie hołubiła tę noc i tę poprzednią, i na za­wsze tak go zapamięta, tego swojego kelpie, mocnego, piękne­go, czułego, życzliwego i należącego tylko do niej.

Bardzo niedługo nadejdzie dzień, po którym nie będzie jej wolno nigdy więcej zobaczyć Dougala. Kiedy wróci do egzy­stencji lady Strathlin, przyszły mąż na pewno nie pozwoli swo­jej żonie - niezależnie od jej majątku czy pragnień - wracać na Caransay samej, swobodnej, bez ograniczeń.

Odetchnęła głęboko, chcąc uśmierzyć wywołany tą myślą ból, i schyliła głowę, by przytulić ją do piersi Dougala.

- Kochana - zapytał - co się dzieje?

Przesunął palcami po jej włosach. Ubrali się i siedzieli razem na piasku, opierając się o skalistą ścianę urwiska, tak nagrzaną w ciągu dnia od słońca, że wciąż promieniowała lekkim ciepłem. Ręka Dougala spoczywała na ramionach Meg. Woda cichutko szumiała, księżyc połyskiwał na łagodnych falach, a z oddali na­pływały pełne niczym niezmąconej radości śpiewy i melodie, ja­kie wygrywał na skrzypcach Norrie.

- Nic. Tak mi coś tylko przeszło przez myśl. - Podniosła wzrok, przytulona policzkiem do ramienia Stewarta, z dłonią spoczywającą spokojnie na jego piersi. - Dougalu, co zacząłeś mi mówić tamtego dnia w jaskini?

Zobaczyła, że lekko się uśmiechnął. -Przypuszczam, że mamy teraz trochę czasu, zanim nas przyjdą szukać.

- Nie przyjdą nas szukać - zapewniła. - Babcia i matka Elga nie pozwolą, by ktokolwiek zakłócił nam spokój, skoro wiedzą, że wyszliśmy razem.

- Dlaczego? Dwoje młodych wolnych ludzi samych w świetle księżyca... Kto zdoła przewidzieć, co mogą zrobić. - Uśmiechnął się i pocałował jej włosy.

- Matka Elga i babcia Thora chcą, żebyśmy razem wychodzi­li przy świetle księżyca - powiedziała. - Chciały tego przez cały czas od chwili, kiedy cię poznały.

- Trudno mi w to uwierzyć. -Opowiedz mi swoją historię, Dougalu Stewart, a ja opo­wiem ci moją. Wtedy zrozumiesz.

Przez moment patrzył na nią nieufnie, potem wzruszył ra­mionami.

- Bardzo dobrze. Przed siedmiu laty pewnego wieczoru tuż przed zachodem słońca ścigałem się wiosłową łódką z pewnym człowiekiem. Obydwaj mieliśmy dobrze w czubie, bo wyruszy­liśmy po czuwaniu przy zwłokach wspaniałego starego człowie­ka, którego żona robiła bardzo dobrą whisky, George'a Mac-Donalda z Tobermory.

- Znaliśmy go. Rzeczywiście zacny był to człowiek. Ale skąd ty tam u nich?

-Prowadziłem badania rafy Caran, robiłem pomiary skał, obliczałem siłę uderzenia fal i tak dalej. Już wtedy byliśmy pew­ni, że gdzieś na tej rafie potrzebna jest latarnia morska. Kilku z nas mieszkało od wielu tygodni na Muli, więc wzięliśmy udział w czuwaniu. Cholerni z nas byli głupcy i kiedy tamtej nocy moi ludzie zaczęli przechwalać się, jacy to jesteśmy dziel­ni, mój przyjaciel i ja nie mieliśmy wyboru, musieliśmy do­wieść, że mówią prawdę. W łodzi jemu zrobiło się niedobrze, biedakowi, ale ja płynąłem dalej, bo widziałem szansę na wygra­ną. I wkrótce okazało się, że płynę prosto w paszczę nagłego szkwału, który bardzo szybko stał się całkiem paskudny. Nie mogłem się wyrwać. Fala zmyła mnie za burtę, coś uderzyło mnie w głowę i niewiele brakowało, a byłbym się utopił. Urato­wały mnie... - Urwał nagle. - No cóż, trudno ci w to będzie uwierzyć.

- Co cię uratowało?

- Przypuszczam, że na wielką skałę Sgeir Caran musiała wy­rzucić mnie jakaś potężna fala - wyjaśnił. - Ale przez chwilę wydawało mi się, że przez wodę niesie mnie para pięknych ko­ni. - Potrząsnął głową, jakby oszołomiony.

-Koni! Chcesz powiedzieć, że widziałeś... morskie kelpie? Dougal wzruszył ramionami.

- Bardziej prawdopodobne, że je sobie tylko wyobraziłem. Ale kiedy wylądowałem na skale i zobaczyłem ciebie... no cóż. Moja wyobraźnia zaczęła znowu pracować pełną parą. Trzeba pamiętać, że dostałem tamtej nocy mocno po głowie.

- A więc wylądowałeś na Sgeir Caran jako rozbitek - szepnęła. Przytaknął, pocierając palcami jej ramię.

- Tak. Sama teraz rozumiesz, że nie było żadnych spisków, żadnych wcześniejszych planów, by zabawić się z młodą i nie­winną dziewczyną, która na coś czekała na Sgeir Caran.

Meg pokiwała głową.

- Przykro mi, że posądziłam cię o taką podłość. Ale... widzia­łam, jak rano zabierali cię stamtąd dwaj mężczyźni.

- Więc doszłaś do wniosku, że cała sprawa była ukartowana. Rozumiem.

- Kim oni byli?

- Alan Clarke i jeszcze taki drugi - powiedział. - Alana zna­łem od lat. To z nim się ścigałem. Nie wróciłem, a sztorm roz­szalał się na dobre, więc uznali, że musiałem zginąć. Ale Alan wzbraniał się przyjąć tę teorię. Jak tylko pogoda się uspokoiła, wypłynął razem ze znajomym wiosłową łodzią, żeby mnie szu­kać. Kiedy się rozwidniło, zobaczyli, że stoję na skale. Jak wiesz, Alan jest silny jak byk i potrafi się przyłożyć do wioseł. Gdyby nie zrobiło mu się tamtej nocy niedobrze, byłbym prze­grał zakład. I nigdy nie wylądowałbym na Sgeir Caran... ani nie znalazłbym ciebie.

- Tak więc mamy dług wdzięczności wobec pana Clarke'a. Dougal się uśmiechnął.

- Mamy.

- Dougalu, czy oni... czy ty kiedyś powiedziałeś im...

-O nas? - Z tymi słowy pogładził palcami muszelkę ucha Meg, przyprawiając ją o rozkoszny dreszczyk. - Nigdy słowa do nikogo nie pisnąłem na ten temat. To zbyt cenna tajemnica. Poza tym myślałem... - Urwał, cicho się roześmiał, a potem po­trząsnął głową.

- Co myślałeś? - zapytała, podnosząc na niego wzrok

- Będziesz uważała, że zwariowałem - mruknął. - Myślałem, że nie istniejesz naprawdę, że jesteś... boginką morską. Zamro­czył mnie alkohol, to uderzenie w głowę też trochę pomogło. Przekonany byłem, że należysz do krainy czarów... albo że so­bie ciebie tylko wyobraziłem.

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.

- Myślałeś, że jestem boginką morską?

- Tak, albo selkie, albo jakimś innym czarodziejskim mor­skim stworzeniem. Może kelpie, może syreną, która przybrała postać człowieka. - Wzruszył ramionami. - Nie potrafię podać ci żadnego lepszego wytłumaczenia. Byłaś taka piękna, taka ła­godna i miła, wydawało mi się istnym cudem, że trafiłem na cie­bie w samym środku szalejącego sztormu i... Co się stało?

Meg, zrozumiawszy ironię sytuacji, roześmiała się, ogarnięta radością i ulgą.

-Więc myślałeś, że jestem boginką morską - powiedziała. ­A ja sądziłam, że ty jesteś wielkim kelpie we własnej osobie, each-uisge ze Sgeir Caran!

Dougal zamrugał oczami.

- Czym takim? Kelpie z tej legendy, o której słyszałem? Przytaknęła.

- Moje babki są przekonane, że powinnam zostać z tobą... na

zawsze. Dougal oszołomiony pochylił głowę.

- One sądzą, że jestem kelpie ze Sgeir Caran?
Wzruszyła ramionami.

- Thora nie jest tak do końca przekonana, ale Elga nie ma cie­nia wątpliwości. Jej zdaniem dostarczyłeś aż nadto dowodów.

- Jak to?

- Norrie opowiedział jej, że kiedy przed kilkoma dniami po­płynęliśmy na skałę, wynurzyłeś się z morza. Nurkowałeś wte­dy. A kiedy spotkaliśmy się na plaży, chciałeś odebrać jej dzie­

ci. Przestań się śmiać - prychnęła. -1 uratowałeś Iaina, i kazałeś rekinowi odpłynąć.

- Wygląda na to, że pokazałem się w fałszywym świetle - po­wiedział Dougal rozbawiony.

- A moje babki sądzą... - urwała.

- Ależ mów dalej - namawiał. - Nie możesz wyznać mi ni­czego bardziej absurdalnego niż to, co sam ci powiedziałem.

- One sądzą, że już jesteś moim mężem - wykrztusiła.
Dougal odchylił się do tyłu i skrzyżował ręce.

- No , na ten temat muszę się wszystkiego dowiedzieć.

- To matka Elga i babcia Thora wysłały mnie tamtej nocy na skałę - wyjaśniała Meg. - Na Caransay mamy taką prastarą trady­cję, że co sto lat jakaś dziewica musi spędzić noc na skale i cze­kać tam na przybycie wielkiego kelpie, który uczyni ją swoją... żoną. Powiedziały mi, że muszę poddać się jego woli, i dały mi napój z whisky, żeby uśmierzyć mój lęk i uczynić mnie... śmiałą.

- Tak, tak - zgodził się - byłaś dosyć śmiała.
Meg figlarnie dała mu sójkę w bok.

- Nasza legenda powiada, że kiedy wielki kelpie ze Sgeir Caran weźmie taką dziewczynę za żonę, obdarzy szczęściem ją i jej krajanów na Caransay. A wtedy potrzeba nam było szczęścia, bo poprzedni właściciel wyspy zamierzał wysiedlić z niej wszystkich, zamienić dzierżawców na hodowców owiec i sprowadzić an­gielskie stada. Tak więc udałam się na skałę, żeby przebłagać wiel­kiego... no i pojawiłeś się ty.

- Szczęściarz ze mnie, że wzięłaś mnie za kelpie - wycedził i parsknął śmiechem, kiedy go popchnęła. - Twoje babki nie na­pomykały, że kelpie może być na wpół utopiony, prawda?

Zachichotała, usadowili się wygodniej, Dougal objął ją za ra­miona.

-Wiesz, zamroczył mnie ten napój, który dały mi babki-ciągnęła. - Więc wierzyłam, że przybyłeś z krainy czarów. Poza tym nie miałeś na sobie ubrania. Nie wyglądałeś na kogoś, ko­go zmyło za burtę. - Pociągnęła go za rękaw.

- Rozebrałem się, żeby nie utonąć. Wolałem, żeby morze wy­rzuciło mnie nagiego na jakąś plażę i żeby zobaczyli mnie w tym stanie wszyscy wyspiarze, niż gdybym miał pójść na dno w ubraniu i przyzwoicie zaprezentować się rybom.

- Miałam szczęście, że trafił mi się piękny, nagi mężczyzna, gotów poddać się mojej woli, a nie jakiś obślizgły, nędzny po­twór morski, który mógłby tylko zesłać mi koszmarne sny - po­wiedziała wesoło, a Dougal się roześmiał.

- Tak, udało ci się - potwierdził i pocałował ją. - No i jak, czy kelpie obdarzył cię szczęściem? Czy może teraz, kiedy wró­cił, chcesz się dopiero o tym przekonać?

Odpowiedziała na jego żart uśmiechem, ale wewnątrz niej wszystko się rozdygotało. Cisnęła jej się na usta cała prawda, ale zbyt wielu rzeczy powiedzieć mu tu i teraz nie mogła - o Iainie,

o sobie, a teraz jeszcze o Fredericku. I chociaż tak rozpaczliwie pragnęła się z nim tym wszystkim podzielić, wzbraniała się, nie chcąc psuć tej cudownej nocy.

Wzruszyła ramionami.

- Koniec końców nikt nas stąd nie wyrzucił.

- Lady Strathlin wykupiła dzierżawę wyspy, prawda? W isto­

cie, wielkie to szczęście. Jednak kelpie was pobłogosławił. Meg z trudem przełknęła i tylko skinęła głową. Dougal ucichł i palcem rysował na jej ramieniu kółka.

- Dziewczyno - odezwał się półgłosem - jesteś taka dobra* taka uczciwa i taka czysta. A ja powiedzieć nie potrafię, jak mi jest przykro, że przez tyle lat wierzyłaś, że jestem paskudnym potworem. - Pocałował ją w czubek głowy. - Masz w sobie bar­dzo wiele prawości i siły.

Potrząsnęła głową, poczucie winy rozdzierało ją na strzępy.

- Nie jestem tym, czym myślisz.

- Nigdy nie chciałem, byś wstydziła się tego, co zrobiliśmy tamtej nocy, albo tego, co zrobiliśmy teraz. Posłuchaj mnie. Tamta noc była czarodziejska, pełna mocy. Nie uwierzę, by na­sze postępowanie miało być złe. Uratowaliśmy wtedy siebie na­wzajem. A ja przyjmę na swoje ramiona odpowiedzialność za nasz uczynek. Byłaś wtedy niewinna, i dla mnie pozostałaś nie­winna, niezależnie od tego, co się między nami wydarzyło.-Dotknął jej włosów, pocałował w czoło.

Meg pochyliła głowę i przytuliła mu ją do piersi.

- Meg MacNeill, popatrz na mnie. - Ujął ją pod brodę, uniósł jej głowę do góry i pocałował delikatnie w usta. - Meg, chcę się z tobą ożenić.

Meg dech zaparło i poczuła, że do oczu zaczynają jej napły­wać łzy.

- Nie sądź... nie myśl, że masz wobec mnie jakieś zobowiązania.

- Mam wobec ciebie zobowiązania. Ale nie dlatego cię o to proszę. Chcę ożenić się z tobą, jeżeli mnie przyjmiesz. Pozwól, żebym zaopiekował się tobą i twoją rodziną.

Meg wyprostowała się gwałtownie i potrząsnęła głową, serce tłukło jej się w piersiach jak oszalałe.

- Ja nie mogę... nie możemy. Nie musisz tego robić.

- Pozwól, żebym ci pomógł. - Dougal również się wyprosto­wał, nadal ją obejmując przez plecy. - Zycie na Hebrydach jest ciężkie, wiem o tym. Mogę pomóc tobie i twojej rodzinie. Ja mam... przyzwoite dochody.

- Nie - zawołała, zrywając się na równe nogi. Wstał razem z nią. - Proszę, nie.

- Myślałem...

- Wdzięczna jestem za twoją propozycję, ale ja.~ ja nie mogę za ciebie wyjść.

Dougal odwrócił się i potarł ręką twarz, jakby próbował zdo­być się na cierpliwość, potem znowu spojrzał na nią.

- Meg, skrzywdziłem ciebie. Pozwól, żebym ci to wynagro­dził. Mam sumienie, kobieto.

- Błagam cię, żebyś się nade mną nie litował ani nie czuł się do niczego zobowiązany. Nie zniosłabym tego - dokończyła i już się odwracała, by go wyminąć.

Chwycił ją za rękę i zawrócił.

- Nie z poczucia obowiązku cię prosiłem, żebyś za mnie wy­szła, ty najdroższa mała idiotko. Kocham cię.

W Meg na jedną króciutką chwilę serce się rozśpiewało. Tęsk­niła przecież gorąco za tymi słowami, ale jej radość niemal na­tychmiast zamieniła się w głębokie wyrzuty sumienia, a zaraz potem w pełen goryczy ból wywołany ironią losu. Oto Dougal daje jej wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła - swoje serce, swoją miłość, swoje pożądanie - a ona nie może tego przyjąć ani wyjaśnić mu, dlaczego. Wpatrywała się w niego w pełnym udręki milczeniu.

- Kocham cię, Meg MacNeill - wyszeptał. - Chcę być z tobą. Myślę, że kochałem cię przez całe siedem lat, ale do teraz sam tego nie wiedziałem. Kiedy się spotkaliśmy na skale, stałaś się moim ocaleniem. Tamtej nocy uratowałaś mi życie, a przecież później skrzywdziłem cię, nie wiedząc o tym.

-Tamtej nocy ratowaliśmy się wzajemnie - przerwała mu gorączkowo. - Żadne z nas nie jest drugiemu nic winne. Przeba­czam ci, jeśli tego potrzebujesz.

- Posłuchaj mnie - ciągnął, mocno ściskając ją za ramiona. Czuła się tak, jakby rzucił na nią czar. W świetle księżyca jego głos stał się ochrypły, stapiał się w jedno z poszumem morza. -Nie tylko ty masz marzenia.

Patrzyła na niego przez łzy.

- Moje marzenia nie mogą się ziścić. - Serce w niej ściskało

się z bólu na potworną ostateczność tego stwierdzenia.

Dougal nagle ją puścił.

-A więc dobrze - powiedział, słyszała teraz chłodny ton w jego głosie. - Rób, co chcesz. Złożyłem ci propozycję i jej nie cofam. Powiedziałem ci kiedyś, że nigdy nie rezygnuję. - Przy­glądał się jej. -1 mam wiele cierpliwości.

Meg okręciła się na pięcie i oddaliła po piasku niemal biegiem. Z każdym krokiem ogarniało ją coraz większe przygnębienie. Czuła, jak jej serce i dusza tłuką się o pręty klatki, w której zamknęło je bogactwo i tajemnice.

Ale najbardziej bolało ją to, że jednak pozwolił jej odejść. Tylko że przecież nie dała mu żadnego wyboru, żadnej nadziei na wspólną przyszłość.

Nie powiedziała mu nawet, że go kocha.

Przez grubą warstwę przejrzystej jak kryształ wody Dougal widział niebieskie niebo i chmury. U podnóża skały falowały złociste cienie, kiedy światło dnia przepływało przez podwodne prądy. Podniósł oczy i zobaczył nad sobą parę delfinów.

I dobrze, pomyślał. Tam, gdzie są delfiny, nie będzie reki­nów, a nie miał ochoty z tymi stworami ponownie się spotkać.

Odwrócił się niezgrabnie w obciążonym ekwipunkiem kombi­nezonie i pokazał palcem do góry.

Stojący obok niego Evan również przypominał potwora morskiego, węże falowały wokół niego jak macki. Uniósł okry­tą rękawicą dłoń, żeby potwierdzić, że widzi delfiny, i spojrzał znowu w stronę podmorskiego wzgórza.

Dougal podchodził do skały powolnym, dziwnie niezdarnym krokiem. Chociaż miał na głowie mosiężno-miedziany hełm, ha­łas nieustannie atakował jego uszy. Nad wszystkim dominowa­ły odgłosy związane z oddychaniem: ożywczy gaz ze świstem napływał i wypływał przez połączone z hełmem węże i zawory. Dotlenić pozwalał się nurkowi każdy podmuch pachnącego gu­mą powietrza, wpompowywanego przez długie na niemal dwie­ście stóp rury. Za każdym wydechem Dougal słyszał szczęknię­cie i syk, z jakim było ono wysysane przez zawór wyjściowy. Z zewnątrz dochodził do jego uszu poszum fal i stukanie drew­nianej platformy, która, poruszana prądem, tłukła się o skałę. Woda nigdy nie stała nieruchomo i cicho, a morze było zbyt po­tężne, by zachować spokój.

Sprawdzając, czy nie ma jakichś oznak uszkodzenia skały, co mogło zdarzyć się podczas odpalania ładunków na powierzchni, Dougal przeciągał okrytymi rękawicami dłońmi po wgłębieniach i występach i badał szczeliny. Podstawa Sgeir Caran pod po­wierzchnią wody była masywna i szeroka, jak wszystkie pagórki na Caransay, i zbyt wielka, by dwóch ludzi zdołało obejść ją do­okoła podczas jednego krótkiego zanurzenia. W okresie, kiedy używali materiałów kruszących i wznosili mury, inżynier regular­nie nurkował, by upewnić się, że podłoże nie zostało naruszone.

- Dougalu. - Alan Clarke mówił do nich przez megafon. Je­go głos słychać było zdumiewająco wyraźnie przez dwieście me­trów węża.

- Słucham - zareagował Dougal. - Tu wszystko w porządku.

- Dobrze. Jesteś na dole już wystarczająco długo. Jeszcze masz minutę czy coś koło tego.

- Rozumiem - zgodził się Dougal. Dał znak Evanowi, który wdrapał się na drewnianą platformę i szarpnął trzy razy za liny, by zasygnalizować ekipie na powierzchni, że gotów jest się wy­nurzyć.

Inżynier czekał na swoją kolej, przyglądając się, jak Evana powoli wciągają na górę. Platforma zatrzymała się, potem zno­wu się trochę uniosła. Obsługa zawsze pamiętała, by wyciągać nurka etapami. Często zatrzymywano platformę, by jego płuca przystosowały się do zmian głębokości.

Dougal przesunął dłonią po skale, żeby zbadać niewielką po­ziomą wnękę; podniosła się z niej chmura piasku i przeróżnych szczątków. Coś zalśniło w łagodnym świetle dnia i odpłynęło. Do­ugal zagarnął wodę ręką i zacisnął to coś niezdarnie w palcach.

Pokryty skorupą korali maleńki przedmiot połyskiwał złoci­ście w jego dłoni. Inżynierowi w pierwszej chwili wydawało się, że to moneta, ale kiedy zdrapał skorupę, zobaczył pod spodem jakiś klejnocik, chociaż nie do końca widział, co by to mogło być. Wsunął drobiazg do płóciennej torby przyczepionej do pasa.

Platforma opadła znowu; wspiął się na nią i pociągnął za liny. Podczas powolnej, ostrożnej podróży w górę pilnował się, by oddychać głęboko i stopniowo przyzwyczajać płuca do zmienia­jącego się ciśnienia. Podniósł oczy, zobaczył tuż nad sobą przej­rzystą wirującą wodę, a potem wychynął na powierzchnię, pod­ciągany przez bloczki i liny.

Kiedy wynurzył się cały, poczuł nagle przygniatający ciężar kombinezonu, hełmu, ołowianych butów i obciążonego pasa. Schodząc z platformy i ruszając w kierunku ławy, musiał moc­no napinać mięśnie, by ten ciężar unieść, oblewając się gorącym potem i oddychając resztką zatęchłego, pachnącego gumą po­wietrza, które wcześniej wpompowano mu do hełmu.

W kilka chwil później, kiedy obsługa odkręciła śruby przy mosiężno-miedzianym hełmie i zdjęła mu go z głowy, chłodne powietrze uderzyło Dougala w twarz i wypełniło jego płuca. Potem ludzie sprawnie uwolnili go od niewygodnego ekwipun­ku, a on im podziękował, wstał i ruszył w stronę blaszanych ba­raków, żeby się przebrać i zdjąć z siebie liczne warstwy przepo­conej, wełnianej bielizny.

Przebrawszy się jak zwykle w ciemny surdut i kamizelkę, przypomniał sobie o złotym drobiazgu, który znalazł na dole. Wyciągnął go z płóciennej torby i zaniósł do drzwi, żeby przyj­rzeć mu się w dobrym świetle. Paznokciem odłupał kawałek skorupy korala i pokazało się ładne cacko.

Trzymał w ręku wisiorek z przejrzystą niebieskozieloną akwamaryną osadzoną w delikatnej, złotej filigranowej opra­wie. Przyczepiony do kółeczka łańcuszek był zerwany i pokry­ty kamieniem, ale sam wisiorek będzie śliczny, kiedy się go oczyści. Odłupywał po kawałeczku skorupę i obracał klejnocik w palcach.

Połyskujący, świetlisty kamień przypominał mu piękne oczy Meg. Wiedział, że wisiorek ślicznie wyglądałby na szyi dziew­czyny i chciał go jej ofiarować. Ale zawahał się, bo przypomniał sobie, jak stanowczo, jak boleśnie odrzuciła jego wyznanie mi­łości. Minęły od tamtej chwili dwa dni i chociaż nie brakowało mu zajęć, nieustannie rozmyślał, czy Meg do niego przyjdzie ­ale ona nie przyszła.

Zdobył się na to, by otworzyć przed nią serce, choć nie było to łatwe. Chciała, by zniknął z jej życia, nie zamierzał jednak te­go zrobić. Coś ją dręczyło, a on nie spocznie, dopóki nie dowie się, co. Jeszcze nie wszystko skończone między nim a Meg, te­go był pewien.

Marszcząc z namysłem brwi, wsunął rękę z klejnocikiem do kieszeni i wyszedł z baraku. Obrócił w palcach wisiorek i nagle postanowił, że chyba jednak jej go podaruje. Jeżeli się nie da inaczej, może Meg przyjmie klejnocik jako symbol przyjaźni z jego strony - chociaż dla niego będzie to dar miłości.

Niewykluczone, że dziewczyna potrzebuje czasu, by odpo­wiedzieć sobie na pytanie, czy kocha go, czy nie, i czy chce go poślubić. Kiedy wyznawał Meg miłość, milczała, ale milczenie to było pełne napięcia. Gdyby go nie kochała, musiałby się z tym pogodzić, ale instynktownie całym sobą wyczuwał, że ona darzy go równie gorącym uczuciem. Miał dość cierpliwości i determinacji, by przeczekać to, co ją trapi, i dość siły, by dzie­lić z nią zmartwienie, jeżeli będzie tego potrzebowała.

Kiedy człowiek znajdzie prawdziwą miłość, niełatwo z niej zrezygnować, pomyślał.

14

- Wiem, że godzina jest późna - powiedział Dougal. Stał na progu domu Norriego, kropelki deszczu połyskiwały na jego meloniku i szerokich ramionach. - Przyszedłem po moje listy. Słyszałem, że pan MacNeill przywiózł je dziś późnym popołu* dniem z Tobermory.

Na pukanie inżyniera odpowiedziała Meg i teraz wpatrywa­ła się w niego z bijącym szybko sercem. Wiatr dmuchnął moc­niej i musiała wytężyć siły, by nie wyrwał jej drzwi z ręki. Za plecami gościa widziała olbrzymie, stalowoszare chmury, kłę­biące się nad morzem. Zbierało się na burzę.

- Dougalu, niechże pan wejdzie do środka! - Norrie wstał, zo­baczywszy gościa. - Przywiozłem pocztę z Tobermory, ale jesz­cze jej nie poroznosiłem. Wpuśćże tego nieszczęsnego człowieka, niech nie stoi na deszczu, Margaret. Sądząc po tym, jakie czarne jest niebo, zanosi się na potężną wichurę - dodał.

Meg cofnęła się o krok w milczącym zaproszeniu. Dougal zdjął kapelusz i przekroczył próg, spoglądając na nią poważnie. Nie wiedziała, jak ma go powitać, wyciągnęła więc tylko rę­kę po kapelusz, który jej podał.

- Niechże pan siada, panie Stooar - zaprosiła Thora, ustawia­jąc skosem ławę obok stołka, na którym przycupnął Norrie. -Paskudny mamy dzień.

- To prawda - zgodził się Dougal, stając obok Meg. - Dzię-kuję pani, ale nie zatrzymam się na długo. Przepraszam, że za­kłócam państwu spokój, ale wybrałem się na spacer i zobaczy­łem światło lampy w oknie. Pomyślałem, że oszczędzę panu MacNeillowi trudu dostarczania moich listów.

-Siadaj pan - powtórzyła zaproszenie matka Elga, pokazu­jąc ręką.

- Muszę jeszcze dziś wieczorem popracować, więc niedługo powinienem ruszać do domu - usprawiedliwiał się inżynier. Meg nadal milczała. Była pewna, że Dougal stara się na nią nie patrzeć.

Wyczuwając jego chłód i rezerwę, zastanawiała się, czy wciąż jest na nią zły, czy też może tak samo jak ona odczuwa głębo­ki, szarpiący serce smutek. Nie widziała go od ceilidh, ale teraz, stojąc tak blisko niego w słabo oświetlonym pokoju, czuła, że przyciąga ją do siebie jak magnes. Świadomość, że wyrządziła mu przykrość, była jak ból od obracanego w ranie noża.

-Ach, panie Stooar, niechże pan zostanie. Niedobrze dla człowieka, jak tylko pracuje i pracuje - namawiała Thora. -Siądź pan z nami i wypij szklaneczkę z Norriem. Dzieciaki leżą w łóżkach, a my tak sobie siedzimy miło i spokojnie, we czwór­kę. A teraz jeszcze pan.

- Thora przyniesie panu szklaneczkę - powiedział Nonie ­a Margaret pójdzie po pocztę. Worek jest w tamtej szafce, dziew­czyno.

Dougal przychylił się do ich prośby, wypowiedział półgło­sem kilka uprzejmych słów i usiadł na ławie w pobliżu ognia, dziękując Thorze za whisky, którą nalała i mu podała. Elga nie ruszyła się ze swego ulubionego miejsca, którym był fotel wsu­nięty w ciepły kąt obok kominka. Uśmiechała się do niego.

- Panie Stooar - zapytała - czy pan lubi deszcze?

- Czasami - odrzekł. - Nie wtedy, kiedy potężne sztormy przeszkadzają nam w pracy na skale, ale łagodny, rzęsisty deszcz potrafi działać uspokajająco.

- A - Elga pokiwała głową. - Przypomina się wtedy panu podmorska ojczyzna?

Dougal zerknął pospiesznie na Meg, która zaskoczona za­mrugała oczami. Matka Elga promiennie się uśmiechała.

- Działa uspokajająco jak morze, matko Elgo - zgodził się ła­godnie. - Dziękuję pani - zwrócił się półgłosem do Meg, bo po­dała mu właśnie paczkę listów. Ich palce przelotnie się zetknę­ły, kiedy odbierał koperty. Dziewczyna, w której serce drgnęło, cofnęła się o krok, spłoszona.

- Siadaj, Margaret - poleciła Elga. - Ale nie tutaj, obok mnie. Tylko tam, obok pana Stooara - przynagliła, pokazując ręką.

- Tu - odezwała się Thora i poklepała ławkę obok Dougala. Sama zajęła miejsce przy Norriem.

Meg niechętnie usiadła. Na ławce z trudem mieściły się dwie osoby, więc, siadając, musnęła ręką ramię Dougala, a jej szero­ka spódnica opadła na jego długie, muskularne udo. Wyczuwa­ła bijące od inżyniera ciepło i mieszaninę świeżych zapachów, deszczu i wiatru, z nutką kwiecistego machair. Dougal promie­niował niemal namacalną siłą i witalnością. Oddech Meg się przyspieszył, siedziała całkiem bez ruchu, słowem się nie odzy­wając.

Dougal gawędził uprzejmie z dziadkami, a ona w tym czasie zerknęła na listy, które trzymała w ręce. Natychmiast zauważy­ła, że na samym wierzchu leży koperta od jej prawników, Ha­miltona i Shawa. Inżynier wsunął listy do kieszeni bez czytania.

Groza ją ogarnęła, bo wiedziała, że adwokaci starają się opóźnić, a nawet całkiem przerwać prace przy budowie latarni, zgodnie z jej prośbą sprzed kilku tygodni. Chociaż w ostatniej paczce listów nie otrzymała żadnych dotyczących tej sprawy ra­portów, uświadomiła sobie, że sir Edward Hamilton musiał po­wiadomić Dougala o następnym posunięciu baronowej - nieza­leżnie od tego, jakie ono było.

- Ach. Tak sobie myślę teraz, że potrzebna nam jest tu ta la­

tarnia - mówił Norrie. Meg wyprostowała się i spojrzała na niego.

- Ale, dziadku, zawsze był dziadek temu przeciwny - zwróci­ła mu uwagę.

- Na początku zgadzałem się z lady Strathlin, która chce za­chować prywatność wyspy i świętość skały - przyznał Norrie. Pyknął z fajeczki i przez chwilę patrzył na Meg. Potem pokazał na okno i widoczną za nim zatokę. - Ale teraz myślę, że tam na morzu światło byłoby pomocne, a tu na wyspie nie za bardzo by nam przeszkadzało, wyjąwszy te miesiące, kiedy stawia się wieżę. Na naszej niegodziwej rafie przyda się latarnia, bez dwóch zdań.

- Latarnię można postawić w każdym innym miejscu na ra­fie - broniła swego punktu widzenia Meg. - Można by zbudo­

wać ją dalej na południe, gdzie zaczynają się te zdradzieckie ska­ły. Lepiej ostrzegać statki w tamtym miejscu niż tutaj, kiedy już dwie trzecie rafy zostawią za sobą.

- Latarnia na Sgeir Caran oświetli rafę na całej długości, pan­no MacNeill. A kiedy przypływ jest wysoki, skały na południu kryją się częściowo pod wodą - powiedział spokojnie Dougal. ­I chociaż zdarzało się, że stawiano latarnie w takich warunkach, wolałbym tego nie robić.

- Wolałby tego nie robić - powtórzyła dobitnie matka Elga.

- Sgeir Caran jest stanowczo najlepszą lokalizacją - ciągnął Dougal.

- A to najważniejsze - przyznał Norrie. - Poza tym szczęśliwi jesteśmy, że na Caransay mieszka z nami inżynier nadzoru. ­Meg przysięgłaby, że dziadek do niej mrugnął. Spojrzała na nie­go chmurnie.

- Pan Stooar zawsze będzie mile widziany na Caransay - do­dała Elga. - Tak więc teraz lubimy i jego latarnię, i jego samego. Pan Stooar ocalił naszego małego Iaina.

Dougal w podziękowaniu skłonił głowę.

- Bardzo wiele statków poszło przez tę rafę na dno - zadumał się Norrie. - Są tu skały, między którymi tworzą się w czasie przypływu i odpływu wiry, a one potrafią obrócić statek i w kil­ka minut go zatopić. Zbyt wiele takich katastrof widziałem, bym miał prosić, żeby pan stawiał swoje światło gdzie indziej.

- Nie chcemy widzieć żadnych więcej katastrof - potwierdzi­ła Thora.

- Na własne oczy je państwo widzieli? - zapytał Dougal. Starsi ludzie przytaknęli. -Wszyscyśmy się temu przyglądali - powiedział Norrie.-

Niech nas Bóg ma w swej opiece, strasznie na to patrzeć. Pró­bowaliśmy tym biedakom pomagać, kiedy tylko się dało, ale człowiek niewiele może zdziałać przeciw potędze wielkiego sztormu. Zbyt mało dusz uratowaliśmy przez lata.

- Ratowaliście ludzi z rozbitych statków? - Dougal pochylił się do przodu, przenikliwie spoglądając na starca.

- Ach, ja sam i moi bracia, a przede mną jeszcze mój ojciec. Robiliśmy, co w naszej mocy, kiedy statek osiadał na rafie. Ze wstydem przyznaję, że wcześniej mój dziadek i pradziadek,

i ich przodkowie przed nimi rabowali wraki. Tacy jak oni chcie*Ś li, by statki rozbijały się na skałach, i nikogo nie ratowali.

- Rozbójnicy morscy wciąż robią swoje na Wyspach - po­wiedział Dougal. `

- Nie na Caransay - zaprotestowała Meg. - Tu się tego nie robi.

- Już nie - zgodził się Norrie. - Ale dawno temu i u nas tak było. Wielu liczyło na to, że z wraków przyniosą do domu róż-1 ne dobra i napełnią sobie kieszenie pieniędzmi. Niektórzy na­wet wabili statki w tę stronę lampami i sygnałami ogniowymL Drewno, z którego wykonano ten stół i tamte szafki, pochodzi ze statków z czasów mego pradziadka. Ale mój ojciec nigdy nie zbójował, podobnie jak jego synowie. Te krzyki były nie do wy-; trzymania. Zawodzenie, modlitewne wołania do Boga. Strasz-1 nie tego słuchać, więc staramy się pomagać.

- Jestem pewien, że robiliście wszystko, co możliwe, by oca­lić innych - zapewnił Dougal.

- Kiedy widzieliśmy rozbitków, rzucaliśmy im mocne liny, żeby mieli się za co złapać, a czasami wypływaliśmy na wio- ` słach tak daleko, jak się ośmieliliśmy, chociaż nas również mog-, ły zabrać fale. Rok w rok na rafie tonie kilka statków, czasami więcej. Robiliśmy, co w naszej mocy.

- Czy pamięta pan może taki statek - powiedział powoli Do­ugal - który rozbił się tu osiemnaście lat temu? Nazywał się „Primrose” i zatonął na Rafie Caran.

- „Primrose”. - Brwi Norriego ściągnęły się, wypuścił nie­wielki kłąb dymu z fajki. - Prawda, pamiętam. Wielu ludzi zgi^ nęło tamtej nocy, chociaż wypłynęliśmy na morze. Od inspek-` torów, którzy przyjechali później na wyspę, dowiedzieliśmy się, że statek nazywał się „Primrose”. Jego macierzystym por­tem było Glasgow, a płynął na Skye z jakimiś ludźmi, którzy wybierali się na wakacje.

- Tak - potwierdził Douglas półgłosem. - To ten.

- Smutne to było zdarzenie, płynęli przecież na taką niewiel­ką odległość. Czarny sztorm dmuchnął z zachodu tego wieczo­ru i w kilka minut ich zatopił. - Potrząsnął głowę. - Niewiele mogliśmy pomóc.

-Cieszę się, że pan to pamięta, panie MacNeill. - Dougal spuścił głowę.

- Czy jest pan jakoś szczególnie zainteresowany tym stat­kiem? - zapytał Norrie. - Może słyszał pan o nim jakieś opo­wieści?

- Miałem wtedy trzynaście lat, sir - powiedział Dougal i urwał. ­Na tym statku byli moi rodzice.

Meg podniosła wzrok i zobaczyła, że na policzku inżyniera delikatnie drga jakiś mięsień. Impulsywnie wyciągnęła rękę i do­tknęła jego przedramienia, niepomna na ten nowy, przykry roz-dźwięk między nimi. Obchodziło ją wyłącznie cierpienie Dougala. Nie popatrzył na nią, ale nie strząsnął jej ręki.

Wyczuwała w nim głęboki, zadawniony ból, który rozumia­ła aż za dobrze. Jej własny ojciec utopił się na tej rafie.

- Panie Stewart - odezwała się półgłosem - tak mi przykro. Nie wiedzieliśmy.

- Skąd mielibyście wiedzieć? - zapytał cicho. - Ale dziękuję pani.

- Biedny chłopak - powiedziała Thora. - Wiemy, co znaczy stracić kogoś w taki sposób. Wie to każdy z nas w tym pokoju. Naszego syna, a ojca Margaret, też zabrało morze.

Dougal kiwnął głową i chociaż nie popatrzył na Meg, na chwilę nakrył jej dłoń swoją. Na ten milczący gest współczucia ożyła w niej nagła, jasna nadzieja, że nie przestał jej kochać. To, że mu odmówiła, nie zabiło uczucia. Przymknęła oczy z ulgi. Nie mogła go poślubić, ale rozpaczliwie potrzebowała pewno­ści, że zależy mu na niej tak samo, jak jej na nim, chociaż na za­wsze muszą się rozstać.

-T o ciężkie przeżycie dla tak młodego chłopca, Dougalu Stewarcie - powiedział półgłosem Norrie. - Myślę, że dlatego budujesz latarnie morskie, by ocalić innych przed takim losem.

- To prawda, sir - przytaknął cicho Dougal. -1 dlatego tak bardzo mi zależy, by na Caran stanęła latarnia. To szczególnie dla mnie ważne.

Meg dech zaparło. Jakie to oczywiste, pomyślała. Dougal musiał mieć ważne powody, by budować latarnię w tym wła­śnie miejscu. Wiedziała już, że jest człowiekiem życzliwym i prawym i uświadomiła sobie, że osobiste cierpienie wzbogaci­ło go o głębokie współczucie, tak dla niego charakterystyczne. Co więcej, wiedziała wreszcie, skąd bierze się jego upór.

Spuściła wzrok na dłonie, bo zrozumiała, że zachowywała się samolubnie, że. poczyniła pochopne założenia i pozwoliła adwokatom przemawiać za baronową. Dużo byłoby lepiej, po* myślała, gdyby poświęciła trochę czasu i osobiście dowiedziała się, dlaczego Dougal Stewart tak niewzruszenie i z takim odda­niem obstaje przy swoim projekcie.

A treść jednego ze spoczywających w jej kieszeni listów mog­ła wszystkie jego starania unicestwić. Zacisnęła wargi i pochyli* ła głowę, przygnieciona brzemieniem wyrzutów sumienia. Nie powinna była w tej sprawie dawać adwokatom wolnej ręki.

- Latarnia morska nie ocaliłaby naszego syna - mówił Nor* rie. - On dobrze znał te skały. Zabiła go gwałtowność, z jaką ze­rwał się szkwał. - Popatrzył na Meg. - Powiemy lady Strathlin, że istnieją szlachetne przyczyny, by latarnia stanęła właśnie tu* taj, i że Dougal Stewart ma powody, by prosić ją o pomoc.

- Wątpię, czy ona się tym przejmie - mruknął Dougal.

Łzy zapiekły Meg w oczach. Już otwierała usta, by się ode­zwać, by w końcu dać sobie spokój z dyskrecją, z zadawaniem bólu i nieszczerością, których nienawidziła. Żadne z kłamstw jej nie uchroniło. Przyczyniły tylko kłopotów jej i Dougalowi.

Mając u boku tego mocnego i kochającego mężczyznę, nie musiałaby lękać się żadnej groźby ani uciekać się do kłamstw., Pomyliła się w swoich sądach na temat upartego, okropnego pa* na Stewarta i głęboko go zraniła. A będzie musiała zadać mu jeszcze więcej bólu...

- Panie Stewart... - zaczęła.
Norrie rzucił na nią okiem i potrząsnął głową.

- Nie teraz, dziewczyno - powiedział po gaelicku. - Teraz nie pora mu o tym mówić.

Meg ucichła, wiedziała, że dziadek ma rację, powstrzymując ją. Gdyby teraz powiedziała Dougalowi prawdę, znienawidził­by ją na zawsze, ale tego tak czy owak nie da się uniknąć. Do­wiedziawszy się o synu, mógłby chcieć go jej odebrać i miałby do tego prawo jako ojciec.

Nie mogła jednak ryzykować, że przyczyni się do tego, iż nad Dougalem zawiśnie groźba ze strony sir Fredericka. Gdyby Matheson dowiedział się, że ojcem jej dziecka jest budowniczy latarni morskich, dołożyłby wszelkich starań, żeby Dougala zrujnować i zniszczyć mu karierę. Tego była pewna.

Przygryzła wargę i westchnęła. Najpierw musi rozwiązać problem z sir Frederickiem Mathesonem. A potem z wielką ulgą będzie mogła ujawnić całą prawdę - i postąpi tak, niezależ­nie od tego, co Dougal pomyśli o niej później.

- Dziękuję, ze opowiedział mi pan o „Primrose”, panie Mac-Neill. Nie potrafię znaleźć słów, by wyrazić moją wdzięczność. -Dougal odstawił pustą szklaneczkę. -1 dziękuję za gościnę, pani MacNeill. Muszę iść. Pogoda jest brzydka, a ja mam jeszcze tro­chę pracy.

Wstał, chociaż starsi MacNeillowie ze szczerą serdecznością protestowali, prosząc, by jeszcze trochę został. Z uśmiechem potrząsnął głową, a Norrie gestem pokazał Meg, że ma otwo­rzyć drzwi.

Podniosła się i poszła je otworzyć bez słowa. Wiatr poruszył delikatnymi, złotymi pasemkami jej włosów i dmuchnął na skromną spódnicę. Niebo pociemniało, a przez ten krótki czas, jaki Dougal spędził w chacie, deszcz zgęstniał, a wiatr przybrał na sile i stał się zimniejszy.

- Doprawdy paskudna pogoda - odezwał się Norrie ze swe­go miejsca przy kominku. - Mocno będzie dziś w nocy duło. Niech pan lepiej wraca do swego domku, panie Stewart.

- Tak. A więc dobranoc. - Dougal ukłonił się starszym pań­stwu, potem popatrzył na Meg. Przyglądała mu się z dłonią nie­ruchomo opartą o drzwi, oczy miała rozszerzone i pełne udręki.

Rozejrzał się. Na kominku trzaskał ogień, starsi państwo sie­dzieli w milczeniu, mały czarny terier spał spokojnie u stóp Norriego. Scena, którą miał przed oczami, przesycona była pro­stotą i serdecznością. Bursztynowe światło lampy ciepło i ślicz­nie połyskiwało na włosach i brzoskwiniowej cerze Meg.

Nagle poczuł, że za nic nie chce stamtąd odchodzić. Sztorm nie miał z tym nic wspólnego. Wabiła go ta złocąca się w pół­mroku dziewczyna, przytulność domu, prostota, uczciwość i dobroć tego miejsca i tych ludzi.

Zawahał się z dłonią na drzwiach. Miał wrażenie, że ta skromna zagroda bardziej jest dla niego domem niż wspaniała rezydencja ciotki w Strathclyde, chociaż serdecznie kochał krewniaków, którzy po śmierci rodziców na Rafie Caratt? z chętnym sercem przygarnęli go z siostrami do swego domui>; Niedługo się z nimi znowu zobaczy, ale łatwiej przyszłoby mu ` zadomowić się tutaj, niż z powrotem u nich.

- Dobranoc, panie Stewart - powiedziała Meg. - Niech pan/ lepiej weźmie swój kapelusz. - Zdjęła nakrycie głowy z kołka * i podała inżynierowi.

- Panno MacNeill - pożegnał ją oficjalnie, a następnie sięg-; nął do kieszeni. - Byłbym zapomniał. Przyszedłem tu również w nadziei, że będę mógł pani to dać. - Wręczył jej małą, papie? rową kulkę. - Proszę ją rozwinąć - nalegał, kiedy spojrzała na-, niego zaskoczona. `i

Meg odwinęła papier - jako opakowania inżynier użył kartki? z małego notesu - i aż cicho krzyknęła, kiedy zobaczyła wiskn ` rek; jasna akwamaryna została wyczyszczona do połysku i lśni*i, ła w złotej oprawie. Dougal zawiesił ją na grubej czarnej nici, bo , nie dysponował odpowiednim łańcuszkiem, żeby zastąpić ten zerwany.

- Och, jakie to śliczne - szepnęła. - Skąd pan to... jak...

- Znalazłem go w morzu, u podnóża Sgeir Caran - wyjaśnił ­kiedy przed kilku dniami zeszliśmy z Evanem Mackenziem na głębinę. Ta błyskotka utkwiła z szczelinie skały. Trafiliśmy też na kilka monet, sądząc po wyglądzie hiszpańskich, oraz na srebrną łyżeczkę. Musiały przypłynąć z podwodnym prądem z miejsca, gdzie dawno temu rozbił się jakiś statek, i utknęły na skale. Wszystko pokryte było skorupą korali, więc na pewno le­żały na dnie od dawna. Kiedy zobaczyłem, jakie to małe cacko jest ładne, ja... no, pomyślałem o pani. Przepraszam za tę czar­ną nitkę. Nie miałem niczego innego.

- Jest piękne - powiedziała. -1 podoba mi się to, że wisi na skromnej czarnej nici. Będzie dla mnie cenną pamiątką.-Uśmiechnęła się i podniosła na niego wzrok, zobaczył łzy połys­kujące w jej oczach. - Kobieta, która była jego właścicielką, mog­ła stracić życie na rafie.

Przytaknął.

- Bardzo dawno temu. Wisiorek wygląda na stary... mógł za­tonąć razem z jakimś hiszpańskim galeonem. A chociaż jest sta­roświecki, pewnie ma jakąś wartość. Pomyślałem, że może się

pani spodoba. - Wzruszył ramionami, jakby cała sprawa niewie­le dla niego znaczyła, choć w rzeczywistości nie istniało nic ważniejszego niż lśnienie radości w oczach Meg.

- Dziękuję panu, panie Stewart - wyszeptała. - Nosząc go... zawsze będę pana wspominała.

Trudno byłoby uwierzyć, że jej słowa mogły go aż tak zabo­leć. Nie zareagował w żaden sposób, tylko nadal opierał dłoń na drzwiach, bardzo blisko jej ręki.

- Proszę pokazać ten wisiorek lady Strathlin - poprosił. -Proszę przypomnieć jej, ilu ludzi straciło życie na rafie. Może to ona powinno go nosić, żeby nie zapominała, czym naprawdę jest latarnia morska.

Meg patrzyła na niego, oczy miała rozszerzone i niespokoj­ne, niemal udręczone. Nie odpowiedziała, tylko podniosła ręce i zawiązała sobie czarną nitkę na karku. Wisiorek zawisł nad skromnym dekoltem jej bluzki, obok niewielkiego złotego owalnego medalionu, tuż poniżej tego miejsca na szyi, gdzie uderzał puls.

- Widzę, że ma już pani wisiorek - zauważył Dougal.

- Nigdy go nie zdejmuję - powiedziała, a jej szczupłe palce poruszyły się wdzięcznie i nacisnęły malutki zameczek. Meda­lion się otworzył. Zobaczył miniaturowy portrecik kogoś ze złotymi lokami, może jej samej jako dziecka. Meg szybko za­trzasnęła klejnocik, ale Dougalowi mignęło przed oczami to, co kryło się pod szkiełkiem w drugim owalu.

Leżało tam maleńkie kółeczko splecione z czerwonej nitki i ludzkich włosów, złotych i brązowych. Nitka wyskubana zo­stała z kraciastej chusty. Ten widok wstrząsnął nim do głębi.

W skrytce w zegarku kieszonkowym trzymał bliźniaczo po­dobne kółeczko, splecione z nitek i włosów. Instynktownie do­tknął kieszonki, kusiło go, by pokazać je Meg i wyjaśnić, że nie przestaje nosić go ze sobą od siedmiu lat, od chwili kiedy o świ­cie włożyła mu je na palec.

Ale nie powiedział nic. Miał mocne postanowienie, że nie zrezygnuje z uczucia do niej, nie będzie jednak robił z siebie ckliwego głupka i błagał ją o miłość. Na razie wystarczy mu, że zachowała ten pierścionek tak samo jak on.

- No cóż - rzekł, cofając się o krok i obdarzając ją chłodnym

uśmiechem. - Cieszę się, że podoba się pani to cacko. Dobra­noc. Thora podniosła się i wyjrzała na dwór.

-Lepiej niech się pan u nas zatrzyma, panie Stooar. W taką noc sztorm rozhula się tak szybko, że wkrótce nie zdoła się pan utrzymać na nogach.

- Utrzymam się. Dobranoc. - Dougal przyklepał sobie melo­nik na głowie i wyszedł na zewnątrz. Wiatr uderzył w niego ni­czym taran bojowy. Przytrzymując kapelusz za rondo, inżynier mozolnie przemierzał piaszczyste, zarośnięte podwórze, kieru­jąc się ku zboczu, prowadzącemu na machair.

- Panie Stewart! - usłyszał wołanie Meg. - Dougalu, zaczekaj!

Odwrócił się, zobaczył, że wybiega z domu, i przystanął. Wiatr popychał go i usiłował zedrzeć mu kapelusz z głowy. Deszcz siekł ukosem po ramionach.

- Proszę... wróć do domu i zostań z nami - powiedziała, pod' chodząc bliżej i zatrzymując się na odległość ręki. Wszędzie WCH kół nich sztywne trawy kładły się pokotem na wietrze, fale przyboju łomotały głośno o plażę. - Norrie mnie wysłał. Kazał powiedzieć ci, że robi się coraz gorzej. Po drodze do domu wi­chura może strącić człowieka w morze.

-Ni c mi nie będzie - zapewnił. - To tylko drobny sztorm. Proszę wracać do siebie. Niech pani już idzie. Przemoknie pani. Nie odwróciła się.

- Potrafi być pan taki uparty, sir.

- Podobnie jak i pani, panno MacNeill - odpowiedział z go­ryczą i się ukłonił. Następny podmuch wiatru szarpnął jej spód' nicę i nawiał włosy na oczy. Odgarnęła je i przytrzymała, przyV patrując mu się.

- Ja... chciałam podziękować panu za podarunek - ciągnęła.

- Już mi pani podziękowała. - Pragnął chwycić ją w ramiona i całować na deszczu do utraty tchu. A zamiast tego stał w bezr piecznej odległości od niej, woda kapała mu z ronda kapelusza, a serce mało nie pękło z miłości.

-1 chciałam dać coś panu w zamian, żeby miał pan pamiątkę po mnie. - Wyciągnęła owinięty w kawałek materiału pakiecik z kieszeni. - Proszę to wziąć. Ale proszę go nie otwierać tutaj, na deszczu i wietrze. Proszę z tym zaczekać.

Przyjął pakiecik, schował go bezpiecznie do kieszeni i uchy­lił kapelusza.

- Dziękuję pani, panno MacNeill - rzekł. - Z... z przyjemno­ścią zachowam coś na pamiątkę po pani. - Mówił nadal tonem chłodnym i neutralnym. - Czy szybko wyjedzie pani z Caransay?

- Tak - powiedziała. - Za kilka dni.

- Może kiedyś nasze ścieżki znowu się przetną. Skinęła głową, ręce zaciskała mocno przed sobą, deszcz przy-lizał na gładko jej loki, wiatr wydął spódnicę.

Dougal czuł niemal nieprzepartą chęć, by przytulić Meg i przekonać ją, że i ona, i jej uparte serce należą do niego. Już otwierał usta, by powiedzieć jej, że niezależnie od tego, co ją martwi i jaka jest tego zmartwienia natura, poradzą sobie razem z każdym problemem, ale ona odwróciła się i uciekła.

Duma nie dała mu się ruszyć, pozwolił jej odejść. Odwrócił się, wspiął na machair, przez cały czas trzymając rękę w kiesze­ni i pilnując, by pakiecik nie wypadł i nie zamókł.

Jak tylko wszedł do swojej chatki i zapalił lampę, a potem zdjął mokry kapelusz i płaszcz, wyciągnął prezent. Odwinął rogi płót­na i zobaczył oprawną w skórę książeczkę, przewiązaną wstążką.

Usiadł, zaczął ostrożnie przewracać kartki i przekonał się, że Meg dała mu jeden ze swoich szkicowników. Ten pierwszy, uświadomił sobie. Zapełniła go rysunkami, które wykonała ołówkiem i atramentem, a niektóre podkolorowała pastelowy­mi barwami. Kolejne kartki wypełnione były po brzegi podobi­znami kwiatów, roślin, muszli, kamieni, ptaków i zwierząt. Znalazły się tam również sporządzone starannym pismem no­tatki, bo każdy z obiektów Meg zidentyfikowała i zaopatrzyła w krótki komentarz.

Ślęczał przez jakiś czas z wielką uwagą nad tymi kartkami, potem zamknął szkicownik, obwiązał go wstążeczką i owinął znowu w płótno. Opierał na nim przez chwilę rękę, zadumany, a potem postanowił przejrzeć pocztę.

Na zewnątrz lał już rzęsisty deszcz. Dougal czytał przy świet­le lampy korespondencję i zastanawiał się nad odpowiedziami, a wiatr potrząsał ścianami jego solidnej, choć niewielkiej chaty. Jeszcze trochę i inżynier usłyszał, jak jeden grzywacz za drugim z grzmiącym hukiem uderza o brzeg.

20 sierpnia 1857

Do Komisji Northern Lighthouse

George Street

Edynburg

Szanowni Panowie,

Przeżyliśmy tu ostatnio sztorm o znacznej sile, z porywi­stym wiatrem, ulewnym deszczem oraz falami wysokimi na po­nad sześć stóp. Przez dwa dni niepogoda nie pozwalała nam opuszczać baraków na Caransay. A kiedy wreszcie wyszliśmy na zewnątrz, zobaczyliśmy świat spowity w szarą mgłę i zasy­pany szczątkami.

Teren budowy na Sgeir Caran doznał pewnego uszczerbku, uszkodzone zostały dwie szopy-warsztaty oraz kuźnia. Blasza­ny magazyn, przymocowany wcześniej nitami do podłoża, przechylił się na bok. Brakuje przeróżnych narzędzi, stołów warsztatowych i kamienia-kowadła, wszystkie sztorm prawdo­podobnie zmył do morza.

Najbardziej zdumiewający jest fakt, że wiatr i fale zrzuciły ze skały dwa kamienne bloki, z których każdy ważył cztery to­ny. Leżą one teraz na dnie. Mamy nadzieję, że przy użyciu dźwigów i nurków wszystkie te rzeczy zdołamy wyciągnąć zno­wu na powierzchnię.

Potrzebne nam będą fundusze na naprawy oraz zastąpienie zniszczonych budynków i wyposażenia nowymi. W związku z tym podane przeze mnie pierwotne oszacowanie kosztów, wy­noszących pięćdziesiąt tysięcy funtów, ulegnie podwyższeniu

o co najmniej pięć procent. Tymczasem adwokaci lady Strathlin informują mnie, iż obecnie niektórzy z naszych sponsorów, wcześniej deklarujący swoją pomoc, dłużej jej udzielać nie będą.

Planuję wkrótce wrócić do Edynburga. Jeśli Komisja mój plan zaaprobuje, spodziewam się otrzymać przyrzeczenie wsparcia od innych ofiarodawców.

I zamierzam złożyć wizytę lady Strathlin.

Z wyrazami szacunku Dougal Robertson Stewart Innish Bay Caransay

15

- A więc nie zgadzasz się na rezygnację z tego projektu - po­wiedział sir Aedan MacBride. -1 dobrze. Całym sercem stoję po twojej stronie, Dougalu. Ta latarnia musi zostać zbudowana. Lokalizacja jest doskonała, a cel pracy doniosły. - Odchylił się do tyłu w krytym skórą fotelu. Dougal siedział w drugim od kompletu. Obydwaj panowie przeszli po obiedzie do palarni na najwyższym piętrze Dundrennan House, rezydencji Aedana MacBride'a. - Co za szkoda, że lady Strathlin nie potrafi tego zrozumieć.

Dougal przytaknął. Wysoko cenił sobie wrodzoną rezerwę swojego kuzyna i jego talent do spokojnego wysłuchania roz­mówcy, co dawało temu ostatniemu czas, by sam sobie poukła­dał wszystko w głowie. Pociągając niespiesznie portwajn z kie­liszka, Dougal zwierzył się Aedanowi ze swoich kłopotów z la­tarnią i baronową. Jego kuzyn też był inżynierem i zajmował się projektowaniem gościńców i innych pomniejszych dróg.

- Pomimo ostatnich wybiegów lady Strathlin i bandy jej ad­wokatów nie mogę i nie chcę zrezygnować z tego, co zamierzy­łem. - Dougal przetaczał w dłoniach czaszę kieliszka i wpatry­wał się w ciemne, przelewające się po ściankach wino. - Sam ją zbuduję, a nawet sam poniosę koszty, chociaż mnie to zniszczy finansowo. Każdy cholerny kamień położę własnymi rękami. -Pochylił się do przodu i potarł twarz, znużony i sfrustrowany, a mimo to nieustępliwie stanowczy. - Ona musi tam stanąć.

Aedan przyglądał mu się spokojnie.

- Za młodu ta twoja nieugiętość zakrawała na wadę charakte­ru - powiedział. - Nigdy nie istniał większy od ciebie uparciuch. Ale dobrze tę cechę wykorzystałeś, kiedy trzeba było stawić

czoło nierównym szansom i wielkim niebezpieczeństwom, by budować latarnie morskie. Wieża na Caran wygląda na wspania­łą budowlę, jeśli sądzić mam po rysunkach i planach, jakie mi pokazałeś. Projekt jest oszczędny i elegancki, łączy w sobie este­tykę z praktycznpścią. Przetrwa wieki. I stanie na Sgeir Caran. Nie mam cienia wątpliwości. - Uśmiechnął się. - Znam ciebie.

- Dziękuję ci. Mam nadzieję, że wybierzesz się tam, by ją zo­baczyć.

- Z chęcią. Nawiasem mówiąc, jak miewa się Evan? Wciąż próbuje pluć pod wiatr? Z was dwóch to dopiero musi być do­borowa para.

Dougal się roześmiał. On i Aedan chodzili razem z Evanem Mackenziem na uniwersytet w Edynburgu, tak że Aedan znał wicehrabiego równie dobrze jak Dougal.

- Do pewnego stopnia. Od tego okropnego wypadku w ze­szłym roku Evan przycichł i zamknął się w sobie.

-Jestem przekonany, że most nie zawalił się z jego.winy... chociaż niestety nie wszyscy się z tym zgadzają.

- Nie można też winić go za błędy ojca, hrabiego.

- Lord Kildonan kompromituje całą Szkocję. Nic dziwnego, że Evan wyrzekł się kontaktów z ojcem.

- Niemniej jednak jest nadal jego jedynym dziedzicem. Przyjdzie dzień, że nasz przyjaciel zostanie hrabią Kildonan, a to ostatnie, czego chce... czy potrzebuje.

-1 odziedziczy po ojcu złą sławę, kiedy jego reputacja i tak już ucierpiała. - Aedan potrząsnął głową. Dougal wpatrywał się w kraciasty dywan pod stopami.

- Aedanie - zapytał - co wiesz o lady Strathlin?

- Doprawdy wiem niewiele. Odziedziczyła dosyć niespodzie­wanie największy majątek w Szkocji. Męski sukcesor i jego na­stępca zmarli, a stary lord Strathlin wkrótce potem poszedł w ich ślady. Koszmarna sprawa, ale, jak rozumiem, ta kobieta przynosi zaszczyt tytułowi baronowej i jest szczodrą i miłosier­ną damą. Zaskakujące, że okazała się tak nieustępliwa, próbując przeszkodzić ci w pracy.

- To rzeczywiście pod pewnymi względami zaskakujące i nie pasuje do wszystkiego, co słyszałem o jej wspaniałomyślnej na­turze. Wykupiła przed laty dzierżawę wyspy od angielskiego

lorda, który był jej właścicielem, wyrzuciła z pracy rządcę i odda­ła wyspę jej mieszkańcom w wieczyste użytkowanie. Dba o to, by nigdy o nic nie musieli się martwić, chyba że o pogodę - do­dał. -1 chociaż narobiła mi tyle kłopotów, muszę dla niej wyra­zić uznanie za to, jak traktuje wyspiarzy.

- Powiadają, że stara się również przynieść ulgę mieszkań­com innych części Hebrydów, wysyłając zapasy żywności i ini­cjując produkcję, żeby łatwiej im się było utrzymać. Mój ojciec wydał sporą część swojego osobistego majątku na dostawy ziar­na i towarów dla ludzi zamieszkujących wyżyny i Wyspy, kie­dy przed dziesięciu laty zaraza zniszczyła plony ziemniaka i tak wielu Szkotów na tym ucierpiało. Jeżeli lady Strathlin jakoś im pomogła, z serca ją pochwalam. O ile dobrze pamiętam, to piękna kobieta, ma w sobie wiele uroku, nie jest wyniosła ani próżna. Nigdy nie pokazuje się bez całego orszaku służących i pieczeniarzy, ale przekonany jestem, że to jeden z kłopotów związanych z wielkim bogactwem. Wydawała się niezbyt ura­dowana ich atencjami. Nie rozmawialiśmy, zostałem tylko jej przedstawiony.

- Ciekawe - powiedział Dougal z namysłem. - Nie wyobra­żałem sobie, by mogła być piękna, chociaż nie widziałem jej z bliska.

Aedan podniósł się i Dougal też wstał.

- Może przyłączymy się do pań w salonie na kawę?

-Już idę. Ciotka Iii zgodziła się, by dziś przy herbatce obecna była jej małpka, a słyszałem też, jak bestyjka trajkotała w holu przed kolacją. Czy Thistle późno chodzi spać? - zapytał Dougal.

Aedan szeroko się uśmiechnął.

- Pytasz mnie może o to, czy panna Thistle będzie razem z nami piła dziś wieczorem kawę?

- Piła kawę, rzucała filiżankami, rozbijała porcelanę... obojęt­ne jak to zechcesz nazwać - wycedził Dougal. - Towarzystwo panny Thistle nieodmiennie jest interesujące.

- Mamy szczęście. Amy planuje na wieczór gry salonowe, a ponieważ jej zdaniem Thistle jest nieznośna, bestyjka ma za­kaz wstępu do salonu. Pozwól się tylko przestrzec, że twoja sio­stra ogromnie się cieszy, iż trafił się jej jeszcze jeden mężczyzna do żywych obrazów.

- Na litość, tylko nie Amy dyrygująca żywymi obrazami! -jęknął Dougal.

- Wszyscy musimy ulec jej życzeniom od czasu do czasu -powiedział Aedan, powściągając uśmiech.

- A więc ty osobiście jeszcze im nie uległeś? - zapytał Do­ugal. - Wydawało mi się, że moja siostra żywiła nadzieję, iż przekona cię, że małżeństwo z nią, uroczą kuzyneczką, byłoby z twojej strony postępkiem bezpiecznym i rozsądnym, zwłasz­cza jeśli uwzględnić, z jakim wahaniem podchodzisz do tematu.

Aedan zmarszczył brwi i Dougal zobaczył, że iskierka humo­ru przygasa w intensywnie niebieskich oczach kuzyna.

- Bardzo lubię Amy, okazała mi wiele pomocy, kiedy prze-meblowywałem ten dom zgodnie z życzeniami mego ojca. - Po­kazał na pokój razem z jego kraciastym dywanem i perkalowy­mi zasłonami. - Ale nie jestem pewien, czy kocham ją dokładnie tak, jak by sobie życzyła. - Wzruszył ramionami. - Zresztą jesz­cze nie podjąłem decyzji, co zrobić. Chcę się kiedyś ożenić, ale... no cóż, mroczne przekleństwo rzucone na moich przodków i na mnie powiada, że żaden lord Dundrennan nigdy się nie za­kocha. Próbowałem wystawić je na próbę i niestety przekona­łem się, że musi w nim być trochę prawdy.

- Przyjdzie dzień - zapewnił go spokojnie Dougal - że zary­zykujesz ponownie i przełamiesz zły czar, który gnębi wasz dom od wieków.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - wymamrotał Aedan i otworzył drzwi.

Dougal przeszedł z Aedanem z pokoju bilardowego do salo­nu, gdzie czekała ich ciotka Lilian, lady Balmossie, oraz dwie młodsze siostry Dougala. Otwierając drzwi, usłyszeli trajkota­nie małpki, i Aedan odruchowo się uchylił, jakby chciał uchro­nić się przed czymś niewidzialnym, co leci w jego kierunku.

Stewart się roześmiał i rozbawiony patrzył, jak Amy, ładniut-ka i energiczna, spowita w całe jardy różowych falbanek, sta­nowczo wygania maleńkie stworzonko z pokoju razem z trzy­mającą je na rękach i niezbyt tym zachwyconą pokojówką.

Ciesząc się, że jest w domu u rodziny, przyglądał się krew­nym z zadowoleniem i rozbawieniem, i wkrótce przyłapał się na tym, że zastanawia się, jak by pasowała do nich Meg MacNe­ill. Doszedł do wniosku, że bardzo dobrze by pasowała. Z ła­twością potrafił ją sobie wyobrazić w tych ścianach, jak gawę­dzi i śmieje się z jego krewniaczkami albo pogrąża się w głębo­kiej intelektualnej dyspucie z lordem Dundrennan. Aedana bez wątpienia zainteresowałyby szkicowniki Meg. Jego ojciec, sir Hugh MacBride, był sławnym i płodnym poetą, a ogromna bi­blioteka sir Hugha należała do najcenniejszych skarbów Dun­drennan House.

Przypuszczał, że Meg spodobałoby się bezpośrednie zacho­wanie lady Balmossie, i już widział, jak zapoznaje się z czupur-ną, zadzierżystą małpką i zdobywa sobie jej przyjaźń. Meg paso­wałaby do Dundrennan tak, jakby zawsze należała do rodziny.

Nie miał jednak żadnej właściwie gwarancji, że dziewczyna zechce z nim dzielić życie. Nie wiedział nawet kiedy, o ile w ogóle, znowu ją zobaczy.

Spoglądał na rodzinę z uśmiechem, chociaż w środku aż ki­piał od planów i burzliwych emocji. Przez całe życie pragnął kogoś prawdziwie, głęboko pokochać, podobnie zresztą, jak Aedan MacBride, na którego miłość-wedle starej tradycji -mogła ściągnąć czarne przekleństwo. Dougal znalazł to, czego szukał, bo pokochał Meg. Czuł, że przy niej będzie mocniejszy i lepszy, że ona pomoże mu rozwinąć skrzydła i w pełni wyko­rzystać zdolności i posiadaną wiedzę. Samotność stała się dla niego brzemieniem, a podejmowanie ryzyka i pokonywanie nie­bezpieczeństwa przynosiło chyba mniej satysfakcji niż dawniej. Spotkanie z piękną, tajemniczą dziewczyną na smaganej wi­chrem skale okazało się punktem zwrotnym w jego życiu. Nie było przypadkowe, widział w nim palec losu i pragnął wspólnie z Meg przeżyć to, co im pisane.

Wkrótce wróci na Caransay i jeżeli tylko uda mu się znowu z Meg zobaczyć, będzie jak należy zabiegał o jej względy. Oba­wiał się, że intensywność i namiętność jego uczuć przeraziły ją i zdezorientowały. Nic dziwnego, że się od niego zdystansowa­ła - chociaż jakiś instynkt podpowiadał mu, że przyczyna tej powściągliwości sięga głębiej.

Ale zanim wróci do Meg, musi stanąć twarzą w twarz z lady Strathlin.

-Aa, tu jest... Campanula rotundifolia - wymamrotała Meg i ostrożnie położyła dłoń na cienkiej kartce otwartego tomu ency­klopedii, który spoczywał przed nią na bibliotecznym stole. -„Dzwonek”,albo jak go czasem nazywają „kampanula”. - Przepi­sała piórem nazwę i dodała kilka uwag pod gotowym rysunkiem, przedstawiającym kępkę maleńkich niebieskich kwiatków. Posy­pała atrament piaskiem, dmuchnęła delikatnie, by go wysuszyć, i odchyliła się do tyłu.

Po gaelicku brog na cubhaig albo kukułczy pantofelek, to ładny niebieski dzwonek, często spotykany zarówno na pora­stającym Caransay machair, jak i na terenie całej Szkocji. Mówi się, że elfy robią sobie z tych kwiatków kapelusze, a maleńkie dzwonki w razie niebezpieczeństwa dzwonią, ostrzegając zają­ce i króliki.

- Pracuje pani nad swoim albumem o Caransay? - Angela Shaw, zastukawszy do drzwi, weszła do biblioteki.

- Tak. Chciałam dokończyć to, co robiłam podczas wakacji -powiedziała Meg. Przyjechała do zamku Strathlin przed kilko­ma dniami i wpadła w wir zajęć, które wymagały od niej dużo czasu i uwagi. Serdecznie tęskniła za wolniejszym tempem ży­cia na Wyspach i przekonała się, że praca nad albumem poma­ga się jej uspokoić i odprężyć, tak umysłowo, jak i fizycznie. Odtwarzanie naturalnego piękna Caransay działało też jak le­karstwo na tęsknotę za domem, która często tak boleśnie jej do­skwierała po opuszczeniu Caransay.

Tym razem na wyspie zostawiła nie tylko synka i swoją ro­dzinę, ale również Dougala. Rana w jej sercu była głęboka i nie­uleczalna.

Nawet nie widziała inżyniera tego dnia, kiedy Nonie zabrał ją z panią Berry z powrotem do Tobermory, by tam przesiadły się na parowiec, który miał przewieźć je na ląd stały, bo pracował wtedy na Sgeir Caran. Pamiętała, jak przepływając łodzią Norriego obok wielkiej morskiej skały, patrzyła na jej masywną sylwetkę ze świa­domością, że Dougal stoi tam gdzieś na górze - albo może jest pod wodą w kombinezonie nurka. Tak czy owak zostawili skałę za so­bą, a ona bez słowa pożegnania zniknęła z jego życia.

Serce jej mało przy tym nie pękło, ale nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby powiedzieć mu do widzenia.

- O, dzwoneczki - odezwała się Angela, patrząc na otwarty szkicownik. Uśmiechnęła się. - Co za śliczny rysunek, doskona­łe podobieństwo. Pamiętam, jak rozkosznie wyglądały, kiedy wiosną i latem okrywały łąki na Caransay niczym delikatna nie­bieskofioletowa mgiełka.

Meg, która również to pamiętała, kiwnęła głową i uśmiech­nęła się smutno. Wzięła ołówek, żeby jeszcze kilkoma delikat­nymi kreskami zacieniowąć rysunek dzikiego owsa i tawuły.

- Madam, przyszłam pani powiedzieć, że tuż przed pani po­wrotem otrzymałam list od pana Charlesa Wortha. Przyśle do nas wykwalifikowaną krawcową ze swojego warsztatu przy Rue de la Paix, żeby mogła pani tutaj przymierzyć swoją suk­nię. Stangret odbierze ją ze stacji w Edynburgu.

- Dobrze. Proszę mu przekazać, żeby przywiózł ją raczej do domu przy Charlotte Square, a nie tutaj do Strathlin - odpo­wiedziała Meg, podnosząc wzrok - Skoro w wieczór koncertu i podczas soiree mam nosić tę suknię przy Charlotte Square pod numerem dwunastym, krawcowa powinna mi ją przymie­rzyć tam na miejscu. Proszę poprosić panią Larrimore, by przy­gotowała dla tej kobiety pokój, w którym będzie mogła wygod­nie mieszkać i pracować.

Angela Shaw skinęła głową.

- Przypuszczałam, że taka może być pani decyzja, więc wysła­łam liścik do pani Larrimore dziś rano, żeby ją powiadomić. Nie mogę się doczekać, żeby suknię zobaczyć - dodała z uśmiechem. ­Pan Worth pisze, że przy tej kreacji przeszedł sam siebie.

Meg ucieszyła się, widząc radość na delikatnej, owalnej twa­rzy Angeli. Jej przyjaciółka często wyglądała mizernie, ale baro­nowa przypisywała to przejrzystej cerze, blond włosom i blado­niebieskim oczom pani Shaw. Tak jasna karnacja w połączeniu z ciemnym strojem, bo Angela przedkładała żałobną czerń nad inne kolory, tworzyła uderzający kontrast. Tego dnia pani Shaw miała na sobie dzienną, lamowaną fioletowym sznurem suknię w pasy czarne na czarnym tle, a czarne koronkowe na­krycie głowy zasłaniało połyskliwą gładkość jej delikatnych blond włosów.

Chociaż pani Shaw nie miała jeszcze trzydziestu lat, od ośmiu była wdową. Kiedy mąż ją osierocił, pogrążyła się w,smut-ku, ale potrzebowała zatrudnienia i pojawiła się w zamku Stra­thlin na polecenie sir Johna Shaw, wuja zmarłego. Angela zosta­ła zaangażowana, by tuż po śmierci lorda Strathlina służyć Meg pomocą w kwestiach towarzyskich. Okazała się bezcenną pomocnicą, ale i lojalną, wrażliwą przyjaciółką. Meg dawno już dostosowała się do swego nowego życia, a Angela Shaw została przy niej jako dama do towarzystwa. Chociaż minęło tyle lat, Angela nieczęsto mówiła o swoim zmarłym mężu. Meg wie­działa tylko tyle, że byli serdecznie sobie oddani i że nieśmiała, skryta Angela kochała go tak głęboko, że wciąż nosi po nim żałobę.

- Toaleta będzie śliczna - powiedziała Meg - a zasługę za to należy częściowo przypisać pani, Angel. Pan Worth bardzo wy­soko ocenił pani sugestie na temat koloru i materiału. - Nie prze­stawała się uśmiechać, chociaż myśli o Dougalu przyćmiły jej radość z pięknej sukni i przygotowań do przyjęcia. Za każdym razem, kiedy ktoś o tym raucie napomykał - a zdarzało się to przynajmniej raz dziennie - coraz bardziej się go obawiała i za­czynał ją tępo boleć żołądek. Położyła dłoń na mocno zesznuro­wanej talii pod dzienną suknią z niebieskiej fałdzistej satyny.

Zastanawiała się, czy Dougal pierwszego września w ogóle się pojawi. Od powrotu na ląd stały przed niemal dziesięciu juź dniami nie miała czasu przejrzeć ostatecznej listy gości razem z Guyem Hamiltonem i Angela Shaw, którzy zajmowali się, stroną organizacyjną przyjęcia.

-Angel, czy otrzymaliśmy odpowiedzi na nasze zaproszę*! nia? Czy może mi pani na przykład powiedzieć, czy przyjął j©i pan Dougal Stewart? - Zadała to pytanie jakby mimochodem;! i równocześnie przekręciła ukosem album, by miękkim ołów*j kiem uzupełnić studium małych kwiatków z machair. v,

- Ach, ten inżynier? - Angela zamyśliła się, przechyliła głowę* na bok i splotła szczuplutkie palce. - Wydaje mi się, że tak, pro-l szę pani, pan Hamilton ma ostateczną listę. Ale mogę to spraw-s dzić, jeżeli jest pani ciekawa. Chwileczkę. - Podeszła do stojące^ go pod ścianą biurka sekretarza, otworzyła je i wyjęła paczkę': kopert ze skrytki. Przerzuciła listy i odwróciła się, trzymając je­den w dłoni. - Tak, tu mam potwierdzenie. Czy chciałaby pani; zobaczyć? - Podeszła bliżej.

Serce Meg wezbrało wzruszeniem.

- Ja... chyba tak. - Palce jej drżały, kiedy odbierała od Angeli kremową kopertę i wyciągała z niej pojedynczą kartę z odpo­wiedzią. Szanowna lady Strathlin, z przyjemnością przyjmuję pani zaproszenie, to jedno zdanie i podpis.

Popatrzyła na znajome pismo, zdecydowane i męskie, i Do­ugal stanął jej przed oczami jak żywy; z trudem zaczerpnęła tchu. Spojrzała na kopertę i uświadomiła sobie, że wysłał ją z Caransay.

Nie ma co liczyć na to, że będzie zadowolony z tego wieczo­ru, kiedy dowie się, że Meg MacNeill jest w rzeczywistości ba­ronową Strathlin. Dobry Boże, pomyślała z narastającym prze­rażeniem, co ja narobiłam?

Odłożyła list na bok.

- Dziękuję pani, Angelo.

Ktoś zastukał do drzwi i do środka zajrzała młodziutka słu­żąca imieniem Hester.

- Pan Hamilton, milady - zaanonsowała, a baronowa skinęła głową, kiedy Guy przekraczał próg. Widzieli się już wcześniej tego dnia, bo trzeba było sprawdzić, jak posuwają się przygoto­wania do przyjęcia. Dominowało ono teraz nad wszystkim in­nym w domu Meg i wydawało się zagrażać jej przyszłości z ta­ką samą nieuchronnością jak jakaś ogromna fala. Żałowała, że w ogóle się na nie zgodziła.

- Madam, przyszła poczta. A, dzień dobry, pani Shaw - do­dał przyciszonym głosem.

Meg przyzwyczaiła się już do tego, że widzi lekki rumieniec na policzkach Guya za każdym razem, kiedy znajdzie się on w pobliżu młodej wdowy, ale nie spodziewała się zobaczyć de­likatnego różu, którym zabarwiły się blade policzki Angeli Shaw. Popatrzyła z nowym zainteresowaniem na swoją damę do towarzystwa i sekretarza. Ogarnęła ją nagle intuicyjna pew­ność, że zrodziło się między nimi uczucie. Zastanawiała się, czy któreś z nich o tym wie. Oboje byli skryci, każde z przyzwycza­jenia trzymało na wodzy swoje emocje i myśli.

Może fakt, że sama się zakochała, wyostrzył jej reakcje na te uczucia u innych.

- Dzień dobry, panie Hamilton - odpowiedziała cicho Angela.

Meg była pewna, że się przy tym do niego leciutko, z sympatią uśmiechnęła. - Lady Strathlin pytała o ostateczną listę gości

- Tak - Hamilton szybko przeniósł uwagę na Meg. - Jest go­towa. Mam ją tutaj. - Odłożył stos listów, sięgnął do kieszeni surduta, wyciągnął złożony we czworo arkusz, rozwinął go przed nią i wygładził. - Jak pani widzi, przyjęli niemal wszyscy. Odmowne odpowiedzi otrzymaliśmy jedynie od tych, którzy są w podróży i z tego powodu nie mogą wziąć udziału w przyję­ciu. Nawet pan Stewart tu będzie.

- Wiem. Angela pokazała mi jego odpowiedź.

- Czy powinienem kazać zdjąć ze ścian puklerze i topory bo­jowe i wyczyścić je do połysku? - Guy szeroko się uśmiechnął.

- To raczej mało zabawne - odparła Meg sztywno, studiując listę. Dougal Robertson Stewart. Zmusiła się, by przejrzeć listę do końca i wygłosić jakiś komentarz. - Zapowiada się chyba in­teresujący wieczór - tyle udało jej się powiedzieć, w gardle ją ściskało.

- Ma się odbyć prywatne przyjęcie, na którym lady Strathlin we własnej osobie wystąpi w roli gospodyni w swoim domu przy Charlotte Square, po koncercie najbardziej znanej śpiewaczki na­szego wieku - rzeki Guy, spoglądając na Angelę - a ona sądzi, że chyba będzie interesujące.

- Jeżeli ten pan Stewart rzeczywiście się pojawi, „interesujące” okaże się prawdopodobnie zbyt słabym określeniem - stwierdzi­ła Angela.

- Ma pani rację - zgodził się Guy. - Pani baronowo, zamie­rzałem zapytać panią, czy spotkała się pani z tym inżynierem podczas pobytu na Wyspach. Słowem pani o nim nie wspomi­nała, więc zakładam, że udało się pani go unikać.

-Ja... spotkałam się z panem Stewartem - powiedziała sucho Meg i wzięła ołówek, by zacieniować starannie narysowany bu­kiecik dzwoneczków i jaskrów.

-1 nie zmiotła pani tego biedaka ani jego latarni z powierzch­ni ziemi? - zapytał Guy.

- Oczywiście, że nie - parsknęła Meg.

- Przekonała się więc pani, że nie uda się go bez końca uni­kać - ciągnął Guy. - Czy rozmawiała pani z nim na temat budo­wy latarni?

- Trochę - przyznała Meg. - Jeżeli mam być uczciwa, to wła­ściwie nie powiedziałam panu Stewartowi, że łady Strathlin to ja.

- Pani co? - Guy popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- A kim jego zdaniem pani jest? - zapytała Angela. Meg niemo potrząsnęła głową i, marszcząc brwi, wpatrywa­

ła się w swój rysunek. Guy się zasępił.

- Dougal Stewart nie jest ani głupi, ani ograniczony. Będzie wściekły, kiedy się dowie.

- Zdaję sobie z tego sprawę - szepnęła Meg. - Wiem, że najle­piej było powiedzieć mu prawdę przed opuszczeniem Caran­say. Zamierzałam to zrobić, ale jakoś nie miałam okazji, zanim odpłynęłam z wyspy. Pozna prawdę, jak tylko mnie zobaczy. Nie jestem pewna... co powinnam zrobić - wyznała.

-1 to dlatego wydawała się pani taka zaabsorbowana i roztarg­niona od powrotu - powiedziała Angela.

- Po części - przyznała Meg.

- Biedny pan Stewart osłupieje, kiedy zrozumie, kim pani jest.

-Osłupieje? Będzie wściekły - wykrzyknął Guy. Meg się wzdrygnęła. - Może nigdy pani nie wybaczyć. Ma w sobie bardzo wiele upartej dumy i niezachwianej prawości, to gwarantuję.

- Przyjechał teraz do Edynburga - powiedziała Meg. - Może powinnam spróbować się z nim zobaczyć przed tym przyję­ciem. Może tak będzie najlepiej.

- Proszę wysłać do niego służącego z listem i prośbą, by zło­żył wizytę lady Strathlin - podsunęła Angela.

- Albo wysłać mu pisemne przeprosiny i wyjaśnienie - dodał Guy. - Może zdecyduje nie brać udziału w soiree, a może okaże się wielkoduszny i potraktuje cały incydent z poczuciem humoru.

- Zasługuje na osobiste przeprosiny - zaprotestowała Angela.

Meg westchnęła. Wiedziała, że rozczarowała ich oboje i czu­ła się równie rozczarowana sama sobą.

- Muszę się zastanowić - powiedziała i, pragnąc gorąco zmie­nić temat, dodała: - Czy w poczcie było coś ważnego?

-Tylko bilety na galowy koncert panny Lind, który odbę­dzie się w poniedziałek przed pani soiree. A pan Worth przysłał rachunek na resztę sumy, którą winni jesteśmy za pani nową suknię - odrzekł Guy. - Zamierzałem zapytać... czy życzy pani sobie, by tę kwotę wypłacić przelewem czy zdeponować ją na rachunku? To... dosyć znaczna suma.

- Wydaje mi się, że sir John zdeponował pierwszą ratę na londyńskim rachunku pana Wortha i może tak zrobić znowu. Bez wątpienia sądzi pan, że to ogromny koszt jak na jedną toa­letę. - Zobaczyła, że Guy się zachmurzył.

- Przemknęła mi taka myśl przez głowę - przyznał, a potem wzruszył ramionami. - Ale w tych sprawach wybór należy do pani, madam. I chętnie dam się oczarować. Jestem pewien, że ani pens z tych pieniędzy nie pójdzie na marne.

- Będzie pan więcej niż oczarowany, zapewniam pana - po­wiedziała Angela Shaw. - Baronowa zaprezentuje się po prostu bosko.

- Nie mam co do tego wątpliwości. Podobnie jak jestem pe­wien, że towarzyszka milady również będzie wyglądała oszała­miająco - dodał półgłosem, spoglądając na Angelę, która nagle zarumieniła się leciutko, a oczy jej zabłysły.

Meg chciała dać im chwilę dla siebie, wzięła więc ołówek i cieniowała dalej bukiecik kwiatów, wcześniej podkolorowany akwarelą. Pracując nad nim, słyszała, jak Guy i Angela rozma­wiają półgłosem. Po kilku chwilach, kiedy ich głosy umilkły, podniosła oczy i zobaczyła, że nie wpatrują się z zachwytem w siebie, jak się spodziewała, tylko spoglądają na nią.

- Madam - odezwał się Guy, ściągając brwi - czy wolno nam zapytać, co dokładnie wydarzyło się podczas pani ostatniego pobytu na Wyspach?

- Ja... pani Berry i ja spędziłyśmy tam cudowne wakacje - po­wiedziała Meg. - Nic więcej. Dlaczego pan pyta?

- Pan Hamilton i ja zastanawialiśmy się, czy nie miała tam pani jakiegoś dużo poważniejszego przeżycia - wyjaśniła Ange­la. - Od powrotu z Wysp wydaje się nam pani... odmieniona.

•- Poważniejszego? - Meg patrzyła na nich i pojęcia nie miała, ca powiedzieć. Kusiło ją, by się tej parze swoich przyjaciół zwierzyć, wiedziała jednak, że musi zachować tajemnicę, by chronić Dougala i Iaina. Do tego przytłaczała ją perspektywa rozmowy z sir Frederickiem. Jeszcze trochę, i trzeba będzie udzielić mu wiążącej odpowiedzi.

- Zbyt często pani wzdycha, spogląda pani tęsknie w dal ­ciągnęła Angela. - Nie skupia pani uwagi na sprawach bieżących ani na korespondencji, ani na rozmowach. Wszyscy czujemy się nieco zdezorientowani, madam, i nie wiemy, co pani może dole­gać. Ja się domyślam, że to nie choroba, tylko coś, co absorbuje wszystkie pani myśli i serce.

-Jeśli sądzi pani, że mam jakieś zmartwienia, to się pani my­li - odparła Meg. -A ja myślę, że ma pani jakieś wielkie zmartwienie, moja droga - rzekł półgłosem Guy. - Coś pochłania każdą pani myśl.

- Postanowiliśmy wspomnieć o tym tylko dlatego, żeby za­proponować pani naszą pomoc. - Angela zerknęła na Guya. -Jako bardzo bliscy przyjaciele.

Okazali się nadmiernie spostrzegawczy, pomyślała Meg, od­wracając oczy. Za oknem błękitne wzgórza rozpływały się w mglistej dali. Hen za nimi wyczuwała obecność morza i wyspy, na której zostało z Iainem i innymi jej serce. A jeszcze o milę dalej była Sgeir Caran. Kiedy ją wspominała, wydało jej się, że czuje na twarzy wiatr i pianę morską. Zastanawiała się przez mo­ment, czy Dougal jeszcze czasem o niej myśli.

- Absorbuje mnie planowanie przyjęcia - odpowiedziała im. -Poczuję ulgę, kiedy już będę ten wieczór miała za sobą.

- Pani Berry - sprostowała łagodnie Angela - powiada, że to

nie tak. Odnosi wrażenie, że się pani zakochała. Meg opuściła nisko głowę i wzięła ołówek.

- Pani Berry jest romantyczką i aż do przesady lubi, kiedy lu­dzie się zakochują. - Popatrzyła na nich znacząco, ale cała uwa­ga przyjaciół skupiała się niezachwianie na niej.

- Berry uwielbia tego pana Stewarta i uważa, że w niczym nie przypomina on ludo jada. Wręcz przeciwnie, jest odważnym i życzliwym człowiekiem, który wydawał się bardzo panią zaję­ty - ciągnęła Angela.

- Zajęty? Czy tak? - Guy skrzyżował ramiona. - Ten obrzyd­liwy pan Stewart? Czy okazał się taki, jak się pani spodziewała, madam?

- Ani trochę - przyznała Meg. Policzki jej pałały.

- Berry wspomniała również, że na Caransay przyjechał sir Frederick Matheson - dodał Guy. - Jego wizyta musiała panią zaskoczyć.

- Nic wam to nie pomoże, jak będziecie oboje brać mnie na spytki - stwierdziła otwarcie Meg. - Nie mam wam nic do po­wiedzenia.

Guy wzruszył ramionami i popatrzył na Angelę.

- No cóż, mam nadzieję, że miło było pani spotkać się z sir Frederickiem.

- On się zawsze miło zachowuje - odpowiedziała ostrożnie. ­I rzeczywiście mnie zaskoczył. - A nawet mną wstrząsnął, po­prawiła się w myśli.

- Gdyby kiedyś nie zachował się miło, chciałbym się o tym do­wiedzieć. Nie mam do tego człowieka zaufania - rzekł Guy. - Pan Stewart zasługuje moim zdaniem na nieskończenie więcej zaufa­nia. Proszę zachować ostrożność, droga baronowo, i pamiętać, że po to ma pani przy sobie przyjaciół, by pani pomogli, gdyby kie­dyś pani tego potrzebowała.

Z oczami piekącymi od łez Meg opuściła nisko głowę i sku­piła uwagę na rysunku, chociaż kreski zamazywały jej się przed oczami.

- Dziękuję panu, panie Hamilton. Będę o tym pamiętała.

16

-Dziękuję panu, że znalazł pan czas, by się ze mną zoba­czyć, panie Logan. - Siedząc na drewnianym krześle przy szero­kim, wypolerowanym mahoniowym biurku, Dougal sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą owiniętą w płótno paczuszkę. Położył ją na blacie.

Samuel Logan skłonił głowę. Był potężnie zbudowanym mężczyzną z siwymi bokobrodami i lwią grzywą ciemnych wło­sów. Musiał mieć szczególne zamiłowaniem do tytoniu, bo jego ubranie po prostu nim śmierdziało.

- Zawsze znajdę czas dla krewniaka sir Hugha MacBride'a. Wydawnictwo Chambers Street Publishers czuło się zaszczyco­ne, że mogło opublikować dzieła tego wielkiego poety. - Poka­zał na zastawione regałami ściany. Inżynier zauważył, że tomy poezji i inne dzieła wuja zajmują tam poczesne miejsce. - Opu­blikowaliśmy też jedną z pańskich prac.

Dougal cicho się roześmiał.

- Ale nic tak pamiętnego. W „Edinburgh Review” pojawił się przed kilku laty cykl moich artykułów na temat projektowania latarni morskich, a pana firma opublikowała je w wersji książ­kowej. „Zasady projektowania latarni morskich w odniesieniu do sił natury” trudno nazwać podniecającą lekturą.

-Wręcz przeciwnie, musi być fascynująca - zaprotestował Logan. - Co jesień wydziały inżynierii przy kilku uniwersyte­tach, i to zarówno w Szkocji, jak i w Anglii, przysyłają nam cał­kiem przyzwoitą liczbę zamówień na „Projektowanie latarni”. Wpada panu z tego do kieszeni po parę pensów, nieprawdaż? -Uśmiechnął się i założył ręce. - A co pana do mnie sprowadza, sir? Czy chciałby pan poddać nam pod rozwagę następny trak­tat o latarniach morskich?

- To prawda, że coś przyniosłem, ale nie ja jestem autorem -powiedział Dougal, przesuwając paczuszkę w kierunku wydaw­cy. - Mam nadzieję, że się pan tym zainteresuje. Albumik po­wstał na pewnej hebrydyjskiej wyspie. A chociaż nie potrafię z takim talentem jak pan ocenić, która książka jest najlepsza, są­dzę, że ta zasługuje na kilka chwil pańskiego czasu.

Logan, przed którym leżał w nieładzie stos papierów i kilka oprawnych w skórę książek, wyciągnął rękę i wziął szkicownik Meg. Następnie włożył na nos okulary w oprawce ze złotego drutu i przez parę chwil przerzucał kartki książki, kiwając przy tym do siebie głową.

Potem podniósł wzrok

- Czy to autor mianował pana swoim posłańcem, sir? A mo­że autorka? W tym anonimowym albumie daje się zdecydowa­nie wyczuć kobiecą wrażliwość. - Spojrzał znad okularów na inżyniera.

- Sam wpadłem na pomysł, by go do pana przynieść. Panna MacNeill dała mi swój szkicownik w podarunku, ale przekonany

jestem, że nie będzie miała za złe, iż go panu pokazałem. W swej bezprzykładnej skromności nie uważa, by dzieło warte było pu­blikacji. Jak pan widzi, ma pan przed sobą nie tyle pamiętnik, ile raczej kronikę przyrody z wyspy Caransay.

- Tak. Fascynujące. - Logan powoli przewracał kartki. - Wy­jątkowe. Pańska przyjaciółka obdarzona jest sporym talentem, sir. - Nie przestawał czytać i kiwać głową. - Rysunki wykonano zręcznie, są miłe dla oka i bardzo precyzyjne. Natomiast opisy wydają się pełne poezji. Wyborna rzecz, ta maleńka książeczka. Odnosi się wrażenie, że zagląda człowiek do pamiętnika damy, która dzieli się z czytelnikiem swoją miłością do stron ojczy­stych. - Odwrócił jeszcze kilka kartek. - Wyspa żyje w słowach tej damy, która wydaje się być integralną cząstką Caransay... a mimo to owa dama do końca pozostaje tajemnicza, nie dając żadnych wskazówek co do własnej tożsamości. Cudowne, do­prawdy. Jedyne w swoim rodzaju.

- Zgadzam się. Miałem nadzieję, że się panu spodoba.

Logan jeszcze przez chwilę przeglądał albumik, a potem podniósł oczy.

- Czy to całe jej dzieło?

- Istnieje jeszcze jeden szkicownik, nad którym panna Mac-Neill kończy teraz pracę. Obydwa traktują o florze i faunie, po­godzie i cechach geologicznych wyspy oraz sąsiadującej z nią rafy, i temu podobnych. Autorka, jak mi się zdaje, ze szczegól­nym talentem oddaje piękno i różnorodność występujących na wyspie roślin i zwierząt oraz nastroje morza i kaprysy pór ro­ku, a wszystko ujmuje w formę eleganckich, precyzyjnych ry­sunków. Mogę zapewnić pana, że drugi album jest równie war­tościowy jak ten. Planuje jeszcze trzeci.

- Czy istnieje szansa, że zgodziłaby się pokazać mi ten dru­gi? - Logan urwał i aż wykrzyknął z zachwytu nad rysunkiem, na którym z ogromną wrażliwością ukazane zostały foki, wy­grzewające się w słońcu na Sgeir Caran.

- Sądzę, że tak, sir. Ślęczała nad szkicownikami przez lata dla czystej radości, jaką przynosiła jej ta praca, ale myślę, że jeżeli udałoby się wydać je w formie książkowej i w ten sposób po­dzieliłaby się z innymi swoim zachwytem, ziściłoby się tym sa­mym jej marzenie.

- Może uda nam się to sprawić. Album jest naprawdę nad­zwyczajny. - Logan nie przestawał kiwać głową. - W tej akurat chwili obudziła się wśród ludzi wielka chęć poznania szkockiej kultury. Zwariowali, sir, na punkcie Szkocji, jej dziejów i sztu­ki. Uwielbiają odwiedzać regiony górskie i kupią każdą pamiąt­kę, która będzie się im kojarzyła ze Szkocją. Są tacy, którzy uważają, że popełniamy błąd, starając się podtrzymać roman­tyczną naturę tartanów, dud i wrzosów, ale ja powiadam, że ca­łe to zainteresowanie dobrze robi naszej ekonomii i pomaga nam zachować reputację tajemniczych romantyków. Samej królowej zdarza się pisać szkockie wspomnienia, wiedział pan?

- Słyszałem coś takiego.

-Hebrydyjski album taki jak ten, napisany i zilustrowany przez Szkotkę, zyskałby wielką popularność. To byłyby piękne książki... tak, więcej niż jedna. - Zamyślił się i postukał palcami po­biurku. - Oczywiście wysłalibyśmy rysunki do najlepszego grawe­ra w mieście, żeby je dokładnie odtworzył ze wszystkimi szczegó­łami. Moglibyśmy też dodać ręcznie kolorowane wkładki z ilustra­cjami. Niewykluczone, że udałoby się również opublikować po niższym koszcie wydanie z grawiurami w mniejszym formacie.

- A co by pan powiedział - zapytał Dougal - gdyby oprawić je w zielone skórzane okładki z wytłaczanymi na froncie kwia­tami? Chyba dobrze by się prezentowały. Na grzbietach złoty­mi literami można by dać tytuł: „Hebrydzki album” pióra M. MacNeill.

Logan wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę.

- Bardzo mi się pana pomysł podoba. Zapamiętam go. Nie ma co, ludzie będą wariować za tym, żeby zdobyć na własność taki piękny komplet książek. Spojrzenie przyrodnika na Wy­spy. Genialne! Czy myśli pan, że autorka zgodzi się, byśmy to dla niej wydali?

Dougal się uśmiechnął.

- Przekonany jestem, że tak, sir.

- Panie Stewart, dziękuję, że pan to do mnie przyniósł. W ja­ki sposób mogę skontaktować się z panną MacNeill?

- Poznałem ją na Caransay za pośrednictwem jej krewnia­ków. Ponieważ niedługo będę tam wracał, z radością przez nich przekażę list do niej.

- Dobrze. - Logan oddal szkicownik Dougalowi, wziął kart­kę papieru, zanurzy! pióro w kałamarzu i zaczął pisać.

Czekając, aż Logan skończy, Dougal przerzucał kartki, od czasu do czasu przerywając, by przyjrzeć się starannym wyobra­żeniom muszli morskich, których spirale byty leciutko podkolo­rowane. Na marginesach widniały notatki sporządzone drobnym zaokrąglonym pismem Meg.

Pobrzeżki i trąbiki sfałdowane znaleźć można na zachodnim brzegu, w zatoce Innish. Ich zwoje zabarwione są pastelowymi delikatnymi barwami jak niebo o świcie. W różowawej spirali trąbika morze śpiewa swą odwieczną pieśń.

Przeszedł go dreszcz, głęboki i tajemny, jakby to Meg szep­tała mu do ucha.

Na innych kartkach czystą kreską oraz szrafowaniem przed­stawiona została Sgeir Caran, której kształt był nadal taki sam, mimo wybuchów czarnego prochu. Podobizny skały wypełnia­ły jeszcze trzy strony i połączone zostały ze studiami ptaków, w tym orłów, które się tam gnieździły.

Orły łączą się ze sobą na całe życie, napisała Meg obok szki­cu pary ptaków, lecących nad majestatyczną skałą. Ta para nie rozstaje się ze sobą od wielu lat Ich lojalność jest najwyższej próby. Kiedy widzi się, jak w doskonałej harmonii szybują nad wielką morską skalą, człowiek uświadamia sobie, ile głębokiej poezji jest w ich oddaniu. Łączące te ptaki uczucie to czysta mi­łość dwóch oddanych sobie serc, które - kiedy raz się połączą ­nigdy więcej się nie rozstaną.

Dougal zamknął cicho książkę.

Logan zapieczętował kopertę i podał ją inżynierowi.

- Pozwoliłem sobie załączyć do mojego listu czek na sumę stu funtów. Będę mógł zaproponować nieco więcej, kiedy omó­wię sprawę z moimi partnerami. Zanim to nastąpi, pragnąłbym, by ten list stał się gwarancją, zapewniającą nam przywilej opu­blikowania jej dzienników. Zakładam, że taka suma pieniędzy będzie przez tę damę mile widziana.

- Nie mam co do tego wątpliwości. Dziękuję panu, panie Lo­gan. To bardzo wielkoduszny gest zaufania z pana strony.

- Może zechce pan pełnić rolę doradcy tej damy, panie Ste­wart, skoro sam zdobył pan nieco doświadczeń przy wydawa­niu swoich dzieł.

- Niewielkie to doświadczenie, ale z radością będę jej służył pomocą.

- Jeżeli dzienniki zyskają przewidywaną przeze mnie popu­larność, nazwisko autorki stanie się znane tysiącom czytelni­ków, z korzyścią dla jej rachunku bankowego. Proszę ją o tym zapewnić. - Logan się uśmiechnął. - Niech pan zawiezie jej tę książkę oraz czek. Mam nadzieję, żę niedługo ją poznam.

Dougal kiwnął głową i wsunął kopertę i książeczkę do kieszeni.

- Nie wątpię, że dama będzie zadowolona.
Logan spojrzał na niego przenikliwie.

- Ale nie wie pan tego na pewno, prawda, sir?

- Przyznaję, że podjąłem pewne ryzyko, przychodząc tutaj.

- Lojalny przyjaciel z pana, sir. Proszę tę młodą damę prze­konać, że to dla niej złota okazja. Mam nadzieję, że jej własne marzenia pokrywają się z tym, co pan sobie dla niej wymarzył.

Dougal wstał.

- Proszę mi wierzyć, sir. Ja również mam taką nadzieję.

-Ależ oczywiście, pani Larrimore, jeżeli sądzi pani, że bę­dzie nam na to przyjęcie potrzebny dodatkowy personel, pro­szę kogoś zaangażować - powiedziała Meg. Stała w salonie z Angela Shaw i panią Larrimore, gospodynią domu przy Char­lotte Square.

- Znajdzie pani chętne służące w Matheson House - podsu­nęła Angela. - Dom założono dopiero niedawno i jest tam kilka młodych kobiet, które doczekać się nie mogą pracy.

- Ha - prychnęła powątpiewająco pani Larrimore. - Tamte dziewuchy.

- To dobrze wychowane młode kobiety, które uwikłały się w sytuację nie do pozazdroszczenia - zaprotestowała Meg.-„Wiele pragnie uczciwie pracować. Może pani kilka z nich zaan­gażować jako podkuchenne i pokojówki, przynajmniej na ten wieczór. Będziemy też potrzebować kilku osobistych pokojó­wek dla dam.

- No cóż. Pewnie nie zaszkodzi spytać - ustąpiła gospodyni.

- Doskonale. Kiedy zgromadzimy się już w moim prywat­nym domu, będzie muzyka i trochę tańców - ciągnęła Meg.-Nada się do tego salon, jest wystarczająco obszerny, jeżeli usu­niemy część mebli do pokoi na piętrze. Dywan powinno się zwinąć i również gdzieś wynieść.

- Muzykanci mogą zasiąść tam w rogu w pobliżu drzwi do ogrodu - zauważyła pani Larrimore, pokazując na przestronny kąt w pobliżu szerokich oszklonych drzwi, prowadzących do małej oranżerii. - A dookoła nich porozstawiamy rośliny z oranżerii w donicach.

- To będzie ślicznie wyglądało - zgodziła się Meg. - Mamy jeszcze mnóstwo własnych róż w oranżerii. Moglibyśmy wyko­rzystać część z nich. Pani Shaw, czy zostały zamówione inne kwiaty?

- Tak, madam. Bukiety żółtych i kremowych róż, przemie­szane z kwiatami o odmiennych kolorach dla uzyskania efektu różnorodności. Porozstawiamy je po całym pokoju, a na stole z bufetem znajdzie się bardzo ładna konstrukcja w kształcie wieży z kandyzowanych owoców. Osobiście metodą japońską zrobiłam z jedwabiu i papieru kilka maleńkich słowików. Umieścimy je w kompozycjach kwiatowych na cześć panny Lind, która nazywana jest Słowikiem Szwecji.

- Wspaniały pomysł i do tego pełen uroku. Ma pani taką do­brą rękę do wszelkich robótek. - Meg odwróciła się, by się rozej­rzeć po pokoju. - Wykorzystamy ten pokój do muzyki i tańców, a w jadalni stanie bufet z kolacją. Wszystkie drzwi zostawimy otwarte, by goście mogli swobodnie się przemieszczać. Trzeba będzie przeznaczyć dwa pokoje na piętrze na ubieralnie, jeden dla dam, a drugi dla dżentelmenów.

- Tak, proszę pani - przytaknęła gospodyni. - Powiedziałam dziewczętom, żeby przygotowały w tym celu niebieską sypial­nię i salonik. W obydwu się porządnie napali, pokoje będą cie­płe i dobrze oświetlone; zostawimy tam dla gości spore zapasy mydła i wody, ręczników, grzebieni, szczotek, spinek i temu po­dobnych.

- Doskonale. Miło też byłoby na dodatek przygotować go­ściom wodę różaną i lawendową oraz trochę migdałowo-róża-

nego kremu dla dam. No i proszę też nie zapomnieć o solach i wodzie kolońskiej.

- Słucham panią. Dopilnuję wszystkiego. I polecę stajennym, żeby pod wieczór nie palili już tak mocno w kominkach. Przy tylu gościach zrobiłoby się za gorąco. Nie chcemy, żeby nam ktoś zemdlał!

- Słusznie. Ale musimy mieć jeszcze dwie pokojówki, które będą odbierały peleryny i kapelusze i odkładały je na czas przy­jęcia do którejś z sypialni.

- Tak. A kawałeczek papieru z nazwiskiem właściciela, przy­pięty do każdej peleryny, zapobiegnie późniejszemu galimatia­sowi.

- Dobrze. Resztę szczegółów zostawiam pani, pani Larrimore. Przyjedziemy wieczorem po koncercie w Musie Hall, podobnie jak większość gości. Wszystko musi być gotowe na ósmą wieczo­rem, jak sądzę. Och, jeszcze jedno: chciałabym, żeby panna Lind, która oczywiście przyjedzie później niż wszyscy, miała pokojów­kę wyłącznie dla siebie.

- Katie się nada. To dobra dziewczyna. A co z menu, madam?

- Niczego bym nie zmieniała - powiedziała Meg i spojrzała na Angelę. - Pani Shaw, jakie jest pani zdanie?

- Podoba mi się propozycja pani Larrimore, żeby na począ­tek podać owocowe lody i lemoniadę, a lekką, zimną kolację o północy - rzekła Angela. Meg przytaknęła. -Jak na soiree to bardzo późno, ale porę dyktuje nam kon­

cert od siódmej do dziewiątej.

-A więc bardzo dobrze - podsumowała pani Larrimore. -Najlepiej będzie, jak wrócę już do roboty, madam i pani Shaw. Kucharka w dzień przyjęcia weźmie się do garnków na długo przed świtem, a zajęcia nam nie zabraknie: upiec mięsiwa, po­kroić je potem na zimno, przygotować półmiski i poncz, zamó­wić i przechować dodatkowy lód. No i oczywiście wyczyścić i wypolerować cały dom od góry do dołu. Wszystko to jednak zostanie zrobione. Proszę się w ogóle nie martwić. Och, a ta krawcowa z Paryża pojawi się tu dziś po południu.

- Dziękuję, pani Larrimore. - Meg uśmiechnęła się, a gospo­dyni pochyliła w ukłonie głowę i wyszła.

- Zanosi się na wspaniałe wydarzenie towarzyskie - powie­działa Angela.

- To nie jest wielki dom, gdzie coś takiego powinno się od­bywać - odrzekła, rozglądając się, Meg. - Ja... Och, po prostu je­stem pewnie podenerwowana, Angelo.

- Zamek Strathlin dysponuje większą ilością miejsca, ale dla przeważającej liczby gości ten dom ma lepsze położenie i ła­twiej będzie im potem wrócić do swoich siedzib. Również dla panny Lind jest bardziej dogodny, jako że zaraz następnego dnia planuje jechać dalej. Wydaje mi się, że w dzień po koncer­cie u nas ma koncert w Perth.

Meg z roztargnieniem pokiwała głową.

-Wcale się tym nie denerwuję - zapewniła.-Wiem, że pani i pani Larrimore oraz wszyscy inni dołożycie starań, by przyjęcie udało się wspaniale. Chodzi o... o coś zupełnie innego.

Angela ze współczuciem przechyliła na bok głowę.

- Czy mogę jakoś pomóc?

- Obawiam się, że muszę się jakoś sama z tym problemem uporać. - Przypomniał jej się Dougal, który późną nocą space­rował na Caransay po machair i usiłował poradzić sobie zarów­no z teorią projektowania, jak i z uczuciami do Meg.

Widząc przenikliwe spojrzenie Angeli, uśmiechnęła się pro­miennie.

-Zawsze okazuje mi pani tyle pomocy. Nie bez powodu imię pani pochodzi od słowa „anioł” - powiedziała, biorąc przy­jaciółkę pod rękę. - Ale teraz się lepiej pospieszmy. Inaczej bę­dą na nas czekali z inauguracją nowej wystawy, która ma roz­począć się w Narodowym Muzeum Starożytności o pierwszej. Wyeksponowano tam wiele ostatnio odkrytych celtyckich skar­bów, a jak słyszałam, są one zachwycające. Zanosi się na to, że wystawa będzie bardzo interesująca.

- Tak, już się na to cieszę. Dyrekcja muzeum wyraziła wiel­kie zadowolenie, że ma pani czas, by wziąć udział w tej inaugu­racji, madam, tym bardziej, że pani oraz Bank Mathesona nale­życie do osób najhojniej tę instytucję wspierających. Należy oczekiwać prośby, by wygłosiła pani kilka słów.

- A ja odmówię. Podejrzewam, że dyrektor pragnie mi na ty­le pochlebić, żebym wsparła dotacją nowy budynek muzeum, pod który w przyszłym roku chcą położyć kamień węgielny. Ale ja będę go tak czy owak wspierać. Zrobię to z większym na­wet entuzjazmem, jeżeli dziś pozwolą mi zachować anonimo­wość.

Angela się uśmiechnęła.

- W otwarciu wystawy zamierza wziąć również udział kilku członków zarządu banku. Wiem, że zaproszono zarówno sir Johna Shawa, jak i sir Fredericka Mathesona.

Idąca ramię w ramię z Angela Meg lekko się zachwiała.

- Jak miło będzie - powiedziała - choć na małą chwilę uciec od trosk związanych z przyjęciem.

- Lady Strathlin, cóż za radość znowu panią widzieć - ode­zwał się sir Frederick, wychodząc zza kamiennej kolumny. Przestronne i jasne foyer muzeum, gdzie prezentowano zbiory w podłużnych szklanych gablotach, było bardzo zatłoczone. Promienie słoneczne oblewały ciepłym światłem złocisty ka­mień, zielone paprocie oraz wesołe, barwne suknie, narzutki i kapelusiki dam.

- Sir Fredericku - powitała go Meg, spoglądając spod ronda ciemnoniebieskiej budki. - Co pan tutaj robi?

Sir Frederick szarmancko uchylił kapelusza, chociaż pozdro­wieniu baronowej daleko było do uprzejmości.

- Ależ to samo co pani, moja droga, z przyjemnością oglą­dam wystawę - zapewnił. - Cieszę się jednak, że znalazła się wolna chwila, bym mógł z panią porozmawiać. Czy zastanowi­ła się pani nad moimi oświadczynami?

Stali w cieniu olbrzymiej kolumny, a ich słowa tonęły w zgiełku, od którego w foyer aż huczało. Rozmowy nikt nie podsłucha. Meg nie miała jednak najmniejszej ochoty z tym człowiekiem rozmawiać i odsunęła się od kolumny, szukając wzrokiem Angeli Shaw albo kogoś innego ze znajomych.

Do momentu, kiedy pojawił się sir Frederick, pogrążona w mi­łym rozmarzeniu przechodziła powoli wzdłuż szklanych gablot i podziwiała wyłożone na aksamicie złote, srebrne oraz zdobione emalią okazy. Fascynujące przykłady mistrzowskiego kunsztu oraz pomysłowości Celtów zauroczyły ją do tego stopnia, że nie zwróciła uwagi na wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę w czarnym surducie, który się teraz w nią wpatrywał.

-Zastanawiałam się trochę nad pana propozycją - powie­działa ostrożnie. - Ale nie jestem jeszcze gotowa do rozmowy z panem. A już z pewnością nie tutaj - dodała, niemal sycząc, i rozejrzała się dookoła.

-Oczywiście, że nie, moja droga - zgodził się Matheson.-Chciałem się tyłko pani przypomnieć.

- Jakim cudem mogłabym zapomnieć? A, pani Shaw, tam pa­ni jest! - zawołała nieco głośniej, niż zamierzała. Na jej głos An­gela się odwróciła i wdzięcznie, płynnie do nich podeszła. Jej czarna bombazynowa spódnica, krótka pelerynka i fioletowo—czarna budka stanowiły pełen powagi akcent na tle jasnego, za­lanego słońcem foyer.

- Moja droga Margaret, doczekać się nie mogę, by usłyszeć pani odpowiedź w wieczór przyjęcia - powiedział Frederick. Kiedy Angela stanęła przy nich, ujął serdecznie jej dłoń. - Pani Shaw, jakże mi miło znowu panią widzieć, i to w tak świetnej formie. - Potem odwrócił się do Meg, która patrzyła na niego, czując, że serce mało jej nie wyskoczy z gardła. - Czekam z ra­dością na raut u pani, lady Strathlin. Zakładam, że po koncercie panny Lind obowiązywać będą stroje wieczorowe, czy tak?

- Tak - potwierdziła. - Szczegóły dotyczące strojów i pory znajdzie pan na swoim zaproszeniu.

- Bez wątpienia. Moje drogie damy, zechciejcie mi, proszę, wybaczyć. Jestem umówiony na dzisiejsze popołudnie z panem Stewartem. Jak mi się zdaje, zna go pani.

Meg zdusiła cichy okrzyk i przytaknęła.

- Pana Dougala Stewarta? I owszem, znam.

-Mamy do omówienia kilka spraw biznesowych, przecież inżynier znajduje się w sytuacji tak bliskiej ruiny. Jak rozu­miem, powinien pojawić się u pani na przyjęciu. Wieczór pew­nie zyska dzięki temu interesującą atrakcję. - Uśmiechnął się.

- Bliski... ruiny? - Meg wpatrywała się w Fredericka szeroko otwartymi oczami.

-Ależ tak, i to dzięki pani oraz pani prawnikom. Czyżby te wieści do pani nie dotarły? Przypuszczam, że adwokaci pracują sa­modzielnie i działają na pani korzyść, oszczędzając jej szczegółów.

- Ja... oni... nie, nie powiedziano mi o tym jeszcze. - Uświado­miła sobie, że Angela przygląda się jej, lekko marszcząc brwi. Ale Meg również nic z tego nie rozumiała i z narastającą pani­ką zastanawiała się, co zrobili jej adwokaci.

Frederick ponownie uchylił kapelusza.

-T o prawda, odnieśli nad panem Stewartem triumf. Bieda­czysko. Porozmawiamy jeszcze, najdroższa Margaret. - Ujął jej dłoń i się ukłonił. - Pani Shaw. - Odwrócił się i wmieszał w tłum.

Meg przyglądała się, jak jego czarna sylwetka toruje sobie drogę między kolorowymi sukniami. Spojrzała w milczeniu na Angelę.

- Bezgranicznie pogardzam tym obślizgłym wężem - stwier­dziła półgłosem Angela. Meg zamrugała, zdumiona tak moc­nym określeniem w ustach spokojnej i skromnej przyjaciółki. ­Mam nadzieję, że nie rozważa pani poważnie możliwości, by go poślubić. Opowiada wszystkim, że jest pani w nim na umór za­kochana i niedługo oświadczy to' pani publicznie.

- Nie jestem - sprostowała Meg. - To znaczy, nie na umór.

-1 dobrze. Nie potrafiłabym sobie tego wyobrazić. - Angela ujęła Meg pod rękę. - Moja droga, czy widziała pani, jaka pięk­na biżuteria jest na wystawie? Musi pani pójść i popatrzeć. Aha, znalazłam pana Hamiltona... mimo wszystko udało mu się wziąć udział w inauguracji, chociaż obawiał się, że go coś zatrzyma. I poznaliśmy kolekcjonerkę starożytności, która wiele z tych okazów odkryła osobiście. Jest śliczna i przemiła. Nazywa się pani Christina Blackburn.

- Słyszałam już wcześniej to nazwisko, ale jak dotąd się nie zetknęłyśmy.

- Niech więc przypadnie mi ten zaszczyt, by zapoznać panie ze sobą. Pochodzi z dość sławnej rodziny Blackburnów, z któ­rych większość to artyści, chociaż ona do nich nie należy.

- Słyszałam o nich. Jej ojciec oraz brat są obydwaj genialny­mi malarzami. Widziałam pejzaż marynistyczny pędzla Johna Blackburna starszego - powiedziała Meg.

Angela przytaknęła.

- Świętej pamięci mąż pani Blackburn, kuzyn o tym samym nazwisku, był również malarzem. Przed kilku laty wybuchł skan­dal, ale... nie trzeba wspominać o takich sprawach. Ta śliczna

brunetka, która stoi obok wysokiego, jasnowłosego dżentelmena, to właśnie ona. A ten pan to doktor Connor MacBain.

-Och! - wykrzyknęła Meg. - Znam jego doskonałą reputa­cję, chociaż nigdy się nie spotkaliśmy. - Przypomniała sobie, że Dougal wspomniał kiedyś, że jego kuzynka jest żoną doktora MacBaina z Calton Hill w Edynburgu. - Serce zatrzepotało jej w piersiach. - Czy... czy przyszedł z nimi ktoś jeszcze?

- Ma pani na myśli pana Stewarta?

Bez przerwy, pomyślała Meg, chociaż nie ośmieliła się tego powiedzieć.

- Żona doktora MacBaina mówiła mi, że pan Stewart jest jej kuzynem. Cóż za interesujący zbieg okoliczności! - Angela po­kiwała głową.

- Czy on tu jest? - zapytała z naciskiem Meg, rozglądając się dookoła. - Czy przyszedł razem z krewnymi na inaugurację?

- Nie. Jak się zdaje, pan Stewart był już wcześniej na dziś umówiony. Pani MacBain powiedziała, że przyjechał pociągiem kilka dni temu. Zatrzymał się u nich na Calton Hill.

Dougal jest w Edynburgu. To irracjonalne, ale spodziewała się, że pojawi się dopiero na jej przyjęcie. Oczywiście, że musi już tu być. A koneksje towarzyskie mogą w każdej chwili do­prowadzić do tego, że się spotkają.

Wiedziała, że nie ma go w muzeum, mimo to rozglądała się gorączkowo w nadziei, że migną jej gdzieś te szerokie ramiona, błysną brązowe, wyzłocone słońcem włosy. Rozpaczliwie prag­nęła Dougala znowu zobaczyć, chociaż równocześnie zimno jej się robiło z przerażenia.

Musi wyznać mu prawdę. Nie może czekać aż do plano­wanego przyjęcia. Jeżeli Dougal spotka się z sir Frederickiem, nie da się przewidzieć, czego się dowie. Lęk zaatakował ją z ta­ką mocą, że nie zrozumiała, o czym mówi Angela.

- Doktor Bain powiada, że pan Stewart utracił poparcie fi­nansowe dla swojej latarni morskiej. Krążą również pogłoski, że fiasko projektu zrujnuje go osobiście.

Meg się odwróciła.

- Czy to właśnie miał na myśli sir Frederick? Och, nie! Moja firma prawnicza poinformowała mnie, że znajdą sposób, by opóźnić budowę, ale od powrotu nie widziałam się z sir Edwar­

dem. Rozumiałam, że ten plan dopiero się wykluwa. Och, nie -dodała niespokojnie półgłosem.

- A ja sądziłam, że to pani stoi za decyzją, by wstrzymać po­parcie finansowe, madam. Czy była pani wtajemniczona w działania zmierzające do zdyskredytowania tego człowieka?

- Nigdy! Och, nigdy! Powiedziano mi, że jeżeli chcę wstrzy­mać budowę i nie dopuścić brygady pracowników na wyspę i rafę, trzeba opóźnić pomoc finansową, innego sposobu nie ma. Nigdy nikt nie wspominał, że może to zaszkodzić osobistej reputacji pana Stewarta.

- No cóż, chyba jednak tak właśnie się stało - rzekła Angela surowo. - Doktor MacBain obawia się, że projekt pana Stewar­ta nie zdoła podnieść się po tak poważnej finansowej zapaści i że jego nazwisko przepadnie razem z nim. Pani adwokaci osiągnęli więcej nawet, niż zamierzali. Latarnia na Sgeir Caran zapewne nigdy nie stanie, a inżynier może przy tym zostać zruj­nowany.

Meg czuła, że zaczyna jej być niedobrze od wyrzutów sumie­nia. Szła obok Angeli, pozornie zachowując spokój. Wewnątrz jednak cała dygotała.

Nie zdoła już dłużej sama unieść brzemienia swoich tajem­nic, bo wkrótce będzie musiała za nie zapłacić wszystkim, co ma. Przez nią Dougal może utracić latarnię morską, która tak wiele dla niego znaczyła, i reputację, która znaczyła jeszcze więcej.

Musi się z nim zobaczyć, i to szybko.

- Angelo - powiedziała, spontanicznie podejmując decyzję ­jest coś, co muszę później zrobić, wieczorem, po kolacji. Będę potrzebowała pani pomocy.

17

- Sir Frederick? Nazywam się Dougal Stewart. - Inżynier z łatwością odnalazł Mathesona w mrocznym, zadymionym wnętrzu tawerny Brodie's przy High Street. Co prawda ogólno­dostępna sala była zatłoczona, a liczni poumawiani na lunch dżentelmeni zajmowali się rozmowami oraz jedzeniem, ale tyl­ko przy jednym stole siedział samotny mężczyzna. Obok niego leżał czarny cylinder, a laseczka z mosiężną główką opierała się

o ławę z wysokim oparciem.

Matheson był wysoki, miał na sobie czarny surdut i brokato­wą kamizelkę w kolorze wina. Podając Dougalowi rękę, wstał, jego twarz przybrała wyraz serdeczności, a złoty zegarek zako-łysał się na łańcuszku.

- Pan Stewart! Dziękuję, że zechciał się pan ze mną tu spo­tkać. Proszę usiąść. Miałem nadzieję, że przyłączy się pan do mnie na lunch, więc w oczekiwaniu na pana przybycie pozwo­liłem sobie zamówić dwie porcje duszonej baraniny. Jak rów­nież piwo. Podają tu wyjątkowo dobre piwo.

- Dziękuję panu. - Dougal usiadł i przez krótką chwilą ba­dawczo przyglądał się siedzącemu naprzeciw mężczyźnie. Ma­theson robił sympatyczne wrażenie, miał pięćdziesiąt kilka lat, a - sądząc po kosztownych dodatkach i dobrze skrojonym sur­ducie -był najwyraźniej człowiekiem zamożnym. Siwiejące włosy miał uczesane gładko, zarost modnie przycięty, a jego bar­dzo ciemnobrązowe oczy spoglądały niezwykle sprytnie i prze­nikliwie.

- Będąc ostatnio na Wyspach, wysłałem do pana list, sir - po­wiedział Dougal. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do dziewczy­ny, która stawiała właśnie na stole parujące talerze z gęstym gu-;

laszem, dwa kufle po brzegi wypełnione piwem oraz koszyk z bułkami. - Przyjechawszy do Edynburga, z radością dowie­działem się, że. chce pan się ze mną zobaczyć. Miał pan dobry pomysł, sir, by zostawić wiadomość w biurze Komisji Northern Lighthouse.

- Nie jest pana łatwo znaleźć. - Matheson pociągnął łyczek piwa i dotknął wąsów płócienną serwetką.

-Jak rozumiem, sir, był pan niedawno na Caransay. Gdy­bym wiedział, znalazłbym czas, by oprowadzić pana po naszym kamieniołomie na Guga i pokazać panu miejsce, gdzie stanąć ma latarnia.

- Zdążymy to zrobić innym razem. Wpadłem na Caransay tyl­ko na krótko, z wizytą do mojej dobrej przyjaciółki Na ogół nie lubię wyjeżdżać z Edynburga. Podróż na Wyspy jest cholernie skomplikowana, wymaga różnych środków komunikacji po lądzie i morzu. - Uśmiechnął się przyjaźnie i skupił uwagę na jedzeniu.

- Rozumiem. Bez wątpienia jest pan jednak zainteresowany stanem, w jakim zostawiliśmy tamtejszą pana nieruchomość.

- Założyłbym się, że zdążyliście już, panowie, wykopać w niej potężną dziurę.

- Wydobyliśmy na pana wyspie pewną ilość szarego granitu doskonałej jakości, sir. Kamień został przewieziony na Sgeir Caran. Ostatnio skończyliśmy już niemal kłaść fundament pod latarnię morską.

- A. Ciekawie będzie zobaczyć, jak postępuje wznoszenie tak niezwykłej budowli. Zamierzam wkrótce wybrać się znowu na Wyspy. Ogromnie się zaangażowałem w ten projekt. - Mathe­son przełknął kęs gulaszu i lekko skrzywił usta. - Mięso jest do­brej jakości, ale jarzyny nieco plebejskie.

Dougal jadł przez chwilę w milczeniu, nie miał gulaszowi nic do zarzucenia.

- Czy pozwoli pan, że wyrażę w naszym imieniu wdzięcz­ność za pańskie pozwolenie na prowadzenie prac na wyspie Gu­ga, a w imieniu Komisji podziękuję za propozycję poparcia fi­nansowego dla latarni?

-1 w ten sposób dochodzimy do powodów naszego spotkania. -Zastanawiałem się, czego pan po mnie oczekuje, sir-po­wiedział ostrożnie Dougal.

-Jak rozumiem, natknął się pan obecnie na poważne trudno­ści związane z tą budową, a, mówiąc bardziej konkretnie, zwią­zane z pana uroczą przeciwniczką.

-Jeżeli chodzi panu o lady Strathlin, nie mogę nic powiedzieć

o jej uroku, mniej mam natomiast wątpliwości co do twardego charakteru tej damy.

- Mogę zapewnić pana - powiedział Matheson - że jest bar­

dzo ujmująca.
Dougal zmarszczył brwi, nieprzekonany.

- Być może, wiem natomiast na pewno, że jej prawnicy to banda przebiegłych spryciarzy, niezależnie od tego, czy ma ona swój udział w ich poczynaniach, czy nie.

- Jest pan świadom, że poleciła im za wszelką cenę nie dopu­ścić do tego, by postawił pan stopę na jej wyspie albo zbudował swoją latarnię?

- A. Tego nie słyszałem ze szczegółami.
-Jaki jest bieżący stan projektu, sir?

- Stan na dzień wczorajszy - powiedział Dougal - jest taki, że wycofała się połowa naszych sponsorów. Bank Mathesona poinformował ich, że latarnia morska na Caran to kiepska in­westycja, która będzie kosztować dwa razy więcej niż pierwot­nie szacowano, i że na pewno nie spełni swego zadania, czemu winne będą panujące na skale warunki oraz błędy inżynieryjne;

- A, tak. Jak mi się zdaje, poinformowano ich również, że sprawa nie zostałaby potraktowana tak niekompetentnie, gdy­by budowę nadzorowali Stevensonowie, a projektowania nie powierzono Dougalowi Stewartowi. Dłoń inżyniera zwinęła się w pięść. Uderzył w stół z gniew­ną, acz kontrolowaną frustracją.

- Osobiście złożyłem wizytę wszystkim sponsorom, którym mogłem ją złożyć. Wcześniej nie mieli mi niczego za złe, ale w tej chwili z niewyjaśnionych przyczyn stracili do mnie zaufa­nie. Czuję się zdezorientowany.

- Bank twierdzi, że jego fundusze nie zostaną panu przekaza­ne, jako że istnieje podejrzenie oszukańczego charakteru trans* akcji. Prawnicy są zdania, że zamierza pan zdefraudować te fun­dusze i zbiec z nimi na kontynent.

- Co takiego! - Dougal pochylił się do przodu. - To niedorzeczne. A skąd pan się o tym dowiedział, sir? Czy do pana rów­nież się zwracali? Może spotkaliśmy się teraz po to-zapytał podejrzliwie - żeby mógł pan wycofać swoją ofertę?

-Jestem członkiem zarządu banku i stąd wiem o tym nik­czemnym spisku - wyjaśnił Matheson. - A pan i ja spotkaliśmy się po to, bym mógł swoją ofertę podwoić.

- Podwoić ją? To niesłychanie szczodra propozycja. Ale dla­

czego miałby pan to zrobić? Sir Frederick również pochylił się do przodu.

- Ponieważ, sir, jestem jednym z niewielu, którzy chcą, by pan tę latarnię tam wybudował.

- Lady Strathlin pragnie, by wyspa pozostała jej osobistym rajem. W tym sedno problemu. Czy ma pan ochotę włączyć się do kłótni?

-Z czasem będę mógt tę kłótnię zakończyć - odpowiedział szorstko Matheson. - Baronowa nie odniesie zwycięstwa, a wyspa nie pozostanie na długo jej osobistą posiadłością. Przyjdzie dzień, że to ja będę podejmował dotyczące Caransay decyzje, zapew­niam pana. Tak spektakularnie piękne miejsce nadaje się doskona­le na kurort dla bogaczy. Poza tym lady Strathlin nie potrzebuje prywatnej wyspy. Ma tam zbyt wiele swobody - dodał ponuro.

Dougal odchylił się do tyłu.

- Jest pan właścicielem sąsiadującej z Caransay wyspy Guga.

Czy omawiał pan swoje plany z lady Strathlin? Matheson machnął ręką.

- Guga! Ta cholerna skała nadaje się wyłącznie dla ptaków, fok oraz na kamieniołomy. Wykupiłem jednak dzierżawę, bo ma jedną zaletę. - Pociągnął łyk piwa i pedantycznie otarł sobie znowu usta. - Leży najbliżej Caransay.

- Czemu ma to dla pana znaczenie?

- Lady Strathlin i ja mamy wspólne nieruchomości - rzekł Matheson. - Łączy nas również wzajemne przywiązanie. Stali­śmy się sobie... bardzo bliscy. Kiedy baronowa jeździ na waka­cje na tę swoją wyspę, usycha z tęsknoty za towarzystwem przyjaciół. Caransay jest ładniutka, ale w tej chwili to w zasa­dzie rybacka wioska, a dama przyzwyczajona jest do wytwor­nego środowiska. Potrwa to trochę, zanim ją przekonam, ale dopnę swego.

Śliska pewność w głosie mężczyzny obudziła podejrzenia Dougala.

- Lady Strathlin wydaje się cenić sobie prosty styl życia na Caransay. Kiedy tam przyjeżdża, bawi się w pustelnicę i niko­mu nie pozwala zakłócać swego spokoju... nie chce nawet przy­stać na budowę latarni morskiej, która uratowałaby setki ist­nień ludzkich - powiedział półgłosem.

Matheson zachichotał.

- Może wydawać się pustelnicą tym, którzy jej za dobrze nie znają. Jednak naprawdę nad wszystko przedkłada moje towa­rzystwo. - Uniósł dłoń ze skromnością, która trąciła fałszem. -Kiedy była na Caransay, znieść nie mogła tak długiego rozsta­nia, więc przyjechałem na jeden dzień, by zaspokoić jej kaprys. Oj, co za głupcy ci ludzie!* Prawda?

- Rzeczywiście - wymamrotał Dougal. Narastało w nim przekonanie, że jeżeli ktoś jest tu głupcem, to Matheson. Po dziesięciokroć głupcem. Było w tym człowieku coś śliskiego, przebiegłego. Nie trafiał do niego argument, że bankierowi tak bardzo zależy na zorganizowaniu kurortu dla bogaczy na Ca­ransay. Podejrzewał, że chodzi mu o coś innego, ale nie potrafił domyślić się, o co.

- Mówił pan zdaje się, że jeszcze nigdy nie spotkał tej damy? -zapytał Matheson.

- Oficjalnie nigdy. Widziałem ją na Caransay, ale tylko z odda­

li. Nie był to odpowiedni moment, żebym mógł się przedstawić. A przez całą resztę czasu baronowa okazała się nieuchwytna.

- Proszę pozwolić, że zapewnię pana, iż to rozkoszna i uro­cza kobieta.

- A - Stewart przypomniał sobie tęgą damę, która podskaki­wała na falach jak foka, i zmarszczył brwi. Pewnie Mathesono­wi uczucie każe ją widzieć inaczej. Może baronowa ma śliczną twarz i jest urocza dla swoich przyjaciół. Ale wykorzystywała wszystkie wpływy, by bezlitośnie uderzać w rzekomych wro­gów, takich jak on.

-Charakter lady Strathlin stanowi miłą odmianę - ciągnął Matheson - a jej pewna... nieśmiałość jest cechą intrygującą i za-

*W. Szekspir, „Sen nocy letniej” (przekład S. Koźmiana).

ostrza apetyt mężczyzny. Na pewno rozumie pan, co mam na my­śli, sir. - Uśmiechnął się, uniósł w pozdrowieniu kufel i się napił.

Paskudna świnia z pana, sir, i tyle, a do tego w oczywisty sposób łowca posagu, pomyślał Dougal. Chociaż w pierwszej chwili Matheson zrobił na nim wrażenie kulturalnego dżentel­mena, inżynier szybko zdał sobie sprawę, że to zadowolony z siebie egocentryk, całkiem możliwe, że niebezpieczny.

Instynkt nie pozwalał mu zaufać propozycji bankiera, że udzieli szczodrej pomocy przy budowie latarni. Zamyślił się, oczy mu się zwęziły.

- Nie ulega kwestii, że lady Strathlin dysponuje takim bogac­twem i pozycją, że żaden mężczyzna nie mógłby pragnąć nicze­go więcej - powiedział.

W ciemnych oczach Mathesona ukazał się jakiś błysk.

- Bierze mnie pan za jakiegoś Don Juana, sir? Nawet jednej myśli nie poświęciłem jej bogactwu. Znaczenie ma dla mnie wy­łącznie życzliwe serce i uroda tej damy. Ona jest moją boginią. Uwielbiam ją, nawet kiedy chodzi boso jak jakaś rybaczka.

Dougal zamrugał oczami.

- Boso?

- Przyjmuje taki oryginalny sposób bycia, kiedy jest na wa­kacjach - wyjaśnił Matheson. Uniósł kufel i napił się, a potem otarł usta. - Zdumiewające, że nigdy się pan z nią nie spotkał, sir. Porusza się całkiem swobodnie po wyspie i wszyscy tam ją znają. Na dodatek jest zupełnie niezłym przyrodnikiem.

- Udało jej się mnie unikać, ale nic w tym dziwnego, bo nie pałamy do siebie sympatią. - Dougal odsunął miskę z niedoje­dzonym gulaszem.

- Całkiem możliwe, że walka z panem o to, które z was dwoj­ga ma silniejszą wolę, urażałaby jej delikatną wrażliwość, i dla­tego przekazała całą rzecz w ręce adwokatów.

- Być może. Chylę czoło przed pana lepszą znajomością tej damy.

- Porozmawiam z nią i wstawię się za panem. Jak już mówi­łem, jestem zainteresowany tym, by latarnia została zbudowa­na. Mam nadzieję, że kiedy się pobierzemy, zyskam więcej wpływu na tę damę. Potrafi na swój uroczy sposób być dosyć uparta.

Inżynier zmarszczył brwi,

- Kiedy się państwo pobierzecie...?

- Nie pora jeszcze, bym miał o tym otwarcie mówić, ale ser­ce mam tak przepełnione szczęściem, że trudno mi zachować dyskrecję. Prosiłem baronową o rękę, a kokieteria, z jaką mnie traktuje, daje mi nadzieję, że zamierza ona moje oświadczyny przyjąć.

Dougal wpatrywał się w bankiera.

-Jej kokieteria... Sir, proszę wybaczyć moją dezorientację. Mówimy o lady Strathlin, z zamku Strathlin i Charlotte Square w Edynburgu? - Kusiło go, by dodać: o damie, która lubi kąpać się w wielkich kapeluszach, ceni swoją prywatność i z chęcią pogrąża w niebycie budowniczych latarni morskich.

-Tak. Margaret... lady Strathlin - przytaknął Matheson.-Przyjąłbym już w tej chwili pana gratulacje, ale wypada mi za­czekać, aż moja ukochana sama swoją decyzję ogłosi. Tak więc muszę prosić, by pan zachował to dla siebie.

Dougal poczuł, że zaczyna robić mu się zimno. Piękna. Uro­cza. Czarująca. Przyrodniczka. Bosa.

- Margaret... lady Strathlin - powtórzył cicho.

- Na wyspie posługuje się nazwiskiem Margaret MacNeill.

Może jednak się pan z nią spotkał. Dobry Boże, okazał się wyjątkowym wręcz głupcem.

Wynajęty powóz toczył się po ulicach Edynburga. Pogoda była ponura, lał deszcz, a siedzącą w środku Meg spowijały fał­dy ciemnoniebieskiej peleryny, przez co cała kryła się w pół­mroku. Kołysząc się w rytm jazdy i słuchając równomiernego tupotu kopyt, rzuciła okiem na usadowioną naprzeciw niej An-gelę Shaw. Potem wyjrzała znowu przez okno na zalaną desz­czem ulicę. !

- Zwalniamy - odezwała się Angela. - Jesteśmy niemal na ; miejscu. Dobry Boże, czy naprawdę koniecznie trzeba było wy­najmować ten powóz? Jeżeli ktoś nas w tej okolicy zobaczy, pa-` ni reputacja będzie zrujnowana, madam. Poza tym wcale nie mam pewności, czy to bezpieczne.

- Jestem tu, by was chronić, drogie panie - powiedział Guy

Hamilton. Siedział w półmroku obok Angeli, jedną odzianą w wysoki but stopę oparł na kolanie. Wyraz twarzy miał ponu­ry i pełen wątpliwości, ale zgodził się im towarzyszyć - a nawet nalegał na to, kiedy przypadkiem przyłapał Meg i Angelę, któ­re próbowały wymknąć się z domu przy Charlotte Street na wieczorne spotkanie.

- Ktoś mógłby rozpoznać mój powóz - tłumaczyła Meg. ­A ja po prostu muszę porozmawiać z Dougalem na osobności.

- Z Dougalem, czy tak? Więc jednak odczuwa pani do niego pewną sympatię. Tak mi podpowiadała intuicja - uśmiechnęła się Angela. - Widziałam tę sympatię w pani oczach, w pani tęsk­nym wyrazie twarzy i pani rumieńcu za każdym razem, kiedy ktoś wymienił nazwisko inżyniera. To oczywiste, że na Caran­say musiało wydarzyć się coś wspaniałego - dodała cicho, pół­głosem, oczy jej błyszczały.

Meg spojrzała na połyskujący w świetle latarni deszcz.

- Tak... cudownego, lecz również niespodziewanego. A ja ca­łą sprawę dokładnie zabałaganiłam. Chcę spróbować ją teraz naprawić, jeżeli to w ogóle możliwe.

- Dougal Stewart? - wymamrotał Guy. - Niewiarygodne, da­ję słowo.

- Meg, miałam nadzieję, że spotka panią kiedyś w życiu takie szczęście - powiedziała Angela. - Czy pan Stewart odwzajem­nia pani uczucie?

- Odwzajemniał uczucie Meg MacNeill, ale... nie jestem pew­na, czy zechce kochać lady Strathlin.

- Jeżeli to prawdziwa miłość, pani nazwisko i majątek nie bę­dą miały znaczenia - zapewniła Angela. - Miłość znajdzie wyj­ście z każdej sytuacji, jak powiadają.

- W tym przypadku - wtrącił Guy - wyjście, które znajdzie miłość, może okazać się pełne prawników i bankierów. Do­prawdy fatalnie pani sprawę skomplikowała. Ten człowiek ma wiele dumy, milady. Kiedy już dowie się prawdy, nie wystarczy zwykłe „przepraszam”, by jego uczucie do pani wróciło.

- Serdecznie żałuję, że nie zostawiłyśmy pana w domu - ode­zwała się Angela.

- Nie obejdzie się pani beze mnie, kochana pani Shaw - za­żartował Guy.

- Muszę wyznać mu prawdę - szepnęła Meg. - Muszę. Nie potrafię już z tym dłużej żyć. Nigdy nie zamierzałam ciągnąć tego tak długo i tak sprawy komplikować. - Wpatrywała się w mrok i deszcz, a w głowie kręciło jej się, jakby stała na skra­ju urwiska. Chwyciła za skórzaną pętlę przy drzwiach.

- I na pewno musi mu pani powiedzieć to na osobności, za­nim przyjdzie na przyjęcie i dowie się o wszystkim na forum publicznym - zgodził się Guy.

- Obawiam się, że sir Frederick mógł mu już powiedzieć -jęknęła Meg.

- Matheson wie, że dla Stewarta jest pani zwykłą dziewczyną z Wysp? - zapytał Guy. i Meg wzruszyła ramionami, nie była pewna. -Tak naprawdę ona przecież jest dziewczyną z Wysp-

zwróciła im uwagę Angela. - Nie powinniśmy o tym zapominać. Meg, w rzeczywistości wcale pani nie skłamała panu Ste-; wartowi. Po prostu... pominęła pani kilka szczegółów.

- Dziękuję pani, Angelo - powiedziała Meg. Guy prychnął.

- Wątpię, czy Stewart spojrzy na to w taki sposób. Co na ten temat wie Matheson? - zapytał zwięźle.

- Sama chciałabym wiedzieć. Złożył mi wizytę na Caransay i zorientował się, że chcę tam żyć po prostu jako Meg MacNe­ill. Z łatwością mógł od kogoś usłyszeć, że pan Stewart nie po­znał mojej prawdziwej tożsamości. A teraz może się już wszyst­kiego od sir Fredericka dowiedział. Mieli się dzisiaj spotkać.

- Matheson za bardzo będzie zajęty stroszeniem piórek, żeby tracić czas na rozmowy o kimkolwiek innym - zauważył Guy. ­Na pani miejscu nie martwiłbym się tym.

- Bardzo się martwię. Guyu, Angelo, muszę państwu coś wy­znać. Wszyscy się prędzej czy później o tym dowiedzą. Ja... po­stanowiłam poślubić sir Fredericka.

Zapadło natychmiast głębokie milczenie, ale nie na długo.

- Niemożliwe! - wykrzyknął Guy.
Angeli dech zaparło.

- Muszę. Wydaje mi się, że tak będzie najlepiej dla wszyst­kich zainteresowanych.

- Najlepiej! To po prostu niemądre - warknął Guy z półmroku.

- Dlaczego, kochanie, miałaby pani coś takiego zrobić? Nie rozumiem - szepnęła Angela. - Był kiedyś pani przyjacielem i sprzymierzeńcem. Wiem o tym. Ale czas pokazał, że to dosyć nieprzyjemny człowiek. Pani go nie znosi. Dlaczego chce go pa­ni przyjąć za męża?

- Bo... - powiedziała Meg, patrząc na Angelę w mroku. Serce jej mało nie wyskoczyło z gardła. - Bo on wie o Iainie.

- O Boże miłosierny - wyszeptała Angela.

- O kim? - zapytał Guy.

- Wyjaśnię to później - ucięła Meg. O istnieniu Iaina wie­działy Angela i pani Berry, jej najbliższe powiernice, ale Guy ni­czego się nie domyślał. W tej jednak chwili skłonna była pozwo­lić, by się o nim dowiedział. Miała ochotę zwierzyć się przyja­ciołom z niegodziwych gróźb sir Fredericka, ale nie potrafiła się zdobyć na to, by osobiście wyjawić Guyowi fakt istnienia Iaina. Odchyliła się do tyłu i wyjrzała przez okno. - Już prawie doje­chaliśmy.

- Kim jest Iain? - dopytywał się Guy. Angela machnęła ręką,

by go uciszyć. Konie zwolniły i stanęły.

- Calton Hill - zawołał stangret. - Numer trzydzieści dzie­więć Calton Hill.

Powóz zachwiał się, kiedy schodził na ziemię. Meg popatrzy­ła na Angelę i Guya.

- Proszę tu zaczekać. To nie potrwa długo. Kiedy wyznam już panu Stewartowi prawdę, nie będzie sobie życzył, bym się u niego zatrzymała na dłużej.

Angela wyciągnęła rękę i uścisnęła okrytą rękawiczką dłoń Meg.

- Odwagi - wyszeptała.

Meg spojrzała na przyjaciółkę, podciągnęła kaptur peleryny i przesunęła się na skraj siedzenia, kiedy stangret otwierał drzwiczki. Guy wysiadł pierwszy i posłużył jej pomocną dłonią.

- Niech mi pani powie, co się tu dzieje - poprosił półgłosem.

- Angela panu powie. Proszę wrócić do powozu i zostać z nią. Proszę jej powiedzieć, że chcę, by panu wszystko wyjaśniła.

Guy kiwnął głową i podprowadził ją w stronę majestatycz­nego, kamiennego budynku, otoczonego żelaznym płotem. Na

parterze i pierwszym piętrze szerokie okna wykuszowe jarzyły się ciepło od świateł. - Proszę pozwolić, żebym z panią poszedł - odezwał się Guy. -Proszę pozwolić, żebym pani w tym pomógł.

- Muszę to zrobić sama. Niech pan wraca do Angeli. Proszę jej nie zostawiać samej w powozie. Proszę z nią zostać. Proszę z nią zostać na zawsze, Guyu - dodała z żarem.

-Zamierzam, jeżeli mnie przyjmie - powiedział sekretarz półgłosem.

- Przyjmie - zapewniła Meg. - Miłość znajdzie wyjście z każ­

dej sytuacji. Nawet jeżeli serce kiedyś pękło, może się zagoić. Guy popatrzył na nią, a potem uchylił kapelusza.

- To rozsądna rada, milady - powiedział. Otworzył przed nią furtkę i odwrócił się, zostawiając ją samą w ciemnościach i mgle.

Meg przeszła przez furtkę, serce jej tłukło się w piersiach, okry­te rękawiczkami dłonie się zaciskały. Oto dom, w którym miesz­kał u rodziny Dougal, kiedy zatrzymywał się w Edynburgu. Zerk­nęła na mosiężną tabliczkę adresową i pod wygrawerowanym numerem zobaczyła nazwisko: Doktor Connor MacBain.

Domownicy lekarza na pewno są przyzwyczajeni do niespo­dziewanych gości, poza tym nie było jeszcze późno, chociaż ciemności pogłębiał deszcz. Trzeba będzie jakoś przebrnąć przez niezręczną sytuację, wywołaną faktem, że chce się spo­tkać sam na sam z dżentelmenem, ale zrobiłaby wszystko, byle tylko zobaczyć się z Dougalem. Nie może pozwolić, by dowie­dział się, kim naprawdę jest Meg, podczas wydawanego przez nią przyjęcia przy tych wszystkich ludziach. Szacunek i miłość do niego nakazywały jej wytłumaczyć się osobiście.

Głęboko zaczerpnęła powietrza, ruszyła po ścieżce i wspięła sią na schody. Szerokie kwiatowe grządki tworzyły obramowa­nie fundamentów przestronnego budynku. Wykuszowe okna na piętrze i parterze zasłonięte były złotymi kotarami, przez które prześwitywało światło.

Meg uniosła dłoń do czarnego kapelusika, który miała pod kapturem, i ściągnęła na twarz gęste fałdy woalki. Potem głębo­ko odetchnęła i zastukała kołatką.

W kilka chwil później na progu stanęła kobieta w ciemnej sukni i białym fartuszku i natychmiast cofnęła się o krok, by wpuścić Meg do holu.

- Przyszła panienka do doktora? Ma gości i o tej porze nie przyjmuje pacjentów, ale jeżeli to nagła sprawa, doktor MaćBain jest zawsze do dyspozycji.

W domu było przyjemnie ciepło i miło pachniało czystością i korzennymi przyprawami. Z jednej strony dochodziło pobrzę­kiwanie talerzy, z drugiej harmonijnie współbrzmiały głosy mę­skie i żeńskie, mieszające się ze sobą w rozmowie i śmiechu.

Meg zacisnęła okrytą rękawiczką dłoń na zapince przy pele­rynie i rozpaczliwie zapragnęła, by przypadło jej w udziale choć trochę tego ciepła i serdeczności, którymi dom tak wyraźnie promieniował. Ucieszyła się nagle, że jej twarz osłania woalka.

- Nie przyszłam zobaczyć się z doktorem MacBainem. Po­wiedziano mi, że zatrzymał się tutaj pan Dougal Stewart. Ja... mam dla niego pilną wiadomość, jeżeli jest w domu. • - Pan Stewart, tak. Kto przyszedł z wizytą? - Gospodyni wy­ciągnęła srebrną tackę, by wziąć od Meg wizytówkę.

Meg sięgnęła do rękawiczki Z przyzwyczajenia zawsze wsu­wała w mankiet jedną czy dwie wizytówki, ale zawahała się, nie chcąc ujawniać swojej tożsamości. Nazwisko lady Strathlin wy­wołałoby poruszenie.

- Proszę powiedzieć panu Stewartowi, że przyszła panna MacNeill, by się z nim zobaczyć.

Po lewej stronie korytarza rozsunęły się drzwi i w ich stronę skierowała się śliczna ciemnowłosa młoda kobieta w brązowej jedwabnej sukni.

-Witam panią. Czy doktor może w czymś pani pomóc? -Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. - Jestem Mary Faire MacBain. Mój mąż jest., oto i on.

W tych samych drzwiach pojawił się jasnowłosy, szeroki w barach mężczyzna, w samej koszuli i kamizelce. -Kt o tam, moja droga? - zapytał, a potem zobaczył Meg. Z uśmiechem cofnął się o krok, by zaprosić ją do pokoju.

- Dzień dobry, panienko. Jestem doktor MacBain. Proszę wejść i powiedzieć nam, w czym możemy pani pomóc.

Wszyscy zakładali, że jest pacjentką w potrzebie. Nikt nie po­dawał w wątpliwość, czy ma prawo tam być, nikt nie sugerował, że sprzeniewierzyła się dobrym obyczajom. Wdzięczna była, że przyjęli ją tak przyjaźnie, ale mimo to czuła się niezręcznie i głupio.

- Ta młoda dama przyszła zobaczyć się z panem Stewartem, sir - wyjaśniła gospodyni. - To panna MacNeilł.

- Miło mi poznać panią, panno MacNeilł. Ale obawiam się, że pana Stewarta nie ma w domu. Wyszedł się przejść i nie mó­wił, kiedy wróci. Ma za sobą napięty harmonogram spotkań. Czy przekazać mu może jakąś wiadomość?

Meg wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami.

- On... jego nie ma w domu?

-Może zechciałaby pani zaczekać? - zaproponowała pani MacBain. - Mieliśmy właśnie napić się kawy. Z miłą chęcią za­praszamy, by się pani do nas przyłączyła.

Widziała, że za uchylonymi drzwiami kręcą się pochłonięci rozmową goście. Jeżeli zdecyduje się tu czekać na Dougala, ktoś może rozpoznać w niej lady Strathlin.

-Ja... - urwała, przenosząc znowu wzrok na lekarza i jego żo­nę. Patrzyli na nią życzliwie, wyraźnie zatroskani. Na ich uro­dziwych twarzach malowało się równocześnie szczęście i współ­czucie.

Czegoś takiego nigdy nie będzie miała. Nigdy. Nie teraz.

- Proszę pani - odezwała się pani MacBain. - Może mogliby­śmy coś dla pani zrobić?

I nagle Meg poczuła się zagubiona, samotna i bardzo niepew­na. Bogactwo i pozycja społeczna nic w tej chwili dla niej nie znaczyły. Dougala nie ma, chociaż jest jej tak rozpaczliwie po­trzebny. Z całego serca chciała, by ją przytulił, tęskniła za jego spokojną mądrością i łagodnym poczuciem humoru, za ogro­mem jego namiętności. Za tym, by powiedział jej, że rozumie. Ze jej wybacza.

Tak niedawno to on prosił o wybaczenie, mówił, że ją kocha i że chce ją poślubić - a ona nie miała okazji, by wyznać, jak bar­dzo go kocha, nie podjęła ryzyka, by się przed nim wytłumaczyć.

Teraz gotowa była to zrobić, ale go nie zastała. A po przyję­ciu może już nigdy nie pozwoli jej ze sobą porozmawiać. Nie wolno jednak stać tutaj i na niego czekać, a może nie mieć więcej okazji, by ponownie przyjechać na Calton Hill.

-Ja... nie powinnam była przychodzić - wykrztusiła. - Proszę przyjąć moje przeprosiny. Przykro mi, że państwu przeszkodzi­łam. - Odwróciła się do drzwi, otworzyła je i zbiegła ze schodów.

Uniosła spódnicę i, postukując obcasikami po kamieniach, ucie­kała po ścieżce. Minęła bramkę i puściła się pędem w stronę czeka­jącego powozu. Stangret zrozumiał chyba jej intencje, bo bez wahania otworzył drzwiczki i pomógł jej wejść do środka, a potem wskoczył na kozioł. Dwa konie szarpnęły powóz do przodu.

- Tak szybko rozmówiła się pani z panem Stewartem? - za­pytała Angela.

Meg poprawiła spódnicę i starała się uspokoić. Przez mo­ment brakowało jej tchu i tylko patrzyła na przyjaciół. Angela i Guy siedzieli blisko siebie naprzeciw niej, oboje jej się przy­glądali.

Niespokojnie ściągnęła rękawiczki.

- Nie zastałam go - powiedziała. - Wyszedł i nie wiedzą, kie­dy wróci, i... och! Spuściła wzrok na rękawiczki i zauważyła, że zniknęła mała kremowa wizytówka, ściśle wiążąca jej osobę z lady Strathlin. Rozejrzała się, omiotła wzrokiem szeroką czarną kloszową spódnicę, popatrzyła na podłogę powozu. Wizytówki nie było.

Wyjrzała przez tylne okno w stronę domu MacBainów i zo­baczyła, że Connor MacBain podszedł do furtki i patrzy w ślad za oddalającym się powozem. Po chwili pochylił się, by pod­nieść coś z ziemi, przez chwilę patrzał na to, a potem schował kartonik do kieszonki kamizelki.

Meg z cichym jękiem opadła na siedzenie i oparła głowę

o skórzane poduszki.

- Nie przyznałam się, kim jestem, ale podejrzewam, że nie­długo cały ich dom będzie o tym wiedział. Upuściłam, wycho­dząc, wizytówkę.

- O Boże! - wykrzyknęła Angela. - Trudno, powiedzą o wszyst­kim panu Stewartowi, kiedy wróci, i bez wątpienia inżynier postara się uzyskać od pani jakieś wyjaśnienie podczas przyjęcia.

-Jeżeli się w ogóle pojawi - powiedziała Meg. Jeżeli go w ogóle kiedykolwiek jeszcze zobaczę, dodała w myślach. Popatrzyła na Guya i Angelę. Miny mieli ponure i siedzieli blisko siebie, więc zorientowała się, że podczas jej nieobecności

musieli odbyć poważną rozmowę. A wystarczyło zobaczyć, jak Guy na nią patrzy, by zorientować się, że poznał sekret doty­czący jej syna, ten sekret, który tak długo i z takim wysiłkiem starała się chronić.

Ufała Guyowi bezgranicznie, ale zrozumiała, że stopniowo wyjdą na jaw wszystkie ukrywane przez nią w tajemnicy spra­wy. Uczucie, które ją ogarnęło, zbliżone było do kompletnej bezradności.

- A więc pan wie - odezwała się cicho.
Przytaknął bez słowa, a potem pochylił się i ujął jej dłoń.

- Moja droga baronowo - powiedział półgłosem. - Szkoda, że mi pani nie powiedziała tego już dawno. Mógłbym służyć pa­ni w tej sytuacji pomocą.

- Pomocą - powtórzyła.

- Bardzo wiele wzięła pani na swoje barki - ciągnął. - Ale nie jest pani sama, ma pani naokoło przyjaciół, którzy z chęcią po­mogą nieść to brzemię. Którzy będą kochali i dziecko, i panią, nie wydając wyroków.

Meg w oczach zapiekły łzy. 2 wdzięcznością kiwnęła w mil­czeniu głową, oparła się o poduszki i zapatrzyła za okno. Po­wóz niósł ich z powrotem na Charlotte Square.

Zastanawiała się, czy Dougal zareagowałby podobnie, gdyby się dowiedział. Byłby na nią zły, że trzymała narodziny syna w tajemnicy, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że zdol­ny jest do prawdziwej miłości i współczucia. I miał prawo do swego syna, miał prawo go kochać.

Nie mogła mu jednak o Iainie powiedzieć. Gdyby powiedzia­ła, Matheson na pewno by się jakoś dowiedział. Ten człowiek potrafił wywęszyć to, co się przed nim chciało ukryć. Instynkt ostrzegał ją, że gdyby Matheson kiedykolwiek poznał tożsa­mość ojca Iaina, stałby się dla inżyniera niebezpieczny.

Musi powiedzieć Dougalowi, że jest baronową, ale równo­cześnie musi nadal utrzymywać w tajemnicy fakt, że mają dziecko. Tylko w ten sposób uchroni zarówno Iaina, jak i Do­ugala przed wiszącym nad nimi zagrożeniem. Będzie milczała latami, a jej milczenie zapewni im bezpieczeństwo.

Przyglądała się, jak deszcz przechodzi w uporczywą rzęsistą ulewę.

-Właśnie przez tę wierzchnią spódnicę z tiulu monsieur Worth jest z pani toalety taki zadowolony - powiedziała kraw­cowa, klęcząc na podłodze i upinając delikatny materiał na suk­ni Meg. Wbiła w tiul następną srebrną zapinkę i stroszyła jedwa­bisty ażurowy woal, dopóki nie ułożył się w przejrzyste chmury wokół spódnicy.

- Och! To zupełnie jak czary - wykrzyknęła Angela, obcho­dząc Meg po szerokim kole. - Prawdziwe arcydzieło.

- Całkowicie się z panią zgadzam - przytaknęła Lenore Worth. Po jej przyjeździe Meg uświadomiła sobie, że to ktoś więcej niż zwykła krawcowa. Panna Worth okazała się bratani­cą kreatora mody, uzdolnioną młodą Angielką, która pracowa­ła razem ze stryjem w jego paryskim warsztacie. Była osobą nie­zwykle bystrą i precyzyjnie posługiwała się igłą. Toaletę Meg przywiozła w kufrze, zapakowaną między warstwy jedwabnego tiulu i obłożoną saszetkami z lawendą, i już w kilka dni po przyjeździe dopasowała suknię tak, źe teraz leżała ona jak ulał i wyglądała cudownie. Wieczór przyjęcia w końcu nadszedł i Meg wreszcie miała się w tę toaletę wystroić.

Popatrzyła w długie, odchylone od ściany lustro. Lustro odbi­ło mieniącą się suknię, uszytą z lyońskich jedwabi w jasnym, nie-bieskoziełonym kolorze. Wdzięczny krój mocno wydekoltowa­nego stanika odsłaniał ramiona i górę biustu. W talii suknia była tak dopasowana, że Meg robiła wrażenie nieprawdopodobnie wręcz smukłej, a rozkloszowana spódnica i zgrabny tren spływa­ły leciutko po lekkim stelażu krynoliny, który za każdym krokiem kołysał się giętko. Na tej skromnej, lecz eleganckiej sukni panna Worth upięła srebrnymi zapinkami przejrzysty, jedwabisty, kremowy tiul. Tiul układał się w miękkie warstwy, spowijając Meg zwiewnym obłokiem. Zwierzchnia spódnica, do­pasowany stanik oraz bufiaste rękawy usiane były maleńkimi gwiazdkami, haftowanymi srebrem.

Pokojówka ułożyła baronowej włosy zgodnie z zaleceniami panny Worth. Najpierw lekko odczesała je do tyłu, podpięła pe­rełkami i okryła siateczką tak delikatną, że niemal niewidoczną, a potem rozpuściła, by złotymi falami opadały na plecy. Na szyi Meg miała tylko złoty wisiorek z akwamaryną, na czarnym sznureczku, ten, który dostała od Dougala. Sznureczek okazał się nieco za długi i trzeba go było zwinąć na karku pod włosa­mi w piękne, ozdobne pętle. Zamiast bransoletki na lewy, okry­ty białą rękawiczką przegub założyła swój złoty medalion, na­wleczony na czarną jedwabną wstążeczkę.

- Wybornie - powiedziała panna Worth. - Istne wcielenie wdzięku i prostoty. Suknia jest boska, włosy skromnie i pięknie ułożone, i nie przesadziła pani z biżuterią. Naprawdę wspaniale.

Meg przeszła przez pokój, by wziąć wachlarz z kości słonio­wej i kremowego jedwabiu, wsunęła sznureczek na przegub i wróciła przed lustro.

- Cudownie - zachwycała się Angela. - Płynie pani jak chmurka. To wspaniały efekt.

- Monsieur Worth bardzo długo się zastanawiał, zanim za­projektował tę suknię dla pani - rzekła panna Worth. - Inspira­cje czerpał przede wszystkim z niezwykłego koloru pani oczu. Chciał stworzyć kreację, która będzie pasować do pani urody i odzwierciedlać jej łagodną naturę.

- Stworzył najbardziej olśniewającą i idealną dla lady Strath­lin suknię ze wszystkich możliwych - rozpływała się Angela. Meg widziała w lustrze szeroko rozstawione niebieskie oczy przyjaciółki i jej uśmiech.

- Pani Shaw, pani wyglądałaby w niej równie pięknie - zapew­niła panna Worth. - Ale muszę przyznać, że ta wieczorowa suk­nia jest bardzo elegancka. Pani kremowa cera i jasne włosy wspa­niale kontrastują z czarną morą lamowaną czarnym aksamitem i z rzadka ozdobioną perełkami. Mam jednak przeczucie, że, gdy­by się pani kiedyś zdecydowała, monsieur Worth potrafiłby stworzyć istne cudo dla takiej jak pani nordyckiej piękności.

- Och, nie... nie byłoby mnie na to stać, naprawdę - wzbra­niała się Angela. - A od lat już chodzę w lekkiej żałobie.

- Nie myśli pani chyba o tym, by nosić ją już zawsze, jest pa­

ni przecież taka młoda i piękna - odparła panna Worth. Meg spojrzała na Angelę w lustrze. -Jak tylko się pani zdecyduje, Angelo - powiedziała - poprosi­

my pana Wortha, by zaprojektował suknię dla pani. Będę to sobie poczytywać za zaszczyt, jeżeli zechce ją pani ode mnie przyjąć.

- Och, Meg, dziękuję, ale nie mogłabym,..

- Miewa pani urodziny, jak każdy, a wtedy trzeba przyjmo­wać podarunki. Zresztą jestem pewna, że monsieur Worth po­trafi zaprojektować dla pani również coś w kolorach żałoby, je­żeli takie wyrazi pani życzenie.

Angela westchnęła, potem się uśmiechnęła, a oczy jej poja­śniały.

- Przyjdzie dzień, że zrzucę żałobę i wszystkich was zasko­czę - oznajmiła. - Zaczyna mnie to nużyć, że mam w życiu tak mało barw. Może brak koloru niekoniecznie jest... hołdem dla tych, którzy odeszli.

- Życie idzie naprzód, Angelo - stwierdziła Meg. Jej przyja­ciółka przytaknęła.

- Madam, proszę pozwolić, że w jednym miejscu podepnę tiul trochę wyżej - odezwała się panna Worth. - Nieco bardziej opada niż po stronie przeciwnej. - Wzięła poduszeczkę ze szpil­kami i ponownie uklękła na podłodze.

Stojąca nieruchomo Meg zerknęła znowu w lustro. Na ogół nie przeglądała się tak często, bo uważała siebie w najlepszym przypadku za ładniutką. Teraz niemal oczom nie mogła uwie­rzyć, patrząc, jaka się w niej dokonała przemiana.

Cieszyła się z pięknej sukni i przyjemnie jej było, że tak ślicznie się w niej prezentuje, uczucia te mąciły jednak rozpacz i niepokój. Zobaczy tego wieczoru Dougala, ale wszystkie jej pragnienia spełzną na niczym, jeżeli inżynier nie będzie już z nią chciał rozmawiać.

Jeśli nie uda jej się uzyskać wybaczenia, jeśli przez własną głupotę straciła miłość i szacunek Dougala, to wszystkie najbar­dziej olśniewające wieczory i najpiękniejsze suknie staną się jej obojętne.

Poza tym przypomniała sobie, że nawet gdyby ją kochał i chociaż sama go kocha, postanowiła przecież przyjąć oświadr czyny sir Fredericka, by uchronić Dougala i Iaina przed zagro­żeniem. Przyszedł ten wieczór, kiedy musi udzielić bankierowi odpowiedzi. Czuła się tak, jakby wybijała godzina jej własnego pogrzebu, a życie i wszelkie szanse na szczęście się kończyły.

Są jednak inni, których jej zawieść nie wolno. Ze względu na nich musi zachowywać się godnie i przyjąć gości z uśmiechem;

Głęboko odetchnęła i zaczekała, aż panna Worth zakończy pracę. Potem się odwróciła, a niebieskozielona spódnica i tiulo­wa chmura lekko się zakołysały.

- Chodźmy już może na dół. Podejrzewam, że pan Hamilton spaceruje po holu z panią Berry i doczekać się nie może, kiedy zejdziemy, by pojechać na koncert. Powóz też już na pewno na nas czeka, jesteśmy spóźnione.

Angela wzięła wachlarz i wykończony frędzlami szal z czar­nej koronki.

- Trochę zniecierpliwienia mu nie zaszkodzi. A kiedy się pa­ni pojawi na dole, spodziewam się, że padnie na kolana z czyste­go zdumienia. I uświadomi sobie, że warto było na panią czekać.

- Moja najdroższa Angelo - uśmiechnęła się Meg, kiedy pan­na Worth otwierała przed nimi drzwi. -Ja sądzę, że pan Hamil­ton czeka raczej na panią.

Światło lamp rozlewało się złociście po szczupłych rysach świeżo wygolonej twarzy i zapalało migotliwe błyski w falują­cych włosach. Dougal popatrzył w lustro, wyprostował małą muszkę z białego jedwabiu zawiązaną tuż pod sterczącymi szpi­cami kołnierzyka i przygładził klapy białej brokatowej kamizel­ki, szarpnąwszy za pozapinany na guziki przód. Ułożył precyzyj­nie złoty łańcuszek od zegarka, wiszący w poprzek kamizelki, i obciągnął sztywne mankiety.

Jego buty lśniły, frak i spodnie były nieskazitelne, skóra pach­niała lekko mydłem, korzennie i waniliowo. Wsunął długie pal­ce w białe giemzowe rękawiczki, obciągnął poły czarnego fraka.

Czuł się przygotowany do walkŁ

W połyskującym bursztynowo lustrze odbijały się jego oczy, zimne i twarde jak zielone szkło, źrenice były małe jak łebek od szpilki. Przez ostanie kilka dni policzki mu się zapadły, w kąci­kach oczu zarysowały się drobne zmarszczki, na mocno zaciś­niętych wargach nie pozostał nawet ślad wesołości. Zebrał siły, by całym sobą stawić opór i okazać stanowczość.

Stanie przed nimi wszystkimi z tą samą niezłomną odwagą i determinacją, z jaką stawiał czoło wichurze, z jaką raz za ra­zem nurkował na głębinę, ratował ludzi z walącego się mostu czy odpychał rekina, by chwycić małego chłopca. Żaden z ludzi, których tego wieczoru zobaczy, żadne nieszczęścia, które na niego ostatnio spadły - ani utrata funduszy, ani plotki niszczą­ce jego nieskazitelną reputację - nie mogły być tak straszne jak niebezpieczeństwa, z którymi się tylekroć stykał.

A przecież właśnie ci ludzie, którzy potrafili spiskować i po­tępiać bez sądu, razem z ich zatraconymi poglądami i opiniami, wyniosłym krytycyzmem i fałszywymi przypuszczeniami, wy­dawali się jakoś bardziej przerażający.

Zobowiązał się wziąć udział w przyjęciu i nie zachowa się jak tchórz, nie będzie się trzymał z daleka. Pojedzie razem z kuzyn­ką i jej mężem na koncert, a potem z całą godnością, jaką zdo­ła z siebie wykrzesać, uda się do modnego domu lady Strathlin.

Nie dość, że natknie się wśród gości na panów, którzy go po­tępili bez powodu, ale zobaczy też kobietę, którą kochał, z któ­rą chciał się ożenić.

W spotkaniu z nią nie widział większego zagrożenia. Był pe­wien, że zdoła się z baronową grzecznie przywitać, może nawet przez chwilę porozmawiać i jakoś przetrwa przyjęcie^ osłania­jąc się chłodem jak tarczą. Nie da się już go zranić w serce, bo po takiej zdradzie odrętwiało z bólu i gniewu.

Przeżyje wieczór bez większego trudu, zachowując się z re­zerwą i z godnością. Odwrócił się od lustra i skierował do drzwi, by zejść do czekającej na dole rodziny. Jak uda mu się bez Meg żyć dalej, to się dopiero okaże.

- Milady, nie będziemy zwracali uwagi na tych, którzy w ta­ki grubiański sposób chcą ściągnąć na siebie pani wzrok - po­wiedziała pani Berry, wychylając się ku Meg ze swego fotela w loży teatralnej. - Kiedy koncert się zacznie, proszę skupić się wyłącznie na artystce, ignorując całą resztę.

- Oczywiście, że tak postąpię, Berry. - Meg przyglądała się sce­nie zasłoniętej kurtyną z ciężkiego aksamitu. W dole widownia wy­pełniała się słuchaczami, zauważyła, że niektórzy z nich się odwra­cają, by pogapić się na baronową i osoby towarzyszące jej w loży. Znalazło się nawet kilka osób do tego stopnia źle wychowanych, że pokazywali ją palcami - Skoncentrowanie się na artystce nie będzie dziś wieczorem trudne. Panna Lind jest urzekająca.

- Jakież to wulgarne, żeby tak gapić się na prywatną lożę -narzekała pani Berry. Odwróciła się poirytowana i z trzaskiem otworzyła niebieski wachlarz z piór, by ukryć za nim twarz.

Guy w czarno-białym stroju wieczorowym wychylił się ku nim z wyściełanego fotela. Siedział obok Angeli, oboje zajęli miejsca za Meg i panią Berry.

- Nic się na to nie poradzi, że lady Strathlin ściąga na siebie uwagę. Niemal wszyscy obecni na widowni słuchacze ciekawi są, jak wygląda nieuchwytna baronowa. Na dodatek w loży znaj­dują się aż trzy pięknie odziane, olśniewające damy, więc z pew­nością nie każdy ma pewność, którą z nich jest lady Strathlin.

-T o prawda - przyznała pani Berry. Przygładziła spódnicę ciemnoniebieskiej aksamitnej sukni i podrzuciła pięknie uczesa­ną głową; kryształowe kolczyki zamigotały. - Proszę tylko pa­miętać, milady, że kiedy podczas antraktu wyjdzie się pani przejść, powinna pani poruszać się powoli i z godnością i nie zatrzymywać się po to, by z kimś porozmawiać, a już zwłasz­cza nie z panami. Teatr to nie plaża na Caransay.

- O? Czyżby lady Strathlin gawędziła z jakimś dżentelme­nem na plaży? - zapytał Guy. Meg obejrzała się i zobaczyła, że sekretarz psotnie się uśmiecha. Pani Berry z zapałem odwróciła się w stronę Guya i Angeli.

Lekcja dobrych manier na pewno się nie odbędzie, przegrała natychmiast, kiedy nadarzyła się okazja, by trochę poplotko­wać, pomyślała Meg równocześnie rozbawiona i poirytowana.

- Doprawdy tak, a do tego miała na sobie zaledwie spódnicę i bluzkę, i jeszcze była bosa - wyszeptała pani Berry. - A ja by­łam w kostiumie kąpielowym - wyznała. - Mało nie umarłam z zażenowania!

- To zrozumiałe. A kim był ten dżentelmen? - zapytała An­gela.

- Pan Stewart z latarni morskiej - wyjaśniła pani Berry. Zło­żyła razem okryte rękawiczkami dłonie i zesznurowała wargi. -Inżynier myślał, że to ja jestem wielką damą, baronową. Na pewno utwierdził go w tym mój sposób bycia - dodała, prostu­jąc się w ramionach.

- Na pewno - zgodził się półgłosem Guy i uśmiechnął się, kiedy Meg na niego spojrzała.

- Chociaż sama nie rozmawiałam z panem Stewartem, wiem, że jest z niego wspaniały człowiek, uroczy i przystojny - ciągnę­ła pani Berry. -1 odważny. Przecież to on uratował małe dziec­ko, które topiło się w morzu. A chcąc je uratować, musiał ode­przeć atak rekina! Zdumiewający heroizm!

- Naprawdę? To imponujące - powiedział Guy.

- Madam, słowem nie wspomniała pani, że podczas pani wa­kacji wydarzyło się coś tak podniecającego - powiedziała Ange­la, pochylając się do przodu.

- Pan Stewart rzeczywiście uratował dziecko, wykazując przy tym wielką odwagę - przyznała Meg.

- Iaina - dodała pani Berry. - To był mały Iain. Pani wie, kim on jest, pani Shaw. - Popatrzyła znacząco na Angelę, której aż dech zaparło. Guy Hamilton ściągnął z namysłem brwi.

Meg w milczeniu zatrzepotała szybko wachlarzem. Pani Ber­ry zrozumiała aluzję i bez dalszych komentarzy odwróciła się twarzą do sceny.

- Chciałabym później usłyszeć tę historię. I myślę, że powin­niśmy pamiętać, by pogratulować panu Stewartowi jego mężne­go postępku - powiedziała Angela. - Ja przynajmniej cieszę się, że go poznam po wszystkim, co ostatnio na jego temat słysza­łam. Co za wstyd, że sir Edward ze swymi współpracownikami tak z tym człowiekiem postąpił. Ponoć go prawie zrujnowali. A wszystko przez ten nieszczęsny zatarg.

- Był taki czas - zaczął Guy - kiedy powiedziałbym, że pan Stewart zapracował sobie na takie traktowanie przez swoją aro­gancję i agresywność w kwestii latarni na Wyspach. Ale teraz muszę zgodzić się z drogą panią Shaw; ostatnio wiele się o nim dowiedziałem i nie zasłużył na tak krzywdzący atak. Gdybym

wiedział, co planuje wuj Edward, dołożyłbym wszelkich starań, by go powstrzymać. - Tu rzucił okiem na Meg.

- Jeżeli nie znajdzie się pięćdziesięciu tysięcy nikomu niepo­trzebnych funtów - syknęła pani Berry - nic biedaka nie uratu­je przed utratą tej jego latarni.

Meg, bezgranicznie nieszczęśliwa, milczała. Patrzyła w dal ponad morzem głów i ramion i słuchała, jak tłum się wreszcie uspokaja i przycicha.

Dougal siedział gdzieś na widowni. Jego obecność działała jak magnes, przyciągała Meg z tak nieubłaganą siłą, że jej serce biło szybciej; zaczęła się rozglądać po teatrze. „Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale nie mogła się powstrzymać.

Na sali było jednak dosyć ciemno i znalezienie jednego czło­wieka w ogromnym, migotliwym tłumie graniczyłoby z cudem, chociaż tak dobrze znała układ ramion i kształt głowy Dougala.

Zresztą gdyby nawet ją zauważył, z pewnością by się od niej odwrócił.

Orkiestra nastroiła instrumenty, światła gazowe przygasły, fałdziste kotary z wolna się rozsunęły. Scena była pusta, stał na niej tylko postument z dekoracją kwiatową oraz niewielki, na­kryty obrusem w tureckie wzory stolik, z dzbankiem wody i jedną szklanką.

Na widowni cisza się pogłębiła. Po chwili na środek sceny wyszła drobna kobieta, brązowe włosy miała skromnie ściągnię­te do tyłu i podpięte gałązką różowych róż. ybrana była w suk­nię koloru kremowego, prostą, skromnie wykończoną koronką* Jenny Lind wyglądała jak niewinna młoda dziewczyna, chociaż Meg wiedziała, że była dobrze po trzydziestce. Śpiewaczka zło­żyła dłonie przed sobą, uniosła głowę i zaczęła śpiewać.

Jej głos płynął nad widownią, czysty jak kryształ, delikatny jak skowrończe trele o poranku. Słuchając go, Meg poczuła, że te czarodziejskie dźwięki działają kojąco na jej zmartwienia i obawy.

Podczas antraktu ludzie gęsto tłoczyli się wokół lady Strath-; lin i jej towarzystwa w przestronnym foyer teatru. Ze swego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie korytarza Dougałj prawie baronowej nie widział. I wcale nie miał ochoty podcho­dzić bliżej.

Spokojny i milczący przeciekał całą przerwę w towarzystwie swoich gospodarzy z Calton Hill, Connora MacBaina oraz jego żony, Mary Faire. Kiedy MacBainowie gawędzili ze znajomymi, on stał przy nich zimny i sztywny jak jaspisowa kolumna, przy której się zatrzymali, chociaż z bezbłędną uprzejmością pochylał od czasu do czasu głowę i półgłosem wypowiadał słowa powitania.

W pewnej chwili zobaczył ją wyraźnie, bo morze pięknie ubranych dam i czarno odzianych panów rozstąpiło się na mo­ment. Stała odwrócona do niego plecami, wieczorowa peleryna z ciemnoniebieskiego aksamitu okrywała ją od ramion po rąbek sukni, ale poznał te złote fale włosów, które kiedyś przegarniał palcami. Teraz ktoś je ułożył i podpiął różnymi ozdóbkami oraz egretą z piór i róż.

Odwróciła głowę i zobaczył jej śliczny, a tak boleśnie znajo­my profil. Serce zamarło mu w piersi. Była niezwykle piękna i wciąż ją kochał, a pożądanie paliło go żywym ogniem.

Powiedział kiedyś Meg, że nigdy nie zrezygnuje z tego, cze­go najbardziej w życiu pragnie. Ale po nagonce, z jaką spotkał się po powrocie do Edyburga, czuł się zdradzony, a nawet po- • konany, co mu się rzadko zdarzało. W tej akurat chwili samo trwanie przy swoich zamiarach było niełatwym zadaniem.

Charakter miał jednak taki, że nie mógł ustąpić, że siłą woli i determinacją zmusi się do realizacji postanowień. Pomimo kom­plikacji latarnia morska stanie na Sgeir Caran, jeśli nie tak, to ina­czej, nawet gdyby własnymi rękami miał kłaść kolejne kamienie i opłacić ją ze swojej kieszeni, jak to wcześniej mówił Aedanowi.

Tłum zamknął się wokół Meg, jej złota główka zniknęła mu z oczu. Patrząc na to, podjął decyzję, że musi wytrwać w jed­nym jeszcze postanowieniu. Ciężko mu było i gorzko, kiedy

o tym myślał.

Zamierzał zapomnieć o Meg MacNeill, chociaż na osiągnię­cie tego celu być może mu życia nie starczy.

Kareta posuwała się powoli do przodu w długim szeregu gi­gów, dwukółek i powozów, podjeżdżających na Charlotte Squre.

Dougal pochylił się i wyjrzał przez boczne okienko. W niewiel­kiej odległości zobaczył rezydencję miejską baronowej. Kilka do­mów, między jedną przecznicą a drugą, przebudowano w taki sposób, by robiły wrażenie jednej pałacowej fasady. Zaprojekto­wał to sławny Robert Adam. Budynki połączono pod jednym da­chem w jeden, zostawiając na froncie wspaniałe bramy.

Przy świetle latarni, trzymanych przez stajennych, lokaje w ciemnych liberiach pomagali damom wysiadać z pojazdów. Panowie wysiadali sami, surowa czerń i biel ich strojów kontra­stowała z barwnymi jak kwiaty sukniami pań.

- Mam wielką nadzieję, że już prawie jesteśmy na miejscu -odezwała się Mary Faire. Nie zdejmując rękawiczek, wygładzi­ła szerokie falbany przy sukni z różowego jedwabiu. - Koncert był cudowny, panna Lind ma zdumiewający głos, ale bardzo już długo siedziałam i chciałabym się trochę poruszać.

- Jeszcze trochę i zatańczymy, kuzynko - powiedział Do­ugal, uśmiechając się z sympatią. Wiedział, że Mary Faire kocha muzykę i taniec, chociaż poza tym należała do kobiet poważ­nych i jako wykwalifikowana pielęgniarka pomagała mężowi w jego praktyce. Wysoko sobie cenił szczerą gościnność, jaką okazywali mu Mary Faire i Connor za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Edynburga, i rad był, że zdecydowali się wziąć udział w przyjęciu u baronowej.

Miał pewność, że będą tam przynajmniej dwie życzliwe mu osoby, chociaż wiedział, że doktorostwo nie planują zatrzymać się na dłużej u lady Strathlin, ponieważ musieli wywiązać się z przyjętego wcześniej na ten sam wieczór zaproszenia. Koncert panny Lind był okazją do całego szeregu towarzyskich spotkań.

-Cierpliwości, moja droga - odpowiedział żonie Connor, wyglądając przez okno takT jak to przed chwilą zrobił Dougal. -Dojedziemy za kilka minut.

Pojazd szarpnął i znowu podjechali kawałeczek do przodu. Dougal zacisnął okryte rękawiczkami palce, po czym rozluźnił je i oparł na udach. Od kilku już dni czuł się zimny i obojętny. Kojący, czarujący głos panny Lind podziałał na niego, ale na krótko, bo wcale nie pragnął łagodnieć. Jak tylko zauważył wśród słuchaczy koncertu lady Strathlin, ogarnął go lodowaty gniew. Przyjął ten gniew z radością, bo tworzył on wokół jego serca twardą, choć kruchą tarczę, która pomoże mu, kiedy trze­ba będzie się spotkać tego wieczoru z baronową.

- To zdumiewające, jakie tłumy zebrały się na widowni i przed teatrem - odezwał się Connor. - Widziałem coś takiego chyba tylko raz w życiu, kiedy przed kilku laty Słowik przyjechał do Edynburga. Niepokoiłem się nawet, czy uda nam się przedostać ~. do teatru przez to mrowie ludzi, którzy czekali na ulicy.

- Przekonana jestem, że przyszły jeszcze większe tłumy, bo w koncercie zdecydowała się wziąć udział lady Strathlin - po­wiedziała Mary Faire. - Tyle tajemnic otacza baronową, że lu­dzie nie mogą doczekać się okazji, by ją zobaczyć. Powiadają, że wydaje dziś wieczorem przyjęcie tylko dlatego, że jest gorą­cą wielbicielką panny Jenny Lind. Gdyby nie to, może wcale by­śmy jej nie zobaczyli w tym sezonie.

- Dziś wieczorem odbywa się tyle spotkań towarzyskich, że panna Lind musi mieć wielu innych wielbicieli oprócz łady Stra­thlin - uśmiechnął się Connor. - Chociaż niewykluczone, że przy­jęcie baronowej jest jedynym, w którym śpiewaczka weźmie udział.

- Zostaliśmy zaproszeni na trzy różne spotkania, a wszystkie odbywają się w tym samym czasie - wyjaśniła Mary Faire Do-ugalowi.-I pomyśleliśmy, że najlepiej będzie wziąć udział w dwóch: u lady Strathlin, oczywiście, oraz w jeszcze jednym, które wydają nasi przyjaciele w pobliżu domu na Calton Hill.

- A. Miałem was zapytać - odezwał się Dougal - czy dobrze znacie baronową.

- Zetknęliśmy się z nią raz czy dwa na wieczorkach i koncer­tach - odpowiedział Connor. - Poza tym razem z moim partne­rem, doktorem Lewesem, zajmowałem się żoną sir Fredericka Mathesona, jednego z bankierów współpracujących z lady Stra­thlin. Pani Matheson cierpiała na pewne chroniczne schorzenie i była coraz bardziej niesprawna, aż wreszcie mniej więcej rok temu umarła. To bardzo smutny przypadek. Jak sobie przypo­minam, lady Strathlin nalegała, że pokryje wszystkie rachunki za leczenie. Bardzo to wielkoduszne z jej strony.

Dougal zmarszczył brwi.

- To prawda. Widziałem się niedawno z sir Frederickiem, ale nie miałem pojęcia, że jego żona nie żyje. Nie wspominał o tym. ­

Wręcz przeciwnie, dał do zrozumienia, że spodziewa się niedłu­go zaręczyć z łady Strathlin. - Odniosłem wrażenie, że jego sy­tuacja finansowa wcale do tragicznych nie należy. Pomoc finan­sowa, jakiej udzieliła mu lady Strathlin, wydaje mi się... dziwna.

-Jak na tak młodą kobietę baronowa jest bardzo wielko­duszna - powiedziała Mary Faire. - Cechuje ją pozbawiona cie­nia arogancji skromność.

- Tak by się wydawało - mruknął Dougal.

- Zarządzać swoim majątkiem zaczęła dopiero sześć czy sie­dem lat temu, kiedy miała zaledwie osiemnaście lat, chociaż odziedziczyła go wcześniej. Ale był pod zarządem powierni­czym banku, dopóki nie stała się pełnoletnia.

- Pełnoletnia? - Dougal popatrzył na kuzynkę.

- Czy nigdy nie słyszałeś o dziedziczce Banku Mathesona?

- Zwracam bardzo niewiele uwagi na to, co dzieje się w wyż­szych sferach.

- Prawda. Unikasz przyjęć i plotek jak zarazy, co pod pew­nymi względami zasługuje na pochwałę - powiedziała Mary Faire. -1 bez przerwy plączesz się gdzieś po jakichś skałach.

- Z tego, co ostatnio słyszałem o jego pracy, Dougal nieczę­sto wynurza się na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, i to w sensie dosłownym. - Connor szeroko się uśmiechnął.

- Pod wodą w oceanie słyszy się niewiele plotek - wycedził Dougal.

- A mnie się zdawało, że ty znasz lady Strathlin i że regular­nie z nią korespondujesz - zdziwiła się Mary Faire.

- Tak, sądziliśmy, że ją znasz - dodał Connor. - Przyszła do naszego domu z wizytą do ciebie i upuściła wizytówkę; była to wizytówka lady Strathlin, co mnie zaskoczyło, bo jej nie pozna­łem.

- Zostałeś jej przedstawiony tylko raz, a nie masz dobrej pa­mięci do twarzy - powiedziała jego żona.

- Ona przyszła do was do domu? - zapytał Dougal.
Connor przytaknął.

- Wydawała się podenerwowana i chciała zachować dyskrecję. Powiedziała, że nazywa się Meg MacNeill. Wróciłeś tamtego wie­czoru późno i nie miałem okazji ci o jej wizycie powiedzieć.

- Ciekawe, czego mogła chcieć - zastanawiała się Mary Faire. ­Adwokaci baronowej przypuścili ostatnio krańcowo nikczem­ny atak na ciebie. Myślałam, że byliście... lepszymi przyjaciółmi.

- Korespondowaliśmy z tą damą, ale większość listów prze­chodziła przez ręce jej prawników i nigdy nie była... powiedz­my... rozrywkowa. - Usta Dougala boleśnie się skrzywiły. ­W zasadzie ja rutynowo prosiłem o pozwolenie na budowę na jej wyspie, a ona rutynowo mi odmawiała przez swoją kancela­rię prawniczą, aż w końcu Komisja Northern Lighthouse upo­ważniła mnie, bym zwrócił się do rządu. Nie nazwałbym nas znajomymi, prędzej już... adwersarzami. - Wiadomość o jej wi­zycie była jak cios prosto w serce. Zastanawiał się, dlaczego po­jechała na Calton Hill, co chciała mu przekazać. - Powiedzcie mi, co o niej wiecie.

- Jak rozumiem, chociaż nie było mnie w tym czasie w Edyn­burgu, fakt, że to ona dziedziczyła po lordzie Strathlinie, wy­wołał niemałe poruszenie - podjęła Mary Faire. - Baronowa po­chodzi ze skromnej rodziny ze szkockich wyżyn... a może z Wysp... i tam mieszkała, kiedy dziadek zostawił jej największy majątek w Szkocji.

- A - mruknął Dougal. - Jej dziadek. - Kiwnął raz głową, bo przypomniał sobie, jak Meg napomknęła, że miała na stałym lą­dzie dziadka, po którym została biblioteka. Rzeczywiście, po­myślał z goryczą. Musiała to być całkiem niezła biblioteka.

- Kiedy właściwie ta cała sprawa się zaczęła, Connor, ko­chany?

- Siedem lat temu, jak mi się zdaje - odpowiedział mąż.

- Doprawdy, historia jest całkiem romantyczna - ciągnęła Mary Faire. - Ona odziedziczyła coś około dwóch milionów funtów po dziadku ze strony matki. Ponoć dwaj jego synowie zmarłi bezpotomnie, a jedyna córka odeszła z tego świata o wie­le wcześniej, przed nimi, zostawiając malutką córeczkę. Dziew­czynka odwiedzała dziadka jako dziecko, a on wyznaczył ją na swoją spadkobierczynię, czym, jak rozumiem, bardzo wiele osób zaszokował i zaskoczył. Była taka młodziutka, że majątek musiał pójść pod zarząd powierniczy, a dla dziewczyny trzeba było zaangażować specjalnych nauczycieli, którzy zapewniliby jej wykształcenie konieczne dla pozycji baronowej.

- Urodziła się na Wyspach - powtórzył Dougal. -1 przy­

puszczam, że kiedy objęła spadek w posiadanie, niemal pierw­szą rzeczą, jaką zrobiła, było wykupienie dzierżawy Caransay, na której się wychowała.

-1 od tego zaczęły się twoje trudności - powiedział Connor Dougalowi.

- Na to wychodzi - zgodził się inżynier.

- Była taka młodziutka, kiedy spadł na nią nie tylko ten prze­ogromny majątek - podjęła Mary Faire - ale na dodatek przera­żająco trudny obowiązek kierowania bankiem. Ani jedno, ani drugie dla osoby w jej wieku nie mogło być łatwe, ale ponoć ba­ronowa uporała się z tym w podziwu godny sposób. Lady Stra­thlin jest szeroko znana ze swej szczodrości, a szczególną po­moc okazuje Szkotom z wyżyn i wyspiarzom, którzy ucierpieli przez wysiedlenia.

- Pomaga zresztą nie tylko na odległość. Ostatnio założyła w Edynburgu dom dla niezamężnych matek - wtrącił Connor. -Jak się zdaje, młode kobiety, które znajdują się w trudnej sytu­acji, z dzieckiem a bez męża, budzą w niej wyjątkowe współ­czucie.

- Sama też jeszcze nie wyszła za mąż - dodała Mary Faire -chociaż jest tak wspaniałą partią, że to aż dziw, że nikt jej do­tychczas nie usidlił.

- Na pewno bankierzy i prawnicy będą mieli coś do powie­dzenia w sprawie małżeństwa baronowej. Ktoś, kto ma taką po­zycję jak ona, może sobie pozwolić, by się nie spieszyć. Bez wąt­pienia konkurentów jej nie brakuje - powiedział Connor.

- Tak - wymamrotał Dougal. - Bez wątpienia.

Cios, jakim była jej zdrada, stał się jeszcze bardziej bolesny. Nie powiedziała mu, kim jest, nie powiedziała, że zamierza po­ślubić sir Fredericka Mathesona. Jeżeli to prawda - a instynkt ostrzegał go, że Matheson nadmiernie wysoko siebie ocenia - to nie jest kobietą, której oddał serce. Ani tym namiętnym stwo­rzeniem, które spotkał na morskiej skale, ani tą uroczą poważ­ną dziewczyną, w której się tak bez reszty zakochał.

Kim jest naprawdę? Czego naprawdę chciała? Jaki spisek uknuła baronowa, kiedy zwodziła inżyniera, nad którego zruj­nowaniem pracowali jej prawnicy? Dlaczego przyjechała inco­gnito do domu na Calton Hill, by się z nim zobaczyć? Jeżeli gryzły ją wyrzuty sumienia i pragnęła przebaczenia, nie otrzy­ma go od niego.

Pieczołowicie rozdmuchiwał w sobie gniew i poczucie krzywdy. Tkwiły w nim jak lodowaty sopel, nie był gotów z nich zrezygnować. Jeżeli Meg go zdradziła, a na to wyglądało, nie zostało mu już nic oprócz gniewu.

19

W salonie czekała na nich zjawiskowa piękność, spowita w błękitnozielone jedwabie i obłoki tiulu, połyskująca perłami i srebrem. Przed nią przesuwały się miarowo całe rzesze gości, każdy z nich witany był promiennym uśmiechem i dotknięciem okrytej rękawiczką dłoni. Dougal stał za plecami Connora i Mary Faire i, podchodząc coraz bliżej, przyglądał się Meg.

Czekając, aż będzie mógł się przywitać, ogarnął wzrokiem ele­ganckie umeblowanie i kryształowe, płonące gazowym światłem żyrandole, olejne płótna starych mistrzów, marmurowe i mosięż­ne posągi. W rogu salonu grali na skrzypcach i fletach muzycy, a przez otwarte drzwi widział długi stół nakryty śnieżnobiałym płótnem. Płomyki świec połyskiwały na srebrach i oświetlały przepięknie ułożone na półmiskach dania w wielkim wyborze.

Wszędzie wokół siebie widział znamiona luksusu i uprzywi­lejowania, wyrafinowania i dobrego smaku. Ale nigdzie nie wi­dział Meg MacNeill, którą znał-chociaż cały ten przepych skupiał się wokół jej osoby, nieprawdopodobnie pięknej w mi­gotliwej - jak morze w pogodny dzień - sukni.

Powinien kipieć furią. To przecież baronowa, ta, która do­prowadziła go do ruiny. Należałoby się jej wyrzec - należało tu wcale nie przychodzić. Ale teraz, kiedy za kiłka chwil miał sią z nią przywitać, patrzył na tę kobietę i wiedział, dlaczego przy­szedł, chociaż go zdradziła.

Kochał ją. Tak po prostu, serdecznie, mocno i pewnie. Nie wiedział dlaczego wciąż tym uczuciem pała po wszystkim, co się między nimi wydarzyło. Ale kochał ją i nigdy nie uda mu się przestać jej kochać. Tylko że zamiast szczęścia, które powinno przynieść ze sobą odkrycie miłości, czuł bolesny smutek zwią­zany z jej utratą.

Zbliżając się po trochu, zauważył, że suknia Meg ma ten sam nieuchwytny odcień co jej oczy, delikatny, niebieskozielony, jak prześwietlona słońcem woda, a biały woal przypomina pia­nę na falach. Na jej widok brakowało mu tchu, serce zamierało w piersiach, a cały świat przewracał się do góry nogami.

- Doktorostwo Connorowie MacBain - zaanonsował kamer­dyner. - Pan Dougal Robertson Stewart.

Słysząc to, podniosła pospiesznie wzrok, jakby spłoszona, oczy miała rozszerzone, jednak zaraz na jej twarzy pojawił się znowu uśmiech i przywitała się z Connorem i Mary Faire, ścis­kając im dłonie i mówiąc coś półgłosem. Mary przeszła dalej i Dougal znalazł się o krok od baronowej.

Meg przechyliła na bok głowę i powitała go rozedrganym uśmiechem, oczy miała przejrzyste, spojrzenie błagalne. Jeżeli chciała prosić o wybaczenie, nic takiego jej nie mógł ofiarować ­nie teraz, jeszcze nie, jeżeli w ogóle kiedykolwiek.

Podała mu dłoń, on ją ujął, rękawiczki zetknęły się ze sobą, chłodno i oficjalnie. Dougal ukłonił się i dopiero wtedy popa­trzył na nią. Poznał słodycz tych warg, gładkość skóry. Poznał jedwabistość złotych włosów. Na ten wieczór odczesane zosta­ły z czoła i obsypane perełkami, odsłaniały idealny owal twarzy, smukłą linię szyi i ramion. Szczupłe obojczyki unosiły się z każ­dym oddechem.

Szyję baronowej otaczał pojedynczy czarny sznureczek. Zwisał z niego wisiorek z akwamaryną, ten sam, który dostała od niego: złoty filigran połyskiwał iskierką ciepła na tle idealnie pięknej całości.

Stewart zobaczył wisiorek i jego oczy się zwęziły. Zastanawiał się, dlaczego założyła ten wisior, który na pewno miał niewielką wartość. Co prawda klejnocik pasował do sukni

i do oczu, ale musiała dysponować piękniejszą biżuterią. A tyl­ko oni dwoje wiedzieli, jakie ma znaczenie.

I nagle zrozumiał. Baronowa żywiła to samo przekonanie, co inżynier: on był cząstką jej, a ona cząstką jego, i na króciutki czas zaistniał dla nich raj na wyspie. Tego nic nie zmieni, nawet jeżeli nigdy więcej się nie zobaczą.

Rzucił jej chłodny, uprzejmy uśmiech, chociaż równocześnie czuł, że serce mu pęka z bólu.

- Pan Stewart - odezwała się - jak miło pana znowu zobaczyć.

Popatrzył na nią przenikliwie. Spodziewał się, że będzie uda­wała, iż dopiero co został jej przedstawiony, a tymczasem po­witała go jak starego przyjaciela.

- Lady Stradilin - powiedział półgłosem. - Jestem oczarowany, madam.

Baronowa odwróciła się do starszych państwa, którzy stali obok niej.

- To jest pan Stewart. A to lord burmistrz Edynburga i jego żona, lady Lawrie.

- Tak, spotkaliśmy się już kiedyś. Dobry wieczór pani. - Do­ugal ujął okrytą rękawiczką dłoń damy. Potem mocno uścisnę­li sobie ręce z burmistrzem. - Sir. Jak się pan miewa?

- Pan Stewart pracuje w pobliżu wyspy Caransay, gdzie czasa­mi jeżdżę na wakacje - ciągnęła Meg. - Z pewnością skromność nie pozwoli mu o tym mówić, ale jest prawdziwym bohaterem.

- Naprawdę? - Lord Lawrie przyjrzał się bacznie inżyniero­wi.-Jak to?

- Podczas ostatnich, spędzonych przeze mnie na Wyspach wakacji, na własne oczy widziałam, jak pan Stewart uratował życie małemu dziecku, które tonęło w morzu, a przy sposobno­ści zmierzył się z przerażającym rekinem - wyjaśniła Meg. - Ni­gdy w życiu nie spotkałam się z tak bezprzykładną odwagą.

-Och, panie Stewart, to zdumiewające! - wykrzyknęła lady Lawrie.

- Madam, nie było to nic tak wielkiego, jak sugeruje lady Strdthlin - zaprotestował Stewart. - Po prostu dałem rekinowi kopniaka i wyciągnąłem chłopca.

- Dobry Boże! - szepnęła lady Lawrie, uniosła wachlarz i za­trzepotała nim.

- Sami państwo widzicie, jaki jest skromny - uśmiechnęła się Meg.

Dougal obrzucił ją pospiesznym, gniewnym i surowym spoj­rzeniem. Nie rozumiał, do czego miałaby prowadzić ta rozmo­wa. Wolałby nie wspominać tamtego wydarzenia. `

- Madam - odezwał się, subtelnie przestrzegając ją tonem

głosu. Meg leciuteńko dotknęła jego ręki, nadal kierując rozmową.

- Lordzie burmistrzu, jestem pewna, że uda się panu namó­wić pana Stewarta, by sam zdał relację z tego wydarzenia. Pro­szę mi wybaczyć, muszę powitać następnych gości.

Uśmiechnęła się do Dougala tak promiennie, że poczuł się olśniony, i niewiele brakowało, a byłby jej wybaczył. Bardzo niewiele.

- Panie Stewart, jestem zachwycona, że zechciał się pan tutaj dziś pojawić.

- Lady Strathlin - podziękował z ukłonem, a Meg odwróciła się, by powitać stojącą za nim parę.

Dougal jeszcze się nie zdążył porządnie rozejrzeć po salonie, a już otoczyło go kilkoro gości, którzy doczekać się nie mogli, by mu ich przedstawiono. Każdy dopraszał się o szczegółową relację z jego spotkania z rekinem.

Nie chcieli go od siebie puścić, więc opowiedział tę historię dwa razy, a potem tylko się uśmiechał i nie chciał jej już więcej powtarzać. Opowieść jednak sama się rozchodziła wśród gości, po drodze upiększano ją i przekazywano z ust do ust jak sma­kowitą plotkę. W ten wieczór Dougala zasypywano uśmiecha­mi, gratulacjami i wyrazami podziwu. Uczestnicy przyjęcia przedstawiali mu jedną osobę po drugiej, ściskali dłoń, klepali po ramieniu i brali pod rękę tak często, że go wszystko bolało, ale jakoś ich atencje wytrzymał.

Tańczył z całym mnóstwem kobiet, wirował z nimi po par­kiecie, kłaniał się, odprowadzał je na miejsce. Było ich tak wiele, że nazwiska, twarze i kolorowe niczym kwiaty suknie zlewały się w jego pamięci w jedną barwną plamę. Słuchał egzaltowa­nych pochwał, odpowiadał uśmiechem na nieśmiałe lub uwodzi­cielskie spojrzenia, odrzucił trzy kokieteryjne zaproszenia, żeby przespacerować się przez oranżerię do ogrodu.

Późnym wieczorem przedstawiono go pannie Jenny Lind, drobnej i pełnej słodyczy kobietce. Tańcząc z nią, po raz ostat­ni zgodził się opowiedzieć historię o tym, jak uratował małego chłopca, i to tylko dlatego, że śpiewaczka była gościem honoro­wym, że tak łagodnie i czarująco błagała go, by wyjaśnił jej, czym wszyscy są tacy przejęci, i jeszcze dlatego, że podobały mu się wspaniałe, uczciwe, ufne, niebieskie oczy panny Lind.

Mijały godziny. Co jakiś czas podchodził do inżyniera ktoś znajomy, dawny lub dopiero co poznany, i przekazywał mu, jak pełna podziwu dla niego jest lady Strathlin. Nie pozwalała nikomu wątpić w to, że uważa go za człowieka odważnego i prawego; że jego umiejętności i talent są niewyobrażalnie wiel­kie, a praca ogromnie ważna dla mieszkańców Szkocji. Donie­siono mu również, jakoby wyrażała ubolewanie, że nadgorliwa działalność jej prawników sprawiła jakieś kłopoty panu Stewar­towi oraz przeszkodziła w realizacji jego projektu.

Z wielką uprzejmością i spokojem przyjmował przeprosiny ludzi interesu, którzy półgłosem przyznawali, że wprowadzono ich w błąd, jeśli chodzi o jego osobę, i że w rzeczywistości zain­teresowani są udzieleniem poparcia finansowego przy budowie latarni morskiej na Sgeir Caran, jeżeli nadal czegoś takiego po­trzebuje.

W pewnym momencie zwrócił się nawet do niego sir Edward Hamilton, jegomość wychudły i szorstki w obejściu, oraz sir John Shaw, zażywny pan z parą okularów osadzonych krzywo na nosie. Dougal już wcześniej zauważył, że ci dwaj dżentelme­ni prowadzą ożywioną dyskusję z lady Strathlin oraz jej osobi­stym sekretarzem, wysokim ciemnowłosym młodym człowie­kiem nazwiskiem Guy Hamilton.

- Panie Stewart - rzekł sir Edward, stukając go w ramię. Sir John stał obok niego i raz za razem odchrząkiwał. - Czy mogli­byśmy prosić pana na słowo?

- Panie Stewart, wygląda na to, że źle pana oceniliśmy - do­dał sir John.

- Czy tak? - powiedział półgłosem Dougal.

- Budowa latarni morskiej pozostaje sprawą otwartą, do rozwa­żenia i negocjacji, których nie powinniśmy prowadzić tutaj - mó­wił sir Edward, podczas gdy sir John nie przestawał chrząkać. ­

Niewykluczone, że okazaliśmy się pochopni., my oraz nasi wspól­nicy... implikując, że może pan być człowiekiem bez zasad.

- Panie Stewart, wyrażamy nadzieję, że między panem a na­mi może zapanować zgoda - podsumował sir John. - Lady Stra­thlin również tego pragnie.

Dougal uroczyście potrząsnął ich dłońmi, zastanawiając się przy tym, w czyim imieniu Meg pragnie się pogodzić: swoim czy adwokatów.

Przez cały ten długi i zaskakujący wieczór nie zamienił z lady Strathlin słowa, poza powitaniem. Ani razu nie zatańczył z nią, nie porozmawiał z nią szeptem, nie wziął jej w ramiona, nie ob­racał się z nią w rytm muzyki po parkiecie. Ani razu nie dotknął jej, nie ucałował jej dłoni, nie miał też okazji jej podziękować.

Chwilami, stojąc po drugiej stronie pokoju, udawało mu się złowić spojrzenie pani domu. Świetliste oczy Meg wydawały się niesamowicie posępne na tle radosnego tłumu. Jeden raz ich spojrzenia skrzyżowały się i wtedy lekko skłonił przed nią gło­wę z nadzieją, że baronowa zrozumie, iż pragnie w ten sposób wyrazić jej podziękowanie. Przerwała na moment rozmowę z panną Lind, żeby pochylić głowę w milczącej odpowiedzi, majestatycznej i wdzięcznej. Zrobiło mu się ciepło koło serca, a tęsknota intensywnie się nasiliła, paląc go żywym ogniem.

Odwrócił się. To, czego baronowa dokonała tego wieczoru, graniczyło z magią i budziło jego ogromne uznanie. Miał jednak swoją dumę. Że tę kobietę kochał, nie ulegało kwestii, nie po­zwoli jednak, by było to po nim widać.

Późnym wieczorem, kiedy większość gości już się rozeszła do domów, a na spoczynek udała się też panna Jenny Lind ra­zem z mężem, Anglikiem o łagodnym głosie, Meg się rozejrza­ła i zobaczyła, że Dougala Stewarta wciąż otacza grupa biznes­menów. Rozmawiali z nim półgłosem, na osobności, trzymając kieliszki z winem, które przez cały wieczór po wielokroć były napełniane i opróżniane. Sam Dougal stał i przysłuchiwał się. Nie miał w dłoni kieliszka, ze skupieniem przytakiwał, ręce wsunął do kieszeni, odchyliwszy do tyłu poły fraka, jednym ra­mieniem opierał się o framugę drzwi.

Wygląda na znużonego, pomyślała; widziała, jak się przygar­bił, jak ściągnęły mu się usta. Jeszcze na niego patrzyła, kiedy podniósł oczy i spojrzenia ich się spotkały. Była w tym czaro­dziejska pieszczota, łagodna jak muśnięcie dłonią, i w Meg coś radośnie zadrżało. Ale Dougal szybko odwrócił wzrok; zacho­wywał się tak przez cały wieczór.

Baronowa odwróciła się z ciężkim westchnieniem i zobaczy­ła, że drzwi do oranżerii są otwarte. Angela i Guy przechadzali się w półmroku, zatopieni w rozmowie, ciemna i jasna głowa po­chylały się ku sobie. Dłoń Angeli czule obejmowała przedramię Guya. Twarz Meg pojaśniała na ten widok. Wiedziała, jak urze­kająco potrafią działać róże i półmrok po długim wieczorze, w trakcie którego nie brak było wina i dobrego towarzystwa.

- Milady.
Odwróciła się gwałtownie. Uśmiechał się do niej sir Frederick.
Przez cały wieczór udawało jej się go unikać, tylu było prze­

cież innych gości, tyle interesujących rozmów, tak wiele.tańców i muzyki, i jeszcze kolacja, a wszystko to wymagało uwagi pani domu. Wyczuwała obecność bankiera, mroczną i złowrogą, cho­ciaż chwilami udawało jej się niemal zapominać o jego istnieniu.

Ale nie wolno zapominać o tym, że tego wieczoru spodziewał się otrzymać od niej odpowiedź. Dawało się to wyraźnie zauwa­żyć w jego ciemnych oczach, które robiły wrażenie zachłanny eh.

- Czy mógłbym zamienić z panią słowo na osobności, ma­dam? - zapytał, ujmując ją pod łokieć. - Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać. Czekałem na okazję, by powiedzieć pani, jak prawdziwie zachwycająco wygląda pani w tej sukni.

- Dziękuję panu - odrzekła i rozejrzała się z roztargnieniem. Po drugiej stronie pokoju Dougal słuchał jakiegoś starszego pa­na, który grzmiącym głosem coś opowiadał. Zerknął ostro w ich stronę i chyba zauważył, że Meg stoi z sir Frederickiem, bo się zachmurzył i skupił znowu uwagę na swoim burkłiwym, wyma­chującym rękami rozmówcy.

- Spacer po ogrodzie w tak piękną noc - odezwał się sir Fre­derick - będzie wspaniałym zakończeniem tego wspaniałego wieczoru.

- Muszę zostać w salonie, by pożegnać moich gości - zapro­testowała baronowa.

- Madam, wszyscy oni się już porozchodzili poza kilkoma, którzy, jak się zdaje, nie potrafią przestać rozmawiać o intere­sach - zwróci! jej uwagę. - A ci panowie nawet nie zauważą, że pani wyszła. Proszę, by poświęciła mi pani tylko parę minut swojej uwagi. Błagam, niech mi pani sprawi tę przyjemność. -Uśmiechnął się i pochylił ku niej. Jego oddech bardzo mocno pachniał winem.

- Może jutro - powiedziała i już chciała się cofnąć.

- Margaret, kochana... pewnie możemy porozmawiać i tutaj,

jeżeli jest pani aż tak oddana towarzystwu. Margaret westchnęła, rozumiejąc, że przegrała.

- Bardzo dobrze. - Odwróciła się, z delikatną gracją uniosła spódnicę i skierowała się do drzwi prowadzących do oranżerii, przez którą można było wyjść do ogrodu.

W oranżerii było mroczno, cicho i wonnie. Sir Frederick szedł tuż za nią i podtrzymywał ją pod łokieć. Angela i Guy, przechadzający się między rzędami wysokich gęstych paproci w olbrzymich donicach, zawrócili. Ich twarze wydawały się w półmroku blade. Obie pary, mijając się, półgłosem wymieniły pozdrowienia.

Doszedłszy do ogrodowych drzwi, Meg zaczekała, aż Frede­rick je otworzy, potem wyszła przed nim i znalazła się w świe­cie zalanym spokojnym światłem księżyca. Gdzieś w oddali ci­cho poszczekiwały psy, nocne powozy turkotały od czasu do czasu po brukowanych ulicach, wszystkie odgłosy tłumił panu­jący w ogrodzie spokój.

Odwróciła się.

- Wiem, że życzy pan sobie ze mną porozmawiać.

- Czy tak? To doskonale. Przejdźmy więc od razu do sedna, do malutkiego pytanka, które tyczy się spraw serca.

- Raczej nie o to tu chodzi - powiedziała - co pan doskonale wie.

- Margaret, rani mnie pani, bo pełen jestem dozgonnego od­dania dla pani. A teraz proszę, niech pani uczyni mi ten za­szczyt i przyjmie moje oświadczyny. - Chwycił ją za okryte” rę­kawiczkami dłonie, palce miał ciepłe i mocne.

Nie mogła zmusić się, by na niego patrzeć, więc obejrzała się na ogrodowy mur, pod którym ciągnęły się rzędami eleganckie kwiatowe grządki i rosły rozpięte na treliażu drzewka owocowe.

To był jeden z jej domów, który bardzo kochała. Mimo to bę­dzie musiała tutaj wpuścić tego człowieka, tolerować jego obec­ność, udawać przed innymi, że go kocha.

Będzie go musiała wpuścić do swego łóżka. Miała wrażenie, że ręce, które zaciskał na jej nadgarstkach, parzą.

- Słucham, Margaret?

- Ja... ja muszę mieć więcej czasu - wyjąkała. - To zbyt ważna decyzja, by podejmować ją w pośpiechu.

- Mogła się pani zastanawiać przez kilka miesięcy, od czasu, kiedy pierwszy raz o tym wspomniałem - rzekł. - Dałem pani jeszcze te ostatnie tygodnie i została mi na dziś obiecana odpo­wiedź.

- Nie mogę, Fredericku - wyszeptała.

- Nie może pani odpowiedzieć, czy nie może mnie pani po­ślubić? - zapytał.

- Ani jedno, ani drugie - powiedziała. - Nie mogę zrobić ani jednego, ani drugiego.

Przyciągnął ją bliżej do siebie i giętki stelaż krynoliny roz­płaszczył się na jego nogach.

- Ale zrobi to pani - wycedził. - Bo wie pani, że nie ma pani wyboru. Cały świat dowie się o wszystkim i będzie pani zrujno­wana, moja damo. Zrujnowana. - Chwycił ją mocno za ramiona.

- Proszę... niech pan przestanie! - Usiłowała wyrwać się z okrutnego uścisku.

- Bóg mi świadkiem, że żałuję, że to nie ja pierwszy dopro­wadziłem panią do ruiny - warknął, szarpnął ją ku sobie tak gwałtownie, że poczuła ból w plecach, i złożył na jej ustach mokry, łakomy, mocny pocałunek, niemal miażdżąc jej wargi

o zęby.

Pełna obrzydzenia i gniewu Meg wydała gardłowy okrzyk i z całej siły pchnęła go w pierś raz, a potem znowu. Frederick poleciał do tyłu, potknął się i upadł na ziemię, protestując z głoś­nym krzykiem.

Z pewnością nie jestem aż taka mocna, pomyślała Meg oszołomiona. I nagle uświadomiła sobie, że w półmroku nad Fręderićkiem stoi Dougal. To on chwycił bankiera i go od niej odciągnął. A teraz najwyraźniej szykował się, by całą sprawę zakończyć.

Pochylił się, chwycił Mathesona za klapy białej kamizelki i dźwignął go do góry. Potem pchnął bankiera, przygniótł go do przeszklonego muru oranżerii i, zacisnąwszy w garściach mate­riał jego kamizelki, niemal uniósł swego przeciwnika w powie­trze, chociaż Matheson był wyższy i sporo cięższy od niego.

- A więc zamierza pan zrujnować tę damę? - zapytał ostro.

- Nie... ja... niczego takiego nie powiedziałem - protestował Matheson, szarpiąc Dougala za nadgarstki.

- Słyszałem, co pan powiedział - warknął Dougal. -1 po­wiem panu, co widziałem. - Potrząsnął znowu Mathesonem i rozpłaszczył go jeszcze mocniej na ścianie, przyciskając obu­rącz. - Wyszedłem do ogrodu, żeby pożegnać się z panią domu -ciągnął, głos miał ochrypły z trzymanej mocno w ryzach wściek­łości - i usłyszałem, jak pan jej groził, widziałem też, jak pan się na nią rzucił. - Uderzył sir Frederickiem o mur. Bankier szamo­tał się, by się od inżyniera uwolnić.

- Panie Stewart... proszę... - odezwała się Meg.
Dougal się zawahał.

- Czy stała się pani jakaś krzywda, madam? - zapytał, wciąż piorunując Fredericka wzrokiem.

- Nic mi nie jest - zapewniła. Podniosła oczy i zobaczyła biz­nesmenów, którzy wcześniej stali z Dougalem, a oprócz tego Guya i Angelę, panią Larrimore i kamerdynera, a za ich pleca­mi gęsty tłumek pokojówek i służących. Wszyscy się na nich ga­pili. - Naprawdę nic mi nie jest. Proszę puścić sir Fredericka.

- Oczekiwałbym od niego przeprosin - warknął Dougal.

- Nie muszę przepraszać za to, że prosiłem tę damę o rękę -powiedział Frederick. - Właśnie miała powiedzieć „tak”, kiedy pan się wtrącił.

- Czy to prawda, lady Strathlin? - zapytał niemal niedosły­szalnie Dougal.

- Ja... to prawda, że mnie prosił...

- Czy to prawda? - powtórzył Dougal. - Czy miała go pani właśnie przyjąć?

Meg przeniosła spojrzenie z Dougala na Fredericka. Jeden miał serce mężne i gorące, a drugi zimne i nikczemne. Jednego kochała, drugiego nienawidziła. I musiała tego pierwszego chro­nić przed tym drugim.

- To prawda, że prosił - wyszeptała. - Nie podjęłam jeszcze decyzji. Nie zrobił mi krzywdy. Proszę go puścić.

Nastąpiła chwila tak pełna napięcia, tak krucha, że Meg mało serce nie pękło ze zdenerwowania. Dougal nie rozluźnił uścisku, więził bankiera, przypierając go całym sobą do muru, patrzył w ziemię i najwyraźniej kipiał. Nie spojrzał na Meg.

- Panie Stewart - odezwał się sir John Shaw, podchodząc do nich. - Sir Frederick, jak sądzę, wypił zbyt dużo wina. Nie miał żadnych złych zamiarów. To porządny człowiek, panie Stewart, i bardzo zależy mu na dziewczynie... na lady Strathlin. Jeśli pan tak łaskaw, sir.

W milczeniu Dougal pozwolił Mathesonowi osunąć się na ziemię i stanąć na nogach, stopniowo rozluźnił chwyt na jego klapach, powoli cofnął się o krok.

Frederick obciągnął na sobie frak, zerknął na gapiów, a po­tem spiorunował wzrokiem Dougala.

- Pożałuje pan tego, sir.

-Jestem zdania, że to pan pożałuje, jeżeli jeszcze kiedykol­wiek będzie pan groził tej damie. - Rzucił okiem na Meg, upew­nił się chyba, że rzeczywiście jej się nic nie stało, i znowu sku­pił płonące spojrzenie na Fredericku.

- Nasza umowa biznesowa, sir - warknął Matheson - zostaje zerwana. Wycofuję moją ofertę.

- Niech tak będzie - powiedział Dougal, wcale tym nie prze­jęty. - Czy życzy pan sobie pożegnać się z panią domu? - dodał surowym i znaczącym tonem.

- Pani - odwrócił się do Meg Frederick - będziemy konty­nuowali naszą rozmowę w jakiś inny dzień. Wdzięczny jestem i mile połechtany, że tak gorąco pragnie mnie pani poślubić...

Meg aż cicho krzyknęła.

- Sir, niczego takiego...
Frederick uniósł dłoń.

- Rozumiem, że czuje się pani zażenowana. Damy nie po­winny pozwalać sobie na więcej niż jeden czy dwa kieliszki wi­na. W przeciwnym razie mają zawroty głowy. Niemniej jednak czuję się zaszczycony. Ten wieczór, w świetle pani przerażają­co niegodnego zachowania, skłania mnie jednak do ponownego rozważenia swoich oświadczyn.

- Sir, nigdy nie zdarzyło mi się zachować niegodnie!

- Nie? - zapytał półgłosem sir Frederick. - Ani razu, dawno temu również nie?

Baronową aż zatchnęło. Stewart wszedł między nich, dając bankierowi do zrozumienia, że nie powinien nic więcej mówić. Meg modliła się w duchu, by Dougal nie domyślił się, czego do­tyczy aluzja Fredericka. Równie gorąco modliła się o to, by Ma­theson nigdy nie poznał tożsamości ojca jej synka.

- Dobranoc. Poza tym incydentem przyjęcie było wspaniałe. -Bankier skłonił się krótko i /odwrócił. Tłumek przy drzwiach rozstąpił się, Matheson, przechodząc, pchnął ramieniem Guya Hamiltona.

Guy w odpowiedzi wymierzył mu cios w żołądek, na tyle mocny, że Matheson stęknął i odwrócił się do niego.

- Bardzo przepraszam - powiedział Guy. - Czy miało być to zaproszenie do sparingu ze mną, sir?

Frederick wymamrotał coś pód nosem, przeszedł wściekły przez oranżerię i wypadł za drzwi. Meg, stojąc w mrocznym ogrodzie, słyszała, jak nimi trzasnął.

Dougal został przy pani domu i obserwował, jak żegna się z nią reszta panów. Słowem się niemal nie odzywał, pochylał tyl­ko z podziękowaniem na do widzenia głowę. Była mu wdzięczna za tę milczącą obecność. Nogi i ręce wciąż tak jej drżały, że nie wiedziała, czy zdołałaby przejść te kilka kroków przez oranżerię. Z ulgą patrzyła, jak ostatni goście rozchodzą się bez ceremonii, cieszyło ją, że może po prostu stać z Dougalem w zalanym księ­życowym światłem, cichym ogrodzie.

Zerknęła na niego, kiedy zostali sami.

- Dougahu.
Stewart skłonił głowę.

- Lady Strathlin, żegnam panią. Dziękuję za cudowny wie­czór. Poza ostatnimi paroma minutami okazał się niespodzie­wanie miły.

- Odchodzi pan? - zapytała, głos jej drżał.

Na ustach Stewarta pojawił się ten uśmiech, za którym tak bardzo tęskniła: leciutki, pełen sympatii, przeznaczony tylko dla niej. Na jego widok serce Meg wezbrało wzruszeniem, zro­biło jej się ciepło, miała się ochotę rozpłakać.

- Nie mogę zostać - powiedział. - Madam. - Ukłonił się, od­

wrócił i wielkimi krokami ruszył przez ogród. Uniosła spódnicę i pobiegła za nim.

- Dougalu, proszę.

Otworzył przed nią drzwi i zaczekał, aż wejdzie do pełnej cieni oranżerii. Z salonu dobiegało pobrzękiwanie i stukanie, bo służba zbierała naczynia i szkło. Pani Larrimore wydawała po­lecenia pokojówkom.

- Proszę - powtórzyła i położyła mu dłoń na ręce.-Niech pan nie odchodzi. Jeszcze nie. - Powietrze wokół nich duszne było od zapachu róż, gardenii i ziemi. I ciężkie od zapewnień i obietnic, od pragnień i wybaczenia.

Popatrzył na nią.

- Czego pani po mnie oczekuje, madam? - zapytał, pochyla­jąc się ku niej w półmroku. - Żebym został z panią?

- Tak - potwierdziła bez tchu. - Tak.

20

Dougalowi wyrwał się z gardła chrapliwy, niski pomruk. Cofnął się razem z nią w mrok, za gęsto ustawione donice z pa­prociami i połyskliwe liście gardenii, w senny, uderzający do głowy zapach róż.

Suknia Meg zafalowała jak obłok, kiedy porwał ją w ramio­na. Poczuła na wargach czułe i zachłanne pocałunki ukochane­go. Jego dłonie zacisnęły się na jej nagich ramionach mocno, lecz delikatnie.

Splotła mu ręce na karku i aż cicho krzyknęła, taka ogarnęła ją ulga, ogromna, niemal rozpaczliwa. Oddała się pocałunkowi bez reszty i rozchyliła wargi, bo dotykiem ust prosił o to, żądał. Ich języki odnalazły się i pieszczotliwie roztańczyły, to zbliżając się, to oddalając od siebie. Meg odchyliła głowę i poczuła, jak go­rący oddech Dougala przesuwa się w dół po jej szczęce, po szyi, jak pieści wypukłość piersi i rozgrzewa rowek między nimi nad mocno ściągniętym gorsetem.

Objął Meg mocno jedną ręką w taJii i przyciągnął tak blisko, że jej spływająca po stelażu spódnica odchyliła się do tyłu jak rozkołysany dzwon. Chmury jedwabistego tiulu rozpłaszczyły się o uda Dougala. Przywarła do niego całym ciałem i chociaż oddzielały ich od siebie warstwy jedwabiu, tiulu i bawełny, i jeszcze giętki stelaż krynoliny, czuła ukochanego tuż przy so­bie, gorącego, twardego i tak cudownie swojskiego.

Westchnęła mu z rozkoszą prosto w usta i jęknęła bez tchu, kiedy przesunął dłoń do góry, objął palcami krągłość jej piersi, a potem zaczął pieścić łagodną wypukłość nad skrajem stanika. Pragnęła go, roztętniła się z tęsknoty za tym mężczyzną, za nim całym. Najchętniej zerwałaby z siebie wszystkie warstwy swo­jej wytwornej sukni, żeby poczuć na sobie jego gorące jak ogień i mocne jak stal ciało.

- O Boże - wyszeptała, kiedy ich usta znowu się odnalazły. Ukryte pod licznymi halkami i krynoliną nogi Meg osłabły, więc wczepiła się w Dougala, splotła mu ramiona na karku i wsunęła głęboko palce w jego gęste włosy.

Pachniał korzeniami i winem, i wanilią, promieniował siłą i miłością; kochała go. Boże miłosierny, kochała go. Kiedy jej dotykał, czuła się bosko, kiedy pieścił ją i lekko muskał palca­mi, dygotała w rozkosznym pożądaniu.

Objął dłońmi jej twarz i pocałował ją głęboko raz jeszcze, potem oderwał się od niej. Oboje ciężko dyszeli.

- Lady Strathlin - wychrypiał - muszę iść. - Odstąpił o krok

czy dwa do tyłu.

Chwyciła go za rękaw fraka.

- Zostań ze mną. Błagam cię, nie odchodź. Dougalu, proszę -

zakończyła szeptem. Stewart zatrzymał się i popatrzył na nią zimno.

- Czego pani po mnie oczekuje? - zapytał półgłosem, spoglą­dając na nią z wysoka. - Mam zostać na jedną noc? Czy na za­wsze?

- Na zawsze - wyszeptała. - O Boże, na zawsze. Przecież wiesz.

- Na zawsze - powtórzył, a w jego głosie pojawiła się gorycz. -Takie zobowiązanie wymaga obustronnej ufności, uczciwości i pełnego zaangażowania. I nie mogłaby pani raczej wyjść za in­nego mężczyznę. Zastanawiam się, czy stać panią na to.

- Dougalu, proszę, pozwól mi wyjaśnić.

- A może to jeszcze jedna gra, która w tej chwili baronową bawi? „Na zawsze” będzie oznaczało na dzień albo dwa, dopó­ki zabawa nie przestanie być interesująca? W zeszłym miesiącu miło było chodzić na bosaka; w tym miesiącu nosimy kosztow­ne suknie. Czy na tym to polega? -Jego słowa raniły jak noże.

- Nie, nic podobnego.

- A kiedy baronowa zapragnie rozrywki, na każde skinienie będzie przecież miała tego inżyniera. - Odsunął się jeszcze o krok dalej.

Poszła za nim.

- Wiem, że popełniłam wobec ciebie okropny błąd, ale nie zamierzałam cię skrzywdzić.

- Madam - rzekł Dougal - nie powinna pani robić głupca z mężczyzny, który panią kocha. On i bez tego wystarczająco cierpi. - Urwał. - Myślę, że między nami wszystko już skoń­czone.

- Nie, proszę... - wyszeptała, głos jej się łamał, serce pękało z bólu.

- Przepraszam, jeżeli sprawiłem pani kłopot albo pomiąłem jej piękną suknię. Dobranoc. - Skłonił przed nią głowę i wy­szedł zza paproci, ich drobne listki muskały go po ramionach.

Pobiegła za nim.

- Wysłuchaj mnie.

- Lady Strathłin - powiedział tak cicho, że prawie nie słysza­ła jego słów - pięknie pani wygląda w tej sukni... jak czarodziej­ska syrena-kusicielka. Nigdy nie zapomnę tego widoku. - zno­wu się odwrócił.

Przepchnęła się za nim przez paprocie, zaczepiając suknią o półkę z pełnymi liści doniczkami.

- Czy nie chce pan poznać mojego wyjaśnienia? Ja pana wy­słuchałam - przemówiła stanowczo do jego pleców. - Ja dałam panu szansę. I wybaczyłam panu... wszystko.

Na te słowa przystanął w przejściu między różami i gardenia­mi. Meg po kilku krokach zrównała się z nim. Odwrócony do niej szerokimi plecami, blokował przejście.

- Dlaczego pani to zrobiła? - zapytał drewnianym głosem. -Dlaczego ukryła pani przede mną prawdę o tym, kim pani w istocie jest?

- Kiedy zobaczyłam pana na Caransay, uświadomiłam sobie, że jest pan... że spotkaliśmy się już wcześniej.

- Na morskiej skale.

- Tak. Całymi latami ja... nienawidziłam pana, jak sądzę, ale równocześnie pana kochałam, Kochałam wspomnienie o panu. Czy pan mnie rozumie?

- Tak - powiedział ochryple. - Kochała pani marzenie o mnie tak samo, jak ja kochałem marzenie o pani. Proszę mówić dalej.

- Myślałam, że jest pan okropny, że wykorzystał mnie pan okrutnie na skale i nie chciałam... by ktoś się o tym dowiedział. I nie chciałam dopuścić, by pan ponownie wykorzystał mnie... w taki sam sposób.

- Nigdy tego nie zrobiłem. - Dougal się przygarbił. - Nigdy.

- Wiem to teraz. Nie wiedziałam wtedy.

- Ale kiedy już uświadomiła pani sobie, że nie jestem takim potworem, jak pani sądziła... nadal ukrywała pani przede mną prawdę.

- A co innego mogłam zrobić? Pogardzał pan baronową. Nie ufał mi pan... mnie, jako lady Strathlin. Gdyby dowiedział się pan, kim jestem, nie... bałam się, że pan by nie... że nie pokochał­byś mnie - szepnęła i zaczęła płakać. Wstrząsały nią gwałtowne łkania; słone łzy, zapach róż i ta szeroka w barach, czarna, od­wrócona plecami postać, zimna i nieustępliwa.

- Zawsze cię kochałem - wyszeptał, stojąc nieruchomo.

- A ja kocham ciebie - odpowiedziała również szeptem i zno­wu się rozpłakała, aż do bólu pragnąc znaleźć się w jego ramio­nach. - O dobry Boże. Kocham cię tak bardzo.

Dougal nie odpowiedział. Stał bez ruchu tak długo, że w koń­cu wyciągnęła rękę i go dotknęła. Zaczerpnął powietrza przez zaciśnięte zęby.

- Gdybym przyjął twoje wyjaśnienie - w głosie jego brzmia­ła nieufność - i znowu cię zapytał, czy mnie poślubisz, co byś powiedziała?

Meg dech zaparło. Uświadomiła sobie, że zanim się zdarzy coś jeszcze, musi Dougalowi powiedzieć o dziecku. A zaraz potem przypomniała sobie, że sir Frederick wie o Ia­inie. Wprawdzie Iain jest ich synem, ale nawet gdyby została żo­ną Dougala, byłby nadal dzieckiem nieślubnym. I sir Frederick

o tym wiedział. Rozgłosiłby to wszem i wobec. Znalazłby do­wody w księgach kościelnych na wyspie, chociaż pastor obiecał zachować tajemnicę. Bankier zadbałby o to, by baronowa zosta­ła kompletnie zrujnowana.

A jej ruina naraziłaby też na szwank Dougala.

- Odpowiem ci... ale później - zaszemrała cichutko. - Pozwól mi się nad tym zastanowić. Błagam cię.

- Za dużo od tego zależy, prawda, madam? - zapytał. Spoj­rzał na nią przez ramię. - Nie możemy pozwolić jakiemuś tam dżentelmenowi bez tytułu na zbyt bliski dostęp do kont, czyż nie? A może już przyrzekła pani siebie sir Frederickowi? Może wcale nie chciała pani, by ktoś uratował ją podczas tego ogro­dowego interludium? Nie powinienem był się wtrącać.

Meg zaczęła protestować zduszonym głosem i wyciągnęła do niego ręce, ale on nie czekał. Szybkim, gniewnym krokiem opu­ścił oranżerię i przeszedł przez salon do drzwi frontowych. Usłyszała, jak kamerdyner informuje pana Stewarta, że doroż­ka podjechała i czeka, by zabrać go do domu.

Stała w ciemnościach przez długi czas. I myślała, że nigdy już nie będzie mogła wdychać zapachu róż i gardenii bez tego, by serce pękało jej z bólu.

Może nie powinien był przychodzić.

Dougal stał we frontowym holu zamku Strathlin, trzymając kapelusz w ręce. Opryskliwy kamerdyner wpuścił go do środka i pospieszył przekazać wiadomość lady Strathlin. Od wieczor­nego przyjęcia przy Charlotte Square minęło kilka dni. W tym czasie Dougal podjął postanowienie, że już na zawsze powinien wyrzec się wszelkich kontaktów osobistych z Meg MacNeill ­lady Strathlin. Ale zanim podda się temu wyrokowi i jakoś spróbuje z nim żyć, musiał zająć się jeszcze jedną sprawą.

Kilkakrotnie brał do rąk oprawny w skórę szkicownik Meg oraz czek i list od wydawcy, żeby je do niej wysłać, za każdym jednak razem coś go powstrzymywało. W końcu zdecydował się przywieźć je osobiście i zostawić paczuszkę dla baronowej. Nie udało mu się tego zrobić, bo stary kamerdyner zniknął w czelu­ściach zamku,'zanim Dougal powiedział, o co mu chodzi.

I dlatego inżynier stał teraz w holu, powoli obracał się i po­dziwiał boazerię z czerwonego mahoniu, którą ściany wyłożone były aż po bogato rzeźbione, znajdujące się na nieprawdopodob­nej wysokości belki sufitowe; kryształowe żyrandole, w których płonął gaz - płomień podkręcono na pełną wysokość, chociaż świeciło słońce; wypolerowane do połysku, rzeźbione meble, stojące ha miękkich tureckich dywanach; oraz galerię nad parad­nymi, dzielącymi hol na pół schodami, obwieszoną rzędami peł­nych dostojeństwa portretów.

A to przecież jest dopiero hol. Zamek Strathlin był siedzibą luksusową i znamienitą, zbudowaną zgodnie ze wspaniałą tra­dycją baronów szkockich, całkiem niewykluczone że przez sa­mego Davida Burna. Stewart dobrze znał się na stylach archi­tektonicznych i potrafił doceniać je w szczegółach. Dzięki temu jego projekty latarni morskich zawsze charakteryzowała ele­gancja oraz dobry smak.

Obracając kapelusz w dłoniach, przechadzał się tam i z po­wrotem po grubym orientalnym dywanie, przysiadał na mo­ment na okrytej gobelinem ławie, wstawał znowu i w skupieniu przyglądał się soczystym barwom kilku olejnych obrazów, przedstawiających pejzaże marynistyczne, pełne światła i roz­szalałych, spienionych fal.

Chociaż otaczająca go pełna elegancji prostota budziła w nim podziw, bo szczególnie lubił takie rezydencje, które urządzono luksusowo, przytulnie i równocześnie pięknie, uświadomił sobie, że nigdy nie byłoby go stać, by zapewnić Meg MacNeill dom, do jakiego była przyzwyczajona. Takiego siedliska nie dałoby się utrzymać za pensję inżyniera, nawet gdyby do tej pensji dorzucił całkiem przyzwoity odziedziczony w młodym wieku majątek, obejmujący również jego własną sie­dzibę. Poczuł żal, że pełne wędrówek, gorączkowego pośpiechu i napięcia życie tak rzadko pozwala mu odwiedzać Kinnaird House, którym zarządzała przeważnie jego siostra, Elłen, oraz jej mąż Patrick.

Przyszło mu na myśl, że może powinien już teraz opuścić za­mek, pójść do stajni i wyprowadzić konia, wynajętego na długą drogę z Edynburga do Strathlin. Dłuższego czekania nic właści­wie nie usprawiedliwia.

- Pan Stewart?

Odwrócił się. Szła w jego kierunku śliczna młoda kobieta, szczupła i jasnowłosa, z intensywnie niebieskimi oczami i deli­katnym rumieńcem na twarzy, cała w kolorach lata, przygaszo­nych tylko przez czarną, wysoko zabudowaną suknię, którą miała na sobie.

- Jestem pani Shaw, dama do towarzystwa lady Strathlin -powiedziała, z uśmiechem podając mu rękę. - Poznaliśmy się podczas przyjęcia lady Strathlin.

-Tak, oczywiście, pamiętam. Jak miło panią znowu zoba­czyć.

- Czy mogę czymś panu służyć, sir? MacFie przekazał mi, że nie chce pan zakłócać spokoju lady Stratlin, ale ma pan dla niej jakąś wiadomość.

- Tak. - Inżynier sięgnął do kieszeni i wyciągnął owinięty w płótno pakiecik; materiał i wstążeczka nieco się tymczasem pomięły. - Przyjechałem tylko po to, by oddać lady Strathlin te dwie rzeczy. - Dołożył do pakiecika kopertę i podał jedno i dru­gie pani Shaw. - Oddalę się już, jeżeli tylko zechce pani dopil­nować, by baronowa je otrzymała.

- Dziękuję panu, panie Stewart. Ale lady Strathlin jest w do­mu i z radością pana przyjmie.

Można by to pewnie uznać za triumf towarzyski, że jaśnie pani ma ochotę się z nim zobaczyć, ale on nie pragnął jej wi­dzieć. Obawiał się, że kiedy znajdzie się blisko niej, nie zdoła zachować pełnego rezerwy chłodu.

Mógł wysłać tę paczuszkę, dołączając do niej list, ale coś nie dawało mu spokoju i kazało osobiście szkicownik dostarczyć; pragnął zobaczyć, gdzie baronowa spędza większość czasu, by lepiej ją zrozumieć.

Ale nie chciał jej już widzieć. - Dziękuję, pani Shaw - powiedział, pochylając głowę. ­Prawdę mówiąc, dosyć się dzisiaj spieszę. Proszę łaskawie prze­kazać lady Strathlin ten pakiecik oraz moje wyrazy szacunku. -Ponownie uchylił kapelusza.

- Bardzo dobrze, panie Stewart, jeśli jest pan pewien - zgo­dziła się cicho pani Shaw. Widział w jej oczach błysk współczu­cia i łagodną życzliwość. W innych okolicznościach, może w ja­kimś innym świecie, pozwoliłby sobie na to, by polubić ją, i to szczerze, i widzieć w niej przyjaciółkę. Dowiedziałby się od pa­ni Shaw więcej o Meg, bo nie miał wątpliwości, że dwie młode damy serdecznie się przyjaźnią.

- Tak, jestem pewien, madam. - Uśmiechnął się i odwrócił, spodziewając się, że wszechobecny kamerdyner zmaterializuje się w holu i otworzy mu drzwi.

Jednak zamiast kroków kamerdynera usłyszał szelest spódni­cy i z cienia za palmą w doniczce wychynęła wdzięczna postać.

- Pan Stewart - powitała go Meg. Ręce jej spoczywały na klo­szowej spódnicy satynowej sukni w niebiesko-zieloną kratę. Suknia zapięta była skromnie pod samą szyję do białego koron­kowego kołnierzyka. Przypinane rękawki wykończała taka sa­ma koronka. W efekcie całość, łącznie z gładko zaczesanymi włosami, okrytymi czarną siateczką, robiła wrażenie eleganckie i skromne. Baronowa patrzyła na niego spokojnie.

- Lady Strathlin - ukłonił się. - Nie było moim zamiarem za­kłócać pani spokój, madam. Przyszedłem tylko zwrócić pani pewną rzecz.

Pani Shaw podeszła i podała owiniętą w płótno paczuszkę Meg, a ta pochyliła w milczącym podziękowaniu głowę.

- Panie Stewart - zwróciła się do inżyniera - nie możemy tu­taj rozmawiać. Proszę tędy. - Odwróciła się i poszła przodem.

- Dopilnuję, by nikt państwu nie przeszkadzał, madam - do­biegł z holu głos pani Shaw.

Dougal nie miał ochoty na rozmowę, ale uprzejmość nie po­zwalała na żadne inne wyjście: musiał podążyć za panią domu. Skręcili za palmą w donicy, przeszli jakimś korytarzem, a po­tem. Meg wprowadziła go do biblioteki i zamknęła za nimi drzwi.

Wszystkie ściany od podłogi do sufitu zastawione były książ­kami, na dębowych półkach z mosiężnymi okuciami widział im­ponujące, równe szeregi oprawnych w skórę grzbietów. Pokój był jasny i ciepły, zalany słońcem wpadającym przez wysokie, drapowane złotym brokatem okna, podłogi pokrywały grube dywany we wzory w odcieniach błękitu, złota i różu. Zauważył malowidło nad kominkiem i od razu domyślił się, że musiała je wybrać i zamówić u jakiegoś bez wątpienia znanego malarza Meg, bo na obrazie bez trudu poznał port Innish na Caransay. Pokój jest bardzo piękny, pomyślał, i pewnie jego właścicielka sama nie domyśla się, jak wiele o niej mówi.

- Napomknęła pani kiedyś, że dziadek zostawił pani swoją bibliotekę - powiedział. - Nie wspomniała pani jak ogromną.

- A gdybym wspomniała, nie odezwałby się pan już więcej do mnie.

- Teraz z panią rozmawiam - zwrócił jej uwagę.

Spuściła wzrok na zawiniątko, które trzymała w ręku, od­wiązała wstążeczkę, rzuciła okiem na swój oprawny w skórę szkicownik.

- Nie musiał mi pan tego zwracać. Chciałam, żeby szkicow­nik został u pana.

- Proszę otworzyć kopertę - polecił.

Złamała woskowe pieczęcie, wyjęła kawałek papieru i prze­czytała kilka napisanych na nim słów.

- Czek..?

Dougal przytaknął, krótko i zwięźle. Od kiedy dowiedział się o jej majątku, przestał być pewien, jak zareaguje na jego po­stępek i na skromną sumę proponowaną przez wydawcę.

- Spotkałem się z panem Samuelem Loganem w wydawnic­twie Chambers Street Publishers. To mój znajomy, więc po­zwoliłem sobie pokazać mu pani album. Był nim zauroczony

uznał go za dzieło wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. Z wielką chęcią opublikowałby ten szkicownik, jeżeli wyrazi pani na to zgodę. Chciałby zatytułować go „Hebrydzki album” pióra...

- Pióra Meg MacNeill - szepnęła, czytając w tym czasie list. -Ja... nie wiem, co powiedzieć.

Inżynier wzruszył ramionami.

-Może pani z jego propozycją zrobić, co pani zechce.

W tamtym okresie nie zdawałem sobie sprawy z pani... sytuacji materialnej. - Rozejrzał się po eleganckiej bibliotece. - Pienią­dze niewiele będą dla pani znaczyły, tego jestem pewien, ale wtedy wydawało mi się... no cóż, pomyślałem, że może będzie pani zadowolona. - Jak pełen zażenowania uczniak obracał w rękach ten zatracony kapelusz, miał coraz większą ochotę uciec z zamku. Aż do tej chwili nie zastanawiał się, jak lady Strathlin zareaguje na propozycję wydania albumu. Wyobrażał sobie tylko zachwyt Meg MacNeill.

-Bardzo się cieszę. Dziękuję panu, panie Stewart - powie­działa cicho, rozwinęła gruby szkicownik i położyła go na lśnią­cym blacie stołu. Obok szkicownika spoczęło polecenie wypła­ty. Meg pociągnęła nosem i dopiero wtedy Dougal zauważył,, że po jej policzkach spływają łzy.

- Nie chciałem pani obrazić - wyjąkał z zakłopotaniem. - Je­żeli nie ma pani ochoty się tym zajmować, odeślę czek z po­wrotem.

Meg potrząsnęła głową i cichutko chlipnęła.

- Nie, czuję się bardzo... wzruszona - wyszeptała, przy tym ostatnim słowie głos jej się załamał. - Nigdy nie uważałam tych szkicowników za szczególnie wartościowe, tyle że były one mo­im hobby. Zawsze marzyłam o czymś takim, nigdy jednak nie wierzyłam... ale pan we mnie wierzył... i w moją pracę ~ ciągnę­ła, głos jej podnosił się i załamywał w łkaniu. - Panu na tym za­leżało. Szczerze zależało.

- Oczywiście że tak - potwierdził. Dobry Boże, dałby wiele, żeby przestała tak płakać, bo kiedy widział jej łzy, chciał tylko chwycić ją w ramiona i utulić. A nie mógł sobie na takie emocje pozwolić. - Nie trzeba przez to płakać. Ja... zdaję sobie sprawę, że to tylko głupiutka mała kwota.

Na jego słowa twarz Meg się zmarszczyła, dziewczyna głośno pociągnęła nosem, łzy popłynęły świeżym strumieniem. Dotknęła czeku szczupłymi czubkami palców. Dougal tak roz-\ paczliwie pragnął przyciągnąć ją do siebie, że zgniótł rondo kat pelusza w dłoni.

- To pierwsza głupiutka mała kwota, na którą sama zapraco­wałam - wykrztusiła, przełykając łzy.

-Wszystko to...-Dougal szerokim machnięciem kapelusza ogarnął pokój i zamek.

- Wszystko to zostało odziedziczone - wyjaśniła. - Nigdy te­go bogactwa nie chciałam, nigdy nie sądziłam, że będzie moje. I nie byłoby moje, gdyby nie zbieg okoliczności. Dwóch spad­kobierców umarło. Zostałam ja. Musiałam opuścić mój dom na Wyspach, żeby zamieszkać na zamku, i przez całe lata wcale nie czułam się tu jak w domu.

- A przecież to wszystko należy do pani. Co za przerażająca odpowiedzialność.

Kiwnęła głową, znowu pociągnęła nosem i wydłubała z ręka­wa chusteczkę.

- Pewnie tak - zgodziła się z nim. - Ale mam tylu doradców, bankierów i księgowych, a w każdym z domów bardzo liczny personel, więc odpowiedzialność nie ciąży mi tak dotkliwie, jak mógłby pan przypuszczać.

- Ile pani ma domów? - zapytał.

-Cztery. Ten zamek, rezydencję miejską przy Charlotte Square, dwór na Caransay i na dodatek skromny dom w okoli­cach Inverness.

Inżynier przyglądał się baronowej bez słowa. Nietrudno by­ło mu wyobrazić sobie, że żaden z jej domów do skromnych na­leżeć nie mógł.

Dotknęła szkicownika.

-Ale ta głupiutka mała kwota jest czymś cudownym, ser­decznie panu za nią dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział sztywno. ­No cóż. Muszę ruszać w drogę. Wyjeżdżam popołudniowym pociągiem z Edynburga.

Oczy Meg się rozszerzyły.

- Wyjeżdża pan z Edynburga?

- Wracam na Caransay i Sgeir Caran. Zbyt długo byłem tam już nieobecny. Prace w tym czasie posuwały się co prawda do przodu, ale są sprawy, których beze mnie kontynuować się nie da.

- A co ze... szkodami, które tuż przed naszym wyjazdem wy­rządził sztorm? Tak wiele było do naprawienia. Przypuszczam, że miał pan jakieś wiadomości od panów Clarke'a i Mackenzie?

- Tak. Dopilnowali wszystkiego pod moją nieobecność. Ale pewne roboty uległy opóźnieniu... przez brak funduszy. Mam nadzieję, że te sprawy już się ułożyły, chociaż zobaczymy.-

Ukłonił się lekko, w środku cały był obolały. - Żegnam więc, la­dy Strathlin.

Meg skręcała w dłoniach chusteczkę, oczy jej znowu napeł­niły się łzami.

- Tylko tak? Tylko „żegnaj”?

- Niewiele więcej zostało do powiedzenia. - Przyglądał się jej; nie ufał własnym uczuciom i z wielkim trudem trzymał w ryzach porywczość i pożądanie. - W pani obecnym życiu nie ma miejsca dla takich jak ja. Zdaję sobie dobrze z tego sprawę. Przyjęła pani na siebie pewne zobowiązania. A więc tak. Tylko „żegnaj”. - Odwrócił się i ruszył do drzwi, chociaż serce mu krwawiło, a instynkt wielkim głosem wołał, że powinien zostać.

- Nie - powiedziała stanowczo Meg. - Nie.
Zatrzymał się, ale się nie obejrzał.

- Nie pozwolę sobie rozkazywać, lady Strathlin. Ja również mam własne życie, własne zobowiązania.

- Czego pan pragnie? - zapytała, głos jej się załamywał. - Co mogłoby pana tu zatrzymać? Dougal przymknął oczy, milczał przez chwilę.

- Nic z tego, co pani posiada, milady. Niczego takiego nie pragnę.

- Nie proponuję panu pieniędzy, jeżeli tak pan mnie zrozu­miał. Chociaż gdyby pan ich kiedykolwiek potrzebował, są do pa­na dyspozycji. Proszę mi tylko powiedzieć, czego pan pragnie. ­Te ostatnie słowa wyszeptała żałośnie, pełne były tęsknoty i smut­ku. Rozdzierały mu serce na strzępy. - Dougalu, proszę cię.

- Meg MacNeill - powiedział cicho. - Pragnę jej. Potrzebuję jej. Nie odpowiadała przez długą chwilę.

- Ale do niczego nie przyda się panu lady Strathlin.

- Baronowa, jak słyszę, jest zaręczona i ma poślubić bankie­ra. - Zza pleców dobiegł go chyba cichy jęk. Nie obejrzał się, stał ze wzrokiem wbitym w książki, w dobytek baronowej, w dowody jej zdumiewającego bogactwa. - Tak więc nie sądzę, by mogła mnie tu zatrzymać.

- Dlaczego musi pan odejść? - Głos Meg drżał.

Tak każe mi poczucie krzywdy, chciał jej powiedzieć. Tak każe duma. Były też inne powody, nakładały się na dumę, na ból. Nie odwracał się, bo wiedział, że jeżeli na nią spojrzy, będzie już tylko chciał chwycić ją w ramiona. Oddałby całą tę swoją dumę, wyzbył się wszystkich oporów, gdyby tylko miał szansę raz jej dotknąć. Ale ból był zbyt wielki, by mógł pozwo­lić sobie na tę kapitulację.

- Pewnie dlatego, że miła jest mi wolność - odezwał się pół­głosem. - Za bardzo kocham włóczęgę i ryzyko. I chciałbym za­chować swoje poczucie godności. Do widzenia pani. - Postąpił krok w stronę drzwi.

Już sięgał do klamki, kiedy coś uderzyło go między łopatki. Spojrzał na podłogę.

Leżał tam wąziutki skórzany bucik z rozpiętymi guziczkami. Zanim zdążył podnieść wzrok, drugi bucik trafił go w biodro. Dougal odwrócił się gwałtownie.

21

Siedziała na krześle, buciki zdążyła już zzuć i rzucić nimi w Dougala. Teraz, podciągnąwszy haftowany skraj pantalo­nów, by dostać się do podwiązek, zsuwała z nóg jedwabne poń­czochy, pospiesznie rolując cieniutki material. Odrzuciła je od siebie. Pończoszki upadły na dywan.

- Co ty, u wszystkich diabłów piekielnych, wyprawiasz?

Nie odpowiadając słowem na jego pytanie, Meg wstała* wsu­nęła ręce pod suty rąbek krynoliny i zaczęła szarpać za taśmy. Stelaż opadł do jej stóp. Wyszła z niego, szamocząc się z inny­mi ukrytymi pod suknią wiązadłami. Wyślizgnęła się z bttfejł falbaniastej halki, z następnej, bawełnianej, potem z UMCiej, z czerwonej flaneli.

Dougal podszedł do niej wielkimi krokami.

- O co tu, do cholery jasnej, chodzi?

- Chcesz Meg MacNeill - wymamrotała - to będziesz ją miał. - Przekroczyła istną zaspę, utworzoną przez falbanki i ko­ronki, potem szarpnęła za dopinane rękawki i rzuciła je w po­wietrze. Jeden z nich zatrzepotał i wylądował inżynierowi na twarzy. Dougal strącił go niecierpliwym gestem.

Meg sięgnęła do czarnej siatki, która przytrzymywała jej włosy, i zdarła ją sobie z głowy. Na wszystkie strony rozleciały się srebrne spinki. Potrząsnęła zapamiętale głową. Jej rozpusz­czone cudowne włosy się rozsypały i, wijąc się naturalnie i swo­bodnie, otoczyły twarz puszystą złocistą chmurą.

- Proszę - powiedziała, unosząc wiotki rąbek sukni i pokazu­jąc bose stopy na niebiesko-złotym dywanie. - Proszę. Meg MacNeill.

Dougal wpatrywał się w nią, serce biło mu mocno, a w gło­wie kręciło się z zaskoczenia i nadziei tak kruchej, że niemal nie ośmielał się jej ubrać w słowa.

- Ja też lubię swobodę i wolność - ciągnęła, pierś jej falowała gwałtownie. - Straciłam je. Chcę je odzyskać. - Słyszał w głosie Meg lekką, melodyjną nutkę gaelickiej wymowy, jakby razem z wymyślnym strojem odrzuciła nienaganną angielszczyznę.

Boże, jak on ją kochał. Zdawało mu się, że jego serce nie po­mieści tak wielkiej miłości.

- Powiedz mi, czego jeszcze chcesz? - zapytał cicho, podcho­dząc bliżej.

- Ciebie - odpowiedziała, patrząc na niego. - Chcę ciebie. Rzucił jej powolny, zagadkowy uśmiech.

- A co z Frederickiem i twoją obietnicą, że go poślubisz?

- To wstrętny despota. Nie pozwolę sobie na to, by się go dłużej bać. - Urwała. - Ty się go nie boisz.

Potwierdził prawdziwość słów Meg gniewnym prychnięciem i ruszy! w jej kierunku, brnąc ostrożnie przez bezmiar koronek, jedwabiów i bawełny, rozrzuconych po dywanie.

- Cieszę się, że wreszcie okazujesz trochę rozsądku, dziew­czyno.

- Będę jednak potrzebowała pewnej pomocy, by się od niego uwolnić. - Uniosła głowę, kiedy zatrzymał się na odległość ręki od niej. - Nie pójdzie to łatwo. Winna mu jestem lojalność za pomoc, jaką okazywał mi w przeszłości, ale ostatnio dowiódł,

że nie jest... miłym człowiekiem. Ty również nie będziesz ze mnie zadowolony, kiedy ci całą resztę opowiem.

- A więc jest coś więcej - powiedział półgłosem. - Panno Mac-Neill, nigdy się człowiek przy pani nie nudzi. Różne wyzwania stawiało przede mną życie, ale pani jest największym. Łatwiej przyszłoby mi rzucić się prosto w paszczę sztormu czy zanurko­wać na wielką głębinę, niż dotrzymać pani kroku przy tak na­głych zwrotach.

Wyciągnął rękę, uniósł jej brodę do góry i kciukiem starł wil­gotne ślady łez z policzków. Delikatny nosek Meg i jej prze­piękne oczy lekko się zaróżowiły.

Chlipnęła raz jeszcze i odchyliła głowę do tyłu.

- Powiedziałeś, że potrzebujesz Meg MacNeill. Znalazłam ją dla ciebie.

- To prawda - wyszeptał. -1 baronową również. Dziewczyna potrafi całkiem nieźle o siebie zadbać, ale tę damę trzeba trochę podnieść na duchu.

- Przecież ty nie lubisz baronowej.

- Czy powiedziałem coś takiego? To piękna i zachwycająca dama. Oddany jestem jej całym sercem, zachowując tylko naj­głębszą jego cząstkę dla tej ślicznej dziewczyny. - Pochylił się i pogładził Meg po delikatnym policzku.

Nic na to nie mógł poradzić, że pod urokiem Meg jego gniew się ulotnił. Później postara się dowiedzieć całej reszty, bo wyczu­wał, że o wielu sprawach jeszcze mu nie powiedziała. Teraz jed­nak ufność i wiara powracały szeroką falą. Chciał tylko ją kochać, na wszystko inne przyjdzie czas. Pochylił głowę i pocałował Meg.

Dotknięcie warg Dougala podziałało na nią jak czarodziej­skie zaklęcie. Zatraciła się bez reszty w tym pocałunku. Poczu­

- ła na szyi jego palce, zsuwały się delikatnie w dół, rozpalając w niej krew. Wciągnęła gwałtownie powietrze, kiedy dotarł do krągłej piersi i niespiesznie zamknął ją w ciepłej dłoni. Kolana się pod nią uginały, więc chwyciła go za rękę, bo bała się, że upadnie. Przerwał pocałunek i przeciągnął czubkiem palca po perłowych guziczkach, na które zapięty był stanik sukni.

-A co z pani gorsetem, madam? - wyszeptał. - Czy teraz, kiedy dowiodła już pani swego, z powrotem się pani ubierze, czy może będzie się pani delektować odrobiną swobody?

Swoboda. Bardzo było jej tego brak, za długo już jako baro­nowa tkwiła w klatce. On wie, czego jej trzeba, podziela jej pra­gnienia. Palce Meg same pofrunęły do dekoltu sukni, odsunęły koronkowy kołnierzyk i zaczęły rozpinać długi szereg guzicz­ków. Dougal wyciągnął ręce. Wysuwał guziczki z dziurek po­woli, grzbietami dłoni muskając wypukłość piersi.

Meg odchyliła głowę i z przymkniętymi oczami, oddychając głęboko, czekała, aż dotrze do talii i rozchyli górę sukni. Wyciąg­nął bluzkę spod paska i pokazała się osłaniająca gorset koszulka, a pod nią niewygodne fiszbiny i spodnia koszula z riuszkami.

W milczeniu odwrócił Meg plecami do siebie, rozwiązał ta­siemki na jej krzyżu, ściągnął sztywne, wzmocnione fiszbinami płótno. Potem obrócił ją znowu twarzą do siebie, a ona skwap­liwie weszła w jego objęcia.

Miała teraz na sobie tylko koszulę i pantalony, bo Dougal szybko rozluźnił wiązadła satynowej spódnicy i pozwolił, by opadła na podłogę. Meg czuła się od stóp do głów zmysłowa i swobodna. Splotła mu ręce na karku i wtuliła się w niego, a on całował ją tak namiętnie, że chwiała się na nogach i pojękiwała zadyszana.

Opuścił się z nią na gruby, niebiesko-złoty dywan, który przy­pominał jej plażę na Caransay, za niebieską, wypchaną końskim włosiem sofę. Leżeli obok siebie, jedwabiście puszysty kobierzec z Aubusson chronił plecy Meg.

Całowała Dougala do utraty tchu, a on przesuwał po muszel­ce jej ucha wargami i czubkiem języka. Palce Meg zakrzątnęły się zwinnie przy guzikach jego koszuli. Pociągnęła za materiał, rozchyliła poły i wreszcie mogła dotknąć dłońmi nagiego torsu ukochanego. Uniosła głowę, przylgnęła wargami do ciepłej skó­ry, poczuła lekki posmak soli. Obsypał pocałunkami jej poli­czek, potem łuk szyi, aż dotarł ustami do piersi.

Meg wyrwał się cichutki gardłowy okrzyk, wplotła palce w jego gęste włosy. Dougal pieścił ją palcami i ustami, aż cała spazmatycznie drgała. Delikatny złoty łańcuszek przesunął się i poczuła na szyi leciutki nacisk złotego medalionu, jak przy­pomnienie.

Trzeba się powstrzymać, powtarzała sobie półprzytomnie, trzeba przerwać te pieszczoty i odmówić sobie tego, czego tak bardzo pragnęła. Pozostały między nimi niedomówienia, a nie do końca ujawnione tajemnice paliły ją żywym ogniem. Uczci­wa, tak kiedyś o niej powiedział. Poważna i czysta.

Musi mu wyznać prawdę. Ale dotyk dłoni i warg Dougala tak kusił, żeby zaczekała. Jeszcze tylko jeden pocałunek, jeszcze tylko raz go dotknie, jeszcze tylko raz pogładzi... pieściła uko­chanego z narastającą śmiałością. Wsunęła dłonie pod wełnę, pod płótna, objęła palcami jego męskość, poznawała i gładziła ciepły aksamit kryjący rozpaloną stał. Dougal gwałtownie we-ssał powietrze i jęknął z wargami tuż przy jej ustach.

A potem nie mogła się już powstrzymać, bo on też ją odna­lazł, odkrył te wrażliwe miejsca, których nikt poza nim nie do­tykał, tę słodką, czekającą na niego gładkość. Zdzierała ubrania z Dougala, tarzając się z nim po jedwabistym dywanie, potem zbliżyła się do niego jak morska fala i ogarnęła go sobą. Namięt­ność rozkołysała ich jak morze, narastała, pieniąc się i wypię­trzając, aż w chwili, kiedy ją sobą wypełnił, zadziałał czar i sto­pili się razem w jedno.

- Tędy - wyszeptała i pociągnęła go za rękę. Meg miała zno­wu na sobie kompletny strój, krynolina szeleściła i kołysała się, delikatnie ocierając się o okryte spodniami nogi podążającego za nią Dougala.

Wprowadziła go do niewielkiego gabinetu, sąsiadującego z przestronną biblioteką, przytulnego, wyłożonego ciemną, lśnią­cą drewnianą boazerią, z dużym mahoniowym biurkiem, skórza­nymi fotelami koloru sherry i dywanami w odcieniach czerwieni i złota. Na półkach od podłogi po sufit poupychano pełno ksią­żek. Kominek był zimny i ciemny, lecz cały pokój tchnął męską elegancją, w której było aż nadto ognia i charakteru.

- To był gabinet mojego dziadka - wyjaśniła Meg. - Lubił ten pokój najbardziej ze wszystkich na zamku; zresztą w pozosta­łych swoich domach też.

Podeszła do niewielkiej szafki, bogato zdobionej czarną laką i złotem, i otworzywszy drzwiczki wyjęła pięknie inkrustowa­ną szkatułkę. Postawiła ją na biurku i otworzyła, a wtedy z wnę­trza wypłynął egzotyczny zapach sandałowego drewna. Meg wyjęła ze szkatułki dwa grube pliki listów, przewiązanych bia­łą wstążeczką.

- Jak tylko zostałam dziedziczką dziadka i przyjechałam na zamek Strathlin, by tu zamieszkać - ciągnęła - zaczęliśmy szpe­rać z panem Hamiltonem po gabinecie w poszukiwaniu pew­nych ważnych dokumentów. I wtedy znalazłam to.

-Musiał je przysłać ktoś bardzo wyjątkowy, że zostały tu przechowane - powiedział Dougal.

- One są wszystkie ode mnie - szepnęła. - Pisywałam do dziadka przez lata. Odwiedzałam go każdej zimy na kilka tygo­dni. Większość tego czasu spędzałam z nauczycielami. Mój dzia­dek był już wtedy wdowcem, a jego synowie dorośli. Przywozi­ła mnie do niego z wizytą moja matka, jego jedyna córka.

Przypomniał sobie, co mówiła o swoich rodzicach.

- Wydawało mi się, że lord Strathlin nie aprobował jej mał­żeństwa z hebrydyjskim rybakiem.

- Nie aprobował, ale ona pozostała lojalną córką i mimo wszystko przyjeżdżała do niego, zabierając mnie ze sobą. Kiedy odeszła, przez kilka lat przyjeżdżałam do Strathlin sama, dopó­ki mój dziadek żył. I pisałam do niego często.

Podniosła paczuszkę listów i, nie rozwiązując wstążeczek, rozłożyła je jak wachlarz.

- Opowiadałam mu w nich o Caransay - mówiła. - Opisywałam wyspę i kwiaty na machair, muszle na plaży, ptaki i foki na Sgeir Caran. Pisałam o pływaniu łodzią i łowieniu ryb z dziadkiem Nor­rie, i o tym jak bawiłam się na plażach i pływałam w morzu, jak wspinałam się na pagórki i na cypei I rysowałam dla niego, bardzo dużo rysowałam. - Dotknęła pakieciku. - To wszystko jest tutaj.

Dougal poczuł zdumienie, uświadomiwszy sobie, jakie to dla niej ważne.

- Twoje szkicowniki miały swój początek w tych dziecin­

nych listach - zrozumiał. Przytaknęła.

- Nigdy mi nie odpisywał. Przychodziło tylko od niego rok w rok zaproszenie, żebym przyjechała do zamku Strathlin. Mia­łam tam pobierać nauki, dopasowywano też na mnie nową gar­derobę. Poza tym nigdy nie pisał, nigdy słowem nie wspomniał

o listach, które wysyłałam. Ale mimo to wysyłałam je często.

- Musiał wysoko ocenić twoją lojalność - zauważył Dougal. ­I cieszyć się, wiedząc, że jesteś do niego przywiązana.

Zgodziła się.

- Chociaż był szorstki w obejściu, kochałam go. I było mi go żal - dodała. - Wydawało mi się, że czuje się tu samotny. Nie ro­zumiałam wtedy, ile miał pracy przy budowie swojego impe­rium spedycyjnego i bankowego. Byłam dzieckiem i prawie nic nie wiedziałam o Banku Mathesona.

Obeszła wielkie mahoniowe biurko, przesuwając po nim palcami.

- Siedział tu i pracował, i nie zwracał na mnie uwagi, kiedy przebywałam na zamku. Matka przyprowadzała mnie jako ma­lutką dziewczynkę, żebym z nim porozmawiała, a wtedy opo­wiadałam mu o szczeniaczkach z Caransay albo pokazywałam moje rysunki. Dziadek pisał albo czytał, a ja paplałam. A potem mówił mi, żebym już sobie poszła.

Wzruszyła ramionami.

- Myślałam, że mnie nie kocha, że toleruje mnie z obowiąz­ku, zwłaszcza po śmierci matki.

- Ale potem wszystko ci zostawił. Jego synowie zmarli. Nie

został nikt inny z rodu, komu mógłby majątek zapisać? Potrząsnęła głową.

- Oprócz nas byli już tylko kuzyni. A on mianował swoją dziedziczką mnie. Nawet o tym nie wiedziałam. Lecz kiedy przyjechałam, żeby tu zamieszkać, już po jego śmierci, odkry­łam tę szkatułkę.

Dougal pokiwał głową.

- Zachował twoje listy.

- Co do jednego, wszystkie, które napisałam. Każdy rysunek, który mu przysłałam.

- Bardzo cię kochał. Może po prostu nie potrafił wtedy uze­wnętrznić swoich uczuć, więc zostawił ci wszystko, co miał.

Pokiwała głową, schowała z powrotem listy do szkatułki i zamknęła ją w szafce.

- Odczytali testament i powiedzieli mi, że to niemal dwa mi­liony funtów, a do tego jeszcze tytuł, nieruchomości i prawa własności do banku, chociaż bez głosu decydującego.

- Zdumiewające - skomentował Dougal.

- Mnie się to wydawało niezrozumiałe. Nie chciałam tego ma­jątku. Pomstowałam przeciw testamentowi, płakałam, na po­czątku odmówiłam. Chciałam zostać na Caransay, bo to był mój dom. Ale testamentu nie dało się obalić. Nie miałam wyboru, bo gdybym spadku nie przyjęła, przeszedłby pod zarząd banku, a ten piękny dom i wszystkie inne stałyby się niedostępne dla potomków lorda Strathlina. Miałam odziedziczyć wszystko, łącznie z tytułem, sprawę można było stosunkowo łatwo prze­prowadzić w Szkocji. Tyle się przez te pierwsze lata musiałam nauczyć. Na szczęście pani Shaw została moją nauczycielką i to­warzyszką, podobnie jak pani Berry, która była moją guwer­nantką, kiedy jako dziecko przyjeżdżałam do Strathlin.

- Ach, pani Berry. Dama, która tak lubi pływać. - Uśmiech­nął się lekko.

- A bankierzy i adwokaci okazali się zacnymi ludźmi. Dobrze byli do mnie nastawieni, chociaż niezbyt przyzwyczajeni do kon­taktów z młodymi kobietami spoza własnej rodziny. Honorowa­li życzenia lorda Strathlina i wprowadzali mnie w obowiązki jak dziecko, które musi nauczyć się chodzić. Wszyscy, łącznie - do­dała - z sir Frederickiem.

Dougal kiwnął głową i się zachmurzył.

- Wspomniałaś już wcześniej, że był ci pomocny.

Przytaknęła, odwróciła się twarzą do okna. W jasnym, popo­łudniowym świetle wyraźnie widać było głębokie zmarszczki na jej czole.

- Moje babki na Caransay wierzą, że to dziedzictwo spadło na mnie dzięki... czarom - powiedziała. - Dzięki nocy, którą spę­dziliśmy razem na skale.

-Była ona czarodziejska, to prawda - wyszeptał. Potem uświadomił sobie, że coś musi ją straszliwie niepokoić, bo trzy­mała się sztywno, a oczy jej pociemniały jak niebieskozielone morze przed sztormem.

- W legendzie - ciągnęła - kelpie ze Sgeir Caran przychodzi na tę morską skałę po młodą żonę. I obdarowuje swoją łaską ją oraz Caransay... - Urwała, odwróciła się twarzą do niego, oczy jej rozszerzyły się w udręce. Widywał u niej ten wyraz, kiedy była czymś bardzo zmartwiona.

- O co chodzi, kochana? - wyciągnął rękę, by pogładzić ją po

włosach. Po tym, jak się kochali, zwinęła je w luźny kok i okry­ła siatką, ale kilka niesfornych pasemek wymknęło się na swo­bodę. - Można by niemal uwierzyć, że w tej legendzie jest ziar­no prawdy.

Przytaknęła.

- Po spędzonej z tobą na morskiej skale nocy spadło na mnie `wielkie szczęście, tak jak przepowiadała legenda - wyszeptała. -Chociaż naprawdę nie przyszedł do ciebie kelpie-dodał z lekkim rozbawieniem Dougal.

Meg nie odpowiedziała uśmiechem, była nadal tak poważna, że poczuł się zdezorientowany.

- Moje babki wierzą, że przyszedł. I... mają powody, by tak mówić. Dougalu, muszę ci coś pokazać.

Wsunęła palec pod malutki dekolt kraciastego stanika sukni i wyciągnęła krótki złoty łańcuszek, z którego zwisał medalion. Bez słowa pstryknęła zameczkiem. Rozchyliły się dwie bliźnia­cze owalne ramki.

Dougal zobaczył zrobiony z nitek i złotych i brązowych włosów pierścionek, który uplotła tamtego ranka, a obok ma­leńki portrecik jasnowłosego niemowlęcia. Jego słodka buzia przypominała rysy Meg. Pomyślał, że musi to być jej własny portrecik z dzieciństwa, może zamówiony przez matkę.

- Tak - powiedział, głos mu się zrobił ochrypły, niski. - Pier­ścionek, wiem. - Wyciągnął swój kieszonkowy zegarek i otwo­rzył skrytkę. Fałszywą kopertę zakrywało od spodu cienkie szkło. Podał zegarek Meg, która cicho krzyknęła.

Pod szklanym kółeczkiem leżał jego pierścionek, ten, który dla niego uplotła i wsunęła mu na palec, kiedy spał.

- Nosiłem go ze sobą wszędzie - ciągnął. - Nic innego mi po tobie nie zostało, tyle lat... a przez cały ten czas nie byłem pewien, czy istniejesz. Miałem to, pierścionek był czymś realnym, ale po­dejrzewałem, że może uprzędła tę nić z czarów jakaś boginka.

- Podczas gdy ja zawsze wiedziałam, że byłeś prawdziwy. Aż nadto prawdziwy - szepnęła Meg. - Ale moje babki sądziły, że przyszedł do mnie kelpie z rafy. Wciąż w to wierzą. Wierzą, że... że tamtej nocy zostaliśmy małżeństwem i że dowodzi tego ten pierścionek. I... - Urwała, popatrzyła na niego, oczy miała błysz­czące i udręczone.

-1 co? Jaki jeszcze mogą mieć dowód? - Byłby się uśmiech­nął, gdyby nie jej poważny nastrój.

- Powiadają, że jeżeli kelpie z morza będzie niezwykle z żo­ny zadowolony, obdarzy ją wielkim szczęściem - powiedziała, obracając w palcach medalion z pierścionkiem i portretem - i że da jej dziecko.

Dougal zmarszczył brwi, skonfundowany.

- Ale ty... przecież ty nie... ty nie jesteś...
Podniosła na niego oczy.

- Jestem.
Chwycił ją za ramiona.
-C o ty mówisz? Co chcesz powiedzieć? Po tamtej nocy

przyszło dziecko? Nasze dziecko? Kiwnęła głową, łzy napłynęły jej do oczu, kilka przelało się na policzki. - Na miłość boską, kobieto! - Miał nią ochotę potrząsnąć. -Powiedz mi!

- Iain - wyszeptała. - To jest... Iain.

-Mój Boże - wyszeptał. - Jak mogłaś mi o tym nie powie* dzieć! - Teraz już prawie krzyczał. Cofnął się o krok, wsunął gwałtownie palce we włosy, odwrócił się do niej plecami, osłu­piały. - Iain?

Przytaknęła, dolna warga jej drżała.

- Trzymałam to w tajemnicy przez całe lata, chociaż wiedzia­łam, że muszę ci kiedyś powiedzieć, ale... nie potrafiłam, dopó­ki nie przekonałam się, że mogę ci zaufać i że nie zechcesz mi go odebrać.

Dougal wpatrywał się w nią z natężeniem, nie całkiem pe­wien, co właściwie czuje... gniew, radość, wciąż jeszcze oszoło­mienie...

- Dobry Boże. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.

- Teraz to wiem. Wcześniej nie wiedziałam.

- To prawda. - Potarł z namysłem czoło. - Kto o tym wie?

- Bardzo niewiele osób. Moi dziadkowie na Caransay i oczy­

wiście Fergus. - Urwała. -1 jeszcze... sir Frederick. Dougal poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.

- Sir Frederick?
Przytaknęła.

- Udało mu się jakoś wyciągnąć tę wiadomość od lekarza, który opiekował się mną w pierwszych miesiącach. Frederick powiedział mi, że wie, i że rozgłosi wszem i wobec, że mam nie­ślubne dziecko, które chowa się u przybranej rodziny na Caran­say. Więc ja...

- Więc przyrzekłaś go poślubić - dokończył za nią. - Co za skończony łajdak - wymamrotał pod nosem. Oczy Meg gwałtownie wezbrały łzami. Zacisnęła mocno po­wieki i opuściła głowę.

-Dougalu, tak cię przepraszam - wyszeptała. - Od samego początku... ja... spaprałam całą sprawę.

- Cicho. - Dał dwa kroki i wziął ją w ramiona. - Cicho, moja śliczna - wyszeptał. - Kiedy pomyślę, że zostałaś z tym sama... że urodziłaś dziecko, nie znając jego ojca, zły jestem na siebie, że pozwoliłem, by tak się z tobą działo. Ale teraz, kiedy mi już powiedziałaś, możemy to łatwo naprawić.

-Jak... jak to? - przełknęła z trudem.

- No cóż, myślę, że powinienem się z tobą ożenić - wyszep­tał z wargami wtulonymi w miękkie włosy na czubku głowy Meg. - Nie widzę, jak moglibyśmy tego uniknąć.

Meg na wpół się roześmiała, na wpół zaszlochała.

- Ale co z sir Frederickiem?

Trzymał ją jeszcze przez chwilę w ramionach i się zastana­wiał. Potem nagle spłynęło na niego olśnienie.

- Ależ pani Stewart - powiedział z radosnym uniesieniem, odsuwając się nieco, by na nią popatrzeć - przecież jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat!

Meg patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

- My... och! Te pierścionki! - Pokiwała głową. - Moje babki obstają, że w Szkocji zgodnie z tradycją można w taki nieofi­cjalny sposób zawrzeć małżeństwo.

- Ja również o tym słyszałem - potwierdził. - O ile dobrze pa­miętam, para musi wyznać sobie miłość i wymienić się pierścion­kami, i wtedy wszyscy uważają, że się pobrali, choć nie przysłu­żył im się w tej sprawie nikt z duchownych ani żaden świadek.

- Ale my nie wyznaliśmy sobie miłości.

- Madam, coś mi się zdaje, że wyznaliśmy. - Pochylił się, by ją pocałować. - A dowodem jest Iain.

- Byłbyś skłonny coś takiego powiedzieć sir Frederickowi?

- 2 rozkoszą. - Przyciągnął ją bliżej do siebie. I nagle gwał­townie zaczerpnął powietrza, bo sobie coś przypomniał. Meg odchyliła się, by na niego spojrzeć. - Pociąg - syknął. - Zapo­mniałem. Muszę zdążyć na pociąg. - Puścił ją, ujął za rękę i po­ciągnął do drzwi.

- Dougalu, chyba teraz możesz sobie dać spokój z tym pocią­giem - zaprotestowała Meg. - Pojedziesz następnym.

- Nie - powiedział stanowczo, przechodząc z nią przez próg. -Umówiłem się, że jutro rano będę na Sgeir Caran. Mają się tam zebrać członkowie Komisji Northern Lighthouse oraz kilku inwestorów.

- Zostań na noc - prosiła. - Pojedziesz rannym pociągiem.

- Muszę jechać. - Urwał i popatrzył na nią. - Będzie wśród nich sir Frederick Matheson.

- Dobry Boże - szepnęła. - Iain jest na Caransay, a Frederick w tej chwili nienawidzi i ciebie, i mnie!

- Dokładnie coś takiego sobie właśnie pomyślałem - wy­mamrotał ponuro. Wyszli razem z biblioteki.

- Jadę z tobą - powiedziała z naciskiem Meg.

- Nie. Zostań tutaj. Pozwól, żebym ja się tym zajął.

- Jadę z tobą. Panie Hamilton! - zawołała, kiedy wyszli na korytarz. - Panie Hamilton! Pani Shaw!

- Nie, Meg. - Dougal okręcił ją twarzą do siebie. - Ten czło­wiek może okazać się bardzo niebezpieczny. Nie pozwolę ci pojechać!

- Nie pozwolisz mi? - Popatrzyła na niego z oburzeniem.

- Nie chcę, żebyś jechała - poprawił się przez zaciśnięte zęby.

Otworzyły się boczne drzwi i w holu pojawił się Guy Hamil­ton, a pani Shaw tuż za nim.

- Madam, co się dzieje?

- Potrzebuję biletu na pociąg z Edynburga do Glasgow - po­wiedziała Meg.-I, Angelo, jeśli pani tak dobra, będzie mi po­trzebna torba z ubraniami i peleryna, i różne drobiazgi na podróż pociągiem. Och, niechże się pani pospieszy! - Pani Shaw kiwnęła głową, chwyciła spódnicę w dłonie i popędziła na górę po scho­dach, a Guy prawie biegiem ruszył do biblioteki.

- Kupisz bilet, kiedy przyjedziemy na stację Waverley - bur­

czał Dougał. - A ubierzesz się w coś, co ci będzie mogła babka pożyczyć. Jest późno, musimy już jechać.

- Nie mam żadnej gotówki. Finansami para się pan Hamilton.

- Sam zapłacę za ten zatracony bilet - mruknął Dougal.

- I to on zajmuje się stroną organizacyjną wszystkich moich podróży. Poza tym muszą nam podstawić powóz - wołała Meg przez ramię, bo Dougal już ciągnął ją do drzwi.

- Możemy stąd odjechać twoim powozem, ale ja już nająłem powóz na drogę z Glasgow do Oban i załatwiłem całą resztę. Bę­dziesz musiała towarzyszyć mi w podróży, chyba jako moja żona.

- Chyba mi to bardzo odpowiada. - Podniosła na niego oczy.

- Dobrze. Oto i pani Shaw - powiedział, widząc, że młoda kobieta zbiega na dół po schodach z gobelinową torbą w ręku. Z torby wystawało coś bawełnianego i koronkowego. Dougal doskoczył do Angeli, z wyrazami wdzięczności odebrał od niej torbę i popędził do wejścia, przy którym czekała Meg.

Z cieni wychynął kamerdyner, żeby otworzyć przed nimi drzwi, a z biblioteki wypadł Guy z portfelem w ręce. Wcisnął go Meg w dłonie.

- Myślę, że to wystarczy na podróż, madam - powiedział. -Jeśli będzie pani potrzebowała więcej... - Ja zajmę się jej wydatkami - wpadł mu w słowo Dougal. -Dziękuję bardzo, do widzenia.

Meg objęła panią Shaw, która udrapowała jej na ramionach krótką pelerynę, pomogła zawiązać niewielki kapelusik na gło­wie i nałożyć szare giemzowe rękawiczki.

- Madam, będzie pani potrzebna eskorta - niepokoiła się pa­ni Shaw. -Już zbieram swoje rzeczy.

- Mam eskortę. Pan Stewart... jest moim mężem.

- Co takiego? - Hamilton i pani Shaw wpatrywali się w nią osłupiali. - Kiedy?

- Jesteśmy po ślubie - zapewniła ich Meg z płonącymi policz­kami - i to od bardzo dawna. - Podniosła oczy na Dougala, któ­ry się uśmiechał. - Bardzo dobrze dochowaliśmy tajemnicy.

- Niezwykle dobrze - mruknął, chmurząc się, Hamilton.

-Jak tylko wrócimy z Wysp, odnowimy uroczyście nasze ślubowanie - dodał Dougal.

- Żegnajcie - zdążyła jeszcze zawołać Meg, bo Dougal już

ciągnął ją na próg. Angela, sekretarz i kamerdyner wpatrywali się w nich z otwartymi ustami. Przechodząc pospiesznie przez dziedziniec w kierunku staj­ni, Dougal wziął Meg pod rękę.

- Mimo wszystko cieszę się, że ze mną jedziesz.

- Chcę tam być, kiedy każesz sir Frederickowi wytłumaczyć się ze wszystkich niegodziwych plotek, jakie zamierza rozgłaszać.

- Ja miałem na myśli wielogodzinną podróż, jaka nas czeka, podczas której opowiesz mi wszystko o minionych siedmiu la­tach - sprostował, nie zwalniając kroku. - Chcę dowiedzieć się

o narodzinach Iaina. Chcę usłyszeć wszystko: jakim był nie­mowlęciem, co robił jako malutki chłopczyk. Co mówił, czym się zajmował. Chcę dowiedzieć się wszystkiego, co mnie ominę­ło, kiedy nasz syn rósł.

Meg objęła go w pasie, a on otoczył ręką jej ramiona i przy­tulił żonę do siebie.

- A teraz się spieszmy - powiedział, kiedy stangret wyprowa­dzał powóz z powozowni - i jedźmy na poszukiwanie naszego syna.

22

-Aż na twardą działkę, powiadacie - mruknął Norrie. ­A przecież dopiero co przyjechaliście z Tobermory. - Mówiąc to obsługiwał ster rybackiej łodzi. Żagiel był szeroko rozpostarty, a mocny wiatr popychał ich w kierunku rafy Caran.

- Tak, Norrie MacNeill, prosto na twardą działkę - potwier­dził Dougal. - Muszę się natychmiast dostać na skałę, ale chciał­bym, żeby zabrał pan Meg z powrotem ze sobą na Caransay.

- Pójdę z tobą - zaprotestowała Meg stanowczo, pochylając się ku mężowi, i mocno zacisnęła palce na zapiętym na guziki

kołnierzu krótkiej pelerynki. Jechali w kierunku Zachodnich Wysp najpierw pociągiem, potem powozem. Podróż trwała tak długo, że zdążył zapaść zmrok, więc przenocowali z Dougalem w hotelu w kurorcie Tighnabruaich, jako państwo Stewart. Wciąż jeszcze całym sercem i ciałem wyczuwała słodycz spę­dzonych razem godzin, ale przekonanie, że muszą jak najszyb­ciej dotrzeć na Wyspy, pozostało niezmienne.

- Nie pójdziesz - sprzeciwił się Dougal.
Norrie uniósł brew.

- Tak sobie myślę, że wszyscy chcą się dziś dostać na twardą

działkę - wymamrotał. Meg wymieniła spojrzenia z Dougalem.

- Wszyscy?

- Kto jeszcze się tam udał? - zapytał ostro jej mąż.

- Do Muli przybił wczoraj parowiec - wyjaśnił Norrie - z gru­pą panów, ubranych od stóp do głów na czarno. Nosili wysokie kapelusze i wyglądali jak kruki. Tak sobie myślę, że gotowi byli ucztować na doczesnych szczątkach pana latarni.

- Całkiem możliwe - zgodził się z nim Dougal.

- Zatrzymali się na noc w Tobermory i popłynęli na skałę dziś rano. Sam ich tam widziałem. Był z nimi ten, co jest właści­cielem Guga, co przyjechał się z tobą zobaczyć, Margaret.

- Sir Frederick - wtrąciła pospiesznie Meg.

- Ten właśnie. Powiedział, że widział się z wami obojgiem na lądzie stałym i że Dougal Stewart wie, że razem z pozostałymi panami mają tego dnia przeprowadzić inspekcję na skale. I jesz­cze, że pan przyjedzie później, panie Stewart. Dobrze się stało, że byłem akurat w Tobermory, żeby odebrać pocztę z parowca, więc nie musieliście najmować obcej łodzi, żeby was zabrała na twardą działkę - dodał praktycznie Norrie.

- Jadę z tobą na skałę - oświadczyła stanowczo Meg Dougalowi

- Nie, Meg - odpowiedział.

-Meg, dobrze słyszę? - zapytał łagodnie Norrie. Jego dłoń spoczywała na sterze. Uśmiechał się lekko. - Tak sobie myślę, że jeżeli pan mówi do niej Meg, to jesteście teraz dobrymi przy­jaciółmi. - Niebieskie oczy rybaka błyszczały.

- Więcej niż dobrymi przyjaciółmi, sir - zapewnił Dougal. ­A ona nie jedzie na skałę.

- Jadę - upierała się Meg. - Muszę.

- No cóż, wszyscy chcą jechać na skałę. Ależ był szczęśliwy

mały Iain, kiedy sir Frederick pozwolił, żeby popłynął z nimi... Meg aż zatchnęło.

- Mają ze sobą Iaina?

- Co u diabła? - warknął Dougal.

- Ach, dziś rano malutki wybrał się do Tobermory ze mną, ale wracać chciał parowcem, razem z innymi panami, więc wzięli ich ze sobą, jego i Fergusa. Sir Frederick powiedział, że wszystko będzie w porządku i że możemy powierzyć mu opie­kę nad malcem.

- Dzięki Bogu, że przynajmniej Fergus przy nim jest - wy­mamrotał Dougal.

-Jadę na skałę razem z tobą - oświadczyła ponownie Meg i popatrzyła na męża. - Bez dwóch zdań.

- No dobrze - zgodził się Dougal i zmarszczył brwi, a Nor­rie sapnął, rozbawiony. Meg z ulgą uświadomiła sobie, że dzia­dek nie podejrzewa Fredericka o zamiar wyrządzenia komuś krzywdy.

Wyciągnęła rękę i mocno objęła palcami dłoń Dougala. Mąż odpowiedział jej silnym uściskiem. Płynęli w milczeniu, słychać było tylko chlupot fal o burty łodzi, kiedy Norrie obracał ster, by szybciej zostawić za sobą podwodne prądy.

Targana niepokojem Meg zaczerpnęła powietrza. Przed nimi wznosiła się groźna, charakterystyczna, podługowata Sgeir Ca-ran. Podpłynęli bliżej i na szczycie skały zobaczyła ciemne syl­wetki mężczyzn. Widziała, jak się poruszają, ale nie potrafiła ich na taką odległość rozpoznać.

Podpływali do Sgeir Caran od strony południowej. Jeszcze trochę i Norrie ujął wiosła, by powoli i ostrożnie przeprowa­dzić łódź przez zdradziecką rafę. Skupił na tym zadaniu całą uwagę i nikt w łodzi się nie odzywał. Woda przelewała się z sy­kiem pomiędzy ostrymi iglicami i podwodnymi szpikulcami, tworząc potężne wiry i falując gwałtownie. Meg przyglądała się temu przez chwilę, a potem popatrzyła niespokojnie na Douga­la, który uśmiechnął się do niej lekko i poważnie i uścisnął jej dłoń.

Wkrótce czarna bryła skały górowała już nad nimi, pogrąża­jąc w głębokim cieniu pomost i kamienne schody. Norrie przy­cumował łódkę, która unosiła się i opadała, kołysana przez fale. Po stopniach zeszło dwóch ludzi, by asystować przy wysiada­niu. Jednym z nich był Alan Clarke.

- Witam! - zawołał serdecznie, służąc im pomocną dłonią, kiedy wychodzili na pomost. - Jak miło panią znowu zobaczyć, panno MacNeill! Co za sympatyczna niespodzianka. - Odwró­cił się do Dougala. - W samą porę pan wrócił, sir.

- Wiem - powiedział Dougal, kiedy pięli się w górę po wycię­tych w skale stopniach. Towarzyszył im Norrie, który łagodnie, acz stanowczo odmówił powrotu na Caransay. Meg zdała sobie sprawę, że przenikliwa spostrzegawczość dziadka i jego wro­dzona ciekawość wyczuliły go na niepokój trapiący ich oboje z Dougalem. - Jak słyszę, mamy gości.

- Tak, mamy - potwierdził od niechcenia Alan. - Ale oni to chcą tylko popatrzeć, co robimy. Zamyślają zaproponować wsparcie finansowe i dla tej latarni, i dla późniejszych projek­tów, dobrze więc, że przyjechali.

- Doprawdy? - Dougal odwrócił się, by spojrzeć na Meg, która się zachmurzyła.

- Chociaż nie najlepiej, że przyjechali w tym akurat momen­cie - ciągnął Alan.

- W jakim momencie? - zapytał Dougal. - Zakładam, że pra­cowaliście przy naprawach szkód wynikłych z huraganu, jaki wiał tuż przed moim wyjazdem.

- Tak, sporo rupieci już uprzątnęliśmy i ponaprawialiśmy, co się dało. Odzyskaliśmy wszystko poza jednym kamiennym blokiem, który zmyło do morza, a nawet na niego założyliśmy uprząż z lin i będzie go można wyciągnąć. Mamy natomiast problem z samą skałą, sir - wyjaśniał Alan. - Evan Mackenzie zszedł na głębinę, żeby po naszych działaniach remontowych sprawdzić podłoże... bo podnosiliśmy też obrobione bloki ka­mienne, które pospadały... i pod wodą odkrył pęknięcie.

- Co takiego!

- Tak, sir. Spora szczelina, wedle tego co powiada. Evan ucie­szy się, że pan wrócił, podobnie jak reszta ludzi. Doczekać się nie mógł, żeby zejść na głębinę, lepiej się tej szczelinie przyjrzeć

i rozpocząć pomiary, bo trzeba będzie skałę w tym miejscu wzmocnić. Mam nadzieję, że udało się panu odzyskać choć część funduszy. Przydadzą się nam. Evan sądzi, że nie obejdzie się bez zbudowania podwodnego muru.

Dougal zaklął i zasypał Alana pytaniami. Dotarli na szczyt schodów. Silny podmuch wiatru pchnął Meg i zatrzepotał jej peleryną i spódnicą.

Evan Mackenzie wykrzyknął słowa powitania i pospiesznie ruszył w ich kierunku, równocześnie Dougal już biegł, by z nim porozmawiać, a Norrie, Alan i inni pracownicy zebrali się wo­kół nich.

Meg odwróciła się i zobaczyła, że dookoła wykopu pod fun­damenty przechadza się grupka panów w ciemnych ubraniach i kapeluszach. Niektórzy w rękach trzymali laseczki, a wszyscy wyglądali na tej morskiej skale całkiem nie na miejscu. Sir Fre­derick Matheson stał wśród nich. W okrytej rękawiczką dłoni ściskał rączkę Iaina, chłopiec dreptał u jego boku.

- Iainie! - zawołała i pobiegła ku synkowi. Wiatr wydymał jej spódnicę. Zobaczywszy Meg, chłopczyk wyrwał się Fredericko­wi i pędem rzucił na spotkanie. Chwyciła go w ramiona, opadła na kolana, by go przytulić, serce tłukło jej się w piersiach jak szalone. Po chwili wyprostowała się i zobaczyła zbliżającego się mężczyznę.

- Sir Frederick - powitała go chłodno.

- Ależ, lady Strathlin, cóż za uroczy obrazek. Czuję się jednak

zaskoczony, spotykając panią w tak niecywilizowanym miejscu. Meg dotknęła ramienia Iaina.

- Czy mogę zapytać, co pan tu robi, sir?

- Jestem zainteresowany przekazaniem pewnych środków na budowę tej latarni - odrzekł. - Przyjechałem tu razem z kilko­ma członkami Komisji Northern Lighthouse, którzy chcieli zo­baczyć, jak postępują prace przy latarni.

- Ależ, sir Fredericku - powiedziała ozięble Meg - o ile wiem, nie posiada pan żadnych funduszy, które mógłby pan na budowę przeznaczyć. Przez ostatnie trzy lata pożyczał pan ode mnie. To zastanawiające, dlaczego deklaruje pan finansowe po­parcie na fundusz budowy latarni morskich. Czyżby dyspono­wał pan jakimś innym źródłem dochodów?

- No cóż, jeżeli mam być szczery, madam, to spodziewam się niedługo poślubić bardzo zamożną baronową. I proszę tyl­ko nie mówić mi, że zmieniła pani zdanie, Margaret. Konse­kwencje byłyby takie... przykre. - Tu uśmiechnął się i wyciągnął rękę, by położyć ją na złotej główce Iaina.

Meg odciągnęła chłopca i zasłoniła go swą szeroką, f ałdzistą spódnicą.

- Nieodwołalnie zmieniłam zdanie - oświadczyła. - Nie po­ślubię pana, sir Fredericku. Prawdę mówiąc, nie mogę nawet te­go zrobić, ani teraz, ani w przyszłości. To niewykonalne.

Frederick spiorunował ją wzrokiem.

- Obiecała mi pani.

-T a dama jest już zamężna - wpadł mu w słowo Dougal, który szedł właśnie w ich stronę wielkimi krokami. - Dzień do­bry, sir Fredericku. - Uchylił kapelusza.

-C o takiego? - warknął sir Frederick. - Cóż za absurdalne stwierdzenie. A co pan może o tym wiedzieć?

-Jestem jej mężem - wyjaśnił Dougal i odchylił łokieć, by Meg ze swobodną poufałością mogła wsunąć mu dłoń na przed­ramię. Przechyliła przy tym wdzięcznie główkę na bok.

- A ja jestem jego żoną - powiedziała.

- To niemożliwe - mamrotał Frederick. - Zostawiłem was za­ledwie kilka dni temu! Prawie się nie znaliście.

- Pobraliśmy się przed laty - rzekł Dougal, spoglądając na Meg - wedle prostego hebrydyjskiego obrządku. I na jakiś czas rozdzieliły nas pewne™ kontrowersje. Ale szczęśliwie wszystkie kwestie sporne już rozwikłaliśmy.

- Ani myślę w to uwierzyć. Jeżeli zamierza pan oszczędzić tej damie kompromitacji, na którą sobie zasłużyła, sir, takie wyja­śnienie nie wystarczy. Przypuszczam, że orientuje się pan, czy­je jest to dziecko.

- Tak, wszyscy wiemy, czyje jest to dziecko - wtrącił Norrie, podchodząc do nich. - Słuchaj, chłopcze - zwrócił się do Iaina. ­Spójrz, tam stoi Fergus i szuka ciebie. Biegnij i zobacz, czego chce. - Iain oddalił się pędem.

- Nie tak szybko - zawołała za nim odruchowo Meg. - Dzia­

dek nie chciał powiedzieć: biegnij! - Ten chłopak - ciągnął Norrie, spoglądając na Fredericka ­jest dzieckiem mojej wnuczki i jej męża, tego oto wspaniałego człowieka, pana Stewarta, który przed kilku laty odwiedził na­szą rafę i naszą wyspę. Wtedy się pobrali, jak panu powiedziała Meg. Tak sobie myślę, że wszyscy mieszkańcy Caransay gotowi będą o tym zaświadczyć.

Meg popatrzyła na dziadka i uśmiechnęła się przez łzy, któ­re nagle napłynęły jej do oczu.

- Tak - powiedziała. - Wszyscy oni zaświadczą.

- Chociaż czekamy na jeszcze jedną uroczystość, podczas której odnowicie ślubowanie. - Norrie spoglądał twardo na Meg i Dougala.

- To niedorzeczne - warknął Frederick. Odwrócił się do tłu­mu, jaki zgromadził się wokół nich. Utworzyli go członkowie komisji i pracownicy, wśród których stali Alan i Evan. - To ja­kiś absurd!

- Nie, to jest prawda - powiedziała Meg. - Znam mojego mę­ża od bardzo dawna. Spotkaliśmy się przed laty na tym właśnie miejscu. - Uśmiechnęła się do Dougala i mocniej przytuliła dłoń do jego przedramienia.

- Nie mogliśmy wcześniej nikomu o tym powiedzieć - ciąg­nął Dougal. - Trzymaliśmy całą sprawę w tajemnicy, bo sytua­cja była niezręczna, dopóki nie zdecydowaliśmy się wytrwać w małżeńskim stanie.

- Gratulacje, lady Strathlin - odezwał się Evan Mackenzie.

- Lady Strathlin! - wykrzyknął Alan Clarke. Dougal pochylił się i pospiesznie mu coś szeptem wyjaśnił. Alan szeroko otwar­tymi oczami zagapił się na Meg.

Evan ukłonił się, baronowa podała mu rękę.

- Pani mąż to wspaniały człowiek i do tego szczęściarz - po­wiedział i ucałował jej okrytą rękawiczką dłoń.

- Dziękuję panu, lordzie Glencarron. Jak miło znowu pana spotkać.

-1 panią również, madam - odrzekł półgłosem. - Meg, pozna­łem panią od pierwszej chwili - dodał ciepło, wciąż pochylony nad jej dłonią. - Widziałem panią w zeszłym roku na koncercie w Edynburgu i nigdy nie zapomniałem ślicznej lady Strathlin.

- Dziękuję, że zachował pan to dla siebie - szepnęła.
Evan puścił jej rękę.

- Przecież nie mogłem rujnować pani wakacji, prawda, mila­dy? - Uśmiechnął się i odwrócił do Dougala. - Obojętne, kiedy się państwo pobraliście, sir, mogę uczciwie powiedzieć, że je­stem zachwycony. A utrzymywana w tajemnicy wiadomość

o ślubie oraz dziecku... jeśli mam wierzyć własnym uszom?... po prostu oczaruje wszystkich, którzy o niej usłyszą. Ze swej stro­ny przy każdym, kto zechce wysłuchać mego zdania, będę bez wahania wyrażał wprost z serca płynącą aprobatę dla tak roman­tycznego wydarzenia. - Utkwił ostre spojrzenie w Mathesonie.

- Dziękuję panu - szepnęła Meg. - Dziękuję.

Wtedy Evan przeniósł spojrzenie na czarno ubranych, po­ważnych panów, którzy stali w pobliżu. Większość z nich kiwa­ła głowami i uśmiechała się albo półgłosem składała gratulacje.

- Lord Glencarron? - zapytał ostro Frederick. - Syn i dzie­dzic hrabiego Kildonan?

- We własnej osobie - potwierdził Evan. - A pan jest...? - Ma­theson zabełkotał coś, a Meg ich sobie przedstawiła. - Wydaje się, że na skutek małżeństwa tej damy czuje się pan nieco zawie­dziony, sir Fredericku, nie wątpię jednak, iż jest pan dżentelme­nem, który z kurtuazją potrafi przyjąć rozczarowanie.

Matheson wymamrotał coś pod nosem, a potem odwrócił się na pięcie i w towarzystwie kilku członków komisji sztywno się oddalił.

Evan popatrzył na Dougala.

- Gotów jest pan, sir?

•- Tak - powiedział Dougal, a zwróciwszy się do Meg, dodał: -Zejdziemy pod wodę, żeby obejrzeć ten najnowszy defekt w skale.

- Teraz? - zapytała. - Ale fale cały czas rosną.

- Tylko na kilka minut - uspokajał ją Dougal. - Muszę zoba­czyć szczelinę na własne oczy. Dopiero wtedy będziemy mogli podjąć decyzję, czy w ogóle da się coś z uszkodzeniem zrobić, a jeżeli tak, to co. Wrócę niedługo, kochana - dodał. - Tam na dole możemy bezpiecznie pozostawać tylko przez jakieś dzie­sięć minut. Wiesz sama. Dla Iaina to nasze nurkowanie może okazać się całkiem interesujące. Jeżeli go tu przyślesz, pokaże­my mu całe wyposażenie, kiedy będziemy się przygotowywali.

Kiwnęła głową i patrzyła, jak odchodzi z Evanem. Zmarszczy­ła brwi, ściskało ją w dołku, poczucie grozy narastało.

Przecież wyglądało na to, że cała sprawa z Frederickiem się wyjaśniła, że bankier nie może jej już niczym zagrozić. Wiado­mość o małżeństwie z Dougalem położyła kres jego żądaniom i kombinacjom.

Nie ma się czym martwić, powtarzała sobie.

Wiatr szarpnął mocniej jej spódnicą. Meg popatrzyła na mo­rze i zobaczyła, jak wzburzone i nieprzejrzyste stały się fale. Daleko na zachodzie niebo poszarzało i nabrzmiało chmurami.

I nagle zrozumiała, co ją niepokoi.

Okryte rękawicami dłonie Dougala ostrożnie spoczęły na . obłym zboczu skały i przesuwały się po nim, podążając za

ukształtowaniem kamienia. Woda była mniej przejrzysta

i mniej spokojna, niż by sobie przy takiej pracy życzył, ałe wi­

dział wystarczająco dobrze, by ocenić rozmiary pęknięcia.

Evan wskazał fragment podłoża, interesujący Dougala, a ten się tam skierował. Kroczył niezdarnie, jego ruchy przypomina­ły dziwny, powolny taniec w rytm klikania i posykiwania po­wietrza, które napływało i wypływało przez zawory w hełmie.

Niedaleko od mężczyzn dwie platformy, na których opuści­li się na głębinę, uderzały rytmicznie o podwodny pagór. Wyżej na zboczu tkwił pojedynczy obrobiony blok kamienny, który podczas sztormu stoczył się do morza. Brygada obwiązała blok linami, teraz czekał tylko, by wydźwignięto go z powrotem na powierzchnię. Dougal uświadomił sobie, jak wiele pracy wyko­nała załoga pod jego nieobecność. Wysoko sobie to cenił.

Odwrócił się znowu, by zbadać powierzchnię skały, i wkrót­ce zobaczył długą, czarną szczelinę. Rozszczepiała skałę od punktu położonego sporo ponad jego głową aż do samego dna, które było tutaj nierówne i sfalowane podobnie jak pagórkowa­ta ziemia na wyspach.

Wspięli się razem z Evanem po pochyłości i znaleźli się nie­zbyt głęboko pod powierzchnią. Dougal wyraźnie widział ciem­ną bryłę wznoszącej się nad wodę Sgeir Caran oraz jedną czy dwie łódki rozkołysane na szybko sunących falach. Ruch fal stał się dużo gwałtowniejszy. Uznał, że nie będzie można zostać tu na dole długo.

Z płóciennej torby, którą miał u pasa, wyjął taśmę mierniczą z nasyconego olejem materiału, i rozciągnął ją nad pęknięciem. Przesuwał dłoń za dłonią po skale i udało mu się oszacować dłu­gość szczeliny, chociaż mimo ciężkiego kombinezonu i balastu szarpały nim podwodne prądy. Wsunął w pęknięcie rękę i stwier­dził, że zagłębiła się ona niemal po ramię. Kilka małych rybek wypłynęło na zewnątrz, odpędził je machnięciem dłoni.

Obrócił się w stronę Evana i gestami zwrócił jego uwagę na siebie. Na przemian unosząc się i opadając, Mackenzie zmierzył razem z Dougalem pęknięcie, a potem dał sygnał, że powinni wracać na powierzchnię.

- Dougalu - dobiegł ich przez wąż komunikacyjny głos Ala­na Clarke'a, zdumiewająco wyraźny po przebyciu tak długiej drogi.

- Słyszę - odpowiedział Stewart. - Tu na dole wszystko w porządku. A na górze?

- Na zachodzie zbiera się na burzę. Dotrze do nas za godzi­nę albo nieco później, powiada Norrie, ale wieje mocno i fale się podniosły. Wracajcie. Przygotowujemy się do powrotu na Caransay.

- Dobrze, Alanie - potwierdził Dougal. -Jedziemy na górę.

Stewart pokazał palcem w stronę powierzchni, a Mackenzie przytaknął na znak, że go rozumie. Podeszli powoli do drewnia­nych, zwisających w pobliżu platform. Dougal wstąpił na po­kład i szarpnął trzy razy za sznur, by dać znać obsłudze, że jest gotów. Potem mocno zacisnął palce na linach.

Po chwili poczuł, że obsługa zaczęła podciągać platformę do góry. Nie wypuszczając lin, inżynier zerknął w dół i zobaczył, że Evan wchodzi na drugą platformę.

W pobliżu przetoczyła się potężna fala. Poderwała platformę Dougala i trzasnęła nią o szeroką ścianę skały z taką mocą, że niewiele brakowało, a byłby spadł z drewnianego pokładu. Utrzymał się jednak - by zachować równowagę, ugiął kolana. Potem wyciągnął nogę, odepchnął od skały platformę, która się zaklinowała, i poczuł, że znowu powoli się wznosi do góry.

Obsługa bębnów na wszelki wypadek dosyć często przery­wała podróż nurków na powierzchnię. Kiedy ponownie zatrzy­mali Dougala, uczepił się lin i powoli, głęboko oddychał, dając

płucom czas, by zaadaptowały się do zmienionego ciśnienia. Platforma szarpnęła i znowu zaczęła się poruszać. Następna fala rzuciła nią o skałę z taką siłą, że stopy Stewar­ta ześlizgnęły się z desek.

Wdrapał się z powrotem po skalistym zboczu, oddychając przy tym jak najstaranniej i jak najuważniej, chwycił za linę i próbował wejść na umykający spod nóg pokład. Widząc, że Evan powoli mija go w drodze na powierzchnię, wykonał gest, mający uspokoić przyjaciela i pokazać mu, że nic się nie stało.

Wszystko będzie dobrze, powiedział sobie, o ile zdoła wró­cić na platformę, która - oparta chybotliwie o strome zbocze, miotana masami kłębiącej się naokoło wody - podskakiwała jak narowisty koń. Jeszcze kilka chwil i udało mu się wdrapać na pokład. Szarpnął znowu za linę, dając sygnał, że można go wcią­gać na górę.

Nagle rozległ się narastający grzmiący huk i wszystko się wokół zatrzęsło. Inżynier podniósł wzrok i zobaczył, że obwią­zany linami kamienny blok zerwał się z uwięzi i powoli zaczy­na zsuwać się po skalistym zboczu. Skoczył na skraj platformy, starając się rozkołysać ją własnym ciężarem i usunąć z drogi przelatującego głazu, ale ten zahaczył o liny i wyrwał mu po­kład spod stóp.

Czterotonowy blok granitu zatrzymał się ze zgrzytem. Nie­wiele brakowało, żeby w Dougala trafił, bo przeleciał tuż obok jego ramienia i kolana. Podniosła się chmura szlamu i piachu, woda zmętniała tak, że zrobiło się ciemno jak o północy. Dougal wyczuwał obecność olbrzyma tuż przed sobą. Monstrualny głaz ominął go o kilka cali. Cały rozdygotany odetchnął z ulgą, a po­tem odepchnął się nogami, by obok głazu przepłynąć.

I okazało się, że nie może się ruszyć. Skraj granitowego blo­ku przygniótł gruby czubek ołowianego buta.

23

Wiatr przybierał na sile, wydymał pelerynkę Meg i trzepotał wstążkami kapelusika. Chmury na zachodzie zgęstniały w ciemną, lepką, kipiącą masę.

- Tak sobie myślę, że ten sztorm doleci do nas, zanim noc za­padnie - powiedział stojący obok Norrie. Jego wnuczka przytaknęła, nie była w stanie otrząsnąć się z dręczącego ją lęku.

-Och , dzięki Bogu, już wracają-powiedziała, widząc, jak obsługa krząta się na skraju klifu, z którego opuszczano platfor­my do nurkowania. Razem z Norriem podbiegła do żelaznej poręczy osadzonej w skale nad urwiskiem i popatrzyła w dół.

Z wody gwałtownie wynurzył się jeden z nurków, uczepiony lin platformy. Obsługa wciągnęła go na górę. Kiedy Alan razem z pomocnikami odkręcali śruby, mocujące hełm do szerokiego mosiężnego kołnierza, nurek gwałtownie gestykulował.

Z hełmu wychynęła głowa Evana. Meg widziała, jak ciężko chwyta powietrze.

- Dougal - wydyszał Mackenzie. - Utknął! Oberwał się ten wielki kamień.

- O mój Boże! - Meg rzuciła się do przodu. - Dougal... czy stała mu się jakaś krzywda?

- Nie widziałem. Nie potrafię powiedzieć - powiedział Evan. Alan podbiegł do rury komunikacyjnej i przytknął lejek do ust.

-Dougal! Dougalu, jesteś tam? - Przycisnął wylot do ucha w oczekiwaniu na odpowiedź, potem kiwnął głową do reszty ze­branych, by dać im znać, że coś słyszy. - Mówi, że przygniotło mu stopę - powiedział po chwili. - Nic mu nie jest, ale nie może się wydostać.

- Co z wężami? - warknął Evan.

- Są drożne i na razie w porządku, chociaż dostały się mię­

dzy stok a kamień - odpowiedział Alan. Mackenzie odebrał hełm od mężczyzny, który go trzymał.

- Schodzę z powrotem na dół.

- Ryzykujesz życie - przestrzegł go Alan. - Twoje płuca nie wytrzymają takiej huśtawki ciśnień. Niech zejdzie ktoś inny.

- Na przykład kto? - warknął Evan. - Nikt poza Dougalem, tobą, Alanie, i mną nie został przeszkolony, jak używać tego ekwipunku. A wszyscy wiemy, że od czasu, kiedy kilka lat temu niemal porwał was z Dougalem sztorm, nabawiłeś się lęku przed wodą.

Alan wpatrywał się w niego twardo.

- Zejdę na głębinę - powiedział.

- Mam już na sobie kombinezon - zwrócił mu uwagę Evan, znowu założył hełm i gestem pokazał obsłudze, że ma go przy­śrubować. W kilka sekund był gotów i już czekał na platformie, którą szybko opuszczono do wody.

Alan podniesionym głosem wydawał rozkazy obsłudze pomp powietrznych i bębnów z wężami.

- Poluzujcie Dougalowi przewody, ile się da, i utrzymujcie równomierny przepływ powietrza - przypomniał im, chociaż byli wykwalifikowanymi pracownikami i już sami robili to, co trzeba. - No, dobrze. - Powiedział coś znowu do lejka, potem wysłuchał odpowiedzi Dougala.

Meg nie była w stanie ustać spokojnie. Chodziła tam i z po­wrotem i przyglądała się, jak platforma opada pod wodę. Wiatr trzepotał jej spódnicą. Zawróciła i znalazła się twarzą w twarz z sir Frederickiem. Chwycił ją za łokieć.

- Czego pan chce? - warknęła. - Proszę mnie puścić.

- Proszę się odsunąć od brzegu - powiedział. - Tu nie jest bezpiecznie.

- Niech mnie pan zostawi. - Wyrwała mu rękę i znowu ru­szyła przed siebie.

- Chciałbym pomóc - wyjaśnił bankier.

-Jakoś mi trudno w to uwierzyć - odrzekła. - Proszę nie podchodzić zbyt blisko do obsługi i pozwolić im robić to, co zrobić muszą.

-Ni e jestem tak nieczuły, jak wydaje się pani sądzić - zapew­nił Frederick. - Martwi mnie to, że tak mylnie panią oceniłem, a rozpaczliwie ją kochając, zachowałem się niewłaściwie.

- Niewłaściwie! - Meg aż zatchnęło. -1 raczej nie nazwała­bym pańskich uczuć miłością.

- Przepraszam za moje zachowanie. Przyznaję, że źle myśla­łem o Stewarcie, teraz jednak inżynier ma kłopoty i chcę mu pomóc.

Meg, która przez cały czas chodziła tam i z powrotem, przy­stanęła i spojrzała na niego nieufnie. Do rozmawiających pod­szedł Norrie.

-Jeżeli zmienił pan zdanie, proszę dowiedzieć się, czy nie mógłby pan pomóc przy korbach albo wielokrążkach - powie­dział. -1 proszę zostawić moją wnuczkę w spokoju.

Frederick odwrócił się i podbiegł do pracujących ludzi, by zaproponować im swoje usługi, po czym zdjął surdut i chwycił za rączkę korby przy jednym z olbrzymich bębnów, na które nawijano przewody i liny. Norrie poszedł pomagać tym, którzy czuwali nad zsuwającymi się po skałach do morza gumowymi wężami.

Meg zobaczyła, że Alan rozmawia z Dougałem, i szybkim krokiem podeszła do brygadzisty.

- Proszę pozwolić mi zamienić kilka słów z mężem - popro­

siła, a Alan podał jej lejek Przyłożyła metalowy stożek do ust.

- Dougalu - zawołała. - Dougalu! - Potem przytknęła lejek do ucha w oczekiwaniu na odpowiedź.

- Meg? -Jego dochodzący z głębin głos brzmiał dziwnie, me­talicznie. Lejek pachniał gumowymi wężami.

-Dougalu! Boże miłosierny - szepnęła i tchu jej zabrakło. Alan położył Meg dłoń na ramieniu, a ona zaczerpnęła powie­trza i opanowała się, by mówić spokojniej. - Czy nic ci nie jest?

-Ni c mi się nie stało - odpowiedział - tylko mój ołowiany but utknął pod skrajem głazu. Stoi przy mnie Evan. Jakoś ten but wyciągniemy, kochanie.

- Kochanie - powtórzyła. - Czekam na ciebie.

- Dobrze. Nie martw się. Przekaż rurę Alanowi, dziewczyno. Podała znowu lejek Alanowi i słuchała, jak brygadzista roz­

mawia z Dougalem i razem zastanawiają się, w jaki sposób przy użyciu lin oraz wielkiego stalowego dźwigu, który w tym czasie przetaczano na odpowiednie miejsce, odciągnąć olbrzymi ka­mień od uwięzionego mężczyzny.

W skałę uderzył kolejny gwałtowny podmuch wiatru, szarp­nął peleryną i spódnicą Meg, o mało nie zerwał jej kapelusika. Pochyliła się, przytrzymując jedną ręką nakrycie głowy, drugą przyciskała mocno do piersi i patrzyła na zachód, gdzie za­chmurzone niebo przybrało groźny kolor ołowiu. Widziała, jak daleko na morzu podnoszą się grzywacze, białe od piany, jak wypiętrzają się i pędzą w stronę rafy. Spadły pierwsze kropelki deszczu, zimne i kłujące.

Nagle Meg przypomniało się wyraziście, jak stała na szczy­cie tej samej skały, pochylona pod wiatr, smagana deszczem. Ale wtedy miała przy sobie Dougala, otaczały ją ramiona uko­chanego, a jego siła i odwaga osłaniały jak tarcza.

Alan znowu powiedział coś do lejka, a potem odwrócił się w stronę robotników, którzy za jego plecami pracowali jak sza­leni przy maszynerii, linach i wężach.

- Nie zdołają go we dwóch poruszyć! - zawołał. - Musimy mieć więcej ludzi, żeby odchylić głaz i uwolnić Dougala! - Bry­gada jak jeden mąż rzuciła się do lin i zdwoiła wysiłki, żeby podnieść blok.

Meg spojrzała na Alana.

- Jakim cudem dwóch ludzi mogłoby tam” pod wodą poru­szyć ten kamień? - zapytała. - Nie rozumiem tego. Czy nie da się po prostu podnieść go za pomocą tych wszystkich lin i dźwi­gów? `

- To nie takie łatwe - mruknął posępnie. - Blok trzeba naj­pierw obwiązać i dopiero potem można go podnosić. Ale Eva­nowi i Dougalowi wystarczy go odrobinę unieść, tyle żeby uwolnić stopę Dougala.

- Ależ ten blok waży całe tony!

- Na lądzie tak - zgodził się. - Ale tam pod wodą to co inne­go. Wszystko jest lżejsze. Wystarczy siła dwóch albo trzech lu­dzi, by taki głaz poruszyć. - Mówiąc to, ściągał z siebie surdut i rozpinał kamizelkę. - Proszę o wybaczenie, panno MacNeill... chciałem powiedzieć: lady Strathlin. Schodzę pod wodę, żeby trochę im pomóc. - Zdjął buty i odrzucił je na bok, stał teraz w samej koszuli i skarpetkach. Silny wiatr zmierzwił jego gęste popielatoblond włosy i przycisnął płócienną koszulę do torsu i mocno umięśnionych rąk.

- Ale, Alanie - wyjąkała Meg - przecież pan... pan nie lubi wody.

-Mój przyjaciel jest w niebezpieczeństwie - odrzekł stanow­czo i odwrócił się do obsługi bębnów, by powiadomić ją, że bę­dzie nurkował. - Dougal powiada, że stoi na głębokości zaled­wie czterdziestu czy pięćdziesięciu stóp - dodał.

- Nie ma pan kombinezonu - zaniepokoiła się Meg.

- Och, na taką głębokość człowiek może zejść bez kombinezo­nu, wystarczy tylko wstrzymać oddech. Zrobię, co będę mógł, po­tem wynurzę się, by zaczerpnąć powietrza. - Podał lejek Meg. -Proszę do niego mówić. Chętnie usłyszy pani głos. I niech się pani za nas wszystkich modli, dziewczyno. - Mrugnął do niej i się odwrócił.

- Dougalu - powiedziała Meg do lejka. - Alan schodzi na dół.

- Co u diabła... no tak. Głupiec! - mruknął Dougal.

- Powiada, że pomoże ci odpychać ten kamień - dodała.

- Tak - usłyszała. Potem zapadła cisza.

- Dougalu?

- Meg... kochana... Powietrze...

- Dougalu, co się stało?

Milczenie. Meg dech zaparło, przycisnęła zaciśniętą w pięść dłoń do ust, wyjrzała za krawędź. W miejscu, gdzie węże zanu­rzały się w wodzie, wypływały bańki powietrza, wydawało jej się, że widzi poruszające się daleko w dole cienie, ale powierzch­nia wody była coraz bardziej wzburzona.

Obejrzała się. Frederick wraz z innymi mężczyznami zajęty był przy korbach, wielokrążkach i wężach, Fergus z Iainem przy boku przyglądał się im z daleka, a Norrie pospiesznie szedł ku niej.

- On nie odpowiada - szepnęła. Dziadek odebrał od niej lejek.

- Dougalu Stewart - zawołał i przyłożył lejek do ucha. - Do­ugalu!

Meg zapatrzyła się na zielonkawą, rozkołysaną powierzchnię wody, kipiącą od wysokich fal i rozbryzgów piany. Na myśl, że Dougal jest tam gdzieś na głębinie, omal serce jej nie pękło. Mu­si go uratować. Nie zniesie tego bezczynnego stania na skale i przysłuchiwania się coraz groźniejszej ciszy, kiedy jej mąż po­zostaje pod wodą i ma kłopoty.

Teraz już nie potrafiłaby żyć bez niego.

Chociaż wiedziała, że przyjaciele mu pomagają, chciała zro­bić to samo co Alan - zerwać z siebie ubrania i dać nura pod wodę, by wesprzeć Dougala. On przecież uratował już laina i tylu innych łudzi. I ją samą ratował na tak wiele sposobów, cie­leśnie i duchowo, od pierwszego ich spotkania.

Zerwała z głowy kapelusik i położyła go na ziemi. Niemal nie zauważyła, że natychmiast przeleciał nad skrajem urwiska i wpadł do wody, bo już rozpinała pelerynę, a zaraz potem po­chyliła się, by powysuwać z pętelek guziczki przy wysokich za kostkę bucikach.

- Co ty wyprawiasz? - zapytał Norrie, a potem znowu pod­niósł lejek do ust. - Dougalu Stewart, odpowiedz mi! - zawołał.

Spod wody wyprysnął Alan. Dyszał ciężko, utrzymując się pionowo między falami.

- Węże! - zawołał do pracujących na skraju klifu ludzi. - Za­kleszczyły się pod kamieniem! Potrzebuję dźwigni, żeby ruszyć ten blok! - Jeden z mężczyzn zszedł niżej i podał mu długi żelaz­ny drąg. Alan chwycił go i dał nura.

Meg uniosła spódnicę i sięgnęła pod spód, żeby porozwiązy-wać taśmy przy haikach. Nie miała na sobie krynoliny, bo czte­ry halki wystarczały, by spódnica była modnie szeroka i suta, ale i tak rozpaczliwie żałowała, że nie nosi skromnego, typowe­go dla wyspiarek stroju. Szarpnęła za guziki przy bluzce.

- Do stu piorunów, co pani robi? - zawołał Frederick, nie przestając kręcić korbą. - Nie wolno pani tak postępować, ma­dam!

Zignorowała go, wysunęła ręce z rękawów, opuściła spódnicę i już stała w samej koszuli i pantalonach. -Niech dziadek to ze mnie zdejmie - poprosiła Norriego, szarpiąc za wiązadła przyNgorsećie.

- Madam! - krzyknął Frederick. Niektórzy spośród zebra­nych panów również protestowali.

- Proszę się więc odwrócić - rzuciła im przez ramię, kiedy

dziadek targał za sznurki gorsetu - chociaż jestem pewna, że wi­dywali już panowie damy w pantalonach. Ale, jak się zdaje, ża­den z was nie ma ochoty narażać na ruinę swego wspaniałego stroju, a tamci panowie są niezbędni do obsługi maszynerii. Fer­gusie, trzymaj Iaina przy sobie, żeby nie wpadł do wody - za­wołała, bo Fergus już biegł ku niej, a za nim pędził Iain.

Musiała to zrobić. Już nie mogła dłużej tylko się przypatry­wać, skoro wiedziała, że potrafi pomóc równie dobrze jak męż­czyzna, a może nawet od niektórych lepiej, bo była drobna, miała zręczne dłonie i umiała świetnie pływać i nurkować. Nie każdy z panów nadawał się do udziału w tej akcji ratunkowej. Na przykład Fergus, chociaż wspaniale łowił ryby, pływał nie­zbyt dobrze.

-Lady Strathlin! - zawołał któryś z odzianych na czarno członków komisji.

- Będę nurkować - oznajmiła wszystkim, którzy się na nią ga­pili. Panom szok odebrał mowę. Meg podeszła na skraj urwiska.

-Dougalu Stewart - powiedział Nonie do lejka-tak sobie myślę, że jeżeli się nie odezwiesz, to twoja dziewczyna osobiście do ciebie zanurkuje. Idź, wnuczko, odszukaj swojego kelpie-dodał.

Przenikliwy, okrutnie zimny wiatr przewiewał na wylot cienkie warstewki bawełnianej bielizny. Meg spojrzała na wodę w dole, ugięła obie nogi w kolanach i uniosła ręce nad głowę.

Otaczający Dougala podwodny świat, niesamowity i mętny, stawał się coraz bardziej zimny i niewyraźny. Inżyniera prze­szedł dreszcz, czuł, że chłód przenika go do szpiku kości. Gumo­wy kombinezon, który nadmuchano jak zwykle powietrzem, by zwiększyć wyporność i izolację cieplną, podczas wypadku roz­darł się na rękawie. Do środka wlała się woda, powodując, że zrobił się jeszcze cięższy i przestał chronić przed chłodem. Za­wory w hełmie postukiwały i syczały, odgłosy te podnosiły nur­ka na duchu, bo oznaczały dopływ powietrza... oraz życie... ale samo powietrze wydawało się dziwne, jakby rzadkie, i nie wy­starczało go, by napełnić nim płuca.

Brakowało mu też sił, by popychać kamień. Tuż przy nim Evan robił, co mógł, a przed chwilą pojawił się też Alan Clarke i, podpierając silnym ramieniem blok, przyłączył się do ich wy­siłków. Teraz ponowili próby. Dougal usłyszał, jak kamień przesunął się ze zgrzytem po podwodnym zboczu, i poczuł, że może poruszyć ołowianym butem. Odsunął nogę i pokazał nie­mrawo, że jest wolny.

Jednak na powierzchnię nie mógł wypłynąć. Kiedy blok uniósł się z jego stopy, uwięził w pułapce węże, zmniejszając dopływ powietrza do hełmu. Dookoła robiło się coraz ciemniej.

Alan wynurzył się znowu, by zaczerpnąć powietrza, i zaraz zszedł pod wodę, zaopatrzony w żelazny drąg, którego używa­no jako dźwigni przy przesuwaniu kamiennych bloków. Oparł zwężony koniec drąga u podstawy kamienia i dał znak Evano­wi i Dougalowi, by znowu pchnęli głaz.

Dougal napiął mięśnie i wtedy w uszach zaczęło mu dziwnie brzęczeć. Próbował głęboko odetchnąć, ale nie mógł. Przez przygnieciony przewód dopływało tak niewiele powietrza, że mógł się udusić.

Kamień drgnął, świeże powietrze dmuchnęło Dougalowi w twarz. Złapał dech, usłyszał postukiwanie zaworów. Granito­wy głaz poruszył się znowu i postukiwanie złowieszczo ucichło.

Musi się jakoś uwolnić, musi, bo inaczej umrze tu, u stóp skały, gdzie tak dawno temu zginęli jego rodzice. Wielokrotnie w swoim życiu podejmował ryzyko i stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, wiedział więc, że prędzej czy później fortuna przestanie mu sprzyjać, a wtedy przegra.

Ale nie chciał umierać. Na morskiej skale czekała na niego kobieta, którą uwielbiał, która w swych łagodnych, delikatnych dłoniach trzymała jego serce. Czekała na tej samej skale, na któ­rej zaczęła się ich miłość i ich wspólne życie. A razem z nią cze­kał ich piękny syn, to dziecko, o którym dopiero niedawno się dowiedział i którego nie chciał stracić tak szybko.

Bez względu na wszystko znajdzie sposób, by do nich wrócić.

Chciał zaczerpnąć powietrza, ale uświadomił sobie, że jest ono zatęchłe, że świeże nie dopływa już przez wąż. Próbował Evanowi i Alanowi przekazać gestami, że się dusi. Zrozumieli go, ale niewiele mogli zrobić. Uświadomił sobie, że może tu pod wodą umrzeć, zanim przyjaciele zdołają mu pomóc.

Spojrzał ku powierzchni; woda wirowała gwałtownie, a fale były już tak potężne, że całe morze zmroczniało i zrobiło się ciemnozielone.

Alan odbił się od dna i popłynął znowu w górę. Dougal wy­cisnął z siebie ostatek sił i naparł na nieustępliwy kamień. Ciem­ności przerażająco gęstniały. Chwycił za zawory, gotów wy­rwać węże z zamocowania. Ścisnął hełm i próbował odkręcić śruby. Wolałby zaryzykować wynurzenie bez kombinezonu, niż pozwolić, by stał się on przyczyną jego śmierci.

Poczuł, że kamień znowu się przesunął, do hełmu wpadł wąski strumyczek powietrza, wystarczyło go, by Stewartowi na mo­ment umysł się rozjaśnił. Alan wrócił, obydwaj z Evanem znowu napierali na więżący go blok

Dougal miał coraz silniejsze zawroty głowy; uświadomił so­bie, że dopływ powietrza ustał. W uszach mu dudniło, wszystko zamazywało się przed oczami.

Podniósł wzrok i nad sobą zobaczył cudowną zjawę. Blada, wdzięczna boginka morska miękko płynęła w jego stronę, białe szaty spowijały jej śliczną postać, rozpuszczone włosy falowa­ły. Opuściła się obok niego na dno jak jakiś anioł, położyła dło­nie po obu stronach hełmu i zajrzała do środka.

Boże, jak on ją kochał. Wyciągnął ręce, ale ona wyślizgnęła się z jego uścisku, odwróciła i wyjęła Alanowi dźwignię z rąk. Posłuszna poleceniom mężczyzn wsunęła ją pod skraj kamie­nia. Evan i Alan naparli na głaz, a ona naciskała dźwignię.

Blok przesunął się, ale tym razem, podtrzymywany przez drąg, utrzymał się na tyle długo w nowej pozycji, że Dougal zdążył wyrwać spod niego wąż z powietrzem. Oplótł go wokół ramienia, jak to zwykle robił, gesty miał powolne i niemrawe, poruszał się jak we śnie.

Evan i Alan chwycili go pod ramiona i wciągnęli na platformę, potem gwałtownie szarpnęli za liny, dając sygnał obsłudze. Plat­forma z dwoma nurkami ruszyła w górę, a wtedy Alan Clarke puścił liny i ujął boginkę morską za rękę. Pociągnął ją za sobą i oboje popłynęli ku lśniącej, kotłującej się powierzchni.

W kilka chwil później uratowany Dougal gwałtownie wynu­rzył się spod wody.

Meg dygotała, owinięta w przyniesiony skądś koc, i patrzyła na ludzi, którzy pracowali jak szaleni, by uwolnić Dougala od hełmu. Kiedy go wreszcie zdjęli, zobaczyła spopielała twarz mę­ża, ale był to najwspanialszy widok, jaki w życiu ujrzała.

Zaczekała, aż zdejmą z niego rękawice, pas z balastem i buty. Kilka innych osób krzątało się przy Evanie, by jego również uwolnić od kombinezonu. W pobliżu stał Alan, zaciskając szczelnie wokół ramion fałdy drugiego koca. Nie mogąc się do­czekać, Meg przysuwała się krok po kroczku w stronę męża, który nie spuszczał oczu z jej twarzy. Spojrzenie Dougala mó­wiło Meg, że wszystko jest w porządku, że jest bezpieczny.

Uśmiechnął się do żony tym leniwym, tajemniczym uśmie­chem, który był przeznaczony tylko dla niej, który tylko ona rozumiała. Kiedy wreszcie zdjęli mu z ramion mosiężny kołnierz i zabrali ciężki pas, podeszła i opadła przy nim na kolana.

Wyciągnął wolną rękę, by ją przygarnąć do siebie, impregno­wany płócienny kombinezon był sztywny i mokry w dotyku, z rozdarcia w materiale tryskała woda. Meg zarzuciła mężowi ręce na kark, nie dbając o to, kto ich zobaczy ani co sobie po­myśli.

- Boże miłosierny, Dougalu - wyszeptała, przytulając się po­liczkiem do jego twarzy.

- Kochana - powiedział - pojawiłaś się tam na dole jak bo­ginka morska. Myślałem, że śnię™ albo umieram. Myślałem, że nie możesz być prawdziwa.

- A jestem całkiem i zupełnie prawdziwa T wyszeptała mu do ucha, cichutko, żeby tylko on usłyszał, i wtuliła mężowi nos w policzek, a on ciepło się uśmiechnął. Objął ją mocno i pocie­szająco przez plecy, poczuła na włosach jego wargi.

Ostry podmuch wiatru przyniósł ze sobą deszcz, Meg uniosła głowę i popatrzyła na coraz bliższy wał chmur.

-Najlepiej będzie iść do łodzi - powiedział Norrie. - Panowie, tędy proszę, tylu z was, ilu zmieści się w mojej łódce. Alan, czy może pan zabrać drugą grupę z tej skały? Poradzi pan sobie z wiosłowaniem?

- Tak. Nic mi nie jest - zapewnił Alan i puścił się biegiem.

Meg oderwała się od Dougala i stała obok niego, kiedy zdej­mowano mu buty. -A gdzie Iain? - zapytała. - Powinien popłynąć z Norriem. Fergus... gdzie... och!

Usłyszała krzyk w tym samym momencie, w którym zoba­czyła, że Fergus rusza biegiem po płaskim szczycie skały. Zaraz też zorientowała się, dlaczego tak się spieszył, sama również krzyknęła i popędziła za nim.

Iain stał na samym dole, w miejscu gdzie skała ukośnie opa­dała pod wodę. Słysząc krzyk, odwrócił się, by na nich popa­trzeć. Meg gnała ku niemu co sił w nogach, klapiąc bosymi sto­pami o mokre kamienie. Wiatr szarpał ją, odpychał do tyłu, ale ona nieustępliwie parła przed siebie.

- Iainie - wołała synka, chociaż wiatr porywał jej słowa z ust. -Iainie, chodź tutaj - ponaglała go. Rozpadało się już na dobre. Wiatr przybierał na sile, fale z chlupotem uderzały mocno o ska­łę, za każdym razem wznosząc się wyżej.

- Chcę zobaczyć tego kelpie, który tu przychodzi! - odkrzyk­nął Iain. - Chcę go zobaczyć.

- Nie dziś - powiedziała spokojnie. - Chodź do mnie.

Po chwili chłopiec ruszył w jej kierunku. Meg odetchnęła z ulgą. U jej boku pojawił się Dougal, który w końcu pozbył się kombinezonu, ale wciąż miał na sobie liczne warstwy koszul i kalesonów, a na ramionach koc.

- Iain, chłopcze! - zawołał. - Chodź do nas. Tak właśnie! Trzy­maj się z dala od wody. - Dał krok do przodu.

W skałę uderzył huraganowy podmuch wiatru, a razem z nim potężny grzywacz, który zbił Iaina z nóg. Chłopiec upadł, krzyknął coś, ale zaraz się pozbierał. Meg zobaczyła, jak za jego plecami wypiętrza się wysoko następna fala, jak załamuje się i porywa go ze sobą. Razem z Dougalem rzucili się do syna.

Nowa fala nakryła chłopca i, odpływając, ściągnęła go niżej. Malec próbował się czegoś przytrzymać, ręce i nogi zanurzone miał w wodzie. Meg krzyknęła z przerażenia, a Dougal skoczył do przodu. Z dala nadbiegali z pomocą inni mężczyźni, którzy mieli właśnie wsiadać do łódek

Iain ześlizgiwał się po ukośnej skale w morze. Nagle koło Meg i Dougala ktoś przebiegł w takim tempie, że nie zobaczyli go wyraźnie. Zsunął się po pochyłości i wskoczył do wody, chwycił chłopca i podrzucił go wyżej. Dougal złapał malca w chwili, kiedy Meg tuż przy nim padła na kolana.

Następna fala wypiętrzyła się i runęła na brzeg, wiatr szarpał ludźmi jak szalony. Teraz Meg zobaczyła, że to Frederick rzu­cił się na pomoc Iainowi. Bankier usiłował wdrapać się na po­chyłą, śliską skałę, Meg wyciągnęła się ile mogła, by chwycić go za ręce, ale ich dłonie się nie spotkały.

Dougal wepchnął jej Iaina w ramiona, odsunął oboje za siebie na bezpieczniejsze miejsce i skoczył na pomoc Frederickowi. Złapał bankiera za przeguby i wciągnął na pochyłość, a woda ­wzburzona i nabrzmiała od nadciągającego sztormu - wirowała ociężale wokół nich.

W chwilę później podczołgali się obydwaj na pochyłość i sta­nęli na nogach. Meg ciężko oddychała, tuląc syna do siebie, i pa­trzyła na tych dwóch mężczyzn, ukochanego i wroga. Wszyst­kich ich teraz połączyła solidarność w obliczu niebezpieczeństwa oraz postępki świadczące o szlachetności uczuć, choć jeszcze przed chwilą patrzyli na siebie z najwyższą niechęcią.

- Fredericku - wyszeptała. - Dziękuję panu.
Bankier, ciężko dysząc, wpatrywał się w nią przez chwilę.

- Madam - powiedział zimno. Odwrócił się do Dougala. - Sir, dziękuję panu. Nie zapomnę tego. Nie zapomnę również... całej reszty. Ale żadne z was nie musi się z mojej strony na przyszłość niczego obawiać. Przysięgam. - Objął ich oboje gniewnym spoj­rzeniem, potem odwrócił się i odszedł.

Meg cicho załkała i wsunęła się w ramiona Dougala, który był równie wyczerpany jak ona. Wtuliła się w męża bliska łez. Iain wcisnął się między nich, Dougal pogładził synka po wło­sach, a potem pochylił się i oparł czoło o głowę Meg. Stali tak razem w milczeniu, chociaż smagał ich porywisty wicher, a zim­ny deszcz siekł bez litości.

Wreszcie Dougal uniósł dłoń do twarzy Meg i pocałował ją.

Oddała mu pocałunek z żarem i z cudownym poczuciem ulgi i niezwykłej błogości. W głębi jestestwa Meg coś wezbrało, otworzyło jej serce i po brzegi napełniło ją mocą, tak serdecz­ną, pełną miłości, bezpieczną i tak trwałą, że nie zdołałby jej osłabić ani jej zagrozić żaden sztorm.

Pocałunek się skończył, ale zaraz zaczął się następny, potem jeszcze jeden, aż wreszcie Meg roześmiała się przez łzy, a Do­ugal prychnął wesoło, odsunął się troszkę, i obdarzył żonę tym słodkim, szczególnym uśmiechem, który należał tylko do nich dwojga.

Stała w jego ramionach, oboje przytulali do siebie synka, je­den koc spowijał wszystkich troje. Wiedziała, że szczera miłość, która ich łączy, przetrwa każdy atak i każdą burzę. I nagle wiatr osłabł, a deszcz zmienił się w mżawkę.

Podniosła oczy na Dougala i w niesamowitej scenerii cichną­cego sztormu uświadomiła sobie w pełni, jak wielkie spotkało ją szczęście, bo dar kelpie okazał się błogosławieństwem bez­miernym.

Dougal patrzył na nią i uśmiechał się tak, jakby znał jej myśli.

- Jedźmy do domu, pani Stewart - powiedział półgłosem. -Wszystkim nam należy się trochę odpoczynku. Może we snach coś nam się jeszcze zamarzy. - Spuścił wzrok, dotknął złotej główki Iaina. - A wygląda na to, że marzenie może się ziścić.

Epilog

Kwiecień 1858

- Aż na samą górę? - zapytał Iain, kiedy wstąpił z rodzicami w półmrok, panujący na wysokiej, wąskiej klatce schodowej.

- Na samiuteńką - potwierdził Dougal i zamknął za nimi drzwi do latarni morskiej, po czym odwrócił się i uśmiechnął do Meg i laina. - Latarnicy i członkowie komisji pojawią się tu niedługo, ale chciałem zaprowadzić was dwoje na szczyt, zanim cała ceremonia się zacznie.

- Ja będę pierwszy! - oświadczył Iain i zaczął wspinać się na schody przed Meg i Dougalem.

Dougal odwrócił się do swojej przed kilkoma miesiącami po­ślubionej żony i podał jej ramię.

- Pani inżynierowo? Czy jest pani pewna, że chce pani tam wchodzić? - Wiedział, o ile bardziej lubi, kiedy zwracano się do niej tym najnowszym tytułem, a nie „lady Strathlin”, zwłaszcza kiedy przyjeżdżali na Caransay.

- Oczywiście, ale idźcie przodem. Ja chodzę teraz po schodach dużo wolniej niż ty i Iain. Nie będę się spieszyła, obiecuję - za­pewniła, kiedy Dougal spojrzał na nią z niepokojem. Położyła okrytą rękawiczką dłoń na swoim coraz bardziej wypukłym brzuchu, ukrytym pod rozkloszowanym rąbkiem ciemnoniebie­skiego żakiecika ze sztywnego brokatu.

-Chodźmy już! - krzyknął Iain, podrygując niecierpliwie

o kilka stopni nad nimi.

-Zaczekaj, chłopcze... i nie podskakuj tak, bo to niepokoi twoją matkę - zwrócił mu uwagę Dougal. Pokonując po dwa stopnie, dogonił syna na pierwszym podeście długich schodów. Chwycił chłopca i posadził sobie na barana. Iain rozchichotał się, a Dougal się odwrócił, by sprawdzić, czy Meg nie ma żad­nych trudności przy wchodzeniu.

Wyglądała tak pięknie, dumał, i wdzięcznie w stroju zapro­jektowanym w paryskim warsztacie tego Anglika Wortha - po prostu baronowa w każdym calu. Niebieski aksamitny kapelu­sik okrywał jej głowę, złote, przyczesane gładko włosy zwinęła w kok pod krótkim ciemnym woalem. Zaokrąglone kształty i pełne piersi żony tylko pogłębiały pożądanie, miłość i szacu­nek Dougala. Najbardziej lubił na nią patrzeć, gdy rozpuściła swoje cudowne włosy i ubrała się skromnie-ona sama też zresztą najlepiej się wtedy czuła - ale nieodmiennie był z niej dumny, kiedy występowała w roli eleganckiej lady Strathlin.

Tego dnia pan inżynier włożył czarny surdut, ten sam, który miał na sobie podczas ich skromnej i cichej uroczystości ślub­nej, a Iain wdział nowe ubranko z brązowego welwetu, chociaż głośno protestował, kiedy pani Berry mu je pokazała po raz pierwszy. Meg wyjaśniła synkowi, że wszyscy muszą prezento­wać się jak najlepiej, bo niedługo przyjadą goście - Norrie i Fer­gus przywiozą łodziami grupę członków komisji oraz inwe­storów. Potem zacznie się ceremonia chrztu świeżo ukończonej latarni morskiej.

Uśmiechnęła się teraz z dołu do Dougala i ponagliła ich obu ruchem ręki. Jej mąż ruszył powoli do góry, oglądając się często za siebie. Wiedział, że Meg jest mocna i zdrowa, dumny był, że w niczym nie ogranicza swoich zwykłych zajęć niezależnie od tego, czy byli w zamku Strathlin, czy w rezydencji miejskiej w Edynburgu. Ale dręczył go lekki niepokój, czy ta wspinaczka jej aby nie zaszkodzi.

Przy wychowywaniu Iaina ominęło go bardzo wiele, a cho­ciaż codziennie nadrabiał zaległości, chciał uczestniczyć w ży­ciu ich drugiego dziecka od samego początku. Zdecydował, że pozostanie przy Meg, by wspierać ją zawsze, kiedy tylko go bę­dzie potrzebowała; zawiódł ją wszak pod tym względem przed laty. Ostatnio zrezygnował z propozycji nadzorowania budowy kolejnej latarni morskiej na odludnej skale na północy - traf i mu się jeszcze niejedna taka szansa.

Narodziny odległe były o całe cztery miesiące, a on już się de­nerwował. Thora próbowała ukoić lęk inżyniera, natomiast Elga z radością się z nim droczyła. Obydwie babki zapewniały Do­ugala, że jego niepokój jest nieuzasadniony, i przepowiedziały, że będą mieli z Meg dom pełen mocnych i pięknych dzieci.

- Niech mi tato pozwoli otworzyć - poprosił Iain i Dougal postawił malca na podłodze, by ten mógł własnoręcznie prze­kręcić lśniącą mosiężną gałkę u dębowych drzwi na szczycie schodów. Po drodze kilkakrotnie przystawali, bo chłopiec chciał zajrzeć do pomieszczeń na dwóch niższych poziomach, ciekaw, jak wyglądają łóżka, kuchnia, salonik i magazyny.

Jeszcze trochę i dołączyła do nich na górze Meg, uśmiechnię­ta, z lekko zarumienionymi policzkami i oczami błyszczącymi jak morze w słońcu.

- To wcale nie tak wysoko.- powiedziała. - Poza tym gimna­styka chyba dobrze mi zrobi.

- Madam, świetnie sobie pani poradziła - pochwalił ją pół­głosem Dougal i ukłonem zaprosił, by weszła przed nim do ka­biny z reflektorem.

Wyłożone na dole boazerią ściany tego okrągłego pomiesz­czenia były wyżej całe przeszklone, więc mieli szeroki widok na morze i niebo. Wewnątrz nad wszystkim dominował olbrzymi, skomplikowany układ lśniących soczewek i pryzmatów z bursztynowego i przezroczystego szkła.

- Och! - krzyknęła cicho Meg. - Jaki ten reflektor jest pięk­ny! Nigdy nie widziałam czegoś takiego z tak bliska. - Wzięła Iaina za rączkę i razem z synkiem obeszła dookoła całą kon­strukcję, która lśniła jak diament. Setki szklanych pryzmatów wypolerowano i rozmieszczono pod niewielkimi kątami w sze­regu pierścieniowych stref, by uzyskać jak największe natężenie światła. Mosiężne oprawy i okucia jeszcze podkreślały blask i urodę soczewki.

Iain wspiął się na palce, próbując przyjrzeć się reflektorowi z bliska. Dougal podniósł go wysoko.

- Proszę. Możesz tego dotknąć - pozwolił, kiedy malec wy­ciągnął rękę. - Reflektor się jeszcze nie pall Jako źródło światła zastosowano w tej soczewce lampy naftowe - wyjaśnił, spoglą­dając na Meg. - Zapala się je b zmierzchu i palą się aż do świtu.

- Czy to właśnie jest soczewka Fresnela? - zapytała Meg.

- Tak, to Fresnel pierwszej klasy. Istnieje siedem stopni roz­miarów i mocy. Zdobycie reflektora tak potężnego jak ten sporo kosztowało, ale na pewno wart jest swojej ceny. Nasi inwestorzy, jak sądzę, będą zadowoleni. Latarnia morska na Sgeir Caran jest i trwała, i funkcjonalna, i będzie chroniła tę część wybrzeża przez wieki. - Uniósł dłoń i przesunął palcami po lśniącej, szklanej po­wierzchni.

Meg podeszła do okna i spojrzała na morze i niebo.

-Z jak daleka widoczne będzie światło? - zapytała.

- Szacujemy, że w pogodną noc z odległości osiemnastu mil -odrzekł Dougal. - W gęstej mgle, kiedy zasięg światła jest ograni­czony, latarnicy skorzystają z zawieszonych w kopule dachu dzwonów. Któryś z nich rozkołysze je w umówionym rytmie, by ostrzec przepływające statki, że rafa i latarnia morska są blisko.

Meg kiwnęła głową.

- Fergusowi i Norriemu nie zabraknie roboty.

- To prawda. I cieszę się, że właśnie im przydzielono te sta­nowiska. Doskonale nadają się na latarników latarni Caran. Oczywiście Komisja Northern Lighthouse wzięła pod uwagę entuzjastyczną rekomendację inżyniera nadzoru oraz lady Stra-thlin-dodał z szerokim uśmiechem. - Poza tym członkowie komisji wolą, by latarnikami byli ludzie miejscowi, a zwłaszcza tacy, którzy pływają po morzu, bo oni obeznani są z charakte­rystycznymi dla ich własnego regionu kaprysami morza oraz zmianami pogody.

- Babcia Thora też się cieszy. Norrie się starzeje i wiem, że babcia martwiła się tym, że codziennie wypływa na połów. A skoro latarni będzie pilnowało trzech mężczyzn, Norriemu starczy czasu na przywożenie poczty, przy czym się upiera.

Dougal postawił Iaina na podłodze i przyłączył się do Meg przy oknie. Pod przeogromną, bladą czaszą nieba nisko nad ho­ryzontem płynęły szare chmury. Wiatr wzmagał się i daleko w dole, u stóp wysokiej wieży, bijące w ogromną, ciemną skałę morze wzburzyło się i pozieleniało.

- Tam! Łódka, widzę ją! - zawołał Iain i pokazał palcem.

-Spostrzegawczy jesteś, chłopcze - powiedział Dougal, spo­glądając uważnie na południe. - Dziadek i Fergus MacNeill będą mieli z ciebie pociechę za każdym razem, jak z nami przypły­niesz na Caransay. - Zmierzwił chłopcu złote loki. Zanim się z Meg pobrali, oboje z wielką delikatnością wytłumaczyli lamo­wi, kim są naprawdę jego rodzice; a w każdym razie powiedzieli mu tyle, ile mogło pojąć małe dziecko, bo miał przecież zaledwie sześć i pół roku.

Iain bez trudu zaakceptował nową sytuację. Fakt, że pogo­dził się z nią z taką łatwością, Meg przypisała młodemu wieko­wi chłopca. Dougal odczuwał ogromną radość, że synek z taką gotowością przywiązał się do niego, i nie miał wątpliwości, że ufność i życzliwość chłopca ukształtowane zostały przez wiel­ką serdeczność i szacunek dla innych, czego całym sercem uczo­no w rodzinie MacNeillów. Świadom był, że on sam również jest ich uczniem.

-T o na pewno dziadek Norrie z naszymi gośćmi - powie­działa Meg, patrząc w dół na łódkę sunącą po wodzie.

- Tak. Moja droga, mam nadzieję, że nie będziesz oponować, ale wydaje mi się, że znajduje się wśród nich sir Frederick. Któ­ryś z członków komisji wspomniał w swoim ostatnim liście, że został zaproszony.

-Jeżeli tak, będzie pożądanym gościem. - Mówiąc to, dotknę­ła ramienia Iaina.-Na zawsze pozostaniemy jego dłużnikami. Przez moich adwokatów powiadomiłam go, że swoim bezintere­sownym postępkiem z naddatkiem spłacił dług, który zaciągnął u... baronowej, i że nie przyjmie ona zwrotu tych funduszy.

- Właśnie wielkoduszność jest jedną z zalet, które najbar­dziej kocham u baronowej - powiedział cicho Dougal.

- Baronowa podczas starć z pewnym paskudnym inżynierem nadzoru szybko się nauczyła, jak ważna jest wielkoduszność i przebaczenie. - Meg uśmiechnęła się, marszcząc nosek.

Dougal się roześmiał.

- W łodzi siedzi kilku panów - mruknął, przyglądając się, jak podpływają do skały. - Jednym z nich będzie zapewne wyzna­czony przez członków komisji doświadczony latarnik, który ma wyszkolić Norriego i Fergusa. Lepiej, by w każdej latarni było trzech latarników. Wtedy dwóch może pełnić dyżur, pod­czas gdy trzeci odpoczywa.

Meg kiwnęła głową i stała przez kilka chwil w milczeniu, położywszy jedną dłoń płasko na nieskazitelnym szkle. Nie pa­trzyła na łódź dziadka, tylko na morze. Dougal dotknął szczu­płego ramienia żony.

- O czym myślisz, kochana? - zapytał cicho.

- Myślę O tym - szepnęła - że nie ja miałam rację, tylko inży­

nier nadzoru. Popatrzył na nią zaciekawiony.

- To znaczy...?

- Uważam - ciągnęła - że latarnia jest naprawdę pięknym po­mnikiem, a jej promienie oświetlą nam lepsze jutro. Stanęła tu, by uczcić wszystkich, którzy stracili w tych wodach życie. Mię­dzy innymi mojego ojca i twoich rodziców. Jeżeli los zechce nam sprzyjać, nikt więcej nie zginie przez tę wielką, mroczną rafę, a przyszłość stanie się doprawdy bardziej radosna.

Dougal objął żonę za ramiona i przyciągnął ją blisko do siebie. Pochylił głowę, by delikatnie pocałować jej skroń pod ukośnym rondkiem kapelusza. Przez moment słowa nie mógł wykrztusić, bo gardło mu się ścisnęło.

- Żałuję - powiedział - że moi rodzice nie mogą ciebie po­

znać. Pokochaliby cię z pewnością równie mocno jak ja. Uśmiechnęła się, milcząc, zobaczył, że oczy jej szklą się od łez.

- Patrzcie! - zawołał Iain, pokazując na morze.

- Tak, łódka - przytaknął Dougal. - Dzięki Bogu, że są już tak blisko pomostu u podstawy skały. Wiatr robi się coraz moc­niejszy. Będziemy niedługo mieli sztorm.

- Mam nadzieję, że zanim nadciągnie, zdążymy zakończyć uroczystość - powiedziała Meg. - Osobiście nie miałabym nic przeciw temu, by znowu utknąć z panem na tej skale, panie Ste­wart - uśmiechnęła się do męża tak figlarnie, że poczuł nagły przypływ pożądania - ale wcale nie napawa mnie radością myśl, że trzeba będzie spędzić cały dzień w saloniku latarni, zabawia­jąc członków komisji. - Objęła męża w pasie.

- Oni jednak na pewno byliby zadowoleni, bo pozwoliłoby im to dłużej zabiegać u lady Strathlin o jeszcze większe popar­cie finansowe. - Uśmiechnął się szeroko. - Nie martw się. Uro­czystość nie potrwa długo. Przetną tylko wstęgę i wypiją razem trochę whisky. Wy dwoje nie dostaniecie ani kropelki - dodał. -Pani Berry przysłała dla was napój owocowy.

- Popatrzcie tam! - zawołał znowu Iain. - Czy widzicie je?

- Czy co widzimy, kochanie? - zapytała Meg.

- Konie wodne! Tam daleko, na morzu. Eich-uisge, wszystkie są eich-uisge, i pędzą w tę stronę.

- Co takiego? - Meg popatrzyła w kierunku wskazywanym przez synka. -T e białe konie, tam w pianie - wykrzykiwał z podniece­niem Iain.

Oczy Dougala się zwęziły. Już kiedyś widział w falach prze­piękne, rozbrykane konie, całe ich stado. I teraz zobaczył je zno­wu. Kopyta rozpędzonych kelpie z grzmotem uderzały o wodę, grzywy falowały to w górę, to w dół, dumne głowy i piersi pod­nosiły się i opadały. Przyglądał się im oczarowany.

- Och! - rzuciła Meg. - To grzywacze. Biała piana na najwyż­szych z nich przybiera czasami formę...

- On ma rację, moja ukochana - przerwał jej Dougal. - Ja również je widzę. Popatrz tam, gdzie światło prześwieca przez fale w chwili, kiedy się załamują.

- Ach, teraz i ja je zobaczyłam - potwierdziła z uśmiechem.

- Musi ich być ze sto, a wszystkie pędzą do skały! - Iain aż się roześmiał z zachwytu. Ojciec chwycił go na ręce i podniósł wysoko, by mały lepiej widział.

-Przybyły dzisiaj, by udzielić latarni swego błogosławień­stwa - powiedział. - A ty pierwszy je zobaczyłeś, mój chłopcze.

- Ma w sobie moc pozwalającą widzieć wodne konie. Zresztą czemu nie? - zapytała Meg z uśmiechem. -Jest synem najpotęż­niejszego each-uisge ze wszystkich.

Dougal cicho się roześmiał i przyciągnął ich do siebie, swego syna i żonę, i to maleństwo, które w sobie nosiła, objął ich ra­mionami i przymknął oczy w cichym dziękczynieniu. Poczuł, jak podnosi się w nim fala czystej miłości, czarodziejskiej, po­tężnej, prawdziwej. Kiedy Meg odchyliła do tyłu głowę, pocało­wał ją czule w usta.

-Lepiej zejdźmy teraz na dół, moja droga baronowo - po­wiedział półgłosem. - Musimy powitać gości w latarni morskiej Caran.

*Ceilidh - spotkanie towarzyskie z tradycyjną muzyką ludową i tańcami (przyp. tłum.).

Seann Triubhas - stare portki. Po powstaniu jakobitów w 1745 roku Anglicy zaka­zali Szkotom nosić kilty. Ci w odwecie wymyślili taniec Seann Triubhas. Wolne kro­ki mają wyrażać odrazę do spodni, szybkie świętują powrót do kiltu (przyp. tłum.).

228



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Amelka i jej zaczarowana noc Nieznany
Zaczarowana noc 01 Zaczarowana noc
Zaczarowana noc 02 Zaklęte róże
Romanse sprzed lat 096 King Suzan Zaklęte róże(1)
Technologia spawania stali wysokostopowych 97 2003
Rada Ministrow oficjalna 97 03 (2)
ISM Code 97 2003
97 sherb prezentacja
KOLOKWIUM 2 zadanie wg Adamczewskiego na porownawczą 97
LEASING 97 2003
SES 97 2003
Noc w monopolówce
PE Nr 04 97

więcej podobnych podstron