Syta Andrzej - Generał Dezydery Chłapowski 1788 - 1879
Warszawa: MON 1971
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Młodzieńcze, zarób na krzyż!...”
Zima 1807 roku była nad podziw łagodna i mokra. Ciągnąc sznury taborów, brnąc w błocie rozmiękłych dróg, armie Napoleona maszerowały na wschód.
W dalszym ciągu trwała wojna z Prusami, chociaż na polach pod Jeną i Auerstedt rozwiała się legenda o niezwyciężonej armii pruskiej. Napoleon parł naprzód. Zdemoralizowane błyskawicznymi klęskami pułki króla pruskiego nie przedstawiały już wielkiej wartości bojowej, ale w ich rękach pozostawały jeszcze twierdze na Pomorzu i w Prusach Wschodnich. Na drodze Bonapartego stanął też nowy groźny przeciwnik:
Cesarz rosyjski Aleksander I wysłał swoje armie na pomoc pruskiemu sprzymierzeńcowi. Walki rozgorzały od nowa. Przez ponad pół roku straszliwa wojna przetaczała się przez ziemie polskie. Koniec grudnia przyniósł krwawe zmagania pod Czarnowem, Pułtuskiem i Gołyminem. Tu Francuzi przekonali się, co to znaczy męstwo i nieustępliwość rosyjskiego żołnierza. Bitwy przyniosły dotkliwe straty obu stronom ale jeszcze nie przesądziły o dalszych losach wojny. Lepiej wiodło się Francuzom w walkach na Pomorzu, zimą i wiosną 1807 roku, nie tu jednak miało się wszystko rozstrzygnąć. Trzeba było czekać na to pół roku. Dopiero krwawo okupione zwycięstwa Napoleona pod Iławą Pruską i Frydlandem, w lutym i w czerwcu 1807 roku, zadecydowały o jego sukcesie w tej wojnie. 7 lipca 1807 roku w Tylży został zawarty pokój z Rosją, a 9 tegoż miesiąca, z Prusami. Jesienią 1806 roku ludność Wielkopolski pierwsza entuzjastycznie powitała Napoleona na ziemiach polskich. Ożyły nadzieje Polaków na wskrzeszenie bytu Ojczyzny. Twórcy Legionów Polskich we Włoszech, generał Jan Henryk Dąbrowski i Józef Wybicki, skierowali do narodu polskiego płomienną odezwe. Wzywali pod sztandary Napoleona, wierzyli, że przywróci on niepodległość krajowi. „Polacy! - nawoływali. - Napoleon, wielki, niezwyciężony. Wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości... Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie Ojczyzny... Broń i oręż z rąk jego otrzymacie. A wy, Polacy, przymuszeni przez naszych najeźdźców bić się za nich przeciwko własnej sprawie, stawajcie pod chorągwiami Ojczyzny swojej...”
Apel ten nie pozostał bez echa. Ochotnicy spieszyli do wojska, obficie płynęły dary i żywność. Formowały się pułki, które na polu bitwy swoim męstwem i krwią starały się rozwiać wątpliwości Napoleona wyrażone słowami: „Obaczę, jeżeli Polacy godni są być narodem...”
Polskie oddziały odznaczały się w walkach na Pomorzu zimą i wiosną 1807 roku, brały też udział w wielkiej i rozstrzygającej bitwie pod Frydlandem.
*
W pochmurny i mglisty poranek pod koniec stycznia 1807 roku wyruszył z Gniezna nowo sformowany 9 liniowy pułk piechoty. Nauka wojskowego rzemiosła była krótka. W ciągu kilku zaledwie tygodni młody żołnierz zdołał jedynie poznać jego podstawowe i niezbędne arkana. Resztę edukacji miał otrzymać w bitwie.
Kompanie opuściły miasto. Umilkła muzyka pułkowa, coraz dalej w tyle pozostawały gnieźnieńskie dachy i wieże. Ten i ów obejrzał się ukradkiem za siebie, w duchu zapytywał: czy tu jeszcze wrócę? Padający bez przerwy mokry śnieg zalepiał oczy, utrudniając marsz. Oficerowie, chcąc dać przykład młodym żołnierzom, pozsiadali z koni i maszerowali pieszo ze swoimi kompaniami. Wśród nich znajdował się młody, zaledwie dziewiętnastoletni porucznik Dezydery Chłapowski. Wtulając twarz w kołnierz płaszcza, jak inni brnął na spotkanie z nieznanym, ze swoim nowym losem. Czy okaże się dla niego łaskawy? Czy zdobędzie sławę, zabłyśnie męstwem, czy będzie godny oficerskiego munduru, który z takim zaufaniem ofiarowała mu Ojczyzna...
Wypadki ostatnich miesięcy mocno wryły się w pamięć Dezyderego.
Ich bieg jak rwący potok ogarnął go i poniósł ku nowemu losowi. Skoczył w ten nurt z zapałem swoich dziewiętnastu lat. On to pierwszy przywiózł do Poznania wieść o klęsce Prus i zajęciu Berlina przez Francuzów. Kilka dni później w szeregach gwardii honorowej witał Napoleona. Następnie przebywał w orszaku cesarza podczas jego trzydniowego pobytu w Poznaniu.
Pewnego razu Napoleon odbywał jedną ze swoich ulubionych przejażdżek konnych. Nagle orszak natrafił na szeroko rozlane kałuże. Oficerowie rozjechali się w poszukiwaniu wygodniejszej drogi. Dezydery wysunął się przed innych, znalazł suchy przesmyk i zawołał wesoło:
- Un Polonais passe partout!* (* Polak wszędzie przechodzi!)
W drodze powrotnej Napoleon rozkazał mu, aby pozostał przy nim. Wypytywał go o rodzinę, kraj i miejscowe stosunki. Jasne i zwięzłe odpowiedzi młodzieńca spodobały się cesarzowi. Gdy wrócili, kazał Dezyderemu pozostać na obiedzie, w którym uczestniczył również marszałek Berthier.
Wspominając tamte wydarzenia Chłapowski nie przypuszczał, jak mocno zaważą one na jego dalszych losach.
Tymczasem pułk maszerował przez Gąsawę, Bydgoszcz, Świecie, Gniew w stronę Gdańska, gdzie toczyły się walki. Pod Gniewem pułk Dezyderego dołączył do dywizji Dąbrowskiego. Generał dokonał tu przeglądu podległych sobie oddziałów.
Najbliższy nocleg wypadł już w bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem. Nad Wisłą uwijały się podjazdy pruskich huzarów. Tę noc Dezydery spędził na wysuniętej placówce, grzejąc się przy niewielkim ognisku rozpalonym w dole po kartoflach.
Nazajutrz pułk pomaszerował drogą wiodącą do Gdańska. Kompania woltyżerów szła w straży przedniej, dowodzonej przez Jana Dąbrowskiego, syna generała. Awangarda stała w Sułkowie, wsi położonej kilka kilometrów przed Tczewem.
Wstawał późny, zimowy ranek 23 lutego 1807 roku. Jeszcze było ciemno, kiedy do Sułkowa przybył generał Dąbrowski. Otoczony oficerami, zatrzymał się na skraju wsi. Adiutanci rozłożyli mapę.
- Przed nami Tczew - odezwał się generał.
- Niezbyt to potężna forteca, ale obsadzona silnie i drogę do Gdańska nam zasłania. Musimy ją wziąć - i to jeszcze dziś.
Dąbrowski omawiał plan ataku na miasto i udzielał szczegółowych dyrektyw dowódcom. Chłapowski, stojący w gronie oficerów, z uwagą słuchał słów generała. Nagle dowódca zwrócił się wprost do niego:
- Poruczniku, zbliż się waćpan! Pójdziesz w przedzie ze swoją kompanią, przed domami przedmieścia połowę ludzi puścisz tyralierą w ogrody, a z resztą żywo postąpisz w ulicę między domy i będziesz otwierał drogę ku bramie. Za tobą pójdą grenadiery i reszta batalionu. Czy dobrze zrozumiałeś rozkaz? Podołasz?
- Tak jest, generale! Rozumiem, będę się starał!
- Młodyś - z uśmiechem mówił Dąbrowski. - Widzę, że zapału ci nie brak. Jak słyszę, to twój pierwszy występ w boju, bacz więc, by ochota rozsądku w tobie nie zabiła. Pamiętaj, że nie swoim tylko życiem szafujesz. Ruszaj tedy, rad będę dobrze o tobie usłyszeć.
Chłapowski wrócił do kompanii. Niebawem ruszył w stronę Tczewa, poprzedzany szwadronem ułanów. Po dwu godzinach marszu oczom żołnierzy ukazało się miasto. Na przedmieściu kręcili się huzarzy pruscy. Ułani poprzedzający kompanię Chłapowskiego kłusem ruszyli w stronę nieprzyjaciela, rozwijając plutony flankierskie. Huknęły pierwsze strzały, woltyżerzy przyśpieszyli kroku. Ułani w mig spędzili kawalerię pruską, a następnie usunęli się otwierając drogę piechocie.
Kilka krótkich rozkazów i pół kompanii rozsypało się w tyraliery. Resztę Dezydery prowadził ulicą ku Bramie Nadwiślańskiej. Ale piechurzy pruscy czuwali. Z okien niskich domków podmiejskich, zza płotów i szop huknęły strzały. Padli zabici, rozległy się jęki rannych. Zachwiały się i pomieszały szyki woltyżerów. Widok zabitych i cierpienia rannych wstrząsnęły młodymi żołnierzami. Pierwszy raz zetknęli się z grozą wojny. Stracił też głowę młody dowódca. Szczęściem była to tylko chwilowa depresja. Dezydery szybko otrząsnął się i ponownie sformował żołnierzy. Otuchy dodał mu widok nadbiegającej kompanii grenadierów, która poprzedzała resztę pułku.
Prusacy nie czekali na ponowne natarcie. Uciekali w kierunku bramy, ścigani przez woltyżerów którzy znów byli na czele batalionu. Piechurzy pruscy zdążyli dopaść do bramy i zatrzasnąć ją przed ścigającymi. Ze strzelnic w bramie, z okien i dachów domów stojących za wałem znowu sypnął grad kul na atakujących.
Galopem nadjechał zastępca dowódcy pułku, podpułkownik Sierawski, wołając:
- Poruczniku! Każ ludziom kryć się za domy, wnet tu zajedzie armata i rozbije bramę!
Woltyżerzy rozbiegli się szukając schronienia pod ścianami domów i za płotami. Strzelali z ukrycia, celując w strzelnice i okna domów za wałem. Również pozostałe kompanie batalionu ukryły się za domami.
Obustronna strzelanina trwała z górą pół godziny, aż wreszcie pędem zajechała armata z obsługą francuską. Dowodził nią stary, wąsaty oficer artylerii.
Francuz zatrzymał się w odległości około 150 kroków od bramy i, nie bacząc na kule, nie zsiadając z konia, spokojnie wydawał rozkazy swoim kanonierom.
Za domem Chłapowski sformował kompanię w kolumnę szturmową. Ściskając rękojeść szpady, z niecierpliwością oczekiwał skutku ognia artyleryjskiego i sygnału do ataku.
Za trzecim strzałem runęła brama. Francuz z flegmą zwrócił się w siodle, pochylił w stronę Dezyderego i powiedział:
- Dalej, młodzieńcze, zarób na krzyż, ruszaj w miasto!
Chłapowski już nie słuchał.
- Naprzód! - wydał komendę.
Woltyżerzy ścisnęli szeregi, pochyliły się bagnety.
Prusacy nie wytrzymali impetu natarcia, rzucili się do ucieczki.
Kilku usiłujących stawiać opór rozniesiono na bagnetach.
Droga do miasta była wolna...
W potyczce pod Tczewem młody porucznik „zasłużył sobie” na czerwoną wstążkę Legii Honorowej. Dobrze wypadł jego pierwszy chrzest bojowy, poznał swoją wartość, z jeszcze większym zapałem przystąpił do pełnienia dalszej służby. A służba była ciężka...
Jedną, szczególnie przykrą, noc z 12 na 13 marca tak wspomina Dezydery w swoich Pamiętnikach:
„... już byliśmy się jako tako urządzili i ogień rozłożyli, aż tu przybywa podpułkownik Cedrowski i przynosi mi rozkaz posunięcia się pod spalone przedmieście Schotland [dzisiejsza dzielnica Gdańska Szkoty - A.S.), gdzie zabroniono nam ognia palić, aby się nieprzyjacielowi nie objawić. Tam, bez słomy, bez ognia, całą noc mokrą przepędziłem, drepcąc dla rozgrzania się po śniegu z błotem przemieszanym. Blisko bardzo od placówki czaty popostawiałem, bo noc była ciemna. Cała kompania istotnie stała na czatach, bo się żaden z nas nie położył. Nie pamiętam przykrzejszej nocy w ciągu tej wojny. Nad ranem dopiero żołnierze ze spalonego przedmieścia kilka tarcic przynieśli, na których kolejno z Gorzeńskim spoczęliśmy, bo na ziemi nie można było się położyć - wszędzie było na pół łokcia błota z śniegiem. Tej nocy nigdy nie zapomnę, bardzo długą mi się zdawała i dlatego obszernie ją opisuję, ażeby młodzi żołnierze wiedzieli, co na wojnie ich czeka: nie tylko kula, ale niewygody, na które trzeba być przygotowanym. Koleżeństwo zresztą takie cierpienia zmniejsza...”
Pędząc przed sobą nieprzyjaciela, w ciągłych potyczkach na płaskich, podmokłych polach żuławskich wojska francuskie i polskie ciągnęły pod Gdańsk.
W połowie marca 1807 roku rozpoczęło się oblężenie Gdańska. Pułk Chłapowskiego osłaniał francuskich saperów prowadzących podkopy do twierdzy i odpierał wypady oblężonych. W ciągu dnia trzeba było stać w pogotowiu, często w zasięgu ognia działowego, a także pomagać saperom przy pracach oblężniczych. Szczególnie ciężkie były jednak noce, kiedy to nieprzyjaciel wypadał z fortecy, starając się zniszczyć wykonane podczas dnia prace. W ciemności dochodziło wtedy do zaciekłych starć, w których obok bagnetów i szabel w ruch szły łopaty, kilofy, a często pięści i noże.
U schyłku nocy 26 marca kompania Chłapowskiego jak zwykle obejmowała służbę przy podkopie. Żołnierze składali w rowie tornistry, rozmieszczali się na stanowiskach. Było jeszcze ciemno...
Nagle z lewej strony, ze stanowisk, które powinni byli zajmować żołnierze badeńskiego korpusu posiłkowego, sypnął grad kul. Od śniegu odbijały sylwetki tyralierów pruskich, biegnących w stronę podkopu, a nowa salwa huknęła z tyłu naszej kompanii.
Chłapowski zrozumiał, że jeszcze moment, a będzie otoczony. Widocznie Badeńczycy dali się podejść i bez wystrzału złożyli broń... Pozostała jedyna droga w prawo cofać się ku swoim kompaniom odwodowym, stojącym kilkaset metrów z tyłu. Te zresztą też już wchodziły do boju, odpierając piechurów pruskich otaczających kompanię Dezyderego. Nadjechał major Malczewski, dowódca kompanii odwodowych, który rozkazał Chłapowskiemu rozwinąć swoich żołnierzy w tyralierę; pod osłoną ich ognia wszyscy wycofywali się dalej, ku swoim. Okazało się bowiem, że nieprzyjaciel wyprowadził z twierdzy znaczne siły, tak jakby zamierzał toczyć bitwę w polu.
W blasku wstającego dnia można było zobaczyć kolumny piechoty i rozwijające się szwadrony jazdy. Widząc szykującą się do ataku kawalerię Chłapowski zwinął tyralierów, rozkazał podporucznikowi wycofywać kompanię, sam zaś z dziesięcioma ludźmi osłaniał odwrót. Wtedy to z boku do szarży linią ruszyły dwa szwadrony pruskich dragonów.
Grzmot kopyt rozpędzonych koni, błysk uniesionych szabel i już szwadron przeleciał pomiędzy rozbiegającymi się tyralierami Chłapowskiego, który popędził ku cofającej się kompanii.
Dezydery pamiętał tylko, że nagle znalazł się pomiędzy dwoma końmi, potem cios i stracił przytomność. Ocknął się na ziemi, spostrzegł, że jest otoczony przez kilku kozaków. Był w niewoli. Cios, który pozbawił go przytomności, nie był groźny. Widocznie dragonowi w momencie uderzenia zwinęła się w ręce szabla, walnął więc płazem - mocno, ale nieszkodliwie.
Wkrótce zjawił się oficer rosyjski, który pomógł Dezyderemu wstać, a następnie polecił jednemu z kozaków zsiąść z konia i wsadzić na siodło niepewnie stojącego na nogach jeńca. Chłapowski wraz z kilkoma innymi żołnierzami wziętymi do niewoli został odprowadzony do twierdzy.
Tu pierwszy raz spotkał go dowód wielkiej pamięci i łaski cesarza Napoleona. Na wieść o wzięciu do niewoli młodego porucznika osobiście wstawił się on za jego uwolnieniem. „Żywię szczególniejsze zainteresowanie dla tego młodego człowieka” - pisał cesarz 1 kwietnia 1807 roku do dowódcy korpusu oblężniczego, marszałka Francji Lefebre'a. Nakazywał niezwłoczne poczynienie odpowiednich kroków w celu uzyskania wymiany Chłapowskiego.
Niestety, interwencja cesarska była spóźniona. Parę dni wcześniej Chłapowski wraz z innymi jeńcami został załadowany na statek i wysłany najpierw do Kłajpedy, a potem do Rygi.
Niewola nie trwała jednak długo. Po kilku miesiącach warunki pokoju w Tylży przywróciły wolność jeńcom. Chłapowski mógł powrócić do kraju. Jechał przez Wilno, w którym zabawił kilka dni poznając miasto i okolicę. Jeszcze wtedy nie wiedział, że poczynione tu obserwacje przydadzą się mu w najważniejszej i równocześnie - najcięższej chwili jego życia.
Po przyjeździe do Warszawy natychmiast powrócił do służby. Otrzymał awans na kapitana, Krzyż Orderu Virtuti Militari i nominację na adiutanta generalnego III legionu. Służbę adiutancką miał pełnić przy boku generała Dąbrowskiego. Otwierała się przed nim szeroka kariera wojskowa.
Nie dane mu jednak było długo służyć w armii Księstwa Warszawskiego. Napoleon pamiętał o tym „małym Polaku, który wszędzie przejdzie” i specjalnym rozkazem powołał Chłapowskiego do Paryża, mianując go swoim oficerem ordynansowym.
Adiutant Jego Cesarskiej Mości
Hucznie i gwarnie toczyło się życie na cesarskim dworze w Paryżu. Wciągnęło ono też od razu nowo mianowanego adiutanta, cieszącego się szczególną łaską cesarza. Młody Polak szybko zyskał sobie popularność w kręgach dworskich. Przystojny, inteligentny młodzieniec o nienagannych manierach, mimo pewnej wyniosłości w sposobie bycia, był przyjmowany życzliwie w kręgach towarzyskich, szczególnie w otoczeniu cesarzowej.
Niedługo jednak mógł Dezydery korzystać z dworskich uciech, które, nawiasem mówiąc, nie bardzo go pociągały. Adiutant cesarza musiał dużo umieć, więcej niż przeciętny oficer, dlatego też trzeba było się uczyć. Chłapowski z zapałem przystąpił do studiów w paryskiej szkole politechnicznej, uzupełniając braki w swoim ogólnym wykształceniu.
W tych dniach wytężonej pracy znalazł przecież Dezydery czas, by odwiedzić legendarnego już bohatera powstania 1794 roku, Tadeusza Kościuszkę, dla którego żywił głęboki szacunek i podziw. Naczelnik przyjął go w cichej miejscowości Berville pod Paryżem, gdzie zajmował niewielki dom z ogrodem.
Kościuszko, ubrany w skromny strój francuskiego wieśniaka, w momencie przybycia Chłapowskiego zajmował się ulubioną pracą w ogrodzie. Życzliwie powitał młodego oficera, wypytywał go o przebieg służby, dalsze plany, dzielił się swoimi poglądami na panującą sytuację polityczną.
- Dobrze, że służysz, że się uczysz. Przy boku cesarza możesz zdobyć wiele wiadomości i doświadczenia... To wielki człowiek i wielki wojownik. Pamiętaj jednak, że dla nas, dla Polski, nic on nie zrobi. On myśli tylko o sobie...
Słowa te głęboko wryły się w pamięć Dezyderego. Kto wie, czy później nie przesądziły o jego decyzjach.
Tymczasem Napoleon opuścił Paryż, udając się wiosną 1808 roku do Bajonny. Cesarz Francuzów obrócił oczy za Pireneje, sięgnął po Hiszpanię. Minęły już dni świetności hiszpańskiego królestwa. Tron Bourbonów, przeżarty demoralizacją, chwiał się w posadach. Trwały walki i rozgrywki między królem Karolem i synem księciem Ferdynandem, a krajem faktycznie rządzili wszechwładni faworyci. Lud burzył się, szlachta i arystokracja spiskowały, dzieląc się na frakcje i stronnictwa. Na dworze mnożyły się spiski i intrygi, krajem wstrząsały powstania. I wtedy zawisła nad Hiszpanią ciężka dłoń Bonapartego. Zapadł wyrok na ostatni w Europie tron Bourbonów. Pierwszym posunięciem było wyrwanie Hiszpanii spod wpływów brytyjskich i narzucenie jej francuskiej przyjaźni. Dla jej zabezpieczenia wciąż nowe oddziały francuskie rozlewały się po Półwyspie Pirenejskim, początkowo życzliwie witane przez ludność. Niosły przecież z sobą tyle nowych i postępowych haseł, obcych dotąd hiszpańskiemu ludowi, spętanemu ponurymi tradycjami inkwizycji. Kiedy jednak wchodziło ich coraz więcej, gdy ofiarą zaczęły padać kolejne twierdze, z oczu Hiszpanów opadła zasłona. Stało się jasne, że za tą przyjaźnią kryje się twarda zależność, narzucona dumnemu królestwu przez europejskiego mocarza.
W kraju zatliły się ogniska wojny przeciwko obcej przemocy. Kiedy Napoleon brutalnie pozbawił tronu hiszpańską rodzinę królewską, a do Madrytu wprowadził swojego brata Józefa, ten żar przerodził się w płomień. Lud hiszpański chwycił za broń...
Te kolejne wydarzenia przerwały naukę Chłapowskiego. Napoleon chciał mieć przy sobie swojego adiutanta i wezwał go do Bajonny. Tu wypadło mu spełnić pierwsze zlecenie cesarza. Miał zawieźć pilny rozkaz marszałkowi Muratowi, który stacjonował w Madrycie. Do celu winien dotrzeć trzeciego dnia, licząc od chwili wyjazdu z Bajonny.
Dezydery ruszył w drogę. Nie zatrzymując się po drodze na dłużej, tyle tylko, ile trzeba było na zmianę koni, pędząc szaleńczo dzień i noc, stanął na miejscu przeznaczenia wcześniej, niż mu kazano. U marszałka meldował się w opłakanym stanie, który tak określa w Pamiętnikach: „...prowadzić mnie musiano do marszałka, bom się na nogach utrzymać nie mógł; miałem gorączkę w całym ciele, zdawało mi się, że się głowa karku nie trzyma, ale myśl była wyraźna i bardzo przytomna...”
Świetnie wywiązał się z postawionego zadania i odtąd, po tej pierwszej próbie, był używany do najtrudniejszych i najpilniejszych poleceń.
Koniec lata i jesień 1808 roku Chłapowski spędził u boku cesarza w Paryżu. Otoczony nimbem cesarskiej łaski, zwany „cherubinkiem” wśród dam dworu cesarzowej, potrafił jednak zachować całkowitą godność; nigdy nie nabrał cech i manier dworaka. Obce mu były intrygi i zawiści tego kapiącego złotem tłumu, wypełniającego codziennie sale pałacu w Tuileries, chociaż niejeden zabiegał o względy faworyzowanego adiutanta.
Tymczasem na mozolnie wznoszonym przez Napoleona gmachu potęgi francuskiej zaznaczyły się rysy. W krajach podporządkowanych tu i ówdzie powstawały punkty zapalne. Prusy skrycie przygotowywały powstanie, płonęła Hiszpania, zaczynała podnosić głowę pokonana Austria.
Napoleon zareagował natychmiast. Prusy obłożył nową kontrybucją i zaostrzył tam system okupacyjny, a Austrię szachował staraniem o wzmocnienie przymierza z Rosją. W tym też celu udał się Bonaparte w końcu września 1808 roku do Erfurtu na spotkanie z cesarzem Rosji Aleksandrem I.
W ciągu kilkunastu dni władcy dwu potęg demonstrowali swoją przyjaźń. Pojawiali się razem na balach, polowaniach i w teatrze, ostentacyjnie wymieniali uściski i pocałunki. Spotkania te tak scharakteryzował jeden z historyków tych czasów: „Chodziło o to, żeby wszystkie przejawy czułości odbyły się publicznie. Dla Napoleona te pocałunki utraciłyby całą słodycz, gdyby wieść o nich nie dotarła do Austriaków, a dla Aleksandra, gdyby nie mieli się o nich dowiedzieć Turcy”.
Mimo tych demonstracji serdeczności Napoleon nie uzyskał w Erfurcie tego, co zamierzał. Aleksander nie dał zapewnienia, że wystąpi zbrojnie po stronie Francji, gdyby musiała ona prowadzić wojnę z Austrią. Była to zapowiedź rysującego się konfliktu rosyjsko-francuskiego.
Chłapowski towarzyszył cesarzowi w jego podróży do Erfurtu i dzięki temu mógł być świadkiem tego historycznego spotkania. Niestety, ten epizod ze swojego życia bardzo skąpo opisał w Pamiętnikach, podobnie zresztą jak i te, które odnosiły się do chwil spędzonych na dworze. Dowodzi to, że sprawy ściśle wojskowe zawsze pozostawały w centrum jego zainteresowania.
W pamięci Dezyderego pozostał jednak fakt spotkania w Erfurcie z wielkim księciem Konstantym, który swoją oryginalną osobowością wywarł duże wrażenie na młodym adiutancie. Wtedy, w Erfurcie, nawet nie przypuszczał, że ten człowiek po latach zostanie jego szwagrem.
*
Groźny rozwój wypadków w Hiszpanii powołał tam Napoleona w listopadzie 1808 roku. Wraz z cesarzem znalazł się tam także Chłapowski. Często musiał jeździć z rozkazami do różnych korpusów i oddziałów francuskich. Podróże te, często samotne, nie należały do przyjemnych. W kraju ogarniętym pożarem szczególnie okrutnej wojny, gdzie drogi roiły się od fanatycznych partyzantów, niebezpieczeństwo było olbrzymie. Niewoli nie było. Dostanie się żywcem w ręce Hiszpanów to śmierć, często po długich i wyrafinowanych torturach. Chłapowski szczęśliwie jednak uniknął losu wielu kurierów francuskich, chociaż nieraz musiał szablą torować sobie drogę, a często tylko szybkości konia zawdzięczał ocalenie.
Uczestnicząc od początku w wypadkach hiszpańskich Chłapowski nie patrzył bezkrytycznie na rolę, jaką odgrywał w nich Napoleon. Cenił Hiszpanów, widział i rozumiał cel ich walki, mimo że służył przeciwko nim.
W styczniu 1809 roku, kiedy za plecami przebywającego w Hiszpanii Napoleona przygotowywała się piąta koalicja, Chłapowski otrzymał kolejną ważną misję. Cesarz, baczny na wypadki europejskie, z Valladolidu w Hiszpanii wysłał Chłapowskiego do Warszawy, polecając mu: „...zabawić w Warszawie dni osiem, obaczyć wszystko, co się tam dzieje, jaki duch panuje w Księstwie Warszawskim, co się mówi i czyni w Galicji”.
Podróżując dniem i nocą, dziewiętnastego dnia Dezydery stanął w Warszawie. Zatrzymał się tu siedem dni: Zebrał potrzebne wiadomości, głównie dokładne dane o dyslokacji wojsk austriackich w Galicji, i ruszył w drogę powrotną. Cesarz, którego spotkał w Paryżu, i tym razem mógł być zadowolony ze swojego adiutanta. Interesujące go informacje otrzymał w dokładnym raporcie.
Będąc w Warszawie Chłapowski wiele uwagi poświęcił armii Księstwa Warszawskiego. Starał się zaobserwować jej wyszkolenie i ocenić wartości bojowe. Z radością i dumą stwierdził, że ta niewielka liczebnie armia jest ożywiona wspaniałym duchem, równocześnie jednak dostrzegał także mankamenty. Ubolewał nad brakiem kadry oficerskiej, widział też słabość ekonomiczną wyczerpanego kraju.
Tak zanotował poczynione wówczas spostrzeżenia: „...Przyjemnego bardzo doznałem uczucia w Warszawie. Poznałem się ze wszystkimi prawie naszymi oficerami starszymi. Wprawdzie wojsko nasze było jeszcze w formacji, ale dzielny duch ożywiał wszystko. Znać jednak było we wszystkich regimentach brak oficerów doświadczonych i wielka zachodziła różnica między temi nowemi pułkami a gwardią polską i Legią Nadwiślańską, które dopiero co w Hiszpanii widziałem i często z niemi przebywałem. Gwardia miała prócz pułkownika Krasińskiego cały sztab złożony ze starych oficerów i na wzór starych regimentów gwardii wkrótce się wykształciła. Legia Nadwiślańska miała starych oficerów jeszcze z Legii Włoskiej Dąbrowskiego i Nadreńskiej Legii Kniaziewicza. Prawie wszyscy podoficerowie jeszcze w niej byli starzy, więc służba szła spokojnie, poważnie i regularnie.
Nie tak było w wojsku Księstwa Warszawskiego. Piechota wprawdzie doskonała. Jazda potrzebowała jeszcze wyrobienia. Ponieważ manewry dotychczasowego regulaminu nie dość szybkie, miał być nowy regulamin wydany. Artyleria ma mało oficerów wykształconych, ale żołnierz dosyć wyrobiony. Cała armia miała postawę bardzo dobrą i duch dobry; żywość, wesołość i zaufanie rokowały najlepszą nadzieję. Zresztą wojska polskiego w Księstwie stało niewiele, bo trzymało garnizony w Gdańsku, Szczecinie. Kistrzynie [Kostrzynie - A.S.). pieniądze wysyłane do tych garnizonów nie wracały do kraju:
Toteż stan finansowy niepokoił ludzi poważnych. Pieniądze na wszystkie potrzeby wychodziły z kraju, bo nie było w nim fabryk ani manufaktur. A jedyny dochód był za zboże, którego sprzedać nie było można.
Podatki były nad siły kraju. Urzędników zdolnych mało, bo Prusacy Polaków nie przypuszczali. A liczba zbyt wielka absorbowała dochody...”
*
Tymczasem w Europie zachodniej i środkowej znów grzmiały działa. Wojna z Austrią wybuchła wcześniej, niż się tego spodziewano. 9 kwietnia 1809 roku rozpoczęły się działania austriacko-francuskie w Bawarii, 14 kwietnia potężny korpus austriacki wkroczył do Księstwa Warszawskiego.
Chłapowski znów towarzyszył Napoleonowi w drodze na pole walki. W Bawarii, pod miejscowością Ingolstadt, nastąpiło spotkanie cesarza z żołnierzami. Tę ciekawą i bardzo barwną scenę, charakterystyczną dla epoki napoleońskiej, opisuje dokładnie Chłapowski:
„...Cesarz na otwartem polu zsiadł z konia i ogień kazał rozpalić, już bowiem dzień się kończył. Nadeszła dywizja Davousta [Davouta] i kolumnami przemaszerowywała tuż przed cesarzem. Żołnierze, poznawszy go, a myśleli, że był jeszcze w Hiszpanii, takie poczęli roznosić wiwaty, jakich jeszcze nie słyszałem. W tejże chwili kilkunastu kirasjerów przeprowadzało z drugiej strony cesarza całą kolumnę niewolników, których nad wieczorem zabrano. Dostał się do niewoli pułkownik sztabu generalnego, którego przywiedziono przed cesarza. Cesarz kazał mu usiąść przy stole i zaczął wypytywać o stanowisko i siłę korpusów austriackich. Odpowiadał z początku, ale potem rzekł, że nie można żądać, aby oficer sztabowy informował nieprzyjaciela. „Nie obawiaj się pan - rzecze cesarz - wiem i tak wszystko”, i zaczął szybko, z największą dokładnością wymieniać stanowiska korpusów i pułków. Zdziwiony Austriak, że oficer na forpocztach tak informowany, rzekł: „Z kim mam honor?” Na to cesarz podniósł się trochę, uchylił kapelusza i rzekł: „Monsieur Bonaparte”. W czasie tej rozmowy piechota francuska tak głośne okrzyki wydawała. Piękny to był obraz...”
Całą tę kampanię Dezydery odbył u boku Napoleona, ale tu miał również okazję bezpośrednio dowodzić na polu bitwy. W bitwie pod Eckmhl prowadził do szarży szwadrony francuskich strzelców konnych. Tego dnia był zaliczony do grona najwaleczniejszych.
Uczestniczył również w krwawych bojach pod Aspern i Essling, był też świadkiem świetnego zwycięstwa pod Wagram. Tu właśnie, w ogniu bitwy wagramskiej, przeżył Chłapowski osobliwą przygodę. Stojąc z uniesionym kapeluszem słuchał właśnie kolejnego rozkazu cesarza, gdy nadlatująca kula armatnia wyrwała mu go z ręki. Dezydery opuścił rękę i nie zmieniając postawy spokojnie patrzył w twarz cesarza. Napoleon uśmiechnął się, zadowolony, że jego ulubiony „Klaposki” umie zachować zimną krew.
- Dobrze, żeś nie wyższy - wtrącił, po czym dokończył rozpoczęty rozkaz.
Zwycięstwo Napoleona pod Wagram zmusiło Austrię do zawarcia zawieszenia broni, a później do podpisania traktatu pokojowego. Zdawało się, iż nad Europą ucichnie burza, że wreszcie na trwałe zapanuje upragniony pokój. Były to jednak złudzenia...
Mimo zwycięstwa wagramskiego i innych Austria nie była doszczętnie rozbita i rzucona na kolana - jak przed kilku laty po Austerlitz. Rokowania pokojowe były długie i pełne ostrych targów.
Wreszcie 14 października 1809 roku, w pałacu cesarza Franciszka I w Schonbrunn pod Wiedniem, podpisano pokój pomiędzy Francją i Austrią. Na mocy pokoju Austria traciła znaczne terytoria, między innymi ziemie trzeciego rozbioru, zajęte przez wojska polskie w wyniku zwycięskiej kampanii 1809 roku, świetnie przeprowadzonej przez księcia Józefa Poniatowskiego. Ogólnie jednak pokój ten pozostawiał wiele punktów zapalnych i nie wróżył trwałości. Niedługo okazało się, że nie zdołało go przypieczętować nawet małżeństwo Napoleona z córką cesarza Austrii Marią Luizą.
Na drodze Napoleona stała też Rosja, z którą był wprawdzie na stopie pokojowej, ale narastały konflikty. Cesarz rosyjski nie mógł pogodzić się z nieograniczoną hegemonią Napoleona w Europie, gdyż coraz bardziej odbijała się ona na interesach rosyjskich. Równowaga między tymi mocarstwami stała się już nieosiągalna. Dobitnym tego wyrazem było stanowisko Rosji wobec toczącej się wojny francusko-austriackiej 1809 roku. Formalnie tylko opowiedziała się ona po stronie Francji, faktycznie zachowując bardzo przychylną neutralność w stosunku do Austrii. Przebywający w Księstwie Warszawskim korpus rosyjski pod dowództwem księcia Golicyna, który miał wspierać działania armii polskiej, w rzeczywistości robił wszystko, aby ułatwić ruchy wojsk austriackich. Wydawało się, że w wypadku niepowodzeń Napoleona na polach bitew wojska cesarza Aleksandra otwarcie wystąpią po stronie Austrii. Dwuznaczna postawa korpusu Golicyna była też powodem ostrych, ale nie zbrojnych, starć z wojskami polskimi, szczególnie w czasie zajmowania Krakowa przez armię Księstwa Warszawskiego.
Tak więc obie strony, Napoleon i Aleksander, spoglądały na siebie z nieufnością, starając się przeniknąć wzajemne zamiary.
Bezpośrednio po zawarciu rozejmu z Austrią Chłapowski został wysłany do Krakowa, do księcia Józefa Poniatowskiego, aby zawiadomić go o zawieszeniu broni i poinformować o przebiegu rozmów pokojowych. Miał się też na miejscu zorientować w sytuacji i nastrojach armii polskiej. W tym to okresie w Galicji w dalszym ciągu stacjonował korpus księcia Golicyna.
Po powrocie cesarz pierwszy raz nie był zadowolony ze swojego wysłannika. Chodziło właśnie o ów korpus rosyjski. „...Cesarz zwrócił całą mowę na korpus Golicyna. Musiałem mu wyznać, że u Golicyna nie byłem. Rozgniewał się szczerze i kazał mi iść do kozy, powtarzając kilka razy: Mogłeś się domyślić, jak interesującym byłby dla mnie raport o korpusie rosyjskim...”
Tym razem nie odgadł intencji Napoleona, ale Napoleon w dalszym ciągu miał do niego zaufanie i używał go do różnych zadań. Wreszcie cesarz, czyniąc zadość prośbom Chłapowskiego, zgodził się na jego przeniesienie do służby czynnej. Dezydery miał służyć w pułku lekkokonnym gwardii, słynnym pułku szwoleżerów. Wprawdzie nominację na szefa szwadronu otrzymał już latem 1810 roku, ale cesarz zatrzymał go jeszcze przy sobie.
We wrześniu 1810 roku Chłapowski wyruszył po raz ostatni z ważnym poleceniem cesarza. Tym razem rozkaz brzmiał: „Zasięgnąć wiadomości o Księstwie Warszawskim, o jego stanie i duchu publicznym, zasięgnąć też, jakie tylko będzie można, wiadomości o stanie i duchu publicznym na Litwie”. Było to zapowiedzią nabrzmiewającego konfliktu z Rosją. Napoleon zbierał już informacje, układał plany.
Tym razem Chłapowski zadowolił cesarza. Dobrze wywiązał się z powierzonego zadania.
13 stycznia 1811 roku objął swoje obowiązki w pułku, ale kontaktu z cesarzem nie stracił. Jesienią 1811 roku brał udział ze swoimi szwoleżerami w podróży Napoleona do Holandii, uczestniczył też w wielkich manewrach pod Boulogne.
Zmierzch cesarskich orłów
Rozpoczynał się pamiętny rok 1812. Nad Europą znów zbierały się groźne chmury, ale jeszcze nie zdawano sobie sprawy z niebezpieczeństwa nowej wojny.
Dwór napoleoński bawił się. Były bale wyprawiane przez cesarza, jego siostry, w domach ministrów, a nawet u rosyjskiego ambasadora - księcia Kurakina, chociaż tu i ówdzie przebąkiwano już o wojnie z Rosją.
Wesoło i przyjemnie spędzali szwoleżerowie zimę z 1811 na 1812 roku. Uczestniczyli w licznych paradach, tworzyli honorową eskortę cesarza, oficerowie zaś byli chętnie przyjmowani w najlepszych towarzystwach.
Chłapowski coraz mocniej wrastał w nowe otoczenie. Zżywał się z pułkiem, w którym sumienność i pedanteria w przestrzeganiu obowiązków służbowych były egzekwowane ze szczególną surowością. Była to szkoła nie tylko brawury, ale przede wszystkim starannej służby wewnętrznej.
Nadeszło lato 1812 roku, a razem z nim wojna z Rosją, przez propagandę napoleońską określana jako „druga wojna polska”. Korpusy Wielkiej Armii barwnymi kolumnami ciągnęły przez Księstwo Warszawskie, by 24 czerwca przekroczyć graniczną rzekę Niemen.
Szwoleżerowie, a z nimi Chłapowski, maszerowali w straży przedniej, przeważnie towarzysząc Napoleonowi podczas jego słynnych rozjazdów na rozpoznanie. O świcie 24 czerwca, kiedy cesarz rozpoznawał sytuację nad brzegiem Niemna, pożyczył nawet od porucznika Wąsowicza płaszcz i czapkę szwoleżerską w celu ukrycia swojej charakterystycznej sylwetki przed wzrokiem nieprzyjaciela.
Działania bojowe szwoleżerów ograniczały się do sporadycznych utarczek z kawalerią przeciwnika, który ciągle cofał się, unikając walnej bitwy.
Z biegiem czasu coraz gorzej zaczęło się dziać w szeregach Wielkiej Armii. Rozwleczone korpusy brnęły w głąb zniszczonego kraju. Nie starczało żywności. Brak zdecydowanych działań demoralizował masy żołnierskie, szczególnie w korpusach posiłkowych, które z musu szły na tę wojnę. Powiększały się szeregi maruderów.
Szwoleżerowie nieraz musieli podejmować niepopularną służbę policyjną, interweniując w przypadkach rabunków, wyłapując maruderów i dezerterów. Słynny już Kozietulski, zaprzyjaźniony z Chłapowskim, tak opisywał warunki tego pochodu w liście do siostry, pisanym 8 sierpnia 1812 roku w Witebsku: „...Prowadzimy życie prawdziwie koczownicze z Chłapowskim, Załuskim, Roztworowskim i Szeptyckim. Śpimy pod gołym niebem, bo wszystkie domy są albo bez dachu, albo tak zrujnowane, że nie ma się odwagi tam wejść.
Często budzi nas deszcz, po tym jak nas już dobrze odświeżył, bo zmęczeni naszemi rozjazdami czujemy go dopiero, kiedy jesteśmy już dobrze przemoczeni. Nasze posiłki są bardzo skromne, gdyż nie bardzo możemy liczyć na dzień jutrzejszy... zdarza się często, że porzucamy nasz posiłek na wpół ugotowany, żeby wyjechać. Nasz zwykły napój to błotnista woda, której czasem nam brakuje”.
Kiedy armia francuska podchodziła pod Smoleńsk, szwoleżerowie Kozietulskiego przeprowadzili rozpoznanie nad Dnieprem. Wtedy to Chłapowski na czele swojego szwadronu stoczył zaciętą, ale zwycięską potyczkę z kawalerią rosyjską.
W krwawej bitwie pod Borodino, określanej też jako bitwa pod Moskwą, bezpośrednio nie uczestniczył. Szwoleżerowie byli tu raczej widzami niż aktorami śmiertelnych zapasów. W pewnej jednak chwili zostali przesunięci do drugiej linii, skąd mieli wesprzeć szarżę kirasjerów w wypadku załamania się jej. Scena tej słynnej szarży kirasjerów francuskich, polskich i saskich na środkową redutę rosyjską głęboko utkwiła w pamięci Dezyderego. Tak opisał ją w swoich Pamiętnikach:
„Myśmy stali cały czas na nizinie i tylko dym na całej linii od ognia działowego widzieliśmy. Raz tylko przez jedną godzinę posunęliśmy się na wzgórze, a to wtedy, gdy kirasjerzy nasi przypuszczali szarżę na piechotę, broniącą środkowej reduty. Cesarz kazał naszemu pułkowi pomknąć naprzód i puścić zaraz szarżę, jeżeli kirasjerom się nie powiedzie i zostaną odparci. Rozkaz ten dowodzi, że miał do nas zaufanie. Reduta przez kule już tak była poryta, że cesarz dobrze osądził, iż jazdą ją odebrać można. Patrzyliśmy tedy na piękny obraz ataku kirasjerów, który wykonały cztery regimenta francuskie, polski jedyny regiment kirasjerów Małachowskiego i saski Leizera. Kirasjerzy wpadli do reduty i rąbiąc piechotę, jeszcze dalej polecieli. Małachowski i Leizer, kilka razy ranni, spadli z koni. Po zdobyciu reduty cofnęliśmy się na nasze dawne położenie, gdzie kule nie dochodziły”.
I wreszcie kilka ogólniejszych uwag naszego bohatera na temat tej wielkiej bitwy, którą niektórzy historycy uznają za przełomową w całej kampanii 1812 roku:
„Co chwila do cesarza przybywali jenerałowie z linii bojowej i, jak nam powiadano, zaklinali go, żeby część gwardii wysłał dla zdecydowania bitwy i odniesienia korzyści, ale cesarz wciąż odmawiał i prócz 60 dział artylerii nic z gwardii nie było w ogniu. Zapewne cesarz, będąc o 400 mil od Francji, chciał zachować gwardię nietkniętą. Około czwartej z południa przybył oficer ordynansu [!] z raportem, że Rosjanie się rejterują. Cofnęli się oni w najlepszym porządku za Możajsk i miasto to całą noc jeszcze utrzymali w swym ręku. Przeciw swemu zwyczajowi cesarz nie kazał ich ścigać. Po ruchach cesarza, na któregośmy z daleka patrzyli, widać było, że był cierpiącym. Raz się przechodził, to znów siadał na polowym krzesełku. Na konia cały dzień nie siadł.”
Nadszedł wreszcie krach wyprawy napoleońskiej na Rosję. Zawiodły wszelkie rachuby Napoleona na zawarcie pokoju z cesarzem Aleksandrem. Sprawa była przegrana.
W drugiej połowie października rozpoczął się tragiczny odwrót. Wygłodniały i zrozpaczony tłum żołnierzy różnych narodowości, chłostany ostrymi podmuchami jesieni i wczesnej, surowej zimy rosyjskiej, w niczym już nie przypominał tych barwnych pułków sprzed kilku miesięcy. Nieprzywykli do surowości klimatu południowcy, a w dodatku zupełnie nie przygotowani do kampanii zimowej, padali masowo. Chroniąc się przed zimnem przywdziewali najcudaczniejsze okrycia.
Szwoleżer Płaczkowski tak opisuje wygląd świetnej niedawno armii napoleońskiej: „Jedni byli w kożuchach lub tołubach, w ruskich czapkach zimowych, inni pozakrywani błamami rozmaitych futer lub ich kawałkami... inni znowu w aparatach cerkiewnych [szaty liturgiczne duchownych prawosławnych - A.S.], inni w rasach i czapkach księży, inni w kobiecych ubiorach, to jest w salopach, bekieszach i jupkach, nawet w ruskich spódnicach. Było wielu takich, co poduszkami przywiązywanymi głowy mieli okryte; słowem masa dziwolągów nie da się niczym określić, ani opisać...”
Nawet Napoleon zmienił się w swojego rodzaju „przebierańca”.
„Pewnego dnia - pisze oficer szwoleżerów Józef Załuski - kiedy pułk nasz cały maszerował w porządku, a szef Chłapowski na czele mojej 1 kompanii przy mnie z lewej strony, nadciągnął cesarz konno i podjechał pod lewy bok Chłapowskiego; przywitał się z nim poufale i zaczął z nim mówić. Napoleon miał na sobie szubę zieloną, aksamitną, sobolami podszytą, i czapkę podobną, formy w Moskwie używanej ...”
Właściwą postawę zachowały pułki starej gwardii i oddziały polskie. Na nich spoczywał główny ciężar walk z napierającymi wojskami rosyjskimi. Podczas gdy na początku wyprawy szwoleżerowie byli w awangardzie, tak teraz przyszło im przeważnie osłaniać odwrót i strzec osoby cesarza.
Służba była ciężka, ale pułk trzymał się dobrze. W tym czasie Dezydery przeważnie uczestniczył w boju, odpierając ataki kawalerii rosyjskiej, szczególnie zaś wszędobylskich kozaków. W czasie bitwy pod Krasnem, 19 listopada, wykonując bezsensowny rozkaz marszałka Murata, Chłapowski na czele szwadronu szarżował silnie obsadzoną przez nieprzyjaciela wieś. Posłuchajmy, jak sam o tym opowiada:
„...Liczne tyraliery nieprzyjacielskie posunęły się nad parów, który ich od naszych oddzielał. Opanowali nawet na naszym prawym boku z tej strony parowu wioskę z kilkunastu chałup złożoną. Stałem za cesarzem także na prawo z czterema szwadronami. Król Murat przypadł do mnie, kazał mi wziąć jeden szwadron i kłusem za sobą maszerować, co trudnem było, gdyż śnieg był głęboki. Stanął z nami przed tą samą wioską, w której znajdowali się Rosjanie, i kazał mi w nią wmaszerować. Szczególny to rozkaz dla jazdy, ale trzeba było słuchać... Puściłem się więc środkiem wsi. Strzelcy rosyjscy z podwórków z bliska do nas wszyscy wystrzelili. Spadło mi z koni czterech ludzi, których Murat ma na sumieniu, a rannych było sześciu. Rosjanie ani uciekli, ani uciec tak prędko nie mogli, tylko za płoty powchodzili. Rozumie się samo przez się, żem nie maszerował wolno przez wioskę, ale śnieg aż po brzuchy nie pozwalał galopować... ujrzałem kompanię grenadierów gwardii, których cesarz, spostrzegłszy zapewne szalony rozkaz dany mi przez Murata, wysłał ku wiosce. Grenadierzy opanowali ją bez wystrzału... Cesarz stał pieszo na czele gwardii, był bardzo rozgniewany na Murata. Powiedział mi żywo: „Jak mogłeś tego wariata usłuchać!?”
Minęło najgorsze piekło odwrotu spod Moskwy. Resztki Wielkiej Armii przepływały przez Księstwo Warszawskie, ścigane przez zwycięskie wojska rosyjskie. Napoleon był już dawno w Paryżu, zbierał siły do nowej kampanii.
Szwoleżerowie przez Wilno, Warszawę i Poznań ciągnęli na zachód, wierni do końca napoleońskim sztandarom.
W toku wojny 1812 roku Chłapowski odznaczał się szczególną troskliwością o los podwładnych i stan koni w swoich szwadronach. Być może właśnie dlatego powierzono mu prace nad reorganizacją części pułku. Wywiązał się z niej znakomicie. W przededniu kampanii wiosennej 1813 roku stał już na czele dwóch szwadronów o pełnej sprawności bojowej.
Wkrótce okazało się, jak były one potrzebne. U progu wiosny 1813 roku formowała się kolejna koalicja antynapoleońska. Król pruski Fryderyk Wilhelm III, po zawarciu przymierza z cesarzem Aleksandrem I, 15 marca wypowiedział wojnę Francji. Austria formalnie była jeszcze po stronie Napoleona, ale tajnymi porozumieniami była mocno związana z koalicją. Czekała tylko dogodnego momentu, by przejść na stronę jawnych przeciwników Francji.
Austriacy, mający osłaniać Księstwo Warszawskie, bez walki wpuszczali na jego teren wojska rosyjskie, które coraz dalej zalewały kraj. Pozostał jeszcze Kraków, ale w obliczu dwuznacznej postawy Austrii i ten skrawek jeszcze wolnej ziemi polskiej był coraz bardziej zagrożony.
Armia polska, do końca wierna Napoleonowi, opuściła Kraków kierując się na zachód.
Tymczasem sprzymierzeni uderzyli na Saksonię, odnosząc tam pierwsze sukcesy. W utworzonych przez Napoleona państewkach Związku Reńskiego zapanował popłoch. Jednakże tryumf koalicji był jeszcze przedwczesny. W końcu kwietnia Napoleon z nowymi siłami stanął nad Łabą. Na początku maja 1813 roku rozpoczęła się nowa wojna, określana jako kampania niemiecka.
Mimo jednak świetnych zwycięstw Napoleona pod Ltzen i Bautzen (Budziszyn) widać już było, że gwiazda cesarza Francuzów zaczyna blednąć. Siły koalicji rosły, jego natomiast topniały. Na drogach odwrotu spod Moskwy pozostał kwiat jego wojska. Nowa, pośpiesznie sformowana armia nie miała już dawnej wartości. Brakowało szczególnie kawalerii, dlatego też szwadrony szwoleżerów były na wagę złota. W bitwach pod Lutzen byli raczej widzami niż uczestnikami.
Dopiero 22 maja 1813 roku, w dniu bitwy pod Reichenbach, szwoleżerowie zdobyli nowy liść do wieńca sławy pułku. Był to również dzień sukcesu i chwały Dezyderego Chłapowskiego, który na czele swoich szwadronów kilkakrotnie szarżował na dragonów oraz ułanów pruskich i rosyjskich. Trzy pułki kawalerii sprzymierzonych zostały rozbite. W czasie tego starcia szwoleżerowie ponieśli znaczne straty; ranny tu również został i Chłapowski, ale odniesione obrażenia nie wytrąciły go ze służby. Następnego dnia znów był na koniu.
Wiosenne zwycięstwa Napoleona na nowo obudziły nadzieje Polaków. Zdawało się im, że manewr Napoleona na Śląsk, mający na celu uniemożliwienie połączenia się wojsk pruskich i rosyjskich, będzie nową „wojną polską”. Zamiast tego jednak zakomunikowano wiadomość o podpisaniu rozejmu z koalicją. Było to 4 czerwca 1813 roku.
Parę dni po rozejmie do marszałka Soulta, dowódcy całej kawalerii francuskiej, wpłynęła prośba Chłapowskiego o dymisję. Zapanowała konsternacja, zastanawiano się, co może być przyczyną takiego kroku ze strony cesarskiego ulubieńca. Oddajmy mu głos, niech sam to wytłumaczy:
„...Z Neumark rozkazano mi eskortować wielkiego koniuszego Caulaincourt[a] do zamku naprzód Leuthen, a potem Pleswitz, gdzie traktował o pokój z jenerałem Szuwałow[em]. Staliśmy w podwórzu i zsiedliśmy z koni. Z jenerałem Szuwałow[em] przyszło kilkuset kozaków, którzy także zsiedli z koni, rozmawialiśmy więc z oficerami; opowiadali nam, gdzie stali w Polsce, i zdarzyło się, że wspomnieli o kilku domach mi znajomych. Zapytałem się pułkownika kozackiego, czyby nie był łaskaw oddać na pocztę głównej kwatery list do ojca, który napiszę i zostawię nie zapieczętowany. Przyobiecał mi to uczynić, ale prosił, żeby zapieczętować, tylko on adres napisze, a nikt nie otworzy. Wszedłem do pałacu, uprosiwszy sekretarza cesarskiego, który był z Caulaincourtem, o papier i napisałem list do ojca. Znajdując się sam na sam w pokoju z sekretarzem pokazywał mi on propozycje do układu Napoleona z cesarzem Aleksandrem. Zaraz na wstępie ofiarował Napoleon Aleksandrowi całe Księstwo Warszawskie i pozwalał albo żeby przyjął tytuł Króla Polskiego, albo żeby Księstwo Warszawskie wcielił do swego cesarstwa. Sekretarz cesarski, który miał mnie tak jak za Francuza, widywał mnie bowiem kilka lat przy cesarzu, ani domyślać się mógł, jaką we mnie straszną rewolucję sprawił, pokazując mi ten projekt pokoju. Aby nie zdradzić pomieszania mego, wyszedłem i tak byłem zamyślony, że dopierom się ocucił, gdy mnie pułkownik kozacki zatrzymał i o list zapytał. Stanęło zawieszenie broni, nie pokój, jak cesarz proponował. Pomaszerowaliśmy na powrót do Drezna. Tam napisałem prośbę o dymisję i oddałem marszałkowi Soult.[owi). Bardzo był zdziwiony i próbował mnie nakłonić do pozostania w służbie. Nie mogłem sekretarza Fain[a] kompromitować i mówić wszystkim o owych propozycjach pokoju, bo mi je pokazał pod sekretem. Przecież powiedziałem o tem kapitanowi Jordanowi, z którym byłem w przyjaźni, i generałowi Chłopickiemu. Ten zaklął po swojemu i powiedział, że wolałby kamienie tłuc, niż dłużej służyć temu człowiekowi. Obaj podali się do dymisji...”
Dymisja Chłapowskiego spotkała się na ogół ze złym przyjęciem ze strony współtowarzyszy. Nie znano wtedy jej prawdziwych przyczyn. Potomni, szczególnie piewcy epopei napoleońskiej, potraktowali to równie ostro. Określając posunięcia Napoleona z Księstwem Warszawskim jako manewr dyplomatyczny, zarzucali Chłapowskiemu brak wyczucia politycznego, małoduszność i niewiarę w cesarza. Czy nie byli zbyt surowi w ocenie? Dezydery miał wtedy dwadzieścia pięć lat i mimo całego obycia politykiem nie był.
Miał prawo nie dostrzegać ukrytych zamysłów czy planów Napoleona. Był natomiast szczerym Polakiem, który przez siedem lat obserwował gry i gierki Bonapartego, w których piłką była sprawa polska. Mógł stracić zaufanie.
*
Dobiegała kresu wielka epopeja napoleońska. W 1814 roku do Paryża wkroczyły wojska zwycięskiej koalicji, a pod osłoną ich bagnetów powrócili Bourboni i ci wszyscy, których nie zdążyła znieść fala rewolucji. Napoleon abdykował, wyjechał na wyspę Elbę, przyznaną mu wspaniałomyślnie we władanie. Pozwolono mu nawet zabrać batalion starej gwardii i szwadron jazdy, dowolnie wybrany. Wybór cesarza padł na szwoleżerów. Szwadron Pawła Jerzmanowskiego miał być słynnym później „szwadronem Elby”.
Zwycięzcy przystąpili do podziału łupów. W tym celu w Wiedniu zebrał się kongres, który miał zdecydować o losach Europy. Ton obradom i posunięciom dyplomatycznym nadawali cesarz rosyjski Aleksander, zręczny dyplomata i wytrawny dworak Klemens Metternich - minister spraw zagranicznych cesarza Austrii, oraz przedstawiciel Anglii Castlereagh. Bourbońską Francję reprezentował Talleyrand, niedawny minister Napoleona, który wcześniej już zdradził swojego cesarza, człowieka, któremu zawdzięczał świetną karierę.
W Wiedniu zebrała się cała śmietanka europejskiej arystokracji.
Mnożyły się bale, maskarady, konne kawalkady, premiery w teatrach. Królowały piękne toalety i nowy, modny taniec - walc wiedeński, wtórujący intensywnym rozgrywkom dyplomatycznym. Kongres tańczył i obradował.
Przy dźwiękach walca decydował się los Polski. Sprawa polska była jednym z palących problemów, którego rozwiązanie interesowało wszystkie mocarstwa nadające ton w Wiedniu. Cesarz Aleksander I, będący dziwnym połączeniem satrapy z liberałem, roztaczał swoją wizje połączenia wszystkich ziem polskich pod swoim berłem. Miał nawet poparcie części szlachty i arystokracji polskiej, ale z drugiej strony niechęć zdecydowanej większości społeczeństwa, ożywionego patriotycznym duchem Księstwa Warszawskiego. Również i mocarstwa nie były zainteresowane zbytnim wzmocnieniem Rosji. Idee Aleksandra napotkały zdecydowany sprzeciw ze strony popieranych przez Anglię Prus, Austrii i bourbońskiej Francji. Za cenę zachodniego skrawka ziem polskich byłego Księstwa Warszawskiego i za całą Saksonię Aleksandrowi udało się pozyskać Prusy. Pozostał jednak triumwirat, który twardo przeciwstawiał się zakusom Rosji, szermując przy tym hasłami o prawie Polaków do wolności i niezawisłości. Wśród długich targów i wzajemnych gróźb przyjęto wreszcie rozwiązanie kompromisowe.
Prusy uzyskały Wielkopolskę i Bydgoskie, ale za to tylko połowę Saksonii; Austria otrzymała obwód Tarnopolski i Kraków z okręgiem, z którego utworzono „wolne miasto”. Reszta byłego Księstwa Warszawskiego pozostała przy Rosji. Z tych terenów powstało tzw. Królestwo Polskie, co do którego postanowiono, że będzie połączone z cesarstwem rosyjskim „poprzez własną konstytucję” i że będzie „używać oddzielnej administracji”. Prócz tego Aleksander zastrzegł, że da temu państwu „rozszerzenie wewnętrzne, jakie uzna za przyzwoite”. Tak więc los Polski został przesądzony.
Tymczasem napoleońskie orły jeszcze raz zerwały się do lotu, przerywając obrady „tańczącego kongresu”. Triumf ich jednak trwał krótko - tylko sto dni. Tu koalicja zareagowała szybko i solidarnie. Napoleon, ostatecznie rozbity pod Waterloo, stał się jeńcem swojego nieprzejednanego wroga - Anglii. Obrońcy starego porządku odetchnęli z ulgą. Wróg przestał być groźny... Skalista wysepka, zagubiona wśród bezkresu oceanu, wkrótce miała stać się grobem tego, który przez kilkanaście lat narzucał swoją wolę i dyktował warunki Europie.
*
Od pewnego już czasu zegar na ścianie pałacu w Turwi zastępował będącą na tym miejscu tarczę herbową. Symbolizował nowy czas i nowe porządki w dobrach Chłapowskich. Porządki te zaprowadzał obecny właściciel, młody pułkownik Dezydery Chłapowski. Ojciec Dezyderego nie miał zmysłu gospodarza. Żył ponad stan, więcej dbając o reprezentację niż o jej zabezpieczenie. Szybko też zrujnował gospodarkę i popadł w długi. W takim stanie przekazał wszystko synowi.
Młody gospodarz zabrał się do pracy z energią. Najpierw się uczył, gdyż przecież dotąd narzędziem jego była szabla, a nie pług. Do gospodarstwa wprowadzał to, co było najlepsze. Pracę organizował po wojskowemu - szybko, sprawnie i dokładnie. Po paru latach pospłacał długi, zaczął uzyskiwać przychody. Przykładem wzorowej organizacji pracy zaraził sąsiadów, zdobywał naśladowców, zyskiwał sobie szacunek i uznanie.
Dezydery nie stronił od działalności społecznej. Był gorącym rzecznikiem oświaty rolniczej, pracował nad rozwiązaniem kwestii włościańskiej.
Mijały lata wypełnione pracą, zbliżał się rok
„...Oto dziś dzień krwi i chwały...”
Piętnaście już lat istniało Królestwo Kongresowe, w którym obok pozorów wolności w każdym elemencie życia politycznego odczuwało się ciężką rękę caratu. Była konstytucja, której rząd nie respektował, istniał sejm, którego nie zwoływano. Aktywnie działała tajna policja polityczna, zawzięcie poszukująca wciąż żywych w społeczeństwie źródeł myśli niepodległościowej. Udało się jej wpaść na trop Towarzystwa Patriotycznego, organizacji niepodległościowej, założonej w 1821 roku przez majora Waleriana Łukasińskiego.
W czasie procesu Łukasińskiego i towarzyszy w czerwcu 1824 roku ludność Warszawy okazała jawną sympatię dla oskarżonych. Dla zastraszenia opinii publicznej urządzono pokazową egzekucję skazańców. Na oczach mieszkańców stolicy zrywano z nich szlify i mundury oficerskie, przykuwano do taczek. Zgromadzony tłum pełnym powagi milczeniem uczcił skazanych. Matki podnosiły do góry dzieci, by dobrze pokazać im tych, którzy cierpieli w imię miłości ojczyzny. Wielu cywilnych i wojskowych płakało, łzy w oczach mieli także żołnierze rosyjskiego garnizonu obecni na egzekucji.
Następne lata niosły nowe, ważne wypadki dziejowe. W 1825 roku zmarł cesarz Aleksander I, a tron po nim objął jego młodszy brat - Mikołaj I. W grudniu tego roku w Petersburgu wybuchło powstanie, wywołane przez rosyjskich szlacheckich rewolucjonistów, dążących do obalenia carskiego absolutyzmu i zastąpienia go monarchią konstytucyjną, wzorowaną na zachodnich.
Słabo przygotowane powstanie i niezdecydowana postawa przywódców spisku spowodowały, że ruch ten został szybko stłumiony, prawie w zarodku. Główni inicjatorzy powstania zawiśli na szubienicy, posypały się surowe wyroki na innych uczestników; represje objęły też żołnierzy tej części garnizonu petersburskiego, która opowiedziała się za rewolucją. W całym imperium nastąpiło zaostrzenie reżimu politycznego, co zaznaczyło się również i na terenie Królestwa Polskiego. Cesarz Mikołaj I nie usiłował nawet przywdziewać maski liberała, jak to czynił jego starszy brat.
Mimo to jednak Towarzystwo Patriotyczne, pod innym wprawdzie kierownictwem, działało nadal. Dopiero śledztwo w sprawie dekabrystów ujawniło ich powiązania z Towarzystwem i ułatwiło jego rozbicie przez masowe aresztowania. Czołowych działaczy, z pułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim na czele, postawiono przed sądem sejmowym jako oskarżonych o zdradę stanu. Proces toczył się długo, prawie pięć pierwszych miesięcy 1828 roku. Wyrok sądu zawiódł jednak oczekiwania Mikołaja I. Pod naciskiem opinii publicznej sąd nie orzekł winy zdrady stanu i wymierzył oskarżonym niewielkie kary więzienia jedynie za przynależność do nielegalnych organizacji.
Wszystko to nie było w stanie zahamować działalności patriotycznej. Niebawem zawiązał się spisek w Szkole Podchorążych Piechoty pod przewodnictwem podporucznika Piotra Wysockiego. Spisek ten stopniowo ogarniał coraz szersze kręgi wojskowych, młodzieży akademickiej i inteligencji, docierając do ludu warszawskiego.
Wybuch rewolucji lipcowej we Francji w 1830 roku spowodował podniesienie fali patriotyzmu i chęci skutecznego działania. Kolejna rewolucja, tym razem w Belgii, i wieści o zamiarze użycia do jej tłumienia właśnie wojsk polskich skłoniły spiskowców do szybkiego działania.
Nadeszła wreszcie pamiętna noc 29 listopada 1830 roku. Spiskowcy dokonali zamachu, nieudanego wprawdzie, na znienawidzonego, szczególnie w kołach wojskowych, cesarskiego brata - wielkiego księcia Konstantego. Uderzono również na oddziały cesarskie stacjonujące w Warszawie.
Strzały na ulicach stolicy Królestwa Polskiego odbiły się głośnym echem w kraju i w Europie. Lud Warszawy powstał i rzucił wyzwanie caratowi, porywając za sobą cały naród.
Powstanie - po pierwszych dniach kryzysu spowodowanego ugodową i tchórzliwą postawą arystokracji, zamożnego mieszczaństwa i części wyższych oficerów - zwyciężyło, stało się faktem dokonanym. Naród przygotowywał się do wojny, która miała zdecydować o dalszych losach ziem polskich.
Wieść o wypadkach warszawskich lotem błyskawicy obiegła cały kraj. Polacy z zaborów austriackiego i pruskiego sposobili się do niesienia pomocy braciom, którzy stanęli do walki o wolność. Z Galicji i Wielkopolski płynęła do Królestwa broń, śpieszyli ochotnicy.
*
Dezydery Chłapowski nie pozostał głuchy na odgłos wypadków. Wiedział, że jego miejsce jest tam, gdzie toczy się walka o wolność. Decyzje wyjazdu do Warszawy tak uzasadniał w Pamiętnikach pisanych po latach: „...Wyjazd mój, opuszczenie kochanej żony i dzieci nie było spowodowane żadną namową, żadnym przykładem, ale było skutkiem surowej rozwagi. Miałem już lat 43, przeszedłem różne koleje. Wiadomości moje wojskowe, całe życie zbierane, doświadczenie wskazywały mi możliwość walki i zwycięstwa. Ambicja osobista żadnego wpływu w tym kroku nie miała. Jeśli kiedyś w młodości mojej ambicja i chęć wywyższenia się mną czas jakiś powodowała, uprzątniętą już dawno była. Miejsce jej zajęła chęć wypełnienia moich powinności. Za najświętszą (rzecz) miałem być użytecznym moim rodakom. Użyteczniejszym być nie można, jak przyczynić się do odrodzenia naszej ojczyzny...”
8 grudnia 1830 roku Chłapowski opuścił rodzinną Turwie i po dwudniowej podróży stanął w Warszawie. Wiedział już, że dyktatorem powstania został ogłoszony generał Józef Chłopicki, dawny jego znajomy z okresu wojen napoleońskich. Do niego też skierował swoje pierwsze kroki.
Przejeżdżając przez ulice Warszawy, rojne i gwarne w tym czasie, Chłapowski z radością spoglądał na entuzjazm i patriotyczne uniesienie ludności stolicy, widział zapał, chęć walki. W tym tłumie, częściowo uzbrojonym, dostrzegał przyszłe pułki i szwadrony, miał już wizję dalszego działania i swoje plany. W jak najlepszej wierze i w znakomitym nastroju spieszył podzielić się nimi z dyktatorem, wesprzeć go radą, pomocą.
Chłopicki życzliwie powitał przybysza z Wielkopolski, kazał mu nawet zatrzymać się w swoim domu. Po wstępnych powitaniach rozmowa potoczyła się wokół spraw najistotniejszych.
- Kontent jestem - rozpoczął Chłopicki - że otwarcie mogę mówić z dawnym znajomym, któremu tutaj jeszcze nie zawróciło się w głowie. Ci szaleńcy nie wiedzą, na co się porwali! Nie możemy się bić, Moskwie nie poradzimy!
- Ale, jenerale... - próbował wtrącić Chłapowski.
- Czekaj, nie przerywaj!... Otrzymamy od cesarza warunki, które w przyszłości, przy pierwszej sposobności, pozwolą nam uskutecznić to, co dziś jest niemożebne. Posłałem Lubeckiego i Jezierskiego z mojemi propozycjami do Petersburga. Chcę mieć organizację rezerw na wzór obrony krajowej pruskiej; będziem wtenczas mieli na zawołanie 100 tysięcy z górą. Broń dla nich będzie w ciągu trzech lat, są na to pieniądze, obrachunek już zrobiony. Wtedy powstaniem...
- Ale cesarz... - zaczął znów Chłapowski.
- Cesarz jest w takim położeniu - dyktator wpadł mu w słowa - że musi przyjąć moje propozycje...
Chłapowski ze zdumieniem i zgrozą słuchał słów człowieka, który stał na czele narodu i miał go prowadzić do walki. Widział już, że powołanie Chłopickiego na to stanowisko jest tragicznym nieporozumieniem. Ale jeszcze nie tracił nadziei, pamiętał go innym, cenił jego wiedzę wojskową, usiłował przekonać i natchnąć. Skorzystał z chwili, w której wzburzony Chłopicki umilkł.
- Cesarz nie będzie się układać, a w żadnym razie nie przystanie na takie warunki... - rzekł.
- Co mi tam prawisz! - przerwał mu Chłopicki.
- Tak! Będzie żądać zdania się na łaskę i niełaskę, ale skoro jenerał myślisz, że 100 tysięcy wojska dość będzie do rozpoczęcia wojny, wkrótce możesz je mieć. Pod bronią jest 30 tysięcy, dymisjonowanych wraca 20 tysięcy, rekruta można mieć 50 tysięcy, do tego ochotnicy, którzy garną się ze wszech stron, i będzie 100 tysięcy, a nawet więcej. Moskali więcej przyjść nie może. Po wojnach tureckich i cholerze większych sił nie zdołają zebrać. Teraz trzeba nam iść naprzód, w prowincje zabrane, w siły rosnąć.
Tylko silni mają przyjaciół.
Rozmowa tego typu nie była ostatnia. Powtarzały się one dość często i zawsze z wypowiedzi Chłopickiego przebijała niechęć do powstania i niewiara.
W ciągu pięciotygodniowego pobytu u boku dyktatora Chłapowski, znużony ustnymi perswazjami, opracował na piśmie memoriał, w którym podawał swój śmiały plan operacji ofensywnych, przeniesienia działań na tereny nieprzyjaciela, szczególnie na Litwę, wskazywał sposoby powiększenia sił zbrojnych. Dokument ten jest wart zacytowania w obszernych fragmentach nie tylko ze względu na zawarte w nim myśli, ale również dlatego, że w pewnym sensie charakteryzuje osobowość jego autora. Chłapowski zawsze i konsekwentnie przestrzegał zasad dyscypliny wojskowej i subordynacji, jak również lojalności podkomendnego w stosunku do przełożonego. Te cechy, które aż nazbyt konsekwentnie towarzyszyły mu przez cały czas działalności, dobitnie przejawiły się w pierwszych zdaniach memoriału:
„ 15 grudnia 1830
Jenerale!
Przynoszę Ci, co każdy Polak nieść czuje potrzebę swemu przełożonemu: uległość bez granic, ale ponieważ w przebiegu organizacji widzę chwiejność, pozwól, że Ci przełożę myśli moje jako wyznanie wiary. Przyrzekam Ci jednak, jenerale, jeżeli się z Twojemi nie zgadzają, w niczym nie uchybić uległości tak koniecznej w każdym podwładnym.
Wszelkie rokowanie z cesarzem rosyjskim jest niemożebne; niemożność ta leży w nim samym, w jego dumie i w jego stanowisku względem swego narodu... Rokowania mogą być przeto chyba uważane jako podstęp wojenny, a przygotować się należy do wojny nie tracąc chwili.
Organizacja winna postępować szybko i rozpocząć ją trzeba od usunięcia wszystkich zbyt wiekowych oficerów wyższych armii. Mogliby oni tylko działać bez energii. Następnie trzeba nakazać wszystkim dowódcom pułków, aby się udali z kadrami wybranemi ze swych pułków do miast prowincjonalnych. Każdy pułkownik zorganizuje tam nową brygadę, złożoną ze swych kadr, z żołnierzy, którzy wrócili do służby, i z rekrutów, używając do tego przyborów nagromadzonych w magazynach...
Prócz armii regularnej, złożonej z dawnych pułków i tyluż nowych brygad, co uczyni od dziś za sześć tygodni 108 szwadronów, 70 batalionów i 24 baterie, trzeba kazać sformować zdatnym do tego oficerom 8 oddziałów partyzanckich, z których każdy obejmować ma 600 do 800 koni, 200 do 300 strzelców pieszych i 2 do 6 dział. Ochotnicze te korpusy winny być jak najspieszniej posunięte naprzód dla strzeżenia granicy... należy wszystko przygotować do przejścia Bugu i Niemna jeszcze po lodzie i jak tylko wielkie mrozy sfolgują, mniej więcej 1 lutego. W tej epoce słońce jest wyżej, armia rosyjska czekać będzie również na tę chwilę. Jeżeli nie przejdzie i będzie dalej zbierać kolumny nad Niemnem i Bugiem, trzeba rzucić nasze 8 korpusów ochotniczych pomiędzy ich kolumnami, zrobić powstanie na Wołyniu i Litwie i wprawić w nieład tyły armii rosyjskiej...”
Memoriał pozostał jednak bez odpowiedzi! Tymczasem cenne dni uciekały, prace nad powiększeniem wojska postępowały opieszale. Dywizje starej armii stały bezczynnie wokół Warszawy, a nieprzyjaciel zbierał siły.
Nastroje w stolicy pogarszały się z każdym dniem. Szemrano przeciw bezczynności, domagano się zdecydowanych akcji, coraz więcej głosów atakowało Chłopickiego, który czekał na powrót Lubeckiego i Jezierskiego z Petersburga. Wreszcie jeden z wysłanników - Jezierski powrócił z odpowiedzią cara.
Zgodnie z przewidywaniami Chłapowskiego dokument przywieziony z Petersburga zawierał same żądania i faktycznie stanowił kres tych nawet namiastek wolności, jakie miało Królestwo przed powstaniem. Cesarz w surowych słowach ganił czołowe osobistości Królestwa, obciążał je odpowiedzialnością za istniejącą sytuację. Nic nie obiecywał, nakazywał bezwarunkową kapitulację i zdanie się na jego łaskę. Zapowiedział, że tylko wtedy będzie się zastanawiał nad dalszymi losami Królestwa i postanowi to, co uzna za słuszne. Było to więc żądanie satrapy, którego kaprys miał przesądzić o losie kraju.
Był również i list adresowany do Chłopickiego, w którym cesarz chwalił go za porządek utrzymywany w Królestwie: Chłopicki przyjął ten list wybuchem furii. Tupiąc nogami krzyczał:
- Co on sobie myśli? Że ja dla niego, nie dla mojego kraju porządek tu utrzymuję! Kpię sobie z cesarza!
Po tych słowach list cesarski powędrował do pieca.
Niektórzy, a wśród nich także Chłapowski, sądzili, że po tym wybuchu Chłopicki ostro weźmie się do pracy nad przygotowaniami wojennymi i wreszcie rozpocznie ofensywę. Szybko jednak przyszło rozczarowanie. Kiedy armie carskie stały nad granicami Królestwa, Chłopicki złożył dyktaturę.
Motywy tego kroku były liczne i skomplikowane. Chłopicki nie wierzył w możliwości walki zbrojnej: powstanie, jako fakt dokonany, chciał wykorzystać w postaci argumentu do rozmów z cesarzem. Dla siebie żądał nieograniczonych pełnomocnictw i uprawnień, nie uznawał krytyki swojej działalności. Z każdym dniem swoim postępowaniem i postawą tracił popularność, tak przecież wielką w pierwszych chwilach. Pełnomocnictw, których się domagał, nie otrzymał i wtedy, obrażony, w chwili dla kraju krytycznej zareagował na to dymisją.
Chłopicki podczas swojej dyktatury nie powierzył Chłapowskiemu żadnej funkcji wojskowej. Trzymał go u swojego boku, chętnie z nim rozmawiał, ale munduru włożyć mu nie pozwolił. Mówił, że nie chce narażać znajomego na represje ze strony władz pruskich, niechętnym okiem patrzących na poddanych króla Fryderyka Wilhelma wstępujących w szeregi powstańcze. W istocie starał się wykorzystać go jako narzędzie w pewnych posunięciach politycznych. Za pośrednictwem Chłapowskiego dyktator chciał porozumieć się z konsulem pruskim w Warszawie, dążąc do powstrzymania Prus od zbrojnych wystąpień przeciwko powstaniu. Należy tu również dodać, że Chłopickiego generalnie cechowała niechęć do wojskowych zgłaszających się z innych zaborów i w ciągu jego dyktatury nie tylko Chłapowski pozostawał na uboczu. Po ustąpieniu Chłopickiego nowy wódz naczelny - książę Michał Radziwiłł - powołał Chłapowskiego do służby czynnej. Włożył więc wreszcie pułkownikowski mundur, ale w dalszym ciągu nie miał konkretnych zadań.
Tymczasem armie carskie pod dowództwem feldmarszałka Iwana Dybicza 1 lutego 1831 roku przekroczyły granice Królestwa.
Rozpoczęła się wojna.
Brygadier
W nocy z 1 na 2 lutego 1831 roku około godziny pierwszej oficer ordynansowy wezwał Dezyderego do kwatery naczelnego wodza. Znajdowało się tu już kilkunastu wyższych oficerów. Wchodzącego Chłapowskiego powitał generał Jan Skrzynecki i oznajmił mu, że zostaje mianowany dowódcą brygady jazdy.
W kwatermistrzostwie Chłapowski dowiedział się o składzie i miejscu postoju podległych mu oddziałów. W skład brygady miały wejść: 4 pułk ułanów stacjonujący w Siedlcach i 1 pułk Krakusów, będący w tym czasie w marszu w rejonie Kozienic. Ten ostatni pułk nie trafił pod komendę Chłapowskiego. Po drodze został skierowany do dywizji generała Józefa Dwernickiego i odznaczył się w bitwie pod Stoczkiem. Na jego miejsce do brygady Chłapowskiego oddano pułki jazdy lubelskiej i sandomierskiej. Dowództwo pozwoliło Chłapowskiemu przyjąć do brygady ochotników zgłaszających się z Poznańskiego. Dzięki temu u jego boku znalazło się kilku wiernych i wypróbowanych przyjaciół, którzy nie zawiedli go w najcięższej chwili. Wśród nich był również słynny później działacz oświatowy, lekarz i społecznik - doktor Karol Marcinkowski.
Po przybyciu do Siedlec Chłapowski dokonał przeglądu podległych sobie pułków. W 4 pułku ułanów spotkał wielu dawnych swoich znajomych z okresu napoleońskiego, zarówno oficerów, jaki podoficerów.
Podczas przeglądu okazało się, że pułk sandomierski praktycznie nie przedstawia żadnej wartości. Zupełnie niewyszkolony i nie przystosowany do życia obozowego i działań bojowych, w obliczu nieprzyjaciela mógł stanowić tylko zbędny balast dla brygady. W tej sytuacji Chłapowski w porozumieniu z dowódcą dywizji, generałem Tomickim, odesłał sandomierzan do Warszawy na dalsze szkolenie. Pozostał mu 4 pułk ułanów, złożony ze świetnie wyszkolonego żołnierza, i ochotniczy pułk jazdy lubelskiej, gdzie służyło wielu dawnych kawalerzystów, wśród których nie brakowało również byłych żołnierzy armii rosyjskiej. Tych pułków dowódca mógł być pewien, wiedział, że w spotkaniu z nieprzyjacielem nie zawiodą.
Pierwsze dni lutego zeszły na pracach organizacyjnych i patrolowaniu okolicy. Dochodziło do pierwszych potyczek z podjazdami nieprzyjaciela, którego główna armia koncentrycznym marszem posuwała się ku Warszawie. Dywizje polskie, osłaniane przez szeroko rozrzucone oddziały jazdy, powoli cofały się w kierunku stolicy.
13 lutego Chłapowski otrzymał rozkaz wymarszu z Siedlec do Opola (około 6 km na zachód od Siedlec). Tu powierzono mu zadanie osłaniania cofającej się dywizji generała Jana Żymirskiego. Brygada została wzmocniona batalionem piechoty i półbaterią artylerii konnej.
Rozpoczął się uciążliwy, z uwagi na porę roku, odwrót do Warszawy. Maszerowano nocą, w ciągu dnia zaś oddziały rozwijały się zajmując możliwie dogodne pozycje, aby móc odeprzeć ewentualny atak nieprzyjaciela. Czasem trzeba było potykać się z próbującą natarcia kawalerią rosyjską, niekiedy stać pod nękającym ogniem artylerii. Na szczęście Rosjanie nie przejawiali większej aktywności, przez co i straty były niewielkie.
Brygada Chłapowskiego, maszerując przez Kałuszyn, Mińsk, Dębe Wielkie, po kilku dniach dotarła do Pragi, gdzie w wielkim obozie zgromadziła się cała niemal jazda polska.
Rozpoczęło się gwarne życie obozowe. Często przyjeżdżali oficerowie ze sztabu naczelnego wodza, od których Chłapowski dowiadywał się o ogólnej sytuacji strategicznej. Ze zdumieniem spoglądał na bezczynność naszego dowództwa, zastanawiał się, kto ponosi odpowiedzialność za tak karygodne marnowanie korzystnej sytuacji, stworzonej błędnymi posunięciami przeciwnika. W rozmowach z oficerami zawsze podkreślał, że strategia polega między innymi także na wykorzystaniu błędów przeciwnika.
Nie rozumiano tego, niestety, w dowództwie polskim. Dywizje stały u bram stolicy oczekując nieprzyjaciela, który tymczasem jak groźna fala płynął ku Warszawie. Nadchodził pamiętny dzień 25 lutego, dzień bitwy grochowskiej.
W przeddzień bitwy Chłapowski pełnił funkcję brygadiera służbowego, dowodzącego oddziałami kawalerii, które wystawiały linie czat przed pozycjami piechoty.
Rankiem 25 lutego 200 dział rosyjskich gradem pocisków sypnęło na polskie szeregi. Ruszyły głębokie kolumny cesarskiej piechoty, trzasnęły karabiny tyralierów.
Rozpoczęła się bitwa.
Po pierwszych strzałach Chłapowski zwinął linię czat i cofnął się za linię piechoty dywizji generała Żymirskiego. Jego rola kawalerzysty była na razie skończona. W całej zresztą bitwie grochowskiej, ze względu na rozwój sytuacji, był bardziej obserwatorem niż uczestnikiem. Raz tylko, na rozkaz Skrzyneckiego, z dwoma szwadronami ułanów pomyślnie szarżował na tyralierów rosyjskich, osłaniając przegrupowujące się bataliony.
Drugi gorący moment przeżył Dezydery w czasie słynnej szarży olbrzymich kirasjerów rosyjskich z pułku imienia księcia Alberta. W pułku tym służyli żołnierze wyróżniający się wysokim wzrostem i dosiadający specjalnie dobieranych, rosłych koni.
W chwili kiedy szarżujący kirasjerzy rosyjscy pomieszali się z usiłującymi ich powstrzymać ułanami 2 pułku, Chłapowskiego, wracającego do swoich szwadronów, poniósł koń. W efekcie znalazł się on niespodziewanie wśród olbrzymich jeźdźców i tylko doświadczeniu i zimnej krwi zawdzięczał to, że uniknął śmierci lub niewoli.
Około godziny piątej po południu bitwa grochowska miała się ku końcowi. Nieprzyjaciel, wykrwawiony atakami i zaskoczony uporczywą, bohaterską postawą żołnierza polskiego, nie przejawiał aktywności. Oddziały polskie cofały się na linię umocnień Pragi, wieczorem zaś zaczęły przechodzić na lewy brzeg Wisły, do Warszawy.
Chłapowski odebrał rozkaz przejścia do Warszawy o dziewiątej wieczorem. Po przybyciu do miasta brygada zatrzymała się w Łazienkach; ludzie i konie biwakowali wśród drzew parkowych. Niedługo jednak trwał wypoczynek. Już następnego dnia rano Chłapowski otrzymał polecenie obserwowania Wisły na odcinku od Czerniakowa do Wilanowa. Cztery dni trwała uciążliwa służba patrolowa wśród mokrego śniegu, padającego na przemian z deszczem. Chłapowski wielokrotnie przemierzał konno powierzony mu odcinek. Kontrolował posterunki, zbierał raporty młodszych oficerów, osobiście sprawdzał stan lodu na Wiśle.
Trudne to były dni. Istniało realne niebezpieczeństwo zaatakowania stolicy przez armię carską, która mogła po lodzie przeprawić się przez Wisłę lub przystąpić do budowy mostów. Tu natura okazała się jednak łaskawa. Trwająca odwilż z każdym dniem zmniejszała szanse Rosjan na przeprawę po lodzie, a przygotowania do budowy mostów przebiegały z ich strony opieszale. Prócz tego sukcesy generała Dwernickiego, działającego na lewym skrzydle Rosjan, poważnie zaabsorbowały uwagę feldmarszałka Dybicza. Skierował on przeciwko Dwernickiemu liczne siły; osłabiając tym samym własne możliwości ofensywne. Wódz rosyjski przeceniał znaczenie sił Dwernickiego, widząc w nich zagrożenie dla siebie. Warszawa przestała być w centrum jego uwagi, bezpośrednie niebezpieczeństwo dla stolicy minęło, a w dalszej konsekwencji dało stronie polskiej możliwości przejęcia inicjatywy.
Chłapowski otrzymał ze sztabu polecenie przekazania dotychczasowej brygady generałowi Rutie i objęcia dowództwa nad inną, w której skład wchodziły: 3 pułk strzelców konnych i pułk jazdy augustowskiej. Nowa brygada należała do korpusu generała Umińskiego, mającego działać na skrzydle armii głównej.
Korpus Umińskiego niebawem opuścił Warszawę, kierując się najpierw do Modlina, później, idąc wzdłuż Narwi, w rejon Pułtuska i Ostrołęki. W okresie inicjatywy polskiej, kiedy to armia główna skierowała się na Siedlce, korpus operował w okolicach Okuniewa;
Liwu i Sokołowa Podlaskiego.
Dla Chłapowskiego był to ponad dwumiesięczny okres ciężkiej, ale chwalebnej służby. Nie było tam wielkich bitew i błyskotliwych zwycięstw, przynoszących dowódcy rozgłos i sławę. Była to raczej zwykła wojenna harówka, szarpiąca nerwy dowódcy i wyciskająca pot z żołnierzy. Podjazdy, zasadzki, niespodziewane potyczki - oto obraz tamtych dni. Często suchar, kęs wędzonego mięsa i łyk z manierki były całodziennym pożywieniem. Wiele godzin w siodle i nocleg w chłopskiej chacie lub biwak pod gołym niebem z szablą i pistoletem pod ręką. Tak było pod Różanem, Ostrołęką, później pod Sokołowem Podlaskim; Liwem i Okuniewem.
Ten typ działań stawia przed dowódcą wiele dodatkowych wymagań. Obok wiedzy taktycznej i znajomości regulaminów walki musi on umieć znajdować wyjście z zupełnie nieoczekiwanych sytuacji, mieć zdolność improwizacji, nie cofać przed poświęceniem osobistym.
Chłapowski odznaczał się tymi cechami. Z natury zimny i opanowany, gdy trzeba było, potrafił błysnąć kawaleryjską fantazją. Lubił ruch i manewr, dobrze czuł się jako dowódca kawalerii. W służbie przestrzegał żelaznej dyscypliny, był wymagający wobec podwładnych, ale i siebie nie oszczędzał. Z całą bezwzględnością tępił przejawy niesubordynacji, nie dopuszczał do żadnych wyjątków. Na tym tle miał nawet zatarg z dowódcą przydzielonego mu czasowo pułku jazdy podlaskiej - pułkownikiem Kuszlem. Wizytując niespodziewanie kwatery tego pułku Chłapowski stwierdził, że Kuszel wbrew instrukcjom ma do swojej dyspozycji karetę i brykę. Mimo interwencji Umińskiego, do którego odwołał się Kuszel, Chłapowski kategorycznie zażądał odesłania tych ekwipaży. Sam jako brygadier miał prawo do bryczki, ale nigdy z niej nie korzystał.
Kiedy brygada Chłapowskiego operowała w rejonie Stanisławowa i Kamionki, a w głównej kwaterze dojrzewał plan wyprawy na gwardie, do dowódcy brygady przyjechał Maciej Mielżyński, adiutant ze sztabu Skrzyneckiego. Przywiózł on wiadomość, że w sztabie postanowiono wysłać wojska na Litwę, a na dowódcę wyprawy przewidziany jest właśnie Chłapowski.
Informacja wkrótce potwierdziła się. Generał Umiński wezwał do siebie Chłapowskiego i powiedział mu, że na podstawie rozkazu z głównej kwatery ma natychmiast udać się do Jędrzejowa na spotkanie z naczelnym wodzem.
Niebezpieczna misja
Powstanie na Litwie wybuchło już w ostatnich dniach marca 1831 roku, w pierwszej połowie kwietnia osiągając największy zasięg. Był to teren szczególnie ważny dla armii rosyjskiej, stanowił bowiem zaplecze wojsk działających w Królestwie. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji Rosjanie z całą energią przystąpili do jego tłumienia, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo na newralgicznych szlakach komunikacyjnych.
W wyniku zdecydowanej akcji wojsk cesarskich powstanie, po początkowych sukcesach, w drugiej połowie kwietnia zostało w znacznej mierze przytłumione. Oddziały powstańcze, które nie uległy rozbiciu, zapadły w lasy i ograniczały się do sporadycznych wypadów na mniejsze oddziały rosyjskie. Pozbawione początkowego rozmachu, po utracie opanowanych przedtem miast, powstanie sprowadzało się do sporadycznych działań o charakterze partyzanckim, a w niektórych powiatach, szczególnie ważnych dla Rosjan, wygasło prawie zupełnie. Nie oznaczało to, że na Litwie zapanował zupełny spokój. Niektóre ogniska działań powstańczych, szczególnie na Żmudzi, tliły się mocno, zmuszając Rosjan do ciągłej gotowości i utrzymywania na tych terenach znacznych garnizonów.
Niektórzy dowódcy polscy w Warszawie doceniali znaczenie ruchu powstańczego na Litwie. Doskonale dostrzegł to generał Ignacy Prądzyński, świetny strateg i autor znakomitych planów operacyjnych. Do partyzantki na Litwie nawiązywał też Chłapowski w planie przedstawionym Chłopickiemu w grudniu 1830 roku.
Niestety, kolejni wodzowie pozostawiali to zagadnienie na marginesie innych spraw. Skrzynecki przemyśliwał co prawda o wysłaniu na Litwę grupy wojsk regularnych, jednak nie mógł jakoś zdecydować się na realizację tego zamiaru.
Dopiero przybycie w połowie kwietnia emisariusza z Litwy - Feliksa Wrotnowskiego, który dokładnie przedstawił sytuację i zdecydowanie domagał się pomocy, w pewnym sensie przyspieszyło bieg wydarzeń.
Skrzynecki serdecznie przyjął w swojej kwaterze meldującego się na rozkaz Chłapowskiego. Przede wszystkim gratulował mu awansu na generała brygady, chwalił za dotychczasowe działania. Od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Czy podejmujesz się z 1 pułkiem ułanów i baterią konną przeprowadzić w Trockie, pod Wilno, 200 oficerów i podoficerów, przeznaczonych na instruktorów dla powstania litewskiego?
- Nigdy, służąc od dzieciństwa, nie wybierałem, co mam czynić; każdy rozkaz będę się starał wypełnić - odparł Chłapowski. - Znając jednak Litwę, kraj wszędzie lasami przeplatany, zamiast całej baterii proszę o jedno działo i jeden granatnik, ale za to o batalion piechoty.
- Całego batalionu nie mogę ci dać - odpowiedział Skrzynecki - bo zdezorganizuję sobie cały regiment, ale z 1 pułku strzelców wybierz sobie stu żołnierzy i oficerów, jakich zechcesz. Pamiętaj, niech jak najmniej ludzi wie o celu twojej wyprawy. Ważne, żeby nieprzyjaciel nie zorientował się, łatwiej ci będzie prześliznąć się... Nie taję, że powierzam ci niebezpieczną misję, ale nie mogę nie posłać powstaniu litewskiemu instruktorów, o których proszą.
- Wszędzie równe niebezpieczeństwo na wojnie, toteż i przy takiej wyprawie nic więcej spotkać człowieka nie może jak śmierć, na co pewnie wszyscy powinniśmy być jednako przygotowani. Jenerale, czy dasz mi jakieś bliższe instrukcje, co mam czynić na Litwie?
- Żadnych instrukcji ci nie daję, bo i sam mało wiem, co tam dziś się dzieje - odparł Skrzynecki. - Staraj się organizować tam powstanie, bacz na wszystko i działaj podług okoliczności.
Rozmowa toczyła się jeszcze czas jakiś wokół spraw związanych z wyprawą, wreszcie na zakończenie Chłapowski zwrócił się do naczelnego wodza:
- Jenerale, lecz skoro wysyłasz mnie tak daleko od siebie i mówisz, że to niebezpieczna wyprawa, pozwól, niech ci zadam jedno pytanie.
- Pytaj - odparł Skrzynecki.
- Dlaczego, jenerale, po zwycięstwach pod Wawrem i Dębem Wielkim nie uderzyłeś na Dybicza?
- Brała mnie chętka, ale tylu emisariuszów z Francji przybyło do mnie, zaklinając mnie, ażebym głównej bitwy nie wydawał i żebym się starał przedłużyć walkę o kilka miesięcy, a negocjacje są już tak posunięte, iż bylebym utrzymał armię naszą bez znacznej straty, to byt Polski dyplomatycznie będzie zapewniony. Musiałem i muszę jeszcze do tego się stosować.
Chłapowski nie podzielał nadziei wodza.
- Jenerale! Żebyśmy główną armię pobili, co było niezawodne, jak ona w błotach od Ryk do Łukowa się rozwlekła, to by negocjacje o nas były łatwiejsze. Nie wierzę w żadne negocjacje, tylko w zwycięstwo.
Po rozmowie ze Skrzyneckim Chłapowski powrócił do swojego obozu i energicznie zabrał się do przygotowywania wyprawy. Najpierw dokonał przeglądu 1 pułku ułanów, liczącego 640 ludzi. Wybrał 520 żołnierzy, pozostawiając słabszych lub starszych wiekiem. Z 1 pułku strzelców pieszych na wyprawę wyruszyli kapitanowie Macewicz i Stryjeński oraz porucznik Szymon Konarski. Oficerowie ci wybrali z pułku tych żołnierzy, do których mieli pełne zaufanie. Dobrano jeszcze sześciu saperów z podoficerem.
Po kilku dniach przygotowania do wyprawy były zakończone. Cały oddział, łącznie z instruktorami i obsługą przydzielonych dwóch dział, liczył 820 ludzi. Wszyscy byli konno, co zapewniało szybkość poruszania się. Tabor ograniczono do kilku niezbędnych wozów, głównie amunicyjnych.
Sztab generała stanowili: doktor Karol Marcinkowski, dowódca artylerii Janusz Czetwertyński, kwatermistrz Kazimierz Krasicki, płatnik Wincenty Wielkopolski oraz adiutanci - Maciej Mielżyński, Leon Smitkowski, Gustaw Potworowski i Stanisław Chłapowski, Wielkopolanin, ale nie krewniak generała.
Był to okres, kiedy w głównej kwaterze postanowiono uderzyć na gwardię rosyjską, rozlokowaną w rejonie Łomży. Wyprawę tę utrzymywano w głębokiej tajemnicy.12 maja wojska polskie, pozostawiając korpus Umińskiego dla obserwacji rosyjskiej armii głównej Dybicza, ruszyły ze swoich pozycji między Mińskiem i Kałuszynem, kierując się do Serocka, a potem trzema kolumnami w stronę Ostrołęki.
Oddział Chłapowskiego maszerował w straży przedniej, dowodzonej przez generała Jankowskiego.
Pod Długosiodłem doszło do pierwszej potyczki. Po wyparciu ze wsi piechoty rosyjskiej Chłapowski na czele szwadronu ułanów szarżował cofających się jegrów. Szarża, przeprowadzona w trudnych warunkach, gdyż po wąskiej grobli, otworzyła drogę piechocie i nie pozwoliła nieprzyjacielowi na zniszczenie mostu.
Następnie wojska postępowały za cofającymi się oddziałami przeciwnika, często ścierając się z osłaniającą odwrót kawalerią rosyjską. Pod Sokołowem trzeba było zatrzymać się, ponieważ Rosjanie zniszczyli most na rzece Orz. Saperzy w ciągu godziny naprawili uszkodzenia i wojska przeszły na drugi brzeg rzeki. Dzień minął na starciach z huzarami i ułanami, którzy usiłowali powstrzymać marsz polskiej straży przedniej.
Kończył się dzień 17 maja. Wieczorem Chłapowski otrzymał rozkaz stawienia się w głównej kwaterze.
- Teraz pora na ciebie - powiedział Skrzynecki. - Gwardie cofają się, masz wolne przejście na Litwę. Życzę ci powodzenia.
- Za jenerałem zapewne wyślemy tam całą dywizję - dodał obecny przy rozmowie generał Prądzyński.
Sytuacja rzeczywiście sprzyjała wyprawie. Wojska polskie zajmowały rejon Śniadowa, gwardie rosyjskie cofały się na całej linii, a główne siły feldmarszałka Dybicza były jeszcze daleko. Pomiędzy najdalej na południe wysuniętym skrzydłem gwardii a najbardziej na północ sięgającymi oddziałami armii Dybicza pozostawał pas szerokości około 40 km. W ten korytarz skierował swój oddział Chłapowski, by niepostrzeżenie przemknąć się pomiędzy masami wojsk nieprzyjacielskich.
Wyruszył o świcie 18 maja. Maszerując przez Andrzejewo i Czyżewo, nocą z 21 na 22 maja dotarł do granicy Królestwa, którą przekroczył pod miejscowością Mień.
*
Głuchy tupot kopyt kawaleryjskich koni i hurkot kół toczących się armat ostro wdzierał się w ciszę majowej nocy. Czasem zadzwoniło trącone strzemię, zabrzmiały krótkie, przyciszone słowa komendy. Oddział śpiesznie maszerował na wschód. Gdzieś w mijanej wiosce zaszczekał pies, ktoś wyszedł przed chatę, by odprowadzić wzrokiem sylwetki ludzi i koni niknące w mroku.
Generał nakazywał pośpiech. Coraz dalej za plecami pozostawała granica Królestwa. Należało zaskoczyć oddziały nieprzyjaciela, które mogły zastąpić drogę, i mieć czas na zmylenie pościgu, gdyż przecież niemożliwe, aby nieprzyjaciel wcześniej czy później nie zorientował się w sytuacji. Trudna i niebezpieczna była to wyprawa. Niewiele wiedziano o sytuacji na terenach, ku którym zdążano; w sztabie nie umieli tego określić. Kazali działać „podług okoliczności”. Musiała wystarczyć ta niewiele mówiąca informacja. Resztę należało obmyślić i wykonać samemu.
Generał był jednak dobrej myśli. Ważne, że wreszcie zaczął działać samodzielnie, miał inicjatywę. Nieobce były mu zasady partyzanckich działań. Dość się im napatrzył, a nawet odczuł na własnej skórze w Hiszpanii i w Rosji w pamiętnym 1812 roku. Obejrzał się za siebie. Miarowo, w takt końskiego kroku, kołysała się fala jeźdźców, migotały groty ułańskich lanc. Doprowadzi tych ludzi tam, gdzie mu kazano, z nimi rozdmucha przytłumiony przez wroga żar powstania, zamieni go znowu w płomień partyzanckiej wojny.
Krótkie były postoje, tyle tylko, żeby dać odpocząć zmęczonym koniom i ludziom pozwolić na chwile oddechu. Kilkuosobowe patrole ułańskie badały teren, zbierały informacje. Chłapowski wiedział już, że wysłano za nim w pościg znaczne siły. Generałowie Knorring i Gerstenzweig z dwiema brygadami jazdy mieli przeciąć mu drogę, osaczyć i zniszczyć. Dlatego trzeba się śpieszyć, zmylić pogoń, utonąć w zastępach Puszczy Białowieskiej.
Z marszu, bez wystrzału zostało zajęte miasto Bielsk.
Zaskoczona załoga rosyjska złożyła broń, a zdobyczą Polaków były obficie zaopatrzone magazyny. Zdobyto broń i amunicję oraz duży zapas sukna, z którego później uszyto mundury dla nowo powstających oddziałów.
23 maja doszło do pierwszej poważniejszej potyczki. Rosyjski generał Linden, wiedząc już o zbliżającym się polskim oddziale, postanowił zatrzymać go pod Hajnówką, na skraju Puszczy Białowieskiej. Siły składające się z dwóch batalionów piechoty, szwadronu ułanów i dwóch dział rozmieścił na dobrej pozycji na skraju wsi. Silny patrol piechoty wysunął w stronę, skąd spodziewał się przeciwnika, i spokojnie czekał na nieprzyjaciela. Nie docenił jednak polskiego generała.
Chłapowski uderzył akurat z przeciwnej strony od tej, z której spodziewał się ciosu rosyjski dowódca.
Na piechotę rosyjską, swobodnie stojącą na szerokiej wiejskiej drodze, spadła piorunująca szarża 1 szwadronu ułanów. Ułani, kłując lancami i rąbiąc szablami, pędzili przed sobą uciekających piechurów, a spieszeni strzelcy Macewicza wyłapywali tych, którzy usiłowali kryć się wśród zabudowań.
Linden zdołał jednak sformować za wsią czworobok, otworzył też ogień z dział. Widząc to Chłapowski, prowadzony przez wieśniaka, mieszkańca wsi, spróbował obejść czoło stanowisk rosyjskich i uderzyć od tyłu. Jednakże zamiar ten nie powiódł się - ułani grzęźli na podmokłych łąkach. W tych warunkach o szarży nie mogło być mowy.
Generał wrócił ze szwadronem na drogę i wezwał armaty. Szybki i celny ogień dwóch dział polskich przytłumił artylerię rosyjską. Pod jego osłoną dwa szwadrony ruszyły do szarży na czworobok. Przyjęte gęstym ogniem, nie dotarły jednak do pierwszego szeregu jegrów.
Chłapowski zatrzymał cofających się ułanów, krzycząc:
- Żołnierze! Jeśli nie rozbijecie tej piechoty, to zsiadajcie z koni i poddajcie się, bo Moskale przed nami i za nami! Nie ma ratunku! Trzeba naprzód! Marsz, marsz!
Ułani, poderwani do ponownej szarży, poszli jak burza, wpadli na piechotę nieprzyjaciela rozbijając szyk. Czworobok pękł jak walący się dom. Do zwycięstwa walnie przyczynił się też porucznik Szymon Konarski, który na czele stu strzelców uderzył na stanowiska dział rosyjskich, zdobywając jedno z nich.
Generał Linden, tracąc 200 zabitych, rannych i jeńców oraz jedno działo, musiał pośpiesznie wycofać się w stronę Białowieży.
Żołnierze opatrywali rany, zbierali i ładowali na wozy zdobytą i porzuconą przez nieprzyjaciela broń. Jeńców po rozbrojeniu puszczono wolno, dając im po rublu na zakup żywności.
Wkrótce po potyczce oddział zanurzył się w Puszczę Białowieską, gdzie nastąpiły pierwsze spotkania z miejscowymi powstańcami. Byli to głównie strażnicy leśni, chłopi z puszczańskich wiosek i okoliczna szlachta. Wiele szlachty przyjechało na wieść o przybyciu regularnego wojska, aby obejrzeć to polskie wojsko i dowodzącego nim generała.
Chłapowski przyłączył do swojego oddziału dwustu strzelców, którymi dowodził nadleśniczy Rohnke; natomiast inne oddziałki powstańcze pozostawił na miejscu z zadaniem przecinania szlaków komunikacyjnych wiodących przez puszczę i niepokojenia nieprzyjaciela na jej skraju. Pozwolił też na krótki odpoczynek swojemu oddziałowi. W tym czasie sam przeprowadził liczne rozmowy z miejscowymi dowódcami, zbierał informacje, starał się rozeznać w panujących nastrojach; dokonywał przeglądu ochotników, których zamierzał zabrać z sobą.
Różni byli ci ochotnicy. Wielu szlacheckich kandydatów na partyzantów przybyło prowadząc z sobą bryki, wozy, służbę, tak jak niegdyś ich dziadowie i pradziadowie ciągnęli do obozów pospolitego ruszenia. Inni znów, którzy w jakiś sposób zamanifestowali swoje sympatie dla powstania, uznali się za skompromitowanych w oczach władz rosyjskich i w obawie przed represjami przybyli z dobytkiem i rodzinami. Byli przekonani, że pod eskortą wojska przejdą w bezpieczne, ich zdaniem, strony.
Generał, po którym tyle sobie obiecywali, rozwiał te złudzenia.
- Panowie! - mówił. - Nie przyszedłem tu, by skompromitowanych eskortować i tabory wodzić. Mam rozdmuchać to, co nieprzyjacielowi udało się stłumić, a tym samym spełnić ważną misję wojskową. Komu wola proszę z nami, ale na koniu i z szablą w garści... Do tej wojny ekwipaży i kredensów nie trzeba. Sam przypilnuję, by ani jeden zbędny wóz nie wadził mi w marszu!
Tylko kilkunastu uznało słuszność tych argumentów i wstąpiło do szeregów. Większość straciła ochotę do wojaczki i głośno wydziwiając na nowe porządki oraz bezduszność generała rozjechała się do domów.
Maszerując leśnymi drogami, po minięciu miejscowości Narewka i Rudnia, oddział ostrożnie wynurzył się z Puszczy Białowieskiej. Ostrożność ta była w pełni uzasadniona, gdyż był to przecież obszar kontrolowany przez przeciwnika i w każdej chwili można było natknąć się na jego oddziały. Kiedy przekraczano trakt wiodący ze Słonimia do Białegostoku, patrol ułanów schwytał oficera grenadierów gwardii, jadącego z depeszami do Białegostoku. Z papierów znalezionych przy kurierze Chłapowski zorientował się mniej więcej w dyslokacji oddziałów rosyjskich, stwierdził też, że w Słonimiu w dalszym ciągu przebywa wielki książę Konstanty. Po krótkiej naradzie z doktorem Marcinkowskim i kapitanem Krasickim Chłapowski postanowił to wykorzystać. Kazał przyprowadzić jeńca.
Blady z wrażenia kurier stanął wyprężony przed generałem, z wyczekiwaniem patrząc mu w twarz. Lekko uśmiechnięty Chłapowski zwrócił się do grenadiera:
- Panie oficerze! Nie wiem, czy wiesz, a pewno nie wiesz, że księżna łowicka i moja żona to rodzone siostry. Jak widzisz zatem, jestem powinowatym wielkiego księcia. Wybieram się w gości do księstwa, a że nie godzi się składać wizyt bez zapowiedzi, wracaj do Słonimia, aby nas anonsować. Dodaj też, że jako awangarda korpusu polskiego, który idzie w Litwę, maszeruję spiesznie i rychło tam stanę. Masz tu list, który oddasz księżnej. Ruszaj!
Co dał ten manewr? W kwaterze Konstantego po przeczytaniu listu i wysłuchaniu relacji kuriera zapanowała konsternacja. Sądzono, że Polacy na pewno przeszli do szeroko zakrojonych działań ofensywnych. Jeżeli awangarda z generałem na czele, którą na własne oczy widział kurier, jest tak silna, to jaki za nią ciągnie korpus? Pewnie też niemały. Informacji brak, wojska niewiele, powstanie znów rozgorzeje ze zdwojoną siłą. Popędzili kurierzy, wioząc rozrzuconym po kraju rosyjskim dowódcom dezorientujące informacje i rozkazy, skutecznie odwracając uwagę od polskiego oddziału, mieniącego się awangardą nie istniejącego korpusu.
Dzięki temu Chłapowski 28 maja 1831 roku bez przeszkód dotarł do Niemna i przez nikogo nie niepokojony, przeprawił się na drugi brzeg pod miejscowością Mosty.
Za Niemnem
Niełatwe były ostatnie dni maja 1831 roku dla rosyjskiego generała gubernatora Wilna - Chrapowickiego. Zdawało się, że już uspokoił zbuntowany kraj. Marcowo-kwietniową ruchawkę przytłumił, zapędził głęboko w lasy oddziały buntowników, pozbawiając je inicjatywy. Obronił w kwietniu stolicę prowincji przed zakusami powstańców, oczyścił szlaki komunikacyjne, wprowadził jaki taki ład, a tu znowu...
Coraz groźniejsze wieści docierały do jego kwatery. Jakieś polskie regularne oddziały wkroczyły na Litwę, gromią rosyjskie garnizony, idąc w głąb kraju. Powstanie ożywało na nowo, buntownicy łączyli się z przybyłymi, na innych terenach coraz śmielej sobie poczynali, zachęceni nadzieją pomocy. Jego dotychczasowa robota waliła się w gruzy.
Gubernator zżymał się, denerwował. Nic nie wiedział o przeciwniku, nie znał jego sił, nie potrafił rozszyfrować zamiarów. Polski dowódca kluczył, zmieniając kierunki marszu, uderzał niespodziewanie w różnych punktach i równocześnie niebezpiecznie zbliżał się do Wilna. Co się stanie, jeżeli uderzy na miasto? Słaby, niewiele ponad 3 tysiące ludzi liczący garnizon nie będzie w stanie go obronić. Atmosfera w mieście też była jakaś ciężka, naładowana. Niby spokój, ale groźny; coś w nim się czaiło, straszyło... Trudno pomyśleć, co będzie, gdy równocześnie z atakiem z zewnątrz w mieście wybuchnie bunt. Jak potoczą się losy wojny, jeżeli w ręce nieprzyjaciela wpadnie to ważne strategicznie miasto razem z jego arsenałem i magazynami? W arsenale nie bagatela... ponad 20 tysięcy karabinów, 60 armatnich luf, amunicja i wiele innego wojennego dobra.
Może w tej sytuacji wyjść z miasta, którego nie sposób obronić, zamknąć się w obwarowanym arsenale, tam zatrzymać nieprzyjaciela i czekać pomocy? A może lepiej będzie w ogóle wyjść z załogą w pole, zniszczywszy uprzednio arsenał i magazyny? Trudne chwile, niełatwe decyzje...
Na razie, póki wróg nie atakuje, ściągać pomoc!
Popędzili kurierzy z rozkazami do generałów, Chiłkowa, Kuruty, Otroszenki, Sulimy, by ze wszystkimi siłami pośpiesznie przybywali na pomoc zagrożonemu Wilnu. Byle zgromadzić możliwie najwięcej wojska. Wezwani generałowie są coraz bliżej.
Nagle niespodziewanie ulga. Są pewne wieści!
Dzielny pułkownik Haferland nie dał się zaskoczyć, rozpoznał przeciwnika, zameldował co trzeba... Okazało się, że nie taki diabeł straszny... To nie żaden korpus ani krocie, ale liczący zaledwie kilkaset koni oddział regularnego wojska, z którym złączyło się trochę miejscowych ludzi. Bezpośrednie niebezpieczeństwo odsunęło się, ale nie wolno go lekceważyć. Dowodzi nimi śmiały oficer, podobno generał Chłapowski - napoleończyk. Tacy jak on znają wojenne rzemiosło. Ma wiele broni. Jeżeli zdoła zgromadzić miejscowych powstańców, nie przestanie być groźny. Trzeba go zniszczyć, nim będzie za późno.
Znów popędził kurier do generała Otroszenki, maszerującego z Oszmiany do Wilna. Rozkaz zawrócił go z drogi, nakazując osaczyć i zniszczyć polski oddział. Ponad tysiąc piechoty, szwadron ułanów, 400 kozaków i 9 dział powinno wystarczyć.
Czy wystarczyło?
*
Jak doszło do spotkania rosyjskiego pułkownika Haferlanda z generałem Chłapowskim i skąd pochodziły wieści, które tak ucieszyły gubernatora Wilna?
Chłapowski po przekroczeniu Niemna i wykonaniu kilku marszów w różnych kierunkach, które miały zdezorientować przeciwnika, wszedł na trakt wiodący z Grodna do Wilna, kierując się w stronę stolicy Litwy. Przy trakcie tym, mniej więcej w połowie drogi między Grodnem a Wilnem, znajdowało się niewielkie wówczas miasteczko - Lida, gdzie stacjonował rosyjski garnizon, składający się z batalionu piechoty i dwóch dział. Dowódca garnizonu, kapitan Komarnicki, na wiadomość o zbliżaniu się polskiego oddziału postanowił opuścić miasto i połączyć się z maszerującym w jego stronę silnym oddziałem pułkownika Haferlanda.
Manewr ten jednak nie powiódł się. Batalion nieprzyjaciela, dopędzony w otwartym polu przez ułanów Chłapowskiego, w krótkiej, zaciętej potyczce został rozbity. Polacy wzięli wielu jeńców, zdobyli obydwa działa i dużo broni.
Po zwycięskiej potyczce Chłapowski ruszył na spotkanie Haferlanda, ale ten nie dał się zaskoczyć. Zaalarmowany odgłosem bitwy, zatrzymał się w folwarku Żyrmuny, mocno usadawiając się w jego solidnych zabudowaniach. Po drodze zdążył już zebrać nieco informacji o przeciwniku, dalsze uzyskał od zbiegów z potyczki pod Lidą. Natychmiast wysłał gońca do Wilna, czym tak ucieszył generała gubernatora Chrapowickiego.
Chłapowski spróbował zaatakować Rosjan, szybko jednak zorientował się, że zdobycie folwarku zajmie zbyt wiele czasu i przyniesie znaczne, zupełnie niepotrzebne straty: W tej sytuacji zdecydował się zaniechać zbędnego oblężenia.
Błyskawicznie zwinął swoje siły i skierował się na północ, w okolice Trok, spodziewając się zastać tam większe skupiska powstańców. Rzeczywiście, przybywało ich coraz więcej. Na wieść o pochodzie wojsk polskich wychodzili z leśnych kryjówek i przyłączali się pojedynczo lub całymi oddziałami. Przynosili też bezcenne informacje, dzięki którym generał zorientował się, że w Wilnie wiedzą już o nim dostatecznie dużo. Dowiedział się też, że od Oszmiany maszeruje Otroszenko, a od Grodna Kuruta.
Chłapowski, zręcznie manewrując wśród próbujących go osaczyć oddziałów przeciwnika i wykorzystując lotność swojego oddziału oraz doskonałe informacje, wymknął się pogoni i utonął w lasach trockich. Tu wreszcie zaczęły napływać oddziały litewskich powstańców. Przybył słynny w Trockiem dowódca i partyzant Wincenty Matusewicz, dołączył ze swoją partią Ogiński, dotarł również oddział studentów wileńskich.
Były to jednak zbyt słabe siły, aby pokusić się o zdobycie Wilna, a tym samym zrealizować zamiar, o którym generał myślał od początku wyprawy. W tej sytuacji Chłapowski postanowił pozostawić Wilno w spokoju, obejść je i przenieść działania w lasy mozyrskie i borysewskie, wzniecić powstanie na Polesiu, a tym samym uderzyć na głębokie tyły nieprzyjaciela.
Plan ten również nie został zrealizowany, a powodem tego były ważne i niespodziewane wieści, uzyskane w czasie marszu w Trockie. 2 czerwca w Oranzch do Chłapowskiego zgłosił się osobnik przedstawiający się jako Korabiewicz, ziemianin z Augustowskiego. Donosił on o znacznym korpusie polskim, który idąc przez Augustów i Suwałki wkroczył na Litwę. Przybyły nie umiał powiedzieć nic konkretniejszego.
Wiadomości te mocno poruszyły Chłapowskiego. Sądził, że przybywają tu jakieś większe siły, z którymi będzie można coś przedsięwziąć. Szlachcic wzbudzał zaufanie, generał uznał więc, że można go wykorzystać jako posłańca. Napisał krótki, bardzo ostrożny list do dowodzącego korpusem, w którym prosił o bliższy kontakt.
Już po dwóch dniach przyszła odpowiedź podpisana przez generała Henryka Dembińskiego. Donosił on, że na czele wyprawy stoi generał Antoni Giełgud, wspomniał o zwycięskiej bitwie pod Rajgrodem, jako cel marszu wymienił rejon Kowna, dawał do zrozumienia, że teraz głównodowodzącym na Litwie jest Giełgud, jako generał dywizji najstarszy tu stopniem. Konkretnych rozkazów jednak nie było.
Chłapowski nie był zachwycony tymi wiadomościami. Zdziwił go kierunek marszu, kierujący wojska na tereny leżące zupełnie z boku ważnych strategicznie rejonów. Prócz tego, znając nieco Giełguda, wiedział, że jest to człowiek zacny i odważny, bardzo ceniący dyscyplinę i lojalność wobec przełożonych, ale obdarzony miernymi raczej zdolnościami wojskowymi. Wszelkie wątpliwości zachował dla siebie, do Giełguda natomiast wystosował szczegółowy raport, w którym meldował gotowość do wykonywania rozkazów. Określał swoje położenie i zamiary, charakteryzował sytuację wojsk rosyjskich i równocześnie radził natychmiastowy zwrot na Wilno. Prosił o konkretne zadania dla siebie.
Mając już stały kontakt z Giełgudem, Chłapowski przesunął się dalej na północny zachód, gubiąc ostatecznie próbujące osaczyć go oddziały rosyjskie. Zatrzymał się w miejscowości Żyżmory, skąd w jednakowym stopniu szachował Kowno i Wilno.
Był już czerwiec. Należało pozwolić odetchnąć zmęczonym żołnierzom, którzy przecież od 19 maja byli prawie bez przerwy w marszu lub w boju. Trzeba też było w dalszym ciągu organizować miejscowe oddziały, zamieniać je w regularne wojsko. Chłapowski przez cały ten czas pracował z niezwykłą energią. Tworzył bataliony i szwadrony, które obejmowali pod swoje komendy miejscowi dowódcy oraz oficerowie i podoficerowie - instruktorzy przyprowadzeni z Królestwa. Gromadzono konie dla jazdy, rozdzielano przywiezioną broń, kompletowano umundurowanie i wyposażenie.
W wyniku wytężonej pracy organizacyjnej powstały cztery nowe pułki jazdy, podzielone na dwie brygady, oraz dwa pułki piechoty, batalion strzelców, i bateria artylerii licząca pięć dział.
Wreszcie po kilku dniach przyszedł rozkaz od Giełguda, nakazujący koncentrację wszystkich wojsk pod Kiejdanami.
Generał wyprowadził swoje oddziały z Żyżmorów wieczorem 7 czerwca. W nocy, wśród deszczu, wojsko na promach sprawnie przeprawiło się przez Wilię, by następnego dnia, po forsownym marszu, stanąć w Żejmach pod Kiejdanami.
Żejmy, wówczas majątek Kossakowskich, zmieniły się w wielki obóz wojskowy. W zabudowaniach, w parku, na polach biwakowały piechota, jazda, artyleria, tabory. Przybyli powstańcy litewscy, podobnie jak w pobliskich Kiejdanach, i tu zbierały się miejscowe osobistości.
Warto tu dodać, że w obozie powstańczym pod Żejmami znalazła się również panna Emilia Plater wraz ze swoją przyjaciółką, panną Raszanowiczówną. Młode kobiety, ubrane po męsku i uzbrojone, przybyły tu na czele oddziału powstańców, z którymi wcześniej już prowadziły działania bojowe.
Obydwie panny przedstawiono oczywiście generałowi Chłapowskiemu, który absolutnie nie wydawał się być zachwycony ich obecnością. Chwalił zapał i męstwo, ale w długiej rozmowie usiłował przekonać późniejszą legendarną bohaterkę, że obóz wojskowy nie jest najlepszym miejscem dla kobiet. Jednakże wobec zdecydowanej i pełnej zapału postawy panny Emilii generał ustąpił i zezwolił na pozostanie w wojsku.
Chłapowski niezwłocznie udał się do Kiejdan, gdzie nastąpiło spotkanie trzech generałów, ludzi, w których rękach spoczął los tych wojsk. Czy w równej mierze spełnią pokładane w nich nadzieje?
*
Od dłuższego już czasu oficer służbowy, stojący przed drzwiami jednego z pokoi dworku Czapskich w Kiejdanach, zapytywany przez ciekawych, odpowiadał niezmiennie:
- Jenerałowie radzą, nie wolno przeszkadzać.
Za drzwiami, nad stołem założonym mapami, trzech pochylonych mężczyzn w generalskich mundurach. Mówił generał Chłapowski:
- Jeżeli ruszymy na Wilno zaraz, wszystkimi siłami, nieprzyjaciel nie zdoła go obronić. Staniemy tam wcześniej, niż mogą przybyć rozrzucone po kraju ich oddziały. Mam pewne wiadomości, że obrona miasta nie przygotowana, a garnizon słaby. Zważcie, panowie, jaki efekt moralny przyniesie opanowanie tego miasta, nie mówiąc o możliwościach znacznych zdobyczy w broni i amunicji.
- Broń i amunicję mamy dostać z zagranicy - wtrącił generał Dembiński - dlatego trzeba nam iść na Żmudź i zdobyć Połągę - port, do którego zawinie statek z Anglii.
- Jenerale - Chłapowski zwrócił się w stronę Dembińskiego - jakąż mamy pewność, że ten statek przybędzie, a jeżeli nawet, czy warto ryzykować i pchać na Żmudź wszystkie siły? Panowie, spójrzcie na mapę. Żmudź to worek, do którego wchodząc łatwo możemy być odcięci. Prócz tego leży na uboczu, teren niewielki. Co my tam zdziałamy? Szkoda, że weszliśmy tu, pod Kiejdany; czas ucieka, nieprzyjaciel zdoła otrząsnąć się z zaskoczenia, rozpozna dokładnie nasze siły. Wielką też dla nas stratą jest wysłanie dobrego 19 pułku liniowego pod Połągę. Osłabiamy się w ten sposób...
- 19 liniowy poszedł pod Szymanowskim, by wspomagać Żmudzinów i zająć Połągę - wtrącił milczący dotąd Giełgud.
- Przecież oddziały tamtejsze tu do nas przybywają, i wzmocnienie działań na uboczu nie zaszkodzi nieprzyjacielowi - argumentował Chłapowski.
- Były instrukcje w sztabie, aby zająć Połągę - odezwał się Dembiński - i zgodnie z nimi podjęliśmy takie decyzje na poprzedniej naradzie, nim do nas przybyłeś, jenerale.
- Tak, wiem o tym - odrzekł Chłapowski. - Rozum jednak nakazuje działać tak, jak na to wskazują możliwości i sytuacja. Jestem tu dość długo, miałem możność poznać tutejsze stosunki. Na miejscowe oddziały za bardzo nie możemy liczyć. Będzie to dobry żołnierz, ale trzeba go zaprawić do boju, przysposobić. Z naszymi pułkami, ucząc się od nich, będzie coraz lepszy. Wiem, jak cesarscy obawiają się utraty Wilna. Robią wszystko, aby zabezpieczyć to miasto. Jeżeli będziemy działać zdecydowanie, ubiegniemy ich. Mając oparcie w Wilnie możemy kolejno znosić poszczególne oddziały nieprzyjaciela, nie damy mu możliwości skoncentrowania się. Jenerale Giełgud! Pan tu dowodzisz, przy panu komenda... zrobisz tak, jak będziesz uważał. Jeżeli wolno mi jednak radzić - gorąco przemawiam - idźmy na Wilno!
Giełgud z wahaniem spoglądał to na jednego, to na drugiego ze swoich podkomendnych, nie bardzo wiedząc, co robić. W ogóle cała ta wyprawa to jedno zło. Nie był z niej zadowolony. Po bitwie ostrołęckiej, w której nie brał udziału, gdy stał ze swoją dywizją w Łomży, przybył do niego Dembiński z rozkazem marszu na Litwę. Skrzynecki donosił, że ma działać według instrukcji ustnych, których udzieli mu Dembiński. Co to za instrukcje? Od razu chciał iść na Wilno, ale Dembiński powiedział, że wódz naczelny ma informacje o jakichś statkach angielskich, które przybędą do Połągi, i w oparciu o to przekonywał do marszu na Żmudź. Potem ten marsz jak jeden triumfalny pochód, nieprzyjaciel pobity pod Rajgrodem, jakoś nie niepokoił. Przed paroma dniami na naradzie w Rawdanach przyjęli z Dembińskim jakiś plan, rozkazy zostały wydane, a tu teraz ten drugi... Mówi z sensem, chyba ma rację; ale jak tu załatwić z Dembińskim, który ciągnie na Żmudź... A może właśnie on ma rację? W Rawdanach też przemawiał przekonywająco, tak samo jak Chłapowski tutaj. Zwrócił się do Dembińskiego:
- A pan co powiesz? Jesteś za planem jenerała Chłapowskiego?
- Jenerale! Znasz moje stanowisko - odezwał się Dembiński wstając.
- Znasz też plan jenerała Chłapowskiego. Czekamy na rozkazy...
Giełgud nie był zdecydowany. Długo jeszcze trwała narada, długo jeszcze Chłapowski przekonywał obu generałów co do celowości zwrotu na Wilno. Wyliczał dokładnie, że ruszając natychmiast za pięć dni można być pod Wilnem, podczas gdy najbliższe poważniejsze siły rosyjskie są oddalone od miasta o siedem, dziesięć i piętnaście dni marszu. Były to armie Kuruty, Tołstoja i Savoiniego.
Wreszcie Giełgud przyjął plan atakowania Wilna. Ustalono, że Chłapowski z dwu i pół tysiącem ludzi i trzema działami wyruszy natychmiast jako awangarda, siły główne zaś będą ciągnąć o dzień marszu za strażą przednią.
Wydano odpowiednie rozkazy. W obozie zawrzało. Oddziały wyznaczone do straży przedniej szykowały się do wymarszu. W skład awangardy wchodził niezawodny 1 pułk ułanów, resztę stanowiły nowo sformowane pułki, złożone z powstańców litewskich.
Zbliżał się wieczór 8 czerwca. Miano wyruszyć nocą.
*
Chłapowski z ciężkim sercem wracał do swoich żołnierzy. Wrażenia, jakie wyniósł z narady, były fatalne. Gniewało go niezdecydowanie Giełguda, zdumiewał upór Dembińskiego. Wyczuwał niesnaski, zawiści i intrygi. On, żołnierz z krwi i kości, nawykły do subordynacji, a przede wszystkim do szybkiej decyzji, co wyniósł z twardej szkoły napoleońskiej, nie mógł się z tym wewnętrznie pogodzić. Widział, jak mocna indywidualność Dembińskiego dominuje nad słabym i chwiejnym Giełgudem. Dembiński to zdolny generał, ale w tym wypadku popełniał błąd, jego rady były zgubne. Odrzucenie zaproponowanego przez siebie planu potraktował jako osobistą obrazę, dawał odczuć swoje lekceważenie przełożonego, podrywał jego autorytet. Czyżby zamierzał przejąć dowództwo? Niesłychana to rzecz w sytuacji, gdy trzeba zgody i zdecydowanego działania. Ach te intrygi, zawiści, ambicje... Chłapowski obawiał się o dalsze losy wyprawy.
Zapytany przez swojego adiutanta, kapitana Krasickiego, o wynik narady, powiedział, że jest źle.
- Dlaczego? zdziwił się Krasicki - jest nas przecież teraz więcej.
Łatwiej nam pójdzie z Wilnem.
- Żeby to zgoda była - odparł generał - lecz z tymi dwoma trudno dojść do ładu. Jeden jak wahadło - nie wie, czego chce, drugi - opanowany ambicjami, zdaje się mieć w zanadrzu myśl przejęcia dowództwa, bo i mnie to proponował. Śmiertelny to grzech przeciw subordynacji. Prócz tego chce gdzieś gonić nad morze po złote runo. Dziś postanowiono iść na Wilno - a co będzie jutro?
Awangarda szybko szła naprzód. Po całonocnym marszu 9 czerwca przeprawiono się przez rzekę Świętą, a następnego dnia na promach została pokonana Wilia. Wojska weszły na trakt wiodący z Kowna do Wilna i zatrzymały się w miejscowości Czabiszki. Tu niespodziewanie przybył Dembiński, który oświadczył, że Giełgud nie wyruszył jeszcze z Żejm, a on otrzymał rozkaz udania się z dwu i pół tysięcznym oddziałem na północ od Wilna. Dodał też, że Giełgud waha się, czy warto jednak atakować Wilno. Chłapowski przeraził się. Jak to? Przecież plan został przyjęty, po co osłabiać siły oderwaniem Dembińskiego i wysyłaniem go w kierunku zupełnie nie mającym sensu?
Napisał list do Giełguda, w którym prosił go o zatrzymanie Dembińskiego i przyspieszenie marszu, tak jak to było przewidziane.
Pełen najgorszych przeczuć ruszył ze swoimi wojskami dalej. 15 czerwca rano nagłym atakiem został zdobyty most na rzece Wace, ostatniej przeszkodzie wodnej przed Wilnem. Mimo kontrataków Rosjan most ten został utrzymany, zajęto miejscowość Rykonty.
Chłapowski mocno usadowił się na zdobytych pozycjach. Z siłami, którymi dysponował, nie mógł iść dalej. Od Wilna dzieliła go odległość niespełna 19 km.
Mijały dni, Giełgud nie przybywał.
Pod Wilnem
Od momentu wkroczenia na Litwę wojsk Giełguda ponownie wzrosły obawy Rosjan o los Wilna. Oni doceniali jego znaczenie. To duże miasto, położone na ważnym szlaku komunikacyjnym do Petersburga, nie mogło wpaść w ręce przeciwnika.
Poczynając od 4 czerwca do miasta napływały coraz to nowe bataliony i szwadrony, sposobiono się do jego obrony. W dniach od 9 do 14 czerwca przyprowadzili swoje wojska: książę Chiłkow, zdolny i energiczny generał Sacken, generał Otroszenko i wreszcie długo oczekiwany generał Kuruta, który przywiódł świetną dywizję gwardii.
Spadł ciężar z serca generał gubernatora Chrapowickiego. W Wilnie zebrało się już ponad 20 tysięcy piechoty i jazdy, było też 78 dział. Teraz już można było myśleć o skutecznej obronie, a w dodatku wiedziano wreszcie, skąd mogą uderzyć Polacy.
Wilno, stolica Litwy, leży w szerokiej dolinie Wilii, od południowego zachodu obrzeżonej łańcuchem wzgórz, od wioski Ponary zwanych wówczas Wzgórzami Ponarskimi. Na szczycie tych wzgórz sztab rosyjski postanowił rozlokować swoje siły i zamknąć wojskom polskim drogę do miasta.
Wzgórza Ponarskie swoim południowym skrajem przylegają do brzegu Wilii, zataczającej tutaj szerokie zakole. W tej partii są najwyższe, a od strony rzeki strome ich stoki porastały krzewy. W kierunku południowym przechodziły w niższe, łagodniejsze wzgórza, pokryte gęstym lasem. Przed nimi, od zachodu, rozciągała się półkolista równina z kępami krzewów, dookoła otoczona lasami. Z lasów tych wybiegały trzy trakty - z Kowna, Trok i Grodna, by na łagodniejszym, zachodnim zboczu Wzgórz Ponarskich połączyć się w jedną drogę wiodącą do Wilna. Wspinała się ona na szczyt wzgórz i wpadając w głęboki, kręty wąwóz przecinała je, wychodziła na równinę i prowadziła dalej, do miasta. Od zachodniego skraju Wzgórz Ponarskich do centrum Wilna w owym czasie było niespełna 9 km.
Rosjanie, zdumieni bezczynnością przeciwnika, coraz mocniej usadawiali się na tej pozycji. Wejście do wąwozu, przyjęte za centrum pozycji, zamknięto potężną baterią 18 dział, które zaciągnięto na pośpiesznie usypane szańce. Na zboczach wzgórz porobiono zasieki i szańczyki, które gęsto obsadzono piechotą i artylerią. Na zapleczu gór, w dolinie Wilii, rozlokowały się silne rezerwy, głównie jazda i artyleria konna.
Żołnierzom wydano rozkazy: „Ani kroku w tył!”
W miarę przybywania sił coraz śmielej atakowano Chłapowskiego, który mocno usadowił się na pozycjach nad Waką. Chłapowski, odpierając nieustanne ataki Rosjan, w ciągłej walce, w ciągłym ogniu, bezsilny patrzył na ich przygotowania do obrony, z rozpaczą liczył uciekające dni. Każdy z nich był sprzymierzeńcem cesarskich generałów... Codziennie wysyłał oficerów ze szczegółowymi meldunkami, w nadziei, że może to przyśpieszy pochód Giełguda.
Gońcy, którzy wybiegali na trakt kowieński, przynosili niezmiennie tę samą odpowiedź: „Naszych wojsk nie widać!”
Niedobrze też zaczęło się dziać w naszych szeregach. Nieudolność głównodowodzącego była tak widoczna, że głośno komentowano ją w szeregach. Zaczęło się to, co jest najgorsze dla dyscypliny: krytyka, wiecowanie, petycje, szczególnie dotyczyło to korpusu oficerskiego. Żołnierze zaczynali tracić zaufanie do swojego dowódcy. Głosy te rozlegały się również w szeregach podległych bezpośrednio Chłapowskiemu. Oficerowie wyraźnie domagali się od niego, by przejął dowództwo od niedołężnego przełożonego, żeby prowadził ich do walki. W korpusie Giełguda oficerowie uchwalili nawet petycję do rządu w Warszawie, domagając się przekazania dowództwa Chłapowskiemu.
On sam, ku któremu zwracały się teraz oczy wszystkich, w zdecydowany sposób wystąpił przeciwko tym poczynaniom, określając je buntem. Uważał, że jest to coś, co może być najgorszego. Poczucie dyscypliny nie pozwalało mu na przejęcie dowództwa w drodze nielegalnych poczynań. Czy postąpił słusznie? Różnie to potem osądzą...
Tak więc sytuacja nie wyglądała zbyt korzystnie. Siły rozdzielone, część na Żmudzi, Dembiński bezkutecznie działający daleko na północ od Wilna, ślamazarny pochód Giełguda, z każdym dniem rosnący w siły przeciwnik.
Wreszcie Giełgud, nie tyle pod wpływem meldunków Chłapowskiego, ile przestraszony rosnącym fermentem w wojsku, przyśpieszył swój pochód i 18 czerwca w południe przybył do Rykont. Po połączeniu się wojsk siły polskie wynosiły niewiele ponad 12 tysięcy piechoty i jazdy oraz 28 dział. W tym wiele było nowo sformowanych pułków, złożonych z powstańców litewskich.
W miejscowej karczmie odbyła się narada wojenna, w której oprócz Giełguda i Chłapowskiego wzięli udział inni oficerowie. Chłapowski, znając siły i pozycje Rosjan, scharakteryzował sytuację i gorąco odradzał atakowania Wilna. Uważał, że obecnie próba zdobycia tego miasta jest nierealna, przerasta po prostu możliwości naszych wojsk. Proponował rozdzielenie sił, obejście Wilna i przejście do szeroko zakrojonych działań partyzanckich. Plan jego poparli doświadczeni oficerowie, między innymi pułkownik Valentin d'Hauterive i generał Rohland.
Giełgud był jednak odmiennego zdania. Przerażony postawą oficerów liniowych, poprzedniego dnia, nie znając sytuacji, przyrzekł im atak na Wilno. Obawiał się, że zmieniając poprzednie obietnice straci resztki autorytetu.
- Z jakimże czołem - mówił do Chłapowskiego - możesz mi radzić odstąpienie od Wilna? Popularyzowałeś się w armii planem na Wilno, a dziś, kiedy przybyłem, chcesz, abym ze wstydem się rejterował? Widzę, iż prawdą jest, że mnie chcesz zgubić w opinii wojska i dowództwo odebrać. Jutro atakuję Wilno, a okopy weźmie 7 pułk.
Chłapowski odpowiedział na to:
- Nie obawiaj się, jenerale, że ci odbiorę dowództwo. Daję ci żołnierskie słowo, że nigdybym go od podwładnych nie przyjął. Będziesz miał we mnie najposłuszniejszego żołnierza.
Tak więc Giełgud, opanowany jedną myślą, że wszyscy chcą go pozbawić pełnionej funkcji, zupełnie zatracił poczucie rzeczywistości. Chcąc ratować swoją reputację, wbrew radom i rozsądkowi, podjął fatalną decyzję.
Była ona spóźniona przynajmniej o trzy dni...
*
19 czerwca o godzinie dziewiątej rano kolumny polskie idące traktem kowieńskim wynurzyły się z lasu i zaczęły rozwijać się na równinie, naprzeciw pozycji rosyjskich. Szybko spędzono rosyjskie oddziały osłonowe, które po oddaniu kilku salw wycofały się na wzgórza.
Przemówiły baterie rosyjskie z okopów usypanych u wejścia do wąwozu, którym wiodła droga do Wilna. Pod ogniem ciężkich dział rosyjskich artyleria polska zajmowała stanowiska ogniowe na skraju lasu, a 2 i 4 pułki strzelców pieszych rozwijały się naprzeciwko prawego skraju okopów cesarskich. 7 pułk piechoty liniowej przygotowywał się do szturmu na centrum pozycji rosyjskich u wejścia do wąwozu, za nim, w drugiej linii, stanął nowo sformowany 26 pułk piechoty.
Żołnierze 7 pułku, z pochylonymi bagnetami, pod morderczym ogniem, biegiem ruszyli na okopy nieprzyjaciela. Zdawało się, że dojdą... W odległości zaledwie siedemdziesięciu kroków od celu atak załamał się. Krwawiąc obficie pułk spłynął na pozycje wyjściowe.
Tymczasem Chłapowski w towarzystwie swojego adiutanta, Smitkowskiego, wyminął cofających się tyralierów rosyjskich i dotarł do pierwszych szeregów Zaliwskiego. Nie zsiadając z konia, krótko poinformował Zaliwskiego o sytuacji, rozkazał mu kontynuować natarcie na lewe skrzydło Rosjan, z zadaniem obejścia ich pozycji. Pędem wracał na główne pole bitwy, skąd niósł się nieustanny grzmot dział i grzechot palby karabinowej.
Sytuacja, jaką zastał po powrocie, nie wyglądała wesoło. Rohland z 2 i 4 pułkami strzelców pieszych, wbrew przyjętemu planowi, zaczął atakować prawe skrzydło rosyjskie, pułki 7 i 26, stojące w zasięgu dział rosyjskich, po nieudanym ataku również zaczęły się odsuwać w lewo, by uniknąć morderczego ognia. Artylerii praktycznie nie było. Cztery działa zostały już zdemontowane, dwa prowadziły ogień, resztę pociągnął za sobą Rohland.
Giełguda nie było, po stracie konia gdzieś się zawieruszył, faktycznie więc nikt nie dowodził. Inicjatywa przeszła w ręce niższych dowódców. Na domiar złego, nie wiadomo z czyjego rozkazu, do pierwszej linii podsunięto część rezerw, między innymi 1 pułk ułanów. Przysparzało to nowych, niepotrzebnych strat.
Chłapowski jeszcze raz spróbował opanować sytuację. Odesłał do tyłu rezerwy, sformował do ataku 7 i 26 pułki piechoty. Wraz z pułkownikiem Kossem, dowódcą 7 pułku, stanął na czele żołnierzy i osobiście poprowadził ich do ataku na okopy centrum rosyjskiego.
I ten szturm nie powiódł się, mimo że żołnierze podeszli pod same okopy. Chłapowski prowadząc atak z bliska przekonał się o słabości umocnień przeciwnika. Okopy były świeże, nie wzmocnione faszyną. Łatwo dałyby się zniszczyć ogniem kilkunastu dział. Cóż, kiedy tych dział nie było.
Tymczasem na świeżym koniu przyjechał Giełgud. Kazał cofnąć się 7 i 26 pułkom, oświadczył, że Rohland na lewym skrzydle zdołał wedrzeć się na szczyt wzgórz i wychodzi na tyły Rosjan. Rozkazał Chłapowskiemu pozostać z 7 pułkiem.
W rzeczywistości pułki Rohlanda nie miały szans na osiągnięcie sukcesu. Wiedział o tym dobrze Chłapowski, znający teren i ugrupowanie rosyjskie.
Piechota polska opanowała co prawda w tym miejscu szczyt wzgórza, zepchnęła piechurów rosyjskich w dolinę i na tym sukces zakończył się. Bataliony polskie znalazły się na niewielkiej przestrzeni w szerokim zakolu Wilii i stanęły oko w oko z silnymi rezerwami wojsk przeciwnika. Natychmiastowe przeciwuderzenie pułku jegrów wołyńskich doprowadziło do zaciętej walki na bagnety, w której już wydawało się, że wołyńcy zostaną przełamani. Jednakże do boju wchodziły coraz to nowe bataliony rosyjskie, wzmacniając nadszarpnięte szeregi jegrów wołyńskich. Piechurzy rosyjscy zaczęli otaczać pułki polskie. W tej sytuacji generał Rohland rozpoczął odwrót. Żołnierze polscy, ostrzeliwując się i często bagnetami torując sobie drogę, rozpoczęli uciążliwy odwrót pod górę, by dotrzeć do swoich. Na szczycie wzgórz po krótkim, ale zaciekłym starciu na bagnety przełamali próbującą zamknąć okrążenie piechotę rosyjską. Z wielkimi stratami 2 i 4 pułki strzelców pieszych cofnęły się na równinę.
Giełgud zrozumiał, że wszystko już stracone. Zawiodły jego rachuby, bitwa była przegrana. Przybiegł do Chłapowskiego wołając:
- Dałem rozkaz piechocie i artylerii do odwrotu. Jenerał, z 1 regimentem ułanów i baterią Czetwertyńskiego, zasłonisz cofanie!
Pułki polskie zbierały się na trakcie kowieńskim i jeden po drugim odchodziły, by po pewnym czasie zniknąć w lesie. Piechota przechodziła obok pułku ułanów, ustawionych przez Chłapowskiego w kolumnie szwadronowej. Ułani odprowadzili wzrokiem odchodzących kolegów, dla których bitwa była już skończona. Oni mieli ją dopiero przed sobą. Stali spokojnie, murem, ufni w swojego generała, który już tyle razy prowadził ich do szarży.
Rzeczywiście, generał nie zaniedbał niczego. Ustawił pułk ułański szwadronami, jeden za drugim, w odległości około 300 kroków: Z tyłu, na skraju lasu, stały dwa szwadrony jazdy kaliskiej, skrzydła zabezpieczali strzelcy pod dowództwem Stanisława Chłapowskiego.
Rosjanie długo nie przejawiali aktywności. W czasie odwrotu naszej piechoty i artylerii ograniczali się do ognia działowego. Dopiero pół godziny po odejściu głównych sił polskich zorientowali się, że to jest odwrót, a nie przegrupowanie do ponownego ataku.
Zza okopów zaczęły wyjeżdżać szwadrony kawalerii przeciwnika, ukazały się działa artylerii konnej.
Chłapowski nie czekał, aż przeciwnik zdoła w pełni sformować swoje szyki. Rozkazał 1 szwadronowi uderzyć na przygotowujący się do ataku pułk ułanów gwardii. Brawurowa szarża rozbiła dwa szwadrony przeciwnika, po czym ułani polscy cofnęli się na dawne stanowiska. Z kolei do ataku ruszyli Rosjanie. Pułk mirhorodzkich ułanów ostro ruszył do szarży, ale, zbyt wcześnie nabierając szybkości, połamał szyk przed dojściem do starcia z Polakami. Chłapowski pozwolił mirhorodcom zbliżyć się na 70 kroków i nagłym uderzeniem, wykonanym całym pułkiem, bez trudu rozbił zmieszanego przeciwnika.
Dopiero trzecia szarża rosyjska, przeprowadzona przez pułk orenburskich ułanów, doprowadziła do gwałtownego starcia. Na piaszczystym polu, wysuszonym czerwcowym słońcem, wzniosła się olbrzymia chmura kurzu, w której starli się ludzie i konie. Trudno było coś rozpoznać z odległości trzech kroków. Trzask ścierających się lanc, szczęk szabel, huk wystrzałów pistoletowych, rżenie koni i wrzaski ludzi tworzyły jeden niesamowity trudny do rozróżnienia zgiełk. Wreszcie, po dobrej półgodzinie, z kurzawy zaczęli wypadać pojedynczo, a później całymi gromadami orenburczycy, gnając ku swoim pozycjom. Na ich karkach jechali nasi ułani, kłując i rąbiąc uciekających. Dopadli dział rosyjskich, dobrali się do kanonierów. Powstrzymał ich dopiero ogień piechoty i nowe szwadrony zajeżdżające z boku. Cofnęli się, osłaniając i uprowadzając rannych.
Kiedy ułani ścierali się z orenburczykami, kozacy usiłowali chyłkiem przedostać się na tyły pułku. Jednak strzelcy pilnujący skrzydeł czuwali. Celny i gęsty ogień odebrał kozakom ochotę do tego rodzaju poczynań.
Po tym wszystkim Chłapowski zebrał pułk na pozycji, z której tak świetnie i skutecznie zdołał rozbić przeciwnika, czekając, co będzie dalej.
Rosjanie nie przejawiali jednak dalszej inicjatywy. Szwadrony ich kawalerii, piechota i działa wycofały się za okopy. Wysoko ocenili kunszt przeciwnika. Tak oto pisał o tym jeden z oficerów rosyjskiego sztabu w liście do swojego pruskiego kolegi:
„... Konnica ich jednak tak wybornie i zręcznie prowadzone szarże wykonywać umiała, że w każdej chwili, kiedy ich przednią linię myśleliśmy otoczyć, świeże lub nowo zebrane szwadrony potrafiły ją uwolnić.
Tu trzeba oddać sprawiedliwość męstwu ich konnicy i talentowi tego, co chwile stosowne tak dobrze umiał wybierać. Kilku jeńców, którzy dostali się w nasze ręce, mówiło, że to jenerał Chłapowski szarże te prowadził. Szarżom tym winna piechota ocalenie, gdyż przez nie miała czas skupić się i cofnąć...”
Chłapowski rozkazał teraz czuwać szwadronom kaliskim, ułani zaś mogli nieco odpocząć. O godzinie ósmej wieczorem ze wszystkimi siłami cofnął się za rzeczkę Wakę i rozstawiwszy czaty pozostawał tam do północy, dając czas żołnierzom na popas koni. O północy odebrał rozkaz maszerowania do Jewia, miejscowości przy trakcie kowieńskim, w której zatrzymał się Giełgud.
Generał pozostawił w straży tylnej kompanię strzelców pod dowództwem doświadczonego oficera ułanów, podpułkownika Niezabitowskiego, z rozkazem, by opuścili zajmowane stanowiska godzinę po jego odejściu.
Noc była ciepła i cicha. W atmosferze żalu i przygnębienia wojska powstańcze maszerowały znów w nieznane. Zawiodły nadzieje, bitwa była przegrana, a przecież mogło być inaczej...
„... Jakeśmy się dziwili - pisał wspomniany już oficer rosyjski - że ani 19, ani 18 czerwca z żadnej strony nie byliśmy przez powstańców zaatakowani. Teraz Wilno było ocalone. Przez ten czas zajmowano się ciągle wzmocnieniem pozycji pod Ponarami, obsadzano wzgórza działami, któreśmy naprędce zaprzęgami opatrzyli. Również i dywizja gwardii przyszła na czas. Pierwsza dywizja rezerwy zbliżała się jednocześnie od strony północnej. Gdyśmy więc 19 czerwca zostali zaatakowani, byliśmy pewni naszych sił.
Nie ulega jednak wątpliwości, że trzy dni przedtem nie byliśmy w stanie się utrzymać. Wilno byłoby natychmiast przez powstańców wzięte, wraz ze znacznymi materiałami wojennymi, a my od dywizji gwardii odcięci. Jeżeli więc kiedykolwiek powstańcy mieli sposobność przewagi na Litwie, to tylko wtenczas, gdyż nie da się zaprzeczyć, że wzięcie Wilna wywarłoby ogromny wpływ moralny, a następstwa stąd byłyby nie do obliczenia...”
Tak więc stało się to, przed czym przestrzegał Chłapowski. Zmarnowano czas, zaprzepaszczono szanse znacznego sukcesu. Na stokach Wzgórz Ponarskich rozwiały się nadzieje na powodzenie wyprawy. Prócz znacznych strat w ludziach, sięgających około dwóch tysięcy, wystrzelano większość amunicji, której nie było gdzie uzupełnić. W szeregi wkradły się rozprzężenie i niewiara w dowództwo, zaczęły się dezercje, szczególnie w pułkach złożonych z miejscowych powstańców.
Czy wszystko jednak było już stracone?
Czy to już koniec?
U schyłku krótkiej, czerwcowej nocy, około godziny trzeciej oddział Chłapowskiego wjeżdżał do Jewia. Na drodze spotkał przybywających Giełgud. Zatrzymał Chłapowskiego i od razu zapytał:
- Jakie jest zdanie jenerała? Co nam należy czynić?
- Myślałem o tym podczas marszu - odparł Chłapowski. - Zdanie moje jest takie: maszerować do Kowna; pod miastem, które ma położenie bardzo dobre, okopać się, ściągnąć żywność i furaż na kilkanaście dni. Najmniej tydzień, a może i więcej upłynie, nim nieprzyjaciel zdoła nas zaatakować. Przez ten czas zbierzemy i uporządkujemy wojsko, podzielimy się na sześć oddziałów, które jenerał może oddać pod dowództwo Dembińskiego, Szymanowskiego, Rohlanda, Kossa, Hauterive'a i moje. Mostów kilka postawimy na Niemnie i Wilii koło Kowna. Moskale nie będą mogli zająć Kowna, bo z naszej pozycji będziemy nad miastem panować. Dowiedziawszy się, że się okopujemy, zechcą zapewne przejść Niemen w bok od Kowna. My im w tym przeszkadzać będziemy o tyle, o ile strat zdołamy przynieść. Skoro będą już przechodzić, w nocy opuścimy nasz obóz, idąc po przygotowanych mostach; każdy oddział pójdzie w swoją stronę. Rosjanie wejdą do obozu, zastaną go próżnym i przez kilka dni będą się namyślać, co dalej czynić. My przez ten czas rozlejemy się po wszystkich częściach Litwy. Kiedy przed dwoma tygodniami nieprzyjaciel był rozproszony, należało nam skupionymi siłami bić jego pojedyncze oddziały, tak teraz, gdy Rosjanie skupieni, musimy rozejść się na wszystkie strony, pomnażać nasze siły powstańcami, wcielać do regimentów i wprawiać przy naszych starych do służby i ognia. To jedyny sposób uniknięcia zupełnej klęski, która musi nas spotkać, jeżeli razem pozwolimy się zamknąć idąc na Żmudź i ku Połądze.
Zdawało się, że taki plan znalazł aprobatę głównodowodzącego.
Giełgud obiecał za godzinę wydać odpowiednie rozkazy.
Żołnierze rozlokowywali się na kwaterach, karmili konie. Gęsto rozstawione placówki czuwały nad bezpieczeństwem odpoczywających wojsk. Od wielu dni Chłapowski pierwszy raz mógł zasnąć spokojnym snem.
Krótko trwał odpoczynek. Obudzony, stanął ponownie przed Giełgudem. Ten oświadczył, że po naradzie z dowódcami litewskimi postanowił maszerować na Żmudź. Chłapowskiemu wydał rozkaz wymarszu w dzień po siłach głównych do Kowna, gdzie miał otrzymać dalsze instrukcje.
Wieczorem Chłapowski wyruszył z Jewia do Żyżmorów; tam przenocował, a następnego dnia stanął w Kownie. 22 czerwca wieczorem przyszedł rozkaz od Giełguda, nakazujący marsz do Kiejdan. Stało się to, czego obawiał się Chłapowski. Wojska wracały do punktu, z którego wyszły przed bitwą pod Wilnem, ponownie wchodząc w ślepy zaułek żmudzki.
W Kiejdanach Giełgud przedstawił plan obrony linii rzek Wilii i Świętej. Był to plan fatalny, rozwlekający siły polskie na znacznej przestrzeni i nie dający szans powodzenia. W dalszym ciągu Giełgud uparcie trzymał się myśli zdobycia Połągi.
Tymczasem pierścień wojsk rosyjskich zaciskał się coraz bardziej. Zajęto Kowno, kolumny nieprzyjaciela ze wszystkich stron niepokoiły polskie oddziały. Dni mijały na nieustannych marszach, potyczkach, bitwach. W szeregach polskich sytuacja pogarszała się z każdym dniem. Rosły: rozprzężenie, niezadowolenie, niewiara... Poszczególni dowódcy zaczynali dowodzić na własną rękę. Dembiński jawnie nie respektował rozkazów Giełguda i działał osobno.
Dla ratowania sytuacji Chłapowski przyjął funkcję szefa sztabu, gorąco do tego namawiany przez Rohlanda i pułkownika Piętkę. Giełgud pisemnym rozkazem powołał go na to stanowisko. Chłapowski usiłował wprowadzić jakiś ład, ale jego rozkazy jako szefa sztabu też często nie były respektowane. Oficerowie, którym jakiś rozkaz nie odpowiadał, udawali się z protestami do Giełguda; ten, chory, złamany, roztrzęsiony, pozwalał je zmieniać, wydawał inne.
W tych warunkach utrzymanie porządku i karności było nierealne. Ciągle debatowano, do narad byli dopuszczani dowódcy niższego szczebla, wiele decyzji podejmowano drogą głosowania.
Wieczorem 6 lipca na kolejnej naradzie postanowiono zdobyć miasto powiatowe Szawle. Chłapowski od początku był przeciwny temu planowi. Marsz pod Szawle utrudniał i tak skomplikowaną sytuację wojsk polskich, jeszcze bardziej bowiem odsuwał szanse ewentualnego wymknięcia się z matni. Prócz tego nawet ewentualne zdobycie tego miasta nie dawało żadnych korzyści. Ani nie był to ważny punkt strategiczny, ani nie było tam jakichś znaczniejszych zapasów materiałów wojennych. Przez swoje położenie na wzgórzu, pomiędzy dwoma jeziorami, miasto było łatwe do obrony, lecz trudne do zdobycia. Próżno Chłapowski przekonywał, że dla wątpliwych korzyści nie warto ryzykować strat i nadwerężać nad wyraz szczupłych zapasów amunicji.
Niestety, i tym razem go nie posłuchano. Uderzenie na Szawle, któremu z początku był przeciwny nawet sam Giełgud, umotywowano koniecznością poprawienia morale wojska. Sukces miał przywrócić żołnierzom dawną wiarę.
8 lipca o godzinie czwartej rano rozpoczął się atak na Szawle. I znów powtórzyła się sytuacja spod Wilna. Po stronie polskiej nie było jednolitego dowództwa; generałowie: Rohland, Szymanowski i Dembiński, działali na własną rękę bez powiązania, przypadkiem tylko nawiązując współdziałanie. Giełgud nie był w stanie panować nad sytuacją, a odsunięty Chłapowski nie miał nic do powiedzenia.
Dziewięciogodzinna zaciekła bitwa o Szawle, w której determinacja i bohaterstwo atakujących były równe męstwu i uporczywości obrońców, zakończyła się odwrotem Polaków. Szczupły stosunkowo garnizon rosyjski, pod dowództwem dzielnego pułkownika Krukowa, zdołał utrzymać miasto.
Zamiast podtrzymać morale wojska, nieudany atak na Szable wywołał ogólne oburzenie przeciw Giełgudowi. Wielu oficerów głośno mówiło, że jedynym ratunkiem będzie przejście granicy pruskiej.
W takiej atmosferze o świcie 9 lipca w Kurszanach odbyła się narada wojenna, która miała zdecydować, co dalej czynić.
Miała ona burzliwy przebieg. Wiele było dysput, targów, niepotrzebnych wymówek. Doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy Dembińskim a Giełgudem. Głównodowodzący wyrzucał podkomendnemu, że nie wykonywał rozkazów, ten zaś w odpowiedzi wytykał przełożonemu popełnione błędy. Ostatecznie głosowano, czy podzielić się na trzy, czy na sześć oddziałów. Projekt Chłapowskiego, dotyczący podziału wojsk na kilka grup, akceptowali wszyscy, rozumiejąc, że jest to jedyne wyjście z trudnej sytuacji.
Ustalono podział na trzy oddziały. Pierwszy, pod dowództwem Rohlanda, przy którym pozostał Giełgud, miał iść pod Połągę, żeby zabezpieczyć port dla ciągle oczekiwanych okrętów angielskich, a potem prowadzić partyzantkę na Żmudzi. Drugi, pod Dembińskim, kierowano na północ od Wilna. Trzeci, Chłapowskiego, otrzymał kierunek marszu na południe od Wilna, przez Trockie.
Protokólarnie ustalono, że wszyscy nadal podlegają rozkazom Giełguda tak długo, jak tylko możliwe będzie utrzymanie łączności. W wypadku jej zerwania każdy z dowódców miał mieć prawo do działań według własnego uznania.
Wielka radość zapanowała w dawnym oddziale Chłapowskiego, szczególnie w 1 pułku ułanów, na wieść, że znów będą walczyć pod jego dowództwem. On sam też odetchnął, iż będzie wreszcie z dala od tego bałaganu.
Szybko sprawił wojsko do pochodu i tego samego dnia opuścił Kurszany. Zaraz za miasteczkiem oddział zszedł z traktu i maszerując polnymi drogami, a często bezdrożami, pierwszego dnia przeszedł ponad dwadzieścia kilometrów. W niewielkiej kotlinie pomiędzy wzgórzami Chłapowski zatrzymał oddział, żeby zaczekać do nocy, zamierzając wtedy niepostrzeżenie dotrzeć do Wilii i przeprawić się na drugi brzeg. Jeszcze z Kurszan, zaraz po naradzie, wyprawił zaufanego człowieka, który miał przygotować i ukryć w lesie łodzie oraz tratwy potrzebne do przeprawy.
Tymczasem żołnierze rozłożyli biwak, karmili konie, przygotowywali strawę dla siebie: Nagle, w pełnym bezładzie, do obozu wmaszerowała masa piechoty i jazdy. Był to oddział Rohlanda, który zawrócił z marszu w stronę Połągi. Moment ten najlepiej oddaje w swoich Pamiętnikach sam Chłapowski:
„...Wmaszerowała jazda i piechota Rohlanda do mego obozu bez najmniejszego porządku i przy naszych ogniskach się rozłożyła. Byłem był pojechał do wioski o ćwierć mili dla wypytania się o drogę i wzięcia dobrych przewodników na noc. Spostrzegłem z daleka ten na nowo rozpoczynający się nieład. Jakby mi kamień spadł na głowę. Dopiero w kilka godzin kolumna moja wyjaśniała była. Radość i nadzieja na wszystkich twarzach się malowały. Służba porządna. Jednym rzutem oka widać było, gdzie co jest w obozie. A tu znowu ta sama wrzawa i nieład co w wilię jak chmura czarna w obóz mi wpadła.
Ruszyłem nazad do obozu, ażeby się wydobyć i z 10 mil od razu umaszerować, żeby mnie zaraz nie dogonili. A tu jedzie Giełgud koczem, za nim bryka, drugi kocz Tyszkiewicza i cały konwój bryk i bryczek całego sztabu w środek mojego obozu.
Spostrzegłszy Giełguda, zszedłem z konia i powiedziałem mu o zamiarze przejścia w Trockie, ale że jedną drogą dwa oddziały, zwłaszcza tak mocne, się nie ukryją. Giełgud pochwalił mój plan, ale oświadczył, że ze mną pomaszeruje, a ponieważ go noga bolała, za 1 szwadronem wieźć się kazał...”
Tak więc oddział Chłapowskiego, mając z sobą głównodowodzącego, ruszył dalej na południe. Maszerowano całą noc, wczesnym rankiem zatrzymano się na krótki popas i znów w pochód. Przed wieczorem oddział stanął w ukrytej nizinie, wysuwając naokoło gęstą linię czat.
Chłapowski z kilkoma oficerami pojechał rozejrzeć się po okolicy, którą zamierzał przebyć w ciągu nocy, jednak z drogi zawrócił go oficer z obozu wiadomością, że przybyli wywiadowcy, wysłani przed dwoma dniami w stronę Rosień. Po powrocie do obozu Chłapowski zastał już wszystko w ruchu, Giełgud bowiem zarządził wymarsz.
Wiadomości przywiezione przez wywiadowców były fatalne. Okazało się, że Rosjanie zdołali przechwycić część taboru Rohlanda, a w nim wielu rannych żołnierzy. Od nich dowiedzieli się o kierunku marszu zarówno grupy Rohlanda, jak i Chłapowskiego. Rosjanie ruszyli natychmiast z Rosień kilkoma kolumnami z zamiarem odcięcia oddziałów polskich od południowego wschodu.
Jeszcze przed powrotem Chłapowskiego z rekonesansu większość sił wyruszyła z obozu w kierunku zachodnim, ku pruskiej granicy. Pierwszy też raz Giełgud otwarcie powiedział, że aby uchronić się przed niewolą, trzeba przekroczyć granicę pruską. Wysłał również rozkaz do Rohlanda, oddalonego o dzień marszu, nakazujący zwrot na zachód.
Było to 10 lipca wieczorem. Chłapowski prosił Giełguda, aby zezwolił mu z 1 pułkiem ułanów przedrzeć się mimo wszystko na południe. Z niewielkim oddziałem było to możliwe. Giełgud jednak zwlekał z odpowiedzią, a wojska ciągle szły w stronę Retowa, ku granicy pruskiej. Silne kolumny rosyjskie coraz mocniej naciskały z trzech stron. Marsz przebiegał przy akompaniamencie huku dział.
12 lipca wojska stanęły o kilkanaście kilometrów od granicy pruskiej, niedaleko Kłajpedy. Giełgud wysłał dwóch oficerów do władz pruskich. Łudził się, że Prusacy zgodzą się przepuścić wojsko przez swoje terytorium do Królestwa. Tak przecież postąpili z oddziałem rosyjskiego pułkownika Bartholameja, który w kwietniu, przyciśnięty przez żmudzkich powstańców, przeszedł do Prus i nie rozbrojony, przez ich terytorium, bezpiecznie powrócił do swoich. Zapomniał jednak, że zaborcy byli solidarni.
Po południu 12 lipca posunięto się nad samą granicę. Wieczorem wojska obozowały pod Gudawą, osłaniane silnymi patrolami. Cały dzień od strony południowej dawał się słyszeć huk dział. To ciągnął Rohland, tocząc ciężkie boje z nie odstępującym go nieprzyjacielem. Patrole osłaniające obóz staczały utarczki z kręcącymi się wokoło kozakami.
Katastrofa zbliżała się nieuchronnie.
Na pruskiej granicy
Ciężka była noc z 12 na 13 lipca 1831 roku dla generała Dezyderego Chłapowskiego. Dobiegała kresu wyprawa, w której dwa miesiące temu pokładał tyle nadziei. Długo pasował się z sobą. Poprzedniego dnia ogłoszono wojsku rozkaz, napisany przez niego, a podpisany przez Giełguda. Głosił on: kto chce, może na własną rękę próbować szczęścia i wydostać się z matni. Niektórzy z tego skorzystali. Podobnie zamierzał postąpić także sam Chłapowski. Na czele kilkunastu ludzi chciał przedrzeć się do Warszawy. Już nawet żegnał się z oficerami, gdy któryś zrobił mu wyrzut, że pozostawia ich, nie chce z nimi dzielić losu tułacza. Giełgud też usilnie prosił o pozostanie. Czy odejście w tej sytuacji nie będzie samolubstwem?
Został, mimo że zdawał sobie sprawę z surowych konsekwencji, jakie czekały poddanych króla pruskiego uczestniczących w powstaniu.
Smutny był dzień 13 lipca 1831 roku. Przez rów stanowiący granicę kolejno przechodziły oddziały polskie. Sucho trzaskała rzucana na stos broń. Żołnierze polscy w milczeniu omijali piechurów pruskich i odchodzili dalej od granicy.
Chłapowski ze swoimi ułanami pozostawał jeszcze przed granicą, osłaniając przejście innych oddziałów. Tymczasem nadchodziły oddziały Rohlanda. Ciągnąc za sobą masę nieprzyjaciół, brnęły dalej na północ. Powstało pewne zamieszanie. Niektórzy żołnierze od Rohlanda łączyli się z przechodzącymi granicę, ci natomiast, którzy jeszcze jej nie przeszli, wchodzili w szeregi Rohlanda.
Wtedy zginął Giełgud. Ale oddajmy tu głos świadkowi tej sceny - kapitanowi Kazimierzowi Krasickiemu:
„... Generał właśnie rozmawiał z reprezentantami władz pruskich, otoczony grupami naszych wojskowych, kiedy nagle, pędząc na karym koniu, zbliżył się do niego kapitan Skulski z 7 liniowego pułku, z pistoletem przewieszonym na smyczy, a dawszy ognia do Giełguda, rzekł: Patrzcie, koledzy, tak zdrajcy giną. W tej chwili zawrócił konia i galopem połączył się z odchodzącym właśnie korpusem Rohlanda. Generał schwycił się za bok i jęknął, po czym natychmiast spadł z konia i życie zakończył. Przypatrzyłem się tej scenie, będąc tylko o parę kroków oddalonym od generała...”
Kula kapitana Skulskiego nie ugodziła w zdrajcę, gdyż generał Giełgud zdrajcą nie był. Był zacnym człowiekiem, dobrym patriotą i odważnym żołnierzem. I nic więcej... Brakowało mu tylko tych przymiotów, jakimi powinien odznaczać się dowódca wyższego szczebla: fachowego przygotowania, zdolności, umiejętności oceny sytuacji, a przede wszystkim decyzji. Nieszczęściem jego było to, że włożono mu na barki ciężar, którego nie był w stanie udźwignąć. Swoim postępowaniem wywołał w wojsku nastroje, których szczytowym punktem był strzał kapitana Skulskiego. Strzał desperacji, rozpaczy i zawiedzionych nadziei...
Chłapowski szybko opanował nieład, jaki powstał po zajściu z Giełgudem. Śmierć przełożonego mocno nim wstrząsnęła. Nie chodziło o to, że pozostawał teraz sam z tą masą zgnębionych i wyczerpanych żołnierzy, niepewnych dalszego losu. Bolał głównie nad faktem demoralizacji, która w jego przekonaniu była najgorszym wrogiem wojska. Robił później wszystko, aby ustrzec przed nią tych rozbrojonych żołnierzy, których błędy wodza zaprowadziły w granice obcego kraju.
Tymczasem ostatnie oddziały Chłapowskiego przekroczyły granicę. Szwadron majora Hempla wszedł do Prus, do ostatniej chwili walcząc z nacierającymi oddziałami rosyjskimi.
Dwa dni później, 15 lipca, pod Nowym Miastem do Prus przeszedł korpus Rohlanda. Świetnie zapowiadająca się wyprawa litewska dobiegła końca.
Nie zakończyła się jednak dla generała Chłapowskiego. Żołnierzy polskich umieścili Prusacy w dwóch obozach niedaleko Królewca. Generał był wśród nich, zabiegał o nich u władz pruskich, starał się podtrzymać na duchu, liczył jeszcze, że Prusacy po kwarantannie pozwolą im powrócić do Królestwa. Sam nie miał łatwego życia. Władze pruskie prowadziły śledztwo w jego sprawie, groziły mu poważne represje. Najgorsze jednak, że w kraju próbowano zrzucić na niego odpowiedzialność za tragiczne skutki wyprawy litewskiej. Zarzuty te podtrzymywano i później, po zakończeniu wojny, w ogniu dyskusji i polemik emigracyjnych.
Do Warszawy, jeszcze przed wejściem w granice Prus, dotarły echa wypadków na Litwie. Próbowano ratować sytuację, ale decyzje były już spóźnione. Dowodem tego jest list Skrzyneckiego z 1 lipca, adresowany do „Jaśnie Wielmożnego Jenerała Chłapowskiego, dowodzącego na Litwie”. List ten nie dotarł do adresata. Później już tylko szukano winnych.
W tych trudnych chwilach z obozu w Kranz pod Królewcem o swoich przeżyciach tak pisał Chłapowski do przyjaciela Józefa Morawskiego:
„Skończyły się na teraz marzenia nasze. Czy nic z nich nie pozostanie? Tego nie przypuszczam. Odnowiliśmy święte prawo nasze, ożyła ojczyzna, przypomniała się mocno światu i młodzieży naszej, w której żyć nie przestanie, aż dopóki całości swej nie odzyska. To młode pokolenie, które poznałem, przyszłość mi dla niej zapewnia. Nabrało doświadczenia, którego zdaje się starzy nawet potrzebowali, ponieważ pozostała w nich jeszcze stara wada nasza - radzenia, kiedy działać trzeba. Spierali się, komu oddać na Litwie naczelnictwo, zapominając, że nic droższego nad czas, jeżeli gdzie, to na wojnie.
...Pomaszerowało tam [na Litwę - A. S.] czterech jenerałów. W pierwszym momencie trzeba było pomyśleć, który z nich jest w stanie dowodzić wszystkim, lub piątego zaraz wysłać dla objęcia komendy.
...Możesz miarkować, z jakim duchem maszerowałem na Litwę.
Spełniały się moje nigdy w myśli nie opuszczone plany. Przewróciłem wszystko, co mi drogę zastępowało; w działa, broń, amunicję, nawet żołnierzy nieprzyjaciel mnie opatrzył. 9 czerwca przeszedłem pod komendę Giełguda. Nieład, w którym dywizja była, zaraził i mój korpusik. Kazał mi być swoim szefem sztabu. Surowość, której użyć chciałem dla przywrócenia porządku, narobiła mi tylko nieprzyjaciół; pozbawiło mnie to zdrowia na zawsze... Śmiało mogę powiedzieć, że do 8 czerwca był to czas najszczęśliwszy mego życia, również, jak od tegoż, najnieszczęśliwszy. Pomijam to, co o mnie pisali, korzystając z mej nominacji, aby mnie potępić jako komenderującego, nie zważając, że komunikacje były przecięte, że ja mojej nominacji wcale nie odebrałem. Czas to wszystko wyjaśni. Nawet to, że w przejściu do Prus poświęciłem całą moją osobistość, ponieważ w kilku zaufanych mogłem się przedrzeć, ale z korpusem nie można było; nie odłączyłem swego losu i spełniłem pełen kielich... Jeśli chcesz pisać do mnie, adresuj do Fischhausen. Jestem pomiędzy tu i tam, gdzie nasi żołnierze kantonują, których nie opuszczę, dopóki mi dozwolą...”
Opuścił ich w lutym 1832 roku. Wyrokiem sądu pruskiego za udział w powstaniu został skazany na dwa lata twierdzy i 22 tysiące talarów grzywny.
Tak zakończyła się wojskowa działalność Dezyderego Chłapowskiego. Po odbyciu kary w szczecińskiej twierdzy wrócił do rodzinnej Turwi.
Odtąd, do końca swojego długiego życia, nie wziął do ręki szabli - służył ojczyźnie pracą.
Nota biograficzna
Przez kartki naszej opowieści przesunęła się postać człowieka, który żył i działał w burzliwej i obfitującej w wypadki epoce. Jego życie było nierozerwalnie związane z doniosłymi dla Polski wydarzeniami, jej też poświęcał swoją wiedzę i zdolności. Czas na podsumowanie zebranych o nim wiadomości. Czas na próbę charakterystyki i oceny poznanej sylwetki.
Dezydery Adam Chłapowski urodził się 23 maja 1788 roku w jednym z majątków swojego ojca (Śmiglu lub Turwi, dokładnie nie ustalono) Józefa, starosty kościańskiego. Jego matką była Urszula z Mozczeńskich Chłapowska.
Ojciec naszego bohatera, przedstawiciel starej szlachty wielkopolskiej, nie zapisał się dobrze w pamięci potomnych. Żyjąc ponad stan, mocno nadszarpnął swój majątek, w którym gospodarzył z wyjątkową lekkomyślnością. Szybko też pogodził się z nowymi rządami pruskimi.
Początkowe wykształcenie Dezydery otrzymał w domu, później uczęszczał do Kolegium Pijarów w Rydzynie. W czternastym roku życia ojciec zapisał go do pułku dragonów pruskich szefostwa generała Bruesewitza, w stopniu kadeta, tzw. wówczas Fri-Corporal. Wcześnie stracił matkę, wyrastał więc w warunkach surowych, od zarania sposobiąc się do zawodu żołnierskiego.
Z pułku został skierowany do Instytutu Oficerów Inspekcji Berlińskiej, prowadzonego przez słynnego wkrótce reformatora armii pruskiej, podpułkownika Scharnhorsta. W ciągu trzech lat otrzymał tu solidne podstawy wiedzy wojskowej: Jako kadet, a później chorąży, słuchał wykładów z dziedziny geografii wojskowej, historii wojen, matematyki, logiki, artylerii, sztuki fortyfikacji, nauki o prowadzeniu oblężeń, jak również taktyki. W 1805 roku został mianowany porucznikiem. Jesienią 1806 roku zawierucha napoleońska zmiotła gmach pruskiej potęgi, przerywając tym samym wojskową edukację Dezyderego. Z podziwem i zachwytem młody chłopak oglądał wkraczające do Berlina oddziały francuskie, które w kilkudniowej kampanii rozwiały mit o niezwyciężoności armii pruskiej. Niewiele się namyślając, konno popędził do Poznania, pierwszy przywożąc tę niezwykłą i radosną wiadomość do Wielkopolski.
Na miejsce uciekających w popłochu garnizonów i urzędów pruskich przybyli do Wielkopolski Dąbrowski i Wybicki, niebawem też przyjechał do Poznania sam cesarz Napoleon. W szeregach utworzonej dla niego gwardii honorowej znalazł się również Chłapowski i tu po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę cesarza.
Kampanię 1807 roku odbył jako porucznik w szeregach 9 pułku piechoty księcia Antoniego Sułkowskiego. Pod Tczewem uzyskał Legię Honorową. Podczas oblężenia Gdańska dostał się do niewoli, z której został zwolniony w wyniku postanowień traktatu pokojowego w Tylży. Wracając do Warszawy, za przykładem Napoleona, zatrzymywał się w ciekawszych miejscowościach, starając się je zapamiętać, głównie pod kątem geografii wojskowej. Wiele uwagi poświęcił Litwie, której zupełnie nie znał, a szczególnie okolicom Wilna.
20 września 1807 roku odebrał w Warszawie z rąk księcia Józefa Poniatowskiego awans na kapitana i został mianowany adiutantem generała Dąbrowskiego. Jednakże już 21 lutego 1808 roku powołano go na dwór cesarski jako oficera ordynansowego Napoleona.
Zaczął się nowy okres w życiu Chłapowskiego i jego błyskotliwa kariera. Był bardzo popularny na dworze, gdzie nazywano go „cherubinkiem”, ale główne jego zajęcia to zdobywanie wiedzy wojskowej. Specjalny dekret cesarski zezwalał mu na uzupełnienie studiów w słynnej paryskiej szkole politechnicznej, ale uczyło go przede wszystkim życie. Bliskość cesarza i ciągła służba u niego pozostawiły niezatarte piętno na charakterze Chłapowskiego. Wyrobiły w nim zdolność koncentracji, energię, szybkość decyzji. Pozostając przy cesarzu, oprócz wiedzy wojskowej zdobywał również orientację polityczną.
Oprócz należnych jazd ordynansowych z poleceniami cesarskimi, z których wywiązywał się znakomicie, miał możność przypatrzenia się operacjom wojennym z punktu widzenia najwyższego dowództwa. U boku Napoleona odbył Chłapowski kampanię hiszpańską 1808 roku i austriacką 1809 roku. Był używany do misji politycznych i wywiadowczych, dowodził też bezpośrednio na polu bitwy. W bitwie pod Eckmhl na czele szwadronu wykonał kilka świetnych szarży, za co został obdarzony tytułem barona cesarstwa.
W 1810 roku, mając zaledwie 22 lata, był już podpułkownikiem gwardii, baronem cesarstwa, kawalerem Legii Honorowej i Krzyża Orderu Virtuti Militari. Nie zerwał jednak więzów z krajem ani nie osłabił swojego przywiązania do ojczyzny. W styczniu 1811 roku, na własną prośbę, został przeniesiony do konnego pułku polskiego gwardii słynnych szwoleżerów jako szef szwadronu. Pozostawał jednak jeszcze czas jakiś przy boku Napoleona.
Kampanię 1812 roku odbył Chłapowski w pułku szwoleżerów, dowodząc w końcu dwoma dywizjonami. Objawił tu wówczas swoje znakomite walory wojskowe, odznaczając się szczególnie w walkach kawaleryjskich. Osłaniał cesarza, dokonującego rozpoznania fortyfikacji Smoleńska, podczas odwrotu uratował Dąbrowskiego, rannego w bitwie nad Berezyną. W czasie tragicznego odwrotu spod Moskwy wyróżniał się szczególną dbałością o los podwładnych.
Początek 1813 roku spędził Chłapowski na pracach związanych z reorganizacją części pułku szwoleżerów, które wykonał szybko i sprawnie. W bitwie pod Reichenbach, 23 maja 1813 roku, na czele dwóch dywizjonów znakomicie i ze skutkiem szarżował kilkakrotnie przeciwko trzem pułkom kawalerii rosyjskiej. Odznaczył się też i w innych bitwach tzw. kampanii saskiej.
I tu nagle następuje nieoczekiwany moment. U szczytu kariery, na początku czerwca 1813 roku, Chłapowski poprosił o dymisję, którą otrzymał 19 czerwca, po dwukrotnych próbach cesarza zatrzymania go w służbie. Motywy tego kroku warto spróbować wyjaśnić po krótkiej charakterystyce „napoleońskiego” okresu życia Chłapowskiego.
Kilkuletni okres twardej szkoły napoleońskiej, jawne dowody łaski cesarskiej, awanse i zaszczyty nie rzuciły Chłapowskiego bez reszty w objęcia „boga wojny”. Nigdy nie był fanatycznym bonapartystą. Napoleon fascynował go, wywierał na niego duży wpływ, ale mimo to, w głębi duszy, Chłapowski zachowywał rezerwę w stosunku do cesarza Francuzów. Z natury nieskłonny do entuzjazmu, od dziecka wychowywany w duchu konserwatywnym i powiązany więzami przyjaźni z francuskimi zwolennikami „starego porządku”, nie uległ od razu urokowi Bonapartego. Nie bez znaczenia też był tu wpływ Kościuszki, z którym Chłapowski kontaktował się w Paryżu, ostrzegającego młodego oficera przed wielkimi nadziejami pokładanymi przez Polaków w Napoleonie. Stary Naczelnik uważał, że Polska potrzebna jest cesarzowi jedynie do przetargów z dworami i na tyle tylko będzie wykorzystana. Doceniał jednak geniusz Napoleona i zalecał Dezyderemu uczyć się od niego sztuki wojennej, by zdobytą wiedzę spożytkować dla dobra ojczyzny. Zalecenia Kościuszki Chłapowski wykonywał w pełni. Wyszedł ze służby jako świetny i doświadczony oficer mimo bardzo młodego wieku. Cechy oficera napoleońskiego - rzutkość, energię, niebywałą sumienność, a nawet pedanterię w pełnieniu służby, szerokie spojrzenie na całokształt operacji - przyswoił sobie na całe życie.
Nieoczekiwaną dymisję motywował nieszczerym wobec Polski posunięciem Napoleona. Przypadkiem dowiedział się, że w układach z Aleksandrem Bonaparte nie zawaha się oddać cesarzowi Księstwa Warszawskiego. Uważał, że w tych warunkach nie może służyć wodzowi, który w imię własnych interesów poświęca szczerego i oddanego sojusznika. Wiadomością tą podzielił się z innymi oficerami, co wywołało pewnego rodzaju ferment i pociągnęło za sobą inne dymisje.
Krok ten spotkał się z negatywną oceną współczesnych i potomnych. Określano go jako „zbyt obcesowy”, dopatrywano się w nim innych pobudek.
Uzyskawszy dymisję udał się do Paryża, gdzie przebywał w domu rodziny Caramanów. Trudy wyprawy na Rosję i kampania 1813 roku odbiły się na jego zdrowiu. Przez kilka miesięcy chorował obłożnie. Po dojściu do zdrowia wyjechał do Anglii i tam oczekiwał, aż kongres wiedeński rozstrzygnie o losie ziem polskich. Do rodzinnej Wielkopolski powrócił w okresie słynnych „100 dni” Napoleona.
Lato 1815 roku minęło Chłapowskiemu na porządkowaniu spraw rodzinnych i majątkowych. Kontraktem z 19 lipca 1815 roku przejął od ojca majątki: Turew, Woronowo, Rąbin, Rąbinek i Podborze. Dobra te, po fatalnej gospodarce ojca, zastał w opłakanym stanie i bardzo zadłużone. Nowy właściciel zabrał się jednak do pracy z wrodzoną energią i wojskową sprężystością. Rozpoczął od tego, że najpierw sam zaczął się uczyć fachowej wiedzy rolniczej czerpiąc ją z najnowszych zagranicznych podręczników. Wprowadzał do gospodarstwa nowe metody, dążył do najkorzystniejszych ekonomicznie rozwiązań. Stosował najodpowiedniejsze dla danego rodzaju gleby uprawy, rozwijał hodowlę, wzorowo prowadził gospodarkę leśną. Pierwszy zastosował młockarnię i ciężki pług szkocki, do hodowli sprowadzał najlepsze odmiany bydła i trzody.
W latach 1818-1819 przez półtora roku przebywał w Anglii ucząc się we wzorowo prowadzonych majątkach. Wbrew przyjętej wówczas manii okazałości był bardzo oszczędny, nie inwestował bez potrzeby w budynki. Za przykładem angielskim zboża przechowywał w stogach, budował zaś gorzelnie, olejarnie i cukrownie. Wszędzie panowały ład i porządek, życie toczyło się z iście wojskową regularnością.
Tak prowadząc gospodarstwo Chłapowski zdołał nie tylko szybko spłacić długi, ale również zabezpieczyć znaczne dochody. Świecił przykładem gospodarności dla okolicy, powoli zaczynał zdobywać naśladowców, a wśród sąsiedztwa i ludu cieszył się coraz większym uznaniem i szacunkiem.
Był bardzo popularny wśród chłopów, z którymi żył na stopie przyjaznej. Oddał włościanom pod parcelację co lepsze grunty w swoich majątkach. Był jednym z inicjatorów Ziemstwa Kredytowego, zasiadał też w dyrekcji Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia. W 1827 roku był wybrany do pierwszego Sejmu w Poznaniu, a w 1830 roku został mianowany jego wicemarszałkiem.
29 września 1821 roku, mając już uporządkowane sprawy majątkowe, Chłapowski wstąpił w związek małżeński z Anną Grudzińską, siostrą żony wielkiego księcia Konstantego - Joanny Grudzińskiej.
Ze spokojnego rytmu życia prywatnego i obowiązków społecznych wytrąciły go dramatyczne wydarzenia Nocy Listopadowej. Natychmiast pośpieszył do Warszawy, by służyć krajowi swoją wiedzą i doświadczeniem. Niestety, długo nie przywdział munduru, trzymany przez Chłopickiego na uboczu wypadków. Wywołało to niesłuszne podejrzenia, że doradzał układy zamiast zdecydowanej walki. Była to nieprawda, gdyż, jak pamiętamy, od początku był rzecznikiem zdecydowanej walki. 15 grudnia przedstawił dyktatorowi śmiały plan działań zaczepnych oraz organizacji działań partyzanckich na Litwie i Wołyniu. Plan ten pozostał jednak bez echa. Pozostawanie zaś przez dłuższy czas na uboczu spowodowało, że w awansach wyprzedzili go młodsi służbą.
Powołany do czynnej służby przez Skrzyneckiego, dowodzi brygadą jazdy, dając próbki swoich znakomitych umiejętności wojskowych i talentów dowódczych. Odczuwał jednak pewną niechęć wobec swojej osoby, widział, że jest pomijany i niewłaściwie wykorzystywany.
Szersze możliwości dała mu dopiero wyprawa na Litwę. Awansowany wreszcie do stopnia generała brygady, uzyskał szersze pole do działania. Awans ten, nadany w maju, został zatwierdzony przez Rząd Narodowy 13 czerwca, kiedy Chłapowski był już prawie pod Wilnem.
Świetnie zapowiadająca się wyprawa litewska i jej fatalny skutek ściągnęły na głowę Chłapowskiego wiele gromów. Faktyczny sprawca katastrofy, generał Giełgud, nie żył, on sam pozostał naprzeciw krzywdzących go oskarżeń. Cierpiał za błędy nieudolnego przełożonego, odpowiadał za winy niepopełnione.
Oceniając wyprawę litewską i rolę w niej Chłapowskiego, znakomity historyk Szymon Askenazy tak pisał m.in.: „Ta śmiała, tyle obiecująca wyprawa litewska skończyła się, jak wiadomo, najopłakaniej, lecz nie z jego [Chłapowskiego] winy. Wina główna, najniezawodniej, obciąża nieszczęśliwego Giełguda, który pokrzyżował pierwotne rzutkie intencje Chłapowskiego, zepchnął go z przywództwa, sprowadził z drogi i sam własne błędy przepłacił życiem. Był ciężki zawód. Była nie przewidziana od Chłapowskiego, przedwczesna zapewne, rezygnacja. Ale winy jego nie było. Świadectwo generała Puzyrewskiego (historyk rosyjski, autor wydanej w latach pięćdziesiątych XIX w. świetnej pracy pt. Wojna polsko-rosyjska 1831 r. - A. S.] usuwa pod tym względem ostatnie wątpliwości. Nie może też ulegać nadal żadnej wątpliwości, że Chłapowskiemu, zbyt surowo i niesłusznie potępionemu od swoich, ciężka stała się krzywda”.
Po katastrofie na granicy pruskiej Chłapowski pozostawał przez jakiś czas z internowanymi żołnierzami, później został przewieziony do Szczecina, gdzie odsiadywał dwuletnie więzienie, skazany przez władze pruskie za udział w powstaniu. Opracował wtedy podręcznik nauki rolnictwa, który cieszył się dużą popularnością. Po wyjściu z więzienia powrócił do życia publicznego, chociaż długo ciążyły na nim niesłuszne oskarżenia z 1831 roku. Był pod swego rodzaju „klątwą opinii publicznej”.
Od 1836 roku pisywał artykuły fachowe do Przewodnika rolniczo-przemysłowego, był współtwórcą słynnego Bazaru Poznańskiego. Wraz z doktorem Marcinkowskim zamierzał założyć akademię rolniczą, w Turwi kształcił wielu praktykantów do zawodu rolniczego. Miał duży wpływ na otoczenie, chociaż nie był lubiany z powodu surowości zasad i poglądów ultrakatolickich.
W 1848 roku organizował siłę zbrojną w swoim powiecie, co było ostatnim epizodem jego działalności wojskowej.
Powoli, w miarę jak coraz bardziej odległe stawały się wypadki wojny 1831 roku, rósł urok jego osoby. Był świadkiem i uczestnikiem wielkich wydarzeń, o których umiał opowiadać z dużym talentem. Z biegiem lat usuwał się z życia publicznego, powodowany dolegliwościami wieku, pozostając jednak do końca najpoważniejszą postacią swojej okolicy. Pisał pamiętniki, w których z wielkim umiarem i taktem opisywał swoje przeżycia na tle dziejowych wydarzeń. Nikogo w nich nie oskarżał, nikogo nie osądzał, siebie nie stawiał na centralnym miejscu. Pisał sucho, relacjonując wypadki w sposób jasny i przejrzysty, bez angażowania się w oceny i sądy. Tym właśnie różnią się one od jakże namiętnych i często pochopnych wypowiedzi w pamiętnikach ludzi jemu współczesnych i opisujących te same wydarzenia.
Owiany pod koniec życia tą legendą wielkich i burzliwych lat, zbliżał się do kresu. Zmarł w 1879 roku mając 91 lat.
Oceniając tę postać możemy śmiało powiedzieć, że był to człowiek wybitny, ale nie niezwykły, co mu usiłowali przypisać niektórzy biografowie. Twarda szkoła życia wyrobiła w nim hart ducha, a wrodzone zdolności pozwalały wybiec ponad przeciętność. Twarda natura nie znosiła kompromisów, był surowy wobec siebie i innych. Miał duże ambicje, ale wychowany od dzieciństwa w duchu konserwatyzmu zachował te zasady do końca życia. Wtłoczony w sztywne ramy zasad legalizmu, nie umiał i nie chciał wyjść z nich i sięgnąć po wyższe cele. Nie był z pewnością typem rewolucyjnego dowódcy, który dla dobra sprawy nie waha się popełnić czynu wykraczającego poza obręb określonych porządków. Dowodem tego jest jego bierność przy Giełgudzie, gdzie ograniczał się jedynie do podsuwania przełożonemu korzystnych rozwiązań. Mimo ogólnych nalegań nie sięgnął wtedy po dowództwo, chociaż rozwój wypadków mógłby usprawiedliwić ten krok. Zresztą rząd w Warszawie zorientował się ostatecznie w sytuacji i mianował go dowodzącym na Litwie. Niestety, nominacja ta zastała go już w Prusach.
W kontaktach z ludźmi był raczej oschły, cechowała go pewna sztywność i oszczędność w manifestowaniu uczuć. Nigdy nie był wylewny, nie szukał taniej popularności, niesłuszne zarzuty zbywał pogardliwym milczeniem. Przez tę pewnego rodzaju sztywność i wyniosłość, cechującą zresztą większość byłych napoleończyków, otoczenie nie lubiło go, był natomiast przez nie szanowany.
Jako dowódca był rzutki i przedsiębiorczy. Nade wszystko cenił ruch i manewr, miał szerokie spojrzenie na całość działań, umiał przystosować się do konkretnych sytuacji. Był znakomitym zagończykiem i dowódcą kawalerii, chociaż wybornie znał również zasady ogólnotaktyczne. Pod względem służbistości stanowił jeden z nielicznych wyjątków wśród generałów polskich z 1831 roku. Nie znał tu żartów, był bezwzględnie wymagający wobec podwładnych, ale i siebie nie oszczędzał. Pierwszy wstawał, ostatni udawał się na spoczynek. Osobiście kontrolował posterunki, prowadził wywiady, gdy było trzeba stawał w ogniu na równi z prostym żołnierzem. Bardzo dbał o dobro żołnierzy, starał się, by w miarę możliwości niczego im nie brakowało. Swoim zachowaniem i przykładem potrafił wzbudzić do siebie zaufanie podkomendnych, zarazić ich własnym duchem służbistości i poświęcenia. Świetnie dawał sobie radę z pułkami nowej formacji, które szybko ujmował w karby żelaznej dyscypliny.
Współcześni charakteryzowali go różnie. „Budził respekt i obawę” - pisali Rosjanie Dawidow i Smitt; „Więcej imponować niż rozkazywać zdolny - tak określał Barzykowski, „Nie brakło mu odwagi ani zdolności” - oto ocena nieskorego do pochwał Prądzyńskiego.
Był świetnym dowódcą, który w innych warunkach i w innych sytuacjach politycznych mógł wiele dokonać. Korzystnie odbiegał od innych dowódców wojny 1831 roku, wielu przerastał umiejętnościami, chociaż formalnie był im podległy. Na tym tle postać generała Dezyderego Chłapowskiego odbija korzystnie i może właśnie dlatego jest warta przypomnienia i utrwalenia.
Koniec.