Andrzej Syta
Generał Dezydery Chłapowski 1788 - 1879
Warszawa: MON 1971
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
Młodzieńcze, zarób na krzyż!..."
Zima 1807 roku była nad podziw łagodna i mokra. Ciągnąc sznury
taborów, brnąc w błocie rozmiękłych dróg, armie Napoleona
maszerowały na wschód.
W dalszym ciągu trwała wojna z Prusami, chociaż na polach pod Jeną
i Auerstedt rozwiała się legenda o niezwyciężonej armii pruskiej.
Napoleon parł naprzód. Zdemoralizowane błyskawicznymi klęskami
pułki króla pruskiego nie przedstawiały już wielkiej wartości
bojowej, ale w ich rękach pozostawały jeszcze twierdze na Pomorzu
i w Prusach Wschodnich. Na drodze Bonapartego stanął też nowy
groźny przeciwnik:
Cesarz rosyjski Aleksander I wysłał swoje armie na pomoc pruskiemu
sprzymierzeńcowi. Walki rozgorzały od nowa. Przez ponad pół roku
straszliwa wojna przetaczała się przez ziemie polskie. Koniec
grudnia przyniósł krwawe zmagania pod Czarnowem, Pułtuskiem i
Gołyminem. Tu Francuzi przekonali się, co to znaczy męstwo i
nieustępliwość rosyjskiego żołnierza. Bitwy przyniosły dotkliwe
straty obu stronom ale jeszcze nie przesądziły o dalszych losach
wojny. Lepiej wiodło się Francuzom w walkach na Pomorzu, zimą i
wiosną 1807 roku, nie tu jednak miało się wszystko rozstrzygnąć.
Trzeba było czekać na to pół roku. Dopiero krwawo okupione
zwycięstwa Napoleona pod Iławą Pruską i Frydlandem, w lutym i w
czerwcu 1807 roku, zadecydowały o jego sukcesie w tej wojnie. 7
lipca 1807 roku w Tylży został zawarty pokój z Rosją, a 9 tegoż
miesiąca, z Prusami. Jesienią 1806 roku ludność Wielkopolski
pierwsza entuzjastycznie powitała Napoleona na ziemiach polskich.
Ożyły nadzieje Polaków na wskrzeszenie bytu Ojczyzny. Twórcy
Legionów Polskich we Włoszech, generał Jan Henryk Dąbrowski i
Józef Wybicki, skierowali do narodu polskiego płomienną odezwe.
Wzywali pod sztandary Napoleona, wierzyli, że przywróci on
niepodległość krajowi. "Polacy! - nawoływali. - Napoleon, wielki,
niezwyciężony. Wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski.
Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego
wspaniałości... Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście
i krew toczyć na odzyskanie Ojczyzny... Broń i oręż z rąk jego
otrzymacie. A wy, Polacy, przymuszeni przez naszych najeźdźców bić
się za nich przeciwko własnej sprawie, stawajcie pod chorągwiami
Ojczyzny swojej..."
Apel ten nie pozostał bez echa. Ochotnicy spieszyli do wojska,
obficie płynęły dary i żywność. Formowały się pułki, które na polu
bitwy swoim męstwem i krwią starały się rozwiać wątpliwości
Napoleona wyrażone słowami: "Obaczę, jeżeli Polacy godni są być
narodem..."
Polskie oddziały odznaczały się w walkach na Pomorzu zimą i wiosną
1807 roku, brały też udział w wielkiej i rozstrzygającej bitwie
pod Frydlandem.
*
W pochmurny i mglisty poranek pod koniec stycznia 1807 roku
wyruszył z Gniezna nowo sformowany 9 liniowy pułk piechoty. Nauka
wojskowego rzemiosła była krótka. W ciągu kilku zaledwie tygodni
młody żołnierz zdołał jedynie poznać jego podstawowe i niezbędne
arkana. Resztę edukacji miał otrzymać w bitwie.
Kompanie opuściły miasto. Umilkła muzyka pułkowa, coraz dalej w
tyle pozostawały gnieźnieńskie dachy i wieże. Ten i ów obejrzał
się ukradkiem za siebie, w duchu zapytywał: czy tu jeszcze wrócę?
Padający bez przerwy mokry śnieg zalepiał oczy, utrudniając marsz.
Oficerowie, chcąc dać przykład młodym żołnierzom, pozsiadali z
koni i maszerowali pieszo ze swoimi kompaniami. Wśród nich
znajdował się młody, zaledwie dziewiętnastoletni porucznik
Dezydery Chłapowski. Wtulając twarz w kołnierz płaszcza, jak inni
brnął na spotkanie z nieznanym, ze swoim nowym losem. Czy okaże
się dla niego łaskawy? Czy zdobędzie sławę, zabłyśnie męstwem, czy
będzie godny oficerskiego munduru, który z takim zaufaniem
ofiarowała mu Ojczyzna...
Wypadki ostatnich miesięcy mocno wryły się w pamięć Dezyderego.
Ich bieg jak rwący potok ogarnął go i poniósł ku nowemu losowi.
Skoczył w ten nurt z zapałem swoich dziewiętnastu lat. On to
pierwszy przywiózł do Poznania wieść o klęsce Prus i zajęciu
Berlina przez Francuzów. Kilka dni później w szeregach gwardii
honorowej witał Napoleona. Następnie przebywał w orszaku cesarza
podczas jego trzydniowego pobytu w Poznaniu.
Pewnego razu Napoleon odbywał jedną ze swoich ulubionych
przejażdżek konnych. Nagle orszak natrafił na szeroko rozlane
kałuże. Oficerowie rozjechali się w poszukiwaniu wygodniejszej
drogi. Dezydery wysunął się przed innych, znalazł suchy przesmyk i
zawołał wesoło:
- Un Polonais passe partout!* (* Polak wszędzie przechodzi!)
W drodze powrotnej Napoleon rozkazał mu, aby pozostał przy nim.
Wypytywał go o rodzinę, kraj i miejscowe stosunki. Jasne i zwięzłe
odpowiedzi młodzieńca spodobały się cesarzowi. Gdy wrócili, kazał
Dezyderemu pozostać na obiedzie, w którym uczestniczył również
marszałek Berthier.
Wspominając tamte wydarzenia Chłapowski nie przypuszczał, jak
mocno zaważą one na jego dalszych losach.
Tymczasem pułk maszerował przez Gąsawę, Bydgoszcz, Świecie, Gniew
w stronę Gdańska, gdzie toczyły się walki. Pod Gniewem pułk
Dezyderego dołączył do dywizji Dąbrowskiego. Generał dokonał tu
przeglądu podległych sobie oddziałów.
Najbliższy nocleg wypadł już w bezpośredniej styczności z
nieprzyjacielem. Nad Wisłą uwijały się podjazdy pruskich huzarów.
Tę noc Dezydery spędził na wysuniętej placówce, grzejąc się przy
niewielkim ognisku rozpalonym w dole po kartoflach.
Nazajutrz pułk pomaszerował drogą wiodącą do Gdańska. Kompania
woltyżerów szła w straży przedniej, dowodzonej przez Jana
Dąbrowskiego, syna generała. Awangarda stała w Sułkowie, wsi
położonej kilka kilometrów przed Tczewem.
Wstawał późny, zimowy ranek 23 lutego 1807 roku. Jeszcze było
ciemno, kiedy do Sułkowa przybył generał Dąbrowski. Otoczony
oficerami, zatrzymał się na skraju wsi. Adiutanci rozłożyli mapę.
- Przed nami Tczew - odezwał się generał.
- Niezbyt to potężna forteca, ale obsadzona silnie i drogę do
Gdańska nam zasłania. Musimy ją wziąć - i to jeszcze dziś.
Dąbrowski omawiał plan ataku na miasto i udzielał szczegółowych
dyrektyw dowódcom. Chłapowski, stojący w gronie oficerów, z uwagą
słuchał słów generała. Nagle dowódca zwrócił się wprost do niego:
- Poruczniku, zbliż się waćpan! Pójdziesz w przedzie ze swoją
kompanią, przed domami przedmieścia połowę ludzi puścisz tyralierą
w ogrody, a z resztą żywo postąpisz w ulicę między domy i będziesz
otwierał drogę ku bramie. Za tobą pójdą grenadiery i reszta
batalionu. Czy dobrze zrozumiałeś rozkaz? Podołasz?
- Tak jest, generale! Rozumiem, będę się starał!
- Młodyś - z uśmiechem mówił Dąbrowski. - Widzę, że zapału ci nie
brak. Jak słyszę, to twój pierwszy występ w boju, bacz więc, by
ochota rozsądku w tobie nie zabiła. Pamiętaj, że nie swoim tylko
życiem szafujesz. Ruszaj tedy, rad będę dobrze o tobie usłyszeć.
Chłapowski wrócił do kompanii. Niebawem ruszył w stronę Tczewa,
poprzedzany szwadronem ułanów. Po dwu godzinach marszu oczom
żołnierzy ukazało się miasto. Na przedmieściu kręcili się huzarzy
pruscy. Ułani poprzedzający kompanię Chłapowskiego kłusem ruszyli
w stronę nieprzyjaciela, rozwijając plutony flankierskie. Huknęły
pierwsze strzały, woltyżerzy przyśpieszyli kroku. Ułani w mig
spędzili kawalerię pruską, a następnie usunęli się otwierając
drogę piechocie.
Kilka krótkich rozkazów i pół kompanii rozsypało się w tyraliery.
Resztę Dezydery prowadził ulicą ku Bramie Nadwiślańskiej. Ale
piechurzy pruscy czuwali. Z okien niskich domków podmiejskich, zza
płotów i szop huknęły strzały. Padli zabici, rozległy się jęki
rannych. Zachwiały się i pomieszały szyki woltyżerów. Widok
zabitych i cierpienia rannych wstrząsnęły młodymi żołnierzami.
Pierwszy raz zetknęli się z grozą wojny. Stracił też głowę młody
dowódca. Szczęściem była to tylko chwilowa depresja. Dezydery
szybko otrząsnął się i ponownie sformował żołnierzy. Otuchy dodał
mu widok nadbiegającej kompanii grenadierów, która poprzedzała
resztę pułku.
Prusacy nie czekali na ponowne natarcie. Uciekali w kierunku
bramy, ścigani przez woltyżerów którzy znów byli na czele
batalionu. Piechurzy pruscy zdążyli dopaść do bramy i zatrzasnąć
ją przed ścigającymi. Ze strzelnic w bramie, z okien i dachów
domów stojących za wałem znowu sypnął grad kul na atakujących.
Galopem nadjechał zastępca dowódcy pułku, podpułkownik Sierawski,
wołając:
- Poruczniku! Każ ludziom kryć się za domy, wnet tu zajedzie
armata i rozbije bramę!
Woltyżerzy rozbiegli się szukając schronienia pod ścianami domów i
za płotami. Strzelali z ukrycia, celując w strzelnice i okna domów
za wałem. Również pozostałe kompanie batalionu ukryły się za
domami.
Obustronna strzelanina trwała z górą pół godziny, aż wreszcie
pędem zajechała armata z obsługą francuską. Dowodził nią stary,
wąsaty oficer artylerii.
Francuz zatrzymał się w odległości około 150 kroków od bramy i,
nie bacząc na kule, nie zsiadając z konia, spokojnie wydawał
rozkazy swoim kanonierom.
Za domem Chłapowski sformował kompanię w kolumnę szturmową.
Ściskając rękojeść szpady, z niecierpliwością oczekiwał skutku
ognia artyleryjskiego i sygnału do ataku.
Za trzecim strzałem runęła brama. Francuz z flegmą zwrócił się w
siodle, pochylił w stronę Dezyderego i powiedział:
- Dalej, młodzieńcze, zarób na krzyż, ruszaj w miasto!
Chłapowski już nie słuchał.
- Naprzód! - wydał komendę.
Woltyżerzy ścisnęli szeregi, pochyliły się bagnety.
Prusacy nie wytrzymali impetu natarcia, rzucili się do ucieczki.
Kilku usiłujących stawiać opór rozniesiono na bagnetach.
Droga do miasta była wolna...
W potyczce pod Tczewem młody porucznik "zasłużył sobie" na
czerwoną wstążkę Legii Honorowej. Dobrze wypadł jego pierwszy
chrzest bojowy, poznał swoją wartość, z jeszcze większym zapałem
przystąpił do pełnienia dalszej służby. A służba była ciężka...
Jedną, szczególnie przykrą, noc z 12 na 13 marca tak wspomina
Dezydery w swoich Pamiętnikach:
"... już byliśmy się jako tako urządzili i ogień rozłożyli, aż tu
przybywa podpułkownik Cedrowski i przynosi mi rozkaz posunięcia
się pod spalone przedmieście Schotland [dzisiejsza dzielnica
Gdańska Szkoty - A.S.), gdzie zabroniono nam ognia palić, aby się
nieprzyjacielowi nie objawić. Tam, bez słomy, bez ognia, całą noc
mokrą przepędziłem, drepcąc dla rozgrzania się po śniegu z błotem
przemieszanym. Blisko bardzo od placówki czaty popostawiałem, bo
noc była ciemna. Cała kompania istotnie stała na czatach, bo się
żaden z nas nie położył. Nie pamiętam przykrzejszej nocy w ciągu
tej wojny. Nad ranem dopiero żołnierze ze spalonego przedmieścia
kilka tarcic przynieśli, na których kolejno z Gorzeńskim
spoczęliśmy, bo na ziemi nie można było się położyć - wszędzie
było na pół łokcia błota z śniegiem. Tej nocy nigdy nie zapomnę,
bardzo długą mi się zdawała i dlatego obszernie ją opisuję, ażeby
młodzi żołnierze wiedzieli, co na wojnie ich czeka: nie tylko
kula, ale niewygody, na które trzeba być przygotowanym.
Koleżeństwo zresztą takie cierpienia zmniejsza..."
Pędząc przed sobą nieprzyjaciela, w ciągłych potyczkach na
płaskich, podmokłych polach żuławskich wojska francuskie i polskie
ciągnęły pod Gdańsk.
W połowie marca 1807 roku rozpoczęło się oblężenie Gdańska. Pułk
Chłapowskiego osłaniał francuskich saperów prowadzących podkopy do
twierdzy i odpierał wypady oblężonych. W ciągu dnia trzeba było
stać w pogotowiu, często w zasięgu ognia działowego, a także
pomagać saperom przy pracach oblężniczych. Szczególnie ciężkie
były jednak noce, kiedy to nieprzyjaciel wypadał z fortecy,
starając się zniszczyć wykonane podczas dnia prace. W ciemności
dochodziło wtedy do zaciekłych starć, w których obok bagnetów i
szabel w ruch szły łopaty, kilofy, a często pięści i noże.
U schyłku nocy 26 marca kompania Chłapowskiego jak zwykle
obejmowała służbę przy podkopie. śołnierze składali w rowie
tornistry, rozmieszczali się na stanowiskach. Było jeszcze
ciemno...
Nagle z lewej strony, ze stanowisk, które powinni byli zajmować
żołnierze badeńskiego korpusu posiłkowego, sypnął grad kul. Od
śniegu odbijały sylwetki tyralierów pruskich, biegnących w stronę
podkopu, a nowa salwa huknęła z tyłu naszej kompanii.
Chłapowski zrozumiał, że jeszcze moment, a będzie otoczony.
Widocznie Badeńczycy dali się podejść i bez wystrzału złożyli
broń... Pozostała jedyna droga w prawo cofać się ku swoim
kompaniom odwodowym, stojącym kilkaset metrów z tyłu. Te zresztą
też już wchodziły do boju, odpierając piechurów pruskich
otaczających kompanię Dezyderego. Nadjechał major Malczewski,
dowódca kompanii odwodowych, który rozkazał Chłapowskiemu rozwinąć
swoich żołnierzy w tyralierę; pod osłoną ich ognia wszyscy
wycofywali się dalej, ku swoim. Okazało się bowiem, że
nieprzyjaciel wyprowadził z twierdzy znaczne siły, tak jakby
zamierzał toczyć bitwę w polu.
W blasku wstającego dnia można było zobaczyć kolumny piechoty i
rozwijające się szwadrony jazdy. Widząc szykującą się do ataku
kawalerię Chłapowski zwinął tyralierów, rozkazał podporucznikowi
wycofywać kompanię, sam zaś z dziesięcioma ludźmi osłaniał odwrót.
Wtedy to z boku do szarży linią ruszyły dwa szwadrony pruskich
dragonów.
Grzmot kopyt rozpędzonych koni, błysk uniesionych szabel i już
szwadron przeleciał pomiędzy rozbiegającymi się tyralierami
Chłapowskiego, który popędził ku cofającej się kompanii.
Dezydery pamiętał tylko, że nagle znalazł się pomiędzy dwoma
końmi, potem cios i stracił przytomność. Ocknął się na ziemi,
spostrzegł, że jest otoczony przez kilku kozaków. Był w niewoli.
Cios, który pozbawił go przytomności, nie był groźny. Widocznie
dragonowi w momencie uderzenia zwinęła się w ręce szabla, walnął
więc płazem - mocno, ale nieszkodliwie.
Wkrótce zjawił się oficer rosyjski, który pomógł Dezyderemu wstać,
a następnie polecił jednemu z kozaków zsiąść z konia i wsadzić na
siodło niepewnie stojącego na nogach jeńca. Chłapowski wraz z
kilkoma innymi żołnierzami wziętymi do niewoli został odprowadzony
do twierdzy.
Tu pierwszy raz spotkał go dowód wielkiej pamięci i łaski cesarza
Napoleona. Na wieść o wzięciu do niewoli młodego porucznika
osobiście wstawił się on za jego uwolnieniem. "śywię
szczególniejsze zainteresowanie dla tego młodego człowieka" -
pisał cesarz 1 kwietnia 1807 roku do dowódcy korpusu oblężniczego,
marszałka Francji Lefebre'a. Nakazywał niezwłoczne poczynienie
odpowiednich kroków w celu uzyskania wymiany Chłapowskiego.
Niestety, interwencja cesarska była spóźniona. Parę dni wcześniej
Chłapowski wraz z innymi jeńcami został załadowany na statek i
wysłany najpierw do Kłajpedy, a potem do Rygi.
Niewola nie trwała jednak długo. Po kilku miesiącach warunki
pokoju w Tylży przywróciły wolność jeńcom. Chłapowski mógł
powrócić do kraju. Jechał przez Wilno, w którym zabawił kilka dni
poznając miasto i okolicę. Jeszcze wtedy nie wiedział, że
poczynione tu obserwacje przydadzą się mu w najważniejszej i
równocześnie - najcięższej chwili jego życia.
Po przyjeździe do Warszawy natychmiast powrócił do służby.
Otrzymał awans na kapitana, Krzyż Orderu Virtuti Militari i
nominację na adiutanta generalnego III legionu. Służbę adiutancką
miał pełnić przy boku generała Dąbrowskiego. Otwierała się przed
nim szeroka kariera wojskowa.
Nie dane mu jednak było długo służyć w armii Księstwa
Warszawskiego. Napoleon pamiętał o tym "małym Polaku, który
wszędzie przejdzie" i specjalnym rozkazem powołał Chłapowskiego do
Paryża, mianując go swoim oficerem ordynansowym.
Adiutant Jego Cesarskiej Mości
Hucznie i gwarnie toczyło się życie na cesarskim dworze w Paryżu.
Wciągnęło ono też od razu nowo mianowanego adiutanta, cieszącego
się szczególną łaską cesarza. Młody Polak szybko zyskał sobie
popularność w kręgach dworskich. Przystojny, inteligentny
młodzieniec o nienagannych manierach, mimo pewnej wyniosłości w
sposobie bycia, był przyjmowany życzliwie w kręgach towarzyskich,
szczególnie w otoczeniu cesarzowej.
Niedługo jednak mógł Dezydery korzystać z dworskich uciech, które,
nawiasem mówiąc, nie bardzo go pociągały. Adiutant cesarza musiał
dużo umieć, więcej niż przeciętny oficer, dlatego też trzeba było
się uczyć. Chłapowski z zapałem przystąpił do studiów w paryskiej
szkole politechnicznej, uzupełniając braki w swoim ogólnym
wykształceniu.
W tych dniach wytężonej pracy znalazł przecież Dezydery czas, by
odwiedzić legendarnego już bohatera powstania 1794 roku, Tadeusza
Kościuszkę, dla którego żywił głęboki szacunek i podziw. Naczelnik
przyjął go w cichej miejscowości Berville pod Paryżem, gdzie
zajmował niewielki dom z ogrodem.
Kościuszko, ubrany w skromny strój francuskiego wieśniaka, w
momencie przybycia Chłapowskiego zajmował się ulubioną pracą w
ogrodzie. śyczliwie powitał młodego oficera, wypytywał go o
przebieg służby, dalsze plany, dzielił się swoimi poglądami na
panującą sytuację polityczną.
- Dobrze, że służysz, że się uczysz. Przy boku cesarza możesz
zdobyć wiele wiadomości i doświadczenia... To wielki człowiek i
wielki wojownik. Pamiętaj jednak, że dla nas, dla Polski, nic on
nie zrobi. On myśli tylko o sobie...
Słowa te głęboko wryły się w pamięć Dezyderego. Kto wie, czy
później nie przesądziły o jego decyzjach.
Tymczasem Napoleon opuścił Paryż, udając się wiosną 1808 roku do
Bajonny. Cesarz Francuzów obrócił oczy za Pireneje, sięgnął po
Hiszpanię. Minęły już dni świetności hiszpańskiego królestwa. Tron
Bourbonów, przeżarty demoralizacją, chwiał się w posadach. Trwały
walki i rozgrywki między królem Karolem i synem księciem
Ferdynandem, a krajem faktycznie rządzili wszechwładni faworyci.
Lud burzył się, szlachta i arystokracja spiskowały, dzieląc się na
frakcje i stronnictwa. Na dworze mnożyły się spiski i intrygi,
krajem wstrząsały powstania. I wtedy zawisła nad Hiszpanią ciężka
dłoń Bonapartego. Zapadł wyrok na ostatni w Europie tron
Bourbonów. Pierwszym posunięciem było wyrwanie Hiszpanii spod
wpływów brytyjskich i narzucenie jej francuskiej przyjaźni. Dla
jej zabezpieczenia wciąż nowe oddziały francuskie rozlewały się po
Półwyspie Pirenejskim, początkowo życzliwie witane przez ludność.
Niosły przecież z sobą tyle nowych i postępowych haseł, obcych
dotąd hiszpańskiemu ludowi, spętanemu ponurymi tradycjami
inkwizycji. Kiedy jednak wchodziło ich coraz więcej, gdy ofiarą
zaczęły padać kolejne twierdze, z oczu Hiszpanów opadła zasłona.
Stało się jasne, że za tą przyjaźnią kryje się twarda zależność,
narzucona dumnemu królestwu przez europejskiego mocarza.
W kraju zatliły się ogniska wojny przeciwko obcej przemocy. Kiedy
Napoleon brutalnie pozbawił tronu hiszpańską rodzinę królewską, a
do Madrytu wprowadził swojego brata Józefa, ten żar przerodził się
w płomień. Lud hiszpański chwycił za broń...
Te kolejne wydarzenia przerwały naukę Chłapowskiego. Napoleon
chciał mieć przy sobie swojego adiutanta i wezwał go do Bajonny.
Tu wypadło mu spełnić pierwsze zlecenie cesarza. Miał zawieźć
pilny rozkaz marszałkowi Muratowi, który stacjonował w Madrycie.
Do celu winien dotrzeć trzeciego dnia, licząc od chwili wyjazdu z
Bajonny.
Dezydery ruszył w drogę. Nie zatrzymując się po drodze na dłużej,
tyle tylko, ile trzeba było na zmianę koni, pędząc szaleńczo dzień
i noc, stanął na miejscu przeznaczenia wcześniej, niż mu kazano. U
marszałka meldował się w opłakanym stanie, który tak określa w
Pamiętnikach: "...prowadzić mnie musiano do marszałka, bom się na
nogach utrzymać nie mógł; miałem gorączkę w całym ciele, zdawało
mi się, że się głowa karku nie trzyma, ale myśl była wyraźna i
bardzo przytomna..."
Świetnie wywiązał się z postawionego zadania i odtąd, po tej
pierwszej próbie, był używany do najtrudniejszych i
najpilniejszych poleceń.
Koniec lata i jesień 1808 roku Chłapowski spędził u boku cesarza w
Paryżu. Otoczony nimbem cesarskiej łaski, zwany "cherubinkiem"
wśród dam dworu cesarzowej, potrafił jednak zachować całkowitą
godność; nigdy nie nabrał cech i manier dworaka. Obce mu były
intrygi i zawiści tego kapiącego złotem tłumu, wypełniającego
codziennie sale pałacu w Tuileries, chociaż niejeden zabiegał o
względy faworyzowanego adiutanta.
Tymczasem na mozolnie wznoszonym przez Napoleona gmachu potęgi
francuskiej zaznaczyły się rysy. W krajach podporządkowanych tu i
ówdzie powstawały punkty zapalne. Prusy skrycie przygotowywały
powstanie, płonęła Hiszpania, zaczynała podnosić głowę pokonana
Austria.
Napoleon zareagował natychmiast. Prusy obłożył nową kontrybucją i
zaostrzył tam system okupacyjny, a Austrię szachował staraniem o
wzmocnienie przymierza z Rosją. W tym też celu udał się Bonaparte
w końcu września 1808 roku do Erfurtu na spotkanie z cesarzem
Rosji Aleksandrem I.
W ciągu kilkunastu dni władcy dwu potęg demonstrowali swoją
przyjaźń. Pojawiali się razem na balach, polowaniach i w teatrze,
ostentacyjnie wymieniali uściski i pocałunki. Spotkania te tak
scharakteryzował jeden z historyków tych czasów: "Chodziło o to,
żeby wszystkie przejawy czułości odbyły się publicznie. Dla
Napoleona te pocałunki utraciłyby całą słodycz, gdyby wieść o nich
nie dotarła do Austriaków, a dla Aleksandra, gdyby nie mieli się o
nich dowiedzieć Turcy".
Mimo tych demonstracji serdeczności Napoleon nie uzyskał w
Erfurcie tego, co zamierzał. Aleksander nie dał zapewnienia, że
wystąpi zbrojnie po stronie Francji, gdyby musiała ona prowadzić
wojnę z Austrią. Była to zapowiedź rysującego się konfliktu
rosyjsko-francuskiego.
Chłapowski towarzyszył cesarzowi w jego podróży do Erfurtu i
dzięki temu mógł być świadkiem tego historycznego spotkania.
Niestety, ten epizod ze swojego życia bardzo skąpo opisał w
Pamiętnikach, podobnie zresztą jak i te, które odnosiły się do
chwil spędzonych na dworze. Dowodzi to, że sprawy ściśle wojskowe
zawsze pozostawały w centrum jego zainteresowania.
W pamięci Dezyderego pozostał jednak fakt spotkania w Erfurcie z
wielkim księciem Konstantym, który swoją oryginalną osobowością
wywarł duże wrażenie na młodym adiutancie. Wtedy, w Erfurcie,
nawet nie przypuszczał, że ten człowiek po latach zostanie jego
szwagrem.
*
Groźny rozwój wypadków w Hiszpanii powołał tam Napoleona w
listopadzie 1808 roku. Wraz z cesarzem znalazł się tam także
Chłapowski. Często musiał jeździć z rozkazami do różnych korpusów
i oddziałów francuskich. Podróże te, często samotne, nie należały
do przyjemnych. W kraju ogarniętym pożarem szczególnie okrutnej
wojny, gdzie drogi roiły się od fanatycznych partyzantów,
niebezpieczeństwo było olbrzymie. Niewoli nie było. Dostanie się
żywcem w ręce Hiszpanów to śmierć, często po długich i
wyrafinowanych torturach. Chłapowski szczęśliwie jednak uniknął
losu wielu kurierów francuskich, chociaż nieraz musiał szablą
torować sobie drogę, a często tylko szybkości konia zawdzięczał
ocalenie.
Uczestnicząc od początku w wypadkach hiszpańskich Chłapowski nie
patrzył bezkrytycznie na rolę, jaką odgrywał w nich Napoleon.
Cenił Hiszpanów, widział i rozumiał cel ich walki, mimo że służył
przeciwko nim.
W styczniu 1809 roku, kiedy za plecami przebywającego w Hiszpanii
Napoleona przygotowywała się piąta koalicja, Chłapowski otrzymał
kolejną ważną misję. Cesarz, baczny na wypadki europejskie, z
Valladolidu w Hiszpanii wysłał Chłapowskiego do Warszawy,
polecając mu: "...zabawić w Warszawie dni osiem, obaczyć wszystko,
co się tam dzieje, jaki duch panuje w Księstwie Warszawskim, co
się mówi i czyni w Galicji".
Podróżując dniem i nocą, dziewiętnastego dnia Dezydery stanął w
Warszawie. Zatrzymał się tu siedem dni: Zebrał potrzebne
wiadomości, głównie dokładne dane o dyslokacji wojsk austriackich
w Galicji, i ruszył w drogę powrotną. Cesarz, którego spotkał w
Paryżu, i tym razem mógł być zadowolony ze swojego adiutanta.
Interesujące go informacje otrzymał w dokładnym raporcie.
Będąc w Warszawie Chłapowski wiele uwagi poświęcił armii Księstwa
Warszawskiego. Starał się zaobserwować jej wyszkolenie i ocenić
wartości bojowe. Z radością i dumą stwierdził, że ta niewielka
liczebnie armia jest ożywiona wspaniałym duchem, równocześnie
jednak dostrzegał także mankamenty. Ubolewał nad brakiem kadry
oficerskiej, widział też słabość ekonomiczną wyczerpanego kraju.
Tak zanotował poczynione wówczas spostrzeżenia: "...Przyjemnego
bardzo doznałem uczucia w Warszawie. Poznałem się ze wszystkimi
prawie naszymi oficerami starszymi. Wprawdzie wojsko nasze było
jeszcze w formacji, ale dzielny duch ożywiał wszystko. Znać jednak
było we wszystkich regimentach brak oficerów doświadczonych i
wielka zachodziła różnica między temi nowemi pułkami a gwardią
polską i Legią Nadwiślańską, które dopiero co w Hiszpanii
widziałem i często z niemi przebywałem. Gwardia miała prócz
pułkownika Krasińskiego cały sztab złożony ze starych oficerów i
na wzór starych regimentów gwardii wkrótce się wykształciła.
Legia Nadwiślańska miała starych oficerów jeszcze z Legii Włoskiej
Dąbrowskiego i Nadreńskiej Legii Kniaziewicza. Prawie wszyscy
podoficerowie jeszcze w niej byli starzy, więc służba szła
spokojnie, poważnie i regularnie.
Nie tak było w wojsku Księstwa Warszawskiego. Piechota wprawdzie
doskonała. Jazda potrzebowała jeszcze wyrobienia. Ponieważ manewry
dotychczasowego regulaminu nie dość szybkie, miał być nowy
regulamin wydany. Artyleria ma mało oficerów wykształconych, ale
żołnierz dosyć wyrobiony. Cała armia miała postawę bardzo dobrą i
duch dobry; żywość, wesołość i zaufanie rokowały najlepszą
nadzieję. Zresztą wojska polskiego w Księstwie stało niewiele, bo
trzymało garnizony w Gdańsku, Szczecinie. Kistrzynie [Kostrzynie -
A.S.). pieniądze wysyłane do tych garnizonów nie wracały do kraju:
Toteż stan finansowy niepokoił ludzi poważnych. Pieniądze na
wszystkie potrzeby wychodziły z kraju, bo nie było w nim fabryk
ani manufaktur. A jedyny dochód był za zboże, którego sprzedać nie
było można.
Podatki były nad siły kraju. Urzędników zdolnych mało, bo Prusacy
Polaków nie przypuszczali. A liczba zbyt wielka absorbowała
dochody..."
*
Tymczasem w Europie zachodniej i środkowej znów grzmiały działa.
Wojna z Austrią wybuchła wcześniej, niż się tego spodziewano. 9
kwietnia 1809 roku rozpoczęły się działania austriacko-francuskie
w Bawarii, 14 kwietnia potężny korpus austriacki wkroczył do
Księstwa Warszawskiego.
Chłapowski znów towarzyszył Napoleonowi w drodze na pole walki. W
Bawarii, pod miejscowością Ingolstadt, nastąpiło spotkanie cesarza
z żołnierzami. Tę ciekawą i bardzo barwną scenę, charakterystyczną
dla epoki napoleońskiej, opisuje dokładnie Chłapowski:
"...Cesarz na otwartem polu zsiadł z konia i ogień kazał rozpalić,
już bowiem dzień się kończył. Nadeszła dywizja Davousta [Davouta]
i kolumnami przemaszerowywała tuż przed cesarzem. śołnierze,
poznawszy go, a myśleli, że był jeszcze w Hiszpanii, takie poczęli
roznosić wiwaty, jakich jeszcze nie słyszałem. W tejże chwili
kilkunastu kirasjerów przeprowadzało z drugiej strony cesarza całą
kolumnę niewolników, których nad wieczorem zabrano. Dostał się do
niewoli pułkownik sztabu generalnego, którego przywiedziono przed
cesarza. Cesarz kazał mu usiąść przy stole i zaczął wypytywać o
stanowisko i siłę korpusów austriackich. Odpowiadał z początku,
ale potem rzekł, że nie można żądać, aby oficer sztabowy
informował nieprzyjaciela. "Nie obawiaj się pan - rzecze
cesarz - wiem i tak wszystko", i zaczął szybko, z największą
dokładnością wymieniać stanowiska korpusów i pułków. Zdziwiony
Austriak, że oficer na forpocztach tak informowany, rzekł: "Z kim
mam honor?" Na to cesarz podniósł się trochę, uchylił kapelusza i
rzekł: "Monsieur Bonaparte". W czasie tej rozmowy piechota
francuska tak głośne okrzyki wydawała. Piękny to był obraz..."
Całą tę kampanię Dezydery odbył u boku Napoleona, ale tu miał
również okazję bezpośrednio dowodzić na polu bitwy. W bitwie pod
Eckmhl prowadził do szarży szwadrony francuskich strzelców
konnych. Tego dnia był zaliczony do grona najwaleczniejszych.
Uczestniczył również w krwawych bojach pod Aspern i Essling, był
też świadkiem świetnego zwycięstwa pod Wagram. Tu właśnie, w ogniu
bitwy wagramskiej, przeżył Chłapowski osobliwą przygodę. Stojąc z
uniesionym kapeluszem słuchał właśnie kolejnego rozkazu cesarza,
gdy nadlatująca kula armatnia wyrwała mu go z ręki. Dezydery
opuścił rękę i nie zmieniając postawy spokojnie patrzył w twarz
cesarza. Napoleon uśmiechnął się, zadowolony, że jego ulubiony
"Klaposki" umie zachować zimną krew.
- Dobrze, żeś nie wyższy - wtrącił, po czym dokończył rozpoczęty
rozkaz.
Zwycięstwo Napoleona pod Wagram zmusiło Austrię do zawarcia
zawieszenia broni, a później do podpisania traktatu pokojowego.
Zdawało się, iż nad Europą ucichnie burza, że wreszcie na trwałe
zapanuje upragniony pokój. Były to jednak złudzenia...
Mimo zwycięstwa wagramskiego i innych Austria nie była doszczętnie
rozbita i rzucona na kolana - jak przed kilku laty po Austerlitz.
Rokowania pokojowe były długie i pełne ostrych targów.
Wreszcie 14 października 1809 roku, w pałacu cesarza Franciszka I
w Schonbrunn pod Wiedniem, podpisano pokój pomiędzy Francją i
Austrią. Na mocy pokoju Austria traciła znaczne terytoria, między
innymi ziemie trzeciego rozbioru, zajęte przez wojska polskie w
wyniku zwycięskiej kampanii 1809 roku, świetnie przeprowadzonej
przez księcia Józefa Poniatowskiego. Ogólnie jednak pokój ten
pozostawiał wiele punktów zapalnych i nie wróżył trwałości.
Niedługo okazało się, że nie zdołało go przypieczętować nawet
małżeństwo Napoleona z córką cesarza Austrii Marią Luizą.
Na drodze Napoleona stała też Rosja, z którą był wprawdzie na
stopie pokojowej, ale narastały konflikty. Cesarz rosyjski nie
mógł pogodzić się z nieograniczoną hegemonią Napoleona w Europie,
gdyż coraz bardziej odbijała się ona na interesach rosyjskich.
Równowaga między tymi mocarstwami stała się już nieosiągalna.
Dobitnym tego wyrazem było stanowisko Rosji wobec toczącej się
wojny francusko-austriackiej 1809 roku. Formalnie tylko
opowiedziała się ona po stronie Francji, faktycznie zachowując
bardzo przychylną neutralność w stosunku do Austrii. Przebywający
w Księstwie Warszawskim korpus rosyjski pod dowództwem księcia
Golicyna, który miał wspierać działania armii polskiej, w
rzeczywistości robił wszystko, aby ułatwić ruchy wojsk
austriackich. Wydawało się, że w wypadku niepowodzeń Napoleona na
polach bitew wojska cesarza Aleksandra otwarcie wystąpią po
stronie Austrii. Dwuznaczna postawa korpusu Golicyna była też
powodem ostrych, ale nie zbrojnych, starć z wojskami polskimi,
szczególnie w czasie zajmowania Krakowa przez armię Księstwa
Warszawskiego.
Tak więc obie strony, Napoleon i Aleksander, spoglądały na siebie
z nieufnością, starając się przeniknąć wzajemne zamiary.
Bezpośrednio po zawarciu rozejmu z Austrią Chłapowski został
wysłany do Krakowa, do księcia Józefa Poniatowskiego, aby
zawiadomić go o zawieszeniu broni i poinformować o przebiegu
rozmów pokojowych. Miał się też na miejscu zorientować w sytuacji
i nastrojach armii polskiej. W tym to okresie w Galicji w dalszym
ciągu stacjonował korpus księcia Golicyna.
Po powrocie cesarz pierwszy raz nie był zadowolony ze swojego
wysłannika. Chodziło właśnie o ów korpus rosyjski. "...Cesarz
zwrócił całą mowę na korpus Golicyna. Musiałem mu wyznać, że u
Golicyna nie byłem. Rozgniewał się szczerze i kazał mi iść do
kozy, powtarzając kilka razy: Mogłeś się domyślić, jak
interesującym byłby dla mnie raport o korpusie rosyjskim..."
Tym razem nie odgadł intencji Napoleona, ale Napoleon w dalszym
ciągu miał do niego zaufanie i używał go do różnych zadań.
Wreszcie cesarz, czyniąc zadość prośbom Chłapowskiego, zgodził się
na jego przeniesienie do służby czynnej. Dezydery miał służyć w
pułku lekkokonnym gwardii, słynnym pułku szwoleżerów. Wprawdzie
nominację na szefa szwadronu otrzymał już latem 1810 roku, ale
cesarz zatrzymał go jeszcze przy sobie.
We wrześniu 1810 roku Chłapowski wyruszył po raz ostatni z ważnym
poleceniem cesarza. Tym razem rozkaz brzmiał: "Zasięgnąć
wiadomości o Księstwie Warszawskim, o jego stanie i duchu
publicznym, zasięgnąć też, jakie tylko będzie można, wiadomości o
stanie i duchu publicznym na Litwie". Było to zapowiedzią
nabrzmiewającego konfliktu z Rosją. Napoleon zbierał już
informacje, układał plany.
Tym razem Chłapowski zadowolił cesarza. Dobrze wywiązał się z
powierzonego zadania.
13 stycznia 1811 roku objął swoje obowiązki w pułku, ale kontaktu
z cesarzem nie stracił. Jesienią 1811 roku brał udział ze swoimi
szwoleżerami w podróży Napoleona do Holandii, uczestniczył też w
wielkich manewrach pod Boulogne.
Zmierzch cesarskich orłów
Rozpoczynał się pamiętny rok 1812. Nad Europą znów zbierały się
groźne chmury, ale jeszcze nie zdawano sobie sprawy z
niebezpieczeństwa nowej wojny.
Dwór napoleoński bawił się. Były bale wyprawiane przez cesarza,
jego siostry, w domach ministrów, a nawet u rosyjskiego ambasadora
- księcia Kurakina, chociaż tu i ówdzie przebąkiwano już o wojnie z
Rosją.
Wesoło i przyjemnie spędzali szwoleżerowie zimę z 1811 na 1812
roku. Uczestniczyli w licznych paradach, tworzyli honorową eskortę
cesarza, oficerowie zaś byli chętnie przyjmowani w najlepszych
towarzystwach.
Chłapowski coraz mocniej wrastał w nowe otoczenie. Zżywał się z
pułkiem, w którym sumienność i pedanteria w przestrzeganiu
obowiązków służbowych były egzekwowane ze szczególną surowością.
Była to szkoła nie tylko brawury, ale przede wszystkim starannej
służby wewnętrznej.
Nadeszło lato 1812 roku, a razem z nim wojna z Rosją, przez
propagandę napoleońską określana jako "druga wojna polska".
Korpusy Wielkiej Armii barwnymi kolumnami ciągnęły przez Księstwo
Warszawskie, by 24 czerwca przekroczyć graniczną rzekę Niemen.
Szwoleżerowie, a z nimi Chłapowski, maszerowali w straży
przedniej, przeważnie towarzysząc Napoleonowi podczas jego
słynnych rozjazdów na rozpoznanie. O świcie 24 czerwca, kiedy
cesarz rozpoznawał sytuację nad brzegiem Niemna, pożyczył nawet od
porucznika Wąsowicza płaszcz i czapkę szwoleżerską w celu ukrycia
swojej charakterystycznej sylwetki przed wzrokiem nieprzyjaciela.
Działania bojowe szwoleżerów ograniczały się do sporadycznych
utarczek z kawalerią przeciwnika, który ciągle cofał się, unikając
walnej bitwy.
Z biegiem czasu coraz gorzej zaczęło się dziać w szeregach
Wielkiej Armii. Rozwleczone korpusy brnęły w głąb zniszczonego
kraju. Nie starczało żywności. Brak zdecydowanych działań
demoralizował masy żołnierskie, szczególnie w korpusach
posiłkowych, które z musu szły na tę wojnę. Powiększały się
szeregi maruderów.
Szwoleżerowie nieraz musieli podejmować niepopularną służbę
policyjną, interweniując w przypadkach rabunków, wyłapując
maruderów i dezerterów. Słynny już Kozietulski, zaprzyjaźniony z
Chłapowskim, tak opisywał warunki tego pochodu w liście do
siostry, pisanym 8 sierpnia 1812 roku w Witebsku: "...Prowadzimy
życie prawdziwie koczownicze z Chłapowskim, Załuskim,
Roztworowskim i Szeptyckim. Śpimy pod gołym niebem, bo wszystkie
domy są albo bez dachu, albo tak zrujnowane, że nie ma się odwagi
tam wejść.
Często budzi nas deszcz, po tym jak nas już dobrze odświeżył, bo
zmęczeni naszemi rozjazdami czujemy go dopiero, kiedy jesteśmy
już dobrze przemoczeni. Nasze posiłki są bardzo skromne, gdyż nie
bardzo możemy liczyć na dzień jutrzejszy... zdarza się często, że
porzucamy nasz posiłek na wpół ugotowany, żeby wyjechać. Nasz
zwykły napój to błotnista woda, której czasem nam brakuje".
Kiedy armia francuska podchodziła pod Smoleńsk, szwoleżerowie
Kozietulskiego przeprowadzili rozpoznanie nad Dnieprem. Wtedy to
Chłapowski na czele swojego szwadronu stoczył zaciętą, ale
zwycięską potyczkę z kawalerią rosyjską.
W krwawej bitwie pod Borodino, określanej też jako bitwa pod
Moskwą, bezpośrednio nie uczestniczył. Szwoleżerowie byli tu
raczej widzami niż aktorami śmiertelnych zapasów. W pewnej jednak
chwili zostali przesunięci do drugiej linii, skąd mieli wesprzeć
szarżę kirasjerów w wypadku załamania się jej. Scena tej słynnej
szarży kirasjerów francuskich, polskich i saskich na środkową
redutę rosyjską głęboko utkwiła w pamięci Dezyderego. Tak opisał
ją w swoich Pamiętnikach:
"Myśmy stali cały czas na nizinie i tylko dym na całej linii od
ognia działowego widzieliśmy. Raz tylko przez jedną godzinę
posunęliśmy się na wzgórze, a to wtedy, gdy kirasjerzy nasi
przypuszczali szarżę na piechotę, broniącą środkowej reduty.
Cesarz kazał naszemu pułkowi pomknąć naprzód i puścić zaraz
szarżę, jeżeli kirasjerom się nie powiedzie i zostaną odparci.
Rozkaz ten dowodzi, że miał do nas zaufanie. Reduta przez kule już
tak była poryta, że cesarz dobrze osądził, iż jazdą ją odebrać
można. Patrzyliśmy tedy na piękny obraz ataku kirasjerów, który
wykonały cztery regimenta francuskie, polski jedyny regiment
kirasjerów Małachowskiego i saski Leizera. Kirasjerzy wpadli do
reduty i rąbiąc piechotę, jeszcze dalej polecieli. Małachowski i
Leizer, kilka razy ranni, spadli z koni. Po zdobyciu reduty
cofnęliśmy się na nasze dawne położenie, gdzie kule nie
dochodziły".
I wreszcie kilka ogólniejszych uwag naszego bohatera na temat tej
wielkiej bitwy, którą niektórzy historycy uznają za przełomową w
całej kampanii 1812 roku:
"Co chwila do cesarza przybywali jenerałowie z linii bojowej i,
jak nam powiadano, zaklinali go, żeby część gwardii wysłał dla
zdecydowania bitwy i odniesienia korzyści, ale cesarz wciąż
odmawiał i prócz 60 dział artylerii nic z gwardii nie było w
ogniu. Zapewne cesarz, będąc o 400 mil od Francji, chciał zachować
gwardię nietkniętą. Około czwartej z południa przybył oficer
ordynansu [!] z raportem, że Rosjanie się rejterują. Cofnęli się
oni w najlepszym porządku za Możajsk i miasto to całą noc jeszcze
utrzymali w swym ręku. Przeciw swemu zwyczajowi cesarz nie kazał
ich ścigać. Po ruchach cesarza, na któregośmy z daleka patrzyli,
widać było, że był cierpiącym. Raz się przechodził, to znów siadał
na polowym krzesełku. Na konia cały dzień nie siadł."
Nadszedł wreszcie krach wyprawy napoleońskiej na Rosję. Zawiodły
wszelkie rachuby Napoleona na zawarcie pokoju z cesarzem
Aleksandrem. Sprawa była przegrana.
W drugiej połowie października rozpoczął się tragiczny odwrót.
Wygłodniały i zrozpaczony tłum żołnierzy różnych narodowości,
chłostany ostrymi podmuchami jesieni i wczesnej, surowej zimy
rosyjskiej, w niczym już nie przypominał tych barwnych pułków
sprzed kilku miesięcy. Nieprzywykli do surowości klimatu
południowcy, a w dodatku zupełnie nie przygotowani do kampanii
zimowej, padali masowo. Chroniąc się przed zimnem przywdziewali
najcudaczniejsze okrycia.
Szwoleżer Płaczkowski tak opisuje wygląd świetnej niedawno armii
napoleońskiej: "Jedni byli w kożuchach lub tołubach, w ruskich
czapkach zimowych, inni pozakrywani błamami rozmaitych futer lub
ich kawałkami... inni znowu w aparatach cerkiewnych [szaty
liturgiczne duchownych prawosławnych - A.S.], inni w rasach i
czapkach księży, inni w kobiecych ubiorach, to jest w salopach,
bekieszach i jupkach, nawet w ruskich spódnicach. Było wielu
takich, co poduszkami przywiązywanymi głowy mieli okryte; słowem
masa dziwolągów nie da się niczym określić, ani opisać..."
Nawet Napoleon zmienił się w swojego rodzaju "przebierańca".
"Pewnego dnia - pisze oficer szwoleżerów Józef Załuski - kiedy
pułk nasz cały maszerował w porządku, a szef Chłapowski na czele
mojej 1 kompanii przy mnie z lewej strony, nadciągnął cesarz konno
i podjechał pod lewy bok Chłapowskiego; przywitał się z nim
poufale i zaczął z nim mówić. Napoleon miał na sobie szubę
zieloną, aksamitną, sobolami podszytą, i czapkę podobną, formy w
Moskwie używanej ..."
Właściwą postawę zachowały pułki starej gwardii i oddziały
polskie. Na nich spoczywał główny ciężar walk z napierającymi
wojskami rosyjskimi. Podczas gdy na początku wyprawy szwoleżerowie
byli w awangardzie, tak teraz przyszło im przeważnie osłaniać
odwrót i strzec osoby cesarza.
Służba była ciężka, ale pułk trzymał się dobrze. W tym czasie
Dezydery przeważnie uczestniczył w boju, odpierając ataki
kawalerii rosyjskiej, szczególnie zaś wszędobylskich kozaków. W
czasie bitwy pod Krasnem, 19 listopada, wykonując bezsensowny
rozkaz marszałka Murata, Chłapowski na czele szwadronu szarżował
silnie obsadzoną przez nieprzyjaciela wieś. Posłuchajmy, jak sam o
tym opowiada:
"...Liczne tyraliery nieprzyjacielskie posunęły się nad parów,
który ich od naszych oddzielał. Opanowali nawet na naszym prawym
boku z tej strony parowu wioskę z kilkunastu chałup złożoną.
Stałem za cesarzem także na prawo z czterema szwadronami. Król
Murat przypadł do mnie, kazał mi wziąć jeden szwadron i kłusem za
sobą maszerować, co trudnem było, gdyż śnieg był głęboki. Stanął z
nami przed tą samą wioską, w której znajdowali się Rosjanie, i
kazał mi w nią wmaszerować. Szczególny to rozkaz dla jazdy, ale
trzeba było słuchać... Puściłem się więc środkiem wsi. Strzelcy
rosyjscy z podwórków z bliska do nas wszyscy wystrzelili. Spadło
mi z koni czterech ludzi, których Murat ma na sumieniu, a rannych
było sześciu. Rosjanie ani uciekli, ani uciec tak prędko nie
mogli, tylko za płoty powchodzili. Rozumie się samo przez się, żem
nie maszerował wolno przez wioskę, ale śnieg aż po brzuchy nie
pozwalał galopować... ujrzałem kompanię grenadierów gwardii,
których cesarz, spostrzegłszy zapewne szalony rozkaz dany mi przez
Murata, wysłał ku wiosce. Grenadierzy opanowali ją bez
wystrzału... Cesarz stał pieszo na czele gwardii, był bardzo
rozgniewany na Murata. Powiedział mi żywo: "Jak mogłeś tego
wariata usłuchać!?"
Minęło najgorsze piekło odwrotu spod Moskwy. Resztki Wielkiej
Armii przepływały przez Księstwo Warszawskie, ścigane przez
zwycięskie wojska rosyjskie. Napoleon był już dawno w Paryżu,
zbierał siły do nowej kampanii.
Szwoleżerowie przez Wilno, Warszawę i Poznań ciągnęli na zachód,
wierni do końca napoleońskim sztandarom.
W toku wojny 1812 roku Chłapowski odznaczał się szczególną
troskliwością o los podwładnych i stan koni w swoich szwadronach.
Być może właśnie dlatego powierzono mu prace nad reorganizacją
części pułku. Wywiązał się z niej znakomicie. W przededniu
kampanii wiosennej 1813 roku stał już na czele dwóch szwadronów o
pełnej sprawności bojowej.
Wkrótce okazało się, jak były one potrzebne. U progu wiosny 1813
roku formowała się kolejna koalicja antynapoleońska. Król pruski
Fryderyk Wilhelm III, po zawarciu przymierza z cesarzem
Aleksandrem I, 15 marca wypowiedział wojnę Francji. Austria
formalnie była jeszcze po stronie Napoleona, ale tajnymi
porozumieniami była mocno związana z koalicją. Czekała tylko
dogodnego momentu, by przejść na stronę jawnych przeciwników
Francji.
Austriacy, mający osłaniać Księstwo Warszawskie, bez walki
wpuszczali na jego teren wojska rosyjskie, które coraz dalej
zalewały kraj. Pozostał jeszcze Kraków, ale w obliczu dwuznacznej
postawy Austrii i ten skrawek jeszcze wolnej ziemi polskiej był
coraz bardziej zagrożony.
Armia polska, do końca wierna Napoleonowi, opuściła Kraków
kierując się na zachód.
Tymczasem sprzymierzeni uderzyli na Saksonię, odnosząc tam
pierwsze sukcesy. W utworzonych przez Napoleona państewkach
Związku Reńskiego zapanował popłoch. Jednakże tryumf koalicji był
jeszcze przedwczesny. W końcu kwietnia Napoleon z nowymi siłami
stanął nad Łabą. Na początku maja 1813 roku rozpoczęła się nowa
wojna, określana jako kampania niemiecka.
Mimo jednak świetnych zwycięstw Napoleona pod Ltzen i Bautzen
(Budziszyn) widać już było, że gwiazda cesarza Francuzów zaczyna
blednąć. Siły koalicji rosły, jego natomiast topniały. Na drogach
odwrotu spod Moskwy pozostał kwiat jego wojska. Nowa, pośpiesznie
sformowana armia nie miała już dawnej wartości. Brakowało
szczególnie kawalerii, dlatego też szwadrony szwoleżerów były na
wagę złota. W bitwach pod Lutzen byli raczej widzami niż
uczestnikami.
Dopiero 22 maja 1813 roku, w dniu bitwy pod Reichenbach,
szwoleżerowie zdobyli nowy liść do wieńca sławy pułku. Był to
również dzień sukcesu i chwały Dezyderego Chłapowskiego, który na
czele swoich szwadronów kilkakrotnie szarżował na dragonów oraz
ułanów pruskich i rosyjskich. Trzy pułki kawalerii sprzymierzonych
zostały rozbite. W czasie tego starcia szwoleżerowie ponieśli
znaczne straty; ranny tu również został i Chłapowski, ale
odniesione obrażenia nie wytrąciły go ze służby. Następnego dnia
znów był na koniu.
Wiosenne zwycięstwa Napoleona na nowo obudziły nadzieje Polaków.
Zdawało się im, że manewr Napoleona na Śląsk, mający na celu
uniemożliwienie połączenia się wojsk pruskich i rosyjskich, będzie
nową "wojną polską". Zamiast tego jednak zakomunikowano wiadomość
o podpisaniu rozejmu z koalicją. Było to 4 czerwca 1813 roku.
Parę dni po rozejmie do marszałka Soulta, dowódcy całej kawalerii
francuskiej, wpłynęła prośba Chłapowskiego o dymisję. Zapanowała
konsternacja, zastanawiano się, co może być przyczyną takiego
kroku ze strony cesarskiego ulubieńca. Oddajmy mu głos, niech sam
to wytłumaczy:
"...Z Neumark rozkazano mi eskortować wielkiego koniuszego
Caulaincourt[a] do zamku naprzód Leuthen, a potem Pleswitz, gdzie
traktował o pokój z jenerałem Szuwałow[em]. Staliśmy w podwórzu i
zsiedliśmy z koni. Z jenerałem Szuwałow[em] przyszło kilkuset
kozaków, którzy także zsiedli z koni, rozmawialiśmy więc z
oficerami; opowiadali nam, gdzie stali w Polsce, i zdarzyło się,
że wspomnieli o kilku domach mi znajomych. Zapytałem się
pułkownika kozackiego, czyby nie był łaskaw oddać na pocztę
głównej kwatery list do ojca, który napiszę i zostawię nie
zapieczętowany. Przyobiecał mi to uczynić, ale prosił, żeby
zapieczętować, tylko on adres napisze, a nikt nie otworzy.
Wszedłem do pałacu, uprosiwszy sekretarza cesarskiego, który był z
Caulaincourtem, o papier i napisałem list do ojca. Znajdując się
sam na sam w pokoju z sekretarzem pokazywał mi on propozycje do
układu Napoleona z cesarzem Aleksandrem. Zaraz na wstępie
ofiarował Napoleon Aleksandrowi całe Księstwo Warszawskie i
pozwalał albo żeby przyjął tytuł Króla Polskiego, albo żeby
Księstwo Warszawskie wcielił do swego cesarstwa. Sekretarz
cesarski, który miał mnie tak jak za Francuza, widywał mnie bowiem
kilka lat przy cesarzu, ani domyślać się mógł, jaką we mnie
straszną rewolucję sprawił, pokazując mi ten projekt pokoju. Aby
nie zdradzić pomieszania mego, wyszedłem i tak byłem zamyślony, że
dopierom się ocucił, gdy mnie pułkownik kozacki zatrzymał i o list
zapytał. Stanęło zawieszenie broni, nie pokój, jak cesarz
proponował. Pomaszerowaliśmy na powrót do Drezna. Tam napisałem
prośbę o dymisję i oddałem marszałkowi Soult.[owi). Bardzo był
zdziwiony i próbował mnie nakłonić do pozostania w służbie. Nie
mogłem sekretarza Fain[a] kompromitować i mówić wszystkim o owych
propozycjach pokoju, bo mi je pokazał pod sekretem. Przecież
powiedziałem o tem kapitanowi Jordanowi, z którym byłem w
przyjaźni, i generałowi Chłopickiemu. Ten zaklął po swojemu i
powiedział, że wolałby kamienie tłuc, niż dłużej służyć temu
człowiekowi. Obaj podali się do dymisji..."
Dymisja Chłapowskiego spotkała się na ogół ze złym przyjęciem ze
strony współtowarzyszy. Nie znano wtedy jej prawdziwych przyczyn.
Potomni, szczególnie piewcy epopei napoleońskiej, potraktowali to
równie ostro. Określając posunięcia Napoleona z Księstwem
Warszawskim jako manewr dyplomatyczny, zarzucali Chłapowskiemu
brak wyczucia politycznego, małoduszność i niewiarę w cesarza. Czy
nie byli zbyt surowi w ocenie? Dezydery miał wtedy dwadzieścia
pięć lat i mimo całego obycia politykiem nie był.
Miał prawo nie dostrzegać ukrytych zamysłów czy planów Napoleona.
Był natomiast szczerym Polakiem, który przez siedem lat obserwował
gry i gierki Bonapartego, w których piłką była sprawa polska. Mógł
stracić zaufanie.
*
Dobiegała kresu wielka epopeja napoleońska. W 1814 roku do Paryża
wkroczyły wojska zwycięskiej koalicji, a pod osłoną ich bagnetów
powrócili Bourboni i ci wszyscy, których nie zdążyła znieść fala
rewolucji. Napoleon abdykował, wyjechał na wyspę Elbę, przyznaną
mu wspaniałomyślnie we władanie. Pozwolono mu nawet zabrać
batalion starej gwardii i szwadron jazdy, dowolnie wybrany. Wybór
cesarza padł na szwoleżerów. Szwadron Pawła Jerzmanowskiego miał
być słynnym później "szwadronem Elby".
Zwycięzcy przystąpili do podziału łupów. W tym celu w Wiedniu
zebrał się kongres, który miał zdecydować o losach Europy. Ton
obradom i posunięciom dyplomatycznym nadawali cesarz rosyjski
Aleksander, zręczny dyplomata i wytrawny dworak Klemens
Metternich - minister spraw zagranicznych cesarza Austrii, oraz
przedstawiciel Anglii Castlereagh. Bourbońską Francję
reprezentował Talleyrand, niedawny minister Napoleona, który
wcześniej już zdradził swojego cesarza, człowieka, któremu
zawdzięczał świetną karierę.
W Wiedniu zebrała się cała śmietanka europejskiej arystokracji.
Mnożyły się bale, maskarady, konne kawalkady, premiery w teatrach.
Królowały piękne toalety i nowy, modny taniec - walc wiedeński,
wtórujący intensywnym rozgrywkom dyplomatycznym. Kongres tańczył i
obradował.
Przy dźwiękach walca decydował się los Polski. Sprawa polska była
jednym z palących problemów, którego rozwiązanie interesowało
wszystkie mocarstwa nadające ton w Wiedniu. Cesarz Aleksander I,
będący dziwnym połączeniem satrapy z liberałem, roztaczał swoją
wizje połączenia wszystkich ziem polskich pod swoim berłem. Miał
nawet poparcie części szlachty i arystokracji polskiej, ale z
drugiej strony niechęć zdecydowanej większości społeczeństwa,
ożywionego patriotycznym duchem Księstwa Warszawskiego. Również i
mocarstwa nie były zainteresowane zbytnim wzmocnieniem Rosji. Idee
Aleksandra napotkały zdecydowany sprzeciw ze strony popieranych
przez Anglię Prus, Austrii i bourbońskiej Francji. Za cenę
zachodniego skrawka ziem polskich byłego Księstwa Warszawskiego i
za całą Saksonię Aleksandrowi udało się pozyskać Prusy. Pozostał
jednak triumwirat, który twardo przeciwstawiał się zakusom Rosji,
szermując przy tym hasłami o prawie Polaków do wolności i
niezawisłości. Wśród długich targów i wzajemnych gróźb przyjęto
wreszcie rozwiązanie kompromisowe.
Prusy uzyskały Wielkopolskę i Bydgoskie, ale za to tylko połowę
Saksonii; Austria otrzymała obwód Tarnopolski i Kraków z okręgiem,
z którego utworzono "wolne miasto". Reszta byłego Księstwa
Warszawskiego pozostała przy Rosji. Z tych terenów powstało tzw.
Królestwo Polskie, co do którego postanowiono, że będzie połączone
z cesarstwem rosyjskim "poprzez własną konstytucję" i że będzie
"używać oddzielnej administracji". Prócz tego Aleksander
zastrzegł, że da temu państwu "rozszerzenie wewnętrzne, jakie uzna
za przyzwoite". Tak więc los Polski został przesądzony.
Tymczasem napoleońskie orły jeszcze raz zerwały się do lotu,
przerywając obrady "tańczącego kongresu". Triumf ich jednak trwał
krótko - tylko sto dni. Tu koalicja zareagowała szybko i
solidarnie. Napoleon, ostatecznie rozbity pod Waterloo, stał się
jeńcem swojego nieprzejednanego wroga - Anglii. Obrońcy starego
porządku odetchnęli z ulgą. Wróg przestał być groźny... Skalista
wysepka, zagubiona wśród bezkresu oceanu, wkrótce miała stać się
grobem tego, który przez kilkanaście lat narzucał swoją wolę i
dyktował warunki Europie.
*
Od pewnego już czasu zegar na ścianie pałacu w Turwi zastępował
będącą na tym miejscu tarczę herbową. Symbolizował nowy czas i
nowe porządki w dobrach Chłapowskich. Porządki te zaprowadzał
obecny właściciel, młody pułkownik Dezydery Chłapowski. Ojciec
Dezyderego nie miał zmysłu gospodarza. śył ponad stan, więcej
dbając o reprezentację niż o jej zabezpieczenie. Szybko też
zrujnował gospodarkę i popadł w długi. W takim stanie przekazał
wszystko synowi.
Młody gospodarz zabrał się do pracy z energią. Najpierw się uczył,
gdyż przecież dotąd narzędziem jego była szabla, a nie pług. Do
gospodarstwa wprowadzał to, co było najlepsze. Pracę organizował
po wojskowemu - szybko, sprawnie i dokładnie. Po paru latach
pospłacał długi, zaczął uzyskiwać przychody. Przykładem wzorowej
organizacji pracy zaraził sąsiadów, zdobywał naśladowców, zyskiwał
sobie szacunek i uznanie.
Dezydery nie stronił od działalności społecznej. Był gorącym
rzecznikiem oświaty rolniczej, pracował nad rozwiązaniem kwestii
włościańskiej.
Mijały lata wypełnione pracą, zbliżał się rok
"...Oto dziś dzień krwi i chwały..."
Piętnaście już lat istniało Królestwo Kongresowe, w którym obok
pozorów wolności w każdym elemencie życia politycznego odczuwało
się ciężką rękę caratu. Była konstytucja, której rząd nie
respektował, istniał sejm, którego nie zwoływano. Aktywnie
działała tajna policja polityczna, zawzięcie poszukująca wciąż
żywych w społeczeństwie źródeł myśli niepodległościowej. Udało się
jej wpaść na trop Towarzystwa Patriotycznego, organizacji
niepodległościowej, założonej w 1821 roku przez majora Waleriana
Łukasińskiego.
W czasie procesu Łukasińskiego i towarzyszy w czerwcu 1824 roku
ludność Warszawy okazała jawną sympatię dla oskarżonych. Dla
zastraszenia opinii publicznej urządzono pokazową egzekucję
skazańców. Na oczach mieszkańców stolicy zrywano z nich szlify i
mundury oficerskie, przykuwano do taczek. Zgromadzony tłum pełnym
powagi milczeniem uczcił skazanych. Matki podnosiły do góry
dzieci, by dobrze pokazać im tych, którzy cierpieli w imię miłości
ojczyzny. Wielu cywilnych i wojskowych płakało, łzy w oczach mieli
także żołnierze rosyjskiego garnizonu obecni na egzekucji.
Następne lata niosły nowe, ważne wypadki dziejowe. W 1825 roku
zmarł cesarz Aleksander I, a tron po nim objął jego młodszy brat
- Mikołaj I. W grudniu tego roku w Petersburgu wybuchło powstanie,
wywołane przez rosyjskich szlacheckich rewolucjonistów, dążących
do obalenia carskiego absolutyzmu i zastąpienia go monarchią
konstytucyjną, wzorowaną na zachodnich.
Słabo przygotowane powstanie i niezdecydowana postawa przywódców
spisku spowodowały, że ruch ten został szybko stłumiony, prawie w
zarodku. Główni inicjatorzy powstania zawiśli na szubienicy,
posypały się surowe wyroki na innych uczestników; represje objęły
też żołnierzy tej części garnizonu petersburskiego, która
opowiedziała się za rewolucją. W całym imperium nastąpiło
zaostrzenie reżimu politycznego, co zaznaczyło się również i na
terenie Królestwa Polskiego. Cesarz Mikołaj I nie usiłował nawet
przywdziewać maski liberała, jak to czynił jego starszy brat.
Mimo to jednak Towarzystwo Patriotyczne, pod innym wprawdzie
kierownictwem, działało nadal. Dopiero śledztwo w sprawie
dekabrystów ujawniło ich powiązania z Towarzystwem i ułatwiło jego
rozbicie przez masowe aresztowania. Czołowych działaczy, z
pułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim na czele, postawiono przed
sądem sejmowym jako oskarżonych o zdradę stanu. Proces toczył się
długo, prawie pięć pierwszych miesięcy 1828 roku. Wyrok sądu
zawiódł jednak oczekiwania Mikołaja I. Pod naciskiem opinii
publicznej sąd nie orzekł winy zdrady stanu i wymierzył oskarżonym
niewielkie kary więzienia jedynie za przynależność do nielegalnych
organizacji.
Wszystko to nie było w stanie zahamować działalności
patriotycznej. Niebawem zawiązał się spisek w Szkole Podchorążych
Piechoty pod przewodnictwem podporucznika Piotra Wysockiego.
Spisek ten stopniowo ogarniał coraz szersze kręgi wojskowych,
młodzieży akademickiej i inteligencji, docierając do ludu
warszawskiego.
Wybuch rewolucji lipcowej we Francji w 1830 roku spowodował
podniesienie fali patriotyzmu i chęci skutecznego działania.
Kolejna rewolucja, tym razem w Belgii, i wieści o zamiarze użycia
do jej tłumienia właśnie wojsk polskich skłoniły spiskowców do
szybkiego działania.
Nadeszła wreszcie pamiętna noc 29 listopada 1830 roku. Spiskowcy
dokonali zamachu, nieudanego wprawdzie, na znienawidzonego,
szczególnie w kołach wojskowych, cesarskiego brata - wielkiego
księcia Konstantego. Uderzono również na oddziały cesarskie
stacjonujące w Warszawie.
Strzały na ulicach stolicy Królestwa Polskiego odbiły się głośnym
echem w kraju i w Europie. Lud Warszawy powstał i rzucił wyzwanie
caratowi, porywając za sobą cały naród.
Powstanie - po pierwszych dniach kryzysu spowodowanego ugodową i
tchórzliwą postawą arystokracji, zamożnego mieszczaństwa i części
wyższych oficerów - zwyciężyło, stało się faktem dokonanym. Naród
przygotowywał się do wojny, która miała zdecydować o dalszych
losach ziem polskich.
Wieść o wypadkach warszawskich lotem błyskawicy obiegła cały kraj.
Polacy z zaborów austriackiego i pruskiego sposobili się do
niesienia pomocy braciom, którzy stanęli do walki o wolność. Z
Galicji i Wielkopolski płynęła do Królestwa broń, śpieszyli
ochotnicy.
*
Dezydery Chłapowski nie pozostał głuchy na odgłos wypadków.
Wiedział, że jego miejsce jest tam, gdzie toczy się walka o
wolność. Decyzje wyjazdu do Warszawy tak uzasadniał w Pamiętnikach
pisanych po latach: "...Wyjazd mój, opuszczenie kochanej żony i
dzieci nie było spowodowane żadną namową, żadnym przykładem, ale
było skutkiem surowej rozwagi. Miałem już lat 43, przeszedłem
różne koleje. Wiadomości moje wojskowe, całe życie zbierane,
doświadczenie wskazywały mi możliwość walki i zwycięstwa. Ambicja
osobista żadnego wpływu w tym kroku nie miała. Jeśli kiedyś w
młodości mojej ambicja i chęć wywyższenia się mną czas jakiś
powodowała, uprzątniętą już dawno była. Miejsce jej zajęła chęć
wypełnienia moich powinności. Za najświętszą (rzecz) miałem być
użytecznym moim rodakom. Użyteczniejszym być nie można, jak
przyczynić się do odrodzenia naszej ojczyzny..."
8 grudnia 1830 roku Chłapowski opuścił rodzinną Turwie i po
dwudniowej podróży stanął w Warszawie. Wiedział już, że dyktatorem
powstania został ogłoszony generał Józef Chłopicki, dawny jego
znajomy z okresu wojen napoleońskich. Do niego też skierował swoje
pierwsze kroki.
Przejeżdżając przez ulice Warszawy, rojne i gwarne w tym czasie,
Chłapowski z radością spoglądał na entuzjazm i patriotyczne
uniesienie ludności stolicy, widział zapał, chęć walki. W tym
tłumie, częściowo uzbrojonym, dostrzegał przyszłe pułki i
szwadrony, miał już wizję dalszego działania i swoje plany. W jak
najlepszej wierze i w znakomitym nastroju spieszył podzielić się
nimi z dyktatorem, wesprzeć go radą, pomocą.
Chłopicki życzliwie powitał przybysza z Wielkopolski, kazał mu
nawet zatrzymać się w swoim domu. Po wstępnych powitaniach rozmowa
potoczyła się wokół spraw najistotniejszych.
- Kontent jestem - rozpoczął Chłopicki - że otwarcie mogę mówić z
dawnym znajomym, któremu tutaj jeszcze nie zawróciło się w głowie.
Ci szaleńcy nie wiedzą, na co się porwali! Nie możemy się bić,
Moskwie nie poradzimy!
- Ale, jenerale... - próbował wtrącić Chłapowski.
- Czekaj, nie przerywaj!... Otrzymamy od cesarza warunki, które w
przyszłości, przy pierwszej sposobności, pozwolą nam uskutecznić
to, co dziś jest niemożebne. Posłałem Lubeckiego i Jezierskiego z
mojemi propozycjami do Petersburga. Chcę mieć organizację rezerw
na wzór obrony krajowej pruskiej; będziem wtenczas mieli na
zawołanie 100 tysięcy z górą. Broń dla nich będzie w ciągu trzech
lat, są na to pieniądze, obrachunek już zrobiony. Wtedy
powstaniem...
- Ale cesarz... - zaczął znów Chłapowski.
- Cesarz jest w takim położeniu - dyktator wpadł mu w słowa - że
musi przyjąć moje propozycje...
Chłapowski ze zdumieniem i zgrozą słuchał słów człowieka, który
stał na czele narodu i miał go prowadzić do walki. Widział już, że
powołanie Chłopickiego na to stanowisko jest tragicznym
nieporozumieniem. Ale jeszcze nie tracił nadziei, pamiętał go
innym, cenił jego wiedzę wojskową, usiłował przekonać i natchnąć.
Skorzystał z chwili, w której wzburzony Chłopicki umilkł.
- Cesarz nie będzie się układać, a w żadnym razie nie przystanie
na takie warunki... - rzekł.
- Co mi tam prawisz! - przerwał mu Chłopicki.
- Tak! Będzie żądać zdania się na łaskę i niełaskę, ale skoro
jenerał myślisz, że 100 tysięcy wojska dość będzie do rozpoczęcia
wojny, wkrótce możesz je mieć. Pod bronią jest 30 tysięcy,
dymisjonowanych wraca 20 tysięcy, rekruta można mieć 50 tysięcy,
do tego ochotnicy, którzy garną się ze wszech stron, i będzie 100
tysięcy, a nawet więcej. Moskali więcej przyjść nie może. Po
wojnach tureckich i cholerze większych sił nie zdołają zebrać.
Teraz trzeba nam iść naprzód, w prowincje zabrane, w siły rosnąć.
Tylko silni mają przyjaciół.
Rozmowa tego typu nie była ostatnia. Powtarzały się one dość
często i zawsze z wypowiedzi Chłopickiego przebijała niechęć do
powstania i niewiara.
W ciągu pięciotygodniowego pobytu u boku dyktatora Chłapowski,
znużony ustnymi perswazjami, opracował na piśmie memoriał, w
którym podawał swój śmiały plan operacji ofensywnych,
przeniesienia działań na tereny nieprzyjaciela, szczególnie na
Litwę, wskazywał sposoby powiększenia sił zbrojnych. Dokument ten
jest wart zacytowania w obszernych fragmentach nie tylko ze
względu na zawarte w nim myśli, ale również dlatego, że w pewnym
sensie charakteryzuje osobowość jego autora. Chłapowski zawsze i
konsekwentnie przestrzegał zasad dyscypliny wojskowej i
subordynacji, jak również lojalności podkomendnego w stosunku do
przełożonego. Te cechy, które aż nazbyt konsekwentnie towarzyszyły
mu przez cały czas działalności, dobitnie przejawiły się w
pierwszych zdaniach memoriału:
" 15 grudnia 1830
Jenerale!
Przynoszę Ci, co każdy Polak nieść czuje potrzebę swemu
przełożonemu: uległość bez granic, ale ponieważ w przebiegu
organizacji widzę chwiejność, pozwól, że Ci przełożę myśli moje
jako wyznanie wiary. Przyrzekam Ci jednak, jenerale, jeżeli się z
Twojemi nie zgadzają, w niczym nie uchybić uległości tak
koniecznej w każdym podwładnym.
Wszelkie rokowanie z cesarzem rosyjskim jest niemożebne;
niemożność ta leży w nim samym, w jego dumie i w jego stanowisku
względem swego narodu... Rokowania mogą być przeto chyba uważane
jako podstęp wojenny, a przygotować się należy do wojny nie tracąc
chwili.
Organizacja winna postępować szybko i rozpocząć ją trzeba od
usunięcia wszystkich zbyt wiekowych oficerów wyższych armii.
Mogliby oni tylko działać bez energii. Następnie trzeba nakazać
wszystkim dowódcom pułków, aby się udali z kadrami wybranemi ze
swych pułków do miast prowincjonalnych. Każdy pułkownik
zorganizuje tam nową brygadę, złożoną ze swych kadr, z żołnierzy,
którzy wrócili do służby, i z rekrutów, używając do tego przyborów
nagromadzonych w magazynach...
Prócz armii regularnej, złożonej z dawnych pułków i tyluż nowych
brygad, co uczyni od dziś za sześć tygodni 108 szwadronów, 70
batalionów i 24 baterie, trzeba kazać sformować zdatnym do tego
oficerom 8 oddziałów partyzanckich, z których każdy obejmować ma
600 do 800 koni, 200 do 300 strzelców pieszych i 2 do 6 dział.
Ochotnicze te korpusy winny być jak najspieszniej posunięte
naprzód dla strzeżenia granicy... należy wszystko przygotować do
przejścia Bugu i Niemna jeszcze po lodzie i jak tylko wielkie
mrozy sfolgują, mniej więcej 1 lutego. W tej epoce słońce jest
wyżej, armia rosyjska czekać będzie również na tę chwilę. Jeżeli
nie przejdzie i będzie dalej zbierać kolumny nad Niemnem i Bugiem,
trzeba rzucić nasze 8 korpusów ochotniczych pomiędzy ich
kolumnami, zrobić powstanie na Wołyniu i Litwie i wprawić w nieład
tyły armii rosyjskiej..."
Memoriał pozostał jednak bez odpowiedzi! Tymczasem cenne dni
uciekały, prace nad powiększeniem wojska postępowały opieszale.
Dywizje starej armii stały bezczynnie wokół Warszawy, a
nieprzyjaciel zbierał siły.
Nastroje w stolicy pogarszały się z każdym dniem. Szemrano przeciw
bezczynności, domagano się zdecydowanych akcji, coraz więcej
głosów atakowało Chłopickiego, który czekał na powrót Lubeckiego i
Jezierskiego z Petersburga. Wreszcie jeden z wysłanników -
Jezierski powrócił z odpowiedzią cara.
Zgodnie z przewidywaniami Chłapowskiego dokument przywieziony z
Petersburga zawierał same żądania i faktycznie stanowił kres tych
nawet namiastek wolności, jakie miało Królestwo przed powstaniem.
Cesarz w surowych słowach ganił czołowe osobistości Królestwa,
obciążał je odpowiedzialnością za istniejącą sytuację. Nic nie
obiecywał, nakazywał bezwarunkową kapitulację i zdanie się na jego
łaskę. Zapowiedział, że tylko wtedy będzie się zastanawiał nad
dalszymi losami Królestwa i postanowi to, co uzna za słuszne. Było
to więc żądanie satrapy, którego kaprys miał przesądzić o losie
kraju.
Był również i list adresowany do Chłopickiego, w którym cesarz
chwalił go za porządek utrzymywany w Królestwie: Chłopicki przyjął
ten list wybuchem furii. Tupiąc nogami krzyczał:
- Co on sobie myśli? śe ja dla niego, nie dla mojego kraju
porządek tu utrzymuję! Kpię sobie z cesarza!
Po tych słowach list cesarski powędrował do pieca.
Niektórzy, a wśród nich także Chłapowski, sądzili, że po tym
wybuchu Chłopicki ostro weźmie się do pracy nad przygotowaniami
wojennymi i wreszcie rozpocznie ofensywę. Szybko jednak przyszło
rozczarowanie. Kiedy armie carskie stały nad granicami Królestwa,
Chłopicki złożył dyktaturę.
Motywy tego kroku były liczne i skomplikowane. Chłopicki nie
wierzył w możliwości walki zbrojnej: powstanie, jako fakt
dokonany, chciał wykorzystać w postaci argumentu do rozmów z
cesarzem. Dla siebie żądał nieograniczonych pełnomocnictw i
uprawnień, nie uznawał krytyki swojej działalności. Z każdym dniem
swoim postępowaniem i postawą tracił popularność, tak przecież
wielką w pierwszych chwilach. Pełnomocnictw, których się domagał,
nie otrzymał i wtedy, obrażony, w chwili dla kraju krytycznej
zareagował na to dymisją.
Chłopicki podczas swojej dyktatury nie powierzył Chłapowskiemu
żadnej funkcji wojskowej. Trzymał go u swojego boku, chętnie z nim
rozmawiał, ale munduru włożyć mu nie pozwolił. Mówił, że nie chce
narażać znajomego na represje ze strony władz pruskich, niechętnym
okiem patrzących na poddanych króla Fryderyka Wilhelma
wstępujących w szeregi powstańcze. W istocie starał się
wykorzystać go jako narzędzie w pewnych posunięciach politycznych.
Za pośrednictwem Chłapowskiego dyktator chciał porozumieć się z
konsulem pruskim w Warszawie, dążąc do powstrzymania Prus od
zbrojnych wystąpień przeciwko powstaniu. Należy tu również dodać,
że Chłopickiego generalnie cechowała niechęć do wojskowych
zgłaszających się z innych zaborów i w ciągu jego dyktatury nie
tylko Chłapowski pozostawał na uboczu. Po ustąpieniu Chłopickiego
nowy wódz naczelny - książę Michał Radziwiłł - powołał
Chłapowskiego do służby czynnej. Włożył więc wreszcie
pułkownikowski mundur, ale w dalszym ciągu nie miał konkretnych
zadań.
Tymczasem armie carskie pod dowództwem feldmarszałka Iwana Dybicza
1 lutego 1831 roku przekroczyły granice Królestwa.
Rozpoczęła się wojna.
Brygadier
W nocy z 1 na 2 lutego 1831 roku około godziny pierwszej oficer
ordynansowy wezwał Dezyderego do kwatery naczelnego wodza.
Znajdowało się tu już kilkunastu wyższych oficerów. Wchodzącego
Chłapowskiego powitał generał Jan Skrzynecki i oznajmił mu, że
zostaje mianowany dowódcą brygady jazdy.
W kwatermistrzostwie Chłapowski dowiedział się o składzie i
miejscu postoju podległych mu oddziałów. W skład brygady miały
wejść: 4 pułk ułanów stacjonujący w Siedlcach i 1 pułk Krakusów,
będący w tym czasie w marszu w rejonie Kozienic. Ten ostatni pułk
nie trafił pod komendę Chłapowskiego. Po drodze został skierowany
do dywizji generała Józefa Dwernickiego i odznaczył się w bitwie
pod Stoczkiem. Na jego miejsce do brygady Chłapowskiego oddano
pułki jazdy lubelskiej i sandomierskiej. Dowództwo pozwoliło
Chłapowskiemu przyjąć do brygady ochotników zgłaszających się z
Poznańskiego. Dzięki temu u jego boku znalazło się kilku wiernych
i wypróbowanych przyjaciół, którzy nie zawiedli go w najcięższej
chwili. Wśród nich był również słynny później działacz oświatowy,
lekarz i społecznik - doktor Karol Marcinkowski.
Po przybyciu do Siedlec Chłapowski dokonał przeglądu podległych
sobie pułków. W 4 pułku ułanów spotkał wielu dawnych swoich
znajomych z okresu napoleońskiego, zarówno oficerów, jaki
podoficerów.
Podczas przeglądu okazało się, że pułk sandomierski praktycznie
nie przedstawia żadnej wartości. Zupełnie niewyszkolony i nie
przystosowany do życia obozowego i działań bojowych, w obliczu
nieprzyjaciela mógł stanowić tylko zbędny balast dla brygady. W
tej sytuacji Chłapowski w porozumieniu z dowódcą dywizji,
generałem Tomickim, odesłał sandomierzan do Warszawy na dalsze
szkolenie. Pozostał mu 4 pułk ułanów, złożony ze świetnie
wyszkolonego żołnierza, i ochotniczy pułk jazdy lubelskiej, gdzie
służyło wielu dawnych kawalerzystów, wśród których nie brakowało
również byłych żołnierzy armii rosyjskiej. Tych pułków dowódca
mógł być pewien, wiedział, że w spotkaniu z nieprzyjacielem nie
zawiodą.
Pierwsze dni lutego zeszły na pracach organizacyjnych i
patrolowaniu okolicy. Dochodziło do pierwszych potyczek z
podjazdami nieprzyjaciela, którego główna armia koncentrycznym
marszem posuwała się ku Warszawie. Dywizje polskie, osłaniane
przez szeroko rozrzucone oddziały jazdy, powoli cofały się w
kierunku stolicy.
13 lutego Chłapowski otrzymał rozkaz wymarszu z Siedlec do Opola
(około 6 km na zachód od Siedlec). Tu powierzono mu zadanie
osłaniania cofającej się dywizji generała Jana śymirskiego.
Brygada została wzmocniona batalionem piechoty i półbaterią
artylerii konnej.
Rozpoczął się uciążliwy, z uwagi na porę roku, odwrót do Warszawy.
Maszerowano nocą, w ciągu dnia zaś oddziały rozwijały się zajmując
możliwie dogodne pozycje, aby móc odeprzeć ewentualny atak
nieprzyjaciela. Czasem trzeba było potykać się z próbującą
natarcia kawalerią rosyjską, niekiedy stać pod nękającym ogniem
artylerii. Na szczęście Rosjanie nie przejawiali większej
aktywności, przez co i straty były niewielkie.
Brygada Chłapowskiego, maszerując przez Kałuszyn, Mińsk, Dębe
Wielkie, po kilku dniach dotarła do Pragi, gdzie w wielkim obozie
zgromadziła się cała niemal jazda polska.
Rozpoczęło się gwarne życie obozowe. Często przyjeżdżali
oficerowie ze sztabu naczelnego wodza, od których Chłapowski
dowiadywał się o ogólnej sytuacji strategicznej. Ze zdumieniem
spoglądał na bezczynność naszego dowództwa, zastanawiał się, kto
ponosi odpowiedzialność za tak karygodne marnowanie korzystnej
sytuacji, stworzonej błędnymi posunięciami przeciwnika. W
rozmowach z oficerami zawsze podkreślał, że strategia polega
między innymi także na wykorzystaniu błędów przeciwnika.
Nie rozumiano tego, niestety, w dowództwie polskim. Dywizje stały
u bram stolicy oczekując nieprzyjaciela, który tymczasem jak
groźna fala płynął ku Warszawie. Nadchodził pamiętny dzień 25
lutego, dzień bitwy grochowskiej.
W przeddzień bitwy Chłapowski pełnił funkcję brygadiera
służbowego, dowodzącego oddziałami kawalerii, które wystawiały
linie czat przed pozycjami piechoty.
Rankiem 25 lutego 200 dział rosyjskich gradem pocisków sypnęło na
polskie szeregi. Ruszyły głębokie kolumny cesarskiej piechoty,
trzasnęły karabiny tyralierów.
Rozpoczęła się bitwa.
Po pierwszych strzałach Chłapowski zwinął linię czat i cofnął się
za linię piechoty dywizji generała śymirskiego. Jego rola
kawalerzysty była na razie skończona. W całej zresztą bitwie
grochowskiej, ze względu na rozwój sytuacji, był bardziej
obserwatorem niż uczestnikiem. Raz tylko, na rozkaz Skrzyneckiego,
z dwoma szwadronami ułanów pomyślnie szarżował na tyralierów
rosyjskich, osłaniając przegrupowujące się bataliony.
Drugi gorący moment przeżył Dezydery w czasie słynnej szarży
olbrzymich kirasjerów rosyjskich z pułku imienia księcia Alberta.
W pułku tym służyli żołnierze wyróżniający się wysokim wzrostem i
dosiadający specjalnie dobieranych, rosłych koni.
W chwili kiedy szarżujący kirasjerzy rosyjscy pomieszali się z
usiłującymi ich powstrzymać ułanami 2 pułku, Chłapowskiego,
wracającego do swoich szwadronów, poniósł koń. W efekcie znalazł
się on niespodziewanie wśród olbrzymich jeźdźców i tylko
doświadczeniu i zimnej krwi zawdzięczał to, że uniknął śmierci lub
niewoli.
Około godziny piątej po południu bitwa grochowska miała się ku
końcowi. Nieprzyjaciel, wykrwawiony atakami i zaskoczony
uporczywą, bohaterską postawą żołnierza polskiego, nie przejawiał
aktywności. Oddziały polskie cofały się na linię umocnień Pragi,
wieczorem zaś zaczęły przechodzić na lewy brzeg Wisły, do
Warszawy.
Chłapowski odebrał rozkaz przejścia do Warszawy o dziewiątej
wieczorem. Po przybyciu do miasta brygada zatrzymała się w
Łazienkach; ludzie i konie biwakowali wśród drzew parkowych.
Niedługo jednak trwał wypoczynek. Już następnego dnia rano
Chłapowski otrzymał polecenie obserwowania Wisły na odcinku od
Czerniakowa do Wilanowa. Cztery dni trwała uciążliwa służba
patrolowa wśród mokrego śniegu, padającego na przemian z deszczem.
Chłapowski wielokrotnie przemierzał konno powierzony mu odcinek.
Kontrolował posterunki, zbierał raporty młodszych oficerów,
osobiście sprawdzał stan lodu na Wiśle.
Trudne to były dni. Istniało realne niebezpieczeństwo zaatakowania
stolicy przez armię carską, która mogła po lodzie przeprawić się
przez Wisłę lub przystąpić do budowy mostów. Tu natura okazała się
jednak łaskawa. Trwająca odwilż z każdym dniem zmniejszała szanse
Rosjan na przeprawę po lodzie, a przygotowania do budowy mostów
przebiegały z ich strony opieszale. Prócz tego sukcesy generała
Dwernickiego, działającego na lewym skrzydle Rosjan, poważnie
zaabsorbowały uwagę feldmarszałka Dybicza. Skierował on przeciwko
Dwernickiemu liczne siły; osłabiając tym samym własne możliwości
ofensywne. Wódz rosyjski przeceniał znaczenie sił Dwernickiego,
widząc w nich zagrożenie dla siebie. Warszawa przestała być w
centrum jego uwagi, bezpośrednie niebezpieczeństwo dla stolicy
minęło, a w dalszej konsekwencji dało stronie polskiej możliwości
przejęcia inicjatywy.
Chłapowski otrzymał ze sztabu polecenie przekazania dotychczasowej
brygady generałowi Rutie i objęcia dowództwa nad inną, w której
skład wchodziły: 3 pułk strzelców konnych i pułk jazdy
augustowskiej. Nowa brygada należała do korpusu generała
Umińskiego, mającego działać na skrzydle armii głównej.
Korpus Umińskiego niebawem opuścił Warszawę, kierując się najpierw
do Modlina, później, idąc wzdłuż Narwi, w rejon Pułtuska i
Ostrołęki. W okresie inicjatywy polskiej, kiedy to armia główna
skierowała się na Siedlce, korpus operował w okolicach Okuniewa;
Liwu i Sokołowa Podlaskiego.
Dla Chłapowskiego był to ponad dwumiesięczny okres ciężkiej, ale
chwalebnej służby. Nie było tam wielkich bitew i błyskotliwych
zwycięstw, przynoszących dowódcy rozgłos i sławę. Była to raczej
zwykła wojenna harówka, szarpiąca nerwy dowódcy i wyciskająca pot
z żołnierzy. Podjazdy, zasadzki, niespodziewane potyczki - oto
obraz tamtych dni. Często suchar, kęs wędzonego mięsa i łyk z
manierki były całodziennym pożywieniem. Wiele godzin w siodle i
nocleg w chłopskiej chacie lub biwak pod gołym niebem z szablą i
pistoletem pod ręką. Tak było pod Różanem, Ostrołęką, później pod
Sokołowem Podlaskim; Liwem i Okuniewem.
Ten typ działań stawia przed dowódcą wiele dodatkowych wymagań.
Obok wiedzy taktycznej i znajomości regulaminów walki musi on
umieć znajdować wyjście z zupełnie nieoczekiwanych sytuacji, mieć
zdolność improwizacji, nie cofać przed poświęceniem osobistym.
Chłapowski odznaczał się tymi cechami. Z natury zimny i opanowany,
gdy trzeba było, potrafił błysnąć kawaleryjską fantazją. Lubił
ruch i manewr, dobrze czuł się jako dowódca kawalerii. W służbie
przestrzegał żelaznej dyscypliny, był wymagający wobec
podwładnych, ale i siebie nie oszczędzał. Z całą bezwzględnością
tępił przejawy niesubordynacji, nie dopuszczał do żadnych
wyjątków. Na tym tle miał nawet zatarg z dowódcą przydzielonego mu
czasowo pułku jazdy podlaskiej - pułkownikiem Kuszlem. Wizytując
niespodziewanie kwatery tego pułku Chłapowski stwierdził, że
Kuszel wbrew instrukcjom ma do swojej dyspozycji karetę i brykę.
Mimo interwencji Umińskiego, do którego odwołał się Kuszel,
Chłapowski kategorycznie zażądał odesłania tych ekwipaży. Sam jako
brygadier miał prawo do bryczki, ale nigdy z niej nie korzystał.
Kiedy brygada Chłapowskiego operowała w rejonie Stanisławowa i
Kamionki, a w głównej kwaterze dojrzewał plan wyprawy na gwardie,
do dowódcy brygady przyjechał Maciej Mielżyński, adiutant ze
sztabu Skrzyneckiego. Przywiózł on wiadomość, że w sztabie
postanowiono wysłać wojska na Litwę, a na dowódcę wyprawy
przewidziany jest właśnie Chłapowski.
Informacja wkrótce potwierdziła się. Generał Umiński wezwał do
siebie Chłapowskiego i powiedział mu, że na podstawie rozkazu z
głównej kwatery ma natychmiast udać się do Jędrzejowa na spotkanie
z naczelnym wodzem.
Niebezpieczna misja
Powstanie na Litwie wybuchło już w ostatnich dniach marca 1831
roku, w pierwszej połowie kwietnia osiągając największy zasięg.
Był to teren szczególnie ważny dla armii rosyjskiej, stanowił
bowiem zaplecze wojsk działających w Królestwie. Nic więc
dziwnego, że w tej sytuacji Rosjanie z całą energią przystąpili do
jego tłumienia, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo na
newralgicznych szlakach komunikacyjnych.
W wyniku zdecydowanej akcji wojsk cesarskich powstanie, po
początkowych sukcesach, w drugiej połowie kwietnia zostało w
znacznej mierze przytłumione. Oddziały powstańcze, które nie
uległy rozbiciu, zapadły w lasy i ograniczały się do sporadycznych
wypadów na mniejsze oddziały rosyjskie. Pozbawione początkowego
rozmachu, po utracie opanowanych przedtem miast, powstanie
sprowadzało się do sporadycznych działań o charakterze
partyzanckim, a w niektórych powiatach, szczególnie ważnych dla
Rosjan, wygasło prawie zupełnie. Nie oznaczało to, że na Litwie
zapanował zupełny spokój. Niektóre ogniska działań powstańczych,
szczególnie na śmudzi, tliły się mocno, zmuszając Rosjan do
ciągłej gotowości i utrzymywania na tych terenach znacznych
garnizonów.
Niektórzy dowódcy polscy w Warszawie doceniali znaczenie ruchu
powstańczego na Litwie. Doskonale dostrzegł to generał Ignacy
Prądzyński, świetny strateg i autor znakomitych planów
operacyjnych. Do partyzantki na Litwie nawiązywał też Chłapowski w
planie przedstawionym Chłopickiemu w grudniu 1830 roku.
Niestety, kolejni wodzowie pozostawiali to zagadnienie na
marginesie innych spraw. Skrzynecki przemyśliwał co prawda o
wysłaniu na Litwę grupy wojsk regularnych, jednak nie mógł jakoś
zdecydować się na realizację tego zamiaru.
Dopiero przybycie w połowie kwietnia emisariusza z Litwy - Feliksa
Wrotnowskiego, który dokładnie przedstawił sytuację i zdecydowanie
domagał się pomocy, w pewnym sensie przyspieszyło bieg wydarzeń.
Skrzynecki serdecznie przyjął w swojej kwaterze meldującego się na
rozkaz Chłapowskiego. Przede wszystkim gratulował mu awansu na
generała brygady, chwalił za dotychczasowe działania. Od razu
przeszedł do sedna sprawy.
- Czy podejmujesz się z 1 pułkiem ułanów i baterią konną
przeprowadzić w Trockie, pod Wilno, 200 oficerów i podoficerów,
przeznaczonych na instruktorów dla powstania litewskiego?
- Nigdy, służąc od dzieciństwa, nie wybierałem, co mam czynić;
każdy rozkaz będę się starał wypełnić - odparł Chłapowski. -
Znając jednak Litwę, kraj wszędzie lasami przeplatany, zamiast
całej baterii proszę o jedno działo i jeden granatnik, ale za to o
batalion piechoty.
- Całego batalionu nie mogę ci dać - odpowiedział Skrzynecki - bo
zdezorganizuję sobie cały regiment, ale z 1 pułku strzelców
wybierz sobie stu żołnierzy i oficerów, jakich zechcesz. Pamiętaj,
niech jak najmniej ludzi wie o celu twojej wyprawy. Ważne, żeby
nieprzyjaciel nie zorientował się, łatwiej ci będzie prześliznąć
się... Nie taję, że powierzam ci niebezpieczną misję, ale nie mogę
nie posłać powstaniu litewskiemu instruktorów, o których proszą.
- Wszędzie równe niebezpieczeństwo na wojnie, toteż i przy takiej
wyprawie nic więcej spotkać człowieka nie może jak śmierć, na co
pewnie wszyscy powinniśmy być jednako przygotowani. Jenerale, czy
dasz mi jakieś bliższe instrukcje, co mam czynić na Litwie?
- śadnych instrukcji ci nie daję, bo i sam mało wiem, co tam dziś
się dzieje - odparł Skrzynecki. - Staraj się organizować tam
powstanie, bacz na wszystko i działaj podług okoliczności.
Rozmowa toczyła się jeszcze czas jakiś wokół spraw związanych z
wyprawą, wreszcie na zakończenie Chłapowski zwrócił się do
naczelnego wodza:
- Jenerale, lecz skoro wysyłasz mnie tak daleko od siebie i
mówisz, że to niebezpieczna wyprawa, pozwól, niech ci zadam jedno
pytanie.
- Pytaj - odparł Skrzynecki.
- Dlaczego, jenerale, po zwycięstwach pod Wawrem i Dębem Wielkim
nie uderzyłeś na Dybicza?
- Brała mnie chętka, ale tylu emisariuszów z Francji przybyło do
mnie, zaklinając mnie, ażebym głównej bitwy nie wydawał i żebym
się starał przedłużyć walkę o kilka miesięcy, a negocjacje są już
tak posunięte, iż bylebym utrzymał armię naszą bez znacznej
straty, to byt Polski dyplomatycznie będzie zapewniony. Musiałem i
muszę jeszcze do tego się stosować.
Chłapowski nie podzielał nadziei wodza.
- Jenerale! śebyśmy główną armię pobili, co było niezawodne, jak
ona w błotach od Ryk do Łukowa się rozwlekła, to by negocjacje o
nas były łatwiejsze. Nie wierzę w żadne negocjacje, tylko w
zwycięstwo.
Po rozmowie ze Skrzyneckim Chłapowski powrócił do swojego obozu i
energicznie zabrał się do przygotowywania wyprawy. Najpierw
dokonał przeglądu 1 pułku ułanów, liczącego 640 ludzi. Wybrał 520
żołnierzy, pozostawiając słabszych lub starszych wiekiem. Z 1
pułku strzelców pieszych na wyprawę wyruszyli kapitanowie Macewicz
i Stryjeński oraz porucznik Szymon Konarski. Oficerowie ci wybrali
z pułku tych żołnierzy, do których mieli pełne zaufanie. Dobrano
jeszcze sześciu saperów z podoficerem.
Po kilku dniach przygotowania do wyprawy były zakończone. Cały
oddział, łącznie z instruktorami i obsługą przydzielonych dwóch
dział, liczył 820 ludzi. Wszyscy byli konno, co zapewniało
szybkość poruszania się. Tabor ograniczono do kilku niezbędnych
wozów, głównie amunicyjnych.
Sztab generała stanowili: doktor Karol Marcinkowski, dowódca
artylerii Janusz Czetwertyński, kwatermistrz Kazimierz Krasicki,
płatnik Wincenty Wielkopolski oraz adiutanci - Maciej Mielżyński,
Leon Smitkowski, Gustaw Potworowski i Stanisław Chłapowski,
Wielkopolanin, ale nie krewniak generała.
Był to okres, kiedy w głównej kwaterze postanowiono uderzyć na
gwardię rosyjską, rozlokowaną w rejonie Łomży. Wyprawę tę
utrzymywano w głębokiej tajemnicy.12 maja wojska polskie,
pozostawiając korpus Umińskiego dla obserwacji rosyjskiej armii
głównej Dybicza, ruszyły ze swoich pozycji między Mińskiem i
Kałuszynem, kierując się do Serocka, a potem trzema kolumnami w
stronę Ostrołęki.
Oddział Chłapowskiego maszerował w straży przedniej, dowodzonej
przez generała Jankowskiego.
Pod Długosiodłem doszło do pierwszej potyczki. Po wyparciu ze wsi
piechoty rosyjskiej Chłapowski na czele szwadronu ułanów szarżował
cofających się jegrów. Szarża, przeprowadzona w trudnych
warunkach, gdyż po wąskiej grobli, otworzyła drogę piechocie i nie
pozwoliła nieprzyjacielowi na zniszczenie mostu.
Następnie wojska postępowały za cofającymi się oddziałami
przeciwnika, często ścierając się z osłaniającą odwrót kawalerią
rosyjską. Pod Sokołowem trzeba było zatrzymać się, ponieważ
Rosjanie zniszczyli most na rzece Orz. Saperzy w ciągu godziny
naprawili uszkodzenia i wojska przeszły na drugi brzeg rzeki.
Dzień minął na starciach z huzarami i ułanami, którzy usiłowali
powstrzymać marsz polskiej straży przedniej.
Kończył się dzień 17 maja. Wieczorem Chłapowski otrzymał rozkaz
stawienia się w głównej kwaterze.
- Teraz pora na ciebie - powiedział Skrzynecki. - Gwardie cofają
się, masz wolne przejście na Litwę. śyczę ci powodzenia.
- Za jenerałem zapewne wyślemy tam całą dywizję - dodał obecny
przy rozmowie generał Prądzyński.
Sytuacja rzeczywiście sprzyjała wyprawie. Wojska polskie zajmowały
rejon Śniadowa, gwardie rosyjskie cofały się na całej linii, a
główne siły feldmarszałka Dybicza były jeszcze daleko. Pomiędzy
najdalej na południe wysuniętym skrzydłem gwardii a najbardziej na
północ sięgającymi oddziałami armii Dybicza pozostawał pas
szerokości około 40 km. W ten korytarz skierował swój oddział
Chłapowski, by niepostrzeżenie przemknąć się pomiędzy masami wojsk
nieprzyjacielskich.
Wyruszył o świcie 18 maja. Maszerując przez Andrzejewo i Czyżewo,
nocą z 21 na 22 maja dotarł do granicy Królestwa, którą
przekroczył pod miejscowością Mień.
*
Głuchy tupot kopyt kawaleryjskich koni i hurkot kół toczących się
armat ostro wdzierał się w ciszę majowej nocy. Czasem zadzwoniło
trącone strzemię, zabrzmiały krótkie, przyciszone słowa komendy.
Oddział śpiesznie maszerował na wschód. Gdzieś w mijanej wiosce
zaszczekał pies, ktoś wyszedł przed chatę, by odprowadzić wzrokiem
sylwetki ludzi i koni niknące w mroku.
Generał nakazywał pośpiech. Coraz dalej za plecami pozostawała
granica Królestwa. Należało zaskoczyć oddziały nieprzyjaciela,
które mogły zastąpić drogę, i mieć czas na zmylenie pościgu, gdyż
przecież niemożliwe, aby nieprzyjaciel wcześniej czy później nie
zorientował się w sytuacji. Trudna i niebezpieczna była to
wyprawa. Niewiele wiedziano o sytuacji na terenach, ku którym
zdążano; w sztabie nie umieli tego określić. Kazali działać
"podług okoliczności". Musiała wystarczyć ta niewiele mówiąca
informacja. Resztę należało obmyślić i wykonać samemu.
Generał był jednak dobrej myśli. Ważne, że wreszcie zaczął działać
samodzielnie, miał inicjatywę. Nieobce były mu zasady
partyzanckich działań. Dość się im napatrzył, a nawet odczuł na
własnej skórze w Hiszpanii i w Rosji w pamiętnym 1812 roku.
Obejrzał się za siebie. Miarowo, w takt końskiego kroku, kołysała
się fala jeźdźców, migotały groty ułańskich lanc. Doprowadzi tych
ludzi tam, gdzie mu kazano, z nimi rozdmucha przytłumiony przez
wroga żar powstania, zamieni go znowu w płomień partyzanckiej
wojny.
Krótkie były postoje, tyle tylko, żeby dać odpocząć zmęczonym
koniom i ludziom pozwolić na chwile oddechu. Kilkuosobowe patrole
ułańskie badały teren, zbierały informacje. Chłapowski wiedział
już, że wysłano za nim w pościg znaczne siły. Generałowie Knorring
i Gerstenzweig z dwiema brygadami jazdy mieli przeciąć mu drogę,
osaczyć i zniszczyć. Dlatego trzeba się śpieszyć, zmylić pogoń,
utonąć w zastępach Puszczy Białowieskiej.
Z marszu, bez wystrzału zostało zajęte miasto Bielsk.
Zaskoczona załoga rosyjska złożyła broń, a zdobyczą Polaków były
obficie zaopatrzone magazyny. Zdobyto broń i amunicję oraz duży
zapas sukna, z którego później uszyto mundury dla nowo
powstających oddziałów.
23 maja doszło do pierwszej poważniejszej potyczki. Rosyjski
generał Linden, wiedząc już o zbliżającym się polskim oddziale,
postanowił zatrzymać go pod Hajnówką, na skraju Puszczy
Białowieskiej. Siły składające się z dwóch batalionów piechoty,
szwadronu ułanów i dwóch dział rozmieścił na dobrej pozycji na
skraju wsi. Silny patrol piechoty wysunął w stronę, skąd
spodziewał się przeciwnika, i spokojnie czekał na nieprzyjaciela.
Nie docenił jednak polskiego generała.
Chłapowski uderzył akurat z przeciwnej strony od tej, z której
spodziewał się ciosu rosyjski dowódca.
Na piechotę rosyjską, swobodnie stojącą na szerokiej wiejskiej
drodze, spadła piorunująca szarża 1 szwadronu ułanów. Ułani,
kłując lancami i rąbiąc szablami, pędzili przed sobą uciekających
piechurów, a spieszeni strzelcy Macewicza wyłapywali tych, którzy
usiłowali kryć się wśród zabudowań.
Linden zdołał jednak sformować za wsią czworobok, otworzył też
ogień z dział. Widząc to Chłapowski, prowadzony przez wieśniaka,
mieszkańca wsi, spróbował obejść czoło stanowisk rosyjskich i
uderzyć od tyłu. Jednakże zamiar ten nie powiódł się - ułani
grzęźli na podmokłych łąkach. W tych warunkach o szarży nie mogło
być mowy.
Generał wrócił ze szwadronem na drogę i wezwał armaty. Szybki i
celny ogień dwóch dział polskich przytłumił artylerię rosyjską.
Pod jego osłoną dwa szwadrony ruszyły do szarży na czworobok.
Przyjęte gęstym ogniem, nie dotarły jednak do pierwszego szeregu
jegrów.
Chłapowski zatrzymał cofających się ułanów, krzycząc:
- śołnierze! Jeśli nie rozbijecie tej piechoty, to zsiadajcie z
koni i poddajcie się, bo Moskale przed nami i za nami! Nie ma
ratunku! Trzeba naprzód! Marsz, marsz!
Ułani, poderwani do ponownej szarży, poszli jak burza, wpadli na
piechotę nieprzyjaciela rozbijając szyk. Czworobok pękł jak walący
się dom. Do zwycięstwa walnie przyczynił się też porucznik Szymon
Konarski, który na czele stu strzelców uderzył na stanowiska dział
rosyjskich, zdobywając jedno z nich.
Generał Linden, tracąc 200 zabitych, rannych i jeńców oraz jedno
działo, musiał pośpiesznie wycofać się w stronę Białowieży.
śołnierze opatrywali rany, zbierali i ładowali na wozy zdobytą i
porzuconą przez nieprzyjaciela broń. Jeńców po rozbrojeniu
puszczono wolno, dając im po rublu na zakup żywności.
Wkrótce po potyczce oddział zanurzył się w Puszczę Białowieską,
gdzie nastąpiły pierwsze spotkania z miejscowymi powstańcami. Byli
to głównie strażnicy leśni, chłopi z puszczańskich wiosek i
okoliczna szlachta. Wiele szlachty przyjechało na wieść o
przybyciu regularnego wojska, aby obejrzeć to polskie wojsko i
dowodzącego nim generała.
Chłapowski przyłączył do swojego oddziału dwustu strzelców,
którymi dowodził nadleśniczy Rohnke; natomiast inne oddziałki
powstańcze pozostawił na miejscu z zadaniem przecinania szlaków
komunikacyjnych wiodących przez puszczę i niepokojenia
nieprzyjaciela na jej skraju. Pozwolił też na krótki odpoczynek
swojemu oddziałowi. W tym czasie sam przeprowadził liczne rozmowy
z miejscowymi dowódcami, zbierał informacje, starał się rozeznać w
panujących nastrojach; dokonywał przeglądu ochotników, których
zamierzał zabrać z sobą.
Różni byli ci ochotnicy. Wielu szlacheckich kandydatów na
partyzantów przybyło prowadząc z sobą bryki, wozy, służbę, tak jak
niegdyś ich dziadowie i pradziadowie ciągnęli do obozów
pospolitego ruszenia. Inni znów, którzy w jakiś sposób
zamanifestowali swoje sympatie dla powstania, uznali się za
skompromitowanych w oczach władz rosyjskich i w obawie przed
represjami przybyli z dobytkiem i rodzinami. Byli przekonani, że
pod eskortą wojska przejdą w bezpieczne, ich zdaniem, strony.
Generał, po którym tyle sobie obiecywali, rozwiał te złudzenia.
- Panowie! - mówił. - Nie przyszedłem tu, by skompromitowanych
eskortować i tabory wodzić. Mam rozdmuchać to, co nieprzyjacielowi
udało się stłumić, a tym samym spełnić ważną misję wojskową. Komu
wola proszę z nami, ale na koniu i z szablą w garści... Do tej
wojny ekwipaży i kredensów nie trzeba. Sam przypilnuję, by ani
jeden zbędny wóz nie wadził mi w marszu!
Tylko kilkunastu uznało słuszność tych argumentów i wstąpiło do
szeregów. Większość straciła ochotę do wojaczki i głośno
wydziwiając na nowe porządki oraz bezduszność generała rozjechała
się do domów.
Maszerując leśnymi drogami, po minięciu miejscowości Narewka i
Rudnia, oddział ostrożnie wynurzył się z Puszczy Białowieskiej.
Ostrożność ta była w pełni uzasadniona, gdyż był to przecież
obszar kontrolowany przez przeciwnika i w każdej chwili można było
natknąć się na jego oddziały. Kiedy przekraczano trakt wiodący ze
Słonimia do Białegostoku, patrol ułanów schwytał oficera
grenadierów gwardii, jadącego z depeszami do Białegostoku. Z
papierów znalezionych przy kurierze Chłapowski zorientował się
mniej więcej w dyslokacji oddziałów rosyjskich, stwierdził też, że
w Słonimiu w dalszym ciągu przebywa wielki książę Konstanty. Po
krótkiej naradzie z doktorem Marcinkowskim i kapitanem Krasickim
Chłapowski postanowił to wykorzystać. Kazał przyprowadzić jeńca.
Blady z wrażenia kurier stanął wyprężony przed generałem, z
wyczekiwaniem patrząc mu w twarz. Lekko uśmiechnięty Chłapowski
zwrócił się do grenadiera:
- Panie oficerze! Nie wiem, czy wiesz, a pewno nie wiesz, że
księżna łowicka i moja żona to rodzone siostry. Jak widzisz zatem,
jestem powinowatym wielkiego księcia. Wybieram się w gości do
księstwa, a że nie godzi się składać wizyt bez zapowiedzi, wracaj
do Słonimia, aby nas anonsować. Dodaj też, że jako awangarda
korpusu polskiego, który idzie w Litwę, maszeruję spiesznie i
rychło tam stanę. Masz tu list, który oddasz księżnej. Ruszaj!
Co dał ten manewr? W kwaterze Konstantego po przeczytaniu listu i
wysłuchaniu relacji kuriera zapanowała konsternacja. Sądzono, że
Polacy na pewno przeszli do szeroko zakrojonych działań
ofensywnych. Jeżeli awangarda z generałem na czele, którą na
własne oczy widział kurier, jest tak silna, to jaki za nią ciągnie
korpus? Pewnie też niemały. Informacji brak, wojska niewiele,
powstanie znów rozgorzeje ze zdwojoną siłą. Popędzili kurierzy,
wioząc rozrzuconym po kraju rosyjskim dowódcom dezorientujące
informacje i rozkazy, skutecznie odwracając uwagę od polskiego
oddziału, mieniącego się awangardą nie istniejącego korpusu.
Dzięki temu Chłapowski 28 maja 1831 roku bez przeszkód dotarł do
Niemna i przez nikogo nie niepokojony, przeprawił się na drugi
brzeg pod miejscowością Mosty.
Za Niemnem
Niełatwe były ostatnie dni maja 1831 roku dla rosyjskiego generała
gubernatora Wilna - Chrapowickiego. Zdawało się, że już uspokoił
zbuntowany kraj. Marcowo-kwietniową ruchawkę przytłumił, zapędził
głęboko w lasy oddziały buntowników, pozbawiając je inicjatywy.
Obronił w kwietniu stolicę prowincji przed zakusami powstańców,
oczyścił szlaki komunikacyjne, wprowadził jaki taki ład, a tu
znowu...
Coraz groźniejsze wieści docierały do jego kwatery. Jakieś polskie
regularne oddziały wkroczyły na Litwę, gromią rosyjskie garnizony,
idąc w głąb kraju. Powstanie ożywało na nowo, buntownicy łączyli
się z przybyłymi, na innych terenach coraz śmielej sobie
poczynali, zachęceni nadzieją pomocy. Jego dotychczasowa robota
waliła się w gruzy.
Gubernator zżymał się, denerwował. Nic nie wiedział o przeciwniku,
nie znał jego sił, nie potrafił rozszyfrować zamiarów. Polski
dowódca kluczył, zmieniając kierunki marszu, uderzał
niespodziewanie w różnych punktach i równocześnie niebezpiecznie
zbliżał się do Wilna. Co się stanie, jeżeli uderzy na miasto?
Słaby, niewiele ponad 3 tysiące ludzi liczący garnizon nie będzie
w stanie go obronić. Atmosfera w mieście też była jakaś ciężka,
naładowana. Niby spokój, ale groźny; coś w nim się czaiło,
straszyło... Trudno pomyśleć, co będzie, gdy równocześnie z
atakiem z zewnątrz w mieście wybuchnie bunt. Jak potoczą się losy
wojny, jeżeli w ręce nieprzyjaciela wpadnie to ważne strategicznie
miasto razem z jego arsenałem i magazynami? W arsenale nie
bagatela... ponad 20 tysięcy karabinów, 60 armatnich luf, amunicja
i wiele innego wojennego dobra.
Może w tej sytuacji wyjść z miasta, którego nie sposób obronić,
zamknąć się w obwarowanym arsenale, tam zatrzymać nieprzyjaciela i
czekać pomocy? A może lepiej będzie w ogóle wyjść z załogą w pole,
zniszczywszy uprzednio arsenał i magazyny? Trudne chwile, niełatwe
decyzje...
Na razie, póki wróg nie atakuje, ściągać pomoc!
Popędzili kurierzy z rozkazami do generałów, Chiłkowa, Kuruty,
Otroszenki, Sulimy, by ze wszystkimi siłami pośpiesznie przybywali
na pomoc zagrożonemu Wilnu. Byle zgromadzić możliwie najwięcej
wojska. Wezwani generałowie są coraz bliżej.
Nagle niespodziewanie ulga. Są pewne wieści!
Dzielny pułkownik Haferland nie dał się zaskoczyć, rozpoznał
przeciwnika, zameldował co trzeba... Okazało się, że nie taki
diabeł straszny... To nie żaden korpus ani krocie, ale liczący
zaledwie kilkaset koni oddział regularnego wojska, z którym
złączyło się trochę miejscowych ludzi. Bezpośrednie
niebezpieczeństwo odsunęło się, ale nie wolno go lekceważyć.
Dowodzi nimi śmiały oficer, podobno generał Chłapowski -
napoleończyk. Tacy jak on znają wojenne rzemiosło. Ma wiele broni.
Jeżeli zdoła zgromadzić miejscowych powstańców, nie przestanie być
groźny. Trzeba go zniszczyć, nim będzie za późno.
Znów popędził kurier do generała Otroszenki, maszerującego z
Oszmiany do Wilna. Rozkaz zawrócił go z drogi, nakazując osaczyć i
zniszczyć polski oddział. Ponad tysiąc piechoty, szwadron ułanów,
400 kozaków i 9 dział powinno wystarczyć.
Czy wystarczyło?
*
Jak doszło do spotkania rosyjskiego pułkownika Haferlanda z
generałem Chłapowskim i skąd pochodziły wieści, które tak
ucieszyły gubernatora Wilna?
Chłapowski po przekroczeniu Niemna i wykonaniu kilku marszów w
różnych kierunkach, które miały zdezorientować przeciwnika, wszedł
na trakt wiodący z Grodna do Wilna, kierując się w stronę stolicy
Litwy. Przy trakcie tym, mniej więcej w połowie drogi między
Grodnem a Wilnem, znajdowało się niewielkie wówczas miasteczko -
Lida, gdzie stacjonował rosyjski garnizon, składający się z
batalionu piechoty i dwóch dział. Dowódca garnizonu, kapitan
Komarnicki, na wiadomość o zbliżaniu się polskiego oddziału
postanowił opuścić miasto i połączyć się z maszerującym w jego
stronę silnym oddziałem pułkownika Haferlanda.
Manewr ten jednak nie powiódł się. Batalion nieprzyjaciela,
dopędzony w otwartym polu przez ułanów Chłapowskiego, w krótkiej,
zaciętej potyczce został rozbity. Polacy wzięli wielu jeńców,
zdobyli obydwa działa i dużo broni.
Po zwycięskiej potyczce Chłapowski ruszył na spotkanie Haferlanda,
ale ten nie dał się zaskoczyć. Zaalarmowany odgłosem bitwy,
zatrzymał się w folwarku śyrmuny, mocno usadawiając się w jego
solidnych zabudowaniach. Po drodze zdążył już zebrać nieco
informacji o przeciwniku, dalsze uzyskał od zbiegów z potyczki pod
Lidą. Natychmiast wysłał gońca do Wilna, czym tak ucieszył
generała gubernatora Chrapowickiego.
Chłapowski spróbował zaatakować Rosjan, szybko jednak zorientował
się, że zdobycie folwarku zajmie zbyt wiele czasu i przyniesie
znaczne, zupełnie niepotrzebne straty: W tej sytuacji zdecydował
się zaniechać zbędnego oblężenia.
Błyskawicznie zwinął swoje siły i skierował się na północ, w
okolice Trok, spodziewając się zastać tam większe skupiska
powstańców. Rzeczywiście, przybywało ich coraz więcej. Na wieść o
pochodzie wojsk polskich wychodzili z leśnych kryjówek i
przyłączali się pojedynczo lub całymi oddziałami. Przynosili też
bezcenne informacje, dzięki którym generał zorientował się, że w
Wilnie wiedzą już o nim dostatecznie dużo. Dowiedział się też, że
od Oszmiany maszeruje Otroszenko, a od Grodna Kuruta.
Chłapowski, zręcznie manewrując wśród próbujących go osaczyć
oddziałów przeciwnika i wykorzystując lotność swojego oddziału
oraz doskonałe informacje, wymknął się pogoni i utonął w lasach
trockich. Tu wreszcie zaczęły napływać oddziały litewskich
powstańców. Przybył słynny w Trockiem dowódca i partyzant Wincenty
Matusewicz, dołączył ze swoją partią Ogiński, dotarł również
oddział studentów wileńskich.
Były to jednak zbyt słabe siły, aby pokusić się o zdobycie Wilna,
a tym samym zrealizować zamiar, o którym generał myślał od
początku wyprawy. W tej sytuacji Chłapowski postanowił pozostawić
Wilno w spokoju, obejść je i przenieść działania w lasy mozyrskie
i borysewskie, wzniecić powstanie na Polesiu, a tym samym uderzyć
na głębokie tyły nieprzyjaciela.
Plan ten również nie został zrealizowany, a powodem tego były
ważne i niespodziewane wieści, uzyskane w czasie marszu w Trockie.
2 czerwca w Oranzch do Chłapowskiego zgłosił się osobnik
przedstawiający się jako Korabiewicz, ziemianin z Augustowskiego.
Donosił on o znacznym korpusie polskim, który idąc przez Augustów
i Suwałki wkroczył na Litwę. Przybyły nie umiał powiedzieć nic
konkretniejszego.
Wiadomości te mocno poruszyły Chłapowskiego. Sądził, że przybywają
tu jakieś większe siły, z którymi będzie można coś przedsięwziąć.
Szlachcic wzbudzał zaufanie, generał uznał więc, że można go
wykorzystać jako posłańca. Napisał krótki, bardzo ostrożny list do
dowodzącego korpusem, w którym prosił o bliższy kontakt.
Już po dwóch dniach przyszła odpowiedź podpisana przez generała
Henryka Dembińskiego. Donosił on, że na czele wyprawy stoi generał
Antoni Giełgud, wspomniał o zwycięskiej bitwie pod Rajgrodem, jako
cel marszu wymienił rejon Kowna, dawał do zrozumienia, że teraz
głównodowodzącym na Litwie jest Giełgud, jako generał dywizji
najstarszy tu stopniem. Konkretnych rozkazów jednak nie było.
Chłapowski nie był zachwycony tymi wiadomościami. Zdziwił go
kierunek marszu, kierujący wojska na tereny leżące zupełnie z boku
ważnych strategicznie rejonów. Prócz tego, znając nieco Giełguda,
wiedział, że jest to człowiek zacny i odważny, bardzo ceniący
dyscyplinę i lojalność wobec przełożonych, ale obdarzony miernymi
raczej zdolnościami wojskowymi. Wszelkie wątpliwości zachował dla
siebie, do Giełguda natomiast wystosował szczegółowy raport, w
którym meldował gotowość do wykonywania rozkazów. Określał swoje
położenie i zamiary, charakteryzował sytuację wojsk rosyjskich i
równocześnie radził natychmiastowy zwrot na Wilno. Prosił o
konkretne zadania dla siebie.
Mając już stały kontakt z Giełgudem, Chłapowski przesunął się
dalej na północny zachód, gubiąc ostatecznie próbujące osaczyć go
oddziały rosyjskie. Zatrzymał się w miejscowości śyżmory, skąd w
jednakowym stopniu szachował Kowno i Wilno.
Był już czerwiec. Należało pozwolić odetchnąć zmęczonym
żołnierzom, którzy przecież od 19 maja byli prawie bez przerwy w
marszu lub w boju. Trzeba też było w dalszym ciągu organizować
miejscowe oddziały, zamieniać je w regularne wojsko. Chłapowski
przez cały ten czas pracował z niezwykłą energią. Tworzył
bataliony i szwadrony, które obejmowali pod swoje komendy
miejscowi dowódcy oraz oficerowie i podoficerowie - instruktorzy
przyprowadzeni z Królestwa. Gromadzono konie dla jazdy,
rozdzielano przywiezioną broń, kompletowano umundurowanie i
wyposażenie.
W wyniku wytężonej pracy organizacyjnej powstały cztery nowe pułki
jazdy, podzielone na dwie brygady, oraz dwa pułki piechoty,
batalion strzelców, i bateria artylerii licząca pięć dział.
Wreszcie po kilku dniach przyszedł rozkaz od Giełguda, nakazujący
koncentrację wszystkich wojsk pod Kiejdanami.
Generał wyprowadził swoje oddziały z śyżmorów wieczorem 7 czerwca.
W nocy, wśród deszczu, wojsko na promach sprawnie przeprawiło się
przez Wilię, by następnego dnia, po forsownym marszu, stanąć w
śejmach pod Kiejdanami.
śejmy, wówczas majątek Kossakowskich, zmieniły się w wielki obóz
wojskowy. W zabudowaniach, w parku, na polach biwakowały piechota,
jazda, artyleria, tabory. Przybyli powstańcy litewscy, podobnie
jak w pobliskich Kiejdanach, i tu zbierały się miejscowe
osobistości.
Warto tu dodać, że w obozie powstańczym pod śejmami znalazła się
również panna Emilia Plater wraz ze swoją przyjaciółką, panną
Raszanowiczówną. Młode kobiety, ubrane po męsku i uzbrojone,
przybyły tu na czele oddziału powstańców, z którymi wcześniej już
prowadziły działania bojowe.
Obydwie panny przedstawiono oczywiście generałowi Chłapowskiemu,
który absolutnie nie wydawał się być zachwycony ich obecnością.
Chwalił zapał i męstwo, ale w długiej rozmowie usiłował przekonać
późniejszą legendarną bohaterkę, że obóz wojskowy nie jest
najlepszym miejscem dla kobiet. Jednakże wobec zdecydowanej i
pełnej zapału postawy panny Emilii generał ustąpił i zezwolił na
pozostanie w wojsku.
Chłapowski niezwłocznie udał się do Kiejdan, gdzie nastąpiło
spotkanie trzech generałów, ludzi, w których rękach spoczął los
tych wojsk. Czy w równej mierze spełnią pokładane w nich nadzieje?
*
Od dłuższego już czasu oficer służbowy, stojący przed drzwiami
jednego z pokoi dworku Czapskich w Kiejdanach, zapytywany przez
ciekawych, odpowiadał niezmiennie:
- Jenerałowie radzą, nie wolno przeszkadzać.
Za drzwiami, nad stołem założonym mapami, trzech pochylonych
mężczyzn w generalskich mundurach. Mówił generał Chłapowski:
- Jeżeli ruszymy na Wilno zaraz, wszystkimi siłami, nieprzyjaciel
nie zdoła go obronić. Staniemy tam wcześniej, niż mogą przybyć
rozrzucone po kraju ich oddziały. Mam pewne wiadomości, że obrona
miasta nie przygotowana, a garnizon słaby. Zważcie, panowie, jaki
efekt moralny przyniesie opanowanie tego miasta, nie mówiąc o
możliwościach znacznych zdobyczy w broni i amunicji.
- Broń i amunicję mamy dostać z zagranicy - wtrącił generał
Dembiński - dlatego trzeba nam iść na śmudź i zdobyć Połągę - port,
do którego zawinie statek z Anglii.
- Jenerale - Chłapowski zwrócił się w stronę Dembińskiego - jakąż
mamy pewność, że ten statek przybędzie, a jeżeli nawet, czy warto
ryzykować i pchać na śmudź wszystkie siły? Panowie, spójrzcie na
mapę. śmudź to worek, do którego wchodząc łatwo możemy być
odcięci. Prócz tego leży na uboczu, teren niewielki. Co my tam
zdziałamy? Szkoda, że weszliśmy tu, pod Kiejdany; czas ucieka,
nieprzyjaciel zdoła otrząsnąć się z zaskoczenia, rozpozna
dokładnie nasze siły. Wielką też dla nas stratą jest wysłanie
dobrego 19 pułku liniowego pod Połągę. Osłabiamy się w ten
sposób...
- 19 liniowy poszedł pod Szymanowskim, by wspomagać śmudzinów i
zająć Połągę - wtrącił milczący dotąd Giełgud.
- Przecież oddziały tamtejsze tu do nas przybywają, i wzmocnienie
działań na uboczu nie zaszkodzi nieprzyjacielowi - argumentował
Chłapowski.
- Były instrukcje w sztabie, aby zająć Połągę - odezwał się
Dembiński - i zgodnie z nimi podjęliśmy takie decyzje na
poprzedniej naradzie, nim do nas przybyłeś, jenerale.
- Tak, wiem o tym - odrzekł Chłapowski. - Rozum jednak nakazuje
działać tak, jak na to wskazują możliwości i sytuacja. Jestem tu
dość długo, miałem możność poznać tutejsze stosunki. Na miejscowe
oddziały za bardzo nie możemy liczyć. Będzie to dobry żołnierz,
ale trzeba go zaprawić do boju, przysposobić. Z naszymi pułkami,
ucząc się od nich, będzie coraz lepszy. Wiem, jak cesarscy
obawiają się utraty Wilna. Robią wszystko, aby zabezpieczyć to
miasto. Jeżeli będziemy działać zdecydowanie, ubiegniemy ich.
Mając oparcie w Wilnie możemy kolejno znosić poszczególne oddziały
nieprzyjaciela, nie damy mu możliwości skoncentrowania się.
Jenerale Giełgud! Pan tu dowodzisz, przy panu komenda... zrobisz
tak, jak będziesz uważał. Jeżeli wolno mi jednak radzić - gorąco
przemawiam - idźmy na Wilno!
Giełgud z wahaniem spoglądał to na jednego, to na drugiego ze
swoich podkomendnych, nie bardzo wiedząc, co robić. W ogóle cała
ta wyprawa to jedno zło. Nie był z niej zadowolony. Po bitwie
ostrołęckiej, w której nie brał udziału, gdy stał ze swoją dywizją
w Łomży, przybył do niego Dembiński z rozkazem marszu na Litwę.
Skrzynecki donosił, że ma działać według instrukcji ustnych,
których udzieli mu Dembiński. Co to za instrukcje? Od razu chciał
iść na Wilno, ale Dembiński powiedział, że wódz naczelny ma
informacje o jakichś statkach angielskich, które przybędą do
Połągi, i w oparciu o to przekonywał do marszu na śmudź. Potem ten
marsz jak jeden triumfalny pochód, nieprzyjaciel pobity pod
Rajgrodem, jakoś nie niepokoił. Przed paroma dniami na naradzie w
Rawdanach przyjęli z Dembińskim jakiś plan, rozkazy zostały
wydane, a tu teraz ten drugi... Mówi z sensem, chyba ma rację; ale
jak tu załatwić z Dembińskim, który ciągnie na śmudź... A może
właśnie on ma rację? W Rawdanach też przemawiał przekonywająco,
tak samo jak Chłapowski tutaj. Zwrócił się do Dembińskiego:
- A pan co powiesz? Jesteś za planem jenerała Chłapowskiego?
- Jenerale! Znasz moje stanowisko - odezwał się Dembiński wstając.
- Znasz też plan jenerała Chłapowskiego. Czekamy na rozkazy...
Giełgud nie był zdecydowany. Długo jeszcze trwała narada, długo
jeszcze Chłapowski przekonywał obu generałów co do celowości
zwrotu na Wilno. Wyliczał dokładnie, że ruszając natychmiast za
pięć dni można być pod Wilnem, podczas gdy najbliższe poważniejsze
siły rosyjskie są oddalone od miasta o siedem, dziesięć i
piętnaście dni marszu. Były to armie Kuruty, Tołstoja i
Savoiniego.
Wreszcie Giełgud przyjął plan atakowania Wilna. Ustalono, że
Chłapowski z dwu i pół tysiącem ludzi i trzema działami wyruszy
natychmiast jako awangarda, siły główne zaś będą ciągnąć o dzień
marszu za strażą przednią.
Wydano odpowiednie rozkazy. W obozie zawrzało. Oddziały wyznaczone
do straży przedniej szykowały się do wymarszu. W skład awangardy
wchodził niezawodny 1 pułk ułanów, resztę stanowiły nowo
sformowane pułki, złożone z powstańców litewskich.
Zbliżał się wieczór 8 czerwca. Miano wyruszyć nocą.
*
Chłapowski z ciężkim sercem wracał do swoich żołnierzy. Wrażenia,
jakie wyniósł z narady, były fatalne. Gniewało go niezdecydowanie
Giełguda, zdumiewał upór Dembińskiego. Wyczuwał niesnaski, zawiści
i intrygi. On, żołnierz z krwi i kości, nawykły do subordynacji, a
przede wszystkim do szybkiej decyzji, co wyniósł z twardej szkoły
napoleońskiej, nie mógł się z tym wewnętrznie pogodzić. Widział,
jak mocna indywidualność Dembińskiego dominuje nad słabym i
chwiejnym Giełgudem. Dembiński to zdolny generał, ale w tym
wypadku popełniał błąd, jego rady były zgubne. Odrzucenie
zaproponowanego przez siebie planu potraktował jako osobistą
obrazę, dawał odczuć swoje lekceważenie przełożonego, podrywał
jego autorytet. Czyżby zamierzał przejąć dowództwo? Niesłychana to
rzecz w sytuacji, gdy trzeba zgody i zdecydowanego działania. Ach
te intrygi, zawiści, ambicje... Chłapowski obawiał się o dalsze
losy wyprawy.
Zapytany przez swojego adiutanta, kapitana Krasickiego, o wynik
narady, powiedział, że jest źle.
- Dlaczego? zdziwił się Krasicki - jest nas przecież teraz więcej.
Łatwiej nam pójdzie z Wilnem.
- śeby to zgoda była - odparł generał - lecz z tymi dwoma trudno
dojść do ładu. Jeden jak wahadło - nie wie, czego chce, drugi
- opanowany ambicjami, zdaje się mieć w zanadrzu myśl przejęcia
dowództwa, bo i mnie to proponował. Śmiertelny to grzech przeciw
subordynacji. Prócz tego chce gdzieś gonić nad morze po złote
runo. Dziś postanowiono iść na Wilno - a co będzie jutro?
Awangarda szybko szła naprzód. Po całonocnym marszu 9 czerwca
przeprawiono się przez rzekę Świętą, a następnego dnia na promach
została pokonana Wilia. Wojska weszły na trakt wiodący z Kowna do
Wilna i zatrzymały się w miejscowości Czabiszki. Tu
niespodziewanie przybył Dembiński, który oświadczył, że Giełgud
nie wyruszył jeszcze z śejm, a on otrzymał rozkaz udania się z dwu
i pół tysięcznym oddziałem na północ od Wilna. Dodał też, że
Giełgud waha się, czy warto jednak atakować Wilno. Chłapowski
przeraził się. Jak to? Przecież plan został przyjęty, po co
osłabiać siły oderwaniem Dembińskiego i wysyłaniem go w kierunku
zupełnie nie mającym sensu?
Napisał list do Giełguda, w którym prosił go o zatrzymanie
Dembińskiego i przyspieszenie marszu, tak jak to było
przewidziane.
Pełen najgorszych przeczuć ruszył ze swoimi wojskami dalej. 15
czerwca rano nagłym atakiem został zdobyty most na rzece Wace,
ostatniej przeszkodzie wodnej przed Wilnem. Mimo kontrataków
Rosjan most ten został utrzymany, zajęto miejscowość Rykonty.
Chłapowski mocno usadowił się na zdobytych pozycjach. Z siłami,
którymi dysponował, nie mógł iść dalej. Od Wilna dzieliła go
odległość niespełna 19 km.
Mijały dni, Giełgud nie przybywał.
Pod Wilnem
Od momentu wkroczenia na Litwę wojsk Giełguda ponownie wzrosły
obawy Rosjan o los Wilna. Oni doceniali jego znaczenie. To duże
miasto, położone na ważnym szlaku komunikacyjnym do Petersburga,
nie mogło wpaść w ręce przeciwnika.
Poczynając od 4 czerwca do miasta napływały coraz to nowe
bataliony i szwadrony, sposobiono się do jego obrony. W dniach od
9 do 14 czerwca przyprowadzili swoje wojska: książę Chiłkow,
zdolny i energiczny generał Sacken, generał Otroszenko i wreszcie
długo oczekiwany generał Kuruta, który przywiódł świetną dywizję
gwardii.
Spadł ciężar z serca generał gubernatora Chrapowickiego. W Wilnie
zebrało się już ponad 20 tysięcy piechoty i jazdy, było też 78
dział. Teraz już można było myśleć o skutecznej obronie, a w
dodatku wiedziano wreszcie, skąd mogą uderzyć Polacy.
Wilno, stolica Litwy, leży w szerokiej dolinie Wilii, od
południowego zachodu obrzeżonej łańcuchem wzgórz, od wioski Ponary
zwanych wówczas Wzgórzami Ponarskimi. Na szczycie tych wzgórz
sztab rosyjski postanowił rozlokować swoje siły i zamknąć wojskom
polskim drogę do miasta.
Wzgórza Ponarskie swoim południowym skrajem przylegają do brzegu
Wilii, zataczającej tutaj szerokie zakole. W tej partii są
najwyższe, a od strony rzeki strome ich stoki porastały krzewy. W
kierunku południowym przechodziły w niższe, łagodniejsze wzgórza,
pokryte gęstym lasem. Przed nimi, od zachodu, rozciągała się
półkolista równina z kępami krzewów, dookoła otoczona lasami. Z
lasów tych wybiegały trzy trakty - z Kowna, Trok i Grodna, by na
łagodniejszym, zachodnim zboczu Wzgórz Ponarskich połączyć się w
jedną drogę wiodącą do Wilna. Wspinała się ona na szczyt wzgórz i
wpadając w głęboki, kręty wąwóz przecinała je, wychodziła na
równinę i prowadziła dalej, do miasta. Od zachodniego skraju
Wzgórz Ponarskich do centrum Wilna w owym czasie było niespełna 9
km.
Rosjanie, zdumieni bezczynnością przeciwnika, coraz mocniej
usadawiali się na tej pozycji. Wejście do wąwozu, przyjęte za
centrum pozycji, zamknięto potężną baterią 18 dział, które
zaciągnięto na pośpiesznie usypane szańce. Na zboczach wzgórz
porobiono zasieki i szańczyki, które gęsto obsadzono piechotą i
artylerią. Na zapleczu gór, w dolinie Wilii, rozlokowały się silne
rezerwy, głównie jazda i artyleria konna.
śołnierzom wydano rozkazy: "Ani kroku w tył!"
W miarę przybywania sił coraz śmielej atakowano Chłapowskiego,
który mocno usadowił się na pozycjach nad Waką. Chłapowski,
odpierając nieustanne ataki Rosjan, w ciągłej walce, w ciągłym
ogniu, bezsilny patrzył na ich przygotowania do obrony, z rozpaczą
liczył uciekające dni. Każdy z nich był sprzymierzeńcem cesarskich
generałów... Codziennie wysyłał oficerów ze szczegółowymi
meldunkami, w nadziei, że może to przyśpieszy pochód Giełguda.
Gońcy, którzy wybiegali na trakt kowieński, przynosili niezmiennie
tę samą odpowiedź: "Naszych wojsk nie widać!"
Niedobrze też zaczęło się dziać w naszych szeregach. Nieudolność
głównodowodzącego była tak widoczna, że głośno komentowano ją w
szeregach. Zaczęło się to, co jest najgorsze dla dyscypliny:
krytyka, wiecowanie, petycje, szczególnie dotyczyło to korpusu
oficerskiego. śołnierze zaczynali tracić zaufanie do swojego
dowódcy. Głosy te rozlegały się również w szeregach podległych
bezpośrednio Chłapowskiemu. Oficerowie wyraźnie domagali się od
niego, by przejął dowództwo od niedołężnego przełożonego, żeby
prowadził ich do walki. W korpusie Giełguda oficerowie uchwalili
nawet petycję do rządu w Warszawie, domagając się przekazania
dowództwa Chłapowskiemu.
On sam, ku któremu zwracały się teraz oczy wszystkich, w
zdecydowany sposób wystąpił przeciwko tym poczynaniom, określając
je buntem. Uważał, że jest to coś, co może być najgorszego.
Poczucie dyscypliny nie pozwalało mu na przejęcie dowództwa w
drodze nielegalnych poczynań. Czy postąpił słusznie? Różnie to
potem osądzą...
Tak więc sytuacja nie wyglądała zbyt korzystnie. Siły rozdzielone,
część na śmudzi, Dembiński bezkutecznie działający daleko na
północ od Wilna, ślamazarny pochód Giełguda, z każdym dniem
rosnący w siły przeciwnik.
Wreszcie Giełgud, nie tyle pod wpływem meldunków Chłapowskiego,
ile przestraszony rosnącym fermentem w wojsku, przyśpieszył swój
pochód i 18 czerwca w południe przybył do Rykont. Po połączeniu
się wojsk siły polskie wynosiły niewiele ponad 12 tysięcy piechoty
i jazdy oraz 28 dział. W tym wiele było nowo sformowanych pułków,
złożonych z powstańców litewskich.
W miejscowej karczmie odbyła się narada wojenna, w której oprócz
Giełguda i Chłapowskiego wzięli udział inni oficerowie.
Chłapowski, znając siły i pozycje Rosjan, scharakteryzował
sytuację i gorąco odradzał atakowania Wilna. Uważał, że obecnie
próba zdobycia tego miasta jest nierealna, przerasta po prostu
możliwości naszych wojsk. Proponował rozdzielenie sił, obejście
Wilna i przejście do szeroko zakrojonych działań partyzanckich.
Plan jego poparli doświadczeni oficerowie, między innymi pułkownik
Valentin d'Hauterive i generał Rohland.
Giełgud był jednak odmiennego zdania. Przerażony postawą oficerów
liniowych, poprzedniego dnia, nie znając sytuacji, przyrzekł im
atak na Wilno. Obawiał się, że zmieniając poprzednie obietnice
straci resztki autorytetu.
- Z jakimże czołem - mówił do Chłapowskiego - możesz mi radzić
odstąpienie od Wilna? Popularyzowałeś się w armii planem na Wilno,
a dziś, kiedy przybyłem, chcesz, abym ze wstydem się rejterował?
Widzę, iż prawdą jest, że mnie chcesz zgubić w opinii wojska i
dowództwo odebrać. Jutro atakuję Wilno, a okopy weźmie 7 pułk.
Chłapowski odpowiedział na to:
- Nie obawiaj się, jenerale, że ci odbiorę dowództwo. Daję ci
żołnierskie słowo, że nigdybym go od podwładnych nie przyjął.
Będziesz miał we mnie najposłuszniejszego żołnierza.
Tak więc Giełgud, opanowany jedną myślą, że wszyscy chcą go
pozbawić pełnionej funkcji, zupełnie zatracił poczucie
rzeczywistości. Chcąc ratować swoją reputację, wbrew radom i
rozsądkowi, podjął fatalną decyzję.
Była ona spóźniona przynajmniej o trzy dni...
*
19 czerwca o godzinie dziewiątej rano kolumny polskie idące
traktem kowieńskim wynurzyły się z lasu i zaczęły rozwijać się na
równinie, naprzeciw pozycji rosyjskich. Szybko spędzono rosyjskie
oddziały osłonowe, które po oddaniu kilku salw wycofały się na
wzgórza.
Przemówiły baterie rosyjskie z okopów usypanych u wejścia do
wąwozu, którym wiodła droga do Wilna. Pod ogniem ciężkich dział
rosyjskich artyleria polska zajmowała stanowiska ogniowe na skraju
lasu, a 2 i 4 pułki strzelców pieszych rozwijały się naprzeciwko
prawego skraju okopów cesarskich. 7 pułk piechoty liniowej
przygotowywał się do szturmu na centrum pozycji rosyjskich u
wejścia do wąwozu, za nim, w drugiej linii, stanął nowo sformowany
26 pułk piechoty.
śołnierze 7 pułku, z pochylonymi bagnetami, pod morderczym ogniem,
biegiem ruszyli na okopy nieprzyjaciela. Zdawało się, że dojdą...
W odległości zaledwie siedemdziesięciu kroków od celu atak załamał
się. Krwawiąc obficie pułk spłynął na pozycje wyjściowe.
Tymczasem Chłapowski w towarzystwie swojego adiutanta,
Smitkowskiego, wyminął cofających się tyralierów rosyjskich i
dotarł do pierwszych szeregów Zaliwskiego. Nie zsiadając z konia,
krótko poinformował Zaliwskiego o sytuacji, rozkazał mu
kontynuować natarcie na lewe skrzydło Rosjan, z zadaniem obejścia
ich pozycji. Pędem wracał na główne pole bitwy, skąd niósł się
nieustanny grzmot dział i grzechot palby karabinowej.
Sytuacja, jaką zastał po powrocie, nie wyglądała wesoło. Rohland z
2 i 4 pułkami strzelców pieszych, wbrew przyjętemu planowi, zaczął
atakować prawe skrzydło rosyjskie, pułki 7 i 26, stojące w zasięgu
dział rosyjskich, po nieudanym ataku również zaczęły się odsuwać w
lewo, by uniknąć morderczego ognia. Artylerii praktycznie nie
było. Cztery działa zostały już zdemontowane, dwa prowadziły
ogień, resztę pociągnął za sobą Rohland.
Giełguda nie było, po stracie konia gdzieś się zawieruszył,
faktycznie więc nikt nie dowodził. Inicjatywa przeszła w ręce
niższych dowódców. Na domiar złego, nie wiadomo z czyjego rozkazu,
do pierwszej linii podsunięto część rezerw, między innymi 1 pułk
ułanów. Przysparzało to nowych, niepotrzebnych strat.
Chłapowski jeszcze raz spróbował opanować sytuację. Odesłał do
tyłu rezerwy, sformował do ataku 7 i 26 pułki piechoty. Wraz z
pułkownikiem Kossem, dowódcą 7 pułku, stanął na czele żołnierzy i
osobiście poprowadził ich do ataku na okopy centrum rosyjskiego.
I ten szturm nie powiódł się, mimo że żołnierze podeszli pod same
okopy. Chłapowski prowadząc atak z bliska przekonał się o słabości
umocnień przeciwnika. Okopy były świeże, nie wzmocnione faszyną.
Łatwo dałyby się zniszczyć ogniem kilkunastu dział. Cóż, kiedy
tych dział nie było.
Tymczasem na świeżym koniu przyjechał Giełgud. Kazał cofnąć się 7
i 26 pułkom, oświadczył, że Rohland na lewym skrzydle zdołał
wedrzeć się na szczyt wzgórz i wychodzi na tyły Rosjan. Rozkazał
Chłapowskiemu pozostać z 7 pułkiem.
W rzeczywistości pułki Rohlanda nie miały szans na osiągnięcie
sukcesu. Wiedział o tym dobrze Chłapowski, znający teren i
ugrupowanie rosyjskie.
Piechota polska opanowała co prawda w tym miejscu szczyt wzgórza,
zepchnęła piechurów rosyjskich w dolinę i na tym sukces zakończył
się. Bataliony polskie znalazły się na niewielkiej przestrzeni w
szerokim zakolu Wilii i stanęły oko w oko z silnymi rezerwami
wojsk przeciwnika. Natychmiastowe przeciwuderzenie pułku jegrów
wołyńskich doprowadziło do zaciętej walki na bagnety, w której już
wydawało się, że wołyńcy zostaną przełamani. Jednakże do boju
wchodziły coraz to nowe bataliony rosyjskie, wzmacniając
nadszarpnięte szeregi jegrów wołyńskich. Piechurzy rosyjscy
zaczęli otaczać pułki polskie. W tej sytuacji generał Rohland
rozpoczął odwrót. śołnierze polscy, ostrzeliwując się i często
bagnetami torując sobie drogę, rozpoczęli uciążliwy odwrót pod
górę, by dotrzeć do swoich. Na szczycie wzgórz po krótkim, ale
zaciekłym starciu na bagnety przełamali próbującą zamknąć
okrążenie piechotę rosyjską. Z wielkimi stratami 2 i 4 pułki
strzelców pieszych cofnęły się na równinę.
Giełgud zrozumiał, że wszystko już stracone. Zawiodły jego
rachuby, bitwa była przegrana. Przybiegł do Chłapowskiego wołając:
- Dałem rozkaz piechocie i artylerii do odwrotu. Jenerał, z 1
regimentem ułanów i baterią Czetwertyńskiego, zasłonisz cofanie!
Pułki polskie zbierały się na trakcie kowieńskim i jeden po drugim
odchodziły, by po pewnym czasie zniknąć w lesie. Piechota
przechodziła obok pułku ułanów, ustawionych przez Chłapowskiego w
kolumnie szwadronowej. Ułani odprowadzili wzrokiem odchodzących
kolegów, dla których bitwa była już skończona. Oni mieli ją
dopiero przed sobą. Stali spokojnie, murem, ufni w swojego
generała, który już tyle razy prowadził ich do szarży.
Rzeczywiście, generał nie zaniedbał niczego. Ustawił pułk ułański
szwadronami, jeden za drugim, w odległości około 300 kroków: Z
tyłu, na skraju lasu, stały dwa szwadrony jazdy kaliskiej,
skrzydła zabezpieczali strzelcy pod dowództwem Stanisława
Chłapowskiego.
Rosjanie długo nie przejawiali aktywności. W czasie odwrotu naszej
piechoty i artylerii ograniczali się do ognia działowego. Dopiero
pół godziny po odejściu głównych sił polskich zorientowali się, że
to jest odwrót, a nie przegrupowanie do ponownego ataku.
Zza okopów zaczęły wyjeżdżać szwadrony kawalerii przeciwnika,
ukazały się działa artylerii konnej.
Chłapowski nie czekał, aż przeciwnik zdoła w pełni sformować swoje
szyki. Rozkazał 1 szwadronowi uderzyć na przygotowujący się do
ataku pułk ułanów gwardii. Brawurowa szarża rozbiła dwa szwadrony
przeciwnika, po czym ułani polscy cofnęli się na dawne stanowiska.
Z kolei do ataku ruszyli Rosjanie. Pułk mirhorodzkich ułanów ostro
ruszył do szarży, ale, zbyt wcześnie nabierając szybkości, połamał
szyk przed dojściem do starcia z Polakami. Chłapowski pozwolił
mirhorodcom zbliżyć się na 70 kroków i nagłym uderzeniem,
wykonanym całym pułkiem, bez trudu rozbił zmieszanego przeciwnika.
Dopiero trzecia szarża rosyjska, przeprowadzona przez pułk
orenburskich ułanów, doprowadziła do gwałtownego starcia. Na
piaszczystym polu, wysuszonym czerwcowym słońcem, wzniosła się
olbrzymia chmura kurzu, w której starli się ludzie i konie. Trudno
było coś rozpoznać z odległości trzech kroków. Trzask ścierających
się lanc, szczęk szabel, huk wystrzałów pistoletowych, rżenie koni
i wrzaski ludzi tworzyły jeden niesamowity trudny do rozróżnienia
zgiełk. Wreszcie, po dobrej półgodzinie, z kurzawy zaczęli wypadać
pojedynczo, a później całymi gromadami orenburczycy, gnając ku
swoim pozycjom. Na ich karkach jechali nasi ułani, kłując i rąbiąc
uciekających. Dopadli dział rosyjskich, dobrali się do kanonierów.
Powstrzymał ich dopiero ogień piechoty i nowe szwadrony
zajeżdżające z boku. Cofnęli się, osłaniając i uprowadzając
rannych.
Kiedy ułani ścierali się z orenburczykami, kozacy usiłowali
chyłkiem przedostać się na tyły pułku. Jednak strzelcy pilnujący
skrzydeł czuwali. Celny i gęsty ogień odebrał kozakom ochotę do
tego rodzaju poczynań.
Po tym wszystkim Chłapowski zebrał pułk na pozycji, z której tak
świetnie i skutecznie zdołał rozbić przeciwnika, czekając, co
będzie dalej.
Rosjanie nie przejawiali jednak dalszej inicjatywy. Szwadrony ich
kawalerii, piechota i działa wycofały się za okopy. Wysoko ocenili
kunszt przeciwnika. Tak oto pisał o tym jeden z oficerów
rosyjskiego sztabu w liście do swojego pruskiego kolegi:
"... Konnica ich jednak tak wybornie i zręcznie prowadzone szarże
wykonywać umiała, że w każdej chwili, kiedy ich przednią linię
myśleliśmy otoczyć, świeże lub nowo zebrane szwadrony potrafiły ją
uwolnić.
Tu trzeba oddać sprawiedliwość męstwu ich konnicy i talentowi
tego, co chwile stosowne tak dobrze umiał wybierać. Kilku jeńców,
którzy dostali się w nasze ręce, mówiło, że to jenerał Chłapowski
szarże te prowadził. Szarżom tym winna piechota ocalenie, gdyż
przez nie miała czas skupić się i cofnąć..."
Chłapowski rozkazał teraz czuwać szwadronom kaliskim, ułani zaś
mogli nieco odpocząć. O godzinie ósmej wieczorem ze wszystkimi
siłami cofnął się za rzeczkę Wakę i rozstawiwszy czaty pozostawał
tam do północy, dając czas żołnierzom na popas koni. O północy
odebrał rozkaz maszerowania do Jewia, miejscowości przy trakcie
kowieńskim, w której zatrzymał się Giełgud.
Generał pozostawił w straży tylnej kompanię strzelców pod
dowództwem doświadczonego oficera ułanów, podpułkownika
Niezabitowskiego, z rozkazem, by opuścili zajmowane stanowiska
godzinę po jego odejściu.
Noc była ciepła i cicha. W atmosferze żalu i przygnębienia wojska
powstańcze maszerowały znów w nieznane. Zawiodły nadzieje, bitwa
była przegrana, a przecież mogło być inaczej...
"... Jakeśmy się dziwili - pisał wspomniany już oficer rosyjski -
że ani 19, ani 18 czerwca z żadnej strony nie byliśmy przez
powstańców zaatakowani. Teraz Wilno było ocalone. Przez ten czas
zajmowano się ciągle wzmocnieniem pozycji pod Ponarami, obsadzano
wzgórza działami, któreśmy naprędce zaprzęgami opatrzyli. Również
i dywizja gwardii przyszła na czas. Pierwsza dywizja rezerwy
zbliżała się jednocześnie od strony północnej. Gdyśmy więc 19
czerwca zostali zaatakowani, byliśmy pewni naszych sił.
Nie ulega jednak wątpliwości, że trzy dni przedtem nie byliśmy w
stanie się utrzymać. Wilno byłoby natychmiast przez powstańców
wzięte, wraz ze znacznymi materiałami wojennymi, a my od dywizji
gwardii odcięci. Jeżeli więc kiedykolwiek powstańcy mieli
sposobność przewagi na Litwie, to tylko wtenczas, gdyż nie da się
zaprzeczyć, że wzięcie Wilna wywarłoby ogromny wpływ moralny, a
następstwa stąd byłyby nie do obliczenia..."
Tak więc stało się to, przed czym przestrzegał Chłapowski.
Zmarnowano czas, zaprzepaszczono szanse znacznego sukcesu. Na
stokach Wzgórz Ponarskich rozwiały się nadzieje na powodzenie
wyprawy. Prócz znacznych strat w ludziach, sięgających około dwóch
tysięcy, wystrzelano większość amunicji, której nie było gdzie
uzupełnić. W szeregi wkradły się rozprzężenie i niewiara w
dowództwo, zaczęły się dezercje, szczególnie w pułkach złożonych z
miejscowych powstańców.
Czy wszystko jednak było już stracone?
Czy to już koniec?
U schyłku krótkiej, czerwcowej nocy, około godziny trzeciej
oddział Chłapowskiego wjeżdżał do Jewia. Na drodze spotkał
przybywających Giełgud. Zatrzymał Chłapowskiego i od razu zapytał:
- Jakie jest zdanie jenerała? Co nam należy czynić?
- Myślałem o tym podczas marszu - odparł Chłapowski. - Zdanie moje
jest takie: maszerować do Kowna; pod miastem, które ma położenie
bardzo dobre, okopać się, ściągnąć żywność i furaż na kilkanaście
dni. Najmniej tydzień, a może i więcej upłynie, nim nieprzyjaciel
zdoła nas zaatakować. Przez ten czas zbierzemy i uporządkujemy
wojsko, podzielimy się na sześć oddziałów, które jenerał może
oddać pod dowództwo Dembińskiego, Szymanowskiego, Rohlanda, Kossa,
Hauterive'a i moje. Mostów kilka postawimy na Niemnie i Wilii koło
Kowna. Moskale nie będą mogli zająć Kowna, bo z naszej pozycji
będziemy nad miastem panować. Dowiedziawszy się, że się okopujemy,
zechcą zapewne przejść Niemen w bok od Kowna. My im w tym
przeszkadzać będziemy o tyle, o ile strat zdołamy przynieść. Skoro
będą już przechodzić, w nocy opuścimy nasz obóz, idąc po
przygotowanych mostach; każdy oddział pójdzie w swoją stronę.
Rosjanie wejdą do obozu, zastaną go próżnym i przez kilka dni będą
się namyślać, co dalej czynić. My przez ten czas rozlejemy się po
wszystkich częściach Litwy. Kiedy przed dwoma tygodniami
nieprzyjaciel był rozproszony, należało nam skupionymi siłami bić
jego pojedyncze oddziały, tak teraz, gdy Rosjanie skupieni, musimy
rozejść się na wszystkie strony, pomnażać nasze siły powstańcami,
wcielać do regimentów i wprawiać przy naszych starych do służby i
ognia. To jedyny sposób uniknięcia zupełnej klęski, która musi nas
spotkać, jeżeli razem pozwolimy się zamknąć idąc na śmudź i ku
Połądze.
Zdawało się, że taki plan znalazł aprobatę głównodowodzącego.
Giełgud obiecał za godzinę wydać odpowiednie rozkazy.
śołnierze rozlokowywali się na kwaterach, karmili konie. Gęsto
rozstawione placówki czuwały nad bezpieczeństwem odpoczywających
wojsk. Od wielu dni Chłapowski pierwszy raz mógł zasnąć spokojnym
snem.
Krótko trwał odpoczynek. Obudzony, stanął ponownie przed
Giełgudem. Ten oświadczył, że po naradzie z dowódcami litewskimi
postanowił maszerować na śmudź. Chłapowskiemu wydał rozkaz
wymarszu w dzień po siłach głównych do Kowna, gdzie miał otrzymać
dalsze instrukcje.
Wieczorem Chłapowski wyruszył z Jewia do śyżmorów; tam
przenocował, a następnego dnia stanął w Kownie. 22 czerwca
wieczorem przyszedł rozkaz od Giełguda, nakazujący marsz do
Kiejdan. Stało się to, czego obawiał się Chłapowski. Wojska
wracały do punktu, z którego wyszły przed bitwą pod Wilnem,
ponownie wchodząc w ślepy zaułek żmudzki.
W Kiejdanach Giełgud przedstawił plan obrony linii rzek Wilii i
Świętej. Był to plan fatalny, rozwlekający siły polskie na
znacznej przestrzeni i nie dający szans powodzenia. W dalszym
ciągu Giełgud uparcie trzymał się myśli zdobycia Połągi.
Tymczasem pierścień wojsk rosyjskich zaciskał się coraz bardziej.
Zajęto Kowno, kolumny nieprzyjaciela ze wszystkich stron
niepokoiły polskie oddziały. Dni mijały na nieustannych marszach,
potyczkach, bitwach. W szeregach polskich sytuacja pogarszała się
z każdym dniem. Rosły: rozprzężenie, niezadowolenie, niewiara...
Poszczególni dowódcy zaczynali dowodzić na własną rękę. Dembiński
jawnie nie respektował rozkazów Giełguda i działał osobno.
Dla ratowania sytuacji Chłapowski przyjął funkcję szefa sztabu,
gorąco do tego namawiany przez Rohlanda i pułkownika Piętkę.
Giełgud pisemnym rozkazem powołał go na to stanowisko. Chłapowski
usiłował wprowadzić jakiś ład, ale jego rozkazy jako szefa sztabu
też często nie były respektowane. Oficerowie, którym jakiś rozkaz
nie odpowiadał, udawali się z protestami do Giełguda; ten, chory,
złamany, roztrzęsiony, pozwalał je zmieniać, wydawał inne.
W tych warunkach utrzymanie porządku i karności było nierealne.
Ciągle debatowano, do narad byli dopuszczani dowódcy niższego
szczebla, wiele decyzji podejmowano drogą głosowania.
Wieczorem 6 lipca na kolejnej naradzie postanowiono zdobyć miasto
powiatowe Szawle. Chłapowski od początku był przeciwny temu
planowi. Marsz pod Szawle utrudniał i tak skomplikowaną sytuację
wojsk polskich, jeszcze bardziej bowiem odsuwał szanse
ewentualnego wymknięcia się z matni. Prócz tego nawet ewentualne
zdobycie tego miasta nie dawało żadnych korzyści. Ani nie był to
ważny punkt strategiczny, ani nie było tam jakichś znaczniejszych
zapasów materiałów wojennych. Przez swoje położenie na wzgórzu,
pomiędzy dwoma jeziorami, miasto było łatwe do obrony, lecz trudne
do zdobycia. Próżno Chłapowski przekonywał, że dla wątpliwych
korzyści nie warto ryzykować strat i nadwerężać nad wyraz
szczupłych zapasów amunicji.
Niestety, i tym razem go nie posłuchano. Uderzenie na Szawle,
któremu z początku był przeciwny nawet sam Giełgud, umotywowano
koniecznością poprawienia morale wojska. Sukces miał przywrócić
żołnierzom dawną wiarę.
8 lipca o godzinie czwartej rano rozpoczął się atak na Szawle. I
znów powtórzyła się sytuacja spod Wilna. Po stronie polskiej nie
było jednolitego dowództwa; generałowie: Rohland, Szymanowski i
Dembiński, działali na własną rękę bez powiązania, przypadkiem
tylko nawiązując współdziałanie. Giełgud nie był w stanie panować
nad sytuacją, a odsunięty Chłapowski nie miał nic do powiedzenia.
Dziewięciogodzinna zaciekła bitwa o Szawle, w której determinacja
i bohaterstwo atakujących były równe męstwu i uporczywości
obrońców, zakończyła się odwrotem Polaków. Szczupły stosunkowo
garnizon rosyjski, pod dowództwem dzielnego pułkownika Krukowa,
zdołał utrzymać miasto.
Zamiast podtrzymać morale wojska, nieudany atak na Szable wywołał
ogólne oburzenie przeciw Giełgudowi. Wielu oficerów głośno mówiło,
że jedynym ratunkiem będzie przejście granicy pruskiej.
W takiej atmosferze o świcie 9 lipca w Kurszanach odbyła się
narada wojenna, która miała zdecydować, co dalej czynić.
Miała ona burzliwy przebieg. Wiele było dysput, targów,
niepotrzebnych wymówek. Doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy
Dembińskim a Giełgudem. Głównodowodzący wyrzucał podkomendnemu, że
nie wykonywał rozkazów, ten zaś w odpowiedzi wytykał przełożonemu
popełnione błędy. Ostatecznie głosowano, czy podzielić się na
trzy, czy na sześć oddziałów. Projekt Chłapowskiego, dotyczący
podziału wojsk na kilka grup, akceptowali wszyscy, rozumiejąc, że
jest to jedyne wyjście z trudnej sytuacji.
Ustalono podział na trzy oddziały. Pierwszy, pod dowództwem
Rohlanda, przy którym pozostał Giełgud, miał iść pod Połągę, żeby
zabezpieczyć port dla ciągle oczekiwanych okrętów angielskich, a
potem prowadzić partyzantkę na śmudzi. Drugi, pod Dembińskim,
kierowano na północ od Wilna. Trzeci, Chłapowskiego, otrzymał
kierunek marszu na południe od Wilna, przez Trockie.
Protokólarnie ustalono, że wszyscy nadal podlegają rozkazom
Giełguda tak długo, jak tylko możliwe będzie utrzymanie łączności.
W wypadku jej zerwania każdy z dowódców miał mieć prawo do działań
według własnego uznania.
Wielka radość zapanowała w dawnym oddziale Chłapowskiego,
szczególnie w 1 pułku ułanów, na wieść, że znów będą walczyć pod
jego dowództwem. On sam też odetchnął, iż będzie wreszcie z dala
od tego bałaganu.
Szybko sprawił wojsko do pochodu i tego samego dnia opuścił
Kurszany. Zaraz za miasteczkiem oddział zszedł z traktu i
maszerując polnymi drogami, a często bezdrożami, pierwszego dnia
przeszedł ponad dwadzieścia kilometrów. W niewielkiej kotlinie
pomiędzy wzgórzami Chłapowski zatrzymał oddział, żeby zaczekać do
nocy, zamierzając wtedy niepostrzeżenie dotrzeć do Wilii i
przeprawić się na drugi brzeg. Jeszcze z Kurszan, zaraz po
naradzie, wyprawił zaufanego człowieka, który miał przygotować i
ukryć w lesie łodzie oraz tratwy potrzebne do przeprawy.
Tymczasem żołnierze rozłożyli biwak, karmili konie, przygotowywali
strawę dla siebie: Nagle, w pełnym bezładzie, do obozu
wmaszerowała masa piechoty i jazdy. Był to oddział Rohlanda, który
zawrócił z marszu w stronę Połągi. Moment ten najlepiej oddaje w
swoich Pamiętnikach sam Chłapowski:
"...Wmaszerowała jazda i piechota Rohlanda do mego obozu bez
najmniejszego porządku i przy naszych ogniskach się rozłożyła.
Byłem był pojechał do wioski o ćwierć mili dla wypytania się o
drogę i wzięcia dobrych przewodników na noc. Spostrzegłem z daleka
ten na nowo rozpoczynający się nieład. Jakby mi kamień spadł na
głowę. Dopiero w kilka godzin kolumna moja wyjaśniała była. Radość
i nadzieja na wszystkich twarzach się malowały. Służba porządna.
Jednym rzutem oka widać było, gdzie co jest w obozie. A tu znowu
ta sama wrzawa i nieład co w wilię jak chmura czarna w obóz mi
wpadła.
Ruszyłem nazad do obozu, ażeby się wydobyć i z 10 mil od razu
umaszerować, żeby mnie zaraz nie dogonili. A tu jedzie Giełgud
koczem, za nim bryka, drugi kocz Tyszkiewicza i cały konwój bryk i
bryczek całego sztabu w środek mojego obozu.
Spostrzegłszy Giełguda, zszedłem z konia i powiedziałem mu o
zamiarze przejścia w Trockie, ale że jedną drogą dwa oddziały,
zwłaszcza tak mocne, się nie ukryją. Giełgud pochwalił mój plan,
ale oświadczył, że ze mną pomaszeruje, a ponieważ go noga bolała,
za 1 szwadronem wieźć się kazał..."
Tak więc oddział Chłapowskiego, mając z sobą głównodowodzącego,
ruszył dalej na południe. Maszerowano całą noc, wczesnym rankiem
zatrzymano się na krótki popas i znów w pochód. Przed wieczorem
oddział stanął w ukrytej nizinie, wysuwając naokoło gęstą linię
czat.
Chłapowski z kilkoma oficerami pojechał rozejrzeć się po okolicy,
którą zamierzał przebyć w ciągu nocy, jednak z drogi zawrócił go
oficer z obozu wiadomością, że przybyli wywiadowcy, wysłani przed
dwoma dniami w stronę Rosień. Po powrocie do obozu Chłapowski
zastał już wszystko w ruchu, Giełgud bowiem zarządził wymarsz.
Wiadomości przywiezione przez wywiadowców były fatalne. Okazało
się, że Rosjanie zdołali przechwycić część taboru Rohlanda, a w
nim wielu rannych żołnierzy. Od nich dowiedzieli się o kierunku
marszu zarówno grupy Rohlanda, jak i Chłapowskiego. Rosjanie
ruszyli natychmiast z Rosień kilkoma kolumnami z zamiarem odcięcia
oddziałów polskich od południowego wschodu.
Jeszcze przed powrotem Chłapowskiego z rekonesansu większość sił
wyruszyła z obozu w kierunku zachodnim, ku pruskiej granicy.
Pierwszy też raz Giełgud otwarcie powiedział, że aby uchronić się
przed niewolą, trzeba przekroczyć granicę pruską. Wysłał również
rozkaz do Rohlanda, oddalonego o dzień marszu, nakazujący zwrot na
zachód.
Było to 10 lipca wieczorem. Chłapowski prosił Giełguda, aby
zezwolił mu z 1 pułkiem ułanów przedrzeć się mimo wszystko na
południe. Z niewielkim oddziałem było to możliwe. Giełgud jednak
zwlekał z odpowiedzią, a wojska ciągle szły w stronę Retowa, ku
granicy pruskiej. Silne kolumny rosyjskie coraz mocniej naciskały
z trzech stron. Marsz przebiegał przy akompaniamencie huku dział.
12 lipca wojska stanęły o kilkanaście kilometrów od granicy
pruskiej, niedaleko Kłajpedy. Giełgud wysłał dwóch oficerów do
władz pruskich. Łudził się, że Prusacy zgodzą się przepuścić
wojsko przez swoje terytorium do Królestwa. Tak przecież postąpili
z oddziałem rosyjskiego pułkownika Bartholameja, który w kwietniu,
przyciśnięty przez żmudzkich powstańców, przeszedł do Prus i nie
rozbrojony, przez ich terytorium, bezpiecznie powrócił do swoich.
Zapomniał jednak, że zaborcy byli solidarni.
Po południu 12 lipca posunięto się nad samą granicę. Wieczorem
wojska obozowały pod Gudawą, osłaniane silnymi patrolami. Cały
dzień od strony południowej dawał się słyszeć huk dział. To
ciągnął Rohland, tocząc ciężkie boje z nie odstępującym go
nieprzyjacielem. Patrole osłaniające obóz staczały utarczki z
kręcącymi się wokoło kozakami.
Katastrofa zbliżała się nieuchronnie.
Na pruskiej granicy
Ciężka była noc z 12 na 13 lipca 1831 roku dla generała Dezyderego
Chłapowskiego. Dobiegała kresu wyprawa, w której dwa miesiące temu
pokładał tyle nadziei. Długo pasował się z sobą. Poprzedniego dnia
ogłoszono wojsku rozkaz, napisany przez niego, a podpisany przez
Giełguda. Głosił on: kto chce, może na własną rękę próbować
szczęścia i wydostać się z matni. Niektórzy z tego skorzystali.
Podobnie zamierzał postąpić także sam Chłapowski. Na czele
kilkunastu ludzi chciał przedrzeć się do Warszawy. Już nawet
żegnał się z oficerami, gdy któryś zrobił mu wyrzut, że pozostawia
ich, nie chce z nimi dzielić losu tułacza. Giełgud też usilnie
prosił o pozostanie. Czy odejście w tej sytuacji nie będzie
samolubstwem?
Został, mimo że zdawał sobie sprawę z surowych konsekwencji, jakie
czekały poddanych króla pruskiego uczestniczących w powstaniu.
Smutny był dzień 13 lipca 1831 roku. Przez rów stanowiący granicę
kolejno przechodziły oddziały polskie. Sucho trzaskała rzucana na
stos broń. śołnierze polscy w milczeniu omijali piechurów pruskich
i odchodzili dalej od granicy.
Chłapowski ze swoimi ułanami pozostawał jeszcze przed granicą,
osłaniając przejście innych oddziałów. Tymczasem nadchodziły
oddziały Rohlanda. Ciągnąc za sobą masę nieprzyjaciół, brnęły
dalej na północ. Powstało pewne zamieszanie. Niektórzy żołnierze
od Rohlanda łączyli się z przechodzącymi granicę, ci natomiast,
którzy jeszcze jej nie przeszli, wchodzili w szeregi Rohlanda.
Wtedy zginął Giełgud. Ale oddajmy tu głos świadkowi tej sceny -
kapitanowi Kazimierzowi Krasickiemu:
"... Generał właśnie rozmawiał z reprezentantami władz pruskich,
otoczony grupami naszych wojskowych, kiedy nagle, pędząc na karym
koniu, zbliżył się do niego kapitan Skulski z 7 liniowego pułku, z
pistoletem przewieszonym na smyczy, a dawszy ognia do Giełguda,
rzekł: Patrzcie, koledzy, tak zdrajcy giną. W tej chwili zawrócił
konia i galopem połączył się z odchodzącym właśnie korpusem
Rohlanda. Generał schwycił się za bok i jęknął, po czym
natychmiast spadł z konia i życie zakończył. Przypatrzyłem się tej
scenie, będąc tylko o parę kroków oddalonym od generała..."
Kula kapitana Skulskiego nie ugodziła w zdrajcę, gdyż generał
Giełgud zdrajcą nie był. Był zacnym człowiekiem, dobrym patriotą i
odważnym żołnierzem. I nic więcej... Brakowało mu tylko tych
przymiotów, jakimi powinien odznaczać się dowódca wyższego
szczebla: fachowego przygotowania, zdolności, umiejętności oceny
sytuacji, a przede wszystkim decyzji. Nieszczęściem jego było to,
że włożono mu na barki ciężar, którego nie był w stanie udźwignąć.
Swoim postępowaniem wywołał w wojsku nastroje, których szczytowym
punktem był strzał kapitana Skulskiego. Strzał desperacji,
rozpaczy i zawiedzionych nadziei...
Chłapowski szybko opanował nieład, jaki powstał po zajściu z
Giełgudem. Śmierć przełożonego mocno nim wstrząsnęła. Nie chodziło
o to, że pozostawał teraz sam z tą masą zgnębionych i wyczerpanych
żołnierzy, niepewnych dalszego losu. Bolał głównie nad faktem
demoralizacji, która w jego przekonaniu była najgorszym wrogiem
wojska. Robił później wszystko, aby ustrzec przed nią tych
rozbrojonych żołnierzy, których błędy wodza zaprowadziły w granice
obcego kraju.
Tymczasem ostatnie oddziały Chłapowskiego przekroczyły granicę.
Szwadron majora Hempla wszedł do Prus, do ostatniej chwili walcząc
z nacierającymi oddziałami rosyjskimi.
Dwa dni później, 15 lipca, pod Nowym Miastem do Prus przeszedł
korpus Rohlanda. Świetnie zapowiadająca się wyprawa litewska
dobiegła końca.
Nie zakończyła się jednak dla generała Chłapowskiego. śołnierzy
polskich umieścili Prusacy w dwóch obozach niedaleko Królewca.
Generał był wśród nich, zabiegał o nich u władz pruskich, starał
się podtrzymać na duchu, liczył jeszcze, że Prusacy po
kwarantannie pozwolą im powrócić do Królestwa. Sam nie miał
łatwego życia. Władze pruskie prowadziły śledztwo w jego sprawie,
groziły mu poważne represje. Najgorsze jednak, że w kraju
próbowano zrzucić na niego odpowiedzialność za tragiczne skutki
wyprawy litewskiej. Zarzuty te podtrzymywano i później, po
zakończeniu wojny, w ogniu dyskusji i polemik emigracyjnych.
Do Warszawy, jeszcze przed wejściem w granice Prus, dotarły echa
wypadków na Litwie. Próbowano ratować sytuację, ale decyzje były
już spóźnione. Dowodem tego jest list Skrzyneckiego z 1 lipca,
adresowany do "Jaśnie Wielmożnego Jenerała Chłapowskiego,
dowodzącego na Litwie". List ten nie dotarł do adresata. Później
już tylko szukano winnych.
W tych trudnych chwilach z obozu w Kranz pod Królewcem o swoich
przeżyciach tak pisał Chłapowski do przyjaciela Józefa
Morawskiego:
"Skończyły się na teraz marzenia nasze. Czy nic z nich nie
pozostanie? Tego nie przypuszczam. Odnowiliśmy święte prawo nasze,
ożyła ojczyzna, przypomniała się mocno światu i młodzieży naszej,
w której żyć nie przestanie, aż dopóki całości swej nie odzyska.
To młode pokolenie, które poznałem, przyszłość mi dla niej
zapewnia. Nabrało doświadczenia, którego zdaje się starzy nawet
potrzebowali, ponieważ pozostała w nich jeszcze stara wada nasza -
radzenia, kiedy działać trzeba. Spierali się, komu oddać na Litwie
naczelnictwo, zapominając, że nic droższego nad czas, jeżeli
gdzie, to na wojnie.
...Pomaszerowało tam [na Litwę - A. S.] czterech jenerałów. W
pierwszym momencie trzeba było pomyśleć, który z nich jest w
stanie dowodzić wszystkim, lub piątego zaraz wysłać dla objęcia
komendy.
...Możesz miarkować, z jakim duchem maszerowałem na Litwę.
Spełniały się moje nigdy w myśli nie opuszczone plany.
Przewróciłem wszystko, co mi drogę zastępowało; w działa, broń,
amunicję, nawet żołnierzy nieprzyjaciel mnie opatrzył. 9 czerwca
przeszedłem pod komendę Giełguda. Nieład, w którym dywizja była,
zaraził i mój korpusik. Kazał mi być swoim szefem sztabu.
Surowość, której użyć chciałem dla przywrócenia porządku, narobiła
mi tylko nieprzyjaciół; pozbawiło mnie to zdrowia na zawsze...
Śmiało mogę powiedzieć, że do 8 czerwca był to czas
najszczęśliwszy mego życia, również, jak od tegoż,
najnieszczęśliwszy. Pomijam to, co o mnie pisali, korzystając z
mej nominacji, aby mnie potępić jako komenderującego, nie
zważając, że komunikacje były przecięte, że ja mojej nominacji
wcale nie odebrałem. Czas to wszystko wyjaśni. Nawet to, że w
przejściu do Prus poświęciłem całą moją osobistość, ponieważ w
kilku zaufanych mogłem się przedrzeć, ale z korpusem nie można
było; nie odłączyłem swego losu i spełniłem pełen kielich... Jeśli
chcesz pisać do mnie, adresuj do Fischhausen. Jestem pomiędzy tu i
tam, gdzie nasi żołnierze kantonują, których nie opuszczę, dopóki
mi dozwolą..."
Opuścił ich w lutym 1832 roku. Wyrokiem sądu pruskiego za udział w
powstaniu został skazany na dwa lata twierdzy i 22 tysiące talarów
grzywny.
Tak zakończyła się wojskowa działalność Dezyderego Chłapowskiego.
Po odbyciu kary w szczecińskiej twierdzy wrócił do rodzinnej
Turwi.
Odtąd, do końca swojego długiego życia, nie wziął do ręki szabli -
służył ojczyźnie pracą.
Nota biograficzna
Przez kartki naszej opowieści przesunęła się postać człowieka,
który żył i działał w burzliwej i obfitującej w wypadki epoce.
Jego życie było nierozerwalnie związane z doniosłymi dla Polski
wydarzeniami, jej też poświęcał swoją wiedzę i zdolności. Czas na
podsumowanie zebranych o nim wiadomości. Czas na próbę
charakterystyki i oceny poznanej sylwetki.
Dezydery Adam Chłapowski urodził się 23 maja 1788 roku w jednym z
majątków swojego ojca (Śmiglu lub Turwi, dokładnie nie ustalono)
Józefa, starosty kościańskiego. Jego matką była Urszula z
Mozczeńskich Chłapowska.
Ojciec naszego bohatera, przedstawiciel starej szlachty
wielkopolskiej, nie zapisał się dobrze w pamięci potomnych. śyjąc
ponad stan, mocno nadszarpnął swój majątek, w którym gospodarzył z
wyjątkową lekkomyślnością. Szybko też pogodził się z nowymi
rządami pruskimi.
Początkowe wykształcenie Dezydery otrzymał w domu, później
uczęszczał do Kolegium Pijarów w Rydzynie. W czternastym roku
życia ojciec zapisał go do pułku dragonów pruskich szefostwa
generała Bruesewitza, w stopniu kadeta, tzw. wówczas Fri-Corporal.
Wcześnie stracił matkę, wyrastał więc w warunkach surowych, od
zarania sposobiąc się do zawodu żołnierskiego.
Z pułku został skierowany do Instytutu Oficerów Inspekcji
Berlińskiej, prowadzonego przez słynnego wkrótce reformatora armii
pruskiej, podpułkownika Scharnhorsta. W ciągu trzech lat otrzymał
tu solidne podstawy wiedzy wojskowej: Jako kadet, a później
chorąży, słuchał wykładów z dziedziny geografii wojskowej,
historii wojen, matematyki, logiki, artylerii, sztuki
fortyfikacji, nauki o prowadzeniu oblężeń, jak również taktyki. W
1805 roku został mianowany porucznikiem. Jesienią 1806 roku
zawierucha napoleońska zmiotła gmach pruskiej potęgi, przerywając
tym samym wojskową edukację Dezyderego. Z podziwem i zachwytem
młody chłopak oglądał wkraczające do Berlina oddziały francuskie,
które w kilkudniowej kampanii rozwiały mit o niezwyciężoności
armii pruskiej. Niewiele się namyślając, konno popędził do
Poznania, pierwszy przywożąc tę niezwykłą i radosną wiadomość do
Wielkopolski.
Na miejsce uciekających w popłochu garnizonów i urzędów pruskich
przybyli do Wielkopolski Dąbrowski i Wybicki, niebawem też
przyjechał do Poznania sam cesarz Napoleon. W szeregach utworzonej
dla niego gwardii honorowej znalazł się również Chłapowski i tu po
raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę cesarza.
Kampanię 1807 roku odbył jako porucznik w szeregach 9 pułku
piechoty księcia Antoniego Sułkowskiego. Pod Tczewem uzyskał Legię
Honorową. Podczas oblężenia Gdańska dostał się do niewoli, z
której został zwolniony w wyniku postanowień traktatu pokojowego w
Tylży. Wracając do Warszawy, za przykładem Napoleona, zatrzymywał
się w ciekawszych miejscowościach, starając się je zapamiętać,
głównie pod kątem geografii wojskowej. Wiele uwagi poświęcił
Litwie, której zupełnie nie znał, a szczególnie okolicom Wilna.
20 września 1807 roku odebrał w Warszawie z rąk księcia Józefa
Poniatowskiego awans na kapitana i został mianowany adiutantem
generała Dąbrowskiego. Jednakże już 21 lutego 1808 roku powołano
go na dwór cesarski jako oficera ordynansowego Napoleona.
Zaczął się nowy okres w życiu Chłapowskiego i jego błyskotliwa
kariera. Był bardzo popularny na dworze, gdzie nazywano go
"cherubinkiem", ale główne jego zajęcia to zdobywanie wiedzy
wojskowej. Specjalny dekret cesarski zezwalał mu na uzupełnienie
studiów w słynnej paryskiej szkole politechnicznej, ale uczyło go
przede wszystkim życie. Bliskość cesarza i ciągła służba u niego
pozostawiły niezatarte piętno na charakterze Chłapowskiego.
Wyrobiły w nim zdolność koncentracji, energię, szybkość decyzji.
Pozostając przy cesarzu, oprócz wiedzy wojskowej zdobywał również
orientację polityczną.
Oprócz należnych jazd ordynansowych z poleceniami cesarskimi, z
których wywiązywał się znakomicie, miał możność przypatrzenia się
operacjom wojennym z punktu widzenia najwyższego dowództwa. U boku
Napoleona odbył Chłapowski kampanię hiszpańską 1808 roku i
austriacką 1809 roku. Był używany do misji politycznych i
wywiadowczych, dowodził też bezpośrednio na polu bitwy. W bitwie
pod Eckmhl na czele szwadronu wykonał kilka świetnych szarży, za
co został obdarzony tytułem barona cesarstwa.
W 1810 roku, mając zaledwie 22 lata, był już podpułkownikiem
gwardii, baronem cesarstwa, kawalerem Legii Honorowej i Krzyża
Orderu Virtuti Militari. Nie zerwał jednak więzów z krajem ani nie
osłabił swojego przywiązania do ojczyzny. W styczniu 1811 roku, na
własną prośbę, został przeniesiony do konnego pułku polskiego
gwardii słynnych szwoleżerów jako szef szwadronu. Pozostawał
jednak jeszcze czas jakiś przy boku Napoleona.
Kampanię 1812 roku odbył Chłapowski w pułku szwoleżerów, dowodząc
w końcu dwoma dywizjonami. Objawił tu wówczas swoje znakomite
walory wojskowe, odznaczając się szczególnie w walkach
kawaleryjskich. Osłaniał cesarza, dokonującego rozpoznania
fortyfikacji Smoleńska, podczas odwrotu uratował Dąbrowskiego,
rannego w bitwie nad Berezyną. W czasie tragicznego odwrotu spod
Moskwy wyróżniał się szczególną dbałością o los podwładnych.
Początek 1813 roku spędził Chłapowski na pracach związanych z
reorganizacją części pułku szwoleżerów, które wykonał szybko i
sprawnie. W bitwie pod Reichenbach, 23 maja 1813 roku, na czele
dwóch dywizjonów znakomicie i ze skutkiem szarżował kilkakrotnie
przeciwko trzem pułkom kawalerii rosyjskiej. Odznaczył się też i w
innych bitwach tzw. kampanii saskiej.
I tu nagle następuje nieoczekiwany moment. U szczytu kariery, na
początku czerwca 1813 roku, Chłapowski poprosił o dymisję, którą
otrzymał 19 czerwca, po dwukrotnych próbach cesarza zatrzymania go
w służbie. Motywy tego kroku warto spróbować wyjaśnić po krótkiej
charakterystyce "napoleońskiego" okresu życia Chłapowskiego.
Kilkuletni okres twardej szkoły napoleońskiej, jawne dowody łaski
cesarskiej, awanse i zaszczyty nie rzuciły Chłapowskiego bez
reszty w objęcia "boga wojny". Nigdy nie był fanatycznym
bonapartystą. Napoleon fascynował go, wywierał na niego duży
wpływ, ale mimo to, w głębi duszy, Chłapowski zachowywał rezerwę w
stosunku do cesarza Francuzów. Z natury nieskłonny do entuzjazmu,
od dziecka wychowywany w duchu konserwatywnym i powiązany więzami
przyjaźni z francuskimi zwolennikami "starego porządku", nie uległ
od razu urokowi Bonapartego. Nie bez znaczenia też był tu wpływ
Kościuszki, z którym Chłapowski kontaktował się w Paryżu,
ostrzegającego młodego oficera przed wielkimi nadziejami
pokładanymi przez Polaków w Napoleonie. Stary Naczelnik uważał, że
Polska potrzebna jest cesarzowi jedynie do przetargów z dworami i
na tyle tylko będzie wykorzystana. Doceniał jednak geniusz
Napoleona i zalecał Dezyderemu uczyć się od niego sztuki wojennej,
by zdobytą wiedzę spożytkować dla dobra ojczyzny. Zalecenia
Kościuszki Chłapowski wykonywał w pełni. Wyszedł ze służby jako
świetny i doświadczony oficer mimo bardzo młodego wieku. Cechy
oficera napoleońskiego - rzutkość, energię, niebywałą sumienność,
a nawet pedanterię w pełnieniu służby, szerokie spojrzenie na
całokształt operacji - przyswoił sobie na całe życie.
Nieoczekiwaną dymisję motywował nieszczerym wobec Polski
posunięciem Napoleona. Przypadkiem dowiedział się, że w układach z
Aleksandrem Bonaparte nie zawaha się oddać cesarzowi Księstwa
Warszawskiego. Uważał, że w tych warunkach nie może służyć
wodzowi, który w imię własnych interesów poświęca szczerego i
oddanego sojusznika. Wiadomością tą podzielił się z innymi
oficerami, co wywołało pewnego rodzaju ferment i pociągnęło za
sobą inne dymisje.
Krok ten spotkał się z negatywną oceną współczesnych i potomnych.
Określano go jako "zbyt obcesowy", dopatrywano się w nim innych
pobudek.
Uzyskawszy dymisję udał się do Paryża, gdzie przebywał w domu
rodziny Caramanów. Trudy wyprawy na Rosję i kampania 1813 roku
odbiły się na jego zdrowiu. Przez kilka miesięcy chorował
obłożnie. Po dojściu do zdrowia wyjechał do Anglii i tam
oczekiwał, aż kongres wiedeński rozstrzygnie o losie ziem
polskich. Do rodzinnej Wielkopolski powrócił w okresie słynnych
"100 dni" Napoleona.
Lato 1815 roku minęło Chłapowskiemu na porządkowaniu spraw
rodzinnych i majątkowych. Kontraktem z 19 lipca 1815 roku przejął
od ojca majątki: Turew, Woronowo, Rąbin, Rąbinek i Podborze. Dobra
te, po fatalnej gospodarce ojca, zastał w opłakanym stanie i
bardzo zadłużone. Nowy właściciel zabrał się jednak do pracy z
wrodzoną energią i wojskową sprężystością. Rozpoczął od tego, że
najpierw sam zaczął się uczyć fachowej wiedzy rolniczej czerpiąc
ją z najnowszych zagranicznych podręczników. Wprowadzał do
gospodarstwa nowe metody, dążył do najkorzystniejszych
ekonomicznie rozwiązań. Stosował najodpowiedniejsze dla danego
rodzaju gleby uprawy, rozwijał hodowlę, wzorowo prowadził
gospodarkę leśną. Pierwszy zastosował młockarnię i ciężki pług
szkocki, do hodowli sprowadzał najlepsze odmiany bydła i trzody.
W latach 1818-1819 przez półtora roku przebywał w Anglii ucząc się
we wzorowo prowadzonych majątkach. Wbrew przyjętej wówczas manii
okazałości był bardzo oszczędny, nie inwestował bez potrzeby w
budynki. Za przykładem angielskim zboża przechowywał w stogach,
budował zaś gorzelnie, olejarnie i cukrownie. Wszędzie panowały
ład i porządek, życie toczyło się z iście wojskową regularnością.
Tak prowadząc gospodarstwo Chłapowski zdołał nie tylko szybko
spłacić długi, ale również zabezpieczyć znaczne dochody. Świecił
przykładem gospodarności dla okolicy, powoli zaczynał zdobywać
naśladowców, a wśród sąsiedztwa i ludu cieszył się coraz większym
uznaniem i szacunkiem.
Był bardzo popularny wśród chłopów, z którymi żył na stopie
przyjaznej. Oddał włościanom pod parcelację co lepsze grunty w
swoich majątkach. Był jednym z inicjatorów Ziemstwa Kredytowego,
zasiadał też w dyrekcji Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia. W 1827
roku był wybrany do pierwszego Sejmu w Poznaniu, a w 1830 roku
został mianowany jego wicemarszałkiem.
29 września 1821 roku, mając już uporządkowane sprawy majątkowe,
Chłapowski wstąpił w związek małżeński z Anną Grudzińską, siostrą
żony wielkiego księcia Konstantego - Joanny Grudzińskiej.
Ze spokojnego rytmu życia prywatnego i obowiązków społecznych
wytrąciły go dramatyczne wydarzenia Nocy Listopadowej. Natychmiast
pośpieszył do Warszawy, by służyć krajowi swoją wiedzą i
doświadczeniem. Niestety, długo nie przywdział munduru, trzymany
przez Chłopickiego na uboczu wypadków. Wywołało to niesłuszne
podejrzenia, że doradzał układy zamiast zdecydowanej walki. Była
to nieprawda, gdyż, jak pamiętamy, od początku był rzecznikiem
zdecydowanej walki. 15 grudnia przedstawił dyktatorowi śmiały plan
działań zaczepnych oraz organizacji działań partyzanckich na
Litwie i Wołyniu. Plan ten pozostał jednak bez echa. Pozostawanie
zaś przez dłuższy czas na uboczu spowodowało, że w awansach
wyprzedzili go młodsi służbą.
Powołany do czynnej służby przez Skrzyneckiego, dowodzi brygadą
jazdy, dając próbki swoich znakomitych umiejętności wojskowych i
talentów dowódczych. Odczuwał jednak pewną niechęć wobec swojej
osoby, widział, że jest pomijany i niewłaściwie wykorzystywany.
Szersze możliwości dała mu dopiero wyprawa na Litwę. Awansowany
wreszcie do stopnia generała brygady, uzyskał szersze pole do
działania. Awans ten, nadany w maju, został zatwierdzony przez
Rząd Narodowy 13 czerwca, kiedy Chłapowski był już prawie pod
Wilnem.
Świetnie zapowiadająca się wyprawa litewska i jej fatalny skutek
ściągnęły na głowę Chłapowskiego wiele gromów. Faktyczny sprawca
katastrofy, generał Giełgud, nie żył, on sam pozostał naprzeciw
krzywdzących go oskarżeń. Cierpiał za błędy nieudolnego
przełożonego, odpowiadał za winy niepopełnione.
Oceniając wyprawę litewską i rolę w niej Chłapowskiego, znakomity
historyk Szymon Askenazy tak pisał m.in.: "Ta śmiała, tyle
obiecująca wyprawa litewska skończyła się, jak wiadomo,
najopłakaniej, lecz nie z jego [Chłapowskiego] winy. Wina główna,
najniezawodniej, obciąża nieszczęśliwego Giełguda, który
pokrzyżował pierwotne rzutkie intencje Chłapowskiego, zepchnął go
z przywództwa, sprowadził z drogi i sam własne błędy przepłacił
życiem. Był ciężki zawód. Była nie przewidziana od Chłapowskiego,
przedwczesna zapewne, rezygnacja. Ale winy jego nie było.
Świadectwo generała Puzyrewskiego (historyk rosyjski, autor
wydanej w latach pięćdziesiątych XIX w. świetnej pracy pt. Wojna
polsko-rosyjska 1831 r. - A. S.] usuwa pod tym względem ostatnie
wątpliwości. Nie może też ulegać nadal żadnej wątpliwości, że
Chłapowskiemu, zbyt surowo i niesłusznie potępionemu od swoich,
ciężka stała się krzywda".
Po katastrofie na granicy pruskiej Chłapowski pozostawał przez
jakiś czas z internowanymi żołnierzami, później został
przewieziony do Szczecina, gdzie odsiadywał dwuletnie więzienie,
skazany przez władze pruskie za udział w powstaniu. Opracował
wtedy podręcznik nauki rolnictwa, który cieszył się dużą
popularnością. Po wyjściu z więzienia powrócił do życia
publicznego, chociaż długo ciążyły na nim niesłuszne oskarżenia z
1831 roku. Był pod swego rodzaju "klątwą opinii publicznej".
Od 1836 roku pisywał artykuły fachowe do Przewodnika
rolniczo-przemysłowego, był współtwórcą słynnego Bazaru
Poznańskiego. Wraz z doktorem Marcinkowskim zamierzał założyć
akademię rolniczą, w Turwi kształcił wielu praktykantów do zawodu
rolniczego. Miał duży wpływ na otoczenie, chociaż nie był lubiany
z powodu surowości zasad i poglądów ultrakatolickich.
W 1848 roku organizował siłę zbrojną w swoim powiecie, co było
ostatnim epizodem jego działalności wojskowej.
Powoli, w miarę jak coraz bardziej odległe stawały się wypadki
wojny 1831 roku, rósł urok jego osoby. Był świadkiem i
uczestnikiem wielkich wydarzeń, o których umiał opowiadać z dużym
talentem. Z biegiem lat usuwał się z życia publicznego, powodowany
dolegliwościami wieku, pozostając jednak do końca najpoważniejszą
postacią swojej okolicy. Pisał pamiętniki, w których z wielkim
umiarem i taktem opisywał swoje przeżycia na tle dziejowych
wydarzeń. Nikogo w nich nie oskarżał, nikogo nie osądzał, siebie
nie stawiał na centralnym miejscu. Pisał sucho, relacjonując
wypadki w sposób jasny i przejrzysty, bez angażowania się w oceny
i sądy. Tym właśnie różnią się one od jakże namiętnych i często
pochopnych wypowiedzi w pamiętnikach ludzi jemu współczesnych i
opisujących te same wydarzenia.
Owiany pod koniec życia tą legendą wielkich i burzliwych lat,
zbliżał się do kresu. Zmarł w 1879 roku mając 91 lat.
Oceniając tę postać możemy śmiało powiedzieć, że był to człowiek
wybitny, ale nie niezwykły, co mu usiłowali przypisać niektórzy
biografowie. Twarda szkoła życia wyrobiła w nim hart ducha, a
wrodzone zdolności pozwalały wybiec ponad przeciętność. Twarda
natura nie znosiła kompromisów, był surowy wobec siebie i innych.
Miał duże ambicje, ale wychowany od dzieciństwa w duchu
konserwatyzmu zachował te zasady do końca życia. Wtłoczony w
sztywne ramy zasad legalizmu, nie umiał i nie chciał wyjść z nich
i sięgnąć po wyższe cele. Nie był z pewnością typem rewolucyjnego
dowódcy, który dla dobra sprawy nie waha się popełnić czynu
wykraczającego poza obręb określonych porządków. Dowodem tego jest
jego bierność przy Giełgudzie, gdzie ograniczał się jedynie do
podsuwania przełożonemu korzystnych rozwiązań. Mimo ogólnych
nalegań nie sięgnął wtedy po dowództwo, chociaż rozwój wypadków
mógłby usprawiedliwić ten krok. Zresztą rząd w Warszawie
zorientował się ostatecznie w sytuacji i mianował go dowodzącym na
Litwie. Niestety, nominacja ta zastała go już w Prusach.
W kontaktach z ludźmi był raczej oschły, cechowała go pewna
sztywność i oszczędność w manifestowaniu uczuć. Nigdy nie był
wylewny, nie szukał taniej popularności, niesłuszne zarzuty zbywał
pogardliwym milczeniem. Przez tę pewnego rodzaju sztywność i
wyniosłość, cechującą zresztą większość byłych napoleończyków,
otoczenie nie lubiło go, był natomiast przez nie szanowany.
Jako dowódca był rzutki i przedsiębiorczy. Nade wszystko cenił
ruch i manewr, miał szerokie spojrzenie na całość działań, umiał
przystosować się do konkretnych sytuacji. Był znakomitym
zagończykiem i dowódcą kawalerii, chociaż wybornie znał również
zasady ogólnotaktyczne. Pod względem służbistości stanowił jeden z
nielicznych wyjątków wśród generałów polskich z 1831 roku. Nie
znał tu żartów, był bezwzględnie wymagający wobec podwładnych, ale
i siebie nie oszczędzał. Pierwszy wstawał, ostatni udawał się na
spoczynek. Osobiście kontrolował posterunki, prowadził wywiady,
gdy było trzeba stawał w ogniu na równi z prostym żołnierzem.
Bardzo dbał o dobro żołnierzy, starał się, by w miarę możliwości
niczego im nie brakowało. Swoim zachowaniem i przykładem potrafił
wzbudzić do siebie zaufanie podkomendnych, zarazić ich własnym
duchem służbistości i poświęcenia. Świetnie dawał sobie radę z
pułkami nowej formacji, które szybko ujmował w karby żelaznej
dyscypliny.
Współcześni charakteryzowali go różnie. "Budził respekt i obawę" -
pisali Rosjanie Dawidow i Smitt; "Więcej imponować niż rozkazywać
zdolny - tak określał Barzykowski, "Nie brakło mu odwagi ani
zdolności" - oto ocena nieskorego do pochwał Prądzyńskiego.
Był świetnym dowódcą, który w innych warunkach i w innych
sytuacjach politycznych mógł wiele dokonać. Korzystnie odbiegał od
innych dowódców wojny 1831 roku, wielu przerastał umiejętnościami,
chociaż formalnie był im podległy. Na tym tle postać generała
Dezyderego Chłapowskiego odbija korzystnie i może właśnie dlatego
jest warta przypomnienia i utrwalenia.
Koniec.