Cornick Nicola
Szczęśliwy Los
Lord i lady Tallant kłócili się od prawie dwóch godzin, co bardziej cyniczni członkowie służby uznali za ocieplenie ich wzajemnych stosunków, ponieważ zazwyczaj małżonkowie rzadko się do siebie odzywali. Słowa, które padały teraz, zde cydowanie nie należały do uprzejmych. Dudniący głos markiza wibrował takim gniewem, że lada chwila mogły popękać cenne wazy ustawione na gzymsie kominka. Jego małżonka odpowia dała piskliwymi kadencjami, które groziły pęknięciem piękne mu lustru w pozłacanych ramach. - Nigdy ani trochę cię nie obchodziłam, a teraz, kiedy mam okazję zaznać prawdziwego szczęścia, nie umiesz zdobyć się na wielkoduszność i pozwolić mi odejść! Ja i tak z tobą nie zosta nę! Za nic! - Niech pani skończy z tą czczą gadaniną i oddali się do swojego pokoju, póki nie będzie pani w stanie spojrzeć na wszystko bardziej racjonalnie. Od Bóg wie ilu lat toleruję pani irytujące romanse, ale o tym, żebym w tak odrażająco ostenta cyjny sposób zgodził się oddać ją Massinghamowi, nie ma mo wy! W odpowiedzi brzęknęła tłuczona porcelana. Dom jakby zatrząsł się w posadach. Służący, których obowiązki zapędziły akurat w pobliże salonu, zadrżeli. - Chcę rozwodu, Bevill!
- Niech pani nie plecie andronów. I proszę łaskawie wyjść z tego pokoju. - Ucieknę! - To niedorzeczność. Nigdy na to nie pozwolę! - Ty tylko dużo gadasz, ale to nic nie znaczy! Zawsze taki byłeś! Wiem dobrze, że nie odważysz się stanąć mi na drodze. Drzwi sałonu otwarły się raptownie i markiza Tallant z sze lestem jedwabiu wysunęła się na korytarz w chmurze pomarań czowego aromatu pachnidła. Wychodząc, spojrzała na męża przez ramię z wyzywającą miną: - Polecę spakować moje sakwojaże... - Jak sobie pani życzy. - Markiz wydawał się znudzony. To panią zajmie i uchroni przed robieniem z siebie pośmiewi ska. Przynajmniej przez najbliższą godzinę. - Massingham przyjedzie po mnie powozem. - Jeśli ośmieli się przejechać za Oxford, każę go przegnać batogami z naszego majątku. - Och! Markiza podciągnęła wiśniowe spódnice i wbiegła na scho dy. Jej pantofelki plaskały o dębowe stopnie, a halki falowały wokół kostek. Biegnąc, roztrącała służbę jak wiatr kłosy zboża. Samotny kosmyk wyswobodził się z kunsztownej fryzury i wi jąc się smętnie, opadał na szyję. - Z drogi! Gdzie jest Trencher? Natychmiast ją do mnie przysłać! Na podeście, pod potrójnym witrażem, siedziało dziecko. Bawiło się cynowymi żołnierzykami. W skupieniu ustawiało je w ordynku do zaplanowanej bitwy. Padały na nie pasy czerwo nego, zielonego i złocistego światła. Markiza omal nie potknęła się o małego i dopiero wtedy zauważyła jego obecność. Przy padła do niego z szelestem spódnic. - Joscelyne! - Co tu robisz? Gdzie jest pan Grayling? Chłopiec wzruszył ramionami. Przez chwilę obojętnie przy dał się markizie bursztynowymi oczami. - Przepraszam, mamo, ale nie mam pojęcia. Markiza z trudem opanowała dreszcz. To nie była wina chłopca, że tak bardzo przypominał ojca, ale w tej chwili przejmo wało ją to obrzydzeniem. Joss odziedziczył po nim bursztynowe oczy Tallantów, gęstą czuprynę w ciemnokasztanowym odcie niu i śniadą cerę. Rysy obaj mieli tak czyste i klasyczne, że kiedyś Bevill Tallant wydawał się markizie greckim bogiem, który przybył na ziemię, by odmienić jej mamą egzystencję i zabrać ją do innego, lepszego świata. Ale to było przed dziewięcioma laty, wtedy, gdy jeszcze nie znała dobrze swojego męża. Teraz była już mądrzejsza, wiedziała, że jest małostkowym bigotem, który z uśmiechem samozadowolenia odmawiał jej nawet naj drobniejszych przyjemności. Mniejsza jednak o to. Największa przyjemność, jaką znalazła w ostatnich miesiącach, czekała na nią na dworze, gdzieś między bramą strzeżoną przez lwy a szeroką aleją obsadzoną wiązami. Czekała w powozie, by porwać ją z tej strasznej Anglii, położyć kres jej beznadziejnej egzystencji szarej jak tutejsza pogoda. Clive Massingham. Znowu zadrżała, tym razem jednak z podniecenia Oznaczało to dla niej, że straci kontakt z dziećmi. Jeszcze raz zmierzyła wzrokiem Joscelyne'a, który z pochyloną głową wprowadził do akcji kawalerię. Dziwne to było dziecko, wciąż pochłonięte wojennymi rozgrywkami. Wiedziała, że nie będzie mu jej zbytnio brakować, bo i tak rzadko go widywała, a wkrót ce miał zostać wysłany do szkoły z internatem. Co zaś do jego siostry, jękliwego, kapryśnego stworzenia, które było w tej chwili na górze w dziecięcym pokoju, to choć nie miała pewności, kto jest jej ojcem, wiedziała, że Bevill wywiąże się ze swojego obowiązku wobec dziewczynki. Ona też wywiązała się ze swojego: dała mu dziedzica, w którego żyłach
niewątpliwie płynęła krew Tallantów. W rodowód Juliany moż na było powątpiewać, ale Bevill nigdy nie przyznałby tego otwarcie. Przyklękła na stopniu obok Jossa i popatrzyła chłopcu w oczy. Ogarnęła ją gorycz. - Wyjeżdżam, kochanie, ale zanim to zrobię, chciałabym, żebyś na zawsze zapamiętał radę, którą ci teraz dam. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. Urwała. Chłopiec wpatrywał się w nią szeroko rozwartymi oczami, co było dość niepokojące. Położyła mu rękę na ramie niu i przez gruby aksamit poczuła, jak tężeje. - Nigdy się nie zakochaj, mój chłopcze. Miłość jest dla głu pców i tylko by cię unieszczęśliwiła. Rozumiesz? Nastąpiła chwila ciszy. Chłopiec ani na chwilę nie odwrócił wzroku. - Tak, mamo. Markiza skinęła głową. Wstała. - Na pewien czas wyjeżdżam, ale wkrótce się zobaczymy. Bądź grzeczny. - Naturalnie, mamo. - W głosie chłopca zabrzmiało lekkie rozbawienie. Markiza zmarszczyła czoło. Dziwnie się czuła, mówiąc dziecku takie rzeczy. Zupełnie jakby dała mu niepo trzebną radę, Joss zamykał się w swoim świecie. - A więc do widzenia, kochanie. - Poklepała go po po liczku. U szczytu schodów przystanęła i odwróciła się, ale Joss był już znowu zajęty żołnierzykami. Westchnęła. Bevill za nic nie pozwoliłby mu wstąpić do wojska, przecież Joss był dziedzi cem, w dodatku jedynym. Co tam, to już nie jej sprawa, a tym czasem i tak spóźniła się na schadzkę. Ogarnęła syna ostatnim spojrzeniem i poszła dopilnować pakowania.
Godzinę później markiza ciągnęła za sobą sakwojaż po dę bowych schodach, a jej służąca. Trencher, dźwigała na dół trzy pozostałe, bezlitośnie depcząc pozostawionych na jej drodze cy nowych żołnierzy. Wydawało się, że służba nagle znikła, a drzwi salonu pozostawały zamknięte. Markiza stanęła pośrodku białej, kamiennej posadzki w sieni i dość niepewnie rozejrzała się dookoła. Nawet ona rozumiała, jak niedorzeczne byłoby w jej sytuacji pukanie do drzwi salonu, by po prostu powiedzieć mężowi, że go opuszcza. Jednakże po chwili właśnie to zrobiła. - Bevill, zaraz wyjeżdżam. Markiz siedział odwrócony tyłem do drzwi i nawet nie zadał sobie trudu, żeby unieść się fotela. - No, to niech pani wyjeżdża do diabła. Czy Massingham po panią przyjechał? Jeśli tak, to niech służba wyjdzie do bramy i poleci mu podjechać pod drzwi. - Czy to znaczy, że nie zamierzasz się sprzeciwiać? - Nie, proszę pani. - Głos markiza cicho zadudnił w przestronnym salonie. - Diabli nadali wszystkie kobiety! Niech już pani jedzie. Lekko zdezorientowana tą nagłą zmianą frontu markiza wycofała się do sieni. Trencher wysyłała lokaja do bram Ashby Tai . Powóz podjechał, a gdy bagaż został załadowany, markiza obróciła się, by objąć ostatnim spojrzeniem mury swojego wię zienia. Na górze w oknie dziecięcego pokoju mała lady Juliana Talland machała do niej. Markiza odpowiedziała tym samym gestem. Tymczasem w salonie markiz Tallant nieco drżącą ręką odsunął od siebie po blacie stolika pustą butelkę po brandy i sięgnął po drugą, pełną. W dużym okiennym wykuszu jego syn klęczał na ławie i z nosem przytkniętym do szyby przypatrywał się
odjazdowi powozu w chmurze pyłu. Markiz wolał mieć w tych chwilach oko na syna, na wypadek gdyby jego niewierna mał żonka postanowiła zabrać chłopca z sobą. Pewnie jednak była na to zbyt rozsądna. Lady Tallant za nic nie chciałaby obarczać siebie i swojego kochanka obowiązkami związanymi z wycho waniem siedmioletniego chłopca, nawet gdyby miała to zrobić na złość mężowi. Markiz podszedł do okna. Położył ciężką dłoń na ramieniu syna. Chłopiec jakby nieznacznie się ugiął pod jej naciskiem. Odchylił głowę i bursztynowymi oczami pochwycił spojrzenie ojca. Ten pochylił się do ucha chłopca. - Posłuchaj mnie, Joscelyne - powiedział cicho do swego dziedzica. - Nigdy nie ufaj kobiecie. Słyszysz mnie? Nigdy nie ufaj kobiecie i nigdy się nie zakochaj. To tylko cię unieszczęśliwi. Miłość jest dla głupców, wspomnisz moje słowa. W późniejszym życiu Joss, earl Tallant, mawiał, że zdarzyło mu się dostać tylko jedną radę, co do której jego ojciec i matka się zgadzali, i od tej pory ona rządziła jego życiem. Gdy podjechała dorożka, Amy właściwie jej oczekiwała. Ostatni list matki, utrzymany w tak beztroskim tonie, obudził jej podejrzenia. W wieku czternastu lat Amy umiała już czytać między wierszami. Naturalnie zdarzało się to wcześniej. Kilka razy. Na bruku rozlegał się stukot kół powozu, szmer przyciszonych głosów za kłócał jej sen, potem w pokoju rozbłyskało światło i raptowne szarpnięcia wyrywały ją ze snu. Tego wieczoru było dokładnie tak samo. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła w blasku świecy twarz matki, bladą i zrezygnowaną. Obok stała przełożona, pan na Melville, z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby tylko mogła ją pani zostawić u mnie nieco dłużej, lady Bainbridge! Amy jest bardzo zdolną i obiecującą pod opieczną, ale te nieustanne najścia sprawiają, że o postępach trudno mówić. Beznadziejna sprawa... Amy ubrała się i spakowała skromny dobytek, po czym na palcach podeszła do drzwi. Nie było czasu na pożegnania. Inne dziewczęta spały, niczego nieświadome i całkiem beztroskie, wszystkie z wyjątkiem Amandy Makepeace, która zajmowała łóżko obok Amy. Amanda przewróciła się na drugi bok, wes tchnęła, gdy światło, choć wątłe, na chwilę ją oślepiło, i w końcu usiadła - Co się dzieje? - Nic takiego, Amando. Muszę jechać. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkały... Amanda wyciągnęła ramiona i mocno ją uściskała. Matko wała Amy, która była o dwa lata młodsza, - Spotkamy się na pewno - szepnęła. - Zobaczysz... Przez długą chwilę obejmowały się w milczeniu, w końcu Amy odsunęła s«ę od przyjaciółki. - Do widzenia, Amando. Wiedziała, że już nie wróci do seminarium panny MeWille. i do pewnego stopnia była z tego zadowolona. Ostatnim razem gdy rodzice ją zabrali, nie było jej cały rok. Kiedy pojawiła się ponownie w seminarium, musiała udawać, że zatrzymały ją pil ne sprawy rodzinne. Amy zauważyła ukradkowe spojrzenia i chichoty dziewcząt. Panna MeWille naturalnie zachowała dys krecję. Amy podejrzewała, że nauczycielka nawet jej współczu je, ale uczennice miały rodziny należące do towarzystwa, które żyło plotkami i skandalami, wiec wiedziały wszystko o jej ojcu, George'u Bainbridge'u, zwanym Gwineą, nałogowym hazardziście, który znajdował się w nieustannych tarapatach finanso wych. Przed ostrymi językami nie było ucieczki i chociaż
Amanda zawsze się za nią wstawiała, Amy czuła się niemal bez bronna. Wprawdzie kpiące miny i złośliwe uwagi przyjmowała z godnością, ale bardzo z tego powodu cierpiała. Amy zdążyła poznać kilka seminariów dla panien. Dwa peł ne lata spędziła w szkole pod (Mordem. Był to okres względnej stabilności, najwidoczniej związany z dobrą passą ojca. Kilka miesięcy uczyła się w szkole panny Melville, wcześniej była je szcze krótko w Bath i prawie cały rok w Hertford. Za każdym razem rodzice posyłali ją potem do innej szkoły, żeby ukryć pra wdę o sytuacji rodziny. Wychodziła jednak na jaw i co złośli wsze uczennice zatruwały Amy życie uszczypliwymi uwagami. Po pewnym czasie Amy wyjeżdżała i bezpowrotnie traciła przy jaciółki. Tym razem powrót do Londynu zajął niewiele ponad godzi nę, ponieważ szkoła panny Melville znajdowała się w Strawberry Hill. Amy, zbyt śpiąca i przygnębiona, by sprzeciwiać się matce, skuliła się w kącie dorożki i zapadła w drzemkę. Zbu dziło ją szarpnięcie pojazdu. - Gdzie jesteśmy, mamo? Na Mansfield Street? Lady Bainbridge nie odpowiedziała od razu. Wydawała się bardzo zajęta swoją torebką i bagażem córki. W bladym świetle brzasku jej twarz sprawiała wrażenie głęboko zatroskanej. - Nie, kochanie. Jesteśmy w Whitechapel i przez pewien czas tu pozostaniemy. Na pewno niedługo. Gdy tylko tata będzie gotowy, wyjedziemy na wieś. - Whitechapel? - Amy szeroko otworzyła drzwiczki i wy siadła. Dorożka stanęła w wąskiej ulicy między wysokimi budyn kami, które wydawały się ocierać o pomalowane w różnokolo rowe pasma poranne niebo. Było chłodno, w powietrzu unosił się duszący odór rozkładających się warzyw, alkoholu i nieczy-
stości. Amy zmarszczyła nos. Po ulicy walały się resztki beczek i skrzyń, a przy jednej z nich leżał głęboko uśpiony mężczyzna. W ręce trzymał opróżnioną butelkę, a spod jego ciała wypływata strużka płynu, sącząca się dalej między kocimi łbami. W drzwiach naprzeciwko siedziała kobieta w brudnej czerwonej sukni, której stanik ledwie zakrywał piersi. Przesłała przyjezd nym przeciągłe badawcze spojrzenie. - Mamo! - Amy była już przyzwyczajona do różnych tarapatów, które sprowadzała na nie lekkomyślność ojca, ale to przeszło jej najgorsze obawy. Nie wierzyła własnym oczom. Różnica między klasą w seminarium panny MeWille a tym kur nikiem była doprawdy zbyt wielka, by w jednej chwili pogodzić się z nią bez zastrzeżeń. Popatrzyła błagalnie na matkę, ale ta odwróciła się, by zapłacić ponuremu woźnicy. W chwilę potem zaciął batem konia i zostawił je na środku ulicy. Zza rogu wyszło chwiejnym krokiem dwóch hałaśliwych mężczyzn. Na widok Amy jeden trącił drugiego łokciem i obaj zerwali się do biegu. Lady Bainbridge wydała okrzyk, chwyciła bagaż i szybko pociągnęła Amy w kierunku domu, nad którego drzwiami wisiał drewniany szyld ,,Noclegi dla podróżnych". Światło w sieni było wątłe, ale bardziej dokuczliwy okazał się smród łoju i zgnilizny. Lady Bainbridge otworzyła jedne i dwojga drzwi i wciągnęła Amy do środka. W pokoju stały nieliczne meble: liche łóżko i dwa połamane krzesła. - To tylko na krótko, Amy, na bardzo krótko. Tata wkrótce wróci przecież wiesz, i wtedy będziemy mogły wyjechać... Amy zadrżała, chociaż w izbie nie było zimno. Ujęła matkę za ręce. Lady Bainbridge unikała jej wzroku. - Mamo, od jak dawna tutaj mieszkasz? Lady Bainbridge wzruszyła chudymi ramionami. Amy zauważała. że suknia matki jest poplamiona i podarta. - Kilka dni. Zresztą niedługo wyjedziemy.
- A gdzie jest tata? Dlaczego musimy mieszkać w tym okrop nym miejscu, mamo? - To tylko na krótko - odparta bezbarwnym głosem lady Bainbridge. Jej twarz miała szarawy odcień. Podeszła do krzes ła i ciężko na nim usiadła. - Mam nadzieję, kochanie, że nie jesteś głodna. Nie ma nic do jedzenia, rozumiesz. To tylko na krótko... Na wzmiankę o jedzeniu Amy poczuła się głodna jak wilk, Głośno zaburczało jej w brzuchu, ale jednocześnie aż ją mdliło na myśl o tym, że tak nisko upadli. Dom na Mansfield Street był nędzny i biednie umeblowany, lecz przynajmniej znajdował się w zachodniej części miasta. Amy nie orientowała się dokład nie, gdzie się znajdują, dobrze jednak wiedziała, że Whitechapel nie jest okolicą dla damy. Usiadła na drugim krześle, naprze ciwko matki, i skuliła się, żeby nie odczuwać tak dotkliwie głodu i lęku. - Czy Richard pojedzie z nami na wieś, mamo? - spytała. Sprawy nie przedstawiałyby się tak źle, gdyby towarzyszył im jej brat. - Skądże znowu, kochanie! Richard jest w Eton i musi tam pozostać. Nie możemy przerwać jego edukacji... Amy westchnęła. Wiedziała, że brat i wielką ochotą zgodził by się na przerwanie edukacji, podczas gdy ona... Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i w sieni rozległy się głośne kroki. Lady Bainbridge zerwała się z krzesła i zasłonita dłonią usta. - Ojej! Chciałabym wiedzieć... Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął ro sły dżentelmen ze złocistymi włosami, ubrany w przetykaną złotymi nićmi kamizelkę i koszulę z wysokim, ostro zakończonym kołnierzykiem. - Tato! Ojej, tato! Ojciec chwycił ją w objęcia i poderwał z ziemi. - Jest moje maleństwo! Niedługo wszystko będzie dobrze, hm? Pachniał alkoholem i promieniował miłym, znajomym cie płem. Amy przytuliła się do niego. - Och. tato. tak się bałam! Co się stało z domem na Man sfield Street i dlaczego musimy wyjechać na wieś? George Gwinea Bainbridge postawił córkę na podłodze. Ci cho zadzwonił monetami, które miał w kieszeni. - Nie ma powodu do niepokoju, kochanie! Co powiedziały byście na to. żeby wynająć ładny dom na Curzon Street i powóz? A dla ciebie zatrudnimy guwernantkę i będziesz mogła jechać do takiego seminarium dla panien, jakie tylko sobie wybierzesz... Lady Bainbridge głośno zaczerpnęła tchu. Rumieniec wrócił jej na twarz, a zmatowiałe oczy nagle rozbłysły. Wstała i niepewnie położyła mężowi rękę na ramieniu. - George? - W jej głosie pobrzmiewało błaganie. Amy, mimo że ogarnęło ją wielkie podniecenie, wyraźnie to usłyszała. Zdążyła już się zresztą przyzwyczaić do takich sytuacji. - George, czyżbyś znowu wygrał? Ojej, wygrałeś! Amy patrzyła, jak ojciec przyciąga matkę do siebie i gorąco ją całuje. - Owszem, wygrałem! Nową suknię dla ciebie, kochanie, dwadzieścia sukien, jeśli będziesz chciała! Lady Bainbridge śmiała się, płakała i mówiła coś z wyrzutem, wszystko niemal jednocześnie. Amy przyglądała się matce, która wsparła się na ramieniu sir George'a i patrzyła mu prosto w oczy z oddaniem. A więc jeszcze nie wpadną w nędzę tego dnia i jeszcze nie nazajutrz, ale któregoś dnia być może... któregoś dnia... Amy odwróciła głowę. Kiedy wyjdzie za mąż... jeśli w ogó-
le wyjdzie za mąż, to nie za słabego człowieka, rozpustnika i gracza. Albo poślubię mężczyznę, którego będę mogła szano wać i kochać, albo nikogo. I nigdy nie będę uprawiać hazardu. Podobno ma się to we krwi, ale pokażę ludziom, że się mylą. Za nic nie ulegnę takiej pokusie, nawet za tysiąc funtów!
Markiz Taiłam nie wierzył w domowe ulepszenia. Jeśli coś zadowalało jego przodków, nie musiał tego poprawiać. Dlatego talon w Ashby Tallant wyglądał w dużym stopniu tak samo jak dwadzieścia pięć lat wcześniej. Tego dnia słoneczne światło wlewało się do środka przez szyby w podzielonych na drobne prostokąty oknach i było tak jaskrawe, że brutalnie podkreślało łysiny niebieskich, aksamitnych draperii i zniszczonych chod niczków, których wzór był już prawie niewidoczny. Joscelyne, earl Tallant, wszedł pewnym krokiem do pokoju i przystanął, pomieszczenie bowiem wydało mu się puste. Zaraz jednak uśmiechnął się pod nosem, jeden z foteli stał bowiem od wrócony tyłem do drzwi, niewątpliwie celowo. - Dzień dobry, ojcze. - Podszedł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed kominkiem, skąd mógł spojrzeć na meżczyznę, który siedział skulony w fotelu. - O ile wiem, chciałeś mnie zobaczyć. - Chciałem z tobą porozmawiać. - Szorstkie brzmienie jego głosu bardzo kontrastowało z lekkim, cedzącym tonem Jossa. Markiz nieznacznie poruszył ręką, roztaczając wokół świetlne refleksy od sygnetu z brylantem, którego miniatura kryła się w fałdach fularu. - Napijesz się czegoś? No, to zadzwoń na słuźbę.
Joss zrobił, jak mu kazano, po czym usiadł w fotelu naprze ciwko rodzicu. - Dobrze się czujesz, ojcze? - spytał obojętnie Joss. Brylant znowu błysnął, gdy starszy pan mocniej zacisnął sę kate palce na gałce laski. - Całkiem dobrze. Przykro ci to słyszeć, co, mój chłopcze? Podejrzewam, że masz serdecznie dość mojego widoku, - Wcale nie, ojcze - gładko odparł Joss. Wstał, nalał dwa kieliszki wina, przyniesionego przez lokaja i wzniósł toast. - Za to, żebyś dalej był w dobrym zdrowiu, ojcze. Jedyną odpowiedzią był nieartykułowany pomruk. - Juliana przesyła ci najlepsze życzenia. Czuje się dobrze. - Wrodziła się w matkę - powiedział kwaśno markiz. - Sły szę o niej mnóstwo! Ostatnio mówiono nawet, że zagięta parol na Clive'a Massinghama tak jak przedtem jej matka! Dobrze się stało, że Myfleet nie żyje, bo nie musi znosić hańby z powodu niewierności żony. Joss poruszył się niespokojnie. - Bardzo cię proszę, ojcze, nie znieważaj Juliany. Gdyby Myfleet żył, nie byłoby mowy o niewierności. Juliana była z nim szczęśliwa, a teraz naturalnie nie jest... - Szczęśliwa, też mi coś! Przemawia przez ciebie senty mentalny głupiec, Joss! Który z nas jest szczęśliwy? Ty?- Mar kiz pochylił się ku synowi. - O tobie też mnóstwo słyszę, chłopcze! Wizyty w jaskiniach hazardu, walki na pięści o pie niądze, towarzystwo utracjuszy, najgorszy rozpustnik w Londy nie! Kiedyś wiązałem z tobą wielkie nadzieje, ale to było przed tym żałosnym epizodem, kiedy omal nie doprowadziłeś rodzi ny do upadku z powodu kart! Od tamtej pory jest tylko go rzej. Nie dalej niż w zeszłym miesiącu musiałem spłacić tego szubrawca Avery'ego, który przysięgał, że zhańbiłeś jego córkę... - To było rzeczywiście niefortunne zdarzenie - przyznał bezwstydnie Joss. - Istotnie. Musiałem pożegnać się ze znaczną sumą, żeby zamknąć mu usta! - Nie trzeba było się przejmować. - Joss upił łyk wina. Trudno powiedzieć, żebym był pierwszym, który zhańbił Angelę Avery. Jej ojciec musi zbijać niemały majątek na jej rzekomej cnocie! Markiz spurpurowiał. - Służące, córki właścicieli ziemskich, dziewice, wdowy, żony... tobie jest całkiem wszystko jedno! - Błagam, ojcze, zachowaj spokój. - Joss cedził słowa. Unosisz się bez powodu. Moje wyczyny wcale nie są takie godne uwagi, jak słyszałeś. Wiedz, że czasem pojawiam się nawet na nudnym i przyzwoitym balu. Obawiam się, że twoi szpiedzy mocno przesadzają. Markiz machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Wobec tego nie będzie ci trudno dostosować się do mojego planu. Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej tolerować swoich szaleństw. Przez ten niekończący się ciąg skanda li dobre imię rodziny zostanie całkowicie zszargane. A ponieważ to ty jesteś winien tego upadku, musisz odkupić swoją winę. - Najwidoczniej jesteś bardzo zdesperowany, ojcze, jeśli wi dzisz we mnie tego. który ocali honor rodziny - stwierdził Joss. - W jaki sposób mam sprawić ten cud? - Nie musisz silić się na sarkazm, chłopcze. - Markiz odkaszlnął i otarł chustką cienkie wargi. Potem napił się wina i wygodniej usadowił w fotelu. - Nie ma wyjścia, Joss, musisz się ożenić. Masz dwadzieścia dziewięć lat. a Ashby Tallant potrzebuje dziedzica. Jeśli ożenisz się z miłą panną z dobrego rodu, osiądziecie na wsi i będziecie
wychowywać potomstwo, wiele grzechów z przeszłości pójdzie w zapomnienie. Co ty na to? - Potulna żonka i dom na wsi... - Po wargach Jossa prze mknął kpiący uśmiech. - Co za nuda! Dziękuję, ojcze, ale nie skorzystam. Ten pomysł mnie nie pociąga. - To nie była propozycja - zauważył z naciskiem marki/ - To był rozkaz! Masz się korzystnie ożenić! Joss zmrużył oczy, po czym wstał bez pośpiechu. - Jako gracz muszę zwrócić ci, ojcze, uwagę, że stawiasz na niewłaściwą kartę. - Do diabła z tobą, chłopcze! - Markiz chwycił za laskę i z trudem się podniósł. - Zrobisz tak, jak mówię! - syknął, piorunując Jossa wzrokiem. - A jeśli nie, to cię wydzie dziczę... - Nie sądzę, żebyś był do tego zdolny, ojcze - odparł łagod nie Joss. - Zrobię zastrzeżenie w testamencie! Wszystkie pieniądze do ostatniego pensa zostawię twojemu kuzynowi Rogerowi! Ty możesz odziedziczyć majątek, ale nie będziesz w stanie go utrzymać. Poza tym obetnę ci pensję i zobaczymy, skąd bę dziesz brał środki na hazard! Zmuszę cię do ożenku, i to z bo gatą dziedziczką. - Proszę, ojcze, nie zaperzaj się tak z mojego powodu, bo jeszcze ci to zaszkodzi - powiedział cicho Joss i wyciągnął rę kę. - Dobrze wiesz, że i tak pójdę swoją drogą. Markiz bezwładnie opadł na fotel. - Do diabła z tobą - powtórzył, ale w jego słowach nie było już zajadłości. - Jak dla mnie możesz ożenić się z pierwszą na potkaną kobietą. - Nierozważny pomysł, ojcze. Chociaż... być może zrobię właśnie coś takiego. Sługa uniżony. Elegancko się skłonił i wyszedł do sieni. Lokaj podał mu płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Przed drzwi podstawiono jego faeton. Był rześki majowy poranek, wiec zanim Joss wsiadł do po wozi ku, rozejrzał się po szerokiej alei obsadzonej wiązami i przesunął wzrok poza linię wiązów, gdzie ciągnął się park. Wieś. Co za straszne miejsce. Uznał, że musi niezwłocznie je chać do Londynu. W drodze powrotnej nic się nie zdarzyło. Jako pierwszą ko bietę zobaczył gospodynię z zajazdu, w którym przystanął, żeby zmienić konie i wypić kufel piwa, ale ta była już mężatką, a karczmarz posturą przypominał byka. Nawet go to ucieszyło. W gruncie rzeczy pomysł ożenku był wręcz absurdalny, czasem jednak zdarzało mu się ulegać dziwacznym kaprysom. Dzięki temu życie było trochę mniej nużące. · - Amy. moja droga - powiedziała łagodnie lady Bainbridge. -Zgaś, proszę, drugą świecę. Dwie świece nie są potrzebne, skoro wystarcza jedna. Jeśli mogę przy takim świetle czytać, to na pewno i ty możesz przy nim szyć. Amy odłożyła robótkę i pochyliła się, by zdmuchnąć świecę. stojącą na komodzie przy jej krześle. Powietrze wypełnił duszący zapach dymu i wosku. Pobolewała ją głowa. Bolały ją także oczy. Dwie świece w salonie dawały ledwo tyle światła, by mogła jakoś pracować. Jedna z pewnością nie wystarczała, zwłaszcza że stała na gzymsie kominka, za głową lady Bainbridge, która podnosiła książkę do światła i mrużyła oczy w sposób, który bez wątpienia nie świadczył o ich zdrowiu, cokolwiek by o tym mówić. Trudno było powiedzieć, kiedy właściwie lady Bainbridge zubożała, lecz. tymczasem i ona, i jej córka już się do tego przyzwyczaiły. Amy starannie złożyła robótkę i odłożyła ją do drewnianej . ni. razem z igłą i włóczką. Ozdabiała właśnie starą chustę frędzlami z nadzieją, że trochę odświeży tym jej wygląd. Włócz-
ka miała kolor ciemnoczerwony, a węzły przy frędzlach ukła dały się równo i przypominały trochę sznur czerwonych korali ków. Mimo to Amy nie próbowała się oszukiwać, że udało jej się zrobić coś więcej niż doprowadzić starą, przetartą chustę do nieco bardziej znośnego stanu. Nie kupiła nic nowego z ubioru już od kilku lal, więc chcąc jako tako wyglądać, musiała obszywać stare suknie koronkami i wstążkami. Skutki tego nie za wsze były zadowalające, Amy wiedziała więc, że w modnym towarzystwie wyglądałaby jak strach na wróble. Prawdą jednak było i to, że miała bardzo niewiele okazji do pokazania się. rzadko bowiem gdziekolwiek bywała. - Chyba położę się spać, mamo. - Amy stłumiła ziewnięcie. Wieczór przypominał dziesiątki innych, podobnych. Zjadła ko lację z matką, skubiąc porcję potrawki baraniej, której faktycz nie było zbyt mało dla jednej osoby, a co dopiero mówić o dwóch. Potem obie poszły do salonu, choć w zasadzie dla po koiku w domu przy Curzon Street była to zbyt s/.umna nazwa. Lady Bainbridge zajęła się czytaniem książki, a Amy szyciem. Wszystko to powtarzało się niemal bez zmian przez ostatnie dwa lata, odkąd zmarł sir George Bainbridge. Lady Bainbridge z córką w randzie nigdzie nie wychodziła, nikogo też nie za praszała do odwiedzin, czuła się bowiem w obowiązku czymś gościa poczęstować. - Jak sobie życzysz, kochanie. - Lady Bainbridge zmarszczyła czoło. - W sieni jest świeca, prawda? Proszę, nie zabieraj jej na górę. Bez niej też powinnaś łatwo trafić do po koju. Amy uprzytomniła sobie, że to prawda, ale tylko dlatego, że zdążyła się już nauczyć poruszać po domu w ciemności. - Ja jeszcze poczekam - powiedziała lady Bainbridge i westchnęła cicho. - Twój brat może być zbyt zmęczony, żeby przez udaniem się na spoczynek pamiętać o zamknięciu drzwi. a niedobrze byłoby, gdyby ktoś wszedł w nocy z ulicy i coś nam ukradł. Amy pomyślała, ze bardziej niż zmęczenie umysłowi Ri charda szkodzi picie. Wydawało się dość nieprawdopodobne, by złodziej wybrał akurat domostwo Bainbridge'ów. Podejrzewała, że skąpstwo matki musi być przysłowiowe nawet w półświatku. a jego przedstawiciele znakomicie wiedzą, że z domu na Cur zon Street nie wyniosą niczego cennego. Ojciec przed śmiercią zdążył sprzedać lub zastawić wszystkie wartościowe przedmio ty, które posiadał, a brak pieniędzy lady Bainbridge był po wszechnie znany. Dom, wynajmowany im za bardzo niewielką sumę przez starego przyjaciela rodziny i umeblowany w stylu modnym przed trzydziestoma laty, wystarczał, by zapewnić dach nad głową. Zatrudniali teraz kucharkę i pokojową oraz nie ocenionego Martena, osobistego służącego Richarda. Na powóz nie było ich stać. Rok wcześniej lady Bainbridge uporczywie sprzeciwiała się jego sprzedaży, ale Amy zwróciła jej uwagę, że mogą wystawić się na pośmiewisko, bo konie już tak wychudły z niedożywienia, że lada dzień padną na ulicy. Ten argument przeraził lady Bainbridge do tego stopnia, że w końcu wyraziła zgodę, nie zniosłaby bowiem publicznej kompromitacji. - Wolałabym, żebyś nie czekała na Richarda, mamo - po wiedziała Amy ze zwykłą dla siebie łagodnością. - Dobrze wiesz, że Marten się nim zajmie i dopilnuje, by wszystko było pozamykane. Poza tym dżentelmeni mają zwyczaj toczyć roz grywki aż do świtu. Przekonasz się, zaśniesz w fotelu, a jak się zbudzisz, wejdzie ci kurcz w szyję i będziesz miała potargane włosy. Lady Bainbridge zaniepokoiła się. Pozostały jej jeszcze ślaty dawnej urody, którą oczarowała George'a Bainbridge'a, pilnie więc ich strzegła. Mimo to sprawiała wrażenie bardzo za niedbanej, odkąd bowiem owdowiała, zaczęła więdnąć i juź się z tego nie podniosła. Spod lekko przekrzywionego czepka opa dały jej na ramiona zmatowiałe pukle w brązowym kolorze. Suknia wisiała na wychudzonej figurze, a kąciki niegdyś ponęt nych ust teraz smętnie opadły. - Och, nie pomyślałam o tym... Skoro jednak tak mówisz, kochanie... Tylko że nie mogę jeszcze iść do sypialni, bo do zaśnięcia potrzebuję drugiej książki. Tę... - poruszyła tomi kiem trzymanym w dłoni - napisała panna Kitty Cuthbertson. i mam zwyczaj czytać ją właśnie po to, by nie zasnąć. Na wie czór potrzebuję książki panny Edgeworth. Amy dawno już przywykła do przesądów matki. Lady Bainbridge postępowała zawsze wedle własnych przekonań, które uzupełniały te bardziej rozpowszechnione, w myśl których nie należało, na przykład, przechodzić pod drabinami ani pozwalać służbie przewracać materacy w piątek. Według jednego z najsurowiej przestrzeganych rytuałów udając się na spoczynek, na leżało zachować ściśle określony porządek czynności. Wcho dząc po schodach, nie wolno było obejrzeć się za siebie, panto felki należało ustawić pod łóżkiem czubkami w stronę drzwi, przed zaśnięciem czytało się określoną książkę... Obyczajom tym lady Bainbridge hołdowała niewzruszenie. Amy westchnęła. - Gdzie jest książka panny Edgeworth, mamo? - Och, sądzę... - Lady Bainbridge bezskutecznie obmacała wszystkie kieszenie i poduszki na fotelu. - Musiałam zostawić ją w jadalni. Tajemnicza sprawa, wiem, bo przecież powinna znajdować się w sypialni. To doprawdy bardzo niefortunne, że twojemu bratu przyszło dziś wieczorem do głowy podejmować tutaj swoich kompanów. Było to nie tylko niefortunne, lecz również niezwykłe. Sir Richard Bainbridge rzadko bywał w domu, wolał bowiem od dawać się hazardowi w znanych klubach White'a albo Bood-
te'a. Amy nie pamiętała nawet, kiedy poprzednio brat zaprosił kogokolwiek na Curzon Street. Dom nie był ani dostatecznie duży, ani wystarczająco umeblowany, żeby urządzić w nim przyjęcie, ale grupka miłośników gier hazardowych mogła poczuć się w jego murach swobodnie. - Może poślemy Patience po książkę - zaproponowała Amy. Patience była ich pokojową, ortodoksyjną purytanką, która miała pełne kwalifikacje osobistej służącej, ale równie sprawnie posługiwała sie ścierką. Z zasady Patience reagowała na każdą sytuację niezadowoleniem. Amy nieznacznie skrzywiła się, gdy wyobraziła sobie, co pokojowa powie o kompanach Richarda. Twarz lady Bainbridge pojaśniała, zaraz jednak znowu stała się smutna. - Och. jaki dobry pomysł... Niestety, nie mogę! Patience przysięgła. że nie postawi nogi w pokoju, w którym są kompani Richarda, odkąd jeden z nich próbował uszczypnąć ją w... Lady Bainbridge przybrała zakłopotaną minę. - No, w poufały sposób. Zarzekała się potem, że natarła im uszu i wyzwała ich od hultajów i łajdaków! - Dzielny był ten, który spróbował - mruknęła Amy, nieco rozbawiona wyobrażeniem suchej i kościstej Patience stającej się obiektem zalotów jakiegoś dżentelmena. Bez wątpienia człowiek ten musiał wcześniej sporo wypić. - Tak czy owak, możesz posłać lam Martena. Nie sądzę, żeby groziła mu podobna przygoda. - Nie grozi, to prawda, ale Marten poszedł dziś wieczorem w odwiedziny do siostry i wydaje mi się, że jeszcze nie wrócił. Amy przygryzła wargę. - Każdy problem da się rozwiązać, mamo. Czy nie możesz poczytać dzisiaj innej książki? Na twarzy Lady Bainbridge odmalowała się zgroza.
- Och, nie, kochanie. Dobrze wiesz, że niektóre książki na dają się do czytania w ciągu dnia, a inne są na wieczór. Nie można mieszać jednych z drugimi, zapewniam cię. Amy wstała i wziąwszy chustę, otuliła nią ramiona. - Dobrze. Wobec tego sama przyniosę ci tę książkę. Zajmiemi to tylko chwilę. Lady Bainbridge wydała cichy pisk. - Och, Amy, kochanie, nie możesz iść do tego pokoju! Dżentelmeni tam grają... - Wiem, mamo. Przypuszczalnie będą tak pochłonięci grą, że nawet mnie nie zauważą. Nie sądzę, żebym podzieliła przykry los Patience! - Ja też nie. - Lady Bainbridge wydawała się tego żałować - Bądź co bądź, żaden dżentelmen nie okazał ci cienia zaintere sowania, Amy! To zresztą nie ma nic do rzeczy. Zachowałabyś się wyjątkowo niestosownie, gdybyś weszła do pokoju pełnego mężczyzn. - Jeden z nich jest moim bratem, mamo - zwróciła jej uwa gę Amy. - W razie gdyby coś złego się działo, natychmiast zwrócę się o pomoc do Richarda. Ciaśniej otuliła się chustą i wyszła do sieni. Jedyna świeczka, paląca się u podnóża schodów, rzucała długie cienie. Amy do strzegła odbicie swojej postaci w wysokim, podłużnym lustrze i pomyślała ze smutkiem, że wygląda jak jedna z egipskich mu mii, widzianych przez nią rok wcześniej podczas wystawy egiptologicznej. Chusta była wielka, bo Amy zawsze lubiła mieć do brą ochronę przed przeciągami. Jakość ogrzewania w gospodar stwie Bainbridge^w była odwrotnie proporcjonalna do ilości pieniędzy przegrywanych przez Richarda przy zielonym stoliku, toteż zimno nie było dla Amy nowością. Usłyszała męskie głosy i śmiech, dochodzące z jadalni. Mat ka naturalnie miała rację, że wejście do takiego pokoju było zu-
pełnie niestosownym zachowaniem dla panny, ale Amy była przekonana, że prawdopodobieństwo, by jej widok obudził żar w którymś z pijanych mężczyzn, było wyjątkowo małe. Większość stanowili tam hazardziści z krwi i kości, którzy w ogóle nie powinni zwrócić na nią uwagi, a jeśli nawet któryś na nią zerknie, to rzecz jasna i tak nie zainteresuje się szarą i bezbarw ną siostrą Richarda. Modne towarzystwo ceniło urodę, a tej Amy w swoim przekonaniu nie miała zbyt wiele. Zawsze była niepozorna i trudna do zauważenia, a spokojne usposobienie z pewnością jej nie pomagało. Podczas jedynego sezonu. jaki spędziła w Londynie, odzywała się tak rzadko, że w eleganckim towarzystwie ztośliwcy mawiali o niej ,jest. a nie ma". Uchyliła drzwi jadalni i zajrzała do środka. Było dokładnie |ak, jak przewidywała. W pokoju panowało gorąco i duchota, do czego przyczyniały się żar bijący od kominka i przynajmniej dwadzieścia topniejących woskowych świec, rozstawionych na stole. Gromadce hazard/.istów przewodził jej brat, przy którego ramieniu leżała pusta butelka po brandy. Stała też drewniana miseczka L kilkoma rulonikami monet. Richard siedział rozparty na krześle. twarz miał zaczerwienioną, a w dłoni trzymał kubek z kośćmi. Omiótłszy zebranych spojrzeniem, Amy poznała dwóch kompanów brata, inni wydawali jej się obcy. Lord Humphrey Dainty był tak pijany, że niechybnie groził mu upadek z krzesła pod stół. Surdut miał włożony na lewą stronę, a twarz znaczyły mu liczne krople potu. Amy pomyślała, że wkrótce alkohol i gorąco pokonają go definitywnie i lord Humphrey po prostu straci świadomość. Pan Hallam wyglądał jeszcze głupiej niż jego kompan, miał bowiem na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem, przybrany tyloma kwiatami i wstążkami, że nawet przeróbki Amy nie były tak strojne. Amy z politowaniem póki-
wała głową. Była przyzwyczajona do przesądów matki, ale oby czaje graczy stanowiły z jej punktu widzenia całkiem oddzieIny rozdział. A Bertie Hallam zdawał się nie zauważać, że jego za klinanie szczęścia nie działa. Amy powędrowała wzrokiem dalej. Tych mężczyzn nie znała. Jeden był jasnowłosy, rosły i wyglądał bardzo poczciwie. Wydawał się nieco trzeźwiejszy niż pozostali. Co zaś do drugie go... Przeciąg spowodowany otwarciem drzwi zakołysał płomieniami świec i mężczyzna podniósł głowę właśnie w chwili, gdy Amy mu się przyglądała. Pochwycił jej spojrzenie. Amy poczuła się zakłopotana. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie zatrzy mują wzrok na kimś ładniejszym lub bardziej interesującym. A ten mężczyzna oczami o niezwykłej bursztynowej barwie w skupieniu wpatrywał się w jej twarz. Po chwili nieznacznie uniósł brwi. Był starszy od Richarda. Miał chyba około trzydziesiu lat. Wysoki i smukły, wydawał się bardzo swobodny. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, rozchylone poły surduta odsłaniały śnieżnobiałą koszulę z nieco zmiętym fularem. Ni kogo tak przystojnego Amy jeszcze nie widziała. Zwracały uwagę również jego śniada karnacja i klasyczne rysy. Stosik gwinei i ruloników z drobniakami obok niego był zdecydowanie więk szy niż u pozostałych. Nagle mężczyzna uśmiechnął się do niej i niedbałym gestem odsunął z czoła zabłąkany ciemnokasztanowy kosmyk. Amy przybrała karcącą minę. Stanowczo nie chciała, żeby któryś z graczy pozwalał sobie na takie uśmiechy. Richard właśnie postawił na zielonym suknie następną bu telkę brandy. - Dolej sobie, Joss, dolej sobie, Seb! Zostajecie z tyłu. Pchnięta butelka zachwiała się i omal nie upadła, a Richard podniósł wzrok, dostrzegł siostrę i szeroko się uśmiechnął. Bllask świecy odbijał się w jego jasnych włosach. W niebieskich oczach tańczyły wesołe ogniki. - Niech mnie kule biją! Co tu robisz, siostrzyczko? Przyszłaś sprawdzić. ile przegrałem, co? Możesz mieć pretensje do Jossa. Popatrz, jakie ma dzisiaj diabelskie szczęście. Amy oderwała wzrok od mężczyzny o kasztanowych włosach, uprzejmie się uśmiechnęła i ostrożnie zaczęła obchodzić pokój dookoła. Lady Bainbridge powiedziała jej, że zostawiła ksiązkę na parapecie, ponieważ jednak ciężkie czerwone story były zaciągnięte, nie dało się odgadnąć, o które okno chodziło. Zaczęła budzić zainteresowanie gości Richarda, co należało uznąć za wyjątkowo niepożądane. Lord Humhprey Dainty pr/echylił głowę i mamrotał: - Sługa uniżony, panno Bainbridge, sługa szanownej pani... Natomiast pan Hallam zerwał się z krzesła i wykonał głęboki ukłon, przy czym omal nie runął jak długi. Amy wyciągnęła ra mię i lekkim pchnięciem pomogła panu Hallamowi wrócić na krzesło. Znała go od dzieciństwa, a przez ostatnie siedem lat raz do ku odrzucała jego oświadczyny. Nie widziała więc powodu, by urządzać takie ceregiele. - Dobry wieczór, panno Bainbridge. Czy mogę w czymś poRosły, jasnowłosy dżentelmen opuścił krzesło po prawicy Richarda i skłonił przed nią głowę. Miał wesołość w oczach i Amy mimo woli poczuła do niego sympatię. Nie chciała, wiedziła przecież, że kompani brata to co do jednego hultaje i utracjusze. Mimo to nieśmiało odwzajemniła uśmiech. - Dziękuję panu. Moja matka zostawiła w tym pokoju książkę, a twierdzi, że bez niej nie zaśnie... - Jakaś powieść leży na parapecie za tobą, Seb - rzucił mężczyzna z kasztanowymi włosami. - Zwróciłem na to uwagę, kiedy wchodziliśmy.
Nie uczynił wysiłku, by pomóc w poszukiwaniach, lecz dalej siedział i z lekko kpiącym uśmieszkiem przyglądał się rozwo jowi sytuacji. Amy poczuła dreszcz, a zakłopotanie przemiesza ło się z irytacją. Mimo że miała grubą i niezaprzeczalnie przy zwoitą suknię, w dodatku osłoniętą chustą, zdawało jej się, że jest całkiem naga. Z ulgą wzięła książkę lady Bainbridge od ro słego dżentelmena, gdy ten skłonił się przed nią, wyciągnąwszy poszukiwany przedmiot za grubej czerwonej zasłony. - Z pewnością właśnie tego pani szuka, panno Bainbridge Proszę przekazać" pozdrowienia lady Bainbridge. Mam nadzieję. że książka pomoże jej w zaśnięciu. - Przesłał Amy kolejny uśmiech. - Sebastian, książę Fleet, bez reszty do pani usług. Książę Fleet! No i proszę, jak zwodnicza okazała się jego miła powierzchowność. Richard doprawdy rzucił się na głęboką wodę, bo Fleet i jego kompani byli zaprzysięgłymi graczami i chodziły słuchy, że oskubują naiwnych. Naturalnie Richarda trudno byłoby nazwać naiwnym. Był przecież synem osławionego George'a Gwinei Bainbridge'a i od osiemnastego roku życia podążał śladem ojca. Nie należał więc do amatorów. Mimo to Amy wiedziała, że jej brat wcześniej nie zadawał się z podo bnym towarzystwem. Książę Fleet i earl Tallant mieli kon szachty z takimi hazardzistami jak Golden Bali i Scrope Davies. A ci ludzie byli naprawdę niebezpieczni. Potrafili przepuścić tysiące gwinei przez jedną noc. Wbrew sobie Amy zerknęła na mężezyznę i kasztanowymi włosami. Wciąż jej się przyglądał i tak ją tym zmieszał. że przycisnęła książkę do piersi. Jeśli tam stał Sebastian Fleet. to ten... Mężczyzna skłonił głowę. - Joscelyne Tallant, do usług, panno Bainbridge - powiedział, zupełnie jakby czytał w jej myślach. Słyszała o Jossie Tallancie, dziedzicu markiza Tallant. A któż nie słyszał? Mówiono.
że hazard jest i tak najmniejszą z wad młodego Tallanta. Był jeszcze alkohol, kobiety i wybryki, o których wzmiankowano półsówkami. Jako młody człowiek earl Tallant odbył przymusową podróż za granicę, ukarany w ten sposób przez ojca za narażenie rodziny na monstrualne karciane długi i doprowadzenie jej do stanu bliskiego ruiny. Tam jednak znowu splamił honor rodu. uciekł bowiem z żoną swojego gospodarza i przez kolejne pięć lat jego nazwisko było właściwie synonimem skandalu, Książe Fleet wciąż uważany był za znakomitą partię, liczono bowiem, że miłość porządnej kobiety może go ocalić, ale w przypadku Jossa Tallanta nikt nawet nie wspominał o ocaleniu. Swatki reagowały na wieści o nim okrzykami przerażenia i starały się trzymać swoje podopieczne jak najdalej od niego. Amy zorientowała się, że earl mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Była zupełnie nieprzyzwyczajona do tego, by dżentelmeni w taki sposób jej się przyglądali. Zazwyczaj tego rodzaju spojrzenia mieli zarezerwowane dla najatrakcyjniejszych dam i Amy uważała, że są one naturalną częścią flirtów w eleganckim świecie. Wygładziła spódnice, żeby na pewno zakryły jej kostki. Suknię miała trochę zbyt krótką, nosiła ją bowiem od czterech lat, a tymczasem zdążyła urosnąć. Dostrzegła uśmiech, który zamajaczył w kącikach ust Jossa Tallanta na widok odruchu świadczącego o skromności. Richard niecierpliwie potrząsnął kubkiem z kośćmi. - Pańska kolej, milordzie. Kto gra? - Pustka w kieszeniach - mruknął lord Humphrey i dyskretnie zwolnił zajmowane krzesło. - Tallant wziął wszystko co
moje...
- Ja też rezygnuję - oznajmił ponuro Bertie Hallam. - Nie mam już nawet pioruńskiego pensa, proszę mi wybaczyć to wyrażenie, panno Bainbridge!
- Ja już wychodzę, przepraszam - rzuciła pośpiesznie Amy Uśmiechnęła się do Sebastiana Fleeta, który przytrzymał dla niej drzwi, i uważając, by nie spojrzeć już na Tallanta, wysunęła się do sieni, która powitała ją miłym chłodem. Lady Bainbridge wyczekiwała jej u podnóża schodów niczym blady duch. - Och, Amy, kochanie. Nie było cię tak długo, że już zastanawiałam się. co z tobą. Czy wszystko w porządku? - W jak najlepszym, mamo - odrzekła Amy. - Nic mi sie nie stało. - Czy nie oświadczył ci się znowu Bertie Hallam? - Nie, mamo. Bertie Hallam był... zbyt zajęty. - Szkoda. - Lady Bainbridge westchnęła. - Ubyłaby osoba do wykarmienia. - Chwyciła Amy za ramię. - Ile tam było świec? - Dwie, może trzy - skłamała Amy bez mrugnięcia okiem. - Nie masz się czym przejmować, mamo. - A ogień? - Palił się mały. - Po co Richardowi ogień w maju? - Lady Bainbridge sposępniała. - To taki zbytek. - Wiesz, mamo, wieczorami jest całkiem chłodno. - Amy zadrżała, bo przeciąg w sieni był doprawdy przykry. - Nie martw się. Jestem pewna, że Richard wygrywa duże sumy. Lady Bainbridge odzyskała pogodę ducha. - Tak sądzisz, kochanie? Doprawdy, on jest zupełnie taki sam jak ojciec. George należał do nieprzeciętnie utalentowa nych graczy, a jak wygrywał, to zawsze obsypywał mnie pre zentami. Skoro Richard wygrywa, to możemy się nie martwic Ale, ale... znalazłaś moją książkę? Amy podała jej tomik. - Oto ona, mamo. Leżała na parapecie, tak jak powiedziałaś. Lady Bainbridge zerknęła na książkę.
- Ojej, to przecież jest książka, którą zostawiła u mnie w zeszłym tygodniu lady Ashworth! No nie, tej stanowczo nie mogę teraz czytać. Amy głośno odetchnęła, zła na siebie, że wzięła książkę bez sprawdzenia autora. Ujęła matkę za ramię. - Nie przejmuj się, mamo. Zrobię ci mleka z gałką muszka tołową i goździkami, tak jak lubisz. Rozgrzeje cię i na pewno będzie skuteczne, zobaczysz. A jeśli nie, to zawsze jest laudanum. Obawiam się. że nic nie jest w stanie mnie zmusić, żebym dziś wieczorem weszła do tego pokoju drugi raz! Wkrótce Amy usłyszała dochodzące zza ściany spokojne pochrapywanie lady Bainbridgc. sama jednak leżała i nie mogła zasnąć. Z jadalni dobiegały wybuchy śmiechu. Obsypywanie prezentami. też coś! Zadziwiało ją, że matka zapamiętała tylko szczodrość swojego męża, a zapomniała o innych, znacznie przykrzejszych stronach małżeństwa. Amy zaś bardzo dobrze pamiętała, co to znaczy być córką gracza. Wiedziała, że nigdy tego nie zapomni. Życie szlachetnie urodzonej, lecz ubogiej panny, które teraz wiodła, było bowiem bezpośrednim następstwem nałogu ojca. A już na pewno nie była w stanie zapomnieć skandalu i swojej rozpaczy sprzed dwóch lat. kiedy ojciec odebrał sobie życie. Wtuliła głowę w poduszkę. Richard był pod wieloma względami podobny do ojca, szczodry, lecz lekkomyślny. Bardzo ją to złościło, chociaż lubiła brata. Tylko tych innych nienawidziła z całego serca. Takich bogaczy jak Fleet i Tallant. Ich w ogóle nie obchodziło, że wciągają jej brata na zbyt głęboką wodę i bezwzględnie wszystkeiego pozbawiają. Wiedziała, że już wkrótce jej brat znajdzie się w takim samym desperackim po łożeniu, jak kiedyś George Bainbridge. Amy nie mogła znieść tej myśli, ale nie czuła się na siłach zapobiec katastrofie. Żyła
w nieustannej obawie, że historia się powtórzy. Gardziła nicponiami w rodzaju Sebastiana Fleeta i Jossa Tallanta za ich beztroska arogancję i bezduszne lekceważenie innych. Miała nadzieję, że Richardowi nie wejdzie w zwyczaj zapraszanie kompanów od gry na Curzon Street. Stanowczo nie życzyła sobiespotkać earla Tallanta ponownie.
Goście sir Richarda wyszli po piątej nad ranem. W domu za padła cisza, służący Marten zamknął drzwi i pomógł swemu nietrzeżwemu panu wgramolić się po schodach do sypialni. Richard podśpiewywał, bo wygrał dwieście gwinei, ale Marten zdołał go jakoś uciszyć. Wstawał ciepły, majowy ranek. Strażnik wywołał półgodzinę.Lord Humphrey Dainty i Bertie Hallam szli chwiejnie ulicą, spleceni ramionami dla lepszej równowagi. - Młodzi ludzie udają się do łóżek - wycedził Joss Tallant z pogardliwym uśmiechem, patrząc na ich zlewające się cienie, podobne do pijanego pająka. - Jak tam, Seb? Masz pewniejszy krok? Książę Fleet wyprostował się. - Co ci się marzy, drogi chłopcze? Czyżby wizyta u matki Walsh? - Taki miałem pomysł. - Joss poprawił surdut. - Nie wi łem tej blondyneczki Harriet od miesiąca. Najwyższy czas na odnowienie znajomości. Fleet nieco odsunął się od towarzysza i ruszyli dalej. - Może rzeczywiście warto. Joss zerknął na kompana. Jego obojętność wydawała mu się zabawna, aczkolwiek obaj mieli cyniczny stosunek do życia, tyle że z różnych powodów. - Tylko tyle, Seb? - Po prostu przyjemna rozrywka. - Fleet wzruszył ramiona-
mi. - Poza tym trochę mi ulży, bo mam za ciężko w kieszeniach Niech mnie diabli wezmą, jeśli kiedyś spotkałem człowieka mającego większy talent do przegrywania niż Richard Bainbridge' Dzisiaj pierwszy raz widziałem, żeby skończył grę na plusie. Ciekaw jestem, jak w ogóle udaje mu się utrzymać jakikolwiek styl. - Zdaje mi się, że pożycza pieniądze u Howarda i Gibbsa - stwierdził oschle Joss. - Małpuje w tym swojego ojca, ale nie ma ani krzty tałentu George'a Gwinei, za to odziedziczył po nim pecha. Ta śmieszna suma, którą dzisiaj zdobył, to więcej, niż udało mu się wygrać od początku roku! Fleet parsknął śmiechem. - Jego ojciec nie miał dużo więcej szczęścia. George Bainbridge żył tak bardzo ponad stan, że ciągle musiał rejterować do swojej posiadłości w Warwickshire i tam czekać, aż wierzyciele ochłoną. W końcu sprzedał posiadłość. - Pamiętam - powiedział wolno Joss. - Czy to nie było jakies dwa, trzy lala po tym, jak panna Bainbridge miała swój debiut? Bainbridge mnóstwo przegrał i strzelił sobie w łeb. Rodzina musiała sprzedać wszystkie posiadłości z wyjątkiem jednej niewielkiej w Oxfordshire. O ile wiem. dom przy Curzon Streetnie jest ich. Pannę Bainbridge widziałem dzisiaj pierwszy raz od czasu jej debiutu. - To taki zabawny szary wróbelek - powiedział Fleet. Szkoda, że nie udało jej się złapać męża podczas pierwszego sezonu, ale wcale się nie dziwię, że nie miała powodzenia. Jest za cicha i do tego trudno ją zauważyć. Szczerze mówiąc, nie gustuję w podstarzałych dziewicach! Zapóźniony powóz minął ich z turkotem. - Zawsze była bardzo nieśmiała - zauważył Joss. Ze zdziwieniem stwierdził, że trochę jej współczuje. Nie zwykł tracić czasu na myślenie o pospolitych pannach, a Amy Bainbridge była zdecydowanie pospolita. W tej kwestii uzyska! już pewność wcześniej, szybko więc skierował myśli w inną stronę. - Nazywali ją... - ...Jest, a nie ma! - dokończył Fleet ze śmiechem. - Pamiętam! Nigdy się nie odzywała i niektórzy myśleli, że po prostu jest niedorozwinięta. Przypominam sobie za to, że miała taką ładną jasnowłosą przyjaciółkę. Amandę Jakąśtam. Ciekawe, co się z nią stało. - Amandę Makcpeace. Poślubiła Franka Spry - oznajmił - Frank miał posiadłość w Irlandii. Fleet wlepił weń wzrok. - Niech to diabli, Joss. Nie wiedziałem, że jesteś chodzącym herbarzem. I że masz encyklopedyczną pamięć. - A jak myślisz, dlaczego tak często wygrywam? Prawdę mówiąc, pamiętam to wyłącznie dlatego, że Juliana i Amanda Spry były na dobrej drodze do nawiązania przyjaźni. Słyszałem, że lady Spry ostatnio owdowiała i wróciła do Londynu. Może powinieneś złożyć jej wizytę, Seb! O ile się nie mylę, to była bardzo interesująca turkaweczka. - A jak się miewa Juliana? - spytał z szerokim uśmiechem Fleet. Jeśli był kiedykolwiek gracz umiejący pobić Jossa Tallanta, to właśnie jego siostra, lady Juliana Myfleet. - Och, tak jak zawsze - odpowiedział Joss, cedząc słowa. -Wysokie stawki, nieciekawe towarzystwo... Wiesz, zainteresował ją Clive Massingham. Fleet cicho gwizdnął - Od takiej myśli mam niesmak w ustach. To doprawdy paskudny jegomość, jeśli nie brać pod uwagę koneksji! Joss wzruszył ramionami, nieco skonfundowany. - Zgadzam się, ale nic nie mogę na to poradzić! Juliana robi wszystko po swojemu. Nawet gdyby zgodziła się mnie wysłu-
chać\ nie będę się chełpił, że mam na nią duży wpływ. Naturalnie na moralistę w ogóle się nie nadaję - dodał z goryczą. - Byłoby niedorzecznością, gdybym twierdził inaczej. Odwiedziłem wczoraj ojca - zmienił temat. - Myślałem, że staruszek chce się odciąć od wszelkiej odpowiedzialności za nas oboje! Doprawdy nie sposób zgadnąć, które z nas bardziej go rozczarowało. Fleet zachichotał. - Zagroził ci wydziedziczeniem, co? Joss znowu wzruszył ramionami. Obudziły się w nim resztki szacunku. - To byłoby naturalne, skoro zupełnie nie spełniam jego oczekiwań. On chce, żebym się ożenił i dał mu dziedzica. Nie mogę powiedzieć, żeby ten pomysł do mnie przemawiał. Szłachętnie urodzone panny są nieznośne i wszystkie jednakowe. Myślę, że równie dobrze mógłbym ożenić się z aktorką albo kimś podobnym... - Na przykład z kokotą - dodał chytrze Fleet. - Harriet by łaby ozdobą każdego szacownego domu f Doszli do Covent Garden. Dwie królowe nocy, które wyło niły się z cuchnącego zaułka, przyjrzały im się z obleśnym zainteresowaniem. - Wulgarne - stwierdził Fleet, ze smutkiem kiwając głowa. - Nawet bardzo wulgarne. Jakby dla kontrastu sień zakładu matki Walsh stanowiła wzór gustownej zamożności. Krótko mówiąc, był to przykładny i modny burdel. Właścicielka osobiście wyszła im na powitanie Była przystojną, dobrze zakonserwowaną kobietą w trudnym do określenia wieku, która słynęła z wysokiej jakości usług i ofe rowania nowości. - Panowie... miło mi znów was widzieć. - Poprowadziła ich na górę po marmurowych schodach ze złoceniami. - Czy mogę dziś usłużyć panom czymś szczególnym?
- Nie tym razem - powiedział Fleet, maskując dłonią ziew ie. - Może jestem wybredny, ale tak bardzo mnie znużyło... - Naturalnie, wasza miłość... - Matka Walsh zwróciła się do Jossa. - Milordzie. Harriet się stęskniła... Joss rozciągnął usta w uśmiechu. Cynicznie pomyślał, że względy panny Harriet Templeton są przeznaczone dla tego, kto najwięcej za nie zapłaci. W tej chwili to właśnie do niego nale ten przywilej. Taki układ całkiem mu zresztą odpowiadał. Byl przywiązany do swojej poprzedniej kochanki, a kiedy Marianne powiedziała mu. że przyjęła oświadczyny innego dżentelmena. Joss odkrył ze zdziwieniem, że wprawiło go to w głę bokie rozgoryczenie. Miał do Mariannę pewną słabość. Może nawet byłby skłonny przyznać, że jest dla niego ważna. Łączyła ich przyjaźń, która pozostawiała im swobodę i nie nakładała zobowiązań. A cho ciaż ostatnie zakochanie przydarzyło mu się w cielęcych latach, to cenił sobie towarzystwo Mariannę i bardzo doskwierał mu jej brak. Na szczęście w przypadku Harriet nie groziła mu powtórka tej sytuacji. Jej uczucie dorównywało głębokością jego portfelowi. a Joss był bardzo zadowolony, że w tę znajomość żadne z nich nie angażuje uczuć. Przeszedł szybko znajomym korytarzem do pokoju przy jego końcu. Panna Templeton siedziała przed lustrem i szczotkowała włosy. Na jego widok jej drobna twarz o jasnej karnacji natychmiast się rozpromieniła. Szczotka została odłożona, a panna Templeton powitała go czułym uściskiem. - Joss, kochany,.. - wymruczała, rozpinając mu guziki ka lki. - Umierałam z tęsknoty, żeby cię zobaczyć. Joss zrzucił z ramion surdut i pochylił się, by pocałować Harriet. - Ja też za tobą tęskniłem, moja miła. Czy uczcimy ponow ne spotkanie?
Poderwał ją z podłogi i zaniósł na łóżko. Harriet uroczo za chichotała. Po chwili leżała wyciągnięta w zmysłowej pozie i z prowokującą minką przyglądała mu się, jak ściąga buty. Jej koronkowy peniuar się rozchylił i doprawdy niewiele z tego rozkosznego widoku pozostało dla wyobraźni. Joss poczuł, że jego ciało bardzo żywo na to reaguje, ale umysł nadal miał chłodny. Ożenić się z kokotą... Przez chwilę widział Harriet chodzącą korytarzami Ashby Tallant w roli nowej markizy, ale myśl o małżeństwie była dla niego nie do przyjęcia. Ilekroć' próbował poważniej ją rozważyć, przed oczy nasuwał mu się obraz dwojga ludzi ciskających sobie obelgi z dwóch końców rozle głego salonu. Harriet pociągnęła go ku sobie. Na ułamek sekundy jej lalkowalą twarz przesłoniło mu wyobrażenie twarzy Amy Bainbridge. To było dla niego duże zaskoczenie. Gdy ją obserwował, wyraźnie widział w jej oczach wyraz dezaprobaty, wyczuwał jej niechęć, mimo że nie zwróciła się do niego ani jednym słowem. To było bez znaczenia. Nie miał pojęcia, co kazało mu o niej pomyśleć, chyba że ujęła go absolutna niewinność, pozostająca w jaskrawej sprzeczności z otoczeniem, w jakim teraz się znajdował. Tylko że z takiej niewinności zrezygnował wiele lat temu. Teraz nie była już dla niego. Poddał się więc władzy zręcznych rąk Harriet i pozwolił, by myśli odpłynęły w mrok. - To wstyd, panno Bainbridge! Zwykłe ordynarne niechlujstwo! Jak człowiek może tak nabałaganić?! Pani brat gra w klubie i to powinno mu wystarczyć. - Kanciastą twarz Patience wykrzywiło oburzenie. Służąca skierowała ku Amy ostrze ku chennego noża. - Ciągle próbuję.wywabić wosk i plamy, ale la dy Bainbridge nie pozwala mi za mocno trzeć. Mówi, że znisz czę meble!
Rozejrzawszy się po jadalni, Amy przekonała się, że Patience ma niejeden powód do narzekań. Dwadzieścia świec pozostawi ło woskowe ślady na wszystkich możliwych powierzchniach. Politurowany blat stołu znaczyły ciemniejsze krążki w miejscach, gdzie rozlała się brandy. W powietrzu wciąż unosił się nieświeży zapach. Amy podeszła do okna, by wpuścić do pokoju swieże powietrze. Zrobiło się znacznie jaśniej, a w tym oświetłeniu obraz zniszczenia jeszcze wyraźniej rzucał się w oczy. Amy westchnęła. - Daj mi ten nóż, Patience. Zeskrobię wosk z mebli, jeśli potem je czymś natrzesz i wypolerujesz. Tego wosku jest tyle, że będzie z niego można zrobić nową świecę... - Zupełnie jakbym słyszała pani mamę - powiedziała Patience, ale jej głos brzmiał już bardziej wyrozumiale. Spojrzała na Amy znacznie cieplej. - Proszę mi powiedzieć, po co robić nowe świece ze starych, jeśli pani hultajski braciszek znowu potem zabrudzi stół? Niekiedy Patience wyraźnie nadużywała praw starej, zaufa nej służącej. Naturalnie Amy wiedziała, że Richard nie cieszy się powszechną sympatią. Chociaż matka go rozpieszczała, a li czne panny adorowały, bo mimo dziurawych kieszeni był bar o przystojny, to nie potrafił zmiękczyć serca Patience. Amy nie miała zrozumienia dla jego skłonności do hazardu, mimo to bardzo go lubiła. To Richard pomógł jej przetrwać ponure dni po śmierci ojca, pocieszał ją i wspierał, a ona próbowała odwza jemnić mu się tym samym. - Wiem, że skłonność Richarda do hazardu jest zgubna -przyznała Amy, usiłując naprędce wymyślić argumenty, które mogłyby zostać uznane przez Patience za okoliczności łagodzące. - Pamiętaj jednak, że on nie ma złych intencji, a jeśli uda mu się coś wygrać, wtedy wszyscy możemy skorzystać
- Phi! - Parsknięcie zupełnie jednoznacznie wyrażało opinic Pauence. - Z wygranych sir Richarda może skorzystać jedynie sam sir Richard! Łatwo przyszło, łatwo poszło, tak ludzie mówią. A to jest krzycząca niesprawiedliwość, panno Amy, sko ro pani wychodzi z siebie, żeby zaoszczędzić pieniędzy tak. by wystarczyło na prowadzenie domu, i przez to ledwo może kupić jedną suknię w ciągu roku. - Mocniej zacisnęła dłoń na ścierce do kurzu. - Pani mogłaby całkiem ładnie wyglądać, gdyby dobrze panią ubrać... Amy wybuchnęła śmiechem - Grubo się mylisz. Czyżbyś mnie nie widziała, kiedy miałam debiut? Nosiłam wtedy najlepsze i najdroższe suknie, a i tak wyglądałam jak straszydło. Lepiej wydać pieniądze na utrzymanie domu. Patience odłożyła ścierkę i podeszła bliżej. - Te suknie nie pasowały, bo były za bardzo ozdobne. To wszystko przez pani mamę! Proszę spojrzeć w lustro, panno Amy. Co pani widzi? Amy posłusznie zerknęła w upstrzoną plamkami szklana taflę. - Widzę ciemne włosy, które się nie kręcą, bladą twarz i to że jestem płaska jak deska. Nie ma się czym chwalić. - Dziwne - odparła zgryźliwym tonem Patience. - Bo ja widzę piękne, delikatne włosy, niebieskie oczy i znakomitą figurę. Może nie jest pani brylantem czystej wody, panno Amy, ale perełką na pewno. Potrzebuje pani tylko właściwej oprawy. - Dziękuję, moja droga Patience. Jesteś dla mnie bardzo uprzejma... - Aha, a pani nie uwierzyła w ani jedno słowo! Amy nie odpowiedziała. Nie to, żeby nie wierzyła Pa tience, raczej nie chciała uwierzyć. Skoro nie miała ani pieniędzy, ani perspektyw, byłoby z jej strony szczytem głupoty oddawać się marzeniom o pięknych strojach i eleganckim towarzystwie. Patience znów wzięła do ręki ścierkę, zanurzyła ją w naczyniu i zaczęła wcierać płyn w najbliższą plamę po brandy. Amy pochyliła się nad stołem. - Ojej, co to jest? Tak słodko pachnie? - Sama wymyśliłam tę mieszankę - stwierdziła Patience z ponurą satysfakcją - więc prawie nic nie kosztowała. Pszczeli wosk, lawenda z ogrodu i kropelka brandy, żeby usunąć plamę, Klin klinem to najlepszy sposób, zawsze to mówię. Brandy na plamy z brandy. Szkoda tylko, że hazardem nie można odzwyczaić, od hazardu! - Mnie to wygląda na obsesję - powiedziała ostrożnie Amy, poruszając zasłonami, żeby wytrząsnąć z nich zapach dymu. Mam wrażenie, że żadne argumenty nie skłonią Richarda do rezygnacji z gry. Tata był taki sam. tak samo twierdził, ze ma to we krwi. - Co za androny! - Patience zmierzyła Amy surowym spojrzeniem. - Pani zadaje kłam tej teorii. Przecież pani nie gra! - Rzeczywiście nie. Wręcz przeciwnie, gardzę tym! Podob no zielony stolik przyciąga damy nie mniej niz mężczyzn. Kiedy bywałam w towarzystwie, nie raz i nie dwa próbowano mnie namówić do gry w wista albo w pikietę. Przekonywano mnie, że to zupełnie nieszkodliwe... - Urwała. Nałóg ojca nie był nie winny, a jego konsekwencje katastrofalne dla rodziny. Patience pokręciła głową. - Szkoda, że pani nie miała powodzenia, panno Amy. Mogłaby pani być już na swoim. Amy podważyła uparty kawałek wosku, który nie chciał się odkleić od blatu. - tak prowadzę dom. chociaż nie jest mój, i muszę powie-
dzieć, że to całkiem spore wyzwanie przy wydatkach Richarda i oszczędności mamy... Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła lady Bainbridge. Amy szybko zmiotła ze stołu wszystkie odłupane kawałki wo sku do fartucha, żeby matka nie zdążyła zauważyć, jakie mar notrawstwo miało tu miejsce. - Dzień dobry, mamo. Mam nadzieję, że gorące mleko po mogło ci wczoraj szybko zasnąć. Lady Bainbridge omiotła pokój podejrzliwym spojrzeniem i zauważyła ogarek pozostawiony przez Amy na gzymsie ko minka. Przez chwilę przyglądała się Patience, która z wielką de likatnością wcierała miksturę w blat stołu. - Dziękuję, kochanie, spałam całkiem dobrze. Zjadłam już małe śniadanie. Spodziewam się, że przed południem może nas odwiedzić pani Vestey. Wspominała coś o tym, kiedy ostatnio byłam w bibliotece. - Lady Bainbridge usiadła na krześle i ge stem zademonstrowała znużenie. - Patience, dopilnuj, żeby przy gościach podawano tylko herbatę i biszkopciki Większy poczęstunek byłby całkiem zbędny, a gdyby na nasze nieszczeście pani Vestey przyprowadziła przyjaciółkę, to proszę, uważaj, żeby był dokładnie jeden biszkopcik na osobę. Nie ciastko. Ciastka szkodzą na trawienie. - Dobrze, proszę pani. - Patience przyklękła i zaczęła czy ścić kominek, - Nie wyrzucaj tych węgielków! - powiedziała ostro Jady Bainbridge. wskazując resztki opału, widoczne w popiele. Można ich jeszcze użyć! Amy, moja droga... - Zwróciła zma towiałe niebieskie oczy ku córce. - Dziś po południu powin nyśmy jeszcze raz usiąść nad rachunkami i pomyśleć, gdzie mo żemy coś uszczknąć. Na pewno jest mnóstwo możliwości. Amy westchnęła. Taka scena powtarzała się przynajmniej raz w miesiącu. - Sądzę, mamo, że lepiej byłoby wpłynąć na Richarda, żeby dawał więcej na utrzymanie domu, niz starać się jeszcze bardziej zmniejszyć wydatki. Bądź. co bądź, ma z Nettlecombe te swoje trzy tysiące rocznie, chociaż to już ostatnia posiadłość, która mu została! - Niestety, trzy tysiące dla człowieka obracającego się w eleganckich kręgach nic nie znaczą - stwierdziła lady Bain bridge. - Biedny Richard. Jestem pewna, że nawet dwukrotnie większa suma ledwie starczyłaby na jego potrzeby. - Nam udaje się wyżyć za jedną czwartą tej kwoty - zwró ciła jej uwagę Amy. - Jesteśmy dwie, a mimo to nie narzekamy. - Zignorowała pogardliwe parsknięcie, które dobiegło je od strony kominka. - Tak, kochanie, ale my nie mamy takich potrzeb jak Richard - łagodnie zaoponowała lady Bainbridge. - Musi mieć kolaskę i konie oraz pieniądze na to wszystko, co jest niezbędne dżentelmenowi. Wierz mi, że gdybyś zażądała od niego więcej pieniędzy, to byłoby tak, jakbyś zdzierała mu ubranie z grzbietu. Bądź co bądź, twój brat musi utrzymać odpowiednią pozycję w towarzystwie... - Ano tak. A jego siostra od prawie trzech lat nie ma nowej sukni - dobiegł je grobowy głos od strony kominka. Lady Bainbridge zmarszczyła czoło. - Dość tego, Patience! Po co Amy nowe stroje? Gdyby miała pokazać się w towarzystwie, sprawa przedstawiałaby się zu pełnie inaczej, ale Amy nie ma takich ambicji, prawda, kocha nie? - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - Nie, dopra wdy, Amy ma pełne szafy strojów, a jeśli czegoś akurat brakuje, to przecież zawsze można ozdobić coś starszego falbanką albo koronką. Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Amy dyskretnie wyjrza ła przez okno.
- To pni Vestey, mamo. O ile dobrze widzę, przyprowadzi ła z sobą lady Amherst i panią Ponting. - Trzy osoby! To doprawdy irytujące. Patience. przyjmę je w salonie. Pamiętaj, żeby podać tylko trzy biszkopciki... dla mnie nie trzeba. Gdy w jadalni zapanował względny spokój, Amy poustawia ła dookoła stołu solidne palisandrowe krzesła, przesunęła fotel matki, by zakryć nim łysinę na dywanie, i poprawiła zasłony. Pokój nie sprawiał już wrażenia salonu gry. Teraz wyglądał na pokój zbiedniałych szlachetnie urodzonych ludzi. I ona też była zbiedniała szlachetnie urodzoną panną. Jeszcze raz zerknęła w lustro. Po co Richardowi udawać w towarzystwie majętnego dżentelmena, skoro wszyscy wiedzą, ze to wierutne kłamstwo Kiedyś Bainbridge'owie mieli zasłużone miejsce w towarzy stwie i cieszyli się należnym szacunkiem, teraz jednak Richard żył znacznie ponad stan i stopniowo trwonił przy zielonym sto liku resztki rodowej spuścizny, A sam wygląd nie wystarcza, by znaleźć majętną kandydatkę na żonę. Amy cicho zamknęła za sobą drzwi jadalni i poszła po na rzutkę i czepek. Nie chciała towarzyszyć lady Bainbridge w po dejmowaniu znajomych dam herbatą z wyliczonymi biszkopcikami. Miała dużo spraw do załatwienia w mieście. Musiała wy słać paczkę z lekami pani Benfleet, która kiedyś była jej pia stunką, a obecnie mieszkała w Windsorze i chorowała. Amy chętnie by ją odwiedziła, ale koszt leków był taki, że wykluczał myśli o podróży. Trzeba też było iść na targ, lady Bainbridge nie dowierzała bowiem nikomu oprócz Amy, gdy w grę wcho dził zakup świeżej żywności w tak drogim mieście jak Londyn. Amy toczyła z matką niezliczone dyskusje na ten temat, uwa żała bowiem, że mogłyby mieszkać na wsi i pozwalać sobie na znacznie więcej. Lady Bainbridge upierała się jednak, że muszą siedzieć w Londynie, by opiekować się Richardem. Był to pre tekst. Amy wiedziała, że matka obawia się całkowitej ruiny, gdyby hazard Richarda do końca wymknął się spod kontroli, na razie bowiem obecność rodziny trzymała go w ryzach. Po wyjeździe byłyby skazane na bezterminowy pobyt na wsi, za pomnienie. .. i głód. Tylko ich ciągła obecność na Curzon Street przypominała Richardowi o obowiązkach wobec bliskich. Dwie godziny później Amy zdołała odsunąć widmo głodu o następne parę dni, poczyniła bowiem rozważne zakupy, wy bierając starannie spośród najtańszych na targu owoców i wa rzyw. Lady Bainbridge wspominała wprawdzie, że mogłyby się obejść bez owoców, Amy jednak sprzeciwiła się. argumentując, że nie chce dostać szkorbutu jak co bardziej pechowi marynarze. Znalazła wiec na targu różne okazje: kalafiory z popsutymi liść mi, lecz całkiem dobrym kwiatem, ziemniaki, z których tylko kilka miało skazy, nieznacznie nadpsute jabłka. Gdy wracała przez Covent Garden, dostrzegła znajomą po stać opuszczającą pobliski dom. Schodząc po schodkach, earl Tallant poprawiał mankiety i ułożenie surduta. Bujne, ciemnokasztanowe włosy lśniły w słońcu. Amy zmartwiała. Po at letycznie zbudowanym, chodzącym sprężystym krokiem mężczyźnie nie sposób było poznać, że pierwszą część ostatniej nocy spędził przy zielonym stoliku, a drugą... Amy się zarumie niła. Dobrze wiedziała, co kryło się za eleganckimi frontami do mów, w których chemie bywali Richard i jego kompani. Szybko lię odwróciła, bo za nic nie chciała pochwycić spojrzenia earla. Myśl o spotkaniu z nim po tym jak zadowolony opuścił dom rozpusty, była dla niej niemal paraliżująca. Zrobiła szybki krok naprzód i koszykiem zawadziła o pobli ski wózek. Koszyk wypadł jej z ręki, a jego zawartość rozsypała się na bruku. Jabłka potoczyły się do rynsztoka. Amy wydała okrzyk i przykucnąwszy, zaczęła zbierać zakupy. Nie było jej
stać na pogodzenie się z taką stratą. Posunęła się nawet do tego. że wpełzła kawałek pod wózek, chcąc wyciągnąć dwa ziemniaki, które znikły za kołem, a przy okazji boleśnie uderzyła się w kolano. Gdy poczerwieniała z wysiłku, a do tego brudna wy łoniła się z powrotem, zobaczyła nad sobą pochylonego earla Tallant, który wyciągał do niej pomocne ramię. - Panna Bainbridge? Zdaje się. ze znalazła się pani w kło pocie. Proszę pozwolić, że pomogę. Zanim Amy zdążyła zaprotestować, ujął ją pod łokieć i po mógł wstać. Zawstydzona raptownie odsunęła się, wygładziła suknię i stwierdziła, że spódnice ma pobrudzone ziemią. Gdy spostrzegła, jak Joss Tallant mierzy ją wzrokiem, jej rumieniec stał się intensywniejszy. - Dziękuję, milordzie. - Czy wszystko w porządku, panno Bainbridge? Zauważy łem, ze skrzywiła się pani, wstając. Amy zrobiła ostrożny krok, uważając, by nie skrzywić się ponownie. - Dziękuję za troskę, ałe wszystko jest w porządku. - Schy liła się po koszyk i dyskretnie dorzuciła do niego ziemniaki z nadzieją, że Tallant tego nie zauważy. - Czy mogę panią odprowadzić? - spytał. - Zapewne wracu pani na Curzon Street. - Stał oparty o bok wózka i wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto ma zamiar się oddalić. - Och, nie. Dziękuję, ale nie. - Czy ten człowiek nie może po prostu iść swoją drogą? Po co popisuje się przed nią galanterią? - Lubię chodzić, a pan ma z pewnością inne sprawy do załatwienia. Mimo woli zatrzymała wzrok na drzwiach domu, z którego przed chwilą wyszedł earl. Wolała nie zastanawiać się nad tym. co tam robił, ałe jakoś nie mogła skierować myśli w inną stronę. Perfidna wyobraźnia podsuwała jej najrozmaitsze obrazy.. Wydawało jej się, że nie może już bardziej się zaczerwienić. Pa liło ją już właściwie całe ciało. Pochyliła głowę i skupiła wzrok na jabłku, które leżało jeszcze na bruku, przy krawężniku. - Zapewniam, panno Bainbridge, że następne zobowiązania dzisiaj mam dopiero o znacznie późniejszej porze. Jeśli jednak nie chce pani przyjąć mojej propozycji, to może po prostu spro wadzę dla pani dorożkę? - Nie, dziękuję - odpowiedziała bardzo szybko Amy. Nie było jej stać na dorożkę, a nie dopuściłaby to tego, żeby Tallant za nią zapłacił. Mocniej zacisnęła dłoń na rączce koszyka. Pójdę piechotą. Życzę panu miłego dnia. - Skoro tak. to musi pani jednak zgodzić się na moje towarzystwo, bo moja pomoc może jeszcze okazać się potrzebna stwierdził Joss. - Proszę pozwolić mi ponieść ten koszyk- Jest pełen jabłek i ziemniaków. Mam nadzieję, że nie ucierpiały w rym wypadku. - Naprawdę nie ma potrzeby, żeby pan mi towarzyszył - po wiedziała stanowczo Amy. Nie puściła koszyka, mimo że Joss chwycił za rączkę. - Dziękuję za uprzejmość - dodała niezręcznie, obawiając się, że odmówiła zbyt obcesowo - ale naprawdę nie potrzebuję pomocy. Spróbowała wyjąć mu koszyk z ręki, lecz Joss na to nie po zwolił. - Czy mamy się bawić w przeciąganie liny na ulicy, panno Bainbridge? - To śmieszne! - Amy puściła niechętnie rączkę koszyka i przesłała Jossowi mordercze spojrzenie. - Nie może pan, milordzie. chodzić po Londynie z koszykiem wypełnionym targowymi zakupami. - Zapewniam panią, że moja reputacja ucierpiałaby bardziej, gdybym pozwolił damie nieść zakupy. To byłoby z mojej strony wyjątkowo nieuprzejme.
- Mówi pan od rzeczy! - Amy wściekle zerkała na niego z ukosa. - Wcale nie musi pan sobie robić tyle kłopotu, W grun cie rzeczy wolałabym nawet, żeby pan tego nie robił, Joss tylko wzruszył ramionami, wziął koszyk, podał Amy ramię, co zresztą zostało ostentacyjnie zignorowane. W ten sposób ruszyli razem po Shaftesbury Avenue. Przez większość czasu milczeli, Amy bowiem nie odzywała się z własnej inicjatywy, a na uwagi Jossa odpowiadała jedynie półsłówkami. Po kilku minutach tej dość niezręcznej sytuacji zerknęła na swego towa rzysza. Przyglądał jej się z uwagą, nie wiadomo czym rozbawiony. Natychmiast odwróciła głowę. Kipiała ze złości. Natręctwo tego mężczyzny wobec jej wi docznej niechęci irytowało ją w najwyższym stopniu. Niemo żliwe przecież, by nie rozumiał, że powinien odejść. A on tym czasem, niosąc jej koszyk niby lokaj, wystawił ją na pośmiewisko. Widziała, że przechodnie gapią się na nich i pokazują ich palcami. Pożałowała, że w odpowiednim czasie nie zgodziła się na dorożkę. - Ma pani taką minę, jakby chciała mnie wysłać do diabła, panno Bainbridge. Słowa Jossa wyrwały ją z zamyślenia. - Po prostu nie rozumiem, czemu uparł się pan odprawa dzić mnie do domu. - Amy starała się zachować mimo wszystko uprzejmie. - To bardzo eleganckie oczywiście, ale całkiem zbędne... - I niedocenione! - Nie mogę doceniać narzuconego siłą towarzystwa - od parła Amy chłodno. - Rozumiem. - Joss nadal wydawał się rozbawiony. - Czy miała pani na myśli moje towarzystwo, panno Bainbridge? Amy z trudem opanowała rozdrażnienie. - Pochlebia mi pańska uwaga, milordzie... - Wątpię. Żywi pani do mnie niechęć, czyż nie, panno Bainbridge? Amy popatrzyła na niego zaskoczona. Miał rację, nie zda wała sobie jednak sprawy, że jest to aż tak widoczne. Zawsty dziła się. Naturalnie nie obchodziło jej to, że Tallant mógł się poczuć urażony, bo taki zatwardziały rozpustnik z pewnością nie miał żadnych uczuć. Krępowało ją jednak, że okazała niewłaściwe maniery. - Ja... - Pochwyciła jego ironiczne spojrzenie i nieświadomie wysunęła podbródek. - Tak, naturalnie, że żywię niechęć. - Rzekłbym, że dla młodych dam jest to obowiązkowe. Z jakich powodów, panno Bainbridge? - Skoro pan pyta, milordzie... - Amy głęboko odetchnęła. - Nie popieram hazardu i potępiam tych, którzy ściągają na złą drogę młodych wrażliwych ludzi. Joss parsknął śmiechem. - Wielki Boże, chyba nie uważa pani swojego brata za młodego wrażliwego człowieka? Od niego mogliby się niejednego nauczyć bardzo znani gracze. - Pańskie zachowanie tylko potwierdza moją opinię, milor dzie Takim dżentelmenom jak panu albo księciu Fleet nic a nic to nie szkodzi. Macie środki na zaspokojenie swojej obsesji i możecie do woli uszczuplać majątki. Gorzej, jeśli zachęcacie do hazardu tych, którzy nie mają na to środków. - Nikt nie zmusza pani brata do hazardu - stwierdził uprzej mie Joss. - Jeśli Richard nie ma odpowiednich środków, to nie powinien grać o wysokie stawki. - Powinnam była wiedzieć, że pan tego nie zrozumie! Albo że celowo będzie pan udawał mało rozgarniętego... - Moja droga panno Bainbridge... - wycedził Joss. - Rozu miem wszystko doskonale. A prawda jest taka, że gdybyśmy z Fleetem nie odbierali pani bratu pieniędzy, oddawałby je ko-
- To prawda. Chociaż sądzę, że jeśli taki upal jeszcze po trwa, skończy się to burzą. Czy pani nie lubi burz, panno Bainbridge? - Istotnie, nie lubię ich, nawet bardzo. - Amy rozejrzała się dookoła. - Osobiście wolę chłód niż upał. Nadmiar słońca bywa bardzo uciążliwy. - Nadmiar śniegu też jest niewygodny. - Może rzeczywiście - przyznała Amy. - O, proszę spojrzeć, jesteśmy prawie na Curzon Street. - To doprawdy uśmiech losu, chociaż przypuszczam, że pogodai dałaby nam jeszcze kilka minut wytchnienia. - Joss posta wił koszyk przy ogrodzeniu, bo przystanęli przed domem oznaczonymnumerem trzy. Amy zawahała się. Nie chciała zaprosić go do środka, ale wymagała tego uprzejmość. - Czy chciałby pan czegoś się napić, milordzie, i odpocząć po trudach niesienia koszyka? Joss uśmiechnął się i ujął jej dłoń. - Nie, dziękuję. Przypomniałem sobie, że jednak mam pilną sprawę do załatwienia. Obawiam się więc, że muszę już iść. Dziękuję za towarzystwo, panno Bainbridge. Mam nadzieję, że wkrótce dolegliwość pani przejdzie... zauważyłem, że lekko pa ni utyka, - Och... - Amy zarumieniła się. - To drobnostka, milordzie. - Próbowała uwolnić rękę, ale Joss wydawał się tego nie zauważać. - Myślałem nawet o tym, żeby panią ponieść - ciągnął swobodnie - ale zważywszy na obiekcje związane z koszykiem, uz nałem, że byłoby to niewskazane. - Bardzo rozsądna decyzja, milordzie - powiedziała kwaś no Amy. - Chociaż muszę przyznać, że chyba należy się panu podziękowanie. Żegnam.
mu innemu. Tego może pani być pewna. Upodobanie do hazardu jest jego problemem, a nie naszym. Amy pohamowała się z najwyższym trudem. - Wykorzystuje pan jego słabość. Joss wzruszył ramionami. - Może. - Przelotnie na nią zerknął, miała więc okazji, stwierdzić, że nadal się uśmiecha. - Pani brat ma podwójnego pecha, panno Bainbridge, czyż nie? Mimo jego uroku wydaje się. że to pani posiada siłę charakteru, na której jemu niewątpliwie zbywa. Amy odwróciła głowę. Nie zamierzała się zgodzić z krytycznymi uwagami na temat brata, nawet jeśli były uzasadnione - Ustalmy więc, milordzie, że jesteśmy odmiennego zdania - powiedziała oschle. - I lepiej powstrzymajmy się od dalszej rozmowy w drodze na Curzon Street. Joss uniósł brwi- Czy to koniec/ne, panno Bainbridge? Jesteśmy dopiero na Piccadilly, a mnie zawsze czas szybciej mija, gdy mam jakieś zajęcie. Porozmawiajmy więc o czymś obojętnym, żebym nie narażał się dłużej na pani gniew. Amy milczała. Tymczasem Joss wybuchnął śmiechem. - Ojej. czyżby było aż tak źle, panno Bainbridge? Bo pogo dę już dokładnie omówiliśmy... Uśmiechał się. a w jego spojrzeniu było tyle ciepła, że Amy ogarnęło zakłopotanie. Nie znosiła tego człowieka, zwłaszcza odkąd tak bezdusznie odrzucił jej prośbę w sprawie Richarda, a mimo to zdawała sobie sprawę, że na granicach jej świadomo ści kołaczą się zupełnie inne myśli. Celowo przybrała więc chłodny ton. - Możemy wrócić do rozmowy o pogodzie - zgodziła się - Bądź co bądź, świeci słońce. Joss skłonił głowę.
Jota niedbale uniósł dłoń w pożegnalnym geście. - Do widzenia, panno Bainbridge.. Jestem pewien, że wkrótce znów się spotkamy. Amy przystanęła z dłonią na klamce. - Wątpię, milordzie. - Może się pani tego spodziewać, panno Bainbridge. Mogłąby pani nawet postawić na to dużą sumę, gdyby miała pani żyłkę hazardzistki. Jeśli za bardzo kogoś się unika, nic z tego nie wychodzi. Odwrócił się i póki nie znikł za rogiem Clarges Street, Amy patrzyła za nim w zadumie. Miała nadzieję, że był w błędzie co do ich następnego spotkania, chociaż niewątpliwie miał rację w tym, że często wpada się przypadkiem na osobę, której bardzo nie chce się spotkać. Wzruszyła ramionami, trochę tym zanie pokojona. W earlu Tallant było coś onieśmielającego, więc wolałaby w ogóle o nim zapomnieć. Wszak nie mieli ze sobą nic wspólnego, zupełnie nic. Podniosła z ziemi koszyk i weszła do chłodnej sieni. Drzwi salonu były uchylone. - Czy to ty, Amy? - zawołała ją lady Bainbridge. - Ojej. właśnie zjadłam lunch, a było za mało na dwie osoby. Miałam nadzieję, że wrócisz później. - Nic się nie stało, mamo - odparła Amy, z trudem tłumiąc westchnienie. Wzięła z koszyka jeden z poobijanych owoców. - Zjem jabłko z serem, a z reszty jabłek zrobię mus, żebyśmy miały na resztę tygodnia. - Pochyliła się i cmoknęła matkę w policzek. - Wszystko dobrze? - Tak, moja droga - powiedziała lady Bainbridge, znów sa dowiąc się w fotelu. - Miałam bardzo miłe przedpołudnie. Cho ciaż lady Vestey została znacznie dłużej, niż powinna. Musiałam bardzo się pilnować, żeby nie kazać podać następnej herbaty. - Spojrzała pytająco na córkę. - Czyżbyś przed chwilą z kimś
rozmawiała, kochanie? Zdawało mi się, że słyszę głos dżentel mena. - Nie, mamo - odpowiedziała Amy, unikając wzroku matki. -Nikogo tu nie było. Zupełnie nikogo. Lady Bainbridge wygodnie się oparła. - Szkoda, bo ja jeszcze nie porzuciłam nadziei związanych z twoją osobą, Amy. Na pewno gdzieś jest jakiś miły dźentełmen. który szuka cichej i zgodnej żony. Może ktoś starszy wie kiem, na przykład wdowiec szukający matki dla swoich osiero conych dzieci. - To bardzo zachęcająca perspektywa, mamo - powiedziała Amy, myśląc, jak bardzo earl Tallant nie pasuje do tego wyob rażenia. - Obawiam się jednak, że nie znam wdowców ani na wet starszych wiekiem kawalerów, którzy szukaliby odpowiediej żony, A poza tym nie mam ani posagu, ani odpowiedniej prezencji.
n
Lady Bainbridge poklepała ją po policzku. - Nie, ale jesteś kochaną i słodką panną, Amy. Nie będzie my jednak stawiać sobie zbyt ambitnych celów. - Za to dżentelmen musi być ambitny, żeby w ogóle zauwa żyć moje istnienie, mamo! - odparła Amy. - Przepraszam cię, ale chciałabym teraz zjeść jabłko z serem, bo potem muszę zło żyć kilka wizyt. - Przypuszczam, że idziesz do jakichś biedaków. - Lady Bainbridge machnęła ręką z rezygnacją. - Za dobra jesteś, Amy. Ta nasza dawna gospodyni, pani Wendover.,. Upierasz się, żeby utrzymywać z nią kontakt, chociaż wcale nie jesteś do tego zo bowiązana, tyle razy ci mówiłam! - Owszem, mamo - powiedziała Amy, gryząc jabłko - ale kiedy jestem w Whitechapel, przynajmniej mogę liczyć na ka wałek smacznego placka z owocami. Lady Bainbridge rozpromieniła się.
- To weź również do torebki kawałek dla mnie, kochanie. Wiesz, jak lubię dobry placek z owocami.
- Jestem pewna, że Patience zbyt energicznie je trzepała powiedziała lady Bainbridge, przyglądając się tego wieczoru dywanowi w jadalni przy świetle samotnej świeczki. - Wzór całkiem wyblakł, a zbyt mocnym trzepaniem można całkiem zniszczyć tkaninę. - Mnie się wydaje, że te dywany wyblakły, bo są stare, ma mo, i nie ma żadnego innego powodu - zaoponowała Amy. Apatycznie zamieszała mus jabłkowy w misce. Posiłek był rów nie skąpy, jak zwykle, ale wcale nie z tego powodu czuła się przygnębiona. Gryzła się, odkąd wróciła do domu po odwiedzi nach u pani Wendover, i nie umiała pojąć dlaczego. Wieczór za powiadał się tak samo jak każdy inny w ciągu ostatnich dwóch lat: książka albo szycie, filiżanka gorącego mleka, jeśli zostało w dostatecznej ilości i nie zdążyło skwaśnieć, i wczesne pójście do łóżka. Przez dwa lata była całkiem zadowolona z takiego planu zajęć, lecz tego wieczoru miała wrażenie, że zaraz wybu chnie. Trzasnęły drzwi i w głębi korytarza rozległ się znajomy głos. a zaraz potem do pokoju wpadł Richard. Lady Bainbridge, do tej pory smętnie pochylona nad miską, natychmiast się ożywiła. - Richardzie, najdroższy! Czy idziesz dziś wieczorem na bal do lady Aston? Och, jak elegancko wyglądasz! Nieoczekiwanie Amy poczuła ukłucie zazdrości. Po swym
- Wystarczy, że trochę poszyjesz albo przeczytasz ustęp z jakiejś budującej książki? - Richard nigdy nie czynił sekretu z tego, że jego zainteresowania bardzo się różnią od ulubionych zajęć siostry. - Lepiej poszłabyś ze mną. Pograła w wista, za tańczyła walca... Lady Bainbridge natychmiast zaprotestowała. - Tylko nie walca, Richardzie! To bardzo niebezpieczny ta niec. Amy nie może iść bez przyzwoitki, no i na pewno nie do lady Aston. To miejsce jest siedliskiem moralnej zgnilizny. - Taką mam nadzieję - stwierdził Richard z szerokim uśmiechem, - A najbardziej zgniły moralnie jest w tym wszystkim wist - uznała Amy. - Znacznie bardziej niebezpieczny od walca, bo może okazać się wyjątkowo kosztowny! Richard rozparł się na krześle i zmierzył siostrę spojrzeniem bardzo niebieskich oczu. - Powiem ci coś, Amy. Jesz za dużo owoców i przez to masz laki kwaśny nastrój. Amy cisnęła w niego serwetką. Richard się uchylił. Krzesło, o które się oparł, niebezpiecznie zatrzeszczało. - Dzieci, dzieci!- skarciła ich lady Bainbridge. - A ty, Ri chardzie, uważaj. Nie połam krzesła, bo nie stać nas na kupno nowego. - Bardzo przepraszam, mamo. - Richard podniósł serwetkę i usiadł. Znowu zwrócił się do Amy. - Posłuchaj, siostrzyczko, zawrzemy umowę. Nie ma nic bardziej stosownego niż pokaza nie się w towarzystwie z własną siostrą. Dlatego wezmę cię w przyszłym tygodniu na bal do lady Moon, ale tylko pod tym warunkiem, że zgodzisz się zagrać partyjkę wista! Zawsze wy pominasz mi. że gram. Najwyższy czas, żebyś sama się przeko nała, czy są ku temu powody. - Bal u lady Moon... - powiedziała lady Bainbridge. - Nie katastrofalnym debiucie przysięgła sobie, że jej noga więcej nie postanie w sali balowej i aż do tego wieczoru nie miała najmniejszych wahań, czy nie zmienić tego postanowienia. Wyda wało jej się zadziwiające, że może odczuwać zazdrość o przy jemności Richarda, a jednak tak właśnie teraz było. Amy miała dość odwagi, by zdać sobie sprawę z własnych uczuć. Tak, zazdrościła bratu tego, że jest przystojny, elegancki, a przede wszystkim zazdrościła mu. że dostał zaproszenie na bal u lady Aston. Popatrzyła na wysokiego mężczyznę, nieskazitelnie wyglą dającego w wieczorowym stroju. Richard tak przypominał ojca. że aż ścisnęło ją w gardle. Lady Bainbridge wciąż rozpływała się w zachwytach nad synem i Amy pomyślała, że w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Jeśli nawet ona widziała w bracie George'a Bainbridge'a, to o ile bardziej wyraziste musiało być to podobieństwo dla jej matki. - Koniecznie zatańcz z panną Loring - mówiła tymcza sem lady Bainbridge. - Podobno ma w posagu pięćdziesiąt tysięcy. - Nie sądzę, żeby Richard długo przebywał na sali balowej, mamo - odezwała się Amy. - Z pewnością znacznie bardziej in teresuje go pokój do gry w karty. Lady Bainbridge i Richard nagle przerwali rozmowę. Amy uświadomiła sobie, że jej słowa zabrzmiały bardzo kąśliwie. Na szczęście Richard nigdy się nie obrażał. Przesłał siostrze baczne spojrzenie. - Czyżbyś była zazdrosna. Amy? Sądziłem, że pogardzasz rozrywkami towarzystwa. Amy zasłoniła usta serwetką, zaraz jednak odrzuciła ją na stół. obok miseczki z jabłkowym musem. - Przepraszam, Richardzie. Nie jestem dzisiaj w dobrym na stroju. Niedługo na pewno mi to przejdzie.
jestem pewna, Richardzie, czy możemy wziąć w nim udział, bo nie stać nas na nowe stroje... - Tydzień z pewnością wystarczy, by dokonać jakichś przeróbek. - Richard strzepnął pyłek z nieskazitelnego surduta. - To prawda, że miło byłoby znaleźć się czasem w towarzy stwie - przyznała lady Bainbridge. - Poza tym na balu można się najeść na cały tydzień. Co ty na to, Amy? - Czemu nie? - Amy przyjrzała się chudej matce, ale nie po trafiła sobie wyobrazić, że mogłoby się w niej zmieścić taka ilość jedzenia. Tylko wielbłąd na pustyni może zrobić sobie za pas wody na tydzień. - Mogłabyś okazać trochę entuzjazmu, kochanie. Minął już prawie rok, odkąd ostatnio byłyśmy na prawdziwym balu. To będzie dla ciebie świetna okazja. Kto wie - może przyciągniesz uwagę dżentelmena? - Zmierzyła Amy wzrokiem, podobnie jak Richard, który wziął jabłko z patery na kredensie i swobodnie oparty o blat stołu, zaczął je chrupać z apetytem. - Nie wydaje mi się, mamo. Amy jest już prawie starą panną! - Zdaje się, że wybierałeś się na bal - odparła lodowatym tonem siostra. Richard wyprostował się i leniwym gestem cisnął ogryzek do kominka Gdyby miała choć część jego urody. Wtedy z pewnością mogłaby im pokazać, że nie grozi jej staropanień stwo. Richard cmoknął ją w czubek głowy, potem z nieco większą atencją pocałował matkę w policzek i pogwizdując, wyszedł z pokoju. Trzasnęły frontowe drzwi. Lady Bainbridge wstała i podeszła do patery z owocami. - Amy, przypomnij Patience, żeby w przyszłości nie zostawiała owoców na wierzchu. Richard nie musi jeść w domu, sko ro może się wyżywić cudzym kosztem. - Dobrze, mamo. Patience pewnie myślała, że to trochę oży wia pokój, bo przecież nigdy nie stoją u nas kwiaty... Lady Bainbridge aż się wzdrygnęła. - Kwiaty! To rozrzutność i ekstrawagancja! Po co komu kwiaty? Nawet do jedzenia się nie nadają. Zniknęła w drzwiach prowadzących do pomieszczeń dla służby. Amy odsunęła od siebie miskę z zimnym musem jabłkowym i wstała od stołu. Mogłaby spędzić ten wieczór, pomagając Pa tience czyścić srebra. To byłoby antidotum na melancholię. Na leżało coś robić, a nie bezczynnie rozmyślać. Ubóstwo mogło być przykre, ale nie aż tak rozpaczliwe jak nędza, którą wi dywała w Whitechapel. Tego dnia, podczas wizyty u pani Wcndover, Amy znów uświadomiła to sobie bardzo wyraźnie, widząc, jak wdowa za wszelką cenę usiłuje utrzymać w ideal nej czystości dom otoczony przez wszechobecny brud. Ukrywa jąc uśmiech, pomyślała, że niewiele szlachetnie urodzonych panien mogłoby chełpić się pobytem w Whitechapel, podczas gdy ją to wyróżnienie spotkało nawet dwukrotnie. Za drugim razem miała szesnaście lat, a finanse ojca osiągnęły tak rozpa czliwy stan, że nie było innego wyjścia. Teraz przynajmniej stać ich było na utrzymywanie skromnego domu w eleganckiej części miasta. Whitechapel nie miało nic wspólnego z elegancją, ale doświadczenie z pewnością było kształcące. Amy pochyliła się machinalnie nad kominkiem, żeby wygasić anemiczny ogień. Tuż obok, na dywanie zauważyła skrawek papieru. Był to bilet państwowej loterii. Wiedziała, że Richard, podobnie jak wielu Anglików, często grywał na loteriach, zarówno państwo wej, jak prywatnych i charytatywnych, które organizowano okazji najrozmaitszych zbiórek. O ile było jej wiadomo. Richard nigdy nie wygrał w ten sposób nawet pensa Była to
jeszcze jedna forma hazardu, jeszcze jeden sposób przepuszcza nia pieniędzy. Wygładziła zmięty bilet. Ciągnienie miało się odbyć naza jutrz rano. Widocznie Richard nie zauważył zguby, Amy scho wała więc ją za zegar i postanowiła powiedzieć o tym bratu na zajutrz rano. Mogła nie popierać hazardu, ale coś powstrzymało ją przed rzuceniem tego skrawka papieru w ogień. Bądź co bądź, mogło się zdarzyć, że wygrana padnie na ten los. Uśmie chając się wyrozumiale do własnej naiwności. Amy przystąpiła do czyszczenia sreber. Następnego dnia po śniadaniu Amy wyjęła bilet loteryjny ze skrytki za zegarem i poszła do sieni, zamierzając przekazać go Martenowi, by ten dał go z kolei swemu panu. Lokaj aku rat schodził na dół, trzymając na ramieniu jeden z surdutów Richarda. - Dzień dobry. Marten. Czy mój brat już wstał? - spytała Amy. Richard lubił spać bardzo długo zwłaszcza po nocy spę dzonej na grze. Marten się skłonił. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony. - Obawiam się, że sir Richard jeszcze nie wrócił, proszę pani. Przypuszczalnie bal trwał bardzo długo. - Prawdopodobnie Richard ma niecierpiące zwłoki zajęcia w pokoju do gry w karty. - Amy zmierzyła służącego ostrym spojrzeniem. - To bardzo możliwe, proszę pani. - A może przeniósł się potem w inne miejsce? - Amy przypomniała sobie dom w Covent Garden, z którego po przedniego dnia wyszedł Joss Tallant. Marten uprzejmie się uśmiechnął. - Nic nie wiem na ten temat, proszę pani. Amy zmarszczyła czoło. Złożyło się wyjątkowo niefortunnie, że gdy Richard był rzeczywiście potrzebny, akurat nie było go w domu. Ponieważ ciągnienie loterii odbywało się z samego rana. powinna wręczyć mu bilet jak najszybciej. Nie miała o lo teriach pojęcia, obawiała się jednak, że w razie wygranej należy się zgłosić jeszcze podczas losowania. Richard na pewno sza lałby ze złości, gdyby się okazało, że na jego numer padła wy grana, ale nagroda mu przepadła, ponieważ zapomniał o bilecie. Amy westchnęła. Gdy jeszcze była dzieckiem, ojciec na uczył ja. obliczać prawdopodobieństwo, a prawdopodobieństwo tego, że bilet brata nie wygra, musiało być olbrzymie, czterdzie ści tysięcy do jednego albo podobne. Wiedziała, że sama myśl o wygranej jest z jej strony szczytem naiwności. Czuła jednak, że powinna na czas zwrócić bratu bilet. Schowała bilet do kieszeni, po czym wyciągnęła go i znów na niego spojrzała. Ten skrawek papieru zdecydowanie ją rozstrajał. To było bardzo mało prawdopodobne, ale przecież mog ła trzymać w ręce tysiące funtów. Nic dziwnego, że ludzie tak żarliwie modlili się o wygraną i wydawali ostatnie szylingi na kuszenie losu. W tym momencie uświadomiła sobie, o czym myśli, i uśmiechnęła się. Pierwszy raz zdarzyło jej się odczuć pokusę związaną z hazardem. Pokusa znikła jednak równie szybko, jak się pojawiła. Marten wciąż czekał w pozie pełnej szacunku na polecenie. Amy wyciągnęła ku niemu rękę z loteryjnym biletem. - To bardzo pilne. Marten. Trzeba doręczyć ten bilet sir Ri chardowi - powiedziała. - Czy masz pojęcie, gdzie go można szukać dziś rano? Służący pokręcił głową. - Żałuję, proszę pani, ale nie. Wczoraj wieczorem sir Ri chard wyraźnie dał mi do zrozumienia, że wróci do domu naj wcześniej tuż przed południem. Może być teraz co najmniej w kilku miejscach.
Amy zawahała się. - Może wobec tego wiesz, gdzie odbywa się losowanie. On na pewno tam przyjdzie i będę mogła go spotkać... Urwała, czując, że się rumieni. Nie to, żeby Marten zdrad/ił zaskoczenie jej pytaniem; jego twarz pozostała nierucho ma jak zawsze. Mimo to Amy pomyślała, że Marten może być co najmniej zdziwiony. Przecież nie miała zwyczaju bywać na ciągnieniach loterii, podobnie jak nie bywała w towarzy stwie. - Losowanie odbywa się w Guildhall, proszę pani - powiedział spokojnie Marten, zupełnie jakby Amy zapytała go o po godę. - Czy chciałaby pani, żebym zaniósł wiadomość sir Richardowi? - Może tak... - Amy zawahała się. Wysłanie Martena było by znacznie prostszym rozwiązaniem. Pogodny dzień zachęcał jednak do spaceru, a ona, prawdę mówiąc, chciała przeżyć coś ciekawego. - Nie, jednak nie! - powiedziała w przypływie nie frasobliwości. - Sama tam pójdę! Mam list do oddania w Holbom, a jest ładna pogoda na spacer. - Dobrze, proszę pani - powiedział cicho Marten. - Proszę nie wahać się i wezwać mnie niezwłocznie, gdybym mógł w czymś pomóc. Cicho odszedł i zamknął za sobą drzwi do części domu przeznaczonej dla służby. Amy została w sieni. Żeby się nie rozmy ślić, szybko weszła na schody, zdjęła fartuch, włożyła narzutkę i stary czepek. Wiążąc tasiemki, już zbiegała po schodkach na ulicę. Było to zdecydowanie bardziej ekscytujące zajęcie niż czyszczenie sreber albo dyskutowanie z kucharką o jadłospisie. A ponieważ do Guildhall było dosyć daleko, należało wyruszyć w drogę natychmiast. Amy nie chciała się spóźnić i stracić wi doku losowania. Amy nie spodziewała się takiego tłoku. Gdy dotarła do Guildhall, w budynku panował taki ścisk, że z trudem udawało się przecisnąć. Wkrótce zorientowała się, że szanse znalezienia brata wśród tylu ludzi są doprawdy znikome. Nie przewidziała nawet w czę ści olbrzymiego powodzenia, jakim cieszyła się loteria. W jednym końcu sali stało podwyższenie, na którym krzątali się ludzie, rozstawiający jakieś skomplikowane urządzenie, nie wątpliwie będące kołem szczęścia. Czuła zapach dżinu, potu i tanich pachnideł bijący od ocierających się o nią ciał. Zrobiło jej się niedobrze i gdyby głęboko nie odetchnęła, mogłoby to mieć fatalne skutki. Wraz z gorącem narastało podniecenie ze branych, niczym fala zbliżająca się do brzegu. Udzieliło się ono również Amy. Nadzieja na coś nieoczekiwanego upajała ją jak wino. W życiu Amy było niewiele zdarzeń odbiegających od codziennej rutyny, teraz jednak ściskała w palcach bilet, zupeł nie jakby go chciała zaczarować. W pewnej chwili otyła kobieta z koszykiem przycisnęła Amy do filaru. Inni ludzie napierali na nią od tyłu, a przepycha jący się rosły dżentelmen z nalaną twarzą, ubrany w lśniącą, ob cisłą kamizelkę, dosłownie ją tam zakleszczył. Drobna z natury Amy nie miała żadnych szans, by przedrzeć się przez otaczającą ją ludzką ciżbę. Uświadomiła sobie, że prawdopodobnie utknęła w tym miejscu na dobre i już się stąd nie ruszy do końca loso wania. Gdyby nawet Richard stał kilka stóp dalej, nie mogła go zauważyć. Amy pożałowała swojej decyzji. Odwróciła głowę i dostrzegła w tłumie znajomą postać. W swobodnej pozie, oparty o ścianę, stał earl Tallant. Był zajęty rozmową z postawnym dżentelmenem, w którym Amy rozpo znała księcia Fleet. Usiłowała zniknąć za szerokimi plecami je gomościa w lśniącej kamizelce. Tallant i Fleet nie powinni wi dzieć jej na losowaniu. Nie chciało jej się wierzyć, że przepo-
wiednia earia spełni się lak szybko. Miała nadzieję uniknąć spot kania, ale zbliżało się ono z każdą chwilą. Jej mimowolny ruch zwrócił uwagę Jossa Tallanta. Kątem oka spostrzegła, że earl przygląda jej się bez skrępowania z cy niczną miną. A my dostała wypieków. Łatwo było odczytać przesłanie zawarte w tym spojrzeniu. Pamiętała swoje uwagi na temat hazardu, jakie wygłaszała z przekonaniem podczas ich niedawnego spotkania. - Amy! Amy Bainbridge! Głos, który dobiegł jej uszu, nie należał bynajmniej do sir Richarda. Był znacznie wyższy i pełen podniecenia. Amy z wy siłkiem wychyliła głowę za pleców dżentelmena i dostrzegła modnie ubraną młodą kobietę z włosami w kolorze zboża i pięknym owalem twarzy. - Przepraszam bardzo! - Panna zatrzepotała rzęsami przed otyłym jegomościem, który natychmiast się usunął, a przy oka zji nadepnął Amy na nogę. Amy i elegancka kobieta padły sobie w objęcia. - Amy Bainbridge! - Amanda Makepeace! - Wielkie nieba, gdzieś ty się podziewała przez ostatni rok? - A ja się zastanawiałam, co się dzieje z tobą! - Co tu robisz? - Przyjechałam do ciotki mieszkającej w Londynie... Mówiły jedna przez drugą. Amy ostatnio widziała Amandę podczas sezonu przed trzema laty. Amanda była wtedy świeżo poślubioną mężatką, a Amy debiutowała. Potem jednak George Bainbridge stracił cały majątek, Amy musiała wyjechać na wieś, a Amandę mąż zabrał do Irlandii. Przyjaciółki korespondowały, aczkolwiek Amanda pisywała od przypadku do przypadku, a odkąd owdowiała, w ogóle przestała się odzywać. - Nie wierzę własnym oczom! - emocjonowała się Amanda
- Amy, to zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Już dość dawno temu zgubiłam twój londyński adres i myślałam, że nigdy wię cej cię nie zobaczę. Powinnam była wiedzieć, że mogę cię tu spotkać. Na losowanie przychodzą niemal wszyscy. - Ja jestem pierwszy raz - wyznała zawstydzona Amy. Nie miałam pojęcia, że tu taki tłok. Och, Amando, jak się cieszę, że znowu cię widzę! Dobrze wyglądasz... - Z zazdrością przyj rzała się mlecznej cerze przyjaciółki i błękitnej kreacji. Było jej duszno, poza tym czuła się żałośnie niemodna w starej muśli nowej sukni w drobny wzorek. Podejrzewała też, że twarz musi mieć czerwoną jak burak. - Gdzie mieszka twoja ciotka? Mu sisz przyjść do nas na herbatę, żebyśmy mogły spokojnie po rozmawiać, Ludzie dookoła zaczęli na nie sykać i przesyłać im karcące spojrzenia. - Zaczyna się losowanie - szepnęła Amanda do ucha Amy. - Później musimy się umówić, ale teraz uważajmy na numery. Och, to jest takie ekscytujące! - Zaczęła szperać w torebce, aby znaleźć swój bilet. - Grywam w loterię zawsze, gdy przyjeż dżam do Londynu. To naturalnie nie zdarza się często, ale marzę o tym, co zrobiłabym, gdybym wygrała. Wprawdzie pieniędzy mam dość, w każdym razie dość, by mieszkać na wsi, ale kto nie chciałby zdobyć trzydziestu tysięcy funtów? Trzydzieści ty sięcy. Amy! Przecież to fortuna! Amy zakręciło się w głowie. Nie miała pojęcia, że wygrana jest lak wysoka. A przecież Richard bez wątpienia potrafiłby przepuścić trzydzieści tysięcy podczas jednego posiedzenia u White'a. Dobrze o tym wiedziała. Dwa koła zaczęły się obracać, a przez tłum przetoczył się głośny pomruk. Amy wyciągnęła szyję, by zobaczyć, co się dzieje. Na podium pojawili się dwaj młodzi ludzie. - Niebiescy chłopcy - szepnęła Amanda. - Jeden losuje
z lewego koła numery wygrywających biletów, a drugi z pra wego koła losuje wygrane. Czekaj, jaki numer? Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt osiem wygrywa... Ile? Dwadzieścia tysię cy funtów? - Trzydzieści tysięcy - powiedział otyły mężczyzna, mnąc ze złością swój bilet. Widać było wyraźnie, że tylko obec ność dam powstrzymywała go przed napluciem na podłogę. Dzisiaj cała pula jest dla jednej osoby. Całe trzydzieści tysięcy funtów. - Nie dla mnie - z żalem powiedziała Amanda, chowając bilet do torebki. - Wielki dzień! Pewnie muszę poczekać nastę pne kilka miesięcy na uśmiech losu. Amy... Amy? Mimo wielkiego zgiełku Amy nie bardzo słyszała, co się do okoła niej dzieje. W dłoni ściskała bilet z numerem . Cyfry tańczyły jej przed oczami. - To chyba jakaś pomyłka - wybąkała. Amanda zerknęła na jej bilet i natychmiast chwyciła ją za ramię. - Amy! Wygrałaś trzydzieści tysięcy funtów! - Omiotła wzrokiem otaczających ludzi, pchających się do wyjścia. Nie którzy darli po drodze bilety, inni gawędzili ze znajomymi lub dawali upust złości. Jakiś człowiek cisnął nawet bilet na ziemię i zaczął po nim skakać. - Schowaj bilet do torebki - powiedziała cicho Amanda. I nie daj po sobie poznać, że wygrałaś. To mogłoby być bardzo niebezpieczne! Półprzytomna Amy pozwoliła się poprowadzić w kierunku drzwi. W głowie kołatały jej słowa ,,trzydzieści tysięcy funtów". Tłum niemal uniósł ją do wyjścia. Niewiele jednak widziała i słyszała, tylko rozmazujące się barwne plamy i niewyraźny gwar, bo cały czas była tak oszołomiona, że bliska omdlenia. Poczuła się lepiej, gdy wreszcie twarz owionął jej podmuch
świeżego powietrza. Amanda pomogła jej zejść po schod kach na ulicę. Mijały po drodze grupki ludzi, rozprawiających o wynikach losowania i usiłujących odgadnąć tożsamość zwy cięzcy. - To mogłam być ja - mówiła żałosnym tonem kobieta do swojej znajomej, trzewikiem wgniatając bilet w ziemię. Moc niej przytuliła do piersi brudne niemowlę. - Jacka już nie ma, potrzebuję jedzenia dla Emily... Amy szarpnęła się raptownie, a Amanda pochyliła się do jej ucha. - Nie słuchaj, Amy! Znam cię dobrze, byłabyś gotowa oddać ten bilet i jeszcze dołożyć koszulę z grzbietu. Cały świat potrze buje pieniędzy, a sądząc po tym, jak wyglądasz, tobie też się przydadzą. Amy nagle przypomniała sobie, dlaczego nie może po prostu dać pieniędzy komuś innemu, nawet gdyby chciała. Nie należały przecież do niej. Bilet, a więc i nagroda, były Richarda. Właści cielem trzydziestu tysięcy funtów został jej brat i musiała mu je przekazać tak szybko, jak tylko go zobaczy. Poczuła ulgę i za razem bunt. Cieszyła się, że decyzja nie należy do niej, ale nie mogła pogodzić się z myślą o tym, że majątek przepadnie. To, że Richard przegra go do ostatniego pensa, było równie pewne, jak poranny wschód słońca. Gdybyż tylko te pieniądze należały do niej... Tyle mogłaby dokonać, mając do dyspozycji trzydzieści tysięcy funtów. Ogar nęło ją gwałtowne i zrozumiałe przecież w tej sytuacji rozcza rowanie. Nie miało sensu rozmyślać, jak zagospodarować taki majątek, skoro się go nie posiadało. Ona nie zobaczy z niego ani pensa. Kurczowo zacisnęła dłoń na torebce z cenną zawartością, zaraz jednak się opanowała. To było niesprawiedliwe, życie było niesprawiedliwe, ale trudno, na to nic nie mogła poradzić. Skoro
nie będzie mogła wydać tych pieniędzy na własne potrzeby ani tym bardziej wspomóc nimi innych, najlepiej było szybko oddalić od siebie takie myśli, zanim najdzie ją pokusa. - Chodź, Amy - szepnęła Amanada. - Muszę bezpiecznie odstawić cię do domu. Nikt nie może się zorientować, że masz wygrywający bilet! Porwano by cię, zanim zdążyłabyś się obej rzeć.
Powietrze było chłodne i orzeźwiające. Gdy Amy trochę oprzytomniała, uświadomiła sobie, że nie wie, co robić, więc wciągnęła Amandę w zacisze pobliskiej arkady. - Czy nie powinnam tam wrócić i zgłosić wygranej? - Och, nie. - Amanda przesłała jej rozbawione spojrzenie. - Zapomniałam, że jeszcze nie grałaś na loterii. To naprawdę twój pierwszy raz? - Naturalnie. - Amy miała zamęt w głowie. Była przekona na, że lada chwila zbudzi się w swoim wąskim łóżku w domu przy Curzon Street. - To nawet nie jest mój bilet... Tymczasem Amanda prawie jej nie słuchała. Była za bardzo podekscytowana. - Jejku, wygrałaś za pierwszym razem! Musisz zgłosić wy graną w jednym z biur loterii. Tam odbędzie się wypłata. A je szcze lepiej, wyślij tam pełnomocnika. Sama prawdopodobnie potrzebowałabyś do ochrony plutonu wojska. Powiedz mi teraz, gdzie jest twój powóz. Muszę odstawić cię bezpiecznie do do mu, zanim ktoś zorientuje się, kim jesteś, i porwie cię lub, co gorsza, zamorduje, żeby zdobyć bilet! Amy zadrżała i mocniej przycisnęła torebkę. - Amando, powiedz mi, że żartujesz. Nie mam powozu. Przyszłam tutaj piechotą z Curzon Street. Amanda popatrzyła na nią ze zdumieniem. Już nie wydawała się rozbawiona. - A to dopiero! co my zrobimy?
- Miałam nadzieję, że spotkam Richarda i że odprowadzi mnie do domu - odpowiedziała wymijająco Amy, uznała bowiem, że nie ma czasu tłumaczyć dawno niewidzianej przyjuciółce, że brak jej środków na utrzymanie powozu. Gorączkowo rozglądała się dookoła, ałe nie mogła dostrzec w tłoku żadnej znajomej twarzy. Ludzie powoli się rozchodzili. W powietrzu unosiły się strzępki podartych biletów. - Dorożka jest wykluczona - głośno myślała zafrasowana Amanda. - Mogłabyś się znaleźć w jakiejś ciemnej alejce, zanim zdążyłabyś powiedzieć ,,loteria". Amy cicho jęknęła. - Oddam ten bilet, zanim przytrafi mi się coś złego. - Nie ma mowy! Potrzebujesz tych pieniędzy, Amy. Trzeba tylko się zastanowić... - Lady Spry, panno Bainbridge, tak mi się zdawało, że to panie. Czy mogę w czymś pomóc? Amy odwróciła się i omal nie upuściła torebki z drogocen nym biletem loteryjnym. Książę Fleet zatrzymał obok nich swój faeton, podał wodze lokajowi i zeskoczył na ziemię. Rosły i przyjaźnie nastawiony, pojawił się w dobrym momencie. Amy uśmiechnęła się i dygnęła, ale chociaż książę odpowiedział głę bokim ukłonem, to odniosła wrażenie, że jej istnienie umknęło jego uwagi. Nietrudno było to wyjaśnić. Fleet pożerał wzrokiem urodziwą twarz Amandy i wydawał się oczarowany. Amy nagle przypomniała sobie bal sprzed trzech lat, kiedy Amanda cieszy ła się tak wielkim powodzeniem, jakby była garnuszkiem zło cistego miodu, do którego zlatywali się, niczym pszczoły, wszy scy dżentelmeni. Nadmiar zalotników jej nie zepsuł, przeciwnie, wszystkich traktowała z humorem i wszystkim okazywała tyle samo uwagi, bardzo jednak uważała, żeby w niczym nie uchybić Frankowi Spry, a jemu wcale nie przeszkadzało, że jego nowo poślubiona żona znalazła się w centrum zainteresowania. Amy stwierdziła ze zdziwieniem, że eleganckie zachowanie księcia nie spotkalo się z ciepłym przyjęciem. Amanda zarumieniła się i lekko odchyliła głowę, by ukryć twarz w cieniu rzucanym przez czepek. - Dziękujemy, wasza książęca mość, ale bardzo dobrze poradzimy sobie same... - Mam nadzieję, że panna Bainbridge wstawi się za mną powiedział Sebastian Fleet, kłaniając się nieznacznie Amy. - Je stem przyjacielem jej brata i bardzo chętnie odwiozę panie na Curzon Street, jeśli tego właśnie panie sobie życzą. Amy miała poważny dylemat. Z jednej strony prawie nie znała księcia, a to, co o nim wiedziała, nie nastrajało zbyt przyjaźnie, bo przecież miał reputację nałogowego gracza i roz pustnika. Z drugiej strony znalazły się w dość kłopotliwej sytu acji, a Fleet był przyjacielem jej brata i z pewnością można było na nim polegać. - Jestem przekonana, ze możemy przyjąć propozycję jego książęcej mości, Amando - powiedziała Amy z pewnym waha niem, nie była bowiem pewna, czy przyjaciółka nie traktuje księcia jako potencjalnego porywacza i złodzieja. Jej wydawało się to niemożliwe. Nie uwierzyłaby, że Fleet, przy wszystkich swoich słabościach i wadach, mógłby uciec się do przestępstwa, by zdobyć pieniądze na hazard. Amanda musiała mieć zastrze żenia innej natury. Może niepokoiła ją opinia kobieciarza, jaka przylgnęła do księcia? Zwróciła się do Fleeta pełna nadziei. Rozumiem, że mojego brata nie ma z waszą książęcą mością. Szukam go od dłuższego czasu... Fleet pokręcił głową. - Obawiam się, że nie, panno Bainbridge. Jest za to ze mną Joss Tallant i bardzo chętnie dotrzyma pani towarzystwa, a ja tymczasem odwiozę lady Spry. Amy odwróciła głowę akurat w porę, by ujrzeć podchodzą-
ccgo earla Tallant. Był ubrany w czarny surdut, brązowawe spodnie i czarne buty z cholewami wypolerowane do połysku. Ta surowa elegancja wydawała się nie pasować do reputacji ekstrawaganckiego birbanta. Na widok Amy zagadkowo się uśmiechnął i zmierzył ją spojrzeniem. Było ono nie mniej onie śmielające niż to, które pamiętała z dnia wizyty earla przy Cur zon Street. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że bliskość Jossa Tallanta może wprawić w zakłopotanie każdą młodą kobietę, lecz mimo to nie zamierzała ulec jego czarowi, - Joss, mój drogi - rzekł książę, gdy earl podszedł bliżej. - Właśnie zarekomendowałem cię pannie Bainbridge jako towa rzysza drogi na Curzon Street. A ja zaopiekuję się łady Spry. Earl skłonił głowę. - Dziękuję, Sebastianie. Jestem naturalnie zachwycony, panno Bainbridge... Amy zawsze była wyczulona na przytyki i zniewagi. Przy takim wychowaniu, jakie odebrała, i takim debiucie było to nie uniknione. Teraz też wydało jej się, że w głosie Jossa usłyszała nutę rozbawienia, a wyraz jego oczu przypominał spojrzenia młodych ludzi, którzy podchodzili, by zatańczyć z Amandą, a dowiedziawszy się, że ma już zajęty taniec, czuli się w obo wiązku zaprosić na parkiet jej przyjaciółkę. - Nie musi pan sobie robić kłopotu, milordzie. Jestem prze konana, że za chwilę spotkamy mojego brata. Amanda, która do tej pory zachowywała milczenie, co było do niej niepodobne, nagle dołączyła się do protestu: - Naprawdę damy sobie radę bez pomocy. Earl zerknął z rozbawieniem na Fleeta. - Twój legendarny czar wydaje się zawodzić. Pannno Bain bridge... - Uśmiechnął się do Amy. - Obawiam się, że pani bra ta nie ma teraz w Guildhall. Wczoraj wieczorem wspominał mi. że ma na dzisiejszy ranek umówione spotkanie w Cocoa Tree.
Lady Spry... - Skłonił głowę przed Amandą. - Zapewniam pa nią, że Sebastian jest zupełnie nieszkodliwym człowiekiem i może pani czuć się bezpieczna w jego towarzystwie. Każę podstawić tu powóz. Wyglądało na to, że nie pozostawiono im wyboru, zresztą w gruncie rzeczy Amy była zadowolona, że mają kto odwieźć. Na myśl o samotnym powrocie ulicami Londynu z biletem lo teryjnym wartym trzydzieści tysięcy funtów w torebce robiło jej się zimno. Nawet jeśli były to pieniądze Richarda, a nie jej, to ponosiła odpowiedzialność za bezpieczne dostarczenie ich do domu. Tymczasem zastanawiała się, jak skłonić brata do prze znaczenia części wygranej dla rodziny, zanim zdąży wszystko stracić. Richard miał szczodrą naturę, była niemal pewna, że uda jej się namówić go na oddanie tysiąca funtów na modernizację domu przy Curzon Street. Może mogliby też wzbogacić jadło spis o wołowinę. A może nawet... Amy poddała się mimowol nemu podnieceniu... może mogłaby sobie kupić coś nowego do ubrania na jesień. Zerknęła na Jossa Tallanta, gdy pomagał jej wsiąść do faetonu. Myśl o takim strażniku dodawała jej pewności siebie, na wet jeśli ten nie wiedział o swojej funkcji, aczkolwiek jeśli wie rzyć pogłoskom, earla Tallant należało raczej unikać, niż wy bierać na strażnika. Chociaż Amy obce było zepsucie tego świa ta, słyszała dość o podbojach Jossa, by wiedzieć, że jego towa rzystwo może zaszkodzić reputacji damy. Co więcej, słyszała również, że earl może zaszkodzić nie tylko reputacji. Przy pomniała sobie opowieść lady Bainbridge o powozie lorda Gib sona, który Fleet i Tallant zatrzymali jako zastaw za długi. W czasie gdy Fleet pozbawiał podróżnych pieniędzy i biżuterii, Tallant pozbawił cnoty lady Gibson. Doprawdy nie było nic, co przemawiałoby na korzyść tego człowieka Całe jego życie jest jedną wielką stratą czasu.
Jeszcze raz zerknęła na earla spod przymkniętych powiek. Uczciwie musiała przyznać, że Joss Tallant był olśniewająco przystojny i miał ujmujące maniery, a cechy te niewątpliwie po mogły mu w zdobyciu reputacji uwodziciela. Mimo to była przekonana, że pod jego opieką jest bezpieczna. Nigdy dotąd nie spotkała na swej drodze dżentelmena, któremu zależałoby na zepsuciu jej reputacji. Nie należała do panien, które zachę cały mężczyzn do zalotów. Ta myśl pomogła jej się odprężyć. Amy zaczęła przyglądać się mijanym widokom, ciesząc się urokami przejażdżki. Richard nieczęsto brał ją na przejażdżkę, a nawet podczas jej jedynego se/onu dżentelmeni tylko kilka razy zaproponowali jej tę rozry wkę. To jednak było coś zupełnie innego. Joss Tallant znakomicie powoził i dzięki temu faeton posuwał się bardzo płynnie. Ulice wokół Guildhall były bardzo zatłoczone. Siwki zaprzężo ne do faetonu miały wszelkie prawo nieraz się spłoszyć, mimo to Joss panował nad nimi z wielką swobodą. Amy pozostawała pod wrażeniem, chociaż wolała się nie odzywać w czasie, gdy jej towar/ys/ wyszukiwał wśród licznych przeszkód miejsca dla swojego pojazdu. - Dziwię się temu spotkaniu na losowaniu, panno Bainbridge - odezwał się Joss, gdy na chwilę mógł oderwać uwagę od powożenia. - Kiedy rozmawialiśmy wczoraj, odniosłem jed noznaczne wrażenie, że potępia pani hazard. Uśmiechał się do niej i wydawało się, że czyni to szczerze. Ostrożnie odwzajemniła uśmiech. Mogła nie lubić tego męż czyzny, a ściślej nie darzyć go zaufaniem, ale skoro oddawał jej przysługę, powinna przynajmniej odwdzięczyć się uprzej mością. - Och, generalnie potępiam hazard, ale myślałam, że spot kam w Guildhall Richarda. Wygląda jednak na to. że zaszło nie porozumienie. Richard zostawił w domu swój bilet na loterię,
więc chciałam mu go przynieść. Inaczej na pewno nie pokazała bym się na ciągnieniu. - Rozumiem. - Joss w zamyśleniu przesunął wzrokiem po jej twarzy. Amy była świadoma każdej chwili tych oględzin. I jakie ma pani wrażenia? - Z losowania? - Amy uniosła brwi. - Nie sądziłam, że cie szy się takim wzięciem. Naturalnie rozumiem przyczynę. Wię kszości ludzi wygranie trzydziestu tysięcy funtów pomogłoby całkowicie odmienić życie. To bardzo kusząca myśl. - niebezpieczna? - Owszem. - Amy przypomniała sobie falę podniecenia, która porwała ją w Guildhall przed samym losowaniem. - Taka rozrywka uzależnia i może być bardzo kosztowna. Jeśli nie ma się na nią pieniędzy, a mimo to kupuje się bilety z nadzieją, że w końcu padnie na nie wygrana... - Można doprowadzić się do ruiny i skończyć na ulicy wpadł jej w słowo Joss. Amy odwróciła głowę. - Tak może się skończyć hazard w każdej postaci. - Wspo mnienie ojca wciąż było świeże w jej pamięci. Z najwyższym trudem odsunęła je od siebie. Joss uwolnił jedną rękę i musnął dłonie Amy. Dotknięcie by ło tak delikatne, że nie była pewna, czy po prostu go sobie nie wyobraziła. - Proszę mi wybaczyć, panno Bainbridge. Widzę, że to dla pani bolesny temat. Nie powinienem był go podejmować. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, wreszcie Amy pokręciła głową. - Pan jest zbyt uprzejmy, milordzie, pozwalając mi wybrnąć z kłopotu w ten sposób. Jeśli mam zdecydowane przekonania w jakiejśkwcstii, to powinnam ich bronić, a nie kryć się z.a kon wencjami.
W oczach Jossa pojawił się uśmiech. Był jak słońce odbijające się w wodnej tafli. O dziwo jednak, na ten widok po jej ciele przebiegł dreszcz. - Doceniam pani uczciwość, panno Bainbridge. Amy wzruszyła ramionami, odrobinę zakłopotana. - Wiem, że czasami słucha się mnie jak głównej moralistki świata. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że na własnej skórze przekonałam się, jak rujnujące bywają skutki hazardu i właśnie dlatego mam prawo go uważać za wyjątkowo zdradliwą chorobę. - Naturalnie ma pani taki przywilej, panno Bainbridge - powiedział Joss z uśmiechem. - Ja mogę tylko bronić hazardu, twierdząc, że daje nam dużo przyjemności. - W tym ,,nam" jest również mój brat. Wydaje mi się, mi lordzie, ze prowadziliśmy już tę samą rozmowę wczoraj. Nie sądzę, by było rozsądnie ją przeciągać, ponieważ wyraźnie ma my inne poglądy. Joss skłonił głowę. - Nie będziemy o tym mówić, jeśli takie jest pani życzenie, panno Bainbridge, ale muszę wyznać, że jedno bardzo mnie za stanawia. Długo nad tym myślałem po naszej wczorajszej wy mianie zdań. Jak to możliwe, że pani brat jest nałogowym gra czem, a pani jego całkowitym przeciwieństwem? Taki cud na tury zasługiwałby na wyjaśnienie. Zaskoczona Amy parsknęła śmiechem. - Myślę, że zadecydował tu przykład ojca. Richard zapewne coś po nim odziedziczył. Mówi się, że hazard rodzi hazard. - A jednak pani nie wzięła przykładu z ojca. Podejrzewam, że w tym przypadku skutkiem jest niechęć do sportu. - To nie jest sport, milordzie - stwierdziła surowo Amy. Moim zdaniem sport wymaga nieco większego wysiłku fizycz nego niż ten, który jest potrzebny do rzucenia kośćmi. Mimo woli zmierzyła Jossa Tallanta wzrokiem i w duchu przyznała, że wydaje się w znacznie lepszej formie, niż powi nien być mężczyzna spędzający cały wolny czas przy zielonym stoliku i w domach rozpusty. - Cóż to, panno Bainbridge? Czyżbym nie był dostatecznie zniszczony przez życie jak na zdeklarowanego rozpustnika przystało? - Pan... - Amy poczuła się upokorzona. Talłant nie tylko zauważył, że gapi się na niego, lecz również odczytał jej myśli. - Bardzo przepraszam. - Nie ma za co. Zdecydowanie wolę ten rodzaj szczerości niż sztuczność i fałsz większości rozmów. - Joss uśmiechnął się. - Proszę mi powiedzieć, panno Bainbridge, czy kiedykol wiek odważyła się pani spróbować jakiejkolwiek formy hazardu osobiście? - Obdarzył ją kpiącym spojrzeniem. - Zagrała pani partyjkę wista? Albo w oczko? Bo gdyby pani spróbowała, mo głoby się okazać, że całkiem to pani lubi. - W pańskich ustach brzmi to rzeczywiście jak pokusa i w do datku szczyt dekadencji. - Amy odwzajemniła uśmiech, a w poli czku zrobił jej się dołeczek. Walczyła z wyrozumiałością dla Jossa, która zdawała się w niej budzić, walka jednak okazywała się za skakująco trudna. Jego urok był niezwykle silny, a poza tym nie była naiwna i rozumiała, że Joss posługuje się nim z wielkim mi strzostwem. Zastanawiało ją tylko, po co to robi. - Naturalnie grywałam w karty, ale nigdy o pieniądze. Jak mogłabym, skoro nie mam szczęścia... - Urwała, przypomniała sobie bowiem, że jego świadectwo miała nawet przy sobie. Trzydzieści tysięcy funtów. Tyle pieniędzy, że od samej myśli o nich kręciło jej się w głowie. - Brak zasobów finansowych zdaje się większości graczy nie przeszkadzać - zauważył Joss. - Często stawiają swoje sło wo honoru.
- Właśnie laki jesl Richard - powiedziała Amy ze smulkiem. - I dlatego, milordzie, nie chcę wpaść w te same sidła Dwoje graczy w rodzinie Bainbridge'ów to byłoby o dwoje za dużo. Skręcili w Aldwych. Końskie podkowy zadzwoniły wesoło o bruk. Chłodne powiewy wiatru pokolorowały policzki Amy na różowo. - Czy pani naprawdę wierzy w to, że zamiłowanie do hazar du może być dziedziczne? - spytał z zainteresowaniem Joss. - I czy dlatego nie chce pani spróbować? Obawia się pani wstąpienia na śliski grunt? To bardzo pikantna myśl. - Nie boję się zejścia na złą drogę, milordzie - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Jeśli ma pan na myśli hazard, to uważam, że przypisywanie go wrodzonej skłonności jest zwykła wymówką. Tego się przecież nie dziedziczy tak jak góry złota albo połaci ziemi. To jest zwykła słabość, której ulegają przede wszystkim ludzie mający za dużo wolnego czasu i zbyt mało poczucia życiowego celu. - Spojrzała na niego, lekko zawsty dzona, i stwierdziła, że nadal zagadkowo się uśmiecha. Głośno westchnęła. - Bardzo przepraszam, milordzie. Nie chciałam sprawić takiego wrażenia, jakbym zjadła wszystkie rozumy, ale na swoją obronę muszę powiedzieć, że zostałam przez pana sprowokowana. - To prawda - przyznał Joss. Przez moment Amy byłaby gotowa przysiąc, że zauważyła w jego oczach błysk podziwu. Wydawało się to jednak całkiem nieprawdopodobne, a zaraz potem earl znowu wbił wzrok w drogę. - Nie miałem pojęcia, panno Bainbridge, że moja prowoka cja będzie aż tak skuteczna. Na pierwszy rzut oka nie widać, jak silny ma pani charakter. Amy odwróciła wzrok i zaczęła śledzić znajome widoki Pall
Mail. Dziwne, ale rozmowa z Jossem Tallantem wydawała jej się ciekawa. Nigdy by nie przypuszczała, że można prowadzić tak interesującą konwersację z człowiekiem, z którym nie ma się nic wspólnego. Joss Tallant i ona obracali się w kręgach, któ re mogły się o siebie ocierać, ale w gruncie rzeczy były całkiem różne. Ona nie należała do świata balów, modnych nicponiów i nałogowych graczy. Nie miała ani odpowiednich środków, ani chęci. Nawet nie lubiła zajęć, którym oddawał się Joss, przeciw nie, pogardzała nimi. Westchnęła. Wkrótce dojadą na Piccadilly i zaraz potem do domu. Wiedziała, że prawdopodobnie nieprędko ponownie uj rzy Jossa Tallanta. Da Richardowi bilet loteryjny i przekaże mu dobrą nowinę, a potem będzie musiała się przyglądać, jak swoją wygraną Richard wypycha kieszenie ludzi pokroju Jossa i księ cia Fleet, Gdy jechali Piccadilly, mieli przed sobą faeton księcia, Amy mogła więc zobaczyć, że Fleet mówi coś do Amandy, a ona uśmiecha się do niego i z ożywieniem odpowiada. Najwidocz niej urok Fleeta pokonał nieufność Amandy. Amy już na Curzon Street pomyślała, że ci dwaj mężczyźni są niebezpieczni, ale te raz zaczynała dostrzegać, jak zdradliwe są ich urok i ogłada. Zerknęła na Jossa. Był skoncentrowany na powożeniu, do tarli bowiem do przewężenia ulicy, gdzie stał akurat wóz z bro waru, a woźnica był zajęty przetaczaniem beczek piwa. Joss lekko zmarszczył brwi i przymrużył bursztynowe oczy, ale wciąż na jego kształtnych ustach majaczył uśmieszek, który wy trącał Amy z równowagi. Joss obrócił ku niej głowę i uśmiechnął się szerzej. Jej serce nagle zabiło mocniej i poczuła straszną złość do siebie. Przecież nawet nie lubiła tego człowieka, jeszcze niedawno myślała o nim z nieukrywaną pogardą, a teraz - tylko dlatego, że się do niej uśmiechnął - była na prostej drodze do wybaczenia mu te-
go, że jest łajdakiem. To doprawdy nie był wystarczający po wód. - Jakże niezwykła jest kobieta, która nie musi przez cały czas mówić, panno Bainbridge - oznajmił Joss, gdy faeton znów znalazł się na szerszej drodze. - W ogóle dochodzę powoli do wniosku, że w pani jest wiele niezwykłości. Amy znów poczuła, że jej serce zmyliło rytm, uznała więc. że zdecydowanie musi położyć temu ta - Och, po prostu uważałam, że nie powinnam przeszkadzać panu w powożeniu - powiedziała beztrosko. - Wprawdzie słyszałam, że jest pan w tym mistrzem, milordzie, ale powóz to powóz i nie chciałabym po wywrotce wpaść do rynsztoku. Joss wybuchnął śmiechem. - Słowo daję, panno Bainbridge, umie pani wylać kubeł zimnej wody na głowę mężczyzny mającego wysokie mniemanie o sobie! Musi pani wiedzieć, że nigdy w życiu nie spowodowa łem upadku faetonu. Amy uśmiechnęła się słodko. - Zawsze może być pierwszy raz, milordzie. - Mówi się nawet, że wszystko ma swój pierwszy raz. - Z logicznego punktu widzenia tak właśnie jest. Nie mogę jednak pozwolić, żeby pańska uwaga, milordzie, pozostała bez komentarza. Odnoszę wrażenie, że jest pan nie najlepszego zda nia o kobietach. Zapewniam pana, że chociaż naturalnie wszyst kie różnimy się od mężczyzn, to niektóre z nas bardzo lubią milczeć. Joss skrzywił się. - Uważam, że otrzymałem stosowną reprymendę, panno Bainbridge. - Mam nadzieję! Panu się chyba kobiety nie podobają pod żadnym względem. - O, tu się pani bardzo myli, panno Bainbridge - wycedził
tach!
- Mam bardzo pozytywną opinię o kobietach i ich atrybuAmy zarumieniła się, ale nie ustąpiła pola. - Nie myślałam o niczym takim... - O niczym jakim? Przesłała mu miażdżące spojrzenie. - Teraz celowo drażni się pan ze mną. chociaż doskonale wie, co mam na myśli. Wcale nie wątpię, że są damy, które pan podziwia w ten szczególny sposób... - Dostrzegła jego rozbawienie i złoży ła broń. - No, dobrze. Kończymy rozmowę w tym punkcie. - Proszę, nie! Doskonale się bawię. Amy westchnęła. - Doskonale pan wie, co mam na myśli! - W rzeczy samej, wiem, - Joss uśmiechnął się szeroko, Wpadła pani w pułapkę bezpodstawnych założeń. Przypuszcza pani, że w kobietach interesuje mnie jedynie... - zawiesił głos - ich erotyzm. Mimo bardzo skąpych przesłanek uznała pani, że jestem nałogowym hazardzistą i rozpustnikiem, pozbawio nym jakichkolwiek zalet, które mogłyby stanowić przeciwwagę dla tych wad. Popełnia pani grzech uogólniania w nie mniej szym stopniu niż ja! Amy po takim postawieniu sprawy musiała w duchu przy znać, że earl ma wiele racji. - Zatem słucham - odparła zadziornie. - Jakie to zalety mo e pan wymienić, żeby zrównoważyć swoje wady? Joss roześmiał się. - Och, żadnych! W odniesieniu do mnie pani twierdzenie jest absolutnie słuszne. Muszę też powiedzieć, panno Bain bridge. .. - szelmowski błysk w jego oczach stał się jeszcze wyraźniejszy - że nie widzę nic złego w swoim zachowaniu. Nie zakładam nigdy, że coś jest dobre albo złe. Brakuje mi do tego pani pewności.
Amy się zmieszała. - Hazard jest zły tak samo jak kradzież... - Urwała, przy pomniała sobie bowiem obdarte dzieci z Whitechapel, ukarano za kradzież bochenka chleba. - To znaczy kradzież jest zła, ale czasem mogą istnieć powody, które ją usprawiedliwiają. Co zaś do hazardu, to jest zawsze zły, nie ma dla niego żadnego wytłu maczenia! Joss nieznacznie się skrzywił. - Ustępuję, panno Bainbridge. Byłaby pani dobrym sędzią. Amy nigdy dotąd nie sądziła, że jest zasadnicza, a i teraz, po przeanalizowaniu swoich poglądów, była zdania, iż ma słusz ność. Niepokoiło ją jednak trochę, że do tej pory nikt nie kwe stionował jej sądów. To było dla niej całkiem nowe doświadcze nie. Ruch uliczny znów się wzmógł i earl musiał zatrzymać faeton. Było to zupełnie sprzeczne z życzeniem Amy, która chciała jak najszybciej znaleźć się w domu i zakończyć tę krępującą rozmowę. Ponieważ jednak los zdecydował inaczej, postanowi ła zmienić ton konwersacji na nieco lżejszy. - A skoro mowa o hazardzie, milordzie... - Słucham, panno Bainbridge. - Wyznaję, że jedno zawsze bardzo mnie intrygowało. Może będzie umiał mi pan to wyjaśnić, milordzie. Jaka jest przyje mność w przegrywaniu? Mam wrażenie, że niektórzy czerpią z tego niemal tyle samo radości, co inni z wygrywania. Taki do świadczony hazardzista jak pan powinien to wytłumaczyć. Joss odpowiedział wybuchem śmiechu. - To bardzo interesujące pytanie, ale nie do mnie. Czy nikt nie powiedział pani. że ja nie przegrywam? Amy wlepiła w niego wzrok. - Naprawdę? Pan ze mnie żartuje! Możliwość przegranej musi przecież za każdym razem być bardzo duża. Joss znowu się roześmiał. - Widzę, że dużo pani wie o obliczaniu prawdopodobień stwa, panno Bainbridge. Jakie więc są pani zdaniem szanse, że nie wygra się na loterii? Amy zmrużyła oczy. Matka wspomniała jej kiedyś, że mężczyźni nie lubią kobiet interesujących się matematyką. Wy dało jej się wtedy, że w życiu nie słyszała równic głupiego twierdzenia. - Zaraz policzę. Jakieś czterdzieści tysięcy do jednego? - Bardzo dobrze. Mniej więcej trzydzieści pięć tysięcy do jednego. Musi mieć pani talent do arytmetyki albo wrodzoną umiejętność oceniania szans. Może pani rodzina byłaby zamoż niejsza, gdyby Richard zrezygnował z gry, a pani zajęła jego miejsce. Przykro mi to mówić, ale on ma raczej talent do prze grywania. Amy wydęła wargi. - Też to zauważyłam. Może wobec tego powinnam zwrócić się z tym pytaniem do Richarda? Joss skłonił głowę. - Ten przypadek chyba umiem wyjaśnić. Dla niego ważna jest sama gra, panno Bainbridge. To ona stanowi wyzwanie. Nie ma wtedy znaczenia, kto wygrywa, a kto przegrywa. Liczy się sama gra! Amy pokręciła głową. - Przykro mi, ale nie widzę w tym najmniejszego sensu. - Pani ze swym praktycznym umysłem może nie widzieć. Czy jednak umie sobie pani wyobrazić, jak podniecające jest oczekiwanie na to, aż wyrzucone z kubka kości znieruchomie ją? Sama gra przypadku. W hazardzie wiadomo, że wszystko zależy od jednego rzutu. Można wszystko wziąć albo wszystko stracić. Tak jak w loterii, pani bilet może wygrać, a pani może wtedy... och, wzbogacić się o trzydzieści tysięcy funtów. Widzi
pani... - Przeszył ją wzrokiem, a Amy poczuła dreszcz. - , pani lo czuje! Nikt nie jest od tego wolny. Amy znowu zadrżała, tym razem całkiem wyraźnie. Cokolwiek twierdziła, rozumiała, na czym polega pokusa. Niedawnio sama czuła przecież uniesienie wygrywającego gracza, póki nie uświadomiła sobie, że wygrany los należy w rzeczywistości do kogo innego. Ta myśl raptownie ją otrzeźwiła, - Czy ma pani bilet z dzisiejszego losowania, panno Bainbridge? Pytanie tak zaskoczyło Amy, że zaniemówiła. Nie chciała jednak przyznać się przed Jossem, że ma wygrywający los. To by dowodziło, ile hipokryzji było w jej wcześniejszych sło wach. Zmarszczyła czoło. Przecież wcale nie powinno jej obchodzić, co o niej sądzi earl Tallant. - Ja... tak... To znaczy nie, skądże! Za nic nie kupiłabym losu! Poszłam do Guildhall tylko po to, żeby spotkać Richar da... - Urwała zmieszania. Joss przyglądał jej się z zainteresowaniem, co tylko pogłę biało jej niepokój. - Rozumiem. Nawet pamiętam, przecież pani mi mówiła, że chciała zanieść bilet Richardowi. Załóżmy więc, że pani... zna lazła bilet. Co by wtedy pani zrobiła? Rumieniec Amy nabrał purpurowej barwy. - Nie mam pojęcia, proszę pana. Taki problem po prostu nie istnieje. Była wstrząśnięta tym, że minęła się z prawdą. Nie miało sensu tak się pilnować, bo przecież wkrótce i tak musiała oddać bilet Richardowi i przekazać mu pomyślną nowinę, a on na pewno podzieli się z przyjaciółmi szczęściem, jakie go spotkało. Podzieli się całkiem dosłownie, bo przegra do nich wszystkie te pieniądze. Nie było istotnego powodu, dla którego miałaby przemilczeć przed Jossem, że na bilet Richarda padło trzydzie ści tysięcy, oprócz tego, że... że zaczynała myśleć o nich tak, jakby to ona sama je wygrała Skrzywiła się. Musiała wyleczyć się z tego złudzenia, póki nie owładnie nią z jeszcze większą siłą. Mogła przecież dopil nować, żeby pełnomocnik rodziny, pan Churchward, odebrał nagrodę. Był to bardzo dyskretny człowiek i z pewnością nie szepnąłby nikomu ani słowa, gdyby został o to poproszony. Wtedy mogłaby spożytkować te pieniądze na różne dobre ce le... naturalnie po trochu, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Były setki ludzi bardziej wartościowych od jej brata, ludzi zasługu jących na jej pomoc. Na przykład pani Wendover wychowująca czwórkę małych dzieci w tym siedlisku biedy w Whitechapel. I pani Benfleet, piastunka, która bez narzekania znosiła swoją chorobę w Windsorze... Pokusa była niesłychanie silna, ale na turalnie, gdyby jej uległa, popełniłaby kradzież. Czyż nie po wiedziała przed chwilą, że kradzież jest złem... chociaż zdarza ją się okoliczności łagodzące. - Przestań! - Amy zupełnie nieświadomie wypowiedziała na głos to słowo, desperacko usiłując powstrzymać bieg myśli. Joss spojrzał na nią zaskoczony. - Przepraszam, panno Bainbridge. Czy jest jakiś problem? - Nie - odparła Amy, głęboko zawstydzona. - Myślałam o loterii i nie zdawałam sobie sprawy z tego, że coś powie działam. - Rozumiem. Czy to myśl o obrzydliwym hazardzie tak pa nią rozstroiła, czy może o oszałamiającej pokusie? - Joss zniżył głos do szeptu. - To jest bardzo kuszące, prawda? Takie uwo dzicielskie... Amy wlepiła w niego wzrok. Earl Tallant był bardzo spo strzegawczym człowiekiem, co zważywszy na jego reputację, wydawało się zdecydowanie niefortunne. Poza tym był również bardzo niebezpieczny. Znów poczuła ten sam dreszczyk emocji,
którego doświadczyła, gdy Tallant opowiadał o podnieceniu towarzyszącemu grze. Problem nie polegał wyłącznie na wciąg nięciu naiwnych, by pozwolili się oskubać" z pieniędzy. Pokusa gnieździła się we wszystkich bez wyjątku. Była trudno uchwyt na i bardzo zła. Zerknęła oskarżycielsko na Jossa. - Musi pan być bardzo zepsutym człowiekiem, milordzie, skoro mówi pan tak przekonująco o czymś, co jest z gruntu złe. Joss się roześmiał. - Niezwykle słuszna uwaga, panno Bainbridge. Moje zepsu cie nie ma granic! W końcu znaleźli się na Curzon Street. Amy mimo woli ci cho westchnęła. Sama już nie była pewna, czy cieszy się z po wrotu do domu, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony odczuła ulgę, że jest u siebie, z drugiej ogarnęło ją rozczarowanie. - Dziękuję, milordzie. To bardzo uprzejmie z pana strony, że zechciał mnie pan odwieźć. - Nie ma za co dziękować, panno Bainbridge - zapewnił Tallant. - Było mi bardzo miło w pani towarzystwie. Powóz przystanął przed domem numer trzy. Fleet właśnie pomagał Amandzie wysiąść ze swojego faetonu. Amy odniosła wrażenie, że przyjaciółka ma rumieńce i jest trochę skonfundo wana, jakby nie wiedziała, czy cieszyć się, czy okazać niezado wolenie. Amy dobrze rozumiała jej stan. Zanim zdążyła się duchowo przygotować, Joss ujął ją za rę kę, a potem objął w talii i uniósł z faetonu. Przez chwilę opie rała dłoń na jego torsie i przysięgłaby, że nawet wyczuła bicie serca. Był to tylko moment, ale Amy została pod wrażeniem męskiej siły i zdecydowania. Gdy Joss delikatnie postawił ją na ziemi i puścił, ledwo utrzymała się na nogach. - Do widzenia, panno Bainbridge. Do widzenia, lady Spry... Fleet polecił lokajom zabrać faetony, a sam, podobnie jak
Joss. pożegnał damy dwornym ukłonem i obaj oddalili się w stronę St James. - No, to jesteśmy - powiedziała Amy, której trudno było oderwać wzrok od oddalającej się postaci earla Tallant. - Co za dziwny dzień! Czy zechcesz wstąpić na filiżankę herbaty, Amando? Mogłybyśmy pogawędzić, tak jak sobie obiecałyśmy. Tyle przecież mamy sobie do powiedzenia. Amy z rozbawieniem stwierdziła, że Amanda patrzy śladem księcia Fleet i w ogóle nie usłyszała propozycji. - Amando, czy miałabyś ochotę na herbatę? - O, tak! - odpowiedziała Amanda z błyszczącymi oczami. Spojrzała w twarz przyjaciółce. - Bardzo cię przepraszam, za częłam rozmyślać o niebieskich migdałach. Filiżanka herbaty doskonale mi zrobi. - Zerknęła przez ramię. Joss i Sebastian Fleet skręcili już za róg Clarges Street. - Zastanawiam się... Ludzie mówią, że to jest rozpustnik i wiem, że powinnam go unikać, ale... - Urwała i wzruszyła ra mionami. - Bo widzisz, książę zaprosił mnie w przyszłym tygo dniu na bal, a ja wcale nie jestem pewna, czy powinnam przyjąć jego zaproszenie. - Sądzisz, że jednak pójdziesz? - spytała Amy, wpuszczając przyjaciółkę do domu. - Ty pewnie jesteś bardziej przyzwycza jona do takiego towarzystwa niż ja, Amando, ale dla mnie, trze ba ci wiedzieć, towarzystwo rozpustników i graczy jest odrobi nę zbyt ekscytujące. - Och, ja teraz mieszkam całkiem na uboczu, a książę jest zdecydowanie powyżej moich możliwości - powiedziała Amanda z błyszczącymi oczami. - Kiedy nas sobie przedsta wiono, zamierzałam traktować go chłodno, bo to bardzo niesto sowna osoba. Być może jednak przyjmę jego zaproszenie, skoro był dla mnie tak uprzedzająco miły. - Czy flirtował z tobą?
- Och, naturalnie! - Amanda zachichotała. - Między inny mi dlatego tak zabawnie się z nim jechało. - Ja nie umiem flirtować - powiedziała Amy z niejakim żalem. Zdjęła narzutkę i pomogła przyjaciółce pozbyć się okrycia. - Nie wiem, jak się to robi. Chyba jestem zbyt nieśmiała. Amanda popatrzyła na nią w zadumie. - Przyznaję, że na pierwszy rzut oka zawsze sprawiałaś wrażenie osoby pełnej rezerwy, Amy, przynajmniej w stosunku do dżentelmenów. Mimo to nie nazwałabym cię nieśmiałą. Kiedy chcesz, masz bardzo ostry języczek. Poza tym pomyśl o tym, że twoja rodzina właśnie na tobie polega od dnia śmierci ojca. Wszystkie sprawy są na twojej głowie. Powinnaś być z tego dumna. Amy wydała się zakłopotana. - Jesteś dla mnie bardzo miła, Amando! W szkole też zawsze taka byłaś. Ale nie zaprzeczysz, że podczas sezonu nie miałam powodzenia, a brak mi środków, by przyciągnąć dżentelmenów. - Na jej czole pojawiła się zmarszczka. - Naturalnie nie jestem nawet pewna, czy chciałabym... Amanda uśmiechnęła się. - Jeśli chcesz nauczyć się flirtować, to przecież mogę udzielić ci lekcji. - Nie, dziękuję. - Amy przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Wyglądała niepozornie i przeciętnie. - Wolę nie. Nie nadaję się do tego. - To tylko kwestia sukni i zachowania. - Amanda stanęła obok niej. - Masz dobry gust. Amy. Parę nowych strojów wystarczy, żebyś zaczęła wyglądać jak trzeba. Teraz masz już pieniądze, więc nie stanowi to kłopotu. Amy ścisnęła torebkę. Nadeszła chwila, w której powinna wyjaśnić przyjaciółce prawdę o loteryjnej wygranej, zanim dojdzie do następnych nieporozumień. Nim znowu najdzie ją po kusa, by zachować wygraną dla siebie.
- Amando - zaczęła. - Tc pieniądze nie są... Drzwi salonu się otworzyły. - Lady Bainbridge! - Amanda zwróciła się ku pani domu z szelestem jedwabi, spowita obłokiem pachnidła. -Jak to miło znowu panią zobaczyć. -I zanim Amy zdążyła gestem nakazać jej milczenie, wyrzuciła z siebie najważniejszą nowinę. - Nie uwierzy pani co się stało. Amy wygrała na loterii!
Joss Tallant odłożył na bok ,,Moming Chronicie" i sięgnął leniwie po kieliszek wina. Na sofie naprzeciwko drzemał książę Fleet, odsypiający rozrywki poprzedniej nocy. Jego wielkim cia łem raz po raz wstrząsało donośne chrapniecie. Fleet oświad czył, że pobyt na losowaniu odebrał mu resztki sił. W klubie było cicho i prawie pusto. Spokój wczesnego popołudnia mącił od czasu do czasu stukot wysypywanych z kubka kości lub sze lest gazety. Joss chwilowo zrezygnował z poznawania najnowszych wiadomości wagi państwowej, z pewnym rozbawieniem stwier dził bowiem, że myśli zupełnie o czymś innym, a konkretnie o minionym dniu i pannie Amy Bainbndge. Okazała się nie konwencjonalną kobietą, która w czambuł potępiała hazard i która, jak podejrzewał, ukradła jego wygrywający loteryjny bilet. Może zresztą ,,ukradła" to zbyt mocne słowem, pomyślał Joss, krzywiąc się. Upił jeszcze łyk wina i znów popadł w za dumę. Przede wszystkim z pewnością nie mógł winić panny Bainbridge za własną nieuwagę. Do chwili losowania nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że go zgubił, ale gdy tylko to sobie uświadomił, natychmiast wrócił myślami do jadalni w domu przy Curzon Street , w której dwa wieczory temu oddawał się grze w kości. Jak łatwo upuścić skrawek papieru i nie zauważyć tego! Panna Bainbridge mogła rano wejść do pokoju, podnieść
bilet z podłogi, potem iść na losowanie i stwierdzić, że wygra ła... trzydzieści tysięcy funtów! Naturalnie mógł się mylić, ale instynkt gracza podpowiadał mu, że trop jest właściwy. Na to samo wskazywały zresztą różne poszlaki. Przede wszystkim panna Bainbridge była podejrzanie przywiązana do swojej torebki. Raz po raz spoglądała na nią, jakby chciała się przekonać, czy jest jeszcze na miejscu. Można powiedzieć, że trzymała się jej jak koła ratunkowego... albo jak by w środku było coś bardzo cennego. Poza tym po wyjściu z Guildhall panna Bainbridge wydawa ła się bardzo zmieszana, wręcz oszołomiona. Joss naturalnie wiedział, że niekiedy robi duże wrażenie na kobietach, nie był jednak aż tak próżny. Stan panny Bainbridge nie mógł mieć nic wspólnego z jego urokiem osobistym. Nie, panna Bainbridge wyglądała jak ktoś, kto wygrał dużą sumę pieniędzy, ale nie bar dzo może w to uwierzyć. Albo jak ktoś, kto wzbogacił się spo sobem, który uważa za nie do końca uczciwy... Później celowo spytał ją, czy kupiła bilet na losowanie, a ona zająknęła się i spłonęła rumieńcem z miną wielkiej winowaj czyni. Spyial ją też, co by zrobiła ze znalezionym biletem, i wte dy zrobiła się purpurowa na twarzy. Nie miała naturalnego ta lentu konspiratora i z pewnością coś ukrywała. Joss wypił jeszcze trochę wina i spojrzał przed siebie, Miał dobrą pamięć do liczb, więc wiedział, jaki jest numer jego bi letu. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt osiem, numer wygrywa jący trzydzieści tysięcy funtów. Z finansowego punktu widzenia ta suma była mu całkiem zbędna, chociaż naturalnie zawsze mógł z niej zrobić użytek, jego zmysł fair play wyraźnie mu jed nak przypominał, że jeśli spojrzeć na sprawę uczciwie, to pie niądze należą do niego. Cóż więc powinien zrobić? Joss uśmiechnął się. Mógł natu ralnie spytać wprost pannę Bainbridge. Mógł wspomnieć Ri-
chardowi, że będąc u niego, zgubił w jadalni bilet na loterię, i sprawdzić, jaką reakcję tym wywoła. To były najbardziej ra cjonalne, a zarazem najbardziej prozaiczne sposoby postępo wania. Mógłby również przestać zawracać sobie głowę tą kwe stią, zważywszy na to, że trzydzieści tysięcy funtów było do prawdy kroplą w morzu zasobów rodu Tallantów. Jednakże taki rozsądny wybór wydawał mu się nieciekawy. Lepiej było ob serwować, czy panna Amy Bainbridge nie okaże nagłych oznak wzbogacenia się. Może, na przykład, modna suknia od naj lepszej mistrzyni igły z Bond Street zastąpi tę wyblakłą lawen dową, Cynicznie się skrzywił. Panna Bainbridge była bez wątpienia niezwykłą kobietą. Naprawdę dobrze się bawił w jej towarzy stwie, co wydawało mu się zaskakujące. Nowością było dla nie go prowadzenie rozmowy z kobietą, która nie imała się żadnych sztuczek, by zrobić na nim wrażenie, i która nie budziła jego zainteresowania jako kandydatka do romansu. Zresztą to. że nie jest konwencjonalną osobą, podejrzewał już od pierwszego spotkania w Covent Garden. Ich rozmowa w faetonie, która zaczęła się dość banalnie, wkrótce wzięła zupełnie nieocze kiwany obrót. Joss poczuł się zaintrygowany. Zamiast ucie kać się do zwykłych konwersacyjnych trików, pozwolił się wciągnąć w żywą dyskusję, zdecydowanie atrakcyjną. Ta panna Bainbridge wcale nie była taka sztywna, jak mu się początkowo wydawało. Nie, choć z pozoru cicha, miała w sobie autentyczną siłę. Czy właśnie ta siła pozwoliła jej z premedytacją przywłasz czyć sobie cudzą własność i wykorzystać ją dla własnego zys ku? Joss nie mógł być tego całkiem pewien. Chociaż panna Bainbridge zrobiła na nim wrażenie osoby na wskroś uczciwej, to zabór loteryjnego biletu kazał jednak przypuszczać, że jej po dejście do moralności jest elastyczne. Joss uniósł kieliszek, ho-
norując tym kpiącym toastem nieobecną damę. Nie ulegało wąt pliwości, że panna Bainbridge jest niezwykłą kobietą. Nie za szkodziłoby poznać ją trochę bliżej. - Nie jestem pewna, czy granie na loterii jest w dobrym tonie - powiedziała zamyślona lady Bainbridge. - Musimy do pilnować, żeby nikt nie dowiedział się prawdy. Nowobogaccy nie są godni szacunku, a wygrana na loterii to jeszcze coś gorszego. Było wczesne popołudnie. Amy, Amanda i lady Bainbridge siedziały w salonie przy herbacie i czekoladowych ciastecz kach, podanych dla uczczenia wygranej. Lady Bainbridge upar ła się przy małej uroczystości, mimo że Amy zdołała w końcu zmusić przyjaciółkę i matkę do zamilknięcia na dostatecznie długo, by powiedzieć im, że bilet w istocie stanowi własność Richarda. Obie damy przez chwilę wydawały się rozczarowane, potem zaś lady Bainbridge wyrwała się z uwagą, iż niekoniecz nie musi to mieć znaczenie, i natychmiast wróciła do dużo bardziej zajmującej ją kwestii, a mianowicie, co zrobić z pie niędzmi. - Nie, wygrana nie należy do dobrego tonu - przyznała ze śmiechem Amanda - ale musi pani przyznać, lady Bainbridge, że posiadanie trzydziestu tysięcy funtów jest szalenie ekscy tujące. Lady Bainbridge skinęła głową z ożywieniem, jakiego Amy nie widziała u niej od lat. - Naturalnie, nie przystoi wygrywać pieniędzy, zwłaszcza kobiecie. W gruncie rzeczy to wręcz skandaliczne! I nawet naj większa suma nie może zapewnić komuś miejsca w towarzy stwie. To jednak wcale nie musi się odnosić do Amy. Po prostu rozgłosimy, że odziedziczyła majątek. Nikt nie będzie wiedział, skąd w rzeczywistości pochodzą pieniądze.
Amy nieznacznie zmarszczyła czoło. Była odrobinę zdziwio na kierunkiem, jaki przybiera rozmowa. Wyglądało bowiem na to, że łady Bainbridge celowo udaje niezrozumienie sytuacji. Amy pochyliła się do przodu. - Myślałam, mamo, że dotarło do ciebie to, co powiedzia łam. Nie możemy wydać ani pensa z tych pieniędzy. Bilet z pewnością należy do Richarda. Nie kupiłam go, tylko znala złam w jadalni. Lady Bainbridge poruszyła się niecierpliwie. - Nie przypominam sobie, żeby twój brat wspominał cokolwiek o kupnie biletu na loterię, kochanie. Stawiam dziesięć do jednego, że bilet nie okaże się jego. Może wiatr przywiał go z ulicy... - Albo ptak upuścił go do komina - podchwyciła radośnie Amanda. Amy przyjrzała im się podejrzliwie, aż wreszcie zrozumiała sytuację. - Ach, tak. Mamo, ty wcale nie chcesz, żeby ten bilet należał do Richarda. Jak możesz? Lady Bainbridge posmutniała. - Wiem, że to jest nieuczciwe, kochanie, ale twój brat ma własny dochód, natomiast ty nie masz nic. a poza tym on zaraz przegrałby te pieniądze... Ponieważ Amy myślała niemal to samo od pierwszej chwili, nie mogła z czystym sumieniem zaprzeczyć. - Wiem, że tak jest, mamo - powiedziała zafrasowana - ale nie możemy udawać, że to mój bilet... - Właściwie czemu nie? - Lady Bainbridge wydawała się mocno zaniepokojona. - Możesz powiedzieć, że znalazłaś go na ulicy albo że leżał na progu, czy może... Każde tłumaczenie jest przecież dobre. Amy odstawiła filiżankę i podeszła do ławy pod oknem.
- Mamo, lak samo jak ty martwię się, że Richard roztrwoni cały majątek w grze... - Wobec tego po co mu go dawać? Och, Amy, mogłybyśmy zacząć" żyć w znacznie lepszych warunkach. Odnowić dom. kupić więcej świec... - Urwała, widząc wyraz twarzy Amy. - Czy musimy być takie obrzydliwie zasadnicze w tej sprawie? Może damy Richardowi połowę, jeśli masz wyrzuty sumienia. Piętna ście tysięcy funtów to też coś, - Lepiej dwadzieścia tysięcy - doradziła Amanda. - To da Amy szansę na korzystne małżeństwo. - Zaraz, zaraz! - jęknęła Amy. - Nie chcę wyjść za mąż, a na pewno nie za człowieka, którego interesuje tylko mój ma jątek. Amando, przecież na pewno pamiętasz jeszcze tych wszystkich strasznych ludzi, których poznałyśmy podczas sezo nu! Połowa z nich nie potrafiła sklecić sensownego zdania, a druga połowa umiała wyłącznie opowiadać o sobie. To było przerażająco nudne. Amanda pokiwała głową. - Wiem, Amy, ale przecież może się okazać, że teraz jest inaczej. - Gdy w grę wchodzi trzydzieści tysięcy funtów, mężczyzna umie bardzo się postarać, by zrobić dobre wrażenie - dodała la dy Bainbridge. Amy zmarszczyła czoło. - Nie chcę, żeby mężczyzna robił dobre wrażenie dla tego, że interesuje go mój majątek. Chcę, żeby po prostu mnie lubił. Och, ta cała rozmowa jest niedorzeczna! Nie za mierzam udzielać się w towarzystwie ani wyjść za mąż, a po za tym to wszystko jest tylko gdybanie, bo pieniądze nie są moje... - Moja droga Amy! - powiedziała matka takim tonem, jak by zwracała się do osoby niedorozwiniętej. - Chyba nie ocze-
kujesz od nas, że dalej będziemy trzymać się na uboczu, skoro weszły śmy w posiadanie majątku?! - Dlaczego nie? - odrzekła Amy. - Nawet gdyby te pienią dze były moje, zapewniam cię, mamo, że nie chciałabym bywać w towarzystwie. Amanda i lady Bainbridge wymieniły spojrzenia. - Kochanie - powiedziała lady Bainbridge, akcentując to ener gicznym stuknięciem filiżanki o spodeczek. - Wydaje mi się, że błędnie odczytujesz naszą sytuację. Żyjemy w odosobnieniu nie dlatego, że tego chcemy. Żyjemy w ten sposób, bo tak jest taniej! - Tak, mamo. - Amy poruszyła się nerwowo. - Rozumiem, ale jeśli o mnie chodzi, to wolę spokojne życie. Bale i rozrywki eleganckiego towarzystwa do mnie nie przemawiają. - Skąd możesz wiedzieć, kochanie, skoro masz za sobą tyl ko jeden sezon, a dodatku nagle przerwany tragiczną śmiercią ojca? Kiedy będziesz przyjmować zaloty jako zamożna dziedzi czka, przekonasz się, że towarzystwo wcale nie jest takie złe. Amanda entuzjastycznie przytakiwała. - Tak, Amy! Lady Bainbridge ma rację! Amy czuła się tak, jakby wciągały ją ruchome piaski. I jej matka, i Amanda odsunęły na bok kwestię własności majątku wygranego na loterii jako zupełnie nieistotną i z zadziwiającą łatwością zaczęły się zastanawiać nad kwestią jej przyszłości. Zaczerpnęła tchu z zamiarem zgłoszenia ostrego sprzeciwu, nie zdążyła jednak nic powiedzieć, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich długo oczekiwany Richard Bainbridge. Pochylił się nad matką, by dopełnić obowiązku pocałunku, potem wyprostował się, uśmiechnął szeroko do Amy, a Amandę zmierzył spojrze niem pełnym podziwu i elegancko się przed nią skłonił. - Lady Spry, prawda? Sługa uniżony. Mamo, czy jest dla mnie herbata? - Naturalnie, mój drogi! - Lady Bainbridge zadzwoniła na
służbę. - Nie uwierzysz, Richardzie, co się stało! Wyjątkowe szczęście... - Mamo, proszę! - przerwała jej Amy, zanim lady Bainbridge zaczęła tkać sieć półprawd. - Richardzie, czy miałeś bilet na dzisiejsze losowanie loterii? Richard spojrzał na nią zdziwiony. - Dlaczego o to pytasz, Amy? Nie, nie miałem. Zamierza łem kupić los, ale jakoś tego nie zrobiłem. - Wziął czekoladowe ciasteczko i ugryzł kawałek. - Pycha! Czyżbyśmy coś święto wali? - Tak! - Lady Bainbridge włączyła się w odpowiednim mo mencie do rozmowy. - Richardzie, twoja siostra wygrała trzy dzieści tysięcy funtów na loterii! Czy to nie miłe? Właśnie snu łyśmy pewne plany... - Chwileczkę, mamo! - przerwała jej zdesperowana Amy. Odwróciła się do brata. - Richardzie, czy jesteś pewien, że nie kupiłeś biletu? - Naturalnie! - Richard wydawał się zupełnie zdezorien towany. - A co do ciebie, żeby potajemnie kupić bilet... Mogę ci tylko pogratulować! Amy spłonęła rumieńcem. - Wcale nie. . Lady Bainbridge znacząco chrząknęła. - Amy chciała powiedzieć, że wcale nie spodziewała się wygranej, Richardzie. - Mamo! - Amy spiomnowała ją wzorkiem. - Powinnam już iść. - Amanda niechętnie wstała. - Jestem pewna, że macie teraz miliony spraw do przedyskutowania w gronie rodzinnym. Droga Amy! - Obdarzyła przyjaciółkę wonnym pocałunkiem. - Nie masz pojęcia, jak bardzo zazdro szczę ci szczęścia. I cieszę się razem z tobą. Ufam, że wkrótce znowu się spotkamy.
Amy chwyciła ją za rękaw. - Nawet nie zdążyłyśmy porozmawiać! Proszę, odwiedź mnie jutro. Będę czekać. - Naturalnie - powiedziała Amanda z czarującym uśmie chem. Dygnęła przed lady Bainbridge, - Do widzenia pani. - Richardzie, zawołaj dorożkę dla lady Spry - poleciła auto rytatywnym tonem lady Bainbridge, gdy syn bynajmniej nic z poczucia przykrego obowiązku wstał, by odprowadzić Aman dę do drzwi. - Takie miłe dziecko - powiedziała, gdy drzwi za gościem się zamknęły. - Doprawdy szkoda, że nie ma odpowie dnio dużego majątku, bo Richard pilnie powinien ożenić się z bogatą dziedziczką. - Nie miałam pojęcia, mamo, że jesteś aż tak wyrachowana! - oznajmiła Amy. - Przeżyłam dzisiaj niemały wstrząs. Lady Bainbridge szerzej otworzyła oczy. - Moja droga Amy, Staram się tylko zapewnić dzieciom to, co dla nich najlepsze. A jeśli do tej pory nie mówiłam o tym głośno, to dlatego, że nie miałyśmy środków, by można było zrobić to w wielkim stylu. - Uśmiechnęła się zadowolona. Teraz naturalnie wszystko się zmieni. Najwyższy czas, żeby Richard się ożenił, a bogata dziedziczka jest dla niego wy marzoną partią. Co do ciebie, masz teraz swój majątek, więc będzie bardzo łatwo zapewnić ci przyszłość. Wymyślimy ja kąś niezamężną ciotkę, po której odziedziczyłaś fortunę. O, właśnie. Ciotka Bessie przez wiele lat żyła samotnie w Ken cie, ale bardzo cię kochała, no i okazała się nadspodziewanie zamożna... - Mamo! -jęknęła znowu Amy, przerażona dwulicowością matki. - Słucham. - Lady Bainbridge przybrała wyzywającą pozę. - Słyszałaś, kochanie, co powiedział twój brat. To nie jest jego bilet! Drzwi ponownie się otworzyły i do pokoju wrócił Richard. Uśmiechał się w zadumie. - Czarująca jest ta twoja przyjaciółka, Amy. Szkoda, że nie ma majątku, bo byłaby jeszcze bardziej ujmująca! - Usiadł w swobodnej pozie, przerzuciwszy nogę przez oparcie krzesła. - Czy jest jakieś ciasto, mamo? Na pewno możemy sobie na to pozwolić, skoro Amy jest bogata. - Uśmiechnął się do siostry. - Czy możesz pożyczyć mi kilka tysięcy gwinei, tylko tyle, że bym mógł wyjść z chwilowych kłopotów? Dzisiaj wieczorem gramy w Cocoa Tree... - Richardzie, to nie jest takie proste... - Zbyt szybko? - Brat wydał się rozczarowany. - Pewnie je szcze nie miałaś okazji zgłosić wygranej? Jeśli dasz mi bilet, zrobię to za ciebie, albo jeszcze lepiej zleć to Churchwardowi. Najwyższy czas, żeby biedak załatwił dla rodziny jakieś przy jemne zlecenie. - Jestem dokładnie tego samego zdania.- Lady Bainbridge skinęła głową i promiennie się uśmiechnęła. - Churchward się tym zajmie, Amy. Dokona kilku właściwych inwestycji na twoje imię, a resztę będziemy mogły wydać. Potrzebujesz kil ku nowych sukni, aczkolwiek nie za wielu - zastrzegła na tychmiast. - Musimy uważać, żeby nie roztrwonić tych pie niędzy! Amy nie nadążała za rozwojem wydarzeń. Miała wrażenie, że zbyt wolno myśli. Okazało się, że loteryjny bilet nie należał do Richarda... Podczas gdy matka dalej tokowała, Amy próbo wała się skupić. Jeśli to nie Richard jest właścicielem, bilet mu siał należeć do któregoś z jego kompanów, obecnych przed dwoma dniami na Curzon Street. A więc do Bertiego Hallama, Humphreya Dainty'ego, księcia Fleet albo... Jossa Tallanta. Na gle przejął ją lodowaty chłód. Przywłaszczyła sobie loteryjny bilet, który należał do kogoś innego.
Richard wstał i przytrzymał drzwi dla Patience, która weszła do pokoju z pełną tacą. - Wybornie! Świeżo parzona herbata i ciasteczka! Czy ma my również ciasto, Patience? Służąca spojrzała na niego wstrząśnięta. - Ciasto? Nie sądzę, proszę pana. Czysta ekstrawagancja! - Dzisiaj świętujemy, Patience - powiedziała szybko lady Bainbridge. - Amy odziedziczyła znaczną sumę... - Życzę panience wszystkiego najlepszego - powiedziała Patience, a na jej surowej twarzy niemal zagościł uśmiech. Może nareszcie panienka będzie teraz miała trochę pieniędzy dla siebie! Dzięki Bogu! Odwróciła się, a jej suknia z czarnej krepy zaszeleściła słu sznym oburzeniem. Richard puścił oko do siostry, a Amy się zarumieniła. Bajka została puszczona w obieg i wkrótce wyniknie się spod kontroli. Będzie ją powtarzać połowa Londynu. Należało położyć temu kres raz na zawsze. - Mamo! Richardzie! - powiedziała tonem tak ostrym, że lady Bainbridge podskoczyła i rozlała herbatę. - Wy nie rozu miecie. Próbuję wam od dłuższego czasu wytłumaczyć, że ten bilet na loterię nie należy do mnie. Ja go znalazłam! Zapadło krótkie milczenie. Richard i lady Bainbridge wy mienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym oboje przenieśli wzrok na Amy. - No i? - powiedziała lady Bainbridge, jakby spodziewała się dalszego ciągu. - To przecież znaczy tylko tyle, że miałaś podwójne szczęście, kochanie. - Nie! - zaoponowała Amy. - To znaczy, że muszę znaleźć jego prawowitego właściciela. - Zwróciła się do brata. - Znala złam ten bilet w jadalni. Myślałam, że ty go kupiłeś, bo leżał przy twoim krześle. - W naszej jadalni! Może jednak kupiłem bilet... - Nie kupiłeś! - Amy wstała i zaczęła nerwowo przecha dzać się po pokoju. Powiedziałeś wcześniej, że miałeś zamiar, ale tego nie zrobiłeś. Nie próbuj mnie teraz nabierać. Bilet na pewno należy do jednego z twoich kompanów, do Bertiego albo do Humphreya Dainty'ego, a może do księcia Fleet lub do earla Tallant. - Przy ostatnim nazwisku głos jej nieco zadrżał. Lady Bainbridge wydawała się oszołomiona takim rozwojem zdarzeń. Zaczęła przeciągać między palcami delikatną, koron kową chusteczkę. - Nie rozumiem. Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, Amy, że i pieniądze należą do kogoś innego. - Tak jest, mamo! Właśnie to próbuję ci wbić do głowy przez ostatnie pół godziny. Bilet nie jest ani mój, ani Richarda! Służba nie gra na loterii, a nie przypuszczam, żebyś to ty była właścicielką tego biletu. - No, nie. - Lady Bainbridge odrobinę się zgarbiła. - Cho ciaż gdybym wiedziała, że wygram trzydzieści tysięcy funtów, to z pewnością zakupiłabym bilet! Amy zmarszczyła czoło. - Odchodzimy od tematu, mamo! Bilet musiał należeć do jednego z gości Richarda, a naszym obowiązkiem jest go zwró cić! To chyba oczywiste. - O, nie! -jęknęła cicho lady Bainbridge. - Tyle pieniędzy. Tego nie zniosę! Richard ukrył twarz w dłoniach. Po chwili podniósł głowę, a w oczach zapłonęła mu nadzieja. - Nie mógł należeć ani do Bertiego, ani do Humphreya, bo obaj byli ze mną rano w Cocoa Tree i żaden ani słowem nie wspomniał o losowaniu. Co do Seba i Jossa to nie wiem. Pew nie mógłbym ich zapytać... - Ta myśl wydawała się go unieszczęśliwiać.
- Earl Tallant przywiózł Amy z Guildhall, a książę Fleet towarzyszył Amandzie Spry - zwróciła uwagę lady Bainbridge - Z pewnością któryś z nich wspomniałby o zgubie, gdyby to jemu się przytrafiła. - Niechybnie tak by było. - Richard wstał i przeciągnął się. - Dlatego nie musimy już roztrząsać tego tematu. Amy popatrzyła ze złością na swoich bliskich. - Doprawdy, nie wierzę własnym uszom. Oboje uważacie. że powinniśmy tak zwyczajnie zapomnieć, że te pieniądze na leżą do kogoś innego? Richard się zaczerwienił, a lady Bainbridge ostentacyjnie przybrała pozę pełną godności. - Gdyby to Joss albo Seb znalazł ten bilet i wygrał pienią dze, zachowałby wygraną dla siebie - żarliwie zapewnił Ri chard. - Oni wcale nie muszą się dowiedzieć, że to ty go zna lazłaś. Poza tym obaj są bogaci i nie potrzebują tych pieniędzy tak jak my. Zwycięzca bierze wszystko! - Właśnie - poparła go szybko lady Bainbridge. - Richard niewątpliwie ma rację. Amy, najdroższa, jesteśmy w dużo wię kszej potrzebie. - To niemoralne, mamo. - Hazard też jest niemoralny - powiedział Richard z uśmie chem. - A mimo to masz, siostrzyczko, wygrywający bilet lo teryjny. - Poszłam na ciągnienie tylko po to, by cię tam spotkać burknęła Amy. której cierpliwość powoli się wyczerpywała. A potem myślałam, że pieniądze są twoje. - Więc daj mi je, jeśli to ma uspokoić twoje sumienie! - Ri chard sięgnął po jej torebkę. - Nie ruszaj! - Amy błyskawicznie chwyciła swoją własność. - Nie dam biletu nikomu oprócz pana Churchwarda, a jemu polecę zatrzymać te pieniądze w depozycie, póki nie dowiem się, kto je naprawdę wygrał. A teraz zamierzam się położyć. Boli mnie głowa, poza tym muszę postanowić, co dalej robić. - Takie mocne przeżycia są bardzo wyczerpujące - przyznała lady Bainbridge. Wymieniła znaczące spojrzenia z synem. - Je sieni pewna, droga Amy, że gdy odpoczniesz, zrozumiesz, że nie ma sposobu na znalezienie prawowitego właściciela. Przecież gdy byś spytała dżentelmena, czy nie zgubił u nas w jadalni loteryjnego biletu, to odpowiedziałby, że zgubił, z czystej ciekawości. I skoń czyłoby się tym, że oddałabyś pieniądze jakiemuś naciągaczowi, który w dodatku jest graczem i utracjuszem! - Skoro tak - zakpił Ryszard, otwierając drzwi przed Amy - to możesz od razu mnie dać te pieniądze, siostrzyczko. Speł niam wszystkie wymienione kryteria. Wspinając się po wąskich schodach do swojej sypialni. Amy trzęsła się z oburzenia. Torebkę ściskała tak mocno, że naszyte na niej koraliki boleśnie wciskały jej się w palce. Odkrycie na der wątpliwych zasad moralnych u najbliższych było dla niej poważnym wstrząsem, tym bardziej że sama myślała zupełnie inaczej. Uznała, że matka i Richard są zbyt przywiązani do dóbr doczesnych, a z kolei oni z pewnością uważają, że ona jest prze sadnie pryncypialna i naiwna. Mimo to musiała odnaleźć pra wowitego właściciela trzydziestu tysięcy funtów. Ponieważ nie mogła oczekiwać wsparcia od Richarda, mogła liczyć wyłącznie Ba siebie. Postanowiła porozmawiać z Bertiem Hallamem i Humphreyem Daintym, a także odszukać księcia Fleet i earla Tallant. Ta ostatnia myśl budziła w niej obawę, ale nie było wyj ścia, sprawę należało załatwić. Amy przycisnęła dłonie do pulsujących skroni i spróbowała trzeźwo pomyśleć. Jeśli chciała zachować reputację, nie mogła złożyć prywatnej wizyty żadnemu z dżentelmenów. Potrzebo wała jakiegoś wydarzenia towarzyskiego, podczas którego mo-
.
głąby, nie zwracając uwagi, podejść do każdego z nich i jak najdyskretniej wypytać o loterię. Zmarszczyła czoło. Kłopot pole gał na tym. że ostatnimi czasy ani jej. ani lady Bainbridge pra wie nigdzie nie zapraszano. Towarzystwo praktycznie zapo mniało o ich istnieniu, bo chociaż Richard uczestniczył w różnych wydarzeniach, to jego matka i siostra znalazły się całkiem na uboczu. Amy położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Po chwili jednak usiadła, schowała torebkę pod poduszkę i dopiero wtedy znów się położyła. Nie mogłaby powiedzieć, że nie ufa bratu i matce, ale przed rozmową z panem Churehwardem wolała zachować niezbędne środki ostrożności. Przypomniała sobie samotny bilecik z zaproszeniem, leżący na kominku w jadalni. Bal u lady Moon miał się odbyć za cztery dni. a Richard zgodził się dotrzymać im towarzystwa. Jeżeli Wszyscy interesujący ją dżentelmeni będą tam obecni, mogła li czyć na to, że porozmawia z nimi i odkryje tożsamość tajemni czego zwycięzcy loterii. Amy zaczęła się odprężać. Ból głowy nieco ustąpił. Tak, już widziała dla siebie właściwą strategię. Wkrótce wszystko zostanie wyjaśnione. W nocy zbudził Amy nie złodziej potajemnie wślizgujący się do pokoju, by skraść torebkę, lecz głośny łomot przed domem, a następnie trzask otwieranych drzwi, szmer przyciszonych gło sów i odgłos ciągnięcia po podłodze czegoś ciężkiego. Amy wstała z łóżka, zapaliła świecę i cicho wyszła na podest. Stanęła u szczytu schodów. W sieni na podłodze siedział Richard z gło wą opartą o boazerię. W blasku świecy jego twarz miała papie rowy odcień. Marten klęczał obok pana na dywanie, a Joss Tallant właśnie zamykał drzwi. - Nie dasz rady sam wnieść go na górę - usłyszała. - Le dwie wyciągnąłem go z powozu. Pozwól sobie pomóc. - Au! - Gorący wosk ze świecy sparzył Amy w rękę. Mężczyźni w sieni podnieśli głowy i zauważyli jej obecność. Przez beznamiętną zwykle twarz Martena przemknął grymas niesmaku, ale Amy skupiła wzrok na Jossie Tallancie i to jego zirytowana mina' przykuła jej uwagę. - Panno Bainbridge. - Dwornie się skłonił. - Czy mogę za proponować, aby wróciła pani do łóżka? Tu doprawdy nie ma pani nic do roboty. Amy zlekceważyła go całkowicie, zbiegła ze schodów i przyklękła obok Martena. Richard jęknął i przekręcił głowę, ale oczu nie otworzył. - Marten, czy mój brat zachorował? - Delikatnie dotknęła czoła Richarda i gwałtownie oderwała dłoń, wyczuwszy zimne krople potu. - Ojej, on chyba ma gorączkę... - Pan jest po prostu pod muchą - oznajmił nieszczęśli wym tonem służący. - Proszę się nie martwić, lord Tallant ma rację. Może zechce pani wrócić do siebie, a ja zajmę się panem. Amy powoli wstała, nawet nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, że przy okazji skorzystała z rycerskiej, acz niezbyt chęt nie udzielonej pomocy earla. - Pod muchą. Marten? Czy chcesz powiedzieć, że pan jest pijany? Chyba musiał więc wypić o wiele za dużo... tak źle wy gląda! Czy to często się zdarza? Zobaczyła cień uśmiechu na wargach Jossa Tallanta i na tychmiast zwróciła się w jego stronę. - Nie musi pan przybierać pozy pełnej wyższości, milordzie! Doskonale wiem, że dżentelmeni - zaprawiła to słowo so lidną porcją sarkazmu - nadużywają niekiedy alkoholu, ale to... - wskazała bezwładną postać Richarda - ...to przechodzi wszelkie wyobrażenia! Nie miałam pojęcia... - Zaniosę pana na górę - wymamrotał Marten i zarzucił so-
bie na ramię bezwładne ciało Richarda, jakby prawie nic nic wa żyło. - Dziękuję, milordzie... Amy, która dopiero teraz uświadomiła sobie, że Tallant musiał przywieźć Richarda do domu. spojrzała na niego dość nie pewnie. - Chyba powinnam podziękować panu, milordzie... Joss odpowiedział uśmiechem. - Proszę tego nie robić, jeśli słowa nie chcą pani przejść przez gardło, panno Bainbridge. Czy mogę teraz prosić, żeby pani wróciła do siebie? Jest po trzeciej. - Podejrzewam, że wszyscy panowie grali dzisiaj i pili do upojenia. Pan i książę Fleet, i Humphrey Dainty... - Czy pani zdaniem wyglądam na podchmielonego? - Joss wydawał się zirytowany. - Panno Bainbridge, wystarczy, że uważa mnie pani za winnego skłonności pani brata do hazardu, za jego pijaństwo odpowiedzialności brać nie będę! Mogłem równie dobrze zostawić go na łasce służby w klubie, a tymcza sem zatroszczyłem się o odwiezienie go do domu. Teraz prawie tego żałuję! Amy westchnęła. - Czy Richard przegrał dzisiaj bardzo dużo, milordzie? Zwykle pije na umór wtedy, gdy ponosi duże straty. - Do mnie nie przegrał - odparł oschle Joss. - Wszystkie inne pytania w sprawie dzisiejszej nocy proszę kierować do bra ta. - Włożył rękawiczki i skierował się do drzwi. - Dobranoc, panno Bainbridge. - Och, ale... - Amy ruszyła za nim, zdecydowana nie wy puścić go, dopóki nie dowie się czegoś więcej o przebiegu wie czoru. - Chciałam z panem porozmawiać. Joss odwrócił się. Kpiące i bynajmniej nie beznamiętne spoj rzenie bursztynowych oczu przesunął po jej postaci. Zatrzymał je na chwilę na rozpuszczonych włosach i na wzgórkach piersi rysujących się pod nocną koszulą, aż wreszcie skończył oględziny na bosych stopach. - Naprawdę? - wycedził. Amy całkiem zapomniała, o co miała go zapytać. Nagle z piętra dobiegł ich łoskot. Najwidoczniej Marten położył Richarda do łóżka. Amy drgnęła, zarumieniła się mocno i ze złością spojrzała na Jossa. - Ma pani bardzo ładne stopy - oznajmił z uśmiechem. Dobranoc, panno Bainbridge.
- Och, Amy, tak się cieszę, że mogłyśmy tu razem przyjść' - Amanda zacisnęła dłoń na ramieniu przyjaciółki, podniecona jak dziecko. - Lata minęły, odkąd byłam ostatnio w Vauxhall. To takie ekscytujące! Szły żwirową alejką w stronę centralnego parkowego placu, gdzie zamierzały zjeść kolację w jednej z lóż i wysłuchać kon certu muzyki Haendla. Amanda była rozczarowana, że straciły popisy żonglerów i akrobatów, którzy występowali poprzednie go wieczoru, ale Amy uważała, że ogrody z pięknie oświetlony mi grotami i gajami są same w sobie dostateczną atrakcją. Uśmiechnęła się. - Ładnie tutaj, czyż nie? Chyba nie byłam w Vauxhall od śmierci taty... Amanda krzepiąco uścisnęła jej ramię. - Twoja mama też jest zadowolona - szepnęła. - Sprawia wrażenie bardzo ożywionej. Amy z rozbawieniem popatrzyła, jak matka wita skinieniem głowy kogoś z mijanych znajomych. - Ma w sobie dziś wieczorem coś ze statecznej wdowy przyznała. - Wydaje mi się, że skoro znowu mamy zacząć by wać w towarzystwie, poczuła się tak, jakby odzyskała swoje miejsce w świecie. - A wszystko dzięki twojej wygranej - powiedziała Aman da, przesyłając jej figlarne spojrzenie. - Wiedziałam, że i ty doj dziesz w końcu do przekonania, że warto wrócić do towarzy
stwa i wydać te pieniądze na własne potrzeby. Pięknie wyglą dasz. Teraz już chyba rozumiesz, co miałam na myśli, mówiąc, że strój czyni kobietę! Amy podziękowała z uśmiechem za komplement. Nie za mierzała informować Amandy, że nie porzuciła zamiaru odna lezienia prawowitego właściciela trzydziestu tysięcy funtów. Bądź co bądź, w słowach przyjaciółki było również wiele racji. Wydała trochę pieniędzy na swoje potrzeby i sprawiło jej to przyjemność. Podobały jej się nowe stroje, a jeszcze bardziej poczucie, że stała się elegancka. Zerknęła na Amandę ubraną w malinową suknię z niezwykle śmiałym dekoltem. Amanda jest naprawdę piękna. Amy z trudem powstrzymała westchnie nie zazdrości. Jasne włosy przyjaciółki miały złocisty połysk, a błękitne oczy lśniły ożywieniem, Amy wiedziała, że na jej wi dok nigdy nie będą przystawać powozy w Hyde Parku, ale od dawna nie wyglądała tak dobrze i to pomogło jej odzyskać pew ność siebie. Przesunęła pieszczotliwie dłonią po kremowej jedwabnej sukni ze szmaragdowym stanikiem, elegancko przysłoniętym lekkim szalem. Rękawy sukni były rozcięte. Całość stroju uzu pełniała szmaragdowa opaska, przytrzymująca loczki. Amy sta nowczo odmówiła przybrania sukni jasnymi koronkami, do cze go usilnie namawiała ją matka. Teraz, gdy wreszcie mogła wy brać to, co się jej podobało, nie miała zamiaru pozwolić, by wy strojono ją jak choinkę. Koronki nie były jedynym punktem spornym związanym z zakupem jedwabnej sukni. Początkowo Amy nie chciała wy dać ani pensa z loteryjnych pieniędzy, wreszcie jednak lady Bainbridge zwróciła jej uwagę, że nie sposób pokazać się w to warzystwie w sukni mającej cztery lata. W końcu Amy zgodziła się pójść z matką na Bond Street i kupić dwie wieczorowe suk nie. Stanowczo odmówiła jednak zakupu bielizny, sukni dzień-
nych, pantofli, kapeluszy i szali, które lady Bainbridge z na dzieją przynosiła jej w czasie, gdy trwało przymierzanie no wych sukni. Wyszły z pracowni madame Louise nieco pokłóco ne, lady Bainbridge ze złością pomrukiwała pod nosem coś o braku lojalności Amy wobec rodziny i źle pojmowanych za sadach. Amy nie pozostało nic innego, jak zaprosić matkę na lody do Guntera, żeby poprawić jej nastrój. Kapitał loteryjny został nieco uszczuplony. Amy była jednak pewna, że pan Churchward zdoła odpowiednio pomnożyć te pieniądze, i gdy przyj dzie do przekazywania wygranej prawowitemu właścicielowi, nie będzie już kłopotu ze zwróceniem pełnej sumy. Przechodzący dżentelmen ostentacyjnie przyjrzał się obu pannom przez monokl. Amy zarumieniła się i odwróciła głowę, a Amanda zachichotała. - To był pan Quarles, dziedzic Stanton. Przypominasz go z roku swojego debiutu, Amy? O ile pamiętam, bardzo mu się wtedy podobałaś! Amy zadrżała. - Pamiętam. Był wyjątkowo zachwycony sobą. Dżentelmen odwrócił się, by spojrzeć na nie jeszcze raz. - Wciąż mu się podobasz - skomentowała to Amanda. dalej się na ciebie gapi. Nie, nie patrz tam! Amy starała się powstrzymać przed odwróceniem głowy. Nie wiadomo czemu rada przyjaciółki podziałała zupełnie odwrot nie, mimo że względy pana Quarlesa były jej zupełnie obojętne. Zaczęła przyglądać się lożom w pobliskiej kolumnadzie, aby nie patrzyć w tamtą stronę. całkowicie zapomniała o panu Quarlesie. Zobaczyła bowiem opartego o balustradę loży earla Tallant. Za nim kilkuosobowe towarzystwo złożone z dam i dżentelme nów posilało się kurczakami i szynką. Towarzyszyły temu śmie chy i ożywione rozmowy. Joss Tallant skrzyżował spojrzenia z Amy i nieznacznie się skłonił, a Amy odwróciła wzrok ziry towana, że została przyłapana na niezbyt stosownym wpatrywa niu się w ludzi. Ale pokusa była zbyt silna, wiec ponownie spoj rzała w tamtą stronę. Ku jej przerażeniu earl opuścił lożę i zbli żał się do nich. Nie widziała go od czasu niefortunnej konfrontacji na Cur zon Street o trzeciej nad ranem, ale gdy kupowała kremową suknię na Bond Street, złapała się na rozważaniach, czy będzie mu się w niej podobać. Bardzo ją to rozzłościło, bo wiedzia ła, ze prawie na pewno nie. Przecież tylko o jej stopach wyra ził się z uznaniem, a poza tym w ogóle nie powinien był ich zobaczyć. - Nadchodzi earl Tallant! - oznajmiła podnieconym tonem Amanda. - Och, ciekawa jestem, czy znajdzie się również ksią żę Fleet. Nie bardzo wiem, kto jeszcze jest w ich towarzystwie, poznaję tylko jego siostrę, tę damę w zieleni, a ta kobieta w wy myślnej fioletowej sukni to chyba lady Parrish. - Pochyliła się do ucha Amy. - To wielki skandal, wiesz? Lord Parrish jest zna nym rozpustnikiem - szeptała uszczęśliwiona. - Tak samo jak Fleet i Joss Tallant. Żal mi tej jego biednej żony. Są małżeń stwem zaledwie dwa miesiące. Amy zatrzymała wzrok na lordzie Parrishu. Był posępny i wyglądał tak złowieszczo, że mógłby uchodzić za pirata. Nic dziwnego, że damy mdlały na jego widok. Skrzywiła się. - Wyjątkowo nieodpowiednie towarzystwo. - I ja mówię dobry wieczór, panno Bainbridge! Jakby na zawołanie Joss Tallant zatrzymał się tuż przed nimi. Amy, uświadomiwszy sobie, że usłyszał ich wymianę zdań z Amandą, chciała ukryć się za grupą posągów. Joss jednak skłonił się, po czym ująwszy Amy za rękę, odprowadzi! ją na stronę. Amy nie mogła nie zerknąć na swoje stopy, obute tego
dnia w delikatne pantofelki dopasowane do sukni. Joss zauwa żył to spojrzenie i uśmiechnął się. Tymczasem książę Fleet podszedł porozmawiać z Amandą, na tomiast jego siostra wymieniała uprzejmości z lady Bainbridge. Ta wydawała się zachwyconą że ktoś zwrócił na nią uwagę. - Jak miło znowu się spotkać, panno Bainbridge - powie dział Joss Tallant charakterystycznym dla siebie, leniwie brzmiącym tonem. Puścił jej dłoń l wystudiowanym ociąga niem. - Rozumiem, że musi być dla pani krępujące przyznawa nie się do znajomości z takimi niebezpiecznymi osobnikami, jak ja i Fleet, więc podziwiam pani śmiałość. - Nie wydaje mi się, milordzie, żeby miało to być wyjątko wo ryzykowne - odrzekła chłodno Amy. - Nie będziemy izolo wać pana zbyt długo od jego towarzystwa. - Ależ byłbym zachwycony! Tam trwa ostry spór, bardzo męczący. Czy mógłbym zamiast tego zaproponować pani prze chadzkę Mroczną Aleją? Amy spojrzała mu prosto w twarz. - Nie, milordzie. Nic z tego. - Szkoda. - Joss przyjrzał jej się w taki sposób, że się zaru mieniła. Zmierzył wzrokiem kremową suknię, potem opaskę, wreszcie dłonią w rękawiczce dotknął kremowego szala. - Bardzo ładnie dzisiaj pani wygląda, panno Bainbridge. Chyba muszę również pani pogratulować. Słyszałem, że weszła pani w posiadanie majątku. - To tylko tymczasowy majątek - powiedziała szybko, za stanawiając się jednocześnie, dlaczego odczuwa potrzebę uspra wiedliwienia się przed tym człowiekiem. Dziwne, ale w obec ności Jossa zawsze mówiła więcej, niż początkowo zamierzała. Może dlatego, że czuła się zakłopotana i plotła byle co, żeby to ukryć. W każdym razie bez względu na przyczynę również teraz była wyraźnie skrępowana.
- Tymczasowy majątek? - Joss uniósł brwi. - To oryginal Czy o północy wszystko zniknie? - Niech pan nie żartuje - odparła, tłumiąc śmiech. - Tymczasowy nie jest sam majątek, tymczasowe jest moje posiadanie tego majątku. To depozyt kogo innego... Ugryzła się w język, zła, że znowu powiedziała za wiele. - Jeśli się nie mylę, zdążyła pani uszczknąć co nieco na no we rzeczy - stwierdził oschle Joss, znowu przesuwając wzro kiem po jej sukni. - Nie mogła się pani powstrzymać, prawda? Amy trochę się nadąsała. Uwaga earla trafiła w czuły punkt. - Nie wydaje mi się, żeby to była pańska sprawa - odparła nieco za ostro. Joss znowu ujął ją za rękę i nie pozwolił jej cofnąć. - Bardzo przepraszam. To naprawdę nie moja sprawa. Proszę wybaczyć mi ciekawość, panno Bainbridge, ale chciałbym się dowiedzieć, dlaczego kupiła pani piękną nową suknię i nosi do niej cerowane rękawiczki? Mówiąc to, głaskał ją kciukiem po wierzchu dłoni, a pieszczota ta wyzwalała ekscytujące dreszczyki rozchodzące się po całym ciele. Amy chciała mu spojrzeć w oczy, ale szybko od wróciła głowę. Jak na tak chłodny wieczór było jej wyjątkowo
gorąco.
- Cera jest nieduża. Nie mogłam wyrzucić pary rękawiczek z tak błahego powodu... - Mogła pani kupić nowe... - Ekstrawagancja! - rzuciła Amy. - Już panu powiedziałam. że te pieniądze nie są moje. - Zabrzmiałoby to jak tyrada lady Bainbridge przeciwko marnotrawstwu, gdyby nie to, że do tyk Jossa bardzo ją rozstrajał i jej głos nabrał gardłowego przydźwięku. Wiedziała, że earl to usłyszał. Patrzył na nią teraz jak drapieżca, mężczyzna, który świetnie wie, jakie wrażenie wywiera na kobietach. Amy cicho westchnęła, czując miłe mro-
wienie. Earl i to musiał zauważyć, bo nieznacznie się uśmiechnął. Jednocześnie bardzo pilnował, by ani na chwilę nie odwrócić wzroku, - Amy! - Wysoki głos lady Bainbridgc wyrwał ją z rozma rzenia. - Pan Quarles chciałby towarzyszyć ci podczas kolacji. Przepraszam, milordzie... - Znacząco spojrzała na Jossa. najwyraźniej z nadzieją, ze ten odejdzie i bez walki ustąpi pola kandydatowi do ręki. Joss ostrożnie puścił dłoń Amy. - Wobec tego zwracam pani wolność, panno Bainbridge, ale mam nadzieję, że wkrótce znowu się spotkamy. Skłonił się, obecność pana Quarlesa skwitował prawie nie zauważalnym skinieniem głowy, po czym odszedł za Fleetem do ich loży. Amy odetchnęła głośno, wciąż jednak czuła przy spieszone tętno. - Szkoda, że tak znakomici dżentelmeni mają już swoje to warzystwo do kolacji - powiedziała lady Bainbridge, najwyraźniej nie mogąc wybrać między uznaniem dla wybitnych przedstawicieli elity i dezaprobatą dla ich reputacji. Tymczasem Quarles podał Amy ramię i oboje poszli szukać odpowiedniej loży. - Nie chce mi się wierzyć, że może pani cenić sobie towa rzystwo takich ludzi - odezwał się zrzędliwym, piskliwym gło sem, który Amy dobrze pamiętała. - Tallant ma jak najgorszą reputację, a Reet jest niewiele lepszy. Są bardzo niestateczni. moja panno, bardzo niestateczni. Lady Bainbridge sprawiała wrażenie wielce skruszonej, a Amy wydało się, że słyszy Richarda tłumiącego wybuch śmie chu. Z pewnością powinna przedkładać stateczność przestrze gającego konwenansów pana Quarlesa nad ułomy czar earla Tal lant. Niestety, przekorna część jej ja, ta część, która wciąż czuła dotyk Jossa, uporczywie była zdania, że earl jest bardziej eks cytującym towarzyszem. Naturalnie nie zamierzała nigdzie z nim chodzić. To byłoby wyjątkowo nierozsądne postępowaJoss był doświadczonym człowiekiem, a ona nie, zdrowy rozsadek podpowiadał jej więc, że jego zainteresowanie nie może być trwałe. Była to próba wyrafinowanego flirtu, w który ona z pewnością nie da się wciągnąć. Następnego popołudnia służący doręczył Amy parę pięknie haftowanych rękawiczek, które pasowały na nią jak ulał. Biletu przy nich nie było, ale Amy doskonale wiedziała, komu za wdzięcza ten podarunek, i na rozmyślaniach o nim spędziła większą część czasu przeznaczonego na mycie okien razem z Patience. Zdrowy rozsądek miał naturalnie swoje zalety, Amy musiała jednak przyznać, że zaloty rozpustnika są atrakcyjne, nawet jeśli miało się pewność, że nie należy przywiązywać do nich wagi. - Drogi sir Humphreyu, proszę spróbować sobie przypo mnieć - powiedziała Amy. - To było zaledwie tydzień temu. Był wieczór balu u lady Moon i poszukiwanie właściciela loteryjnego biletu rozpoczęło się na dobre. Wcześniej wypytała Bertiego Hallama, który wpadł na Curzon Street tego popołud nia, i z żalem dowiedziała się, że bilet nie należał do niego. chciała, żeby to właśnie on okazał się właścicielem, gdyż wtedy nie musiałaby już rozmawiać z innymi, a zwłaszcza z Fleetem i Jossem Tallantem. Niestety, teraz była już na to skazana. Wkrótce po kolacji wywabiła na taras sir Humphreya Dainty'ego i zadała mu to samo pytanie, okazało się jednak, że roz targniony baronet po prostu tego nie pamięta. - Tydzień temu... Zastanówmy się... - Sir Humphrey oderwał wzrok od twarzy Amy i z dość zdesperowaną miną zatrzymał go na drzwiach pokoju do gry w karty. Widać było wy-
raźnie, że najchętniej oddaliłby się właśnie w tym kierunku. Zaraz... może i miałem bilet na loterię... Nie, to chyba była prywatna loteria na rzecz szpitala. Tak, na pewno! - Rozpro mienił się. - Wygrałem dwieście trzydzieści funtów i podwoiłem tę sumę przy stoliku jeszcze tego samego wieczoru. Dobra passa, prawda? Amy starała się opanować odruch zniecierpliwienia. Wie działa, że sir Humphrey zawsze miał fatalną pamięć. Sąsiad ro dziny Bainbridge'ów z Warwickshire był urodzony do życia na wsi, w pewnej chwili jednak znaczny spadek przemienił go w zapalonego gracza i przeniósł do zacisznych sal londyńskich klubów. Po spadku dawno już nie było śladu, ale sir Humphrey nie był w stanie zerwać z trybem życia, w którym zasmakował, i wrócić na wieś. - Zgoda, sir Humphreyu - powiedziała Amy, starając się nie okazać zniecierpliwienia. - Tylko co z ostatnim losowaniem? W zeszłym tygodniu? - A, to? To nie - odparł zdecydowanie. - Na to losowanie nie miałem biletu, Grałem wtedy z pani bratem w Cocoa Tree. panno Bainbridge. Amy zdała sobie sprawę z tego, że dopóki można odmierzać czas i definiować miejsca za pomocą wygranych i przegranych sir Humphreya, mają szanse pozostać blisko tematu. - Czy aby na pewno? Niech pan sobie dobrze przypomni, bo to bardzo ważne. Na Curzon Street przed dwoma tygodniami nie mógł pan zgubić biletu, czy tak? - Stanowczo nie mogłem - powtórzył sir Humphrey, wy raźnie bardzo już spragniony tego, by znaleźć się w pokoju do gry w karty. - Tamtego wieczoru przegrałem wszystko. Gdy bym miał jeszcze bilet loteryjny, użyłbym go jako stawki. Z tego wynika, że nie mogłem go mieć. No, właśnie! Wiedziałem, że w końcu sobie przypomnę.
Amy uznała, że jest pewna logika w tym wyjaśnieniu. Nie pomogła jej wprawdzie znaleźć tajemniczego zwycięzcy, ale przynajmniej wyeliminowała drugiego z czterech możliwych, Gdy patrzyła za sir Humphreyem, który w pośpiechu się oddalał, by wreszcie zasiąść do partii wista, była niemal pewna, że to nie on. Dwóch skreślonych, pozostało dwóch do odpytania. Na koniec zostawiła sobie najtrudniejszych rozmówców, mając nadzieję, że rozwiąże zagadkę wcześniej. Westchnęła i powoli wróciła na salę balową. Wiatr poruszał długimi zasłonami. Na sali płonęło wiele świec i było duszno. Trwa! kotylion. Amy zobaczyła Amandę wirującą w ramionach księcia Fleet. Serce niespokojnie jej drgnęło, gdy pomyślała, że musi spytać księcia o bilet, ale dopiero gdy pomyślała o rozmo wie z earlem Tallant, wpadła w prawdziwy popłoch. Odsuwała więc od siebie tę chwilę. Wzięła szklankę lemoniady z tacy od przechodzącego lokaja i stanęła w drzwiach, by przyjrzeć się zabawie. Bal był dokład nie taki jak te, w których brała udział, gdy debiutowała, a i tym razem na nadmiar partnerów narzekać nie mogła. Tego wieczoru włożyła swój drugi nowy zakup, jedwabną suknię w kolorze żonkilowym. Nie wyglądała w niej tak, by dżentelmeni natych miast ją zauważali i zrywali się z krzeseł na wyścigi, ale kilku ukazało jej dostateczną uprzejmość, by zaprosić ją na parkiet i zaszczycić chwilą konwersacji. Porozmawiała również z Annę Parrish, którą widziała w Vauxhall, w przekonaniu, ze łączy je pewna więź. Obie były obce w towarzystwie, aczkolwiek sytu acja lady Parrish była zdecydowanie gorsza niż Amy, po salo nach krążyły bowiem liczne plotki, że Adam Parrish wcale nie chciał się z nią ożenić, a teraz ugania się za wszystkimi spód niczkami w Londynie. Po drugiej stronie sali balowej lady Bainbridge usiadła w wianuszku matron i wraz z nimi trajkotała jak najęta. Strusie
pióra zdobiące jej turban łagodnie falowały. Po chwili od wróciła się do Amy i przesłała jej znaczące spojrzenie. Pani Vestey, lady Amherst i pani Ponting jak na komendę skierowały wzrok w te samą stronę. Z ich ust ułożonych w okrąglutkie ryjki dobyło się niewątpliwie ,,oooo!". Amy podejrzewała, że zna przebieg tej rozmowy. Najprawdopodobniej główną rolę w niej odgrywała niejaka ciotka Bessie. Lady Bainhridge nie była w stanie pogodzić się z myślą, że córka zamierza oddać pie niądze, dlatego znalezienie ich prawowitego właściciela wyda wało się wyjątkowo pilne. Amy odstawiła pustą szklankę po le moniadzie na parapet, a gdy się odwróciła, ujrzała obok księcia Fleet. - Czy zechce pani zatańczyć, panno Bainbridge? - Fleet ciepło się do niej uśmiechnął. Amy poczuła się niepewnie, lecz wcale nie dlatego, że książę był niezwykle przystojny, pełen uroku i miał znacznie wyższą niż ona pozycję w towarzystwie. Wiedziała, że musi zapytać go o loteryjny bilet. Obawiała się tej chwili, a teraz nie było już przed nią ucieczki. Wymienili kilka banalnych uwag o balu, a gdy zajęli miejsca w szyku do kontredansa, Amy wypaliła prosto z mostu: - Jesteśmy bardzo wdzięczne za odwiezienie nas z Guildhall w zeszłym tygodniu, wasza książęca mość. - Cieszę się, że mogłem pomóc - odrzekł Fleet z uśmie chem i rzucił przy tym wymowne spojrzenie w stronę Amandy, która znajdowała się w innej części tanecznego ordynku. - Ro zumiem, że pani jest szkolną przyjaciółką lady Spry, panno Bainbridge. Musiałyście obie się ucieszyć z ponownego spotka nia, nieprawdaż? Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by przewidzieć dal szy tok konwersacji. Przypomniał jej się pierwszy sezon, kiedy również spędziła wiele czasu na wychwalaniu licznych uroków
i zalet przyjaciółki przed jej pełnym nadziei adoratorami. Wszyscy bez wyjątku mężczyźni, którzy gdzieś ją zapraszali, czynili to. by zbliżyć się do Amandy. To samo robił w tej chwili książę. Niestety, tym razem nie mogła służyć mu pomocą. Miała znacznie pilniejszą kwestię do rozstrzygnięcia. - Naturalnie, że się z tego cieszę! - powiedziała radośnie. -Bardzo się lubimy. Proszę mi więc powiedzieć... czy wasza książęca mość miał bilet loteryjny na to losowanie w Guildhall? Fleet znowu się do niej uśmiechnął, choć wyraźnie trochę go zaskoczyła. - Tak. Często kupuję bilety na loterię. Panno Bainbridge, czy wie pani, jak długo lady Spry zamierza pozostać w Londy nie? Nie zechciała zdradzić przede mną swoich planów. Amy pokryła irytację uśmiechem. Jeśli książę jest taki upar ty, to i ona może być uparta. - Nie jestem pewna, jakie plany ma Amanda. Może wasza książęca mość powinien zapytać u źródła. A czy na bilet waszej książęcej mości padła wygrana? - Niestety, nie. Książę Fleet był wyraźnie zaintrygowany jej upartym powra caniem do tematu loterii. Wiedziała, że nie powinna naciskać, bo Fleet nie jest głupi i odgadnie powód tego wypytywania. Za danie miała trudne, musiała bowiem zdobyć absolutną pewność, nie wyjawiając, że szuka prawowitego właściciela trzydziestu tysięcy funtów. - Wasza książęca mość jest absolutnie pewien, że niczego nie wygrał? - zaryzykowała jeszcze. - Czy wasza książęca mość miał bilet przy sobie? - Miałem go przy sobie i, niestety, nie wygrałem - powtó rzył Fleet. - Skąd u pani to nagłe zainteresowanie zwyczajami gracza, panno Bainbridge? Pomyślałby kto... Na szczęście właśnie w tej chwili układ tańca nakazał im się
rozdzielić i przez dłuższy czas pozostawali z dala od siebie. Gdy wreszcie ponownie się spotkali, taniec dobiegał końca. Kie dy książę kłaniał się przed nią, miał w oczach tajemniczy błysk i bynajmniej nie wyglądało na to, że zamierza zrezygnować z jej towarzystwa. - Dziękuję za taniec, panno Bainbridge. Co zaś do pani zain teresowania moim loteryjnym biletem... - Och, to był z mojej strony przejaw zwykłej ciekawości powiedziała Amy, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu dro gi ucieczki. Nie miała jednak zamówionego następnego tańca, brakowało jej też pomysłu na wykręt. - Rozumiem. - Fleet uśmiechnął się smutna - Wyznaję, że ten temat mnie interesuje. - Och, obawiam się, ze mnie przestał interesować! - bez czelnie skłamała Amy i zamaskowała ziewnięcie ruchem wa chlarza. - Wasza książęca mość" z pewnością wie, że nienawidzę hazardu. - Słyszałem. Dlatego właśnie pani zainteresowanie tema tem wydaje się niezwykłe, panno Bainbridge. Jednakże jeśli na gle poczuła się nim pani znudzona, nie pozostaje mi nic innego, jak ustąpić, bo nie można przecież irytować damy. Amy odczuła ulgę. Dzięki Bogu, że książę jest wzorem do brych manier. Teraz musiała tylko znaleźć pretekst do ucieczki. Fleet odprowadził ją do krzesła, ale nadal nie zdradzał zamiaru oddalenia się. Za to przyglądał jej się z dość dziwną miną, w której mieszały się zaciekawienie i rozbawienie. Amy bardzo się zmieszała. Nie wydawało jej się, by zainteresowanie księcia dotyczyło jej osoby, przecież Fleet wcale nie ukrywał swojego podziwu dla Amandy, wiedziała jednak, że mało finezyjnym wypytywaniem na parkiecie rozbudziła jego podejrzliwość. By ła pewna, że za chwilę temat loterii powróci, więc zaczęła się wachlować, narzekając na nieznośne gorąco. Jednocześnie wy glądała cudownego ocalenia. I ocalenie istotnie nadeszło, acz nie w oczekiwanej postaci. - Widzę, że zbliża się Joss Tallant. Bez wątpienia zamierza zaprosić panią do tańca - powiedział cicho Fleet. - To zaszczyt, panno Bainbridge. Joss nigdy nie okazuje względów młodym damom. Amy, która zdążyła już się nieco uspokoić, poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Odwróciła się i zatrzymała wzrok na earlu Tallant. Było jej jednocześnie gorąco i zimno, a co gorsza, nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Czuła się bardzo osob liwie - nie widziała Jossa od kilku dni, ale rzadko zdarzało się, by o nim nie myślała. Debiutantki rozpierzchły się w panice na boki. Nie miały jednak powodu do niepokoju. Amy widziała, że earl nie zwraca na nie najmniejszej uwagi, przedziera się bowiem przez tłum prosto do niej. - Dobry wieczór, Joss. - Fleet z rozbawieniem spoglądał to na jedno, to na drugie. - Przypuszczam, że przyszedłeś porwać ode mnie pannę Bainbridge. Joss się skłonił. - Dobry wieczór, Sebastianie. Do usług, panno Bainbridge. Czy chce pani zatańczyć? Fleet, najwidoczniej przewidując jej zgodę, uśmiechnął się i odszedł. Amy najchętniej zrejterowałaby, ale wiedziała, że mu si porozmawiać z Jossem. To on musiał być właścicielem lote ryjnego biletu i trzydziestolysięcznej fortuny. A ona powinna mu o tym powiedzieć. Poza tym jeszcze nie podziękowała mu za rękawiczki, chociaż był to całkiem niestosowny dar. Znad ramienia Jossa dostrzegła, że matka przerywa rozmowę z matronami i wszystkim usta układają się w podobne ,,oooo!" jak poprzednio, chociaż bez wątpienia z całkiem innego powodu.
Amy oparta dłoń na wyciągniętym ramieniu Jossa. - Dziękuję, milordzie. Będzie mi bardzo miło. Wyszli na parkiet. - Dziękuję za podarunek - powiedziała Amy trochę onie śmielona. - Te rękawiczki są bardzo ładne. - Przykro mi było myśleć o tym, ze nosi pani pocerowane - powiedział Joss. Zerknął na jej rękę, opartą na jego ramieniu. - Widzę jednak, że dziś ich pani nie włożyła. Czyżby się pani nie podobały? - Och, bardzo. - Amy odważyła się spojrzeć na niego. Wydawało mi się jednak, że to nie byłoby całkiem stosowne. Joss uśmiechnął się. Przez moment przykrywał jej dłoń swoją. - Nie byłoby, choć na świecie dzieje się wiele znacznie bar dziej niestosownych rzeczy. Jeśli się pani podobają, panno Bainbridge, proszę nie zwracać uwagi na konwenanse i po prostu je nosić. Zgoda? Dopiero gdy stanęli na parkiecie, Amy zorientowała się, że orkiestra stroi instrumenty do walca. Ostrożnie pozwoliła się ob jąć, ale nie odważyła się spojrzeć Jossowi w twarz. Walc był na parkietach nowością, więc chociaż znała kroki, to niewiele razy miała okazję go tańczyć. Ostatnim razem jej partnerem był wie kowy generał, który kilka razy nastąpił jej na stopę i zupełnie nie umiał dać jej poczucia, że jest lżejsza od powietrza. Tańcze nie z Jossem było z jednej strony łatwiejsze, z drugiej jednak znacznie trudniejsze. Jeszcze nigdy w życiu Amy nie doznała tak wyraziście czyjegoś dotyku. Sama nie wiedziała, czy odsu nąć się od Jossa z dziewiczą skromnością, czy odprężyć się i poddać temu, co zapowiadało się na grzeszne zmysłowe do świadczenie. Joss rozwiązał ten problem, przyciągnął ją bowiem bliżej. Musnęła policzkiem jego ramię i przez chwilę zdawało jej się, że earl przesunął wargami po jej włosach. Musiała zamknąć razy, by odzyskać równowagę, a tymczasem jej stopy machi nalnie wykonywały na parkiecie niezbędne kroki. Było jej duszno, Czuła się całkiem bezbronna i nie bardzo rozumiała, co się właściwie z nią dzieje. - Zdaje się, że udało nam się wywołać skandal towarzyski jedynie przez to, że tańczymy ze sobą, panno Bainbridge. - Joss wydawał się tym rozbawiony, - Przykro mi, bo przeze mnie skupiają się na pani wszystkie spojrzenia, chyba że sprawia to pani przyjemność. Amy rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że Joss ma rację. Wszyscy się gapili, wachlarze poszły w ruch, debiutantki wy mieniały szeptem uwagi. Lady Bainbridge była tak czerwona. że Amy zaczęła się obawiać, czy nie dostanie ataku apopleksji. O dziwo, ta powszechna zgroza pomogła jej się uspokoić, wy dawała się bowiem zupełnie niedorzeczna. Spojrzała Jossowi w twarz. - Nie rozumiem, o co ten cały rwetes - powiedziała. - Prze cież my tylko tańczymy, milordzie. - To prawda. - Na wargach Jossa zaigrał uśmieszek. - Mo powinienem jednak panią oświecić, panno Bainbridge. Po pierwsze chodzi o to, że rzadko tańczę z debiutantkami, a jeśli już mi się to zdarza, natychmiasl większość ludzi zakłada, że zamierzam pannę uwieść. Amy uniosła brwi. - Wobec tego nie mamy się czego obawiać, bo nie jestem debiutantką. - Może dla jasności powinienem użyć nieco innego sformu łowania. Jak to ująć? Panno Bainbridge... - zerknął na nią z ukosa - . ..jeśli tańczę z jakąkolwiek damą, wszyscy zakłada ją, że zamierzam ją uwieść. Amy uśmiechnęła się.
- Niesamowite. To byłoby bardzo wyczerpujące, milordzie. Czy prawda może być właśnie taka? - Nie - odparł Joss z żalem. - Z tym że plotki rzadko liczą się z faktami, panno Bainbridge. - Tak czy owak, muszą mieć jakieś źródło, milordzie. - No, teraz mnie pani złapała. - Joss uśmiechnął się. W każdej plotce tkwi ziarno prawdy. Czy na pewno czuje się pani przy mnie całkiem bezpieczna? - Czy chodzi o to, że walc jest występny i niebezpieczny? - Raczej o to, że jestem, kim jestem. Amy zrobiła wielkie oc/.y. - Nie obawiam się o swoje bezpieczeństwo w zatłoczonej sali balowej, milordzie. - Bardzo rozsądnie. Jak jednak mam utrzymać reputację rozpustnika, jeśli stanowczo nie chce pani w nią uwierzyć? - Bez wątpienia coś pan wymyśli, milordzie - odrzekła Amy. - Poza tym wprawdzie ja się pana nie obawiam, ale obok stoi co najmniej dziesięć młodych dam, które tylko marzą o tym, żeby się pana bać. - Pocieszyła mnie pani, Niemniej jednak kiedy będę chciał zerwać z moją haniebną reputacją, przyjdę prosto do pani. Je stem przekonany, że w konfrontacji z tak oczywistym zdrowym rozsądkiem nie pozostanie po niej najmniejszy ślad. Okrążyli parkiet i Amy znów pochwyciła karcące spojrzenie matki. Zupełnie, jakby lady Bainbridge wyobrażała sobie, że lord Tallant uwiedzie jej córkę w tańcu. Amy pomyślała, że to bardzo niemądre, i westchnęła. - A co jest po drugie, milordzie? Po pierwsze budzili śmy sensację z powodu pańskiej reputacji rozpustnika. I co dalej? - Po drugie nie uszło uwagi nikogo z obecnych, że bardzo mi odpowiada pani towarzystwo, panno Bainbridge. - Przez
moment na twarzy Jossa gościł bardzo dziwny wyraz. - Wątpię, czy ktokolwiek tutaj pamięta coś podobnego. Takie słowa nie mogły jej nie schlebić, nawet jeśli nie była pewna ich szczerości. - To dla mnie zaszczyt, milordzie. Joss wykrzywił wagi w ironicznym uśmieszku. - Niech pani się nie wysila. Bardzo w to wątpię. Kim jestem w pani oczach... hazardzistą, utracjuszem...? - I naturalnie rozpustnikiem. - Dziękuję za przypomnienie. To zaś znaczy, że nie może być pani zaszczycona moimi względami, zważywszy na pani opinię o wszystkich moich cechach. Amy odwzajemniła uśmiech. - Po prostu chciałam być uprzejma. - To dla mnie nowość. - Joss skłonił głowę. - Zmieńmy te mat, zanim moja miłość własna będzie musiała znieść następne ciosy Miło znowu zobaczyć panią w towarzystwie, panno Bainbridge. Myślałem, że już całkiem zrezygnowała pani z by wania gdziekolwiek. - W dużej mierze tak, milordzie - odpowiedziała Amy. Na bal namówiła mnie lady Spry, która przyjechała do Londynu na krótko. Przyznaję, że bardzo dobrze się bawię. - Czyżby spodziewała się pani, że będzie inaczej? - Nie mam przyjemnych wspomnień z sezonu, kiedy debiuto wałam, bo byłam wtedy zbyt nieśmiała i nie miałam powodzenia - Pamiętam. - Joss przyjrzał jej się badawczo. - Prawie się pani wtedy nie odzywała. Co więc tymczasem zaszło, panno Bainbridge? Amy spojrzała mu w twarz, zaskoczona. - Nic takiego. Co pan ma na myśli, milordzie? - Teraz nie jest już pani nieśmiała. Co spowodowało tę zmianę?
I
Zaskoczył ją. To prawda, że gdy tylko oswoiła się z blisko ścią Jossa, prowadzenie rozmowy nie sprawiało jej trudności. Riposty były szybkie i cięte, zupełnie inaczej niż w mało na tchnionych konwersacjach z innymi mężczyznami, do jakich była przyzwyczajona, ale to dlatego, że... Nie bardzo chciała przyznać przed sobą, że tylko w obecności Jossa czuje się tak swobodnie. Mogła otwarcie wyrażać swoje poglądy i uważała go za interesującego rozmówcę. Nad tym ostatnim znów wolała się zresztą zbyt wiele nie zastanawiać. - Wciąż mam wiele rezerwy do wszystkiego, milordzie... - Niech pani nie opowiada banialuk. Odkąd się poznaliśmy, nie zauważyłem, żeby miała pani jakiekolwiek zahamowania w przedstawianiu swoich poglądów. - To dlatego... Amy ugryzła się w język. Omal nie powiedziała: ,,To dla tego, że nie chcę być dla pana pociągająca", na szczęście zdą żyła się zorientować w sytuacji. Podczas pierwszego sezonu przeszkadzała jej natarczywość matki, która oczekiwała od niej znalezienia odpowiedniego kandydata na męża. Amy bardzo się starała, bo zależało jej na uwolnieniu się od nieprzewidywal nych kaprysów losu, które kierowały życiem rodziny Bainbridge'ów. Chciała żyć spokojniej. Traktowała więc wszystkich młodych ludzi jak kandydatów na męża, ale każdy miał jakieś mankamenty. Nie było zresztą fundamentu do porozumienia. Zniechęceni jej pospolitością młodzi ludzie nie wydawali się zainteresowani prowadzeniem rozmowy. Matka rugała ją i napominała, żeby jak najszybciej ułożyła sobie życie, ale na próżno. Amy nie zdołała skłonić nikogo stosownego do oświad czyn. Natomiast gdy poznała earla Tallant, była do niego tak uprze dzona, że zupełnie nie myślała o nim jak o potencjalnym zalot niku i właśnie dzięki temu mogła całkiem normalnie z nim roz mawiać. Teraz, gdy naszła ją ta refleksja, myśl o zalotach Jossa skwitowała śmiechem. Joss przyglądał jej się pytająco. - Doprawdy, panno Bainbridge. czy nie zamierza pani objasnić swego postępowania? - Och, bardzo przepraszam. Ma pan rację, milordzie. Wykazuję wprost niezwykłą elokwencję w przedstawianiu panu swoich poglądów. - Myślałem, ze co do tego już się zgodziliśmy. Mnie intere sowało, dlaczego tak jest. Amy wysiliła umysł, by znaleźć dobry pretekst. Czy mogła powiedzieć, ze rozmawia się z nim jak ze starszym bratem? Nie, to by nie przeszło. Rozmowa z Richardem nie była nawet w po łowie tak zajmująca. Może więc powiedzieć mu, że w jego obe cności swobodnie się czuje. To też nie była cała prawda. Jego towarzystwo było na to zbyt podniecające. Ta myśl raptownie ją otrzeźwiła. Podniecające... towarzy stwo Jossa Tallanta. Gracza i kobieciarza. Tego okropnego czło wieka, który sprowadza Richarda na złą drogę. Jak to możliwe. że z jednej strony nie ufa Jossowi, a z drugiej tak dobrze czuje się w jego towarzystwie? Było to bardzo zagadkowe i niepo kojące. - Myślę, że od tamtej pory po prostu trochę oswoiłam się z Londynem, milordzie, i to wszystko - powiedziała. - Na pewno wystarczająco, by szybko znaleźć odpowiednią wymówkę wvrazie potrzeby - stwierdził oschle Joss. - Gratula cje, panno Bainbridge. Skłonił się przed nią po skończonym tańcu i odprowadził ją na miejsce, ale rozmowę przerwali, nagle bowiem powstało między nimi napięcie. Amy całkowicie wyleciało z głowy, że miała wypytać Jossa o bilet loteryjny, i dopiero gdy podszedł lord Anston, który zręcznie uprzedził pana Cavendisha i popro-
sił ją do następnego tańca, przypomniała sobie, że nie zrealizo wała planu. Było już jednak za późno. Lord Anston triumfalnie podał jej ramię, a Joss z wystudiowaną niedbałością odszedł w stronę pokoju do gry w karty. Niespodziewanie zaczęli się przy niej tłoczyć dżentelmeni, chcący zawrzeć znajomość. Amy nie mogła uwierzyć, że jeden ta niec z Jossem Tallantem zapoczątkował modę na jej osobę, po wzięła więc dość przykre przypuszczenie, że to wzmianki matki o odziedziczonym majątku uczyniły ją tak poszukiwaną partnerką. W każdym razie do kolacji tańczyła bez przerwy, a zaraz po posiłku w końcu udało się do niej dopchać Bertiemu Hallamowi i on rów nież poprosił ją do tańca. Gdy muzyka ucichła, ujął ją za ramię zaskakująco władczym gestem i poprowadził w stronę rozświetlo nej dziesiątkami świec oranżerii. Amy podejrzewała, że przyszedł czas na regularnie powtarzane oświadczyny, próbowała więc od wieść Bertiego od tego zamiaru. - O, tam chyba stoi lady Alice Broughton. Słyszałam, jak pan mówił, że ona się panu bardzo podoba. Może zaprosi ją pan do tańca? Bertie nie dał zbić się z tropu. - Proszę posłuchać, Amy - powiedział, gdy usiedli na ławecz ce pod migotliwą latarnią. - Doszedłem do wniosku, że naprawdę musi pani mnie poślubić. Nie może tak być, żeby spędzała pani dzień za dniem na usługiwaniu lady Bainbridge, czytaniu, szy ciu i... - Bertie z wysiłkiem zmarszczył czoło, najwidoczniej usiłując wymyślić, jakie zajęcia miewa jeszcze Amy - ...i in nych rzeczach - dokończył trochę niezręcznie. - Nie jest już pa ni taka młoda i dysponuje własnymi środkami utrzymania. Ujął ją za ręce. - Wiem, że przyzwyczaiła się pani do odrzuca nia moich oświadczyn, i wiem, że nie aprobuje pani mojego upodobania do hazardu, ale do licha, Amy, powinna pani przyjąć moje oświadczyny!
Amy westchnęła. Z upływem lat istotnie przyzwyczaiła się do oświadczyn Bertiego Hallama. Zaczęło się to, kiedy Bertie miał sześć lat, a ona pięć. Od tej pory okazywał jej psie przy wiązanie. W oranżerii panował półmrok, ale w wątłym świetle kolorowych latami widziała, ile nadziei maluje się na posępnej twarzy Bertiego. - Mój drogi - powiedziała łagodnie. - To bardzo miłe z pańskiej strony, że prosi pan o moją rękę, obawiam się jednak, że moja odpowiedź wciąż brzmi ,,nie". Ledwie skończyła mówić, .uświadomiła sobie, że w ciem nej oranżerii nie są sami. Cienie poruszyły się, a chwilę potem obok ich ławki stanęła wysoka postać, a chłodny głos oznajmił: - Bardzo przepraszam za to najście, panno Bainbridge. Przyszedłem tylko zapytać, czy nie zechciałaby pani jeszcze raz ze mną zatańczyć. Nie miałem pojęcia, że przeszkodzę w tak ważnej chwili. Nigdy bym się nie ośmielił... Proszę o wybacze nie. Sługa uniżony, Hallam. Earl Tallant. Amy natychmiast poznała głos, w którym po brzmiewała nuta rozbawienia. Bertie wstał, najprawdopodob niej chcąc w ten sposób zademonstrować, że i on ma zimną krew. Nie uniknął jednak sztywności, a jego dobroduszny ton sprawiał wrażenie wymuszonego. Amy ogarnęło współczucie dla Bertiego i jednocześnie poczuła złość na Jossa Tallanta za jego pewność siebie i nonszalancję. Zaraz potem odezwała się w niej irytacja na samą siebie. Przecież nie kto inny jak właśnie ona odrzuciła oświadczyny Bertiego, nie było więc uczciwie wyładowywać złość na postronnej osobie. - Do usług, Tallant - powiedział serdecznie Bertie. - Amy, czy chce pani wrócić na salę? Amy wiedziała, że tak nakazywałaby przyzwoitość, nagle jednak przypomniała sobie o loteryjnym bilecie. Nadarzała się
okazja, by zadać pytanie Jossowi. Chciała załatwić tę sprawę jak najszybciej. - Niech pan wróci sam, Bertie - powiedziała szybko. Chciałam zadać earlowi Tallant pewne pytanie. - Amy, nie jestem pewien, czy powinienem panią tutaj zo stawić... - Tylko na chwilę - powiedziała Amy. Jej zalotnik najwyraźniej postanowił wystąpić teraz w roli starszego brata. Odwracając się do earla Tallant, zdążyła jeszcze zobaczyć otwarte ze zdumienia usta Bertiego. - Milordzie, czy zechce pan odbyć ze mną krótki spacer? - Z wielką przyjemnością, panno Bainbridge - odparł Tal lant. - Pani okazuje się doprawdy zadziwiającą młodą damą! Szukanie mojego towarzystwa w takich okolicznościach to wy jątkowo osobliwe! - Wiem - powiedziała dość niepewnie. - Może to wydawać się trochę dziwne... - wydaje się- przyznał Joss. - O zuchwałości i niestosow ności już nie wspomnę. Z pewnością zdaje sobie pani sprawę z tego, że zaproszenie dżentelmena do przechadzki po ciemnej i pustej oranżerii może zostać zinterpretowane w bardzo dwu znaczny sposób. - To zależy od dżentelmena, jak sądzę - odparła Amy. - Prawdopodobnie tak. - Joss zerknął z ukosa i Amy za uważyła, że się uśmiecha. - Niektórzy potraktowaliby to jako jednoznaczną zachętę. - Pan nie popełni takiego błędu, prawda? - Już o tym rozmawialiśmy, czyż nie, panno Bainbridge? Dobrze pani wie, jaką mam reputację. - Wiem - odrzekła szorstko Amy. - dlatego jestem pewna, że nic mi nie grozi. Chociaż Tallant miał reputację rozpustnika, a znaleźli się sam na sam w odludnym miejscu, Amy była święcie przekona na, że oboje doskonale się rozumieją. W jaki sposób weszli w ta ką komitywę? Nie umiałaby powiedzieć, może zresztą tylko uległa złudzeniu, lecz czuła się bezpieczna. - Pani jest zaiste nieustraszona, panno Bainbridge - roze śmiał się Joss. - Skoro więc zamknęliśmy len temat, możemy porozmawiać. O co chciała mnie pani spytać? Amy odchrząknęła. - Pytałam już o to samo kilku dżentelmenów, między inny mi pana Hal lama... - Ciekawe. - Joss niespodziewanie odwrócił się do niej i ujął ją za ręce. - Czy wobec tego będą konieczne podobne środki jak podczas pani rozmowy z Hallamem? Amy wyrwała ręce z uścisku. - No, nie! Pan plecie androny! Pan Hallam trzymał mnie za ręce, ponieważ... - Urwała, zła na siebie. Jossa Tallanta nie po winno interesować, o czym rozmawiała z Bertiem. - Nieważne, to nie należy do rzeczy. - On trzymał parną za ręce, ponieważ się oświadczał - do kończył za nią Joss. Kpiący ton rozeźlił ją jeszcze bardziej. Przepraszam, że przeszkodziłem w tak niezręcznym momencie. Mam nadzieję, że nie zrujnowałem pani przyszłości. - Ależ skąd! Pan Hallam oświadcza mi się co roku i oba wiam się, że po prostu weszło mu to w nawyk - odrzekła Amy. - Pana zresztą nie powinno to obchodzić. - Nie obchodzi, ale proszę zaspokoić moją ciekawość. Czy odmówiła mu pani? Amy była bardzo zadowolona, że w ciemności może bezkar nie się rumienić. - Pan jest impertynencki. - Jestem. Czy odmówiła mu pani? - Tak - odpowiedziała natychmiast. - Nie kocham go.
Nastąpiła chwila ciszy. - Podejrzewam, że potrzebna jest wielka namiętność, by skłonić panią do małżeństwa, albo przynajmniej pozory takiej namiętności. - Wciąż mówił tym samym kpiącym tonem, toteż Amy była już bardzo zirytowana. - Rozczarowuje mnie pani, panno Bainbridge. Większość młodych dam wykazuje przera żająco męczący sentymentalizm, dopuszczałem jednak myśl, że pani może być inna. - Z pewnością muszę nie tylko lubić dżentelmena, którego poślubię, lecz czuć do niego coś więcej - odparła ostro, - Jeśli dla pana jest to przejaw sentymentalizmu, to trudno! Jednakże moim zdaniem nie jest pan zbyt przychylnie nastawiony do mo jej płci, szanowny panie! Przynajmniej połowa kobiet jest go towa wyjść za mąż wyłącznie dla pieniędzy i pozycji. Joss znowu się roześmiał, tym razem całkiem szczerze. - No, no. Kicia ma ostre pazury. W każdym razie cieszę się, że nie mam powodu do zmartwień. Kiedyś znajdę damę gotową przymknąć oko na moje wady i poślubić mnie wyłącznie dla moich pieniędzy. - Nie wiedziałam, że wasza lordowska mość myśli o mał żeństwie. - Amy poczuła się bardzo osobliwie. - W pańskim za chowaniu nic na to nie wskazuje. Wszak jest pan zachwyconym sobą rozpustnikiem. - I co z tego? - spytał wesoło Joss. - Muszę dopiero się przekonać, że to jest prawdziwa przeszkoda w zawarciu mał żeństwa. - Do tego jest pan cyniczny! Wydaje mi się haniebne roz ważać małżeństwo przy takich poglądach. - Aha, więc teraz będziemy mówić o moralności, skoro o hazardzie już rozmawialiśmy? Jakie to podniecające! - Nie, nie zamierzam z panem roztrząsać zagadnień moral ności, milordzie - odparła Amy. - Jest mnóstwo stowarzyszeń o budujących moralnie celach i jeśli pan chce. może pan się do któregoś zwrócić. Westchnęła. Dyskusje z Tal laniem przypominały jej próby chwycenia w ręce śliskiej ryby. aczkolwiek dawały znacznie więcej satysfakcji niż łowienie. W codziennych rozmowach z Richardem lub matką rzadko musiała do tego stopnia wysilać umysł. Bardzo ją to ekscytowało, chociaż rozumiała, że rzuca się na głęboką wodę. Kusiło ją, by dać się ponieść fali, rozsądek nakazywał zachować powściągliwość. - Dziękuję. - Joss skłonił głowę. - Jestem zobowiązany, że zwróciła mi pani na to uwagę, chociaż uważam, że rozmowa z panią byłaby przyjemniejsza. Zwłaszcza pojedynki na słowa wydają mi się szalenie zajmujące. - Dziękuję - z ożywieniem odpowiedziała Amy - Wydaje mi się jednak, że bardzo odeszliśmy od tematu, którym mieliśmy się zająć, milordzie. Jeśli pan sobie przypomina, chciałam mu zadać pytanie. Czy kupił pan bilet loterii na losowanie w ubiegłym tygodniu? Nastąpiła chwila milczenia, po czym Joss nieznacznie skło nił głowę. - Nie, w żadnym razie, panno Bainbridge. Nie kupiłem. A dlaczego pani pyta? - Och, tak bez powodu - odpowiedziała wymijająco Amy. Odczuła przy tym jednocześnie ulgę i rozczarowanie. - Po prostu byłam ciekawa... - Moich zwyczajów hazardzisty? Obawiam się, że jestem bardzo uzależniony. Zresztą to już pani wie i boleje z tego powodu. Niestety, muszę zakwestionować tę bajkę dla grzecz nych dzieci, panno Bainbridge. Na pewno miała pani bardziej ważki powód do postawienia tego pytania niż zwykła ciekawość. Amy zacisnęła dłonie. Książę Fleet nie dociekał przyczyny
jej śledztwa, od początku przewidywała jednak, że earl nie bę dzie taki układny. I teraz miała poważniejszy problem. Ponie waż bilet nie należał do żadnego z kompanów Richarda, nic wiedziała, co robić dalej. - Znalazłam bilet na loterię w jadalni na Curzon Street. Na ten bilet padła w zeszłym tygodniu nagroda. Usiłuję odszukać prawowitego właściciela, bo chciałabym przekazać mu pienią dze. Wygląda jednak na to, że nie mogę go znaleźć. Joss uniósł brwi. - Znalazła pani bilet na loterię i chce pani oddać wygraną - powiedział z niedowierzaniem. - Panno Bainbridge, pani mnie zdumiewa! Amy przesłała mu spojrzenie na poły zawstydzone, na poły wyzywające. - Dlaczego? - Powinna pani to wiedzieć. Przede wszystkim dziwię się. że pani mówi mi coś takiego, a poza tym nie potrafię uwierzyć, że oddałaby pani pieniądze. To jest wręcz nieprawdopodobne. Amy sapnęła ze złością. - Dlaczego wszyscy muszą traktować mnie tak. jakbym ro biła coś złego, a nie postępowała właściwie? Przecież ja tylko chcę, żeby prawowity właściciel otrzymał swoje pieniądze. Joss wybuchnął śmiechem. - Kto to jest ,,wszyscy"? - No, pan, lady Spry, moja matka i Richard. To wstrząsają ce, milordzie. Wszyscy zatrzymaliby tę wygraną dla siebie i nie mogą zrozumieć, dlaczego chcę ją oddać. - Moim zdaniem pani uczciwość wprawia ludzi w duże za kłopotanie - powiedział wolno Joss. - Tak jak pani nie postą piłby nawet jeden człowiek na dziesięciu. Dlatego proszę nie oczekiwać, że zyska pani sprzymierzeńców. - Z pewnością jest również bardzo dużo ludzi, którzy nie
zatrzymaliby tego, co im się nie należy. Nie mogę uwierzyć, że świat jest taki sprzedajny, jak się panu zdaje, milordzie! - Obawiam się. że grzeszy pani naiwnością. - Nie musi pan odnosić się do mnie tak protekcjonalnie rylko dlatego, że sam postąpiłby inaczej. - kwaśno odparta Amy. - Ach naturalnie, że tak. - W głosie Jossa zabrzmiała dziwna nuta. - Może za to teraz okażę się pomocny. Czy wypytała pani służących o ich stosunek do hazardu? Niewykluczone, że którys się przyzna do biletu... za trzydzieści tysięcy funtów. - Żaden służący nie gra na loterii, a bilet nie należy do żadnego z gości Richarda, nie należy też do mnie, mamy ani Richarda. Amanda, czyli lady Spry, zastanawiała się, czy nie przywiało tego biletu z ulicy albo czy nie spadł przez komin, upuszczony przez ptaka. - Lady Spry ma bardzo bujną wyobraźnię, no i umie się nią posłużyć, kiedy potrzeba. - Joss uśmiechnął się. - Bez wątpie nia byłoby prościej przyjąć jej hipotezę. - Prawdę mówiąc, nie wiem, co innego mi pozostaje. - Osobiście radziłbym zapomnieć o całej sprawie i wydać pieniądze na własne potrzeby. Albo dać je Richardowi, żebym mógł je od niego wygrać do ostatniego pensa! - Co to, to nie! - Amy spojrzała na niego z wyrzutem. - Ję li muszę je zatrzymać, milordzie, użyję ich w dobrym celu. Joss westchnął. - Czy naprawdę pani musi? To nużące. Czy nie byłoby lepiej. żeby posiadanie tych pieniędzy chociaż trochę panią zepsuło? - Nie. Mówi pan zupełnie od rzeczy. - Amy odzyskała jasność myślenia. - Poza tym jest jeszcze jedna drobna kwestia. - Jaka? - Zastanawiam się... czy zatrzyma pan w sekrecie informację o mojej wygranej. Nie zamierzam często pokazywać się
w towarzystwie i przekażę te pieniądze na zbożne cele, ale nic zniosłabym, gdyby plotkowano, że jestem ,,loteryjną dziedzic/ ką" albo nadano mi inny, podobny przydomek. - Naturalnie, - Joss na chwilę przykrył jej dłoń swoją. Aha. jeszcze jedno, panno Bainbridge. - Słucham? - Cofnęła się o krok. - Co pan chce powiedzieć? - Czy wspomniała pani jeszcze komuś o przyczynach swo jego śledztwa? Mam na myśli Hallama, Dainty'ego... i Fleeta - Nie. - Amy zawahała się. - Starałam się zachować dyskrecję. - Wobec tego dlaczego mnie powiedziała pani o wszystkim ? Zapadło milczenie. Amy poczuła się bardzo niezręcznie. Wo lałaby nie odpowiadać na to pytanie, zresztą nawet nie była pewna odpowiedzi. Bertiego Hallama znała od dziecka i ufała mu jak bratu, a jednak zwierzyła się nie jemu, lecz Jossowi Tallantowi. - Sama nie bardzo wiem - odrzekła z. wahaniem. Znów zapadło kłopotliwe milczenie. - A jednak postanowiła mi pani zaufać? - Ja... tak. - Amy przypomniała sobie, co lady Bainbridge mówiła o skandalu, jaki wybuchłby, gdyby dowiedziano się, że jej majątek pochodzi z loteryjnej wygranej. Złożyła teraz swój los w ręce Jossa. - Cóż, pani tajemnica jest bezpieczna, daję na to słowo. Be/ wątpienia chce pani uniknąć łowców posagu, którzy staraliby się zdobyć pani rękę, serce i majątek. - Swobodny ton Jossa po mógł Amy się odprężyć. - Obawiam się jednak, że trochę już za późno na to zastrzeżenie. Pani matka już się chwaliła, naturalnie w ścisłej dyskrecji, że spotkało panią wielkie szczęście. Tyle że w jej wersji jest to spadek po krewnej. Tak w każdym razie zro zumiałem... - Tak myślałam. A prosiłam mamę, żeby milczała! - To niemożliwe. - Joss w geście pokrzepienia ułożył jej rękę na swoim ramieniu. - Zbyt wiele oczekuje pani od swojej matki Lady Bainbridge powiedziała o tym pani Vestey, która powiedziała lady Bestable, a ta powtórzyła to połowie obecnych na dzisiejszym balu. To jest teraz najświeższa sensacja towarzyska. Chod/my, panno Bainbridge, zatańczymy. Przekona się pani, że życie zamożnej dziedziczki wcale nie jest takie złe.
Joss Tallant oddał pannę Amy Bainbridge w jakże chętne ra miona wicehrabiego Truscote'a i podszedł do wysokich okien dzielących salę od tarasu, by wziąć sobie coś do picia i zaczerp nąć tchu. Gorąco w sali balowej stawało się nieznośne, a tań czyć już nie miał ochoty. Może przyszedł czas na rozstanie się ze szlachetnymi rozrywkami u lady Moon i poszukanie mniej budującego moralnie otoczenia. Przemknął mu przez oczyma obraz Harriet Templeton, ale z jakiegoś powodu wzbudził w nim tylko niesmak. Joss wzruszył ramionami. Bez wątpienia wkrótce Harriet znów zacznie go pociągać, a jeśli nie, to znaj dzie inną kochankę. Odstawił pusty kieliszek, wziął sobie pełny i stanąwszy z boku, przyglądał się tańczącym. Amy z wdziękiem i gracją wirowała w walcu z Truscote'em. Była drobna, ale zgrabna i cudownie tańczyła. Wyglądało na to, że dobrze się czuje w to warzystwie wicehrabiego, bez względu na to, co wcześniej mówiła o niechęci do balów i przyjęć. Joss uległ nagłej irytacji. Z trzaskiem odstawił kieliszek, nie przejmując się wytrzymało ścią delikatnego kryształu. Zdecydowanie przyszła pora na zmianę miejsca. Czuł się znużony i zły, nabrał więc ochoty na utopienie smutków w brandy. Nie bardzo rozumiał, dlaczego właściwie wyparł się biletu na loterię. Ulżyło mu, gdy odkrył, że niesłusznie wątpił w ucz ciwość Amy. To była dziwaczna reakcja. Przecież w ogóle nie powinno go to obchodzić. Szybko jednak odsunął od siebie tę
myśl. bo zaintrygowały go starania panny Bainbridge, mające doprowadzić do znalezienia prawowitego właściciela. Wzruszy ła go jej determinacja, by postąpić uczciwie. Mniej urocze oka zało się natomiast przekonanie panny Bainbridge, że, podobnie jak inni. on zatrzymałby te pieniądze dla siebie. W gruncie rze czy nie mogła mieć o nim dobrej opinii. Nie było ku temu po wodu. Poza tym cóż go to właściwie obchodziło? - Zdaje się, że dziś wieczorem z powodzeniem odgrywasz Pigmaliona, Joss. - Książę Fleet przystanął obok przyjaciela i, podobnie jak on, spojrzał ku Amy. - Panna Bainbridge jest dzisiaj rozchwytywana - ciągnął. - Dlaczego zadajesz sobie ty le trudu, by wytworzyć modę na tak pospolitą pannę? Joss z kamiennym obliczem przyjął uwagę księcia. Dosko nale wiedział, do czego zmierza Fleet, i nie zamierzał usatysfak cjonować go gniewną reakcją na prowokację. - Nie wydaje mi się, żeby moje względy dobrze służyły re putacji panny Bainbridge, Seb. Już prędzej odwrotnie. Fleet wydawał się zdezorientowany. - Dlaczego więc narzucasz jej swoje towarzystwo, przyja cielu, jeśli sądzisz, że to źle wpłynie na jej opinię? Joss wzruszył ramionami. - Chciałem z nią porozmawiać. - warto było? - Stanowczo tak. - Joss usiłował stłumić irytację, którą wzbudziły zaczepki Fleeta, ale udało mu się to tylko częściowo. - Panna Bainbridge nie jest tuzinkowa, i dobrze, bo tuzinkowe panny mnie nużą. Fleet sposępniał. - Czy w ogóle nie troszczysz się o jej reputację? Joss znowu wzruszył ramionami. - Nikomu nie stanie się nic złego tylko dlatego, że zatańczy ze mną walca w zatłoczonej sali balowej, a jeśli jakaś matrona,
która na to patrzy, uważa inaczej, to znaczy, że ma zbyt bujną wyobraźnię. - Dopóki nie rozbudzisz również wyobraźni panny Bainbridge. Szkoda byłoby ją rozczarować. Chyba że... - Fleet urwał. - Wspominałeś, zdaje się, że twój ojciec sugeruje ci mał żeństwo. Joss roześmiał się, ale pomysł, choć zepchnięty na peryferie świadomości, niewątpliwie się tam zakorzenił. - Tydzień wcześniej ojciec rozważał wprowadzenie nowych metod gospodarowania na roli. Cieszę się, że nie muszę korzystać z jego sugestii. Fleet pokręcił głową. - Strasznie jesteś zimny, Joss. Myślisz, że wyprawa na Haymarket mogłaby cię rozgrzać? - Nie dzisiaj. Mam w planach rozgrzewającą butelkę brandy i zdrową porcję hazardu u White'a. Fleet skinął głową. - Pójdę z tobą. To lepsze zajęcie niż tkwienie tutaj. Joss przyjrzał mu się kpiąco. - Czyżby lady Spry straciła już swój urok, Seb? - Właściwie nie, ale jak na mój gust jest stanowczo za bar dzo zasadnicza. - Fleet westchnął. - To się nazywa pech! Joss plasnął go w ramię. - Czyli do Whitea? - Czemu nie? Naturalnie jeśli nie chcesz już tańczyć z tą szarą myszką, panną Bainbridge. Odwrócony już do wyjścia Joss znieruchomiał, uznał bo wiem, że tego przytyku płazem nie może puścić. Był taki złyże musiał głęboko odetchnąć, zanim cokolwiek powiedział. A więc Seb odkrył jego słaby punkt. Do diabła z nim. - Nie mam najmniejszego zamiaru tańczyć znowu z panną Bainbridge. Natomiast jako dżentelmen, przynajmniej tytularny.
muszę powiedzieć ci, Seb, że panna Bainbridge wcale nie jest szarą myszką - oznajmił chłodno, po czym wyszedł. Fleet popatrzył za nim z uśmieszkiem zadowolenia. - Nareszcie jakaś reakcja - mruknął pod nosem. - Joss, chłopie, to się zapowiada bardzo interesująco. - Tak się cieszę, że mama zgodziła się, abym była dziś twoją przyzwoitką - powiedziała Amanda Spry, gdy nowy powóz pań Bainbndge ruszył, by przewieźć je z Curzon Street na niedaleki Portman Square. - Chociaż przykro mi, że dręczy ją migrena. Idziemy na nieduże przyjęcie, nie na bal, ale jestem pewna, że będzie wielu interesujących dżentelmenów. Amy wiedziała, że właśnie ta informacja wpłynęła na decyzję Ldy Bainbridge, by Amanda odegrała rolę, do której w ogóle się nie nadawała. Amy nie potrzebowała przyzwoitki, ale skoro już musiała ją mieć, to z pewnością nie Amandę, która była dwa razy bardziej impulsywna niż ona. Amy pogłaskała bladoniebieski jedwab swojej nowej sukni wieczorowej. Wybrała go, bo doskonale pasował do koloru jej oczu i podkreśla! złociste pasemka w ciemniejszych włosach. Gdy stanęła przed lustrem w sypialni, uznała, że przynajmniej raz wygląda naprawdę ładnie, ale to było, zanim zobaczyła Amandę wystrojoną w brzoskwiniowy atłas i opaskę w tym samym kolorze, zdobioną miękkimi białymi piórami. Powóz zatrzymał się przed drzwiami domu. Amanda powiedziała wcześniej Amy, że paru Wren jest bardzo zacną wdową, wydającą wspaniałe przyjęcia. Jednakże wystarczyło pobyć tu chwilę, by zorientować się, że na przyjęciach pani Wren nie by wają debiutantki. Gospodyni nadawała ton zgromadzeniu, ubrana w obcisłą suknię z głębokim dekoltem, przyciągającym wzrok efektownym brylantowym naszyjnikiem, który Amy wy dał się po prostu wulgarny. W pokojach pani Wren było pełno
głośno rozmawiających dam i dżentelmenów, a swoboda oby czajów mogła budzić zdumienie. Nie było lemoniady, a wino lało się strumieniami. Nawet gdy muzykanci zaczęli grad, goście wcale się nie uciszyli. Amy bardzo to zirytowało, bo śpiewaczka miała wspaniały głos. Wkrótce rozdzielono ją z Amandą, którą ktoś" zaprosił do partii wista, więc Amy schroniła się za filarem i stała tam, sącząc wino i żałując, że nie została w domu. W drugim końcu pokoju zauważyła Richarda, ale brat nie zdradzał ochoty podejścia i nawiązania rozmowy, zaskarbił sobie bowiem uwagę pięknej błondynki, która chłonęła każde jego słowo. Amy, skrępowana i onieśmielona, zdecydowała, że dłużej tu nie zostanie. Przyję cie mogło się w każdej chwili przekształcić w znacznie mniej przyzwoite zgromadzenie, a oznaki tego były wyraźne. Gdy jednak odwróciła się do dr/w i, ktoś położył jej rękę na ramieniu - Tak wcześnie pani wychodzi? Może jednak trochę porozmawiamy? Odwróciła się. Z trudem powstrzymała dreszcz obrzydzenia, gdy dżentelmen pochylił się nad nią i tchnął jej w twarz zgniłym. alkoholowym oddechem. Z jego mętnego wzroku wywnio skowała, że jest pijany, ale nie na tyle. by nie kontrolować swo jego zachowania. Cofnęła się. - Niech pani nie będzie taka wstydliwa. - Dżentelmen ob leśnie się uśmiechnął. - Ładna z pani sztuka. Powinniśmy lepiej się poznać... - Dziękuję panu, ale nie. Czekam na kogoś - powiedziała Amy z nadzieją, że w jej głosie nie słychać desperacji. Za plecami miała filar, przed sobą pijanego mężczyznę. Nie dawało to zbyt wielu możliwości manewru. - Ta pani czeka na mnie - rozległ się energiczny męski głos. Joss Tallant wziął Amy za ramię i przyciągnął do siebie. - Bardzo przepraszam, moja droga, za to fatalne spóźnienie. Baver-
stock, nie musi pan juz dłużej narzucać damie swojego towarzystwa. Earl Bavcrstock mruknął coś pod nosem i skwapliwie się wycofał, a Joss położył sobie rękę Amy na ramieniu i zaprowadził ją do zacisznej alkowy, gdzie mogli usiąść. - Nie spodziewałbym się spotkać pani w takim miejscu powiedział smutno. - Wiem! - odrzekła Amy poruszona incydentem. - Oba wiam się, że wprowadzono mnie w błąd co do wyrafinowania tego wieczoru. - W tych ludziach nie ma nic wyrafinowanego - rzeki lekceważąco Joss i rozejrzał się dookoła. - Naturalnie rozumiem jednak. o co pani chodzi, panno Bainbridge. Może wolałaby pa ni wrócić do domu? Amy wyciągnęła szyję, by odnaleźć Amandę. - Przyszłam z lady Spry. Nie wydaje mi się, żebym mogła po prostu ją tu zostawić. Joss roześmiał się serdecznie. - Zdaje się, że jest odwrotnie. To chyba ona miała być pani przyzwoitką? - Tak. ale... - Amy próbowała znaleźć wytłumaczenie dla przyjaciółki. - Nie sądzę, żebym potrzebowała jej opieki. Joss uniósł brwi. - Czyżby? Podobały się pani zaloty Baverstocka? Amy spłonęła rumieńcem. - To co innego, naturalnie, że nie! Przepraszam, milordzie, zapominialam podziękować panu za ratunek! - Cała przyjemność po mojej stronie. - Joss szelmowsko się do niej uśmiechnął. - W pewnym sensie rozumiem jednak Baverstocka, ponieważ wygląda pani dziś wieczorem niezwykle atrakcyjnie. - Niech pan nie żartuje, milordzie! Nawet moja matka nie
pozwoliłaby, żebym wyglądała inaczej niż znośnie. W takim to warzystwie... - Szerokim gestem pokazała wypomadowane damy. - Nie zdaje sobie pani sprawy ze swojego wdzięku. - Joss zmierzył ją takim spojrzeniem, że zamrugała z wrażenia. - W takim towarzystwie jak tutaj, wśród tych wszystkich zblazowa nych dam, zwraca pani uwagę świeżością i niewinnością. Jeśli zaś chodzi o łady Bainbridge, to może powinna częściej dostrzegać, jak ładnie pani wygląda, żeby nie brakowało pani wiary w siebie. Wstrząśnięta Amy przyglądała mu się bez słowa. W jego gło sie słyszała nową, niepokojącą nutę. Ich spojrzenia się spotkały i Joss westchnął. - Bardzo przepraszam. Nie powinienem był pozwolić sobie na tę uwagę o lady Bainbridge. - Nie, ale... - Amy próbowała przezwyciężyć zakłopota nie. - Rozumiem, że chciał pan po prostu poprawić mi nastrój. - Nie, nic podobnego! - zaprotestował Joss. - Wcale nie o to mi chodziło. Dlaczego nie może pani uwierzyć w szczerość moich słów? - Przepraszam. - Amy popadła w jeszcze większe zakłopo tanie. Earl wydawał się rozdrażniony, ale z jego głosu przebijała również niezrozumiała dla niej uraza. To chyba niemożliwe, że by zależało mu na jej opinii. dlaczego chciałby, by uwierzyła w to, że ją podziwia? Popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek. - Milordzie... - Pójdę poszukać lady Spry - przerwał jej Joss. - To jest niestosowne miejsce dla pani i nie powinna pani dłużej tu prze bywać, Amy patrzyła, jak lord Tallant znika w pokoju do gry w kar ty. Zaskakująco szybko pojawił się z powrotem, a obok niego A manda. Amy zastanawiała się, czyjej przyjaciółka nie została siłą oderwana od stolika w połowie partii. wychodzić. do domu, ale zależy mi na jeszcze jednej partyjce, Proszę! Poza tym potrzebujemy czwartego do pary. Proszę, zgódź się zagrać-. Amy nie chciała rozczarować przyjaciółki, ale gra w wista, nawet na drobne sumy, nie mieściła się w jej pojęciu dobrej zabawy, Wiec/ór dopiero się zaczynał, a widziała już sporo przykładów występnego zachowania, poza tym na przyjęciu panowała nieznośna duchota. Przesłała Amandzie poirytowane spojrzenie. - Dobrze wiesz, że nie grywam w karty. Poproś lepiej lady Bestable. To przyjaciółka mamy i wiem. że uwielbia grać w wista. - Lady Bestable już gra - odparła Amanda. - Potrzebujemy jeszcze kogoś. Proszę, Amy... - Amanda zrobiła błagalną minę. - Wiem, że nie cierpisz hazardu, ale w tym nie ma nic złego! Gramy na marne pensy. A ty zawsze masz szczęście w kartach. Sama o tym wiesz! - To nie ma nic do rzeczy - odparła Amy. Czuła, że jej opór słabnie, i próbowała umocnić się w podjętym postanowieniu. Niestety, Amanda zawsze umiała ją prze konać. zawsze kończyło się to jakąś awanturą, w którą wbrew rozsadkowi dawała się wciągnąć. Może rzeczywiście za bardzo przejęła się swoją niechęcią do hazardu, zwłaszcza że stawki naprawdę były tu śmiesznie niskie. W gruncie rzeczy w karty grywali wszyscy. Richard chyba miał rację, że to z jej strony przesada. Amanda ujęła ją za ramię i już ciągnęła w stronę pokoju do gry w karty. Okazało się, że w niedużym pomieszczeniu jest je-
Okazało się jednak, że Amanda wcale jeszcze nie zamierza
- Amy - powiedziała przymilnie - wiem, ze chcesz wrócić
I
szcze bardziej duszno. Zasłony były zaciągnięte i odcinały gra jących zarówno od mroku, jak i powiewów wiatru, które mogłyby trochę odświeżyć atmosferę. Wszystkim udzieliło się na pięcie. Służący bezszelestnie krążyli między stolikami i podsu wali graczom napoje. Amy rozejrzała się dookoła i natychmiast naszło ją straszne wspomnienie. Zobaczyła czerwoną od pod niecenia twarz ojca. który sprawdzał, co ma w kartach. Aż się wzdrygnęła. - Amando, ja chyba naprawdę nie chcę... - zaczęła, ale było już za późno. Teraz nie mogła się wycofać, nie powodując zamieszania. Amanda zaciągnęła ją do stolika w rogu, przy którym sie działy juz dwie damy. Jedną była lady Bestable, druga również wydała się Amy mgliście znajoma, choć nie mogła sobie przypomnieć skąd. Kobieta miała ciemnokasztanowe włosy, bardzo kunsztownie ułożone, zielone oczy i zblazowaną minę. - Lady Juliana Myfleet - odezwała się Amanda. - Czy mogę przedstawić pannę Bainbridge? Amy, przyjaźnimy się z lady Julia na od czasu mojego debiutu. Czyżbyście jeszcze się nie znały'.' Lady Juliana pokręciła głową. Błyszczącymi oczami dokładnie przyjrzała się Amy. - Ach, więc to ty jesteś tą małą purytanką, która nie chce grać o prawdziwe pieniądze. Jak to się stało, że Amanda namó wiła cię, byś usiadła do stolika? Czy to znaczy, że stawiamy po pensie? Amanda spiekła raka, a Amy spojrzała na nią z wyrzutem. - Amanda powiedziała, że potrzebna jest czwarta osoba do gry - powiedziała sztywno. - Jeśli jednak gra ma się toczyć o wysokie stawki, to przepraszam panią, ale... - Nie ma potrzeby, moja droga. Tylko żartowałam. - Lady Juliana przesłała jej koci uśmiech i przełożyła karty. - Trochę teraz poćwiczę, a na poważnie pogram później. Zaczynamy? Amy nie grała dużo w ostatnich latach, ale chociaż brakowało jej wprawy, s/.ybko przypomniała sobie zasady. Miała za partnerkę Amandę, która była raczej beztroskim graczem i często licytowała zbyt wysoko. Wbrew wszelkim wcześniejszym zapewnieniom okazało się, że lady Juliana traktuje grę niesłychanie serio, nie było więc nic dziwnego w tym, że razem z lady Bestable szybko i łatwo wygrały. Amy, mając poczucie, że spełniła już prośbę Amandy, chciała przeprosić damy i zakończyć grę gdy lokaj przyniósł przyjaciółce liścik. Ta zerknęła na kartkę, bąknęła krótkie przeprosiny i wstała od stolika. Jej miejsce natychmiast zajęła pani Wren. Palce bębniące w talię kart zdradzały podniecenie zapalonego gracza. Amy poczuła się nagle tak niewinna jak wiejska miodka w domu rozpusty. - Juliano, moja droga, musimy zagrać w oczko! - zawołała, -Zdecydowanie musimy! Czekałam na to cały wieczór! - Doskonale, Emmo - powiedziała lady Juliana. Na chwilę zatrzymała złośliwe spojrzenie na Amy. - Lady Bestable. panno Bainbridge, czy chcecie zagrać? Oczko było jedyną grą, którą Amy naprawdę lubiła. I pierwszą, którą poznała, bo ojciec jeszcze za jej dziecięcych lat uznał że to znakomita pomoc w nauce liczenia. Amy szybko pojęła, że każda karta ma inną wartość punktową i że trzeba dobrać karty tak, by dawały w sumie dwadzieścia jeden. Potem zrozumiała, że argument, którym posłużył się ojciec, był jedynie pretekstern, ale wtedy była już bardzo dobra w matematyce, więc może nawet wyniosła jakieś korzyści z tej formy nauki. W każdym razie zdawało jej się, że zachowała ślady sentymentu do tej gry, acz nie na tyle, by pozostać przy stoliku. - Dziękuję, ale myślę, że jak na jeden wieczór nagrałam się już dość. Pani Wren zrobiła zawiedzioną minę. - Zupełnie jak pani drogi papa, panno Bainbridge. Wszyscy
mówią, że brakowało mu charakteru do gry. Co zresztą w końcu wyszło na jaw, czyż nie? Amy wpadła w gniew. Wiedziała, że Emma Wren usiłuje ja sprowokować, i w innej sytuacji puściłaby tę zniewagę mimo uszu, Tego wieczoru jakoś nie umiała zachować się rozsądnie Może była to wina dręczących ją wspomnień, a może niechęci do pani Wren, uznała jednak, że nie zhańbi się rejteradą. - Nie sądzę, żebym była podobna do ojca - powiedziała chłodno, patrząc pani Wren w oczy. - Może rzeczywiście raz zagram. Wkrótce stało się jasne, że damy zamierzają teraz grać o wy sokie stawki. Lady Juliana zaproponowała wejście w wysokość dziesięciu gwinei i bardzo szybko wygrała. To zachęciło ją do podwojenia stawki w następnym rozdaniu. Widać było, że dała się opanować gorączce hazardu. Siedziała pochylona, oczy jej lśniły i łapczywie zgarniała karty ze stolika. Znów udało jej się zebrać oczko, a pani Wren z najwyższym trudem ukryła wście kłość, miała bowiem zaledwie dziewiętnaście. - Dobrze ci idzie, Juliano - zrzędliwie stwierdziła Emma. - Do pioruna, zupełnie nie rozumiem, skąd Tallantowie mają takie diabelne szczęście w kartach. Daj też szansę innym! Amy nie miała pojęcia o pokrewieństwie Juliany z earlem Tallant. Powiedziała sobie jednak, że nie czyni to wielkiej róż nicy, aczkolwiek dowodziło, że stanowczo zbyt nisko oceniła poziom umiejętności i zaangażowania swoich przeciwniczek, To nie były damy w średnim wieku, stawiające pasjansa dla za bicia czasu wieczorem. To były hazardzistki. równie zacięte, jak mężczyźni i tak samo brawurowe. Ale tylko siebie mogła winić za to, że rzuciła się na tak głęboką wodę. Powinna była posłuchać głosu rozsądku i trzymać się z dala od zielonego stolika. Pani Wren znów zatrzymała na niej jadowite spojrzenie.
- Zdaje się, że nie powinno się całkiem dyskwalifikować pani jako partnerki do kart, panno Bainbridge, przecież podobnie jak Juliana pochodzi pani z dynastii hazardzistów. Tylko pani brat nie ma tyle szczęścia co Juliana, prawda? I nie jest taki
bogaty.
Lady Juliana parsknęła śmiechem. - Zostaw pannę Bainbridge w spokoju, Emmo! Ona nie ma takiej wprawy jak ja! Jeszcze jedną partyjkę? - zaproponowała ochoczo pani Wren. - Najgorsza odpada, co wy na to? Amy zawahała się. Zerknęła na lady Bestable. w przekona niu, że wiek matrony czyni z niej najrozsądniejszą uczestniczkę gry. Stwierdziła jednak, że starsza pani wlepia wzrok w talię kart jak pies w smakowitą kość. - Zgoda - powiedziała lady Bestable. - I podwajamy sta wkę: sześćdziesiąt gwinei! Amy zaczęła podnosić się z krzesła, ale z powrotem usiadła. Miała teraz sześćdziesiąt gwinei i dużo. dużo więcej, bo przecież zdobyła trzydzieści tysięcy funtów majątku, ale z pewnością nie chciała wszystkiego przegrać! Gra w karty nie wyzwa lała u niej gwałtownych emocji, powodowała jedynie nerwowe ssanie w żołądku. Wypełniony półmrokiem pokój i entuzjazm rywalek wydawały jej się przerażająco znajome. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy, które Amy zawsze odpychała. Znowu była małym dzieckiem, uchylała drzwi do biblioteki i patrzyła, jak ojciec gra z kolegami. Zaraz potem była uczennicą i musiała opuścić kolejną pensję, bo skończyły się pieniądze. Znalazła się w Whitechapel... - Myślę, że panna Bainbridge już nie chce grać - wyced/ila leniwie lady Juliana. - Czyżby robiło się zbyt gorąco, panno Bainbridge? - A może... nie stać jej na grę? - podsycała atmosferę pani
Wren. - Chociaż słyszałam ostatnio różne wspaniałe wieści o pani przyszłości, panno Bainbridge! Czy nie może podzielusię pani z nami częścią swojego majątku? Amy popatrzyła na nią i pomyślała, że rzadko zdarza jej się czuć do kogoś taką niechęć jak do Emmy Wren. Pragnienie upo korzenia pani domu nie było ani szlachetne, ani rozsądne, ale nagle obudził się w niej duch walki. - Zagram - powiedziała - i nie sądzę, bym miała się dzielić moim majątkiem, moja pani. Lady Bestable gdakliwie się zaśmiała. - Masz ikrę, moja droga! - Rozdała karty, a oczy chciwie jej rozbłysły. Amy odniosła wrażenie, że trzy pozostałe damy już ważą jej złoto w swoich kieszeniach, i to przemogło lęk. Ona im pokaże, jak Bainbridge'owie grają i wygrywają! Lady Bestable odpadła pierwsza, miała najmniej punktów, Amy zgromadziła ich piętnaście, pani Wren osiemnaście, a Ju liana nagle straciła humor, ponieważ ustąpiła przeciwniczce o punkt. Amy przypomniała sobie ojca, który twierdził, że karty czynią mężczyznę kłótliwym, i uznała, że dotyczy to również kobiet. Lady Juliana wyglądała tak, jakby chciała zasztyletować panią Wren, gdyby tylko miała pod ręką broń. Ich gra zaczęła zwracać uwagę, rozeszła się bowiem wiado mość, że grają z podwajającymi się stawkami. Kilku dżentelme nów wstało od stolika, przy którym grali dotąd w faraona. Był wśród nich Richard i wysoki, jasnowłosy mężczyzna z miną wszystkowiedzącego, na którego Amy zwróciła już uwagę, gdy skwapliwie okazywał względy lady Julianie. Poczuła się bardzo nieswojo. Stawki poszły w górę z sześćdziesięciu do stu dwu dziestu gwinei. Biorąc karty, Amy czuła lekki zawrót głowy. Nie bardzo mogła uwierzyć, że robi to, co robi. Wolałaby znaleźć się na miejscu lady Bestable, która siedziała teraz obok jak ja
dowita ropucha i najwyraźniej była wściekła, że została wyklu czana z gry. Gdy w drugiej rundzie odpadła pani Wren, przez tłumek wo kół stolika przetoczył się szmerek. Pani Wren jakby nie wierzyła w postanowienie losu. Przez chw ilę Amy myślała nawet, że go spodyni podrze swoje karty, jednak dama się opanowała i prze słała młodszej rywalce zły uśmiech. - Została pani czarnym koniem, panno Bainbridge! Szkoda, że to jeszcze nie wygrana! Richard dał kuksańca jasnowłosemu mężczyźnie. - Zawsze mówiłem, że Amy ma smykałkę. Hazard ma się we krwi, nie sądzi pan, Massingham? Jasnowłosy wybuchnął śmiechem. - We krwi Bainbridge'ów na pewno, Richardzie, ale i tak stawiam na lady Julianę. Ktoś wyszedł na chwilę z pokoju i przyniósł księgę rachun kową. Wstrząśnięta Amy zorientowała się, że kibice zakładają się teraz o wynik gry, stawiając to na nią, to na lady Julianę. Najwyższe sumy powtarzano głośno / dużą atencją. Usłyszała, jak Richard stawia na nią sto gwinei, i omal się nie załamała. Lady Juliana siedziała naprzeciwko. Jej zielone oczy płonęły podnieceniem. - Podwajamy stawkę, ale może się też pani wycofać, pan no Bainbridge. Wejście dwieście czterdzieści gwinei. Co pani na to? Richard stał oparty o framugę, a na twarzy malowało mu się podniecenie rasowego gracza. Amy pochwyciła jego wzrok. By ło jej trochę słabo, ręce jej drżały. Co ona wyrabia?! Tłumek skupił się wokół stolika. Amy odchrząknęła. - Gram. Lady Juliana chrapliwie się roześmiała.
- Doprawdy, nie doceniliśmy pani, panno Bainbridge! No, to gramy! Chociaż pozostały w grze tylko we dwie. rozdanie trwało du żo dłużej niż poprzednie. Amy, wymieniając karty, widziała tyl ko migające świece, kółeczko zafascynowanych gapiów i marsową minę lady Juliany, która śledziła jej ruchy znad stolika. Chciała natychmiast uciec z tego miejsca, ale mroczniejsza część jej natury pragnęła wygranej. Duchota panująca w poko ju stała się nie do zniesienia. Sytuacja wydawała się całkiem nierzeczywista, Amy tłumaczyła sobie w duchu, że to nie ma znaczenia, wkrótce będzie po wszystkim, gra skończy się jak sen. - Zdaje się, że panna Bainbridge wygrała - powiedział ci cho jeden z mężczyzn, gdy Amy dość nieprzytomnie położyła karty na stole. - Idealne oczko. Dwadzieścia jeden. Chyba że lady Juliana ma coś równie dobrego. Amy próbowała zachować spokój. Lady Juliana sprawiała wrażenie wściekłej, brwi miała ściągnięte. - Mam dwadzieścia, ale oczko wygrywa! Do diabła! Nie wiarygodne! - Rzuciła na stół karty, które rozsypały się jak liście na wietrze. - Gra pani jeszcze raz, panno Bainbridge? Zwycięzca bierze wszystko! - Nie, dziękuję - odparła Amy. Usta miała spierzchnięte, a w skroniach czuła bolesne pulsowanie. Podniecenie odpłynęło równie szybko, jak przyszło. - Nie gram więcej. Lady Juliana zmrużyła oczy. - Naturalnie ma pani prawo. Kolejka się skończyła. Niestety, nie mogę niezwłocznie spłacić długu, panno Bainbridge. Czy przyjmie pani weksel? Amy znała reguły dostatecznie dobrze, by nie odmówić. - Naturalnie. Nagle na twarzy lady Juliany wykwitł uśmiech.
- Albo nie, mam lepszy pomysł! Ureguluję dług honorowy, proponując zamiast pieniędzy mojego brata. Co pani na to? Tłumek zaczął już rzednąć, ludzie rozchodzili się do swoich stolików, zajęci perspektywą następnych rozdań, ale po takiej propozycji niektórzy znów się odwrócili. Po pokoju przetoczył się śmiech. - Dobry pomysł, Juliano - powiedział rozweselony Massingham. - Chyba nie bardzo masz prawo sprzedać Tallanta. hę? Koci uśmiech lady Juliany stał się jeszcze szerszy. - Nie jestem pewna, Clive. Jeśli kapitan Gramond mógł sprzedać swoją siostrę podczas gry w faraona, to dlaczego ja nie mogę postawić Jossa? Może namówię go, żeby pomógł sio strze... z tego czy innego powodu. Ej, ty! - zwróciła się do lo kaja. - Przyprowadź earla Tallant. Zobaczymy, co on na to. Amy zalała fala gorąca. Wszyscy ze śmiechem czekali, co wyniknie z oryginalnej propozycji lady Juliany. Amy zamknęła Oczy i żarliwie się modliła, żeby Jossa nie znaleziono. Nie umia ła sobie wyobrazić, jak zachowałby się w tej sytuacji. A co do oferty lady Juliany... była po prostu niedorzeczna - Nie przyjmuję takiej stawki - powiedziała zdesperowana. - Nie jest zgodna z tym, co ustaliłyśmy na początku. Lady Juliana zmierzyła ją kpiącym spojrzeniem. - Niestety, mój brat jest dla panny Bainbridge nie do przyjęcia! I co teraz zrobimy? Pani Wren pochyliła się w jej stronę. - Pani brat jest do przyjęcia dla mnie, lady Juliano! - po wiedziała ze znaczącym uśmiechem. - Panno Bainbridge zwróciła się do Amy - wykupię ten dług za trzysta gwinei, jeśli sceduje pani propozycję lady Juliany na mnie! Ktoś zaczął dławić się ze śmiechu. - Czy Tallant naprawdę jest aż tyle wart, Emmo? Pani Wren błysnęła lubieżnym uśmiechem.
- Nawet więcej, jak słyszałam! Amy zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Gdy uległa prośbie Amandy, zamierzała po prostu pograć chwiłę w wista, żeby nic sprawić zawodu przyjaciółce. Teraz nagle znalazła się w fatalnym położeniu. Wcale nie zamierzała grać tak długo ani o tak wysokie stawki, co więcej, powoli ogarniało ją przerażenie, że choć na krótko, to jednak zbyt łatwo poddała się władzy hazardu. Najgorsze, że nie wiedziała, gdzie podziała się Amanda, W całym pokoju nie widziała ani jednej przyjaznej twarzy. Nawet Richard wydawał się zupełnie nie pojmować jej cierpienia, a tymczasem moralnie dwuznaczna sytuacja głęboko ją unieszczęśliwiała. Massingham przystanął, by cmoknąć lady Juliane w nadąsane usta. Amy szybko odwróciła wzrok. Richard przykucnął koło jej krzesła. - Myślę, że musisz albo przyjąć stawkę, albo zgodzić się na ofertę pani Wren, Amy - powiedział. - Bądź co bądź. chodzi o dług honorowy i w zasadzie nie możesz odmówić. Wszystko naturalnie zależy od tego, co na to powie Joss... Znów po pokoju przemknął szmer, bo do pokoju wszedł earl Tallant w towarzystwie księcia Fleet. Joss miał już na sobie płaszcz, jakby zamierzał wyjść, ale najwidoczniej zdążył jesz cze przyjąć wiadomość od siostry. Amy gorąco żałowała, że nie zakończyły gry dziesięć minut później. Na chwilę skrzyżowała z nim spojrzenia i dostrzegła w jego oczach błysk emocji... może zaskoczenia? Zaraz potem odwróciła głowę. Serce biło jej jak oszalałe. - Joss, mój drogi. - Lady Juliana wyciągnęła do niego ele gancką dłoń. - Stało się coś strasznego! Właśnie przegrałam do panny Bainbridge, a nie mam akurat pieniędzy. Wiem, że mó głbyś za mnie spłacić dług, pomyślałam jednak, że może byłoby zabawniej spłacić go w naturze. Przecież musisz być wart te dwieście czterdzieści gwinei.
- W Covent Garden biorą więcej - padł komentarz z sali. - Jeśli więc obiecam cię na tydzień pannie Bainbridge - dokończyła słodko Juliana - to czy pomożesz mi wybrnąć z kłopotu? Proszę cię Joss, mój drogi... Amy poruszyła się niespokojnie na krześle. Z zapartym tchem czekała na jego odmowę. Chciała jak najszybciej wrócić do domu. Atmosfera zepsucia i insynuacje obecnych były dla niej nie do wytrzymania. - A co na to panna Bainbridge? - spytał Joss. Gdy spojrzał na nią swymi bursztynowymi oczami, serce podeszło jej do gardła. Z jego twarzy nie umiała jednak niczego wyczytać. - Panna Bainbridge nie chce się zgodzić na taką stawkę westchnęła smutno lady Juliana. - Uznała, że jesteś nie do przyjęcia. Joss. Joss skłonił głowę. Amy dostrzegła błysk rozbawienia w je go oczach i cyniczny grymas na wargach. Zaraz jednak jego twarz znów przybrała beznamiętny wyraz. - Rozumiem. - Dla mnie pan jest więcej niż do przyjęcia, Joss - przymilała się pani Wren. - Już zaproponowałam, że wykupię dług lady Juliany. Joss zmierzył Amy przenikliwym spojrzeniem. Widziała w jego oczach wyzwanie. - Dziękuję pani, Emmo - powiedział, nie odrywając wzroku od twarzy Amy - ale panna Bainbridge ma pierwsze słowo, Żałuję, panno Bainbridge - tu wykonał nieskazitelny ukłon ale nie może pani odrzucić propozycji mojej siostry. Ponieważ jest to dług honorowy, odmowa byłaby równoznaczna z obrazą... W pokoju zapadła cisza. - Tak. dług honorowy. Bezwzględnie tak - powiedział Ri-
chard Bainbridge. - Czy to znaczy, Joss, że uznaje pan prośbę lady Juliany? - Zdecydowanie tak - oświadczył Joss, nie odrywając wzroku od Amy, a ona miała wrażenie, że ziemia pali jej się pod stopami. - To dla mnie przyjemność. Richard zwrócił się do siostry. - Amy, nic wydaje mi się, żebyś mogła odmówić... Amy popatrzyła na niego, potem na Jossa Tallanta. - Rozumiem. Lady Juliano, przyjmuję pani propozycję. Lady Juliana wydała triumfalny okrzyk. W pokoju wybuchł zgiełk, padały niewybredne żarty, których Amy słuchała z pie kącymi policzkami. - Ta mała w ciągu tygodnia nauczy się tyle, że będzie się nadawać do burdelu matki Walsh - dobiegł ją głos lady Juliany. rozmawiającej półgłosem z Clive*em Massinghamem. Chwiejnie wstała od stolika, odtrącając ramię Jossa, który chciał jej pomóc. Do oczu cisnęły jej się łzy. Oddała się w szpo ny hazardu i wygrała, ale przy okazji zdradziła wszystkie swoje zasady i wystawiła się na pośmiewisko. A co do Jossa... Amy zerknęła na niego ze złością i opuściła pokój. Jeśli wystawiła się na pośmiewisko, to i on miał w tym swój udział. Gdy wsiadła do powozu, mogła wreszcie wyładować na bra cie całą złość. - Jak mogłeś pozwolić, żebym coś takiego zrobiła, Richar dzie?! Chyba całkiem oszalałam! To było straszne! Och! Jak mogłeś stać obojętnie i przypatrywać się, kiedy lady Juliana składała tę ohydną propozycję! Richard przerwał jej uniesieniem dłoni. - Amy, nie wiem, o co robisz tyle hałasu. Juliana Myfleet zwyczajnie żartowała, a Joss postanowił zdemaskować jej żart. Jestem pewien, że jutro będziesz miała pieniądze, a nie Jossa. - Jeśli earl Tallant ma takie poczucie humoru, to nie chcę być jego ofiarą. - Ciaśniej otuliła się narzutką, dało jej się bowiem we znaki przenikliwe zimno. - Twoi przyjaciele ze swymi wybrykami to dla mnie zbyt wyrafinowany świat! - Może masz rację - przyznał nieoczekiwanie Richard. Nie powinnaś była siadać do stolika z lady Juliana. Pannie to nie przystoi. Naturalnie gdybyś była mężatką, sprawy przedstawiałyby się inaczej. - Co w gruncie rzeczy dowodzi tylko, jak głupie bywa to całe towarzystwo - kwaśno stwierdziła Amy. - Gdybym była mężatką, nie zmieniałoby to sytuacji ani na jotę. - Poza tym, że rozumiałabyś więcej żartów - zauważył Richard. - I tak nie mam zamiaru już grać - powiedziała Amy. - To było okropne doświadczenie. Richard wzruszył ramionami. - Nikt cię do tego nie zmuszał. Omal nie padłem trupem z wrażenia, kiedy zobaczyłem cię przy stoliku. Z takimi budu jącymi poglądami i maksymami... Amy zrobiło się niedobrze. - Richardzie, przestań! Nie mogę tego znieść! To było wy kowo głupie... chciałam pokazać tej odrażającej pani Wren. że nie wolno jej przy mnie obrażać papy! No i postanowiłam zagrać... - I przekonałaś się, że żyłka hazardzisty kryje się nawet w najbardziej niewinnych istotach - dokończył Richard i szero ko się uśmiechnął. - A ja myślałem, że znalazłaś się w tym po koju tylko po to, by zrobić przyjemność Amandzie Spry. - Początkowo lak było. - Amy zmarszczyła czoło. - to jest kolejna zagadka. Amanda zniknęła nie wiadomo gdzie i zosta wiła mnie na łasce losu. Co za przyjaciółka! Richard pokręcił głową.
- Wydaje mi się, że obwiniasz wszystkich oprócz samej siebie - powiedział oskarżycielskim tonem. - Poza tym wygrałaś. Muszę wyznać, że nie rozumiem cię. - Ja ciebie też nie. - Amy wtuliła się w oparcie siedzenia - Co za straszny wieczór. Nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek może czerpać przyjemność z hazardu. Mnie jest od tego niedo brze. - A może jest ci niedobrze, ponieważ wstrząsnęło tobą to. że dobrze się bawiłaś - zauważył Richard. - Zanim temu za przeczysz, odrobinę pomyśl. Może sama gra nie sprawiła ci przyjemności, ale podobało ci się. że utarłaś nosa pani Wren. Cieszyłaś się z wygranej! Amy już nie protestowała. Patrzyła przez okno na mroczne ulice. - Co za katastrofalny wieczór. A teraz mam jeszcze na cały tydzień earla Tallant i nie wiem, co z nim zrobić.
Następnego dnia Amy zbudziła się z bólem głowy i poczu em, że coś jest zupełnie nie tak, jak powinno być. Przewróciła się na drugi bok, otworzyła oczy i natychmiast przypomniała sobie wygraną w karty z poprzedniego wieczoru. Upokarzające było myśleć, że sprzeniewierzyła się swoim zasadom i że nie jest odporna na pokusę. Nie zamierzała więcej próbować gry, więc powinna jak najszybciej zapomnieć o tym doświadczeniu. Tylko... tylko że pozostawał problem spłacenia długu. Amy powoli się ubrała, zeszła na dół i sama zjadła śniadanie. Lady Bainbridge jeszcze nie wstała. Bez wątpienia wciąż dochodziła do siebie po ataku migreny. Richard wspomniał po przedniego wieczoru, że jeszcze wybiera się do White'a, więc prawdopodobnie dotąd nie wrócił. W jadalni było jasno i ciepło, ale nastrój Amy kłócił się z otoczeniem. Jeśli Joss zdecyduje się przyjść, by spłacić dług... Nie, nie zrobi tego. Była pewna, że Richard ma rację. Wkrótce dostanie pieniądze i wszystko się skończy. W każdym razie bardzo na to liczyła. Domieszała trochę śmietany do musu jabłkowego i doszła do wniosku, że musi niezwłocznie zwiększyć domowy budżet, żeby śniadania były bardziej apetyczne. Oznaczało to naturalnie skorzystanie z trzydziestotysięcznego zasobu, ale ponieważ nikt nie przyznał się do tych pieniędzy... Przyjrzała się swemu odbiciu w nierównej powierzchni łyżki. Zawsze intrygowało ją, dlaczego obraz ukazuje się do góry
nogami. Naturalnie dla jej wyglądu właściwe ułożenie obrazu nie miało znaczenia. Jeśli zamierzała wydać loteryjną wygraną, bez wątpienia najpilniejszym punktem w budżecie był właśnie jej wygląd. Wprawdzie kupiła sobie kilka nowych sukni, ale te raz rozumiała już, że musi wymienić całą garderobę. Nie miała serca do tego pomysłu. Dbanie o swoją prezencję w taki sposób, jak niezmiennie robiła to Amanda, wydawało jej się niewiary godnie czasochłonne. Było też kosztowne, a przecież miała już za sobą olbrzymi wydatek w postaci nowego powozu. Tak na prawdę chciała się raczej zastanowić, jak wspomóc potrzebują cych. Tylu ich przecież było. Mali kominiarze, ulicznice, ludzie uratowani przed samobój stwem w nurtach Tamizy, sieroty i wdowy... Trzydzieści tysię cy funtów doprawdy było niczym w zestawieniu z takimi po trzebami. Zupełnie nie wiedziała, od czego zacząć. W każdym razie myśl o dobroczynności nieco podniosła ją na duchu, wstała więc od stołu, a gdy była już blisko drzwi, te nagle się otworzyły i w szparze ukazała się głowa Patience. - Panno Amy, przyszedł earl Tallant i chce się z panią zo baczyć. Zaprowadziłam go do salonu. Mówi, że ma bardzo pilną sprawę. Z ociąganiem poszła przez sień do salonu, próbując po dro dze pocieszać się nadzieją, że Joss przekaże jej pieniądze i wy tłumaczy, że cała sprawa była żartem. Przed drzwiami przysta nęła i zdecydowanym gestem strzepnęła niewidzialne pyłki ze starej batystowej sukni. Pieniądze naturalnie musi wziąć, nie wolno jej odmówić przyjęcia długu honorowego. Dopiero po tem wyśle earla Tallant do wszystkich diabłów za to, że razem Z siostrą wystawił ją na pośmiewisko. Im mogło się to wydawać zabawne, ale jej nie. Otwierając drzwi salonu, miała więc bardzo złe przeczucia Joss stał przy oknie, a nieskazitelna elegancja jego czarnego surduta i brązowawych spodni sprawiały, że pokój wydał się Amy wyjątkowo zaniedbany. Chciała nawet obudzić w sobie przez to tym silniejszą niechęć do earla, nic jednak z tego nie wyszło. Odchrząknęła. - Dzień dobry, lordzie Tallant. Joss skłonił głowę. Dzień dobry, panno Bainbridge. Bardzo przepraszam, ze przychodzę o tak wczesnej porze, ale nie chciałem sprawić wrażenia, że się spóźniam. Amy lekko zmarszczyła czoło. czy... - Uświadomiła sobie, że fatalnie się plącze i postanowiła zacząc od nowa. - Czy przyszedł pan uregulować dług lady Juliany, milordzie? Joss uśmiechnął się. - Niewątpliwie. Sądzi pani, że mógłbym zmienić zdanie? Amy odwróciła wzrok, widząc, że Tallant jawnie kpi. - Och. nie. Na pewno nie! - To dobrze, że pani tak myśli, bo jestem do pani usług. Joss znowu się skłonił. - Co pani ze mną zrobi? Amy usiadła z wrażenia w fotelu. - Chyba nie... Myślałam, że zamierza pan po prostu mi za płacić. Nie zrozumiał pan chyba... zobowiązań Juliany w tak dosłowny sposób... nie chce pan chyba dotrzymywać mi towarzystwa przez cały tydzień? Joss zmarszczył czoło. - Mam właśnie taki zamiar: Doprawdy słabo mnie pani zna, jeśli sądzi pani, że mógłbym zaniedbać uregulowanie takiego długu. - Nie wątpię w pańską uczciwość, mam tylko zastrzeżenia co do charakteru spłaty - powiedziała Amy, pocierając czoło. Ból głowy, który dawał o sobie znać podczas śniadania, wrócił
- To dość wczesna pora na wizytę, ale zakładam... To zna
z dużym natężeniem. - Wydaje mi się znacznie prościej zapła cić dwieście gwinei i mieć spokój. - Można? - Joss wskazał fotel i usiadł. - Naturalnie zapła cić byłoby prościej, ale wyznaję, że zaintrygowało mnie, jak bę dzie wyglądał tydzień spędzony w pani towarzystwie. - Zauważył jej oburzoną minę i lekko się uśmiechnął. - To może być znacznie bardziej zabawne niż wręczenie pieniędzy. - Nie jestem zabawką! - odpaliła Amy. - w najmniejszym stopniu nie uważam tego żartu za udany, milordzie! - Z gniewną miną zaczęła skubać postrzępione obicie fotela, któremu nie wątpliwie nie wychodziło to na dobre. - Następnym razem, kiedy wymyśli pan z siostrą taką sztuczkę, proszę znaleźć sobie in ną ofiarę. Nie mam ochoty dostarczać nikomu taniej rozrywki. Słowo daję, musi pan bardzo się nudzić, żeby pozwalać sobie na takie zachowanie! Joss zareagował śmiechem. - Zapewniam, że nie traktuję tego jak taniej rozrywki. I nie jest to sztuczka wymyślona przeze mnie i Julianę dla zabawy. Siostra przegrała do pani. Jestem tutaj, by spłacić jej dług, ponieważ sam tego chcę. To wszystko. Amy spojrzała na niego wyzywająco. - Wobec tego może pan już iść, milordzie. Anuluję ten dług. Tylko traci pan czas. Joss ponownie usiadł. - Szkoda, panno Bainbridge. Czy nic chce spędzić pani tygodnia w moim towarzystwie? - Zdecydowanie nie! Jest pan ostatnim człowiekiem, z któ rym chciałabym... - Urwała, uświadomiła sobie bowiem, że zaraz wykaże się niewyobrażalnym brakiem ogłady. Głęboko odetchnęła. - To jest kompletnie niedorzeczne. Dziękuję, milordzie, za to, że uznał pan dług siostry, ale muszę pana prosić, żeby pan sobie poszedł. Joss najwyraźniej nie przejął się jej życzeniem. - Szloda, że jestem dla pani niestosownym towarzyszem, panno Bainbridge. Liczę jednak na radę, bo chciałbym się po prawić. Co jest we mnie takiego szczególnie... niestosownego? Amy popatrzyła na niego podejrzliwie. Była pewna, że przez cały czas bawi się jej kosztem. - Nie jestem pewna szczerości pańskich intencji, milordzie, ale skoro pan zapytał... Nie mamy wspólnych zainteresowań i jestem pewna, że po godzinie bylibyśmy śmiertelnie znudzeni swoim towarzystwem. Joss zerknął na zegar. - Możemy przeprowadzić doświadczenie. Jeśli za godzinę nadal będzie pani uważała, że jestem nieznośnie nudny, to bez protestów odejdę. Co pani na to? Amy trochę się zawstydziła. - Zdaje się, że zachowałam się bardzo nieelegancko - od parła. - W każdym razie chciałam powiedzieć tylko tyle, że obawiam się braku wspólnych tematów. - Przekonajmy się więc. - Joss usiadł wygodniej. - Czym się pani zdaniem interesuję? - Z rozbawieniem przyjrzał się na der wymownym rumieńcom na jej policzkach. - Wielkie nieba, czyżby wszystkie moje zainteresowania były nieprzyzwoite? - Tak... nie! Nie wiem, milordzie. - Musi pani wiedzieć, skoro poczyniła założenie, że nie łączy nas nic wspólnego. Weźmy na przykład hazard. Wiem, że pani uważa go za moje główne zajęcie. Sama pani też oddawała się hazardowi wczoraj wieczorem, bo inaczej nie siedzielibyśmy tutaj razem. To znaczy, że jednak coś nas łączy. Amy popatrzyła na niego z wyrzutem. - Zdawało mi się, że był pan nieco zaskoczony, widząc mnie przy grze w karty. - Bo byłem. Z naszych poprzednich rozmów wnioskował-
bym raczej, że jest to ostatnie miejsce, w którym mógłbym pa nią zastać. - No, wie pan. Wczoraj wieczorem zagrałam tylko dlatego. że... - Zawahała się. - Amanda namówiła mnie na partie wista. a potem lady Juliana zaproponowała grę w oczko... - Wyzywa jąco spojrzała mu w oczy. - Obawiam się jednak, że muszę rów nież przyznać się do niezbyt szlachetnych motywów. Pani Wren mnie sprowokowała, a ja dałam się ponieść złości i zapomnia łam o skrupułach. Kiedyś dobrze grałam w oczko i chciałam jej pokazać... - Spuściła głowę. - Nie skończyło się to dla mnie dobrze, wiem! Joss wydawał się rozbawiony. - Grała pani, żeby się zemścić, panno Bainbridge? Nie po dejrzewałbym pani o to. - Spojrzał na nią kpiąco. - co? Wciągnęła panią gra, prawda? Niech się pani przyzna. Żyłkę ha zardu po prostu ma się w sobie i... - Ja na pewno nie mam! - powiedziała bardzo zasadniczo, lecz również niezgodnie z prawdą. - Jak więc to możliwe, że grała pani na podwajane stawki, panno Bainbridge? - Sama nie bardzo wiem. Ktoś rzucił taką propozycję, a po tem tak pochłonęła mnie gra... Przez cały czas wyobrażałam sobie, że zaraz odpadnę, ale dopisało mi szczęście i wygrałam. - Zupełnie jak prowincjusz wygrywający podczas pierwszej bytności u White'a - zauważył Joss. - Czy nie kusiło panią, że by sprawdzić, jak długo trwa szczęście przy pierwszej próbie? - Nie - odparła Amy - bo wkrótce poczułam wyraźne ob rzydzenie do tego, co robię. To musi mnie różnić od ludzi po kroju sir Humphreya. Nie mam potrzeby dalszego kuszenia szczęścia. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Dobrze rozumiem, w jaki sposób naiwnego człowieka można omamić myślą, że będzie stale wygrywał, albo jeśli przegra, rozbudzić w nim na
d zieję, że po następnej grze odrobi wszystkie straty. Zawsze znajdą się ludzie pozbawieni skrupułów, którzy to robią.
Joss poruszył się niespokojnie na krześle. - Czy chodzi o mnie, panno Bainbridge? Amy wzruszyła ramionami. - Uderz w stół, milordzie... - Tym razem nożyce się nie odezwały. Na przykład o człon
kostwo sir Humphreya u White'a wystąpił pani brat. Może pani uwolnić mnie od zarzutu celowego nakłaniania ludzi do hazar du, żeby moc ich potem oskubać. Nie jestem aż tak pozbawiony skrupułów. Wyzywające spojrzenie Jossa skrzyżowało się ze szczerym wzrokiem Amy, która po chwili powiedziała: - Przyjmuję to. co pan mówi, milordzie, ale to tylko potwierdza moje przeświadczenie, że ten temat nas nie łączy. - Przeciwnie. Może niekoniecznie się zgadzamy, ale przez ostatnie piętnaście minut prowadzimy bardzo interesującą dyskusję. Przecież nie zawsze trzeba mieć to samo zdanie. Czasem tak jest nawet ciekawiej. Amy uśmiechnęła się. - Owszem, ale to jeszcze nie oznacza, że mamy wspólne zainteresowania. - To prawda.. Cóż więc jest oprócz nich? Amy spłonęła rumieńcem. - Nie wiem. Joss przyjrzał jej się z uwagą. - O, przypomniała pani sobie, że jestem rozpustnikiem, przecież sam tak powiedziałem, i to zajmuje mi mnóstwo czasu. Niestety, nie jest to dobry temat do naszej rozmowy, a w każ dym razie jeszcze nie. Rumieniec Amy nabrał intensywności. - Wcale nie musiał pan o tym wspominać. Wszyscy to mówią
Joss przeciągnął się - O. to jest ciekawy temat. Reputacja. Dlaczego mamy wie rzyć w to, że wszystko, co ludzie nam mówią, jest prawdą? To przecież jest równoznaczne z wiarą w plotki! - W tym przypadku plotki chyba mówią prawdę, ponieważ sam pan je potwierdził. - Tak. naturalnie, z tym że ciekawsza wydaje mi się dysku sja bardziej ogólna. Na przykład panna Bainbridge jest podobno osobą, która nie umie sklecić jednego zdania, a jednak prze konałem się, że to jawna nieprawda. Czy pani akceptuje taki przykład? - Naturalnie. - Amy starała się powściągnąć zadowolenie, jakie sprawiło jej to pochlebstwo. - Ale to jest nie na temat, mi lordzie. Próbowaliśmy udowodnić, że nie mamy z sobą nic wspólnego. - To pani próbowała, a nie ja. Ja szukałem wspólnej płasz czyzny. Co jeszcze pani o mnie wie? - Słynie pan z umiejętności powożenia. - A czy pani lubi powozić? - Tak - przyznała zgodnie z prawdą Amy, chociaż miała wrażenie, że ziemia rozstępuje jej się pod stopami, rozumiała bowiem, do czego to prowadzi. - Rzadko jednak mam okazję. - Znakomicie! Wobec tego mogę panią wziąć na przejażdż kę po parku. To pomoże uszczknąć parę godzin. - Uszczknąć z czego? - Z tygodnia, który mamy spędzić razem. Na razie jeszcze nie upłynął czas próby. Czy pani jest znudzona? - Nie - przyznała Amy, czując, że pogrąża się jeszcze bar dziej. -Ale... - Ale? Czyżby miała pani również inne zastrzeżenia co do mojej obecności? - Nie... Amy walczyła ze sobą. Nie było prawdą, że nie odpowiada jej towarzystwo Jossa, wręcz przeciwnie, cieszyło ją. chociaż nie umiałaby wyjaśnić dlaczego. Taki mężczyzna powinien bu dzić w niej niechęć i pogardę, a tymczasem Joss ją pociągał. To wprawiało ją w znaczne zakłopotanie, do czego naturalnie za nic nie chciała się przyznać. - Jestem zbudowany, że udało się jednak znaleźć coś, co nas łączy - ciągnął Joss. - Może powinniśmy sporządzić listę wszystkich czynności, które mogłyby nam obojgu sprawiać przyjemność? - Listę?! - Zna pani tę metodę? - Naturalnie... - Amy sporządzała niezliczone listy, aby po móc sobie nimi w prowadzeniu domu. - A może uważa pani, że nie będzie dość czynności, by spo rządzić listę? - Nie o to chodzi. - Amy wbrew woli spojrzała na niego zafascynowana. - Po prostu nie mogę sobie wyobrazić pana sporządzającego listę. Sama myśl o tym wydaje mi się niedo rzeczna. - Dlaczego? Zapewniam panią, ze to bardzo użyteczna me toda. Jak inaczej mógłbym spamiętać, na którą jaskinię hazardu przypada danego dnia kolejka albo którą damę rzekomo uwiod łem? - Teraz stroi pan sobie ze mnie żarty - powiedziała zawsty dzona. - Nieładnie. - Wstała, podeszJa do sekretarzyka z orze chowego drewna i wyjęła kasetkę z przyborami do pisania. Mniejsza o to. Zaczynamy. Pół godziny później Amy poleciła podać herbatę i ciasto, a oni jeszcze nie skończyli sporządzać listy. Czas uciekał niepostrzeżenie, bo niejeden punkt budził poważne kontrowersje.
Joss się roześmiał. - Pani jest niezawodna, panno Bainbridge. Komplement z pani ust byłby dla mnie jak wygrana na loterii! Amy przybrała zafrasowaną minę. - Właśnie, loteria! Przypomniał mi pan, że jeszcze nie po stanowiłam, co zrobić z wygranymi pieniędzmi. Właśnie się nad tym zastanawiałam przed pańskim przyjściem. Jest tyle celów dobroczynnych, że nie bardzo umiem zdecydować, od którego zacząć. Jestem w kropce. Może w lej sprawie będzie mi pan umiał pomóc? Joss uniósł brwi. - A więc postanowiła pani zatrzymać wygraną? - Ponieważ nie jestem w stanie znaleźć prawowitego wła ściciela, mogę jedynie zastanowić się nad rozdaniem tych pie niędzy. Niestety, to nie takie proste. Chciałabym porównać sen sowność rozmaitych celów dobroczynnych i zdecydować, kto jest najbardziej potrzebujący, ale... - Amy skrzywiła się lekko ...nie mam dostatecznych informacji. - Może warto zacząć od Towarzystwa Odnowy Moralnej? Albo od Królewskiego Towarzystwa Humanitarnego? Tam musi być mnóstwo ludzi, którzy pani doradzą. Niech pani idzie jutro na spotkanie do towarzystwa, a decyzję odłoży na później. Na pewno uda nam się znaleźć dla pani odpowiedni cel. Amy nie kryła powątpiewania. - Czy naprawdę chce mi pan tam towarzyszyć, milordzie? - Tak. - Joss uśmiechnął się krzepiąco. - Wiem, że najpra wdopodobniej będzie pani wstyd pokazać się gdzieś ze mną, panno Bainbridge, ale niech pani potraktuje to jako akt dobro czynności! Posłała mu spojrzenie pełne wyrzutu. - Prosiłam, żeby nie stroił pan sobie ze mnie żartów. Czy nie sądzi pan, że to pana śmiertelnie znudzi?
- Przejażdżki po parku, powozem lub konno - przeczytała na głos. - Bale. przyjęcia, wieczorki i inne wydarzenia towa rzyskie. - Odłożyła kartkę. - Nie jestem pewna, milordzie, czy chcę, żeby towarzyszył mi pan w tych wszystkich miejscach. Niezależnie od tego, że nie lubię balów, trzeba wziąć pod uwagę plotki, które zaczną krążyć... - Moja droga panno Bainbridge... - Joss nieznacznie ma chnął ręką. - Myślałem, że tę kwestię już ustaliliśmy i że żadne z nas po prostu nie będzie zwracać uwagi na tego rodzaju po głoski. - Tak, ale mama dostanie spazmów, jeśli przyjmę pana za proszenie na bal. - Amy nie umiała powstrzymać chichotu. Ojej, to wcale nie jest śmieszne. Na plotki nie mam czasu, ale nie jest rozsądnie lekceważyć swoją reputację. - Zgoda, będziemy zachowywać się nienagannie. Przynaj mniej niech się pani zgodzi iść ze mną na bal u lady Carteret jutro. A jeśli nie będzie się pani dobrze bawić, nie będę pani namawiał na następne. - No, zgoda. - Amy westchnęła i znów zaczęła przeglądać listę. - Iść na wystawę w Akademii Królewskiej. Przyznaję, że to może być interesujące. Iść na spotkanie Towarzystwa Od nowy Moralnej. - Zerknęła na Jossa z powątpiewaniem. Nie wierzę, że pan może być tym szczerze zainteresowany, mi lordzie. - Och, panno Bainbridge, proszę tylko pomyśleć, jak ważna może być dla mnie odnowa moralna. Amy zmarszczyła czoło. - Wolałabym, żeby pan bez przerwy nie żartował. Troska o pańską odnowę moralną nie należy do mnie. - A jednak obecnie uważa mnie pani za osobnika niemoral nego. - No cóż... jest pan zepsuty, ale to przecież pański wybór.
- Mimo że to podobno straszny rozpustnik, na ten tydzień zaplanowaliśmy jak najbardziej stosowne zajęcia. Dziś wieczo rem earl Tallant ma iść ze mną na koncert w Westminsterskiej Szkole dla Sierot. Mama i Richard również tam będą, więc jak widzisz, to coś zgoła niewinnego. Amanda uniosła brwi. - Joss Tallant na koncercie dobroczynnym? Wielki Boże! - Naprawdę, a jutro mamy się wybrać na wykład w Królewskim Towarzystwie Humanitarnym. Rozważam przekazanie towarzystwu dużej części mojej wygranej. Jak więc widzisz, Amando, nie ma nic skandalicznego w tym, co robimy. - Z wyjątkiem pozbywania się dużych sum pieniędzy stwierdziła z oburzeniem Amanda. - To jest zaiste haniebne! Amy się zarumieniła. Chociaż podjęła już postanowienie, że większą część pieniędzy przeznaczy na cele dobroczynne i była zdecydowana je urzeczywistnić, to rozczarowanie i niezadowo lenie wyrażane i przez rodzinę, i przez Amandę trudno jej było znieść. Tylko Joss Tallant nie potępił jej decyzji. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że ludzie i tak zaczną o tym mówić, jeśli zobaczą, że earl Tallant ciągle dotrzymuje ci towa rzystwa? - Amanda zmierzyła przyjaciółkę badawczym spojrzeniem. - On nigdy nie zwraca uwagi na przyzwoite kobiety, chyba że postanowił którąś uwieść. Ludzie będą opowiadać, że przez ten tak zwany dług honorowy zrujnował ci życie. Amy zdawała sobie z tego sprawę, ale wstąpił w nią diablik, który nie pozwalał jej zrezygnować z planów. Skoro już zgodziła się na towarzystwo Jossa, nie zamierzała przestraszyć się plotek. - Nawet jeśli ludzie zaczną wspominać o skandalu, to będą mieli niewiele do opowiadania i w dodatku nic naprawdę interesującego. Ojej, popatrz: czy to nie chińska świątynia tutaj powstaje? Następca tronu zawsze tworzy imponujące projekty!
- Ani trochę. Jestem pewien, że dowiem się czegoś nowego. A skoro poruszyła pani ten temat... Czy jest pani znudzona? Rozmawiamy już prawie dwie godziny, a ustaliliśmy wcześniej, ze uwolnię panią od swojej obecności, jeśli poczuje pani znu żenie. Amy odwróciła wzrok. - Muszę wyznać... Nie jestem znużona, prawdę mówiąc... Joss przyglądał jej się w taki sposób, że zrobiło jej się gorąco. Wzięła listę i wybrała na chybi! trafił jeden z punktów. - Iść na maskaradę w Vauxhall... Zdaje mi się, milordzie, że dodał pan ten punkt, gdy nie parzyłam. Co za niestosowny pomysł! Joss wyjął jej listę z ręki. - Przyznaję się. Dodałem, a pomysł jest bardzo niestosow ny, ale kto wie, czy pani jednak nie zechce tam iść. Może się okazać, że ten tydzień będzie bardzo kształcący dla nas obojga, panno Bainbridge. - I co dalej? - spytała Amanda. Szły pod ramię alejką w par ku St James. Było późne popołudnie, niedawno skończyły zakupy na Bond Street razem / lady Bainbridge, która oświad czyła, że jest już zmęczona atrakcjami, i udała się do domu. Amy i Amanda chciały jeszcze zobaczyć, jak postępują przygo towania do festynu z okazji zwycięstwa regenta. Amy zachichotała. - Potem powiedziałam mu. że już nie potrzebuję dzisiaj jego towarzystwa, bo umówiłam się z tobą i mamą. Earl Tallant zaoferował się, iż pójdzie ze mną na Bond Street, i utrzymywał, że jest znawcą kobiecych strojów. Wyobrażasz sobie tę burzę plotek, jaką by to wywołało? - Owszem - odrzekła Amanda. - Myślę zresztą, że earl Tal lant powiedział prawdę. Z pewnością jest znawcą kobiecych wdzięków.
otuchy myślą, że wciąż jeszcze pozostało wiele na cele dobro czynne. - Szkoda, że moja ciotka nie ma domu przy trasie przemar szu carskiego orszaku, bo słyszałam, że ludzie wynajmują okna po pięćdziesiąt gwinei! - powiedziała Amanda. - Na szczęście przygotowania do uroczystości i tak możemy obejrzeć. Popatrz, budują chiński most nad jeziorkiem i pergolę. i tyle pawilonów! Następca tronu uwielbia motywy orientalne i jest bardzo ekstra wagancki, ale przyjęcie powinno być olśniewające. Amy spojrzała śladem wskazującego palca Amandy, bardziej jednak niż stan prac budowlanych zainteresowali ją zbliżający się ku nim dżentelmeni. Zdrętwiała. - Amando, popatrz! Richard... i książę Fleet, i earl Tallant, i lord Parrish! Co robimy? - Ojej, nie znoszę udawać, że nie widzę znajomych. A zwła szcza twojego brata, moja droga, i księcia Fleet. To jest szalenie delikatna... Dżentelmeni sami w sobie nie stanowili problemu, rzecz w tym. że każdy z nich szedł, obejmując w talii piękną młodą kobietę. Amy wlepiła wzrok w to towarzystwo. Poczuła się bar dzo dziwnie, do gardła podeszła jej wielka gula. Było jej gorąco i nieprzyjemnie. - Kochanice! - wydusiła. - Mama dostałaby apopleksji, gdyby wiedziała, że popołudniową porą Richard paraduje po parku ze swoją chore amie! - To szczęście, że lady Bainbridge nie poszła z nami - po wiedziała zawsze praktyczna Amanda. - Kobieta jest głupia, jeśli oczekuje, że mężczyźni mogą być inni, niż są naprawdę. Drugi raz w jej głosie zabrzmiała nuta goryczy. Amy spojrzała na przyjaciółkę zaintrygowana, ale niczego nie zuważyła. Pomyślała jednak, że małżeństwo Amandy najwidoczniej nie było szczęśliwe. Może niedawno zmarły lord Spry, któreZaczęty rozmawiać o obchodach zwycięstwa. - Nie powiedziałam ci jeszcze - zaczęła Amanda - ale jed nym z powodów, dla których przyjechałam ze wsi, była chęć obejrzenia tych wszystkich wspaniałości, które się tu odbędą. Ostatnio byłam w Londynie w kwietniu podczas wizyty króla Ludwika. Stałam na Piccadilly, kiedy przejeżdżał tamtędy jego orszak, wiesz? - Odrobinę posmutniała. - Przeżyłam rozczaro wanie, bo król okazał się stary i kulawy, a tłumy w ogóle się nim nie interesowały. Zdążyłam też zerknąć na księżnę Olden burg. To straszne czupiradło. podobno od pierwszego wejrzenia znienawidzili się z regentem. Amy czytywała gazety pozostawione przez Richarda, wie działa więc, że po zwycięstwie koalicji w Europie Londyn od wiedziło mnóstwo książąt i generałów. W odróżnieniu od Amandy ani trochę nie ekscytowała się tymi tłumami gości. Wiedziała, że Bainbridge'owie są zanadto niemodni, by otrzy mać zaproszenie na któreś z prywatnych przyjęć ku czci zwy cięstwa urządzanych przez następcę tronu, a nie chciała narazić się na zgniecenie w ciżbie ludzi gotowych stać cały dzień po to, by zobaczyć jakąś przejeżdżającą znakomitość. - Nic mogę się już doczekać, kiedy zobaczę króla Prus ciągnęła Amanda. - Car Aleksander przyjedzie w przyszłym miesiącu, a podobno to bardzo przystojny mężczyzna. Ciekawa jestem, czy książę Fleet mógłby wystarać się dla mnie o zapro szenie na jeden z obiadów wydawanych przez regenta. Bądź co bądź, pozostaje blisko następcy tronu. Szkoda, że połowa wiel kiego świata jest teraz w Paryżu. Amy wygładziła nowe rękawiczki. Bardzo podobały jej się wyhaftowane na nich delikatne kwiatki. Ostatnio jakby powoli zaczynała się stawać częścią tego modnego świata. Zakupy na Bond Street, mimo że niemałe, nie uszczupliły w poważnym stopniu trzydziestotysięcznego kapitału. Amy dodawała sobie
go Amy spotkała tylko raz, a najwyżej dwa razy, też był czło wiekiem, który ostentacyjnie chwalił się swymi podbojami. Ponownie spojrzała na kobietę wspartą na ramieniu Jossa Tallanta i mimo woli westchnęła. Oto jak spędzał czas earl Tal lant wtedy, gdy jej nie towarzyszył! Lawendowa suknia nagle przestała się jej wydawać elegancka i ogarnęła ją irytacja. Spę dzili z Jossem takie miłe przedpołudnie, rozważając plany na cały tydzień, ale teraz earl najwidoczniej wrócił do swoich ulu bionych zajęć. Amy, która nie mogła pojąć, z jakiego powodu Tallant chce towarzyszyć jej podczas odczytów w towarzy stwach dobroczynnych, poczuła się nagle upokorzona. Zazdros nymi oczami chłonęła z najdrobniejszymi szczegółami strój tej modnej fladry, która wisiała na ramieniu Jossa. Usiłowała zapa nować nad złością, ale udało jej się to tylko częściowo. - Te... uhm, damy są prześliczne, nic sądzisz, Amando? I widać, jakie pociągające! - Ta z earlem to Harriet Templeton - oznajmiła Amanda i opuściła parasolkę, aby nie było widać, że obserwuje grupkę. - Kiedyś podobno tańczyła w balecie, teraz ma udział w bardzo ekskluzywnym klubie w Covent Garden. Mniejsza o to, dość tych brudnych plotek! Twoja mama byłaby oburzona, gdyby do wiedziała się, o jakich sprawach rozmawiam z panną! - Nie jestem debiutantką - odparła Amy, starając się, by za brzmiało to chłodno. - Powinnam znieść wstrząs wywołany świadomością, że istnieją takie kobiety. Pytanie brzmi: co robi my? - Grupka przemieszczała się w ich kierunku i Amy nagle wpadła w panikę. Czy powinna zlekceważyć własnego brata tylko dlatego, że jest w nieodpowiednim towarzystwie? Nie miała pojęcia, jak zachować się w tej sytuacji. Wpatrywała się jednak nie w Richarda, lecz w Jossa Tallanta, a gdy ten odwró cił głowę i popatrzył na nią, jakby przyciągnięty jej spojrze niem, nie uciekła wzrokiem. Podobnie zresztą jak on.
Amy nie była pewna, czego oczekuje. Może sądziła, że Joss celowo się odwróci, żeby oszczędzić jej zakłopotania, albo be zie wydawał się nieco zawstydzony. On tymczasem przyglądał jej się z ledwo zauważalnymi oznakami rozbawienia. Amy dumnie się wyprostowała i przez chwilę wytrzymywała jego spojrzenie. Tymczasem uśmiech Jossa stał się wyraźniejszy, a jej coraz trudniej było zapanować* nad wściekłością. Amanda wzięła ją za ramię i pociągnęła alejką prowadzącą w lewo. Za raz potem niebezpieczeństwo minęło, bo grupka dżentelmenów z towarzyszącymi im kobietami przeszła obok. Amy była wstrząśnięta do tego stopnia, że zaczęta drżeć. - Co to miało być? - Głos Amandy tym razem brzmiał wy kowo poważnie. - Mam nadzieję, że nie ulegasz słabości do earla Tallant! Zaczęłam się tego obawiać od razu, jak tylko usły szałam o tym głupim długu honorowym! Boże, to jest ostatni człowiek, z którym powinna się zadawać niewinna panna! - Zapewniam cię, że nic takiego mi nie grozi - sprzeci wiła się Amy, usiłując nie okazać wzburzenia. - Prawie nie znam tego człowieka, a z tego, co o nim wiem. raczej go nie polubię. - Wielkie nieba, co tu ma do rzeczy lubienie? Można raz spojrzeć i... - Amanda wzruszyła ramionami. - Nie mogę jed nak zrozumieć, dlaczego on gapi się na ciebie! - Zmierzyła przyjaciółkę badawczym spojrzeniem i Amy mimo woli wybuchnęła śmiechem. - Wiem! Zastanawiasz się, co taki mężczyzna jak earl Tallant może we mnie widzieć, zwłaszcza gdy wisi mu na ramieniu piękna panna Templeton! - powiedziała gorzko. - Nie wysilaj się, Amando, proszę cię. Jestem przekonana, że przywiązujesz do tego zbyt wielką wagę. "Earl nie jest zainteresowany roman sem ze mną, a ja... w ogóle nie myślę o nim w ten sposób! Przyjaciółka nie wydawała się przekonana.
- W tym tygodniu spędzisz wiele godzin w jego towarzy stwie... - A przez resztę czasu earl będzie zaspakajał swoje upodo bania - zauważyła Amy z udaną beztroską, - Tak jak widziały śmy to przed chwilą. - Głęboko odetchnęła, żeby odzyskać spo kój. Wydawało jej się to niedorzeczne, ale widok Jossa Tallanta w takiej sytuacji odczuła przez chwilę jak zdradę. Miło spędziła przedpołudnie w jego towarzystwie, teraz jednak ogarnęło ją rozczarowanie i złość. Wiedziała, że zachowuje się nierozsąd nie, przecież nie miała do earla żadnych praw, a przecież chciało jej się płakać. To było upokarzające, obudziło się w niej bowiem podejrzenie, że jest zazdrosna... Ukradkiem zerknęła na Amandę. Przyjaciółka nie wydawała się bynajmniej szczęśliwsza niż ona, na co niewątpliwie wpłynął widok księcia Fleet z jego chere umie. Krzepiąco uścisnęła jej ramię. - Może napijemy się herbaty w rotundzie? Dość mam juz wrażeń jak na jeden dzień. Amanda uśmiechnęła się smutno. - To dobry pomysł, Amy. Nie ma nic bardziej podnoszącego na duchu niż filiżanka gorącej herbaty!
- Czy podobał się pani wykład, panno Bainbridge? - spytał Joss następnego popołudnia, zręcznie prowadząc faeton po par kowych alejach. Dzień był chłodniejszy, szary, wiał chłodny wiatr, więc ludzi spacerowało mniej, a Amy musiała ciasno otulić się niedawno kupioną narzutką. W Królewskim Towarzy stwie Humanitarnym wysłuchali wykładu doktora Thomasa Hardimenta. znanego specjalisty od zbierania funduszy, po którym Amy postanowiła przeznaczyć dużą sumę na działalność towarzystwa. Zamierzała porozmawiać o tym następnego ranka z panem Churchwardem. Westchnęła. W datkach na cele dobroczynne było naturalnie coś szlachetnego, ale sam wykład okazał się suchy i raczej przygnębiający. - Jestem pewna, że doktor Hardiment wspaniale wywiązuje się ze swej pracy - odpowiedziała Jossowi. - Uważam jednak, że przedstawił swoje racje dość nużąco. Weźmy, na przykład, wszystkie te obrazowe opisy przywracania ludzi do życia. Może to wina mojego wydelikacenia, w każdym razie mam poczucie, że te szczegóły nie były mi potrzebne. - Poczciwy doktor z pewnością lubi swój zawód - po wiedział Joss z uśmiechem. - Obawiam się jednak, panno Bainbridge, że nie wszyscy cechują się pani delikatnością. Wie lu ludzi uwielbia słuchać o ponurych szczegółach chorób i umierania. - To są pewnie ci sami ludzie, którzy znajdują upodobanie w publicznych egzekucjach - smutno skonstatowała Amy. -
Och, myślę, że jestem zanadto wysubtelniona w swoich poglądach, a towarzystwo wykonuje wiele użytecznej pracy. - Popatrzyla na niego. - Mam nadzieję, milordzie, że nie cierpi pan z powodu nadmiaru dobroczynności? Proszę pamiętać, że sam chciał mi pan towarzyszyć! Joss szeroko się uśmiechnął. - Moja droga panno Bainbridge, błagam, niech się pani nie przejmuje! Wczorajszy koncert w Westminslerskiej Szkole dla Sierot był bardzo zajmujący. Niektóre dzieci śpiewały naprawdę uroczo, a aniołka grającego na harfie sierociniec nie oddałby do dobrego domu, nawet gdyby upominało się o niego dwadzieścia rodzin. Ta mała jest stanowczo za bardzo utalentowana, żeby można sobie było pozwolić na jej stratę! Amy popatrzyła na niego z kwaśną miną. - Słowo daję, straszny z pana cynik! - Pani świetnie wie, że mam rację. Dobroczynność to taki sam interes jak wszystkie inne. Amy popadła w zakłopotanie. - Nie lubię myśleć o tym w ten sposób, milordzie. Ludzie pokroju doktora Hardimenta bez wątpienia wykonują pożytecz ną pracę... - Och, na pewno. Tego nie kwestionuję. Tylko że ich zada niem jest również zdobyć fundusze i nadać rozgłos swojej pra cy. Nie ma w tym nic złego. Ktoś musi przekonać zblazowanych bogaczy, że warto rozstać się z pieniędzmi, aby wspomóc po trzebujących biedaków. Amy zmarszczyła czoło. Z jednej strony nie podobało jej się. że Joss mówi w ten sposób, z drugiej musiała przyznać, że w je go słowach jest niepokojąco wiele prawdy. - Czy sądzi pan, że wielu ludzi składa datki dla spokoju su mienia? - spytała. - Zdecydowanie. To daje im poczucie, że czynią dobro. -
Joss popatrzył na nią. - I czynią dobro, panno Bainbridge. Wszyscy więc na tym korzystają. - Ale bardziej satysfakcjonujące jest niesienie pomocy oso biście, prawda? - Amy westchnęła. Joss przesłał jej uśmiech. - I dlatego odwiedza pani starych i chorych i szczodrze wspomaga pracę towarzystwa. Jest pani niewątpliwie wzorem cnót, panno Bainbridge. - Niech pan przestanie stroić sobie ze mnie żarty! - Amy popatrzyła na niego ze złością. - Przypuszczam, że pan w wolnym czasie nie robi nic użytecznego, milordzie. - Całkiem słusznie. Każdą chwilę poświęcam na rozrywki. To wydaje mi się dostatecznie użyteczne. Amy zacisnęła usta. Były chwile, kiedy Joss irytował ją ponad wszelką miarę. Chciała powiedzieć mu, że się myliła, i wyrecytować całą listę szlachetnych celów, do których Joss przykładał rękę. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Joss za wsze otwarcie przyznawał się do egoistycznego stylu życia i jej irracjonalne pragnienie, by okazał się w rzeczywistości kimś le , wcale lepszym go nie czyniło. - Czy chciałaby pani posłuchać, jakie są moje zajęcia, pan no Bainbridge? - mówił dalej Joss. - Dużo piję i gram w karty, czytuję gazety, bywam na wyścigach, chodzę na bale i przyjęcia, odwiedzam przyjaciół, odbywam przejażdżki po parku oraz od daję się innym rozrywkom, które tu przemilczę. To jest moje wyobrażenie o pożytecznym spędzaniu czasu. Amy nie odpowiedziała. Wiedziała. że jest prowokowana, i że Joss niejedno przemilczał. O incydencie w parku z poprze dniego popołudnia żadne z nich nie wspomniało, tak jakby w ogóle go nie było. Gdy Joss przyszedł na Curzon Street, by zabrać Amy i jej matkę na koncert dobroczynny, Amy bardzo uważała, by nie spytać go o popołudniowy epizod, ale wspo-
mnienie Harriet Templeton wiszącej mu na ramieniu wciąż wprawiało ją w zły humor. - Wnioskuję więc. że nie podobał się panu ten wykład - powiedziała, - Zapewne słowa'doktora Hardimenta nie zrobiły na panu najmniejszego wrażenia. - Mnie nie podoba się zachowanie tych filantropów, a nie sens ich wypowiedzi - odparł Joss z krzywym uśmiechem. Ich paternalistyczne postawy nieprzyjemnie przypominają mi mojego ojca. Oni zawsze wydają się wiedzieć, co jest dla każ dego najlepsze. Amy mimo woli wyostrzyła uwagę. Pierwszy raz Joss wspo mniał o swojej rodzinie. - Czyżby markiz Tallant miał cechy dyktatora? On nie bywa w Londynie, prawda? - Nie. nigdy. Woli mieszkać na wsi. I krytykować mnie z daleka, rzecz jasna. Przypuszczalnie tacy są ojcowie. - Hm. Bez wątpienia daje mu pan mnóstwo powodów do krytyki. - Daję. Juliana też. Nawet trudno powiedzieć, które z nas bardziej go rozczarowuje. Ton jego głosu był zupełnie neutralny, Amy podejrzewała jednak, że Joss jest znacznie bardziej przejęty tą sytuacją, niż chciałby pokazać. Popatrzyła na niego zamyślona. - Czy to pana nie dręczy? - Brak porozumienia z ojcem? - Joss obdarzył ją uśmie chem. - W zasadzie nie. On nie może mnie wydziedziczyć. Mó głby najwyżej wstrzymać mi pensję, ale to prawdopodobnie od biłoby się jak najgorzej na honorze rodziny. - Myślałam raczej w kategoriach osobistych niż finanso wych - nie ustępowała Amy. Wyczuwała, że nonszalancja Jossa jest na pokaz. - Czy nie wolałby pan, żeby łączył pana z ojcem związek oparty na uczuciach?
Joss uniósł brew z cyniczną miną. - Moja droga panno Bainbridge, co za niesamowity pomysł! O ile wiem, moich rodziców kiedyś łączyło uczucie i proszę spojrzeć, co z tego dla nich wynikło! - Rozumiem. - Amy przypomniała sobie, ze markiza Tallant uciekła przed wieloma laty z kochankiem, zresztą jednym z wielu, i zostawiła dzieci z ich nieprzejednanym ojcem. - Czy pańska matka jeszcze żyje? - Chyba tak. Nie doszła mnie wiadomość o jej śmierci - odpowiedział Joss beztrosko. - Wiem, że przed dwudziestoma laty mieszkała we Włoszech, a ja w końcu straciłem rachubę, ilu miała kochanków. Natomiast z ojcem rozmawiam w zasadzie tylko wtedy, gdy chce mnie upomnieć albo namówić do małżeństwa. - To zabrzmiało melancholijnie. Czy nie ma pan ochoty ulec jego życzeniu? Joss rzucił jej spojrzenie. - Nie. Małżeństwo z miłości uważam za wykluczone, a małżeństwo z rozsądku wydaje mi się całkowicie puste, chociaż przypuszczam, że któregoś dnia się na nie /decyduję, Powiew wiatru sprawił, że Amy przeniknął zimny dreszcz. - To. że pańscy rodzice byli nieszczęśliwi, nie oznacza przecież... - Urwała, zdała sobie bowiem sprawę, że nie do niej należy wygłaszanie takich nauk. Nie miała doświadczeń, na któ rych mogłaby się opierać. Jej ojciec bez wątpienia unieszcześliwił matkę, ale w jeszcze inny sposób. Przecież miłości łączącej sir Geogrea Bainbridge'a z lady Bainbridge nie sposób było za kwestionować. - Zgadzam się, że byłoby głupio z mojej strony odrzucać ideę małżeństwa z miłości tylko dlatego, że moi rodzice byli nieszczęśliwi. - Joss nieco ściągnął lejce. - Nie jestem aż taki płytki, panno Bainbidge, choć może się tak zdawać. Nie powin-
no jednak pani dziwić, ze takie doświadczenie budzi nieufność Dlatego pomysł znalezienia szczęścia w małżeństwie jest dla mnie równie nierealny, jak lot do gwiazd. Jednak nie jestem na tyle cyniczny, by nie przyznać, że niektórzy w ten sposób je znaleźli. Nawet moja siostra wydawała się kiedyś niezwykle szczęśliwa ze swym mężem... Amy sposępniała. Słowa earla brzmiały ponuro, ale przecież powiedział prawdę. Nie kwestionował istnienia miłości, wątpił tylko, czyją znajdzie. To wydawało się w pewnym sensie jesz cze smutniejsze. - Czy pani wie, panno Bainbridge - mówił wolno Joss- że pewnego dnia dostałem od obojga rodziców tę samą radę? To było w dniu wyjazdu mojej matki, więc dobrze ją zapamięta łem, chociaż miałem wtedy tylko siedem lat. Ojciec powiedział mi, ze miłość jest dla głupców. Matka powiedziała to samo. Pewnie zapadło mi to głęboko w serce. Nie mogę uwierzyć w to, że tak się nad sobą użalam - wyznał nagle z nieukrywa nym obrzydzeniem. - Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem. To musi być wina tych wszystkich rozważań o dobroczynności. Przez chwilę jechali w milczeniu. - Czy pani nie zamierza wyjść za mąż, panno Bainbridge? - Joss wrócił do swojego normalnego, chłodnego tonu. Z pewnością jest to cel każdej młodej damy, - Większości, jak sądzę - przyznała Amy, a gdy się uśmie chnęła, w policzku zrobił jej się uroczy dołeczek. - Niestety, nikt mi się nie oświadcza, milordzie, naturalnie z wyjątkiem pa na Hallama. I owszem, kiedy byłam młodsza, chciałam wyjść za mąż. Co więcej, chciałam znaleźć męża niemal za wszelką cenę. Myślałam, że w ten sposób będę miała swój dom. - Zmienne koleje losu pani ojca musiały być bardzo trudne do zniesienia - przyznał Joss. - O, tak! To było upokarzające, że musiałam nieustannie zmieniąc miejsce pobytu. Guwernantki nigdy nie zostawały u nas długo, zwykle nie było nas na nie stać, a seminariów dla panien zwiedziłam tyle, że mogłabym chyba napisać przewod nik. Na skutek tego moja edukacja nieco ucierpiała i nigdy nie miałam okazji nauczyć się porządnie wszystkiego, co dobrze wychowana panna powinna umieć. Nie umiem, na przykład, na fortepianie, bo nie miałam gdzie ćwiczyć. Dlatego gdy nie udało mi się znaleźć męża, doszłam do wniosku, że powo dem są właśnie niedoskonałości mojej edukacji. Joss się roześmiał. - Gdyby przypisała to pani brakowi spostrzegawczości dżentelmenów, byłaby pani pewnie bliżej prawdy. - Dziękuję. To bardzo piękny komplement. Teraz jednak nie ma to już znaczenia, zdobyłam bowiem źródło utrzymania i mam utęsknione bezpieczeństwo! Tak jest moim zdaniem zna cznie lepiej. - Mogą być jeszcze inne powody do zawarcia małżeństwa - zauważył Joss po chwili. - Przynależność do towarzystwa, poszukiwanie kogoś, z kim można spędzać czas, wspólne interesy. Będąc zdanym tylko na siebie, czasem odczuwa się samotnośe. - To prawda - zgodziła się Amy - chociaż dziwię się, że słyszę to akurat od pana, milordzie. Dojechali na Curzon Street, więc Joss pomógł Amy wysiąść. Jak zwykle gdy stawiał ją na ziemi, zaparło jej dech w piersiach. - Dziś wieczorem idziemy na bal u lady Carteret, panno Bainbridge. Co będziemy robić jutro? Amy zawahała się. Wybierała się do Whitechapel, chciała bowiem zawieźć koszyk z żywnością i ubraniami dla dzieci pa ni Wendover, a potem odwiedzić szkołę dla zaniedbanych dzie ci. Postanowiła już wcześniej, że nie poprosi Jossa o towarzy stwo. To wymagałoby od niej wyjaśnienia jej związku z rodziną
Wendoverów. Poza tym czym innym było pójście w towarzy stwie dżentelmena na wykład w Królewskim Towarzystwie Humanitarnym, a czym innym jazda z nim do Whitechapel. Spróbowała sobie wyobrazić elegancki faeton Jossa przed do mem pani Wendover i omal nie zachichotała. Nie minęłoby pięć minut, jak znikłyby koła, chyba że Joss przekupiłby uliczna bandę dzieciaków, żeby pilnowały jego dobytku. - Jeszcze nie wiem - powiedziała, szybko przybierając poważną minę. - Myślę, że rano pójdę odwiedzić znajomą, a po południu może poszlibyśmy do Królewskiej Akademii? - To bardzo atrakcyjny pomysł. - Joss ujął ją za rękę i badawczo jej się przyjrzał. - Mam jednak wrażenie, że coś pani przede mną ukrywa, panno Bainbridge. Kim jest ta tajemnicza znajoma, której nie powinienem poznać? - To... - Amy poczuła, że się czerwieni. Chciała wyszarp nąć dłoń z jego uścisku. - To dawna znajoma ze szkoły, która mieszka w trudnych warunkach, milordzie. Nie chcę obciążać jej nadmiarem gości. - To bardzo ładnie z pani strony. Czyli nie chodzi o to, że wstydzi się pani zaprzysięgłego rozpustnika? Amy wlepiła w niego wzrok. - Co za niedorzeczny pomysł! Po prostu... Pomyślałam. że... - Urwała, bo omal nie wyjawiła prawdziwej przyczyny. Byłoby bardzo nierozsądnie odkryć prawdę przed Jossem, bo niewątpliwie przeżyłby wstrząs, gdyby dowiedział się, że kiedyś mieszkała w domu noclegowym w Whitechapel. Odwróciła się do niego plecami. - Jak powiedziałam, milordzie, moja znajoma dysponuje bardzo skromnymi środkami, więc nie chciałabym stawiać jej w sytuacji, w której czułaby się zobowiązana czymś nas poczę stować. Joss pocałował ją w rękę i dopiero wtedy puścił. - Umiem poznać, kiedy pani mija się z prawdą, panno Bainbridge, ale mniejsza o to. Wobec tego jutro spotkamy się w późniejszej porze. Odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Bond Street i wygrana na loterii bardzo ją zmieniły. Figlarny słomkowy kapelusik w kolorze niebieskim ładnie pasował do eleganckiej narzutki i dopełniał perfekcyjnego obrazu jej sylwetki. Spod kapelusika wystawały lśniące, ciemne włosy, a wiatr bawił się pojedynczy mi kosmykami, muskając nimi policzki. Panna Bainbridge wy glądała naprawdę czarująco. W drzwiach odwróciła się jeszcze i pożegnała go słodkim uśmiechem. Jossowi zrobiło się tak przyjemnie, że przez chwilę nie mógł złapać tchu. Zaraz potem odjechał spod domu. Cieszył się, że wieczorem znów spotka się z Amy na balu u lady Carteret. Rozmowy z nią były wyjątkowo ożywcze, miała bowiem zdecydowane poglądy i nie bała się ich formułować. Uśmiechnął się pod nosem nieco melancholijnie. Może właśnie to skłaniało go niekiedy do ode grania roli adwokata diabła. Ciekawie było sprowokować ją do dyskusji, nie znał bowiem drugiej podobnej damy. Nagle przypomniał sobie Harriet Templeton. Kiedy tego ranka opuszczał jej łóżko, bardzo się dąsała, że nie zobaczy go przez cały dzień. Przywrócenie dobrego nastroju Harriet koszto wało go obietnicę perłowego naszyjnika i spaceru w ogrodach Vauxhall. Czy jednak nie była to zbyt duża cena i zbyt ciężka praca? Harriet zaczynała go nużyć, oznaki tego były jednoznaczne, a pojawiły się już dość dawno. Z jakiegoś powodu nie chciał jednak kończyć tej znajomości już teraz, jakby zerwanie z Harriet było oznaką słabości. Przypomniał sobie pomysł Fleeta, żeby ożenić się z nią na złość ojcu. Wyglądałaby wspa niale w brylantach Tallantów. ale myśl o takiej markizie Tallant była dla niego mimo wszystko nie do przyjęcia. Małżeństwo... Joss spochmumiał. Jeszcze nic mógł uwie-
rzyć w to, że opowiedział Amy o separacji rodziców i o tym. jakiej rady mu udzielili. Wydawało mu się, że to wspomnienie z dzieciństwa dawno już usunął z pamięci. A jednak widocznie takie przeżycia gdzieś tkwią i wpływają potem na przekonania człowieka. Amy z pewnością wiele ucierpiała z powodu nieod powiedzialności George'a Bainbridge'a. Teraz jednak widmo ubóstwa już jej nie groziło i wreszcie czuła się bezpiecznie. Mo że nawet znajdzie kandydata na męża, który będzie jej odpo wiadał. Miłe uczucie towarzyszące rozmyślaniom o Amy nagle znik ło. Nie wyobrażał sobie, by w przyszłości mąż panny Bainbridge był skłonny tolerować jego wizyty i długie rozmowy z żoną. Choć ostatnio ich spotkania stały się tak częste jedynie ze względu na warunki długu honorowego, Z końcem tego tygo dnia zostanie on spłacony i Amy nie będzie już skazana na jego towarzystwo. Całkiem już skwaszony Joss skręcił faetonem w stronę Covent Garden. - Amy, trochę ostatnio myślałem... - Richard zatrzymał siostrę u podnóża schodów. Oboje czekali jeszcze na lady Bainbridge, by wybrać się na bal do lady Carteret. Szczera, po czciwa twarz Richarda wydawała się w lej chwili zatroskana, co wraz z niepokojącą informacją, że brat ostatnio myślał, obudzi ło u Amy złe przeczucia. - Słucham, Richardzie, Co się stało? - Chodzi o Jossa Tallanta. - Richard oparł się o poręcz i zmie rzył siostrę surowym spojrzeniem. - Do licha, Amy, tak nie można, sama wiesz. Wczoraj byłaś z nim sam na sam przez dwie godziny, a dzisiaj znikasz z nim na cały dzień! Niepokoję się o ciebie. Amy uniosła brwi. - Myślałam, że lord Tallant jest twoim przyjacielem, Ri chardzie. Richard się żachnął. - Co ma piernik do wiatraka? Joss jest moim przyjacielem, ale nie nadaje się na twojego przyjaciela. Amy wzruszyła ramionami. Ogarnęła ją złość. - Sam wiesz, że nie ma w tym nic złego. Poza tym w swoim czasie nie zrobiłeś niczego, żeby nie dopuścić do tej formy spłaty długu. Richard przestąpił z nogi na nogę. - Myślałem, że Joss po prostu spłaci siostrę. Nie sądzi łom. że będzie oprowadzał cię po całym Londynie, okazując ci tyłe względów. Ludzie zaczną gadać! - Ludzie zawsze gadają. Drogi Richardzie, powinieneś le piej niż ktokolwiek inny wiedzieć, jak bezpodstawne są twoje obawy. Wprawdzie wspominanie o tym wydaje mi się raczej nietaktowne, ale co niby miałby robić ze mną earl Tallant, skoro ma pannę Templeton i ona może go... hm, zabawiać. Richard spiekł raka, a Amy uznała, że dodaje mu to uroku. - Amy! Nie powinnaś... Nie mogę... - Amanda i ja widziałyśmy was wszystkich razem w parku -przypomniała mu z brutalną szczerością. - Ciebie, Parrisha, Fleeta i Tallanta z tymi damami. Richard aż się wzdrygnął. Na podeście powyżej rozległy się kroki lady Bainbridge, więc z niepokojem zerknął przez ramię. - Na miłość boską, nie wspominaj o tym przy mamie! Do stałaby apopleksji. - Dlaczego? - Amy udała całkowitą nieświadomość. Z pewnością wie, że masz aktorkę na utrzymaniu... - Amy! - Richard cofnął się raptownie, jakby bał się, że Amy go ukąsi. - Doskonale wiesz, dlaczego nie powinnaś o tym mówić. Poza tym mama wściekłaby się, gdyby usłyszała, że utrzymuję Kitty Maltravers! Pierwszy protektor Kitty oszukał tatę przy grze w karty, a takich zniewag mama nie wybacza.
Amy parsknęła śmiechem. - Och, Richardzie, Jestem pewna, że to cię martwi znacznie bardziej niż moje stosunki z earlem Tallant... - W tym się mylisz - odparł święcie oburzony Richard i wy prostował się, gdy lady Bainbridge w zielonej sukni i zdumiewająco dużym brylantowym naszyjniku zaczęła schodzić na dół. -Twoje dobro leży mi na sercu! Natomiast jeśli sądzisz, że Joss angażuje się ostatnio w romans z panną Templeton, to tra fiłaś kulą w płot. Myślę, że wkrótce panna Templeton będzie musiała poszukać innego protektora. - Naprawdę? - Amy nagle wrócił dobry humor. - Mnie to naturalnie nic nie obchodzi... Mamo! - zwróciła się do lady Bainbridge. zadowolona, że rozmowa siłą rzeczy dobiegła koń ca. - Wspaniale wyglądasz dziś wieczorem. A te brylanty... nie miałam pojęcia, że masz tak piękne klejnoty. - Piękne, ale sztuczne, moja droga - wyjaśniła lady Bain bridge, dumnie prężąc się przed lustrem w sieni. - Próbowałam je zastawić, kiedy przyszły ciężkie czasy, ale, niestety, właściciel lombardu nie był zainteresowany. Powiedział, że są za bar dzo krzykliwe. - Zmarszczyła czoło i jeszcze raz otaksowała swoje odbicie. - Nie mam pojęcia, co miał na myśli. - Amy... - szepnął Richard, gdy czekali na podstawienie powozu. - Czy możesz mi pożyczyć trochę pieniędzy tylko na dzisiaj wieczór? Jestem spłukany. - Ile? - spytała Amy. Joss dotarł na bal u lady Carteret bardzo późno wieczorem, a Amy, która zauważyła go. gdy przekraczał próg, pomyślała. że jest nieco potargany, co zresztą nie czyniło go mniej atrakcyj nym. Patrzyła, jak z galanterią wita panią domu. która z za chwytu zarumieniła się i promiennie uśmiechnęła. Potem bar dzo powoli zaczął się do niej zbliżać. Na początku sądziła, że zachowuje się z rezerwą, by nie do ić do plotek. Amy sądziła, że ich układ obejmuje przynaj mniej względnie wczesne zjawienie się partnera i kilka wspólnych tańców, Przecież to właśnie Joss dodał bale, przyjęcia i maskarady do listy. Nie były to jej ulubione rozrywki. Wieczór mijał, Jossa nie było, a Amy przekonała się, że i tak wszystkie ma zajęte. Początkowo zamierzała nawet zarezerwować' jeden dla Jossa, teraz cieszyła się, że tego nie zrobiła. Gdy wreszcie Joss skłonił się nad jej dłonią, natychmiast zorientowała się, że jest nie w humorze i że po komitywie, która łączyła ich po południu, nie zostało ani śladu. Uważnie mu się przyjrzała. Jego kasztanowe włosy były lekko potargane, a strój został włożony z pewną nonszalancją. Instynkt podpowiedział jej że Joss niedawno wstał z łóżka. A gdy zaczęła mu się przyglądać, natchniona tym pomysłem, uświadomiła sobie, że to prawda i co więcej, że Joss nie był w tym łóżku sam. Na policzkach wykwitły jej jaskrawe rumieńce, raptownie cofnęła rękę i mruknęła coś nieskładnie. - Czy zechce pani ze mną zatańczyć, panno Bainbridge? spytał od niechcenia Joss. jakby sama myśl o tańcu była dla niego śmiertelnie nudna. Uśmiechnęła się drętwo. - Dziękuję, milordzie, ale obawiam się, że wszystkie tańce mam zarezerwowane - powiedziała, - Właśnie idzie tu lord Holles. Przepraszam. Joss skłonił się. Jego twarz niczego nie zdradzała, ale w głosię było słychać irytację. - Może wobec tego innym razem, panno Bainbridge? - Może - odparła tym samym tonem. Z następnego tańca zapamiętała niewiele oprócz tego, że widziała Jossa i Richarda zmierzających ku pokojowi do gry w karty. To jeszcze pogorszyło sytuację, Joss robił bowiem
wszystko, żeby ją rozzłościć. Najpierw bardzo się spóźnił, po tem zachował się wobec niej nonszalandzko i natychmiast uciekł do zielonego stolika. Gdy powiedziała sobie w duchu, że nie powinna potępiać jego zachowania, rozeźliło ją to jeszcze bardziej. Nie mogła zrozumieć, co ją tak wyprowadza z równo wagi. Przecież od początku wiedziała, z jakim mężczyzną ma do czynienia. Jeśli więc po spędzeniu z nią popołudnia posta nowił niezwłocznie odwiedzić kochankę, była to wyłącznie jego sprawa. Nie interesowały jej takie wyrafinowane gry. Taniec skończył się, pozwoliła więc, by lord Holles odpro wadził ją do matki. Biedak wychodził z siebie, żeby wypaść sympatycznie, a ona uświadomiła sobie nagle, że nie pamięta ani słowa z tego, co od niego usłyszała. Myślała tylko o tym. że przy pierwszej nadarzającej się sposobności musi porozmawiać z Jossem i powiedzieć mu, że ich plany na resztę tygodnia są nieaktualne. W ten sposób nie będzie musiała więcej go widywać. Joss czuł się niewiele lepiej niż Amy. Wcale nie bawił sit, dobrze u Harriet. Fizyczna bliskość z kochanką zawsze dawała mu wiele przyjemności, mimo że pod innymi względami panna Templeton nie była szczególnie interesującą towarzyszka Ostatnie godziny okazały się jednak całkowitym fiaskiem. Znu żony i zirytowany nie mógł wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu dla sztuki miłości, chociaż się starał, a to, że Harriet ni czego nie zauważyła, jeszcze dobitniej uświadomiło mu dzielą cą ich przepaść. Potem Harriet pytlowała o rejsie po Tamizie i planowanym przez nich spacerze po ogrodach Vauxhall, aż wreszcie zdesperowany Joss po prostu uciekł. Gdy na do widzę nia zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego, po czuł fizyczną odrazę. Było tego wszystkiego dość, by wprawić go w fatalny na strój, a z jakiegoś nie do końca jasnego powodu winę za to zda wała się ponosić panna Amy Bainbridge. Spędził z nią tak przy jemne popołudnie, że następne godziny musiały go rozczaro wać. A gdy wreszcie ponownie zobaczył Amy, powitała go wyjątkowo chłodno i natychmiast poszła z kim innym na parkiet. Pchnięty odruchem znalazł się w pokoju do gry w karty, tam jednak pojął, że nie jest w stanie skoncentrować się na grze. Wrócił więc na salę, chcąc sprawdzić, kto jest następnym partnerem Amy. Zupełnie nie spodobało mu się, że jest to Clive Massingham. który akurat poił Amy lemoniadą i okazywał jej względy pod czujnym okiem lady Bainbridge. W tej samej grupce były jeszcze dwie inne panny i kilku kawalerów, przeważnie młodszych synów, Joss bez trudu poznał więc w nich łowców posagów. Amy wyglądała uroczo. Miała na sobie jeszcze jedno dzieło ma dame Louise, tym razem suknię z bladoróżowej gazy przyozdo bioną drobnymi haftowanymi pączkami róży. Podobne pączki znajdowały się również na jej opasce przytrzymującej kręcone włosy, lśniące w blasku świec złocistym odcieniem brązu. Amy była drobna i delikatna, a także wyjątkowo radosna. Kto mówił o rezerwie? Joss mimo woli zacisnął dłonie, widząc, jak Amy śmieje się z anegdoty opowiedzianej przez Massinghama. Nic znosił tego typa. Był łowcą posagów i libertynem, a Joss wie dział, że również hipokrytą, i miał bardzo złe zdanie o poziomie jego moralności. Trudno było mu nawet ustać w pobliżu tego człowieka. Myśl o tym, że Massingham był kochankiem marTallant. a teraz jest kochankiem jej córki Juliany. napełnia ła Jossa obrzydzeniem. Ze zdumieniem zauważył też, że lady Bainbridge sprzyja zalotom Massinghama, chociaż fatalna reputacja tego człowieka była powszechnie znana. Nie ulegało wątpliwości, że trzydzieści tysięcy funtów to zbyt małe pieniądze, by zaspokoić jego
potrzeby. Joss wiedział, że Massingham nie chce poślubić Juliany właśnie dlatego, że według niego jej zasoby finansowe są zbyt małe. - Bardzo ponuro wyglądasz, przyjacielu - odezwał się Se bastian Fleet i podał Jossowi kieliszek wina. - Spodziewałbym się raczej, że kilka godzin z uroczą Harriet lepiej cię nastroi. Joss wzruszył ramionami. - Właśnie myślałem o tym, że Clive Massingham jest nie odpowiednim zalotnikiem dla panny Amy Bainbridge. Dziwię się, że jej matka na to pozwala. - Lady Bainbridge byłaby niewątpliwie w siódmym niebie, mogąc wydać córkę za adoratora, który poprosił ojej rękę. Pan na Bainbridge ma teraz majątek, przyjacielu, ale to nie czyni jej mniej pospolitą ani bardziej atrakcyjną towarzysko. Joss zrobił gniewną minę. Poczuł, że narasta w nim złość i zaraz nie będzie mógł nad nią zapanować. - Możliwe. Seb. że potrafisz docenić jedynie bardziej ordy narne panny. Panna Bainbridge niewątpliwie ma swój styl. Fleet upił łyk wina, by ukryć uśmiech. - Czuję się skarcony. Niewątpliwie jesteś bardziej spostrze gawczy ode mnie. Joss nie był w stanie się powstrzymać, chociaż wiedział, że Fleet prowokuje go celowo. - Panna Bainbridge jest urocza. Sebastianie. - Musisz być wdzięczny lady Julianie za ten dług honorowy stwierdził Fleet z błyskiem w oku - jeśli dzięki temu mogłeś utwierdzić się w takim przeświadczeniu. Joss obrzucił go chmurnym spojrzeniem. Głośno odstawił na tacę pusty kieliszek. - Nudzi mnie ten bal. Idę stąd. Fleet uśmiechnął się szerzej. Do White'a, przyjacielu? A może do Covent Garden?
Joss znieruchomiał. Żadna z tych sugestii nie wydała mu się pociągająca. Z prawdziwą przykrością stwierdził, że nie wie, dokąd iść ani co robić. Może nawet chciał zostać na balu u lady Carteret, żeby być blisko Amy, ale musiałby wtedy patrzeć na jej tańce z innymi dżentelmenami, a myśl o tym mocno go iry towała. Gdy tak się wahał, Fleet dotknął jego ramienia, by zwrócić mu uwagę na scenę rozgrywającą się po drugiej stronie sali. - Nie wiedziałem, że lady Juliana tak się przyjaźni z panną Bainbridge. Joss odwrócił się. Jego siostra istotnie podeszła do grupki, w której stała Amy, i włączyła się do rozmowy, z pozoru przyjaźnie. Jednak przez cały czas czujnie obserwowała Clive'a Massinghama. Chyba Juliana nie wyobraziła sobie, że Amy jest dla niej rywalką w walce o jego względy. To byłaby czysta nie dorzeczność. A jednak Jossa ogarnął niepokój. Zbliżył się do grupki na tyle, że dobiegły go cedzone przez zęby słowa Juliany: - Boże, panno Bainbridge, nie miałam pojęcia, że pani jest potajemną hazardzistką, i do tego z taką szczęśliwą ręką! Naj pierw oskubała mnie pani z dwustu gwinei w karty, a teraz słyszę, że ten pani tajemniczy majątek wziął się z nagrody w lote rii! Powinniśmy nazwać panią loteryjną dziedziczką. Rozmowa nagle ucichła, wszyscy zdawali się nadstawiać ucha. Podobnie jak inni, Joss patrzył na Amy, widział więc. że krew odpłynęła jej z twarzy, zaraz jednak panna Bainbridge dumnie uniosła głowę. Odpowiedziała cicho, ale dobitnie. - Dziękuję, lady Juliano, ale przydomek mi się nie podoba. Joss chwycił Julianę za ramię i bezceremonialnie odciągnął na bok. - To nie by! dobry pomysł, siostro - powiedział. Miał ochotę solidnie nią potrząsnąć i ledwie się przed tym powstrzymał.
Juliana skrzywiła się i wyzwoliła z uścisku. - Co ci się stało, Joss? Usłyszałam plotkę i chciałam się tro chę podrażnić, to wszystko... - Chciałaś zniszczyć reputację panny Bainbridge! Jej matka twierdzi, że te pieniądze zostały odziedziczone, a ty na pewno o tym wiesz. Juliana wzruszyła ramionami. - Nie znoszę nieuczciwości, a ty, Joss? Jeśli słodka panna Bainbridge chce, żeby zalecano się do jej pieniędzy, to w po rządku, ale przynajmniej niech wszyscy wiedzą, jakie jest ich pochodzenie. Przez chwilę przyglądała mu się bardzo zielonymi w tej chwili oczami, a potem na twarzy wykwitł jej koci uśmiech. - Wyglądasz, jakbyś był zły, mój drogi. Czy to możliwe, że byś poczuł słabość do tego małego niewiniątka? A to ci dopiero! Będzie z tego lepsza plotka niż z wygranej na loterii. Joss był zdumiony gniewem, którym wprost kipiał, ale wie dział, że doprowadziła go do tego wyjątkowa złośliwość Juliany. Jeszcze bardziej go dziwiła chęć bronienia Amy przed taką jadowitą dokuczliwością. - Nie będziesz powtarzać takich plotek. Juliann! - Nie? Jak mi przeszkodzisz? - Sama nie jesteś biała jak lilia. Nie chciałbym, żebyś nie potrzebnie ucierpiała, powtarzając takie plotki. Historia o pan nie Bainbridge może sprzyjać ujawnieniu pewnych faktów do tyczących ciebie... Przez moment patrzyli na siebie wrogo, wreszcie Juliana od wróciła wzrok. Na policzkach pojawiły jej się jaskrawoczerwone plamy. - Potrafisz być czasami draniem, Joss! Może powiesz, że byś to zrobił?! - A owszem. Bo widzisz. Juliano, to małe niewiniątko, jak na-
zywasz pannę Bainbridge, jest naprawdę niewinne, podczas gdy ty i ja obracamy się w świecie, który tylko powierzchownie ma coś wspólnego z jej światem. Radzę ci zostawić ją w spokoju! Juliana uśmiechnęła się. - Tak zrobię, drogi bracie. Pod warunkiem, że i tyją zostawisz. Ty możesz zaszkodzić jej reputacji znacznie bardziej niż ja. Joss zdawał sobie sprawę, że Juliana ma rację, wiedział jed nak, że nie może jej zostawić ostatniego słowa. - Dlatego będę się trzymał od niej na dystans - powiedział chłodno. - Twoje podejrzenia, Juliano, są bezpodstawne. Cał kowicie.
Lady Bainbridge, bliska spazmów, chciała wrócić z balu do domu natychmiast po tym. jak rozeszła się plotka o wygranej na loterii, ale Amy stanowczo odmówiła udziału w takim ha niebnym odwrocie. Tego wieczoru od samego początku spoty kały ją same rozczarowania, a to, że wszyscy teraz roztrząsali skandal z jej udziałem, tylko potwierdziło jej złą opinię o towa rzystwie. Jednak miała jeszcze zadanie do wykonania, a gniew, w jaki wpadła, mógł jej tylko w tym pomóc. Wiedziała, że na zajutrz będzie już za późno. Chciała wygarnąć od serca earlowi Tallant. I zrobi to z pewnością. To Joss musiał powiedzieć lady Julianie o wygranej na loterii i Amy była na niego wściekła. Najpierw razem uknuli ten głupi żart, ochrzczony długiem honorowym, a potem upokorzyli ją podczas balu. Amy pomyślała, że trudno o rodzeństwo, w któ rym jedno jest bardziej godne drugiego. Nie mogła znaleźć Jossa na sali balowej, więc pomyślała, że już wyszedł. W pokoju do gry w karty ani w sali jadalnej rów nież nie było po nim śladu, za to ją śledziło mnóstwo wścibskich oczu. odnotowała też niezliczone złośliwe uśmieszki. Jej furia rosła z każdą minutą. Miała już zrezygnować z poszukiwań i wrócić do matki, gdy wreszcie zobaczyła Jossa, wracającego na salę balową z tarasu. Był sam. Szybko ruszyła w jego stronę. - Lordzie Tallant! - Panna Bainbridge? - Ton Jossa był spokojny, nawet znu dzony. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Amy. Dobrze jej tak.
ma teraz za swoje. Jak mogła sobie nawet przez chwilę wyob rażać, że połączyła ich całkowicie niewinna przyjaźń- Rzuciła się na zbyt głęboką wodę i powinna jak najszybciej wydostać się na brzeg. Najpierw należało jednak wygarnąć Tallantowi ca łą prawdę. - Chcę z panem porozmawiać, milordzie. - Amy wciąż panowała nad głosem, chociaż serce biło jej jak szalone. - Naty chmiast, jeśli łaska! Joss wydał się rozbawiony jej gwałtownością, - Proszę bardzo, - Nie tutaj! - odparta Amy, rozglądając się dookoła. Godzi na była późna i tłum w sali balowej nieco się przerzedził, wciąż jednak pozostało sporo ludzi, a niektórzy patrzyli właśnie na nich z wyraźną ciekawością. - Nie możemy wyjść na dwór, nie budząc nowej fali domy- zauważył Joss. - Jeśli chce pani ze mną porozmawiać teraz, panno Bainbridge, musimy to zrobić publicznie. Amy popatrzyła na niego bardzo złym wzrokiem. - Dziwię się, że troszczy się pan o opinię innych, milordzie! Może powinien pan był o tym pomyśleć, zanim powiedział pan siostrze, że wygrałam pieniądze na loterii. Prosiłam o zachowanie tej informacji w tajemnicy, zaufałam panu. Joss zmrużył oczy. - Czy pani zdaniem to ja powiedziałem Julianie, że te trzy dzieści tysięcy funtów to wygrana loteryjna? Dlaczego pani tak uważa? Amy zerknęła na niego niepewnie. Sądząc po głosie, był już tak samo rozeźlony jak ona. - To musiał być pan! Któż by inny? Zamiast odpowiedzieć, Joss ujął ją za ramię i wyprowadził na taras. Nie zatrzymał się przy balustradce, lecz zszedł po schodkach na trawnik obsadzony świerkami. Wysoko na niebie
lśnił księżyc w pełni, więc mrok nie był głęboki. Amy zadrżała od chłodnego powiewu. Sala balowa wydawała się bardzo od legła. - Ojej! Po co pan to zrobił? Zdaje mi się, że nie dalej jak przed chwilą wyraził pan chęć uniknięcia skandalu. - Uznałem, że nasza publiczna kłótnia wywoła większy skandal niż mały spacer - wycedził. - Jednakże nie zamierzam pani zatrzymywać, panno Bainbridge. Jeśli chce pani wrócić na salę, to proszę bardzo, nawet teraz. Przez chwilę Amy przyglądała mu się w milczeniu. Wyłado wała gniew, ciskając mu w twarz oskarżenie, i chociaż Joss wcale nie odparł zarzutu, minęła jej ochota na prowadzenie tego sporu. - Czy my się kłóciliśmy? - spytała cicho. - Zdecydowanie tak. I będziemy się kłócić, jeśli nadal oskarża mnie pani o nadużycie zaufania. Amy zmarszczyła czoło. - Czy to znaczy, że nie pan powiedział o tym lady Julianie? - Nie ja. - Joss wydawał się w tej chwili bezkompromiso wy. - Jeśli zaś chodzi o prawdziwego winowajcę, to możliwości jest kilka. Na przykład lady Bainbridge albo pani brat czy nawet Amanda Spry. Przypuszczam, że jej też powiedziała pani pra wdę o swojej sytuacji. - Tak, ale... - Amy pożałowała pośpiechu. Może zbyt po chopnie wyciągnęła wnioski. Powinna Jossa przeprosić, ale te raz, gdy zaczął mówić, trudno jej było się na to zdobyć. Tak rozgniewanego jeszcze go nie widziała. - Trzeba też wziąć pod uwagę dżentelmenów wypytywa nych przez panią na balu u lady Moon, kiedy szukała pani wła ściciela biletu - ciągnął. - Hallam i Dainty są prawdopodobnie zbyt mało rozgarnięci, by się zorientować, o co pani chodziło, ale Sebastian Fleet nie jest głupcem! - Nie - przyznała Amy. - Ale... - Ale co? - W każdym słowie Jossa wyczuwała nicprawdopodobne napięcie. - Nikt z nich nie jest tak podejrzany jak ja? Czy to chciała pani powiedzieć", panno Bainbridge? Amy poczuła, że musi się usprawiedliwić. - Przepraszam. Po prostu lady Juliana jest pańską siostrą, a ponieważ oboje zmówiliście się wcześniej w sprawie jej długu, myślałam... że to jest dalsza część tego samego żartu moim kosztem... - Rozumiem. - Ton Jossa był niepokojąco uprzejmy. - Myślała pani, że wszedłem w zmowę z Juliana, chociaż już wcześniej zapewniłem, że to nieprawda. A poza tym uznała pani, że to ja powiedziałem jej o pieniądzach. Niemiły dreszcz przebiegł Amy po plecach. - Kiedy pan to mówi, mam wrażenie, że zachowałam się bardzo głupio. Joss wzruszył ramionami. - To tylko dowodzi, że mi pani nie ufa. Amy nie rozumiała, dlaczego zwykłe, konkretne stwierdzenie prawia jej tyle bólu. Nawet nie mogła zaprzeczyć, bo przecież przed kilkoma minutami sama to powiedziała. - Przepraszam, jeśli popełniłam omyłkę... - W tych okolicznościach będzie prawdopodobnie lepiej, je śli zrezygnujemy z reszty planów na ten tydzień, a ja spłacę dług w gotówce - oznajmił oficjalnie Joss. - Jutro rano dostanie pani dwieście gwinei, panno Bainbridge. - Och, nie! - sprzeciwiła się Amy. widząc, że sytuacja tylko się pogarsza. - No, chyba że pan woli załatwić sprawę w ten sposób. - Nie chodzi o to, co ja wolę - odrzekł Joss z przykładną rzecznością - lecz co pani woli, panno Bainbridge. Amy bezradnie opuściła ramiona.
g
'
- Przyznaję, że niewłaściwie pana osądziłam, milordzie. Nie chce jeszcze pogorszyć sytuacji i dlatego nie mogę przyjąć pie niędzy zamiast pańskiego towarzystwa. Poza tym jutro już środa. Spędziliśmy razem dwa dni... - Czy sugeruje pani, że powinienem dostać w związku z tym zniżkę? - spytał gniewnie. - Ulga za wykonane usługi? Amy położyła mu rękę na ramieniu. - Proszę! Nie chcę się z panem kłócić. Powinnam była lepiej się zastanowić, zanim... Zapadło milczenie zakłócane tylko cichym szelestem sosen poruszanych wiatrem. Po chwili Joss przykrył jej dłoń, spoczy wającą mu na ramieniu. Wyraźnie złagodniał. - Czy pani mi ufa, Amy? - Tak - szepnęła bez tchu. - A czy chce pani, żeby nasza umowa dobiegła końca? - Nie. Naprawdę nie chciała. Dziesięć minut wcześniej była przekonana, że nie chce go więcej widzieć i że zaraz mu to powie, teraz jednak rozumiała już, jak głęboko zraniła go swoimi oskar żeniami,., no. i wiedziała, jak bardzo cierpiałaby, gdyby miała zrezygnować z jego towarzystwa. Warto było w przyszłości przemyśleć tę kwestię, bo dawało jej to szansę lepszego zrozu mienia swoich uczuć. Teraz nie była w stanie o tym myśleć. Jej uwagę całkowicie pochłaniał ciepły dotyk rąk Jossa. Gdzieś ma jaczyło przeczucie, że dopiero teraz grożą jej prawdziwe kłopo ty, ale było tak mgliste, że prawie nierealne. Nawet nie próbo wała się odsunąć. Joss pochylił się i pocałował ją. Amy poznawała dotyk jego warg, cieszyła się czułością. Wstrząsająca świadomość, że to Joss ją całuje, uderzyły ją chwilę potem. Ugięły się pod nią ko lana, ale podtrzymały ją silne ramiona. Doświadczenie budziło w niej lęk, bo nikt jej jeszcze nie całował. Mimo osobliwości tego doznania wcale nie chciała uwol nić się z objęć i po chwili wszelkie obawy ustąpiły, tym łatwiej że owładnęła nią niezaprzeczalna przyjemność. Zrobiło jej się ciepło i lekko, a gdy na moment zetknęły się ich języki, prze niknął ją rozkoszny dreszcz. Zaraz potem Joss cofnął głowę, ale nie wypuścił jej z ra mion. - Przepraszam. Czy teraz też chce pani, zęby nasza umowa została spełniona? Amy zamrugała i cofnęła się o krok. Natychmiast zrobiło jej się chłodno. Gwiazdy wróciły na swoje miejsce na niebie, zaczęła rozróżniać kontury drzew, miała jednak wrażenie, że coś minęło bezpowrotnie. - Nie rozumiem... Dlaczego pan mnie przeprasza? Rozpu stnicy nie przepraszają. - Ujrzała jego uśmiech i trochę się od prężyła. - Nie przepraszają, ale tylko wtedy, gdy planują kogoś uwieść. Ja tego nie planowałem. - Aha! A co wobec tego teraz robimy? Joss uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale już jej nie objął, cho ciaż Amy właśnie tego oczekiwała. - To zależy od pani - powiedział. - Jeśli panią obraziłem i nie chce pani więcej mnie widzieć, to ureguluję dług i na tym koniec. A jeśli nie, to możemy postępować według dawnego planu i po prostu zapomnieć o tym wieczorze. Amy wcale nie chciała o nim zapomnieć, ale smutek, który nagłe ją ogarnął, przepłoszył wszystkie rozkoszne następstwa pocałunku. Słowa Jossa wydawały się niezwykle rozsądne, ale w tej chwili w ogóle nie zależało jej na rozsądku. Mimo to wie działa, że Joss miał rację. Zdecydowanie za długo nie było jej już na sali, wyszła na dwór z najgorszej sławy londyńskim roz pustnikiem, więc rzeczywiście należało wykazać się trzeźwoś-
cia myślenia, a nie skłonnością do romantycznych uniesień. Dla Jossa pocałunek mógł być czymś zwyczajnym, dla niej, która przed chwilą doświadczyła go pierwszy raz w życiu, miał zu pełnie inne znaczenie, lecz mimo to wciąż pamiętała o różnicy w ich położeniu. - Myślę, że nadal będzie pan spłacał dług honorowy, tak jak ustaliliśmy wcześniej - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to dziarsko. - Jutro po południu pójdziemy razem na wystawę w Akademii Królewskiej, a w czwartek mamy odwiedzić przy tułek Świętego Bonifacego. - Wobec tego do zobaczenia jutro po południu. - Joss po całował ją w rękę. Amy nie usłyszała w rym pożegnaniu nic oprócz zwykłej serdeczności i to obudziło w niej bunt. To niesprawiedliwe, że earl może zachowywać stoicki spokój, podczas gdy wszystkie jej zmysły wciąż są tak pobudzone. Nie ma mowy. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Cofnęła rękę. - Dobranoc, lordzie Talłant. - Dobranoc, panno Bainbridge. Powoli weszła na kamienne schodki i wślizgnęła się na sale balową. Światło na chwilę ją oślepiło. Po sali wciąż niósł sie szmer rozmów, a przy drzwiach Richard pomagał wyjść do sieni załamanej lady Bainbridge. Nic a nic się nie zmieniło. Joss dogonił Julianę, gdy zamierzała wsiąść do powozu. Nie była sama. Wspierała sie na ramieniu Clive'a Massinghama i nie ulegało wątpliwości, że opuszcza bal razem z nim. Nie ule gało wątpliwości również to, że jest jej wszystko jedno, czy ktoś o tym wie, podczas gdy Massingham zareagował na nadejście Tallanta dość nerwowo. Joss wahał się tylko przez ułamek sekundy. - Juliano, chcę zamienić z tobą słowo. Juliana szeroko ziewnęła. - Nie teraz, Joss, już dzisiaj rozmawialiśmy. Nie widzisz, że śpieszy mi się do domu... i do łóżka? Massingham roześmiał się. Joss przybrał surowszy wyraz twarzy. - To będzie tylko chwila. Juliana wzruszyła ramionami. - Boże, robisz się z każdym dniem bardziej podobny do oj ca! Pamiętaj. Joss, zniszczysz sobie reputację zepsutego czło wieka, jeśli zamienisz się w moralistę! Joss zmierzył Massinghama spojrzeniem, które dobitnie komunikowało mu, że nie jest tu potrzebny. - Chcę ci powiedzieć coś w cztery oczy, Juliano. Może spot kasz się z panem Massinghamem nieco później? Juliana wybuchnęła śmiechem. - Niech ci będzie. Wsiądź ze mną do powozu, Joss. Clive, kochanie - zamruczała przymilnie - to potrwa tylko pięć minut... - Liczę na to. - Massingham ujął ją za rękę i ostentacyjnie pocałował. - Wybacz mi, Joss, jeśli cię krępuję - powiedziała nie szczerze. - Twoje zachowanie nie krępuje mnie ani trochę - odparł chłodno Joss. - Szkoda, że preferujesz towarzystwo znacznie poniżej swojego stanu. Nie mogę sobie wyobrazić, co ty widzisz w tym Massinghamie... - Nie wyobrażasz sobie? - Juliana skorzystała z jego pomo cy przy wsiadaniu. - Joss, mój najdroższy, a ja słyszałam, że masz taką bujną wyobraźnię zwłaszcza w sprawach sercowych. Harriet Templeton wyraża się o tobie z najwyższym uznaniem. Choć ostatnio jakby mniej cięchwaliła. Podobno jesteś myślami gdzie indziej, kochany...
- Zdaje się, że mówiliśmy o tobie i Massinghamie - prze rwał jej surowo Joss. - Ach, tak. Czyżby przeszkadzało ci to, że on kiedyś miał romans z naszą matką, Joss? Podobno jestem od niej lepsza, tak mówi... Pięść Jossa uderzyła z pasją o miękkie siedzenie w powozie - Dość tego! - Ja tylko żartuję. - Julianie zabłysły oczy. - A skoro o tym mowa... Kiedy planujesz wziąć ślub z tą małą panną Niewiniąt ko? To byłaby dla ciebie wielka zmiana, Joss. Przyznaję, że to może uderzyć człowiekowi do głowy. - Wnoszę, że masz na myśli pannę Bainbridge? - Joss zachował spokój. - Ostrzegałem cię już. - Och, naturalnie nie będę o niej rozmawiać z nikim innym - Juliana obdarzyła go kocim uśmiechem. - Czyż nie jest urocza? Za dobra dla ciebie, mój drogi! - Właśnie - wycedził Joss. - Nie mogę nawet marzyć o małżeństwie z panną Bainbridge,,. - Czemu nie? Skoro jesteś w niej zakochany... - Moje uczucia są tu nieistotne. Panna Bainbridge powinna poślubić kogoś, kto może wynagrodzić jej ciężkie przejścia, ja kich nie szczędziło jej życie. Reputacja zaprzysięgłego gracza i kobieciarza nie jest zbyt dobrą rekomendacją. To byłoby zu pełnie tak. jakbym proponował jej lata życia w niedostatku! - Boże, ty naprawdę się w niej zakochałeś! - Na chwilę głos Juliany złagodniał i przybrał brzmienie, jakie Joss pamiętał z dawnych lat. - Jesteś zanadto honorowy, mój drogi. To, że George Bainbridge skazał swoje kobiety na cierpienie, nie oz nacza, że dla panny Bainbridge byłbyś kandydatem nie do przy jęcia. - Panna Bainbridge ma bardzo akuratny obraz mojego upo dobania do hazardu. Głęboko nad nim ubolewa. A teraz... z najwyższym wysiłkiem opanował złość - porozmawiajmy wreszcie o tym, co mamy do załatwienia. Chcę wiedzieć, od kogo usłyszałaś, że panna Bainbridge wygrała pieniądze na loterii. Juliana wybuchnęła śmiechem. - Idź do diabła, mój drogi, nie mogę ci powiedzieć. Źródło informacji może mi się jeszcze do czegoś przydać! - Czy to Richard Bainbridge? Jeszcze nie słyszałem, żeby smalił do ciebie cholewki, ale to niewykluczone. - Nie o niego chodzi - powiedziała po namyśle Juliana. Zu to podsunąłeś mi dobry pomysł. Jeśli Massingham za wiedzie... - W czym? - spytał ostro. - Jeśli nie zaproponuje ci mał żeństwa? Będziesz na to długo czekać. W ciemności nie widział twarzy siostry, ale chociaż bardzo starała się ukryć urazę, głos ją zdradził. - Wcale nie czekam, żeby Massingham zechciał mnie wziąć za żonę. Mnie zależy tylko na dobrym tytule... - Głos jej się załamał, ale udało jej się to zamaskować. - Nigdy nie zdradzę ci. kto mi powiedział o pannie Bainbridge, więc nawet nie próbuj naciskać. Joss wiedział, że Juliana tego nie zrobi. I tak jednak krąg podejrzanych się zawęził. Skoro nie Richard, to może sama lady Bainbridge, książę Fleet albo nawet Amanda Spry... - Widzę, że odnowiłaś przyjaźń z lady Spry - powiedział obojętnie. - Czy to ci przypomina dawne lata? Juliana przeszyła go wzrokiem. - Nie złapiesz mnie w ten sposób, Joss. Nie, Amanda Spry i ja już nie możemy być przyjaciółkami. Z dziecięcych przy jaźni się wyrasta. - Rozumiem - wycedził Joss. - Może jej widok za bardzo przypomina ci Myfleeta? Kiedyś przyjaźniliście się wszyscy, a to był dobry człowiek.
- Bardzo dobry. - Juliana najwyraźniej była bliska łez. Tylko że teraz jestem z Massinghamem. Dlatego obawiam się. mój drogi, że muszę prosić cię o zakończenie tej rozmowy. Idź już. Strasznie dziś nudzisz, a najbardziej na świecie nie znoszę właśnie nudziarstwa. - Moja droga, wydajesz się dziś rano zupełnie nieprzytomna. - Słysząc zrzędliwy głos lady Bainbridge, Amy nerwowo drgnęła i upuściła kromkę chleba z miodem na dywan. Oczywi ście kromka upadla złą stroną. Śniadanie jadły tylko we dwie i przez większą część posiłku lady Bainbridge lamentowała nad wydarzeniami poprzedniego wieczoru. Jak mogła ta zawistna lady Juliana dowiedzieć się prawdy, jakie straszne plotki mogą krążyć po Londynie od rana, co z nimi teraz będzie...? Amy prawie nie słuchała tej tyrady, miała bowiem na głowie własne kłopoty. Wkrótce będzie musiała stanąć twarzą w twarz z Jossem i udawać, że poprzedni wieczór został zapomniany, aczkol wiek nie była to prawda i, co gorsza, kompletnie nie rozumiała tego, co czuje. - Bardzo cię przepraszam, mamo - powiedziała. - Zastana wiałam się, co robić... - Właśnie! - Lady Bainbidge zrobiła triumfalną minę. Musimy wymyślić jakiś plan. Wiedziałam, że nie należy wkła dać żółtych pantofelków, bo żółty zawsze przynosi pecha, mo głam się więc spodziewać wszystkiego najgorszego. Och, ta ob rzydliwa Juliana Myfleet! Zawsze była zepsutą panną, a wczo raj zrujnowała ciebie, Amy! Zrujnowała! Teraz nie znajdziesz godnego szacunku męża, bo towarzystwo nie wybaczy nikomu majątku uzyskanego w grze hazardowej. A już na pewno nie ko biecie. Ten jawny wyraz podwójnej moralności nagle wyrwał Amy z zadumy. - To jest największa hipokryzja, o jakiej kiedykolwiek słyszatam!- powiedziała oburzona. - Ludzie wygrywają i przegrywają majątki każdego dnia i nikt graczy nie potępia. A co do męża, to wcale nie chcę go znaleźć, od początku ci to mówiłam, mamo. Lady Bainbridge udała, że nie słyszy. - Nawet jeśli to hipokryzja, tak jest urządzony świat. Wygranie pieniędzy na loterii nie jest w dobrym tonie. Och, i po myśleć, że powiedziałam tym wszystkim ludziom o spadku po ciotce Bessie, a teraz wszyscy się ze mnie śmieją. Tego dopra wdy za wiele! Amy była zdania, że matka jest bliska uwierzenia w istnienie ciotki Bessie i jej spadku i że prawdopodobnie wkrótce zacznie głosić, jakoby te pogłoski szkalowały pamięć zmarłej. Wiedzia ła, że lady Bainbridge niechybnie cierpi. Matka zawsze przy wiązywała olbrzymią wagę do zdania towarzystwa i z tego po wodu przezywała nieraz olbrzymie upokorzenie, gdy George Bainbridge sprowadzał kolejne finansowe katastrofy na rodzinę. Ta nowa plotka też była dla niej bardzo bolesna, natomiast Amy miała po prostu ochotę powiedzieć tym wszystkim matronom, żeby poszły do diabła. - Myślę, że zwyczajnie nie powinnyśmy zwracać uwagi na plotki, mamo - powiedziała. - Jeśli będziemy się zachowywać, jakby nic się nie stało... Lady Bainbrdge spojrzała na nią ze zgrozą. - Och, to jest nie do pomyślenia! Nie mogłabym teraz iść na żaden bal! Nie, Amy. Musimy niezwłocznie opuścić Londyn. Jeśli pojedziemy na pewien czas do Nettlecombe, wrzawa ucichnie i będziemy mogły wrócić na następny sezon. Natural nie wtedy będziesz starsza, a są tacy, którzy uważają, że nie masz już wiele czasu na znalezienie męża, ale na to nic nie po radzimy. Nie, podjęłam decyzję! Wyjeżdżamy na wieś w końcu tygodnia.
Amy zdradziła gestem pewne zniecierpliwienie. - Mamo. nie mogę pozwolić, żebyśmy zrejterowały. Lady Bainbridge wybuchneła oburzeniem. - Zrejterujemy. Powtarza! się stary wzorzec, ponieważ na wypełniające życic skandale matka miała tylko jeden sposób. Kiedykolwiek George Bainbridge wpadał w finansowe tarapaty, jego żona znajdowała się w tarapatach towarzyskich. Zabierała Amy ze szkoły, roz dzielała ją z przyjaciółkami i przenosili się do innego domu albo wyjeżdżali na wieś, żeby ratować twarz i przy okazji zaoszczę dzić pieniądze. Amy nie dziwiła się więc, że i tym razem matka reaguje po swojemu. Ostatni raz spróbowała przemówić jej do rozsądku. - Mamo, mam wiele zobowiązań, których nie chcę odwoły wać. Miałyśmy z Amandą obejrzeć w parku St James obchody ku czci zwycięstwa koalicji. Lady Bainbridge zadrżała. - Jeśli chcesz, żeby wszyscy nasi znajomi udawali, że cię nie znają, to proszę bardzo, możesz zostać w Londynie. Ja wyjeżdżam do Ncttlecombe natychmiast, jak tylko zakończę pako wanie. Amy zauważyła łzy w oczach matki. Sprzeczka tylko zwię kszyłaby jej niepokój. Poklepała ją po ręce. - Dobrze, mamo. Pojedziemy na wieś, jeśli tak sobie ży czysz, - Dziękuję, kochanie. Jestem pewna, że to pomoże mi od zyskać spokój ducha. - Lekko zmarszczyła czoło. - Jest jednak jeszcze jedna sprawa, która budzi moją troskę, ten wyjątkowo niestosowny młody człowiek, brat tej okropnej Juliany Myfleet. Ludzie już o tym mówią... Amy raptownie wstała. Była gotowa ustąpić matce w pozo stałych sprawach, ale o Jossie nie zamierzała rozmawiać.
-
Wnoszę, że masz na myśli earla Tallant, który jest dosta nie stosowny, by być" przyjacielem Richarda... - Och, tak, ale to co innego. On jest bogaty, a jeśli Richard możeod niego wygrać... Z tobą, kochanie, jest zupełnie inna sprawa. Chociaż w zasadzie - myśli lady Bainbridge raptownie zmieniły kierunek - on jest bardzo przystojny... - Nie masz się czym martwić, mamo. - Amy podeszła do drzwi. - Ponieważ wkrótce wyjeżdżamy z Londynu, nie będę miała więcej okazji, żeby się / nim spotykać. - Tak, tak, żadnych okazji! - powiedziała ucieszona lady Bainbridge. - Zamierzam odwiedzić panią Wendover. - Amy przystanę ła, wsparta o framugę. - Chcę jej zawieźć trochę żywności, ubrania dla dzieci i książki szkolne. - To bardzo ładnie z twojej strony, kochanie. - Lady Bain bridge przenikliwie spojrzała na córkę. - Lepiej weź z sobą Patience. każ sprowadzić dorożkę. Nie jedź do Whitechapel no wym powozem! Nie zniosłabym, gdyby ktoś go uszkodził. - Zastanawiam się, czy to widziałaś - powiedziała Amanda Spry, niechętnie wyciągając przed siebie skrawek papieru. Był wieczór. Amy zrezygnowała z wieczorku muzycznego i spędza ła czas w domu z przyjaciółką. Wyglądało jednak na to, że plot ki ścigają ją nawet tutaj. Wzięła z rąk Amandy kartkę i szybko przeczytała wypisaną na niej rymowankę: Żyła na wsi panna B. Co nie była nigdy be. W karty, kości nie grywała. Męża znaleźć nie umiała Aż zgrzeszyła z tej mizerii Los wygrała na loterii.
W grze o wielkie stawki teraz Wielki ją rozpustnik wspiera. - Ojej. - Amy ostrożnie odłożyła kartkę. W pierwszym od ruchu chciała ją cisnąć do ognia, zanim wpadnie w ręce lady Bainbridge, ale potem obejrzała ją ponownie. - Nie do końca rozumiem, za co jestem tu piętnowana. Czy za to, że wygrałam na loterii, czy za spędzanie czasu z Tallantem? - Westchnęła. - Pewnie za jedno i drugie. - Po tobie nigdy nie widać, żebyś się czymś przejmowała. Amy! Na twoim miejscu już bym wyjechała z Londynu. Nie umiem znieść skandalu wokół mojej osoby. - Ludzie przestaną o tym gadać, kiedy znajdą sobie nowy lemat. Wiem, że patrzą na mnie jak na raroga, a towarzystwo nie lubi tych, którzy nie chcą się do niego dopasować! Daj ko muś takiemu majątek, a... - Wzruszyła ramionami. - Łatwo zrozumieć, dlaczego jestem niepopularna. Amanda nadal przyglądała jej się z troską. - A co powiesz o zachowaniu earla Tallant? On zdaje się zu pełnie nie przejmować tym, że przez niego wybuchł wokół cie bie skandal. - Wyraziłaś to o wiele za mocno - stwierdziła zdecydowa nie Amy. - To, że postanowiłam spędzić trochę czasu w towa rzystwie earla Tallant, nie powinno wywoływać żadnych domy słów. Amanda spojrzała na nią z politowaniem. - Może nie powinno, ale wywołuje. Rozpustnik towarzyszy ci na koncertach dobroczynnych i odwiedza z tobą przytułki Połowa ludzi mówi, że on chce cię wywieść w pole, a druga po łowa, że czyha na twój majątek... Urwała, widząc gniewny błysk w oczach Amy. - Bardzo cię przepraszam. To było wyjątkowo niegrzeczne
z mojej strony. - Błagalnie złożyła ręce. - Po prostu martwię się o ciebie! Earl Tallant... - Nie ma nic skandalicznego w stosunkach między mną a Jossem Tallantem - zaoponowała Amy, czując, że się rumieni. Od poprzedniego wieczoru Amy raz po raz wracała myślami do pocałunku Jossa. A tego popołudnia ledwo mogła wybąkać składne zdanie w jego towarzystwie. Na szczęście oglądali wy stawę sztuki, co pozwalało jej zachować milczenie, bo udawała, że kontempluje obrazy. Joss zdawał się nie zauważać zmiany w jej zachowaniu, sam zresztą też wydawał się czymś zafraso wany. - To wszystko minie - powtórzyła Amy z przekonaniem, którego wcale nie czuła. - Wystarczy, żeby jakaś księżna uciek ła z lokajem, i zaraz zostanę zapomniana! - Zazdroszczę ci takiej odporności - powiedziała Amanda. - A gdyby zaczęto rozprawiać o czymś naprawdę skandalicz nym, takim jak, na przykład, twój pobyt w Whitechapel? Jak byś się czuła, gdyby ta historia wyszła na jaw? Amy uniosła brwi. - Mieszkanie w Whitechapel trudno nazwać skandalem. chociaż nie chciałabym, żeby wszyscy o tym wiedzieli. W koń cu musiałabym się jednak jakoś pogodzić z tym, że ludzie chcą o tym mówić. Amanda pokręciła głową. - Chyba celowo nie próbujesz mnie zrozumieć. Musisz ukrywać coś ze swojej przeszłości, czego ludzie nie powinni wiedzieć. Wszyscy mają tajemnice. Amy zaczęta szukać w myślach. Nic nie przychodziło jej do głowy. Pokręciła głową. - Nie. Boję się, że wiodłam bardzo nudne życie. Nikt nie mógłby mnie zaszantażować, żeby zdobyć majątek. Na policzkach Amandy pojawiły się rumieńce.
- A więc musisz jechać do Nettlecombe. Myślę, że opuszczę Londyn razem z tobą. Bez ciebie nie będę się tu dobrze bawić. Amy spojrzała na nią zdziwiona. - Po co miałabyś to robić? Przecież uwielbiasz bale i przy jęcia i masz tu mnóstwo przyjaciółek. Amanda westchnęła. - Nie mam wielu prawdziwych przyjaciółek, Amy, tylko znajome. - Z pewnością.., na przykład Emmę Wren i lady Julianę.. Amanda spojrzała Amy w twarz. - Do licha! One nie są moimi przyjaciółkami. Emma jest jak dla mnie zbyt frywolna; prawdę mówiąc, jej zachowanie mnie oburza. Co zaś do Juliany... może kiedyś się przyjaźniłyśmy, ale daw no, jeszcze za życia lorda Myfleeta. Juliana była wtedy zupełnie inna. Nie taka harda. Teraz... - Amanda westchnęła. - Moim zda niem stała się zupełnie inną osobą. - Może jest nieszczęśliwa - powiedziała Amy. Nie chciała myśleć życzliwie o lady Julianie, a jednak coś podszeptywało jej, by zdobyć się na wielkoduszność. Może spo wodowały to pobrzmiewające w jej głowie echem słowa Jossa: ,,Moja siostra wydawała się kiedyś niezwykle szczęśliwa ze swym mężem". Gdyby Edwin Myfleet nie umarł, życie mogło by potoczyć się zupełnie inaczej. - Może jest... Nie ona jedna. Amy odłożyła robótkę i ujęła dłonie przyjaciółki. - Amando, nie wiedziałam... - To nie ma znaczenia. - Amanda, którą Amy zawsze uwa żała za elegancką do przesady, nagle zupełnie nieelegancko po ciągnęła nosem. Uwolniła ręce z uścisku i szybko wstała. - To nie ma nic do rzeczy. Przepraszam cię, Amy. Muszę iść do do mu. Rozbolała mnie głowa. - Ojej, ale... - Amy była w kropce. Pragnęła pomóc przyjaciółce, lecz rozumiała, że Amanda może nie chcieć się zwierzyć. - Zobaczymy się jeszcze przed naszym wyjazdem z Londynu? - Naturalnie. - Amanda smutno się do niej uśmiechnęła, Przepraszam cię - powtórzyła. - Obawiam się. że migreny zawsze nastrajają mnie płaczliwie. - Wyszła, a Amy została sam na sam z zagadką, czym gryzie się przyjaciółka.
- Szybko rujnuje pani moją zła. reputację, panno Bainbridge - stwierdził zrezygnowany Joss, gdy Amy wychyliła się z faetonu, by podać mu stertę koców, koszyk z jedzeniem i torbę z lekarstwami. - Wczoraj dostarczałem szkolne książki dla sie rot od Świętego Bonifacego, a dzisiaj jestem w Windsorze! Co będzie dalej? - Bardzo pan uprzejmy, milordzie. - Amy podała mu resz tę dóbr. - Piastunka Benfleet na pewno przyjmie te dary z wdzięcznością. Nie możemy jednak zostać tu długo. Nie powiedziałam mamie, co zamierzam, więc musimy wrócić przed wieczorem. Było kilka ważnych powodów, dla których nie wspomniała lady Bainbridge o wizycie u pani Benfleet. Jazda do Windsoru w towarzystwie Jossa była jak najbardziej niestosowna, nawet jeśli towarzyszył im służący. Amy zastanawiała się nad tym, uz nała jednak, że z tak błahego powodu nie może zrezygnować z odwiedzenia chorej pani Benfleet. Istniał tez inny problem: matka nie pozwoliła jej się widywać z Jossem. Tyle że i tak na zajutrz miały wyjechać do Nettlecombe. Amy egoistycznie po stanowiła więc nacieszyć się ostatnim spotkaniem i zgromadzić jak najwięcej wspomnień. Joss pomógł jej wysiąść z faetonu, ale zaraz potem cofnął ręce. Amy unikała jego wzroku, nie czuła juz jednak takiego skrępowania, Joss bowiem zachowywał się teraz podobnie jak
przed pamiętnym balem u lady Carteret. Był uroczy, lecz jed nie zachowywał dystans. Takie zachowanie Jossa przyjęła z ulgą. Stopniowo jednak, w miarę jak mijało onieśmielenie, była coraz bardziej rozczarowana. Gdy ukradkiem zerkała na Jossa i przekonywała się, że na nią patrzy, powracała do niej myśl, że i on musi doznawać czegoś podobnego. Wciąż jednak zachowywał rezerwę, która całkiem niweczyła nadzieję na następny pocałunek. Wzięła kilka koców i ruszyła wyłożoną kamieniami ścieżką ku domkowi. Joss polecił służącemu odjechać faetonem do najbliższego zajazdu i lam poczekać, aż będzie potrzebny. Sam ruszył za panną Bainbridge z koszykiem w jednej ręce i torbą z lekarstwami w drugiej. Amy ukryła uśmiech. Musiała przy znać, że Joss wypełnia narzucone warunki bez narzekań, i to mu się chwaliło. Trudno było sobie wyobrazić, że człowiek jego po kroju odwiedza sieroty lub słucha wykładów o dobroczynności, a jednak robił to bez oznak niezadowolenia. - Panna Amy! Co pani tu robi! Pani Benfleet, pulchna kobieta w białym fartuchu i koronko wym czepku, wydawała się zdziwiona, lecz również bardzo za dowolona z ich widoku. Serdecznie uściskała Amy i wprowa dziła ich oboje do środka. Sufit był tu tak nisko, że Amy oba wiała się o Jossa. Choć wnętrze było umeblowane bardzo skromnie, wszędzie panowała nieskazitelna czystość. - Czuję się dużo lepiej, dziękuję - powiedziała pani Ben fleet, zapytana o zdrowie. - Ostatnia porcja leku, którą panien ka mi przysłała, bardzo pomogła. Smakowało jak trucizna, więc musiało pomagać. - Zawsze tłumaczyłaś mi podobnie, kiedy byłam dzieckiem powiedziała Amy z uśmiechem. - No, i popatrz na siebie. Musiało podziałać. Wyglądasz
kwitnąco, dziecko.
-
Amy dostrzegła uśmiech Jossa i spłonęła rumieńcem. - Przepraszam. zapomniałam. To jest... mój przyjaciel, Bennie. Earl Taiłam, pani Benfleet. Piastunka zrobiła wielkie oczy, gdy Joss ujął jej dłoń, - Niebiosa, panno Amy! - Tak. no właśnie... - Amy bardzo się bała, że pani Benfleet zamierza wygłosić uwagę na temat tytułu Jossa, jego efektownej prezencji lub, co byłoby jeszcze bardziej kłopotliwe, spytać o jego intencje. - Nie możemy tu zostać dłużej niż kilka minut, Bennie, po za tym nie chcemy cię zmęczyć, ale przynieśliśmy ci jeszcze to i owo, żeby było ci łatwiej dojść do zdrowia. Trochę miodu i wina... - Będę śmiertelnie urażona, jeśli czegoś u mnie nie przeką sicie - powiedziała pani Benfleet. - W spiżarni mam dobrą szynkę, a chleba, jabłek i mleka też starczy dla trojga. Amy zerknęła na Jossa. Nie wyobrażała sobie, żeby mógł usiąść do posiłku w takim nędznym domku. - Naprawdę nie możemy... - zaczęła. - To wspaniały pomysł, pani Benfleet - przerwał jej Joss · uśmiechem. - Bardzo dziękujemy. Czy mogę w czymś po móc? - Poczciwa dusza - powiedziała aprobująco pani Benfleet, pokazując drogę do kuchenki. - Panno Amy, panienka może iść do ogrodu - zawołała przez ramię. - Pod jabłonią przyjemnie się siedzi. W ogródku pod murem skąpanym w popołudniowym słońcu stała ławeczka. W aromatycznym, rozgrzanym latem powietrzu słychać było brzęczenie pszczół. Amy usiadła i zamknęła oczy. Na powiekach czuła miłe ciepło, z kuchni dobiegał ją uspoka jający szmer głosów. Joss nie tylko pomagał przygotowywać posiłek, lecz również bawił panią Benfleet rozmową. Amy nieco
się zasępiła. Może niesprawiedliwie oceniła Jossa. uważając, że będzie się czuł nieswojo w takim otoczeniu. Zapewne miał wie le wad, ale na pewno nie był snobem. - Tam, proszę. - Otworzyła oczy i zobaczyła panią Benfleet nadchodzącą z pełną tacą i Jossa niosącego stolik, który zaraz ustawił pod jabłonią. - Właśnie mówiłam młodemu człowiekowi, że powinien spróbować mojego domowego jabłecznika. - Pani Benfleet z promienną miną przekazała tacę Amy. - Och, tak lepiej! Usiadła na ławeczce. - Czasem zapominam, że jestem słaba i za dużo sobie pozwalam. Niech się panienka przesunie, zmieścimy się we troje. Amy przesunęła się nieco, żeby zrobić miejsce dla Jossa. Ła weczka była krótka, więc ich uda się stykały i Amy czuła to bardzo wyraźnie. Raz czy dwa Joss przypadkowo musnął ją dłonią podczas podawania jedzenia. Tymczasem pani Benfleet uszczęśliwiona raczyła Jossa opowieściami z dzieciństwa swojej dawnej podopiecznej. Słońce, bliskość Jossa, a przede wszystkim jabłecznik sprawiły, że Amy zaczęła ciążyć głowa. Ziewnęła. - Ojej, bardzo przepraszam. - Pośpij, jeśli chcesz, jagniątko - powiedziała czule pani Benfleet. - Twój kawaler na pewno pomoże mi wszystko po sprzątać, kiedy skończymy. - To nie jest mój lawaler - powiedziała sennie Amy. Gdy się odwracała, niechcący otarła się o ramię Jossa. Nagle zapragnęła położyć mu głowę na ramieniu. Na wszelki wypadek szybko się wyprostowała. - Czy chcesz, żeby ci coś jeszcze przysłać, Bennie? - spy- Nie, dziecino, i tak już za dużo mi dałaś. - Pani Benfleet uśmiechnęła się przez łzy. - Sama nie wiem, skąd na to wzięłaś
pieniądze. - Zwróciła się do Jossa. - To była krzycząca niespra wiedliwość, milordzie, że panienka Amy musiała tak się drę czyć, żeby związać koniec końcem w tym domu... - Bennie - jęknęła błagalnie Amy. - Wiem, że wyrywam się nieproszona - stwierdziła wyzy wająco piastunka - ale to było straszne, milordzie, jak ojciec ciągał pannę Amy po całej Anglii. Nie mam pojęcia, jak lady Bainbridge mogła tolerować jego wyskoki. Ot, małżeńska dola, na dobre i na złe. Miałam szczęście, ze na moim Samie, niech Pan świeci nad jego duszą, można było polegać. Właśnie to po mojemu powinno być małżeństwo: przyjaźń i wsparcie. Ech, co tam... - Wstała i pochyliła się, by pocałować Amy. - Niech pa nienka tu chwilę się zdrzemnie, jeśli ma ochotę. Ja idę teraz od począć, ale bardzo dziękuję za odwiedziny. Spod przymkniętych powiek Amy obserwowała, jak Joss wnosi tacę do domu. Och, jak nie chciało jej się wracać do Lon dynu. Po zgiełku wielkiego miasta ciepło i spokój ogródka pani Benfleet działały jak balsam. Może jednak warto jechać do Nettlecombe? Zawsze lubiła wieś . - Amy? Otworzyła oczy. Myślała, że to powiał wietrzyk, nagle jed nak uświadomiła sobie, ze Joss ukucnął obok niej i lekko odsu nął jej włosy z twarzy. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Taka delikatność... A gdy się tak przyglądała, odkryła coś, co było jak kubeł zimnej wody. Popołudniowe słońce rozjaśniło twarz Jossa i rozświetliło je go bursztynowe oczy. Włosy Jossa, potargane przez wiatr, miały odcień jesiennych liści, były gęste i połyskujące. Joss znowu się uśmiechnął i serce Amy zabiło mocniej. W tej sekundzie Amy nie tylko uświadomiła sobie, że bezwstydnie i nieodparcie po żąda Jossa, lecz również że go kocha, a wszystko inne wydaje się w porównaniu z tym błahe. Uniesienie trwało dłuższą chwilę. Nagle świat wrócił na swoje miejsce. Pośpiesznie usiadła wyprostowana. Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób zasnęła z głową opartą o jego ramię. Czepek miała pognieciony, a twarz ją piekła. - Och, mama będzie się bardzo niepokoić. Nie wzięłam pa rasolki, a pali słońce i tak długo nie ma mnie w domu! Joss przesunął palcem po jej policzku. - Na pewno zaróżowiła się pani na twarzy. Może nawet wy skoczą pani piegi. - Musimy już wracać. - To prawda. - Joss pomógł Amy podnieść się z ławeczki. - Jeśli zechce pani chwilę poczekać, pójdę ,,Pod Wschodzące Słońce" sprowadzić faeton. - Nie - odparła Amy, która przypomniała sobie, że ma mu coś powiedzieć. - Pójdę z panem. Muszę otrząsnąć się z resztek snu. Przechodząc przez domek, usłyszeli z góry rytmiczne po chrapywanie pani Benfleet. Wymienili spojrzenia spiskowców i wyszli na dwór. Drogę do wsi pokonali w milczeniu. Słońce było jeszcze wy soko, więc Amy starała się wybierać zacienione miejsca. Ptaki śpiewały, a wyschnięta droga była twarda i spękana. Joss ma szerował dziarsko. Amy uśmiechnęła się, rozbawiona wyobra żeniem modnych dżentelmenów, którzy spacerują po parku St James z laseczkami i narzekają na najmniejszą grudkę błota brudzącą trzewiki lub na powiew wiatru targający fular. Joss nie był taki. Bez względu na to, jak się prowadził, nie wpływało to ani na bystrość jego umysłu, ani na fizyczną sprawność. Szedł teraz z lekkim marsem na czole, a Amy przypomniała sobie, jak kiedyś powiedział, że nie lubi wsi. - Dziękuję za przywiezienie mnie tutaj - zaczęła z waha-
niem. - To bardzo miło z pana strony, bo pamiętam, że nie lubi pan wsi. - Miałem na myśli tylko to, że w przeszłości nie było dla mnie na wsi szczególnych atrakcji - powiedział Joss. - Można naturalnie polować, ale zawsze ceniłem wyżej rozrywki dostępne w mieście. Czy jednak słusznie? Tu jest bardzo pięk nie. - Chcę również podziękować za życzliwość, jaką okazał pan pani Benfleet. Naprawdę nie miałam zamiaru zostawać na posiłek. Sądziłam, że pan odmówi... Urwała. Joss wydawał się rozbawiony. - Moja droga panno Bainbridge, pani doprawdy ma niezbyt dobre wyobrażenie w moich manierach, - Jest różnica miedzy przyjęciem zaproszenia, bo tak wypada, i przyjęciem go z własnej, nieprzymuszonej woli i szczerej chęci... Ojej, zdaje się, że pana obraziłam. - Rzeczywiście. Bardzo polubiłem panią Benfleet, więc nie musiałem szczególnie się przymuszać, by zostać na lunchu i ra zem z nią czerpać z tego przyjemność. Skąd u pani inne prze konanie? Amy machnęła ręką. Nie wiedziała, jak mu wytłumaczyć, że myśl o młodym człowieku z towarzystwa siedzącym w wiej skim ogródku wydaje jej się zupełnie niedorzeczna. - Pewnie dlatego... że panu nie przyszłoby do głowy w ten sposób spędzić czas... Myślałam... - Myślała pani, że jestem snobem - dokończył obojętnym tonera. - Proszę to przyznać, panno Bainbridge. - Uśmiechnął się. - Chociaż jest pani wcieleniem wszystkich cnót, tu mogła pani zawinić. Amy przez chwilę zmagała się z sobą. - Przyznaję. I bardzo przepraszam. Joss uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie szkodzi. Zdąży pani jeszcze poznać mnie lepiej. Amy posmutniała. Miała teraz dobrą sposobność, by powie ieć mu o planowanym wyjeździe do Nełtłecombe i o tym, że w przyszłości w ogóle nie będą się widywać, ale jeszcze nie chciała psuć przyjemnego nastroju. Dzień był taki pogodny i ciepły, a towarzystwo Jossa sprawiało jej tyle radości... - Mam wrażenie, że zachowałam się raczej niestosownie, prosząc pana o towarzyszenie mi dzisiaj - powiedziała wolno, głośno wyrażając myśli. - Po prostu bardzo chciałam odwiedzić chorą panią Benfleet... - A łatwiej było poprosić mnie o zawiezienie niż wynająć powóz. - Joss roześmiał się. - Cały ten tydzień, panno Bain bridge, uważam za bardzo kształcący. Natomiast pani mogła zacząć robić dobry użytek z wygranych pieniędzy. Amy spojrzała mu w oczy i przystanęła. - Wolałabym nie słyszeć od pana takich rzeczy. Powiedzia łam już, że nie zamierzam pana reformować. Nie mnie to robić. Poza tym mam przeświadczenie, że prędzej czy pewniej wyjdzie na jaw, iż połowę dochodu przeznacza pan na cele dobroczynne albo że założył pan fundusz umożliwiający kształcenie kominiarczyków i nikomu pan o tym nie powiedział. Uśmiech znikł z twarzy Jossa. - Myli się pani. Jestem egoistą i nigdy nie próbowałem na wet przysłużyć się komu innemu. - W tym tygodniu wyświadczył mi pan niejedną przysługę. - To co innego. Miałem obowiązek spłacić dług siostry, a poza tym - zatrzymał wzrok na jej twarzy - bardzo łatwo czymś się pani przysłużyć, panno Bainbridge. Myślę, że chętnie zrobiłbym wszystko, o co by mnie pani poprosiła. Amy zaparło dech w piersiach. Uciekła spojrzeniem w bok i szybko mszyła dalej. - Muszę panu powiedzieć, milordzie, że koniec spłaty długu
zbiega się w czasie z moim wyjazdem - oznajmiła. - Mama chce. żebyśmy wróciły do Nettlecombe. Jest bardzo rozstrojona plotkami o mojej wygranej na loterii i wolałaby jak najszybciej opuścić Londyn. Joss chwycił ją za ramię. - Chwileczkę, panno Bainbridge. Czy możemy to przedys kutować, nie biegnąc? Amy niechętnie zwolniła kroku. Po lewej stronie miała teraz rozwalającą się bramę, nad którą rozpostarł gałęzie majestaty czny kasztanowiec. Weszła w cień i oparła się o bale ogrodze nia. Były nagrzane przez słońce. - O czym chce pan dyskutować, milordzie? Sprawa jest przesądzona. - Rozumiem. Lady Bainbridge chce uciec przed rozmaitymi spekulacjami, a pani postanowiła zastosować się do jej życze nia. - Chętnie stawiłabym czoło tym plotkom, ale mama nic jest taka odporna. Całe to gadanie głęboko ją unieszczęśliwiło, uznała więc, że jeśli wrócimy do Oxfordshire, to sprawa przycichnie. - Amy wzruszyła ramionami. - To doprawdy nie duża cena za spokój mamy, a ja zawsze dobrze czułam się na wsi. - Rozumiem - powtórzył Joss, ale jakimś innym, dziwnym tonem. - Czyli już się nie spotkamy. - Chyba nie. - Amy wyciągnęła rękę. - Tak jest pewnie naj lepiej. Przez ten dług ludzie zaczęli plotkować... gadają o tym prawie tyle samo co o wygranej na loterii. Joss z uwagą przyglądał się jej twarzy. - Czy pani te plotki przeszkadzają? - Nie, ale zawsze słyszę, że nie rozumiem towarzyskich niu ansów. Dla mnie jeśli nie ma ognia, to i dymu nie ma. - Myślę, że część odpowiedzialności jednak spada na mnie.
Joss przestąpił z nogi na nogę. - To ja zgodziłem się na przejęcie długu i wywołałem spekulacje, a wszystko po to, żeby na cieszyć się pani towarzystwem, panno Bainbridge. Amy znowu zrobiło się ciepło na sercu. - Doprawdy, jest pan bardzo uprzejmy, milordzie. - Już pani to mówiła. No cóż. skoro dzisiaj odkryłem na no wo uroki wsi, to może powinienem odwiedzić panią w Nettle combe. Czy zaprosi mnie pani. panno Bainbridge? - Tak, naturalnie. Nie mogła uwierzyć, że Joss pofatygowałby się aż do Oxlordshire tylko po to, by ją zobaczyć. Po co mu to? W Londynie ma tyle wyrafinowanych rozrywek, że wkrótce zapomni o ich dość osobliwej znajomości, - Czyli to nasze ostatnie spotkanie - powiedział z nieznacznym uśmiechem. Oparł się o bramę i przesłał jej ciepłe spojrzenie. - Było mi bardzo miło w pani towarzystwie. Żałuję, że pani opuszcza Londyn. - Dziękuję, milordzie. Słońce prześwietlające koronę drzewa było tak silne, że Amy musiała zmrużyć oczy. Nagle ogarnęło ją przygnębienie. Było to śmieszne. Joss żegna się z nią bardzo pogodnie i chce pod trzymywać znajomość, a ona chce... no właśnie, czego? Gdyby tylko tak rozpaczliwie się w nim nie zakochała... - Mam nadzieję, że wywiązałem się ze spoczywających na mnie obowiązków - ciągnął Joss. Amy, oślepiona blaskiem słońca, me widziała w tej chwili jego twarzy. - Jeśli czegoś nie dopełniłem, to ma pani już niewiele czasu, by mi o tym po wiedzieć. - Hm... - Przed oczami Amy przemknął obraz ogrodu w posiadłości lady Carteret. - Pomyślałam o jednym. - Jej głos zabrzmiał dziwnie nawet dla niej samej. Odchrząknęła. - Mógłby... mógłby mnie pan pocałować na pożegnanie.
Gdy tylko padły te słowa, schroniła się głębiej w cieniu kasztanowca, licząc, że chłód dobrze zrobi jej rozpalonym policzkom. Nie odważyła się spojrzeć na Jossa. Rzadko bywała tak bezpośrednia, ale przecież sam spytał, co jeszcze mógłby dla niej zrobić, a ona tylko szczerze odpowiedziała. Gdy milczenie się przeciągało. Amy zaczęła rozważać, czy nie powinna była jednak zachować więcej powściągliwości. - Znowu mnie pani zaskoczyła. Jeśli pani pamięta, coś po dobnego już kiedyś robiliśmy. - Joss zachował żartobliwy ton, z którego trudno było cokolwiek wyczytać, ale Amy mimo cie nia zrobiło się gorąco. Instynkt podpowiadał jej, że prośba zo stanie wysłuchana. Uniosła głowę. - Ściślej mówiąc, milordzie, jest pan w błędzie. Nie należało to do warunków spłaty długu. Poza tym pocałunek pożegnal ny to co innego. Ich spojrzenia się spotkały. - Cóż więc mam zrobić? - spytał swobodnie Joss. - Ponie waż spłacam dług, decyzja należy do pani. - Chciałabym, żeby pan podszedł tutaj - szepnęła. Kolana sic pod nią uginały. Gdy Joss posłusznie stanął tuż przed nią. nie mogła złapać tchu. - A teraz? - spytał bardzo cicho. - Czy musi pan się starać, żeby to było dla mnie takie trudne? - Przepraszam. - Joss uśmiechnął się. - Czy tak będzie dobrze? Nie było to pytanie, na które Amy mogłaby natychmiast od powiedzieć. Pocałunek Jossa na chwilę pozbawił ją tchu. Gdy wreszcie cofnął usta, zatoczyła się i oparła plecami o pień drze wa, zadowolona, że znalazła podporę. Joss tylko na nią patrzył.
-
Tak - westchnęła po chwili, - Tak było dobrze. Joss wybuchnął śmiechem. - Pani było dobrze, Amy - powiedział. - Teraz potrzebuję jeszcze czegoś dla siebie. Znów spojrzeli sobie w oczy, Joss delikatnie dotknął jej karku i przyciągnął ją do siebie. Zwarli się ustami. Pocałunek, początkowo delikatny, był bardzo prowokujący. Poddała się nieznanym zmysłowym doznaniom wywoływanym przez wargi
i język Jossa. Mimo woli oparła mu dłonie na torsie, a chwilę potem objęła go za szyję i wsunęła palce we włosy. Dopiero kiedy zaczął wędrować dłonią po jej ciele, raptownie oprzytomNie mogła pozwolić na więcej, mimo że bardzo tego chciała. Już teraz z trudem znosiła myśl o rozstaniu z Jossem. Nie chcia ła wyjechać do Nettlecombe ze złamanym sercem i brakiem wi doków na przyszłość. Wysunęła się z jego objęć. - Joss, proszę... Wyglądał tak, jakby zbudziła go z głębokiego snu. Odsunął się od niej raptownie. - Proszę o wybaczenie, Amy. Nie chciałem pani przestraszyć. - Nie bałam się, chociaż to chyba nie był najlepszy po mysł. Wiedziała, że nie potrafi jasno nazwać swoich pragnień, i przez chwilę widziała na twarzy Jossa wyraz bólu, który jed nak znikł tak szybko, że wydał jej się przywidzeniem. Wyciąg nęła rękę. - Och, Joss, przykro mi. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmia ło Sam pan jednak na pewno rozumie, jakie to nierozsądne! Mam wyjechać z Londynu, a pan... - Głos jej się załamał. Nie mogła przecież mówić za niego, nie wiedziała nawet, czy ich
położenie można w jakimkolwiek stopniu porównać. Dla niej te pieszczoty były cudem świata, ale czy dla niego również? Miał przecież wiele kobiet. Musiała być bardzo naiwna, jeśli w ogóle o tym śniła. Przynajmniej pozostaną jej wspomnienia. W milczeniu wyszli na drogę. Od zajazdu dzieliło ich pięć minut, a stamtąd mogli szybko wrócić do Londynu. I koniec. Amy wiedziała, że będzie mogła zatrzymać na pociechę tylko wspomnienie tego, że w swoim czasie poprosiła największego londyńskiego rozpustnika, by ją pocałował. To była przygoda. Cały ten tydzień był przygodą. A mimo to,.. Amy starała się nic patrzyć na Jossa. Jeśli miała być wobec siebie uczciwa, a za wsze do tego dążyła, musiała przyznać, że Joss Tallant skradł jej i serce, i duszę. - Nareszcie jesteś, kochanie! - Lady Bainbridge siedziała przy kominku w salonie na Curzon Street i wrzucała do ognia jakieś papiery. Amy przystanęła na progu. W pokoju było gorąco jak w piecu, bo wszystkie okna były zamknięte. Przez całą po wrotną drogę do Londynu Amy cierpiała z powodu przykrego ćmienia w głowie, teraz nagle wydało jej się, że pulsujący ból zaraz rozsadzi jej czaszkę. Dawno już nic czuła się taka nie szczęśliwa. Oficjalnie pożegnała się z Jossem na rogu ulicy. Obserwo wany z zainteresowaniem przez lokaja, podziękował jej za to warzystwo przez ostatni tydzień i życzył wszystkiego dobrego na przyszłość, Amy dorównała mu chłodem i uprzejmością. Wbrew wcześniejszemu zapewnieniu Jossa szczerze wątpiła, czy odwiedzi ją w Nettlecombe. Sądziła raczej, że już się więcej nie zobaczą, - Mamo, co ty robisz? - spytała łagodnie, pilnując się, by nie wyładować na matce swojego rozczarowania. - To wygląda na listy... - To są listy, moja droga. I bardzo się przydają. - Lady Bainbridge promieniała. - Teraz nie potrzebujemy już węgla! - Jest dostatecznie ciepło bez palenia w kominku - stwierdziła Amy. - Zresztą stać nas teraz na węgiel, mamo. Nie mu simy liczyć każdego pensa. Lady Bainbridge odwróciła wzrok. - Obawiam się, kochanie, że nie mogę przestać. Już mi to weszło w nawyk. Zresztą kto wie, na jak długo starczą pienią dze? I dlatego nie powinnaś ich dawać nikomu z tych ludzi. Amy podeszła do stołu i wzięła pierwszy list z pokaźnej kupki przeznaczonej do spalenia. ,,Szanowna Pani" - przeczytała. ,,Słyszałam, że wygrała Pa ni pieniądze i pomyślałam, że może podzieliłaby się Pani ze mną. Jestem wdową i potrzebuję na jedzenie i lekarstwa..." Raptownie urwała. - Mamo, co to jest? - Żebranina - odpowiedziała lady Bainridge. otrząsając się z obrzydzeniem. - Prawda wyszła na jaw i teraz listy przychó dzą jeden za drugim. Ten tutaj... - podsunęła Amy kartkę pod nos - wysmażyła lady Belmarsh! Podpisała się jako pani Otter, ale przecież poznaję jej pismo! Takiego ,,t" nie pisze nikt inny! I pomyśleć, że ona tak nisko upadła! Amy zmarszczyła czoło. - Nie chce mi się wierzyć... I ty te wszystkie listy palisz?! Przecież tam mogą być również prośby ludzi, którzy naprawdę potrzebują pomocy. - Bez wątpienia, moja droga. - Lady Bainbridge cisnęła do kominka kolejne kartki. Natychmiast zaczerniły się ich brzegi, a płomienie strzeliły wyżej. - Jak ich jednak odróżnić od oszu stów? Czyżbyś chciała poświęcić cały swój czas na sprawdzaie, kto jest w potrzebie, a kto nie? Poza tym są tu również listy na czytanie!
n - lady Bainbridge aż się zatrzęsła - które w ogóle nie zasługują
Amy zerknęła na kartkę, ,,Ty cwana suko. te pieniądze powinny być moje." - prze czytała. Odrzuciła list, wzburzona. - Och, mamo! - Wiem. - LadyBainbridge miała oczy zamglone łzami. Oto jeszcze jeden powód do jak najszybszego opuszczenia Lon dynu. Amy nagle się przygarbiła. - Chyba masz rację. Zacznę się pakować". - Ach, zapomniałam! - Lady Bainbridge znieruchomiała z płikiem papierów w dłoniach. - Amanda Spry czeka na ciebie w jadalni. Mówi, że sprawa jest pilna, a siedzi u nas już od dość dawna. Zaproponowałam jej, żeby wypiła tu ze mną herbatę, ale powiedziała, że woli pobyć w chłodzie. W tym pokoju rzeczy wiście zrobiło się dość gorąco... Amy wyszła do sieni. Drzwi jadalni były uchylone, a w środku Amanda siedziała zamyślona, ze zwieszoną głową. Wyglądało na to, że przyjaciółka czuje się równie nieszczęśliwa, jak ona. - Przepraszam, że musiałaś na mnie tak długo czekać! Czy...? Urwała, bo Amanda podniosła głowę. Jej ładna twarz była czerwona i mokra od łez. Amy opadła na kolana przy krześle przyjaciółki i ujęła ją za ręce. - Co się stało!? Amanda odpowiedziała głośnym szlochem. Płacz jakby ode brał jej wszystkie siły, a batystowa chusteczka, którą mięta w palcach, była mokra i podarta. Znęcała się również nad ręka wiczkami i w jednej z nich zdążyła rozpruć prawie cały szew. - Och, Amy, jestem w strasznej sytuacji. Potrzebuję twojej pomocy! - Naturalnie, Amando, że ci pomogę, ale musisz mi powie dzieć... - Dwadzieścia tysięcy funtów! - jęknęła nieprzytomnie. Potrzebuję natychmiast dwudziestu tysięcy funtów! Proszę, po wiedz, że mi pomożesz. Bo jeśli nie, to jestem zrujnowana! Pół godziny później Amanda leżała w sypialni Amy, a przy niej krzątała się Patience. która przyniosła gorącego mleka z laudanum na uspokojenie. Amanda miała zielonkawą twarz i była tak wyczerpana, że ledwie mogła rozchylić powieki. Amy wysłała już uspokajający liścik do ciotki przyjaciółki z informa cją, że nie ma powodu do niepokoju, bo lady Spry przenocuje na Curzon Street. Potem usiadła przy łóżku i wzięła Amandę za rękę. - No, opanowałyśmy sytuację. Wszystko będzie dobrze. Musisz się teraz wyspać i przestać martwić. Amanda mocno ją uścisnęła. - Pieniądze... - Dostaniesz pieniądze. Nie martw się o to teraz. Spod powiek Amandy spłynęły na policzki dwie łzy, choć wyglądało na to, że płacz to dla niej zbyt wielki wysiłek. - Och, Amy, nie zasługuję na twoją przyjaźń - płaczliwie powiedziała Amanda. - Jesteś dla mnie taka cudowna, a ja na wet nie powiedziałam ci, po co te pieniądze! - Nie musisz. - Amy odsunęła od siebie dość przerażającą myśl o rozstaniu z dwudziestoma tysiącami funtów i powie działa sobie stanowczo, że wciąż pozostanie jej dziesięć tysięcy, by chronić ją przed ubóstwem. Nie mogła zawieść swojej naj lepszej przyjaciółki, nawet gdyby oznaczało to dla niej pogorzenie sytuacji życiowej. Poklepała Amandę po ręce, w tej chwili zależało jej bowiem tylko na tym, żeby ją uspokoić. - Jutro będzie czas o wszystkim porozmawiać i załatwić sprawę. Wypij teraz mleko.
- Nie. - Amanda odepchnęła jej rękę. - Muszę najpierw wszystko ci opowiedzieć'. Muszę! - No dobrze. - Widać było, że rozgorączkowana Amanda nie zaśnie, póki się nie zwierzy. - Tylko pamiętaj o mleku! - Zgoda. - Amanda upiła łyk. - Od czego zacząć? - A gdzie jest początek? Amanda zmarszczyła czoło. - Sama nie wiem. - Głośno odstawiła kubek na stolik i splotła dłonie. - Jestem szantażowana. Amy zdumiała się. Wydawało jej się to niedorzeczne. - Kto mógłby cię szantażować, a przede wszystkim /jakie go powodu? Amanda odwróciła głowę. - Chyba... chyba muszę wszystko ci opowiedzieć. Dosta łam anonim z żądaniem dwudziestu tysięcy funtów w zamian za zwrot pewnych... listów, których treść może inaczej stać się znana w towarzystwie. To są listy miłosne. Rozumiesz mnie, Amy? Jeśli nie spotkam się z szantażystą dziś wieczorem i nie ustalę warunków przekazania pieniędzy, on ujawni moje listy, a ja będę skompromitowana! Amy zmarszczyła czoło. - Amando, jeśli list jest anonimowy... - Ojej, wiem, co powiesz! - Amanda wykonała gwałtowny ruch ręką, a przy tym omal nie przewróciła kubka z mlekiem. - Jeśli jest anonimowy, to skąd mogę wiedzieć, kto jest szanta żystą? O tych listach wie tylko jeden człowiek... i przysłał mi jeden z nich, żebym miała pewność, że mnie nie nabiera. Amy usiłowała ogarnąć myślą te wszystkie informacje. - Kto mógłby tak postąpić? Amanda westchnęła i zamknęła oczy. Była blada jak papier - Opowiem ci teraz całą historię i wtedy może zrozumiesz Nie chcę, żebyś o mnie źle myślała. - Naturalnie. - Amy znowu poklepała ją po dłoni. - Nie pisałam ci dużo o swoim małżeństwie, prawda? Nie chciałam, bo byłam w nim bardzo nieszczęśliwa. Pozwoliłam, żeby matka wybrała mi męża, no i dostał mi się w ten sposób Frank Spry. On... - Amanda zadrżała. - On nie był dla mnie dobry. Amy westchnęła. - Przykro mi, kochanie. Czy ktoś o tym wie? - Nie, nikt. Przecież mieszkałam daleko stąd. Frank był na łogowym graczem, a kiedy za dużo wypił, nie żałował pięści. Szybko przepuścił mój majątek, a potem na każdym kroku oka zywał mi tylko pogardę. Kiedy zorientowałam się, że jestem przy nadziei, wpadł w furię. Jeszcze jedna gęba do wykarmienia - powiedział - chociaż ledwie nam starcza na dwoje". Po kłóciliśmy się i... - Amanda pokręciła głową. - Nieważne Straciłam dziecko, a Frank się z tego ucieszył. Naprawdę się ucieszył! - Znów spojrzała w oczy Amy. - Potem... potem juz nic do niego nie czułam, więc znalazłam sobie kochanka. Mocno uścisnęła dłoń Amy. - Proszę, nie znienawidź mnie za to! - Och, Amando - szepnęła Amy ze ściśniętym gardłem. Jak mogłabym?! - Wiem, że większość ludzi czułaby się w obowiązku mnie potępić. - Amanda niespokojnie poruszyła się pod kocem. - Co gorsza, ja go wcale tak naprawdę nie kochałam, a związek z nim nie dał mi szczęścia. Romans był więc częściowo skutkiem mo ej biedy, częściowo zemstą... -jej głos nabrał siły - a częścio wo próbą zrobienia czegoś, czegokolwiek! Byle mąż przekonał się, że nie będę potulnie znosić jego wybryków! Miałam więc romans i napisałam kilka nieostrożnych listów, a Frank się o tym dowiedział... - Och, nie... I co wtedy?
- Postanowił mnie oddalić, ale akurat w tym czasie wdał się w kłótnię przy kartach i zginął w pojedynku. Zostałam więc wdową i myślałam, że jestem bezpieczna. Jakiś czas temu rozstałam się z kochankiem i sądziłam... - Amanda zaczęła nerwowo skubać koc. - Sądziłam, że wyjechał za granicę. Na moje nieszczęście wrócił i okazało się, że nadal ma te listy. Nawct wtedy nie przypuszczałam jednak... Uważałam go za dżentelmena i nie sądziłam, że upadnie tak nisko, by mnie szantażo wać! - Kto to był, Amando? - Clive Massingham. - Amanda zerknęła na przyjaciółkę. Ojej, Amy, zbielałaś jak kreda! Co ty sobie pomyślałaś? A my głęboko odetchnęła, aby trochę się uspokoić. Trudno jej było przyznać nawet przed sobą, że obawiała się. choć tylko przez ułamek sekundy, iż może chodzić o Jossa Tallanta. Nie miała dobrego zdania o reputacji Jossa i o jego znajomościach z kobietami, ale żeby zwątpić w niego aż tak... Przeżyła pra wdziwy wstrząs, to przecież było jak zdrada. - Pomyślałam, że to może być Sebastian Fleet - wykrztusiła po chwili. Amanda uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie. Sebastianowi bardzo się podobam i na pewno chciał by, żebym została jego kochanką, ale na to jestem zbyt rozsąd na! Dostałam solidną nauczkę i mam dość, ale wygląda na to, że stare grzechy i tak mnie ścigają. - Gdyby to było tylko słowo Massinghama przeciwko twojemu... - Niestety, nie jest. On ma listy. - Naturalnie, Przecież przysłał ci dowód. Lady Spry powoli skinęła głową. - Tak. Napisał, że chce mnie zachęcić do szybszego podję cia decyzji. Amy westchnęła. - I masz dać odpowiedź dzisiaj wieczorem? - Tak. Dlatego tak pilnie chciałam się z tobą zobaczyć. Późnym wieczorem mam iść pod pewien adres na St James. Amanda spróbowała wstać z łóżka, ale tylko bezsilnie opadła na pościel. - Ojej. czuję się całkowicie wyczerpana. Nie umiałam wymyślić, do kogo zwrócić się o pieniądze, tylko ty przyszłaś mi do głowy, droga Amy. chociaż wiem, że będziesz mną teraz gardzić! Tak czy owak. muszę zapłacić, bo inaczej Massingham ujawni listy w towarzystwie. Chyba bym się wtedy zabiła, słowo daję! - Nawet tak nie mów - przerwała jej Amy. - Pójdę za ciebie na spotkanie z szantażystą i powiem mu, że zapłacisz., jak tylko to będzie możliwe. Niczego się nie bój. Ty tu zostaniesz, bo musisz odpocząć. Amanda nie odrywała od niej wzroku. - Jesteś taką dobrą przyjaciółką, Amy. A ja tak ci odpłacilam. - Nie pleć! - Amy podeszła do garderoby i zaczęła przeglądaćjej zawartość. Potrzebowała ciemnej narzutki i kapelusza z woalką. - Pamiętasz, jak byłyśmy w szkole i dziewczęta mnie lekceważyły, bo miałam ojca gracza? Byłam osamotniona i nieszczęśliwa, a ty jedna stawałaś wtedy w mojej obronie! - Owszem, tak było kiedyś. Teraz muszę ci powiedzieć jeszcze coś. To nie ma nic wspólnego z szantażem, nic a nic, ale powinnaś o tym wiedzieć... Amy wyjęła narzudcę z szafy i trzymając ją w ręce. usiadła. - O czym? - O Julianie Myfleet. - Amanda pociągnęła nosem. - Wspo mniałaś kiedyś, że przyjaźniłyśmy się z Juliana podczas jej de biutanckiego sezonu. Była wtedy bardzo zabawną towarzyszką, ale - uśmiechnęła się smutno - już wtedy grała, mimo że była
panną. To naturalnie graniczyło ze skandalem... W każdym razie kiedy przyjechałam tej wiosny do Londynu, postanowiłam jej unikać, ale ona sama mnie znalazła. - Amanda wzruszyła ramionami. - Znowu próbowała wciągnąć mnie do gry o duże stawki, ale teraz mam mało pieniędzy i dużo więcej zdrowego rozsądku niż kiedyś. Niechcący wygadałam się przed nią, że zdobyłaś majątek i to właśnie dlatego Juliana sprowokowała cię do gry tamtego wieczoru. Nie dość tego. Celowo zostawiłam cię przy stoliku, żeby mogła spróbować, czy zdoła cię oskubać. Bardzo cię przepraszam, Amy. - Czy to ty powiedziałaś lady Julianie, że wygrałam pieniądze na loterii? Amanda uciekła wzrokiem w bok. - Och, Amy! - Zrobiłaś to? - Tak! - wyrzuciła z siebie Amanda. - Przepraszam. Byłam jej winna pieniądze, śmieszną sumę, ale ona powiedziała, że chętnie wymieni dług na informacje o twoim majątku. Mogłam jej powiedzieć tylko tyle, że masz trzydzieści tysięcy i że je wy grałaś. Och, jak ja to zniosę?! Amy westchnęła. - To już nie ma znaczenia. Wiedziałam, że to któreś z was. Podejrzewałam Richarda, bo mama wprawdzie ma długi język, ale za bardzo boi się tego, co ludzie mówią, żeby popełnić nie dyskrecję. Wiedział o tym jeszcze tylko earl Taiłam i jego też przez pewien czas brałam pod uwagę, bo sądziłam, że w spra wie tego głupiego długu był w zmowie z siostrą. - Wątpię, Amy. Ostatnio Joss Tallant trzyma się od Juliany z daleka. Amy spojrzała na nią badawczo. - Dlaczego? Czy coś o tym wiesz? Amanda zawahała się.
-
Tak. ale to nie moja tajemnica, więc nie wiem, czy wolno mi ją wyjawić. Powinnaś spytać earla Tallant. a on... - Uśmiechnęła się czule. - Może rzeczywiście powinnaś, bo wydaje mi się, ze darzysz go uczuciem. - Amando! - Amy spiekła raka. - O co powinnam go spy tać? - Spytać go, dlaczego przed wieloma laty wziął na siebie winę za karciane długi, które narobiła siostra. I dlaczego przedstawił ojcu sprawę tak, jakby to on je zaciągnął, a nie Juliana. I dlaczego nigdy nie wyjawił prawdy. - Amanda ziewnęła. Boże, jaka jestem zmęczona... - Tak, ale.,. - Amy mocno chwyciła przyjaciółkę za ramię. -Skąd to wiesz? Przecież wszyscy mówią, że to Joss narobił długów i omal nie zrujnował Tallantów. Amanda pokręciła głową i znowu ziewnęła. - Jak powiedziałam, przyjaźniłam się z Jułianą podczas jej pierwszego sezonu. Zwierzała mi się. Zachowywała się wtedy zupełnie inaczej niż teraz. - Westchnęła. - Było w niej więcej łagodności, delikatności. Wiedziała, że jeśli sprawa długów wyjdzie na jaw, będzie to oznaczać dla niej hańbę nie do wymazania. Dlatego koniecznie chciała jak najszybciej poślubić Myfleeta Szkoda, że tak niedługo żył. To był porządny czło wiek i miał na nią dobry wpływ. W każdym razie Juliana bała że Myfleet jej nie poślubi, jeżeli się dowie... Spytaj Tallanta, co zaszło potem. Myślę, że ci to opowie. Ja mogę tylko dodać, że imię Juliany pozostało czyste, a cała niesława spadła na Jossa... - Ułożyła się wygodniej. - Bardzo ci dziękuję, Amy. jeszcze raz przepraszam. Potrzeba było jeszcze tylko kilku minut, by laudanum zadziałało i Amanda zasnęła, ale Amy siedziała przy łóżku znacz nie dłużej. Rozmyślała o nieszczęściu przyjaciółki, o sposobach zapobieżenia szantażowi i o miłości Juliany Myfleet do porząd-
nego człowieka, który został jej mężem, a także o Jossie Tailancie, który mógł okazać się znacznie lepszym człowiekiem, niż o nim mówiono.
Joss zdawał sobie sprawę, że wpadł po uszy, ale nie chciał się do tego przyznać. Wiedział to już wtedy, gdy zgodził się przejąć dług siostry dla czystej przyjemności spędzania czasu z Amy. I kiedy spłacał Harriet Templeton z poczuciem, że wca le nie ma ochoty wziąć sobie nowej kochanki. Do tej pory jed nak wyszukiwał sobie rozliczne zajęcia, aby nie mieć czasu na rozmyślania, które niechybnie doprowadziłyby do jedynego nasuwającego się wniosku. Teraz jednak, pożegnawszy się z kompanami od zielonego stolika o skandalicznie wczesnej poJoss odczuwał jedynie ulgę, że wreszcie zdobył się na ucz ciwe postawienie sprawy. Powiedział sobie, że zakochał się w pannie Amy Bainbridge i chce ją poślubić. Ta myśl była jednocześnie upajająca i irytująca. Joss nie miał pojęcia, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Skoro jednak już to się stało, pozostały mu dwa wyjścia. Mógł liczyć, że to tylko krótkotrwały atak słabości, i czekać, aż minie. Mógł też popro sić o rozmowę i położyć swój los na szali. Ta myśl budziła w nim jednak lęk, ponieważ wcale nie był pewien, czy panna Amy Bainbridge przyjęłaby jego oświadczyny. Padał deszcz. Wieczorny chłód nieco Jossa orzeźwił, chociaż myśli, które go naszły, wcale nie poprawiały mu nastroju. Idąc, próbował je uporządkować. Amy uważała go za nałogowego gracza, utracjusza i bawidamka. Nienawidziła hazardu przez brak umiaru, jaki wykazał w tej dziedzinie jej ojciec. Nigdy, przenigdy nie powierzyłaby swego losu mężczyźnie dotknięte-
mu tą samą słabością. Mimo woli przypomniał sobie, jak cie szyła się ze swej niezależności, gdy dyskutowali o małżeństwie. Powiedziała, że odkąd zdobyła źródło utrzymania, ma wreszcie utęsknione poczucie bezpieczeństwa. Trudno mu było oszukiwać się, że widoki na przyszłość są jak najlepsze, ale to tylko utwierdziło go w postanowieniu. Pra gnął Amy Bainbridge tak jak jeszcze nigdy nikogo. Zrozumiał, że już nie stłumi tego uczucia. Amy, z jej ostrym językiem, nieśmiała, lecz kąśliwa, a przy tym urocza i serdeczna... Amy, drobna, miękka, topniejąca w jego objęciach... Omal głośno nie jęknął. Gdyby mógł na tychmiast iść na Curzon Street i poprosić ją o rękę, zrobiłby to niechybnie. A tak prawdopodobnie czekała go długa, nieprze spana noc. Padało. Amy stała w ciemności przed domem numer dwana ście przy St James Street, a krople deszczu skąpy wały jej z ron da kapelusza i wsiąkały w narzutkę. Była zmoczona i nieszczę śliwa, mokra woalka kleiła jej się do twarzy. Szantażysty nie było w domu i nie miała pojęcia, co robić. Nie wzięła pod uwagę, że może go nie zastać. Amanda mu siała pomylić albo miejsce, albo godzinę. Być może szantażysta celowo skazał ją na oczekiwanie, żeby wzmóc jej niepokój. Amy podejrzewała to ostatnie. Nie miała zamiaru kulić się na rogu ulicy do czasu, aż Massingham będzie łaskaw wrócić, nie chciała jednak również zostawić Amandy jej losowi. To był po ważny dylemat. Wycofała się na chodnik i z powątpiewaniem wlepiła w/rok w ciemne okna domu numer dwanaście. Gdy wychodziła, nie było w pobliżu Richarda, który mógłby powiedzieć, kto mieszka pod tym adresem, i ewentualnie potwierdzić w ten sposób podejrzenia Amandy. Mimo ciemności Amy czuła się bardzo
niepewnie, toteż gdy ktoś dotknął jej ramienia, omal nie krzyk nęła. - To rzeczywiście pani, panno Bainbridge. Tak mi się zda wało, ale nie mogłem w to uwierzyć. Co, u diaska, robi pani tutaj o tej porze? Joss wydawał się bardzo rozzłoszczony i mocno ścisnął ją za ramię. Aray wyszarpnęła się z uścisku. - Ojej, to pan! - Popatrzyła na niego nieufnie. - Czy pan tu mieszka? - Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Czemu pani spaceruje nocą po St James, panno Bainbridge? - Joss zmierzył ją spoj rzeniem. - W dodatku przebrana za grzeszną wdówkę? Gdybym pani nie znał, pomyślałbym, że była pani z wizytą u dżentel mena... - Bo byłam. - Amy szczękała już zębami z zimna, ale zdu miona mina Jossa sprawiła, że wybuchnęła śmiechem. - Och, nie w ten sposób, jak pan sądzi! Czy możemy porozmawiać o tym w domu? Przemokłam i jest mi zimno. Joss ujął ją znów za ramię i odwrócił w stronę Curzon Street. - Nie możemy! To byłoby wyjątkowo niestosowne. Nie zwłocznie odprowadzę panią do domu. Amy i tym razem się wyrwała. - To byłoby pozbawione sensu, ponieważ musiałabym nie zwłocznie zawrócić i przyjść tu jeszcze raz. Nie mogę uwierzyć, że największy rozpustnik w Londynie dyskutuje ze mną o moralnaści na ulicy w środku nocy. Proszę, milordzie... Mijająca ich parka przesłała im zdziwione spojrzenia. Joss westchnął z irytacją. - Trudno, chodźmy. Przeprowadził ją przez ulicę i wkrótce znalazła się w jego domu. Rozejrzała się z zainteresowaniem. Pokoje Jossa wiele mówiły o osobowości ich właściciela. Zwracały uwagę surowo-
śeią i ascetycznym wyposażeniem. Choć urządzone w naj lepszym guście, były pozbawione ciepła. - Bekon, przynieś, proszę, butelkę brandy i trochę wina dla panny Bainbridge. - Joss zdjął płaszcz i kapelusz i podał je służącemu, który bezszelestnie pojawił się przed nimi w sieni. Amy poczuła się odrobinę raźniej. Służący był jak najbardziej stosowny. - Kiedy przyniesiesz nam napitki, możesz iść spać - zakończył. - Dobrze, milordzie. - Ojej, jaka skandaliczna sytuacja! Może nie powinnam była wejść... - To nie podlega dyskusji. - Joss wprowadził ją do salonu, gdzie paliły się już świece i trzaskał ogień w kominku. - Tym czasem jednak, skoro już pani tutaj jest, czy mogę prosić o na rzutkę i ten dość ekscentryczny kapelusz? Belton wrócił do pokoju, postawił tacę z napitkami i niepo strzeżenie opuścił pokój. - Jak znakomicie pański służący radzi sobie z obsługą nie stosownych schadzek, milordzie! - Amy stłumiła ziewnięcie. W ciepłym pokoju ogarnęła ją senność. - Niewątpliwie ma dużą praktykę. Joss wcale nie wydał się tym rozbawiony. - Nieszczególnie. Belton i ja wiedziemy bardzo stateczny żywot. - Przyjrzał jej się z uwagą. - Amy, w tej szacie wygląda pani tak, jakby porwano panią z teatru przy Drury Lane. I co to za cudo ma pani na głowie? Amy wyciągnęła szpilki przytrzymujące czarny filcowy kapelusz i popatrzyła na niego wzrokiem pełnym żalu. Na deszczu rondo opadło, a woalka ociekała teraz wodą. - Jest straszny, prawda? Przynajmniej mama nigdy go nic lubiła! - Urwała, uświadomiła sobie bowiem, że uwaga Jossa jest skupiona na jej włosach, a nie na kapeluszu trzymanym
w dłoni. Lśniące kosmyki opadały jej na ramiona, ale zupełnie nie zrozumiała, co to ma wspólnego ze zdumionym spojrzeniem Jossa, Trochę zakłopotana, odgarnęła je do tyłu. - Pewnie wyglądam jak straszydło. Czy pański służący mó głby wysuszyć mi narzutkę? - Naturalnie. Joss otrząsnął się i wziął od niej ociekające czarne okrycie. Bardzo uważał, żeby jej nie dotknąć, i Amy nagle zrozumiała sytuację. Natychmiast się zarumieniła. Sam na sam z Jossem w jego pokoju po północy. To było naprawdę wyjątkowo nie stosowne. Mimo to poczuła dreszczyk emocji. - Nie sądziłabym, że może pan być o tej porze w domu, mi lordzie - powiedziała, biorąc kieliszek wina. - Spodziewała bym się raczej, że oddaje się pan hazardowi u White'a albo... - Urwała i zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Joss spojrzał na nią rozweselony. - Obawiam się, że mnie pani zreformowała, nawet mimo woli - odparł. - Wróciłem tak wcześnie do domu, ponieważ stwierdziłem, że przez panią nie mogę się skupić podczas gry w karty. Co zaś do reszty... - Uśmiechnął się szerzej. - Oba wiam się, że reszta też przestała mnie interesować. - Uhm... Może wkrótce znajdzie pan jakieś nowe rozrywki. - Amy usiłowała dorównać mu opanowaniem, chociaż wiedziała że rumieńce zdradzają jej zakłopotanie. - Może. - Joss przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, a po tem nagle się odsunął i przybrał bardzo rzeczowy ton. - To jed nak nie należy do rzeczy. Niech pani lepiej usiądzie przy ogniu i opowie mi, co się dzieje. Amy wypiła łyk wina z kieliszka. Było mocne i rozgrzewa jące, wkrótce więc pomogło jej się odprężyć. - To dość trudne... Bo rozumie pan, jestem tutaj w spra wie innej damy. Ojej! - Nagle spojrzała na niego, ucieszona do-
brym pomysłem. - Może pan mi powie, kto mieszka pod nu merem dwunastym, milordzie. To jest dla mnie bardzo ważna informacja. - Mógłbym pani powiedzieć - odrzekł Joss, obracając w palcach szklaneczkę brandy - ale najpierw pani opowie mi całą historię. Amy zmarszczyła czoło. - To nie jest uczciwa gra! Musze zachować tajemnicę innej damy i nie mam prawa wszystkiego wyjawić! Joss wzruszył ramionami. - Nie dostanie pani czegoś za nic, panno Bainbridge. Czy dżentelmen, z którym ma się pani spotkać, oczekuje na panią, czy raczej będzie zaskoczony, widząc, że na schadzkę przyszła nie ta dama, której oczekiwał? Powinna pani uważać! Amy roześmiała się. - To nie jest schadzka, milordzie. Jestem tu po to, by zapewnić dżentelmena, że... - zawahała się- że w stosownym czasie dostanie swoje pieniądze. - Szantażysta? - Joss spoważniał. Pochylił się i oparł łokcie na kolanach. - W takim razie muszę pani poradzić, żeby pani nie płaciła, panno Bainbridge. Szantażyści rzadko zadowalają się pojedynczą wypłatą. On będzie ponawiał swoje żądania, pó ki nie wyciśnie z pani ostatniego pensa. - Wiem. - Amy spochmumiała. Sama już o tym myślała, ale nie widziała innego rozwiązania. Jeśli Amanda nie zapłaci, będzie zrujnowana. Jeśli zapłaci, bez wątpienia szantażysta wkrótce zażąda następnych pieniędzy. - Powiedziałam to mojej przyjaciółce, ale... Joss westchnął. - Przyjaciółce? Amy, czy na pewno to nie pani jest szanta żowana? Amy zrobiła oburzoną minę. - Pewnie, że nie ja! Z jakiego powodu ktoś mógłby mnie szantażować? Nie mam sekretów! - Gdy ktoś powołuje się na tajemniczego przyjaciela, zwy- Och, wiem! - Amy upiła następny łyk wina. - Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to dziwacznie i nieprzekonująco. - Zawahuła się. - Jeśli zaufam panu i powiem wszystko... Oczy Jossa zabłysły. - Byłaby pani gotowa to zrobić? - Tak, chyba tak. - Amy wydawała się niezdecydowana. Joss wyprostował się. - Może ułatwię pani decyzję. Zgaduję, że chodzi o pani przyjaciółkę, lady Spry. Jest szantażowana z powodu jakiegoś nierozważnego postępku, ale ponieważ nie ma pieniędzy, pani postanowiła jej pomóc i zapłacić... - Wystarczy! - Amy przerwała mu uniesieniem dłoni. - Ma pan słuszność we wszystkich punktach i widzę, że nie ma sensu ukrywać przed panem prawdy. Amanda jest w bardzo trudnym położeniu, a ja dałam słowo, że jej pomogę. Joss pokręcił głową. - Pani w ten sposób nie pomaga. Szantażysta nie zadowoli się jedną ratą. Pani świetnie o tym wie, Amy! Jakikolwiek sekret ma lady Spry, ten człowiek będzie jej groził bez końca. Lepiej byłoby mu powiedzieć, żeby rozgłosił, co ma rozgłosić, i niech idzie do diabła! - Tak jak postąpił książę Wellington? Ona tak nie może. To by ją zniszczyło. Joss machnął ręką. - A o co właściwie chodzi? O romans? To może być dla niej kłopotliwe, ale do przeżycia. Wdowie nie zaszkodzi taka banal na pogłoska.
J
oss wzruszył ramionami.
kłe ma na myśli siebie.
- Pan nie rozumie. To się działo w czasie jej małżeństwa z Frankiem Spry, który groził, że ją oddali. - Mimo wszystko...- Joss zmarszczył czoło. - Spry nie ży je, a pogłoski, choć przykre... - Są listy - powiedziała Amy z naciskiem. Zapadło milczenie. - Rozumiem - powiedział w końcu Joss. - To komplikuje sprawę. Amy cicho się zaśmiała. Odgarnęła z twarzy schnące włosy - Komplikuje?! Żeby pan ją widział, Joss! Powiedziała, że się zabije, jeśli treść tych listów zostanie ujawniona. - Dlatego zgodziła się pani jej pomóc. Naturalnie. Ile pieniędzy chce ten człowiek? Amy spuściła oczy. - Dwadzieścia tysięcy funtów. - Dwie trzecie pani majątku. Amy, powiedziała pani. że teraz, z tymi pieniędzmi, wreszcie poczuła się pani bezpieczna... - To nieważne. Zastanawiałam się nad tym, Joss. Amanda okazała mi wiele przyjaźni. Poza tym zostanie mi jeszcze dzie sięć tysięcy minus to, co już wydałam. Joss milczał. Twarz miał zasępioną i nieruchomą. - A kim jest szantażysta? - spytał w końcu. Amy wlepiła w niego wzrok. - To Clive Massingham. Pan to wie, prawda?... Jeśli on mieszka pod numerem dwunastym... - Nikt tam obecnie nie mieszka - powiedział Joss. - Dom stoi pusty i dlatego szantażysta uznał, że to wygodne miejsce na spotkanie. - Przeciągnął się i wstał. - Pójdę zobaczyć się z Massinghamem, Amy, i odbiorę od niego listy pani przyjaciół ki. Proponuję, żeby pani tymczasem wróciła do domu i zapew niła ją. że wszystko jest w najlepszym porządku. Skontaktuję się z panią, jak tylko będę miał listy. Amy powoli wstała. Trochę jej ulżyło, ale jednocześnie była bardzo zaskoczona. - Pan pójdzie do Massinghama? Dlaczego? - Żeby pani pomóc, naturalnie. To nie jest człowiek, z którym pani powinna się spotykać w środku nocy. Poza tym zaoszczędzi pani swoją wygraną. Na niego naprawdę nie warto wydawać pieniędzy. - Uśmiechnął się. -Teraz powinna już pa ni Iść do domu. - Chwileczkę... Jak namówi pan Massinghama do zwrotu listów, jeśli mu pan nie zapłaci? Jego nie da się tak łatwo prze konać. Joss przybrał surowy wyraz twarzy. - Myślę, że potrafię go do tego namówić, chociaż lady Spry może być zmuszona do wyjazdu z Londynu na krótki okres, pó ki nic ucichną plotki. - Myślałam o tym - powiedziała Amy. - Zamierzam zapronić Amandę na pewnie czas do Nettlecombe. Twarz Jossa ponownie złagodniała. - Nie rozumiem tego, ale widocznie pani po prostu musi po magać sierotom i bezdomnym. Amy pochwyciła jego spojrzenie. - Nie tylko ja, Joss. Co pan powie o sobie? Joss szedł już do drzwi, ale zagadnięty przystanął. - Co pani ma na myśli? Amy wytrzymała jego spojrzenie. Przyszła decydująca chwi la i odezwał się w niej silny niepokój. - To, że teraz chce mi pan pomóc. A to i tak jest nic w po równaniu z pomocą, jakiej udzieli! pan lady Julianie. Joss zacisnął usta. Zaczął mu drgać mięsień w policzku. Po woli podszedł do kominka, oparł się ramieniem o gzyms, a nogę postawił na osłonie. Chciał wyglądać swobodnie, Amy wiedzia ła jednak, że to tylko pozory.
- Kto o tym pani powiedział, Amy? Nie uwierzę, że Julia na... - Urwał. - To było dawno i bez wątpienia usłyszała pani przekręconą wersję. Amy podeszła do niego i musnęła jego ramię. Słyszałam, że wziął pan na siebie winę za długi lady Juliany, żeby mogła uniknąć skandalu i poślubić lorda Myfleeta. Czy mój informator jest w błędzie? Przez dłuższy czas Joss patrzył jej w oczy, wreszcie odwrócił wzrok. - Nie, nie jest w błędzie - odrzekł sztywno. - Przypuszczam, że tym informatorem jest lady Spry. Juliana zarzekała się. że nigdy nikomu o tym nie powiedziała, ale w to nie uwierzyłem! - Zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. - Do diabła, że też akurat o tym musiała się pani dowiedzieć... - Nie rozumiem, dlaczego wziął pan na siebie winę i po zwolił, żeby ojciec pana ukarał, nie rozumiem też, dlaczego nic chciał pan, żebym się o tym dowiedziała... Joss wydawał się bliski furii. - Rozumie pani, i to całkiem dobrze. Wziąłem na siebie wi nę z powodu głupio rozumianej rycerskości, dokładnie tak samo jak pani chciała uratować lady Spry przed Massinghamem. Gorączkowo wyrzucał z siebie słowa. - Juliana jest moją sio strą, a wtedy była jeszcze zupełnie inna. Owszem, lubiła różne szaleństwa, grała o zbyt wysokie stawki, ale była delikatniej sza... w ogóle gdyby nie nasze dzieciństwo, mogłaby stać się zupełnie kim innym! - Joss uderzył pięścią w gzyms kominka. - Przyszła do mnie zapłakana i przyznała się, że narobiła po ważnych długów przy grze w karty. Podana przez nią suma bytu ogromna, a ona rozpaczała. Myfleet miał się jej lada dzień oświadczyć i wiedziałem, że kocha go do szaleństwa. Wiedzia łem też, że jeśli wybuchnie skandal z powodu jej długów, ojciec ściągnie ją na wieś i wszelkie nadzieje na małżeństwo się roz wieją. Mytleet mógłby jej wybaczyć, ale nie nasz ojciec! Za wsze był bardzo zasadniczy, a ona... straciła osiemdziesiąt ty sięcy funtów! Omal nie zrujnowała tym całej rodziny. Amy usiadła w fotelu. - Jak pan zdołał zwieść ojca? - szepnęła. - To było dosyć proste. - Joss wzruszył ramionami. - Ojciec nigdy nie przyjeżdża do Londynu. Juliana miała wyjątkowo tępą przyzwoitkę. która nie potrafiła nad nią zapanować i nic nie wiedziała o jej wybrykach. A ja byłem młodym człowiekiem z towarzystwa, który czasem siadał do gry... Nikomu nie wy dawało się dziwne, że narobiłem takich długów. - Za to ojciec wysłał pana karnie za granicę. - Tak... - Joss uśmiechnął się ponuro. - Tymczasem Juliana poślubiła Myfleeta i była z nim szczęśliwa. Myślałem... Twarz wykrzywił mu grymas. - Myślałem, że to zrekompensuje jej bezduszną obojętność ojca. Wciąż uważam, że gdyby My fleet nie umarł, Juliana byłaby zupełnie inna. Amy podeszła do niego. - A co z panem, Joss? - Jak to co ze mną? Ja miałem więcej szczęścia niż Juliana...Ojciec uważał, że ona nie jest jego dzieckiem. Mnie nato miast otaczał uwagą, miał o mnie dobrą opinię... - Dopóki świadomie jej pan nie zepsuł. Joss drgnął. - To nie ma znaczenia. Było, minęło. - To ma znaczenie! - Amy aż zatrzęsła się ze złości. - Przecież Juliana mogła wyznać prawdę pańskiemu ojcu. Po tylu latach na pewno by jej to nie zaszkodziło! Tymczasem pan niepotrzebnie musi znosić jego niechęć od tylu lat. Joss odsunął się od niej. - To naprawdę nie jest teraz ważne. Amy wykonała gest zniecierpliwienia.
- Czy naprawdę pana lo nie obchodzi? Joss zerknął na nią z ukosa. - Już nie. A teraz - wyraźnie złagodniał - czas, żeby pani poszła. Amy miała jednak swoje zdanie. - Nie powiedział mi pan jeszcze, dlaczego nie powinnam o tym wiedzieć'. Joss znieruchomiał. - Obawiałem się, moja droga, że zinterpretuje to pani jako szlachetny gest, a tego właśnie bardzo chciałem uniknąć. Amy wzdrygnęła się, słysząc pogardę w jego głosie, choć nie umiała odgadnąć, dla kogo jest przeznaczona. Podeszła i poło żyła mu rękę na ramieniu. - Dlaczego odżegnywać się od szlachetności? To, co zrobił pan dla siostry, naprawdę było wielkoduszne i dowodzi dobroci pańskiego charakteru. - Nie dowodzi niczego! W dodatku wiedziałem, że pani właśnie to powie. - Po co robić z siebie kogoś gorszego, niż jest się w rzeczy wistości? - Amy urwała, bo nie miała pojęcia, co dalej. - Powiem pani po co! - Joss chwycił ją za ramiona. Prze/ chwilę Amy myślała, że nią potrząśnie, ale tylko ją mocno uścis nął. - Jeden szlachetny uczynek nie czyni bohatera, panno Bainbridge, i naiwnością jest uważać inaczej. - Jego twarz, na znaczona gniewem, znalazła się niebezpiecznie blisko jej twa rzy. - Wszystko poza tym, co pani mówiono o moich głupich, niebezpiecznych, aroganckich wyczynach, wszystko o kobie tach i hazardzie jest prawdą. Prawdopodobnie zresztą nie sły szała pani nawet połowy tego, co mogłaby usłyszeć. I właśnie dlatego nie mogę pozwolić, żeby pani uważała mnie za dobrego człowieka. Puścił ją jak tak samo nagle, jak ją chwycił.
- Czy teraz pani wyjdzie? - Nie - powiedziała Amy. Głos jej zadrżał i uświadomiła so bie, że jest na granicy płaczu. - Nie pójdę, dopóki nie zrozu miem, co próbuje mi pan udowodnić. - Amy, pani nadużywa mojej cierpliwości! Niecałe dwie go dziny temu chciałem się pani oświadczyć, ale teraz jestem pani bardzo zobowiązany za uświadomienie mi, dlaczego jest to nie możliwe. Jak mogę pani wytłumaczyć, ze nie możemy być ra zem? Nasze światy tak bardzo różnią się od siebie... - Mówi pan od rzeczy, Joss - stwierdziła zdecydowanie Amy. Dotknęła jego policzka i poczuła świeży zarost pod palcami. W środku cała się trzęsła, wiedziała jednak, że nie może tego okazać. Każdy przejaw niepewności mógł tylko podsycić wąt pliwości Jossa, których być może już nigdy nie uda jej się zwal czyć. To była najważniejsza gra w jej życiu. - Jestem zmęczona byciem na piedestale - wyznała. - Po pełniam błędy, niesprawiedliwie oceniam ludzi, a wydaje mi się, że wiem wszystko najlepiej. Nie chcę być traktowana jak święta! - Dotknęła opuszkami palców jego warg. - Chcę pana, Joss. Poczuła, jak zdrętwiał. Po takiej deklaracji nie mogła się wycofać, nawet gdyby teraz zmieniła zdanie. Czy on nigdy się nie poruszy, nie powie ani słowa? Kochała go tak bardzo, że nie mogła znieść takiego poczucia zawieszenia. Zagrała o najwy ższą stawkę, czyżby miała przegrać? Samotna łza potoczyła się po policzku. Joss pochylił głowę i wargami zatrzymał łzę, a potem wytyczył nimi słony szlak aż do kącika ust. Amy drżała jak liść. Ich usta leciutko się zetknęły. Joss wziął ją na ręce, i dwoma kro kami dopadł sofy i usiadł, trzymając ją na kolanach. Amy zarzuciła mu ręce na szyję. Uznała, że podoba jej się ta nowa po-
zycja - obróciła głowę i musnęła wargami jego szyję. W noz drza uderzyła ją woń męskiej skóry zmieszana z zapachem sandałowego drewna. Była bardzo ekscytująca. Amy miała wraże nie, że znalazła się na skraju urwiska, ale mogła zrobić następny krok, bo wiedziała, że umie latać. Nieśmiało rozchyliła wargi i dotknęła czubkiem języka jego skóry, zaintrygowana, jak będzie smakowała. Usłyszała jęk Jossa, a potem ich usta znowu złączyły się w pocałunku, tym razem dużo bardziej namiętnym. Świat zawirował. Gdy Joss oderwał się od ust Amy, powiedział: - Wierz mi, że niczego nie chcę bardziej, niż zatrzymać cię tutaj i kochać się z tobą. ale to niemożliwe... Amy pochyliła się ku niemu i znów go pocałowała, delikat nie skubiąc zębami wargę. - Amy, do licha... Joss czuł, że zaraz straci panowanie nad sobą. Gdy Amy zdjęła ten swój dziwaczny kapelusz, oczarował go widok jej rozpuszczonych włosów. A kiedy zsunęła z ramion narzutkę, miał ochotę szybko pozbawić ją reszty garderoby. Doszedł do wniosku, że musi się jej jak najszybciej pozbyć, skończyć rozmowę i odesłać ją do domu, bo tylko w ten sposób może wyjść z tej całej historii obronną ręką. Tymczasem Amy sama postawiła wszystko na głowie i teraz... Objął ją mocniej i przyciągnął do siebie. Pozwolił jej przejąć inicjatywę i cieszył się nieśmiałym pocałunkiem, gdy ostrożnie do tknęła jego języka. Rozkoszował się dotykiem miękkich kobiecych kształtów i całe jego ciało żyło oczekiwaniem. Rozluźnił stanik sukni i zamknął dłoń na idealnie krągłej, jędrnej piersi. - Ojej, Joss! Była oszołomiona, a jednocześnie zaintrygowana nowym doznaniem. Tymczasem Joss pochylił głowę i ujął sutkę wargami. Amy wydała stłumiony okrzyk.
- Joss! Proszę...! Jej ciepłe, zaróżowione ciało widoczne w blasku ognia sta nowiło pokusę nie do odparcia. - Amy... - Odsunął jej z twarzy kosmyk. - Moja droga, wiesz, co się stanie, jeśli tu zostaniesz... Amy objęła go za szyję. - Wiem - odszepnęła. - Kocham pana, Joss. To było ponad jego siły. Znów zawładnął jej ustami. Potem jednak ostro/nie pomógł Amy doprowadzić do porządku suknię i wstać. - Powiem pani, najdroższa, czego chciałbym dla nas. Nie schadzek w środku nocy, po których bałaby się pani o swoją re putację. Na pewno nie! - Odsunął ją, gdy chciała znów się do niego przytulić. - Niech mi pani pozwoli zachować się przy zwoicie. Muszę poprosić pani brata o pozwolenie na małżeństwo, formalnie się pani oświadczyć i - zawahał się - dać pani czas na zastanowienie, gdyby jednak chciała pani odrzucić oświadczyny... Zobaczył radość w oczach Amy i zrobiło mu się lżej na duszy. - No dobrze, lordzie Tallant. W takiej sytuacji najlepiej będzie, jeśli odprowadzi mnie pan do domu. Ulice były mokre i ciemne, ziąb przenikał do szpiku kości, a deszcz wciąż padał. Amy schroniła się pod parasolem Jossa. żeby nie przemoknąć. Raz po raz zerkała na twarz Jossa i mimo mroku dostrzegała uśmieszek igrający mu na wargach. Przepełniało ją szczęście i dobrze wiedziała, że nie będzie w stanie zaPrzed domem numer trzy na Curzon Street Joss skłonił się jej bardzo oficjalnie i ucałował dłoń osłoniętą jedwabną rękawiczką. - Pójdę teraz do Massinghama, a rano przyniosę listy lady
Spry. Może wtedy będziemy mogli porozmawiać, panno Bainbridge? - Chętnie - odrzekła wstydliwie Amy. Joss uśmiechnął się i skłonił jeszcze raz, po czym odszedł. Amy odprowadziła go wzrokiem i poczekała, aż ucichnie echo jego kroków. W domu wciąż paliło się światło. Gdy otworzyła drzwi, wyszedł do niej Marten. Nie okazał najmniejszego zdziwienia, mi mo że pora była już bardzo późna, poinformował ją tylko, że sir Richard jest jeszcze w mieście i życzył jej dobrej nocy. Amy powoli weszła na schody. Euforia, której doznała wcześniej, już minęła, ale miłe podniecenie pozostało. Czuła się podziwiana i - choć trudno byłoby jej to wyjaśnić - bardzo dumna z Jossa. Patience przewidująco przygotowała dla niej łóżko w małym pokoju gościnnym, a gdy Amy wsunęła się w pachnącą lawenda pościel, rozmyślała o tym, czego dowiedziała się od Jossa o Ju lianie i o jego stosunkach z ojcem. Tyle nieszczęść i tyle niepo rozumień... Była zbyt zmęczona, by trzeźwo myśleć, ale wiedziała, że jest jeszcze jedna sprawa, którą koniecznie trzeba załatwić. Joss zajmie się Massinghamem, ale nigdy nie powie ojcu prawdy o długach Juliany. Amy przewróciła się na drugi bok i przytknęła rozpalony policzek do chłodnej poduszki. Gdyby Joss odgadł jej zamiar, z pewnością starałby się jej przeszkodzić. To zaś oz naczało dla niej, że musi wyjechać z Londynu jak najwcześniej i drogę do Ashby Tallant odbyć samotnie. Z tą myślą zasnęła.
Pożegnawszy Amy przed domem, Joss wcale nie wrócił, jak można by przypuszczać, na St James pod numer dwunasty, lecz złożył wizytę w eleganckim domu przy Cavendish Square, gdzie nieco zakłopotana służąca wprowadziła go do salonu i poinformowała, że pani jeszcze nie ma, ale wkrótce powinna wrócić. Istotnie, nie zdążyło jeszcze ubyć brandy w szklaneczce Jossą, gdy trzasnęły drzwi wejściowe i na płytkach w sieni rozległ się odgłos energicznych kroków, po chwili zaś szmer głosu służącej. - Earl Tallant czeka w salonie, proszę pani. - O tej porze? Drzwi otworzyły się na oścież i do środka weszła Juliana Myfleet. - Joss, najdroższy - powiedziała chłodno. - Nie spodziewa łam się zobaczyć cię dziś wieczorem. Cóż cię tu sprowadza? - Czy mogę nalać ci kieliszek wina? Powinnaś się napić, skoro zmokłaś. Zawsze twierdzę, że posiadanie dwóch nieruchomości jest kłopotliwe, bo można być potrzebnym w tym drugim miejscu o każdej porze dnia i nocy. Ponieważ lady Juliana wciąż otrząsała narzutkę z kropel deszczu, nie próbowała nawet zaprzeczyć. - Kieliszek porto dobrze mi zrobi. Dziękuję, Joss, ale ponawiam pytanie. Co tutaj robisz? - Przyszedłem, bo mam sprawę - odrzekł. Nalał siostrze wi-
na i podał kieliszek, po czym z powrotem usiadł w fotelu. - To właściwie jest twoja sprawa - uściślił po chwili. - Obawiam się. że zmarnowałaś sporo czasu, Juliano. - Nie doczekał się reakcji, więc dodał: - Niepotrzebnie poszłaś na St James pod numer dwunasty. Juliana odwróciła wzrok. - Nie rozumiem, mój drogi... - Myślę, że jednak rozumiesz - odparł obojętnie Joss. - La dy Spry nie przyszła na spotkanie, prawda? ~ Nic nie wiem o żadnym spotkaniu z Amandą Spry. - Ju liana wzruszyła ramionami. - Dom na St James należy do Massinghama. On korzysta z niego czasami w interesach. To bywa wygodne. Czekałam tam na niego, ale on... - Urwała. - Nie przyszedł. O ile wiem, Massinghama najłatwiej ostałnio znaleźć w Covent Garden. Bardzo cieszy go towarzystwo panny Templeton. Dlaczego to tolerujesz? Juliana znowu odpowiedziała wzruszeniem ramion. - Miłostki Massinghama mało mnie obchodzą. Kobieta jest naiwna, jeśli oczekuje, że mężczyzna będzie jej wierny, a ta suka zawsze jest na usługi tego, kto oferuje najwięcej. Sam wiesz, Joss, bo to ty zwolniłeś miejsce. Joss delikatnie odstawił szklaneczkę. - Mnie, prawdę mówiąc, mniej niepokoją miłostki Massinghama, a bardziej twoje finanse, Juliano. Jeśli potrzebowałaś pieniędzy, to dlaczego nie zwróciłaś się do mnie, tylko próbowałaś wyłudzić pieniądze od lady Spry? To zbędne okrucieństwo. Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. W pokoju było słychać jedynie trzask drew w kominku i syk dopalających się świec. Joss nie zamierzał jednak przerywać milczenia i w końcu Juliana tego nie wytrzymała. - Nie prosiłam cię, bo nie cierpię być na twoim garnuszku. Joss. a wiedziałam... - Pociągnęła nosem. - Wiedziałam, że nie dasz mi pieniędzy, jeśli się dowiesz, na co są mi potrzebne. Ma my jechać z Massinghamem do Paryża, ale bez kapitału nic z te go nie będzie. A ponieważ nie znosisz Massinghama, na pewno nie chciałbyś mi pomóc. Nie będę cię okłamywać i twierdzić, nie to karciany dług do spłacenia. - Chcesz powiedzieć, że Massinghamowi twoja miłość nie wystarcza? - Joss skrzywił się z niesmakiem. - Juliano, ten człowiek jest nic niewart. Skończ z nim! - Nie! - Kieliszek Juliany z trzaskiem uderzył w marmuro wy gzyms kominka, a ona zerwała się z miejsca. Po twarzy pły nęły jej łzy. - Kocham go, Joss! Czy to chciałeś usłyszeć? No więc masz, czego chciałeś. Kocham go bez żadnych żądań i bez złudzeń i nadal go chcę. Jeśli nie weźmie mnie bez majątku, to muszę zdobyć majątek! - Zaczęła po omacku szukać chustecz ki. Nie sądzę, żebyś mógł to zrozumieć. Joss podał jej chustkę. Ciężko mu było na sercu. Wiedział, że chociaż to wbrew rozsądkowi, musi jej pomóc. - Rozumiem lepiej, niż ci się wydaje. Juliana wlepiła w niego wzrok. - Z powodu panny Bainbridge? To nie to samo. - Nie, ale odkąd zakochałem się w Amy, zrozumiałem, co to miłość. - Joss westchnął. - Jeśli chcesz Massinghama, Julia no, to dam ci pieniądze, żebyś mogła z nim wyjechać. A teraz chodź tu. Gdy podeszła, uściskał ją podobnie jak za czasów, gdy byli dziećmi. Oparł podbródek na czubku jej głowy i cicho przemówił: - Jak zdobyłaś listy lady Spry? Poczuł, że zadrżała. - Znalazłam. Clive trzymał je obwiązane różową wstążeczką. Różową wstążeczką, wyobraź sobie! Byłam wściekła, a do tego zazdrosna, więc wszystkie zabrałam. Chciałam je zniszczyć, spalić co do jednego, ale potem Amanda Spry przyjechała
do Londynu i nagle przyszło mi do głowy, że mam okazję do konać zemsty, a przy okazji trochę powetować sobie straty. Uwolniła się z objęć Jossa i zaczęła nerwowo rozcierać policzki. - Clive pewnie nawet nie wie. że je mam. Joss pokręcił głową. - Tyle nienawiści, Juliano. Lady Spry nie ma pieniędzy, że by ci zapłacić. - Nie, ale wiem, że przyjaźni się z Amy Bainbridge, a ona ma pieniądze. - Juliana uśmiechnęła się do Jossa. - Powinnam przewidzieć, że panna Bainbridge zwróci się do ciebie, ale nie wzięłam pod uwagę dwóch spraw: tego, że ona ci ufa, i tego, że ją kochasz. Gdyby mnie ktoś spytał, uznałabym i jedno, i drugie za nieprawdopodobne. Wygląda na to, że nie znam dobrze włas nego brata! Joss uśmiechnął się i odszedł kilka kroków. - Znasz mnie dostatecznie dobrze. Dam ci te dwadzieścia tysięcy funtów w zamian za listy lady Spry. Pamiętaj, wszystkie listy, co do jednego! - W jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza nuta. - Życzę ci szczęśliwej podróży i bez względu na to, co się stanie, wiedz, że ucieszę się. mogąc cię znowu zobaczyć. - Dość tego! - Lady Juliana odzyskała już trochę równowagę, więc odsunęła się od brata. W jej zielonych oczach znowu pojawił się złośliwy błysk. - Im jesteś starszy, tym bardziej sentymantalny, Joss. Jeśli miłość tak cię zmienia, to aż boję się pomyśleć, jakim będziesz czułym pantoflarzem. Dobrze, że tego nie zobaczę. Przyniosę ci listy i będę zobowiązana, jeśli twój bank okaże mi wsparcie. - Podeszła do drzwi, - Jesteś dla mnie za dobry, mój drogi. To doprawdy bardzo niesprawiedliwe, że stałeś się czarną owcą rodziny, ale obawiam się, że gdy moje ostatnie wyczyny wyjdą na jaw, ja się nią stanę. Mam nadzieję znosić to z godnością.
Późnym przedpołudniem następnego dnia Joss dotarł na Cur zon Street. Deszczowe chmury przegonił orzeźwiający wiatr. Zapowiadał się doskonały dzień na nowe przedsięwzięcia. Gdy Patience wprowadziła go do środka, natychmiast zwró cił uwagę na dość napiętą atmosferę panującą w domu. Zza drzwi salonu dobiegał piskliwy głos lady Bainbridge. - Tobie łatwo tak mówić, Richardzie, ale mamy dzisiaj wy ruszyć do Nettlecombe. a skoro nie wiadomo, gdzie podziała się Amy... Joss przyśpieszył kroku. Na ułamek sekundy nawiedziło go straszne przypuszczenie, że Amy uciekła na wieś, ponie waż żałowała tego, co stało się minionej nocy. Nie chciała go poślubić... i nigdy nie zechce. Ba, być może nie chce na wet go zobaczyć... Przypomniał sobie, jak kiedyś opowie dział jej, że dzieje rodziny nauczyły go nieufności do instytu cji małżeństwa. Wtedy nie wiedział jeszcze, jak bardzo jego szczęście będzie zależeć od Amy. A teraz tak łatwo mogła mu złamać serce. Pozostało mu tylko wierzyć, że jednak tego nie zrobi. Lady Bainbridge, Richard i Amanda Spry byli w salonie. Ri chard stał przy oknie, wyraźnie zirytowany, Amanda siedziała blada, z dłońmi zaciśniętymi na podołku, a zafrasowana lady Bainbridge wymachiwała arkusikiem papieru. - Ona pisze tutaj, że niespodziewanie musiała wyjechać na wieś i dołączy do nas w Nettlecombe dziś wieczorem. - No więc wszystko w porządku, mamo - powiedział RiChard. - Nie ma żadnej tajemnicy... - Na widok earla Tallant urwał, a na jego twarzy odmalowała się ulga. - Witaj, Joss! Może będziesz mógł rzucić nieco światła na tę dziwną wiado mość, jako że ostatnio widujesz się z Amy... - Richard znowu urwał, najwidoczniej zorientowawszy się w niefortunnym doborze słów, a jego matka jeszcze bardziej się zasępiła. Joss pochy-
lił się nad dłonią lady Bainbridge i ułagodził ją czarującym uśmiechem. - Dzień dobry pani. Dzień dobry, lady Spry. Czy dobrze zro zumiałem, ze panna Bainbridge jest nieobecna? - Pojechała do Oxfordshire - wyjaśniła jękliwym tonem la dy Bainbridge, wymachując liścikiem. - W dodatku wzięła miejsce w pocztowym dyliżansie! Dyliżans pocztowy jest taki kosztowny! - Spokojnie, mamo. - Richard spojrzał przepraszająco na Jossa. - Przecież sama nie chciałabyś, żeby jechała zwykłym dyliżansem z byle kim. - No, nie - przyznała lady Bainbridge. - Tylko że ja w ogó le nie rozumiem, po co ona urządza takie eskapady! Joss pochwycił spojrzenie Amandy. Najwyraźniej przypusz czała, że wyjazd Amy związany jest z szantażem, ale nie śmiała ujawnić swoich podejrzeń. Jeśli nocą Amy wróciła na Curzon Street zbyt późno, by przekazać przyjaciółce nowiny, Amanda mogła nawet żywić przekonanie, że szantażysta wciąż stanowi zagrożenie. Joss krzepiąco się do niej uśmiechnął. - Zanim zapomnę, lady Spry. chcę przekazać pani przesyłkę od panny Bainbridge. - Podał jej niepozorną paczuszkę opako waną w szary papier. - O ile wiem, specjalnie to dla pani zała twiła. Mam powtórzyć, że w środku jest wszystko co trzeba i że to nic nie kosztowało. Amanda zarumieniła się aż po korzonki włosów, a jej twarz natychmiast pojaśniała. - Ojej! Dziękuję panu. - Cała przyjemność po mojej stronie, lady Spry! - Joss skło nił się i zwrócił do pani domu. - Lady Bainbridge, bardzo pro szę się nie martwić. Przypuszczam, że córka pojechała do Ashby Tallant zobaczyć się z moim ojcem. Czy życzy sobie pani, abym ją odnalazł i odwiózł do domu? - Z pańskim ojcem? - powtórzyła słabym głosem lady Bainbridge. - Przecież Amy nawet nie zna markiza. - Mam wrażenie, że właśnie zamierza nadrobić to zaniedba nie - powiedział dość posępnie Joss. - Mieliśmy wczoraj roz mowę, która każe mi podejrzewać, że panna Bainbridge chciała się z nim jak najszybciej spotkać. Za pani pozwoleniem, pojadę do Ashby Tallant i sprawdzę, czy moje przypuszczenia są słu szne, a po załatwieniu spraw na miejscu odwiozę pannę Bain bridge do Nettlecombe. Lady Bainbidge wydawała się mocno oszołomiona, co zresztą można było zrozumieć. - No, jeśli jest pan pewien, milordzie... - Naturalnie, szanowna pani. - Joss zwrócił się do Richarda. - Czy i ty zgadzasz się na moją propozycję? Richardowi wyraźnie ulżyło. - Rzecz jasna, przyjacielu! Dziwi mnie tylko, że chcesz sobie zadać tyle trudu. Prawdę mówiąc, oszczędza mi to kłopotu. A ja i tak jestem już spóźniony do Cocoa Tree... - Pochwycił karcące spojrzenie matki i szybko zamilkł. - Jeśli mogę zatrzymać cię jeszcze na chwilę - powiedział Joss z błyskiem w oku - to mam do ciebie dość ważną sprawę. Może to tłumaczyć, dlaczego... hm. chcę sobie zadać tyle trudu. żeby znaleźć pannę Bainbridge. Dostrzegł, że w oczach Richarda odmalowało się zrozumie nie, a Amanda wstrzymała oddech. Szeroko się uśmiechnął. Gdy Richard wychodził z nim z pokoju, Joss usłyszał Amandą mówiącą do lady Bainbridge: - Och, proszę pani, czy to nie wspaniałe! Amy będzie hrabiną! - No, cóż - odpowiedziała jego przyszła teściowa - nie na leży przywiązywać zbytniej wagi do tytułów, ale nie spodziewałąm się, że Amy znajdzie męża o tak wysokiej pozycji. Bę-
dzie też o wiele taniej, jeśli wreszcie przestanę ją mieć" na utrzy maniu. Richard zdecydowanym ruchem zamknął drzwi i podał rękę Jossowi. - Witaj w rodzinie - powiedział. Widok Ashby Tallanl zrobił duże wrażenie na Amy, Najpierw aleja dojazdowa obsadzana lipami, a potem front dworu z czer wonej cegły z wieżyczką. Nawet w swoich najlepszych czasach sir George Bainbridge nie miał takiego domu. a Nettlecombe. jedyna pozostałość rodowych włości, było zdecydowanie skromniejsze. Mimo to Ashby Tallant nie wydało się Amy wygod nym miejscem do zamieszkania. Lokaj w liberii, który otworzył drzwi, poinformował ją, że pan markiz jest w ogrodzie, ale jeśli pani zechce zaczekać, to ktoś zaraz po niego pójdzie. Wprowadzono ją do salonu z dekoracjami w kolorze niebieskim i spłowiałymi złoceniami. W pokoju było chłodno, a w powietrzu unosił się kurz. Amy przysiadła na jednym z krzeseł mocno onieśmielona i szybko zaczęła drżeć z zimna. W domu panowała grobowa cisza, a ponieważ oczekiwanie było długie, miała mnóstwo czasu na rozmyślania. Gdy Joss po twierdził historię opowiedzianą jej przez Amandę, w pierwszej chwili wpadła we wściekłość. Nie mogła pogodzić się z tym, że wziął na siebie winę za wszystkie wybryki Juliany i że zimny i nieugięty markiz nigdy synowi nie wybaczył. Jadąc tu z Lon dynu, zdążyła jednak wrócić do równowagi, zrozumiała bo wiem, że to miłość wyzwoliła u niej tak wielkie oburzenie. Nie mogła znieść widoku cierpiącego Jossa i wiedziała, że musi po wiedzieć markizowi prawdę. Nie miała pojęcia, jak zostanie przyjęta, czy jej słowa mogą mieć jakiekolwiek znaczenie, ale była przekonana, że musi spróbować. W jej głowie kołatała się
również myśl. że Joss będzie na nią bardzo zły za wtrącanie się w jego sprawy, ale o tym wolała na razie nie myśleć. W brzuchu burczało jej z głodu, bo pora lunchu dawno minęła. W dodatku nie mogła powstrzymać kichnięcia. Drzwi się otworzyły, - Jego lordowska mość przyjmie panią, panno Bainbridge - oznajmił lokaj. Rozległa sień była wykończona białym marmurem i cie mnym drewnem. Inny lokaj otworzył przed nią kolejne drzwi i stanął z boku, by mogła przejść. - Panna Bainbridge, milordzie. Markiz Tallant stał przed olbrzymim kominkiem i opierał się na lasce z masywną złotą główką. Jadąc tu, Amy nie bardzo wiedziała, czego ma się spodziewać, ale widok markiza ją zaskoczył. Stary człowiek był silnie zgarbiony, twarz miał naznaczoną cierpieniem, a włosy białe jak śnieg, ale bursztynowe oczy, te same co u syna, wciąż były przejrzyste i spoglądały bardzo bystro. - Panno Bainbridge - powiedział pięknym, dźwięcznym głosem - to dla mnie wielki zaszczyt. - Obawiam się, że raczej wielkie najście, milordzie - odparła Amy, przytłoczona wiekiem i autorytetem markiza. Jak znaj odwagę, by wyjawić, z czym tu przyjechała? - Bardzo dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć. Markiz wskazał jej fotel. - Nie wydaje mi się to nadużyciem uprzejmości. Wprawdzie nigdy nas sobie nie przedstawiono, ale znałem kiedyś pani ojca. Rodzina Bainbndge'ów zarządza posiadłością Nettlecombe, prawda? A pani ma w sobie coś z blasku George'a. - Naprawdę? - Amy tak się zdziwiła, że na chwilę zapo mniała o celu przyjazdu. Nikt nigdy nie porównał jej do ojca. Zawsze spotykało to Richarda, który był równie przystojny i też miał niebieskie oczy.
- Ma pani jego ducha - wyjaśnił markiz z westchnieniem. - Widzę to w oczach. Czy chciałaby pani coś zjeść? Podejrze wam, że ma pani za sobą długą drogę. Amy poczuła nieodpartą pokusę. - Prawdę mówiąc, milordzie, jestem dosyć głodna. Wyje chałam z Londynu bardzo wczesną porą, a nie wiedziałam, jak długa jest ta podróż... - To znaczy, że sprawa musi być naprawdę pilna - powie dział markiz. Zdecydowanym ruchem pociągnął za taśmę dzwonka. - Watson, podaj coś do jedzenia dla panny Bainbridge. Może również wina? - Odrobinę, jeśli można - odparła Amy i lekko się zarumie niła. - Nie jestem przyzwyczajona do mocnych napitków. - Wobec tego mały kieliszek - polecił markiz. - A dla mnie wina kanaryjskiego. Po wyjściu lokaja zapadło krótkie milczenie. Amy rozumiała, że powinna już wyniszczyć swoją sprawę, niepokoiła ją jednak myśl, że jeśli to zrobi, a markiz poczuje się urażony, to niezwłocz nie wyrzuci ją z domu i o posiłku nie będzie mowy. Markiz, który przyglądał jej się z uwagą, pokuśtykał do drugiego fotela. - Zawsze mówię, że nie ma sensu przyśpieszać ważnych spraw. Amy przesłała mu zbolałe spojrzenie. - Och, milordzie, ja po prostu obawiam się tego, co pan so bie pomyśli. - Proszę się więc nie obawiać. Chyba nie mam powodów, żeby źle o pani myśleć, a z pewnością nie wyrzucę pani z domu. dopóki nie napije się pani wina. Amy stłumiła śmiech. - Milordzie, i dopiero teraz pan to mówi... - Proszę pozwolić, że pomogę pani - powiedział markiz. Czy to możliwe, żeby sprawa dotyczyła mojego syna? Amy zatrzymała na nim zdziwione spojrzenie. - Owszem, dotyczy, ale skąd pan to wie? Pytanie pozostało przez dłuższą chwilę bez odpowiedzi, wró cił bowiem lokaj, niosąc tacę z chlebem, serami, miodem, szyn ką i owocami oraz winem. Amy bez trudu dała się namówić, by coś zjeść i lody zostały przełamane. - Zawsze poważnym błędem jest poruszanie spraw budzą cych emocje o pustym żołądku - stwierdził markiz, z rozbawie niem przyglądając się entuzjazmowi posilającej się Amy. Mam wrażenie, że jedzenie nadaje sprawom właściwe propo rcje. - Upił łyk wina. - A jeśli chodzi o to, skąd wiem... Cóż, nie mogę często bywać w Londynie, słabe zdrowie, pani rozu mie, ale naturalnie mam swoich informatorów, a ci wspominali mi ostatnio, że mój syn zmienił zwyczaje i spędza wiele czasu w towarzystwie pewnej młodej damy o nieposzlakowanej repu tacji. Przyznaję, że bardzo się ucieszyłem. Amy spłonęła rumieńcem. - Och, w rzeczy samej, ale to nie tak, jak mogłoby się panu wydawać. Markiz spojrzał na nią kpiąco. - Czyżby? Myślałem, że Joss jednak wziął sobie do serca moje napomnienia, by znalazł sobie żonę... Rumieniec Amy się pogłębił. - No, tak... To znaczy nie! Lord Tallant spędzał ze mną tyle czasu, bo jego siostra miała dług... O Boże, jakie to trudne... Nie zamierzałam mówić aż tak wiele. Ironiczny uśmiech markiza znikł. Starszy pan stał się wcie leniem osobistego uroku. - Moja droga panno Bainbridge, dlaczego po prostu nie opo wie mi pani wszystkiego? Zapewne będzie pani łatwiej dojść do sedna, jeśli zacznie pani od początku i bed/ie zmierzać ku końcowi.
- Dobrze, milordzie. Amy również zaczynała rozumieć,
że nie da się opowiedzieć tej historii połowicznie. Zresztą wcale tego nie chciała. Markiz nie pasował do wyobrażeń, z jakimi tu przyjechała, nie miała więc wątpliwości, że i tak wyciągnie z niej prawdę w ten czy inny sposób. Był w tym bardzo podo bny do swojego syna. - Zanim zacznę, milordzie - powiedziała impulsywnie chcę, aby pan wiedział, że zdaję sobie sprawę z... braku poro zumienia istniejącego między panem a pańskim synem. - Mar kiz patrzył na nią nieprzeniknionym wzrokiem, więc brnęła da lej. - Wiem również, że to nie moja sprawa i że mówiąc o tym. jestem po prostu impertynencka, ale muszę to panu powiedzieć! Z pewnością zrozumie pan wtedy, że źle pan ocenia earla Tallant i że jest on człowiekiem z natury szlachetnym. Markiz uniósł brwi. - Szlachetnym? Mógłbym powiedzieć, że pani nieco prze sadza, panno Bainbridge, ale z pewnością zostałbym przywoła ny do porządku. Co zaś do mojej opinii o pani, nic nie może zmienić szacunku, jaki dla pani żywię. Amy nie bardzo rozumiała, w jaki sposób markiz tak szybko wyrobił sobie dobre zdanie na jej temat, obawiała się jednak, że równie szybko może je zmienić. Mimo to musiała opowiedzieć całą historię. Podejrzewała, że tym ostatnim wybuchem zdra dziła się z uczuciami żywionymi dla Jossa, ale wyglądało na to. że wcale tym sobie nie zaszkodziła. Może zresztą to właśnie był klucz do zadowolenia markiza? Ucieszył się, że syn okazuje względy godnej szacunku kobiecie, i dlatego był gotów odnieść się do niej z niejaką tolerancją. Ta myśl dodała jej odwagi, za częła więc opowiadać. Nie opuściła niczego. Opowiedziała markizowi, jak porada Jossa w domu przy Curzon Street, jak wygrała na loterii, jak Joss przejął dług Juliany i spędził tydzień w jej towarzystwie.
Gdy opisywała, jak towarzyszył jej na koncercie chóru dziecię cego i złożył wizytę w przytułku Świętego Bonifacego, markiz dostał takiego ataku kaszlu, że Amy przelękła się. czy nie grozi mu udławienie. - Mogę tylko domniemywać, że mój syn darzy panią rów nym szacunkiem jak ja. panno Bainbridge! - powiedział mar kiz, gdy trochę opanował atak. Amy dostrzegła w jego oczach błysk wesołości i to ją zbiło z tropu. Szybko opowiedziała, jak Joss pomógł jej załatwić sprawe z szantażystą, pomijając jedynie tożsamość Amandy i Massinghama. Wreszcie doszła do ocalenia Juliany przez Jossa przed siedmioma laty i w końcu zauważyła, że twarz markiza tężeje. Nie przerwał jej ani razu. Gdy wreszcie jej opowieść dobiegła końca, w pokoju zapadła cisza. Amy ledwie żyła. brakowało jej tchu, ale czuła też wielką ulgę, zrobiła bowiem to, co nakazywało poczucie sprawiedliwości. Martwił ją tylko efekt, jaki jej słowa wywarły na mar ie. Stary człowiek jakby zmalał w czasie tego opowiadania, zamknął się w sobie i postarzał. Pod wpływem nagłego impulsu wstała i uklękła przy jego fotelu. - Przepraszam, milordzie, bardzo przepraszam, że moja opowieść tak panem wstrząsnęła, uważałam jednak, że prawda musi wyjść na jaw. - Słusznie pani postąpiła, panno Bainbridge. - Dźwięczny głos markiza stał się nagle chropawy i stary. - Nie rozumiem tylko, dlaczego nie dowiedziałem się wszystkiego wcześniej. Och. Joss miał burzliwą młodość jak każdy, ale nigdy nie dał mi żadnego poważnego powodu do niepokoju. Trochę grywał w karty, kobiety też pewnie miewał, ale przecież nie przesadzał. Nigdy aż do tamtej historii. Potem zaczął szaleć i poczułem, że oddala się ode mnie. Nie potrafiłem go odzyskać. - Jego głos znowu nabrał siły. - Prawdę mówiąc, nie próbowałem. Byłem
na niego bardzo zły, a każdy następny wybryk utwierdzał mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie. Miałem więc pewność, że Joss rzeczywiście przegrał osiemdziesiąt tysięcy funtów, zhań bił rodzinę i omal jej nie zrujnował. Amy przykryła jego rękę swoją. - Milordzie, proszę nie popadać w rozpacz... - Co do Juliany - ciągnął ponuro markiz - zawiodłem się jeszcze bardziej. Nie umiałem darzyć jej taką miłością jak Jossa. bo wiedziałem, że nie jest moją córką. A przecież to nie była jej wina i nie powinno to mieć znaczenia. Nie powinienem był do lego dopuścić, Amy zacisnęła powieki, żeby zatrzymać łzy. Nie miała dotąd zbyt dobrej opinii o Julianie i nawet gdy Joss jej bronił, nie po trafiła zdobyć sie na współczucie. Rozumiała jednak więź łączą cą Julianę z Jossem i cierpienie markiza. - Nigdy nie jest za późno - powiedziała cicho. Przez chwilę siedzieli nieruchomo, markiz trzymał ją za rękę - A więc - odezwał się w końcu głosem, który znów za brzmiał mocno i władczo - wygląda na to. że skrzywdziłem sy na niewłaściwym osądem, a inni zrobili to samo. Ale - uśmie chnął się do Amy - pani też widziała jego szaleństwa. musi pani przyznać, że Joss nie jest bez winy... - Nie jest - powiedziała. - Sam o tym wspominał. Można jednak zrozumieć jego powody... - I wybaczyć? - Markiz lekko się skrzywił. - Jeśli pani jest do tego zdolna, panno Bainbridge, będę głęboko wdzięczny. Urwał, bo na podjeździe rozległ się głośny tętent. Markiz po prawił się w fotelu, a na jego twarzy pojawił się uśmiech zado wolenia. - O, zdaje się, że jedzie mój syn. W samą porę. Będę mógł sprawdzić moje przypuszczenia. - Zauważył zdziwienie Amy i uśmiechnął się. - Od razu widać, że pani go kocha, panno Bainbridge. Tak bardzo to widać, że bez skrupułów mogę to głośno powiedzieć. Logika podpowiadała, że jeśli on darzy pa nią choć w części podobnym uczuciem, to pojedzie za panią na koniec świata, a nie tylko do Ashby Tallant! Jestem bardzo szczęśliwy, że się nie omyliłem. Och, panno Bainbridge! Amy przystanęła, choć była już w połowie drogi do drzwi i rozglądała się za kryjówką. - Wyświadczy mi pani przysługę, jeśli zdecyduje się zostać. Przypuszczam, że Joss będzie chciał porozmawiać również z panią!
Dwie godziny później Amy schodziła z Jossem z najwyżej położonego tarasu do ogrodu otaczającego Ashby Tallant. Tarasy były w sumie cztery, otoczone olbrzymimi cedrami, a każdy miał swoją nazwę i charakter. Najwyżej położony, znajdujący się najbliżej domu, był najstaranniej utrzymany. Dolny przypominął zarośnięty rajski ogród z rybnymi stawkami i odcinkami walącego się muru. - Bawiłem się tu jako chłopiec - powiedział Joss, wodząc palcem po rowkach kamiennego zegara słonecznego, stojącego na porośniętym trawą centralnym dziedzińcu. Rozejrzał się po otaczającej ich zielonej gęstwinie. - Dla dziecka to było ekscy tujące miejsce. - Wskazał kamienną ławeczkę w cieniu wierzby płaczącej. - Usiądziemy? Amy przyjęła zaproszenie, ale czuła się onieśmielona, tym bardziej że od wyjścia z domu prowadzili bardzo oficjalną roz mowę. Przez cały czas zastanawiała się, czy Joss nie czeka na chwilę odosobnienia tylko po to, by skarcić ją za przyjazd do Ashby Tallant i za to, że miała czelność wstawić się za nim u markiza. Z jego zachowania nie umiała jednak odczytać, czy jest zły. Trudno jej było to znieść. Wolała skończyć z niepew nością. - Czy pan się na mnie gniewa? - spytała. - Przepraszam, ale czułam, że muszę tu przyjechać. Joss ujął ją za rękę. Spoglądał na nią bardzo czule i trochę smutno.
- Amy, wolałbym, żeby pani nie robiła z takim nierozważnym pośpiechem tego, co uważa za słuszne, ale nie mógłbym być na ciebie zły. - Nieznacznie się uśmiechnął. - Prawdę mówiąc, mam otwartą drogę do lepszego ułożenia stosunków z ojcem, więc po winienem nawet być pani wdzięczny. Trochę potrwa, zanim napra wimy to, co było, ale początek został zrobiony. Amy poczuła wielką ulgę. - Cieszę się. że znów normalnie rozmawiacie - powiedziała nieśmiało i trochę przysunęła się do Jossa. - Pański ojciec był dla mnie bardzo miły. Bardzo go polubiłam. - On panią tez - zauważył Joss. - Zagroził, że tym razem naprawdę mnie wydziedziczy, jeśli pozwolę, żeby pani mi się wymknęła. O tym porozmawiamy później. Najpierw chcę po wiedzieć, że zwróciłem listy autorce, więc lady Spry nie ma już powodów do obaw. Amy puściła jego rękę, ale tylko po to, by zarzucić mu ra miona na szyję. - Ojej, jak to się panu udało? Joss wybuchnął śmiechem. - To nie było trudne. - Zaraz jednak posmutniał. - Te listy miała Juliana, a nie Massingham. - Juliana! - Amy zmarszczyła czoło. - Przecież Amanda była pewna, że to Massingham. - Pewnie już pani się zorientowała, że Jutiana jest kochanką Massinghama. Znalazła kiedyś te listy i postanowiła je wyko rzystać do własnych celów. Zacząłem ją podejrzewać natych miast, gdy tylko opowiedziała mi pani całą historię. Ona już cześniej próbowała czegoś podobnego. - Spojrzał Amy wa. Niech pani nie sądzi jej zbyt surowo. - Głęboko odetchnął. ułożyłaby sobie życie inaczej.
w
w oczy. - Juliana kocha Massinghama i jest bardzo nieszczęśli-
- Gdybyśmy wszyscy pomogli jej w swoim czasie, z pewnością
- Pański ojciec uważa podobnie - cicho powiedziała Amy. - A ja nie mogę jej sądzić. Dla mnie ważne jest tylko to, że spra wa została załatwiona i Amandzie nic nie grozi. Joss trochę się rozpogodził. - Dobrze, że ojciec poznał prawdę. Dzięki temu kiedy dojrzeje do pojednania z Juliana, nie będzie między nimi sekretów. - Mam nadzieję, że to nastąpi szybko. - Amy łzy cisnęły się do oczu i czuła, że zaraz się rozpłacze. - Wielką nadzieję. - Ja też. - Joss pomógł jej wstać. - Może porozmawiamy o czymś, co wydaje mi się radośniejszym tematem. Amy skinęła głową. - Mam pozwolenie Richarda na zalecanie się do pani stwierdził oficjalnie. - Najważniejsza jest jednak dla mnie pani dobra reputacja. Jeśli zechce pani przyjąć moje oświadczyny, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jednakże naj pierw musi pani być absolutnie przekonana, że postępuje słusznic... Amy przytknęła palec do jego warg. Pociągnęła go za rękę i znów usiedli razem na kamiennej ławeczce. - Joss, muszę wiedzieć, dlaczego z takim uporem stara się pan mnie przekonać, żebym odrzuciła pańskie oświadczyny. Spojrzał na nią lak ciepło, ze natychmiast opuściły ją wszel kie wątpliwości. - Sama pani kiedyś powiedziała, że gardzi hazardzistami i że największe szczęście, jakie dały pani wygrane pieniądze, to poczucie bezpieczeństwa. Byłaby pani nierozsądna, rezygnując z tego dobra, aby związać się z człowiekiem, który jest wciele niem wszystkiego, czynrpani pogardza... Tym razem Amy uciszyła go pocałunkiem. - Joss, to nie jest brak rozsądku, to miłość. - Nieco się od sunęła, by spojrzeć mu w twarz. - Przyznaję, że na początku zniechęcała mnie pańska reputacja.
Nie. Pani mną pogardzała. To coś znacznie gorszego. - Jeśli woli pan to lak nazwać. - Amy uśmiechnęła się. Na moje nieszczęście to zniechęcenie szybko minęło, bo pańskie towarzystwo sprawiało mi zbyt dużą przyjemność. Nie zorientowałam się w porę, a potem było już za późno - ściszyła głos do szeptu. - Nie chciałam pana unikać. Myśl, ze już
nigdy się nie zobaczymy, była dla mnie wyjątkowo przygnębia-
jąca. Joss przyciągnął ją do siebie i pocałował w głowę. - Amy, wiem, że jestem utracjuszem... - Co za niedorzeczność! Wcale nie gra pan bez umiaru, a poza tym i tak zawsze pan wygrywa. Sam pan mi to powie dział! - Pani wie, że to nie ma znaczenia. Poza tym jestem rozpu stnikiem. - Będę szczęśliwa, jeśli w przyszłości okazywanie wzglę dów kobietom ograniczy pan do mnie. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że w końcu zobaczę jakiś dowód pańskich skłonności do rozpusty, bo szczerze mówiąc, zaczynam być zdania, ze opi nie o nich są mocno przesadzone. Joss pochylił głowę i musnął jej wargi. - Pozwolę pani być sędzią w tej materii. Nie mam już żad nych wątpliwości. Chciał ją namiętnie pocałować, ale Amy niespodziewanie sic odsunęła. - Ja jeszcze mam swoje. Są sprawy, które moim zdaniem powinny być niepokojące dla pana. - Czyżby? - W jego oczach pojawił się blask, który przy prawił ją o mocniejsze bicie serca. - Jakie, moja kochana? Czy to możliwe, żeby była pani znacznie bardziej uzależniona od hazardu, niż dotąd myślałem? - Nie. - Amy uśmiechnęła się mimo woli i z wahaniem do-
dała: - Tylko że powinien pan się bardzo dobrze zastanowić. Zawsze deklarował pan nieufność wobec instytucji małżeństwa, a ja nie zniosłabym, gdyby już po ślubie miał pan dojść do wniosku, że jednak do siebie nie pasujemy. - Amy! - Joss przyciągnął ją do siebie i tym razem już się nie broniła. - To prawda, że jeszcze niedawno nie miałem naj mniejszego zamiaru się ożenić. Nawet nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zmienić zdanie. Co gorsza, obawiałem się, że będę siedział w jednym końcu tego zimnego domowego mauzoleum, a moja żona będzie zajmować pokoje w drugim końcu, jak naj dalej ode mnie. A potem poznałem panią. Lubiłem z panią roz mawiać i cieszyło mnie pani towarzystwo, ale nie sądziłem, że to coś więcej. - Pokręcił głową. - Byłem głupcem. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jestem zakochany. Amy westchnęła i mocniej przywarła do Jossa. - Jeszcze nigdy nie słyszałam od nikogo tak pięknych słów. Zawsze byłam pospolita, wstydliwa i nikomu się nie podo bałam.,, - A to - Joss odchylił jej głowę, by móc ją pocałować - jest najzuchwalsze pr/ymawianie się o komplementy, jakie kiedy kolwiek słyszałem! No więc dobrze. Niech pani wie, Amy, że prawie od początku naszej znajomości całkiem mimo woli za czynałem na panią patrzeć i myśleć o tym, jaka pani jest ładna. Wcale nie potrzebowała pani tych pieniędzy z loterii i pięknych strojów. Teraz pocałowali się znacznie bardziej żarliwie. - Poza tym - dokończył Joss - jeśli dowiem się, że inny mężczyzna się w pani kocha, będę chyba zmuszony wyzwać go na pojedynek! - Proszę pamiętać o biednym Bertiem Hallamie. Skoro jed nak występowanie z oświadczynami weszło mu w nawyk, może wkrótce znajdzie sobie inny obiekt. - Na jego miejscu ograniczyłbym swoje zainteresowania do kart - stwierdził bezlitośnie Joss. - Może wreszcie zacząłby wygrywać. Położył rękę Amy na swoim ramieniu i poprowadził ją scho dami na górę. - Chodźmy przekazać ojcu dobrą wiadomość. Mam nadzie ję, że w końcu spełniłem jedno z jego oczekiwań. Ślub wzięli dwa miesiące później w kaplicy na terenie Ashby Tallant. Sir Richard Bainbridge prowadził pannę młodą do ołta rza. Lady Spry była druhną. Książę Pleet odegrał rolę drużby, a lady Bainbridge udała się na weselną ucztę w towarzystwie markiza Tallant, tam zaś schowała do torebki kilka plasterków szynki na później. Panią Benfleet przywieziono z Windsoru po wozem Bainbridge'ów, a pani Wendover z dziećmi przyjechała z Whitechapel powozem Tallantów, który cudownym zrządze niem losu pomimo postoju przed domem zachował wszystkie koła. Po odjeździe gości nowożeńcy udali się do przygotowanych dla nich pokojów, pożegnani kilkoma matczynymi radami lady Bainbridge. Wreszcie Amy mogła w spokoju nacieszyć się nocą poślubną. Chociaż większą część minionych trzech miesięcy spędziła w towarzystwie Jossa, nagle poczuła niepokój i onieśmielenie. W miarę zbliżania się dnia ślubu i coraz większego zamieszania nie mogła skoncentrować się na tym. co naprawdę ważne. Na wet działalność charytatywna uległa ograniczeniu wskutek licz nych przymiarek sukni i konsultacji z łady Bainbridge w spra wie jadłospisu weselnego śniadania. Amy miała więc poczucie, że otaczają nieprawdopodobny rozgardiasz, i nagle to wszystko ucichło. No, może niezupełnie. W sąsiednim pokoju słyszała szmer
głosu Jossa, wydającego polecenia służącemu. Wkrótce Joss miał do niej przyjść. Ze zdenerwowania rozbolała ją głowa. Wielka elegancka sypialnia wydawała jej się nieznośnie duszna. Wstała z łóżka, szeroko otworzyła okno i odetchnęła orzeźwiającym wonnym powietrzem. Nad lipową aleją wznosił się sierp księżyca. Powiew wiatru musnął jej twarz, łagodząc przykre napięcie. - Amy? Zaskoczona drgnęła i omal nie uderzyła głową w okno. Nic słyszała, kiedy otworzyły się drzwi łączące sypialnie, ale teraz Joss stał tuz za nią. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że włosy lśnią mu w blasku świec, a oczy wydają się nieco bardziej mroczne niż zwykle. Serce podeszło jej do gardła. - Och, Joss. Nie słyszałam, jak wszedłeś. Chciałam zaczerp nąć trochę świeżego powietrza. Rozbolała mnie głowa. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zorientowała się, jak nie zręcznie to zabrzmiało. Zupełnie, jakby nagle straciła ochotę na noc poślubną. Wpadła w panikę, zanim jednak zdążyła cokol wiek wyjaśnić, Joss ujął ją za rękę i delikatnie przyciągnął do siebie. - W drugiej sypialni jest balkon. Chodźmy tam. Ten dzień był rzeczywiście długi i męczący. Wdzięczna za okazane zrozumienie Amy pozwoliła się za prowadzić do drugiej, dużo mniejszej sypialni, gdzie wciąż je szcze paliły się świece. Joss rozsunął ciężkie zasłony i otworzył wysokie okno. Podmuch wiatru poruszył tkaninami na Ścianach, a płomienie świec raptownie zatańczyły. Gdy stanęli na balko nie, owionął ich chłód. Księżyc był już wysoko nad drzewami, na niebie pokazywa ły się pierwsze gwiazdy. Kopuła nad wielką salą rysowała się czarnym łukiem na granatowym tle. Amy patrzyła oczarowana na spowity gęstniejącym mrokiem park.
-
Jak pięknie! Czuję, że mam całkiem szalone myśli. Chcia łabym zbiec na dół i pobiegać przy księżycu po trawie... - Może jutro. - Joss uśmiechnął się do niej. - Możemy zrobić mały skandal na użytek służby. Amy westchnęła. - No, tak... dzisiaj nam nie wypada. W każdym razie dziękuję ci, Joss, że nie zrobiłeś mi wykładu na temat zachowania, jakie przystoi hrabinie. Nawet nie zdążyła się zorientować, kiedy znalazła się w jego ramionach. - Jeśli chcesz biegać na bosaka po ogrodzie, ubrana tylko w koszulę nocną, to pamiętaj, że będę ci towarzyszył. Amy zaczerwieniła się. - Dziękuję. Więc... - poczuła się dostatecznie silna, by zwierzyć się z dręczącej ją kwestii -jak załatwimy trudny prob lem naszej nocy poślubnej? Trochę się wstydzę... - Jak załatwimy? - Joss odsunął ją na wyciągnięcie ramie nia, żeby móc objąć wzrokiem całą jej postać od nagich stóp po rozpuszczone włosy. - No, chyba tak... W jednej chwili porwał ją na ręce i zaniósł do łoża z balda chimem. - Przypuszczam, że wkrótce zapomnisz o wszystkich trud nościach... - Tak, ale... - Amy próbowała usiąść. - Loże małżeńskie jest przygotowane w drugim pokoju... - Jeszcze z niego skorzystamy. Tymczasem zadowolimy się tym. - Ale... - Amy straciła wątek, Joss bowiem zdjął szlafrok. W blasku świecy zobaczyła jego muskularne, smukłe ciało. Nie ulegało wątpliwości, że jej pożąda. Amy, której doświadczenie w takich sprawach było zerowe, znów ogarnęło zakłopotanie. - Joss, mam bardzo złe przeczucia - powiedziała bezsilnie
Uśmiechnął się. Wyciągnął się obok niej na łożu i delikatnie położył rękę na jej brzuchu. Ciepło, przenikające przez koszulkę nocną z gazy, wydało się Amy bardzo przyjemne. - Nie masz się czego obawiać - uspokajał cicho Joss. Przysięgam, że nie zrobię niczego, czego nie chcesz. - Nie chodzi o to, że tego nie chcę. Po prostu nie wiem, jak to będzie. - Najlepiej więc nie martwić się na zapas. - Głos Jossa był kojący jak pitny miód i Amy poczuła, że się odpręża, choć jed nocześnie ogarniało ją coraz większe podniecenie. Joss pochylił się nad nią i pocałował ją w szyję. Potem po głaskał po biodrze. Każde dotknięcie budziło w niej rozkoszne dreszczyki. Gdy zaczął rozpinać nocną koszulkę, chciała coś po wiedzieć, ale uciszył ją pocałunkiem. Wargi Jossa pieściły ją bardzo delikatnie. Amy poruszyła się i wsunęła palce w jego włosy. Przyciągnęła go bliżej. Usłyszała jego westchnienie, po całunek stał się bardziej namiętny, a ją porwało zupełnie niepo jęte doznanie. Nawet nie zauważyła, kiedy rozpiął ostatni guzik jej koszulki i odsłonił piersi. Za chwilę podsuwała mu je do pieszczot, a on drażnił je delikatnie palcami i ustami. Zaraz potem koszulka nocna pofrunęła na podłogę, a Amy poczuła ciepło nagiego cia ła Jossa. Przytulił ją bardzo mocno, a jej zdawało się, że nie ma większej przyjemności na Świecie. - Joss! Czuła, jak bardzo jest pożądana, i to dało jej poczucie siły. Zaczęła gorliwie odwzajemniać pocałunki i pieszczoty. Tymczasem wargi i dłonie Jossa wędrowały po jej ciele, co raz bardziej rozbudzając wszystkie zmysły. Amy dawno już przestała się czegokolwiek obawiać, pragnęła tylko dowiedzieć się, dokąd prowadzi ta przyjemność. Znów przebiegł ją dreszcz, dłoń Jossa przesunęła się bowiem po jej udzie i dotknęła ją
w porażająco intymny, lecz jakże cudowny sposób. Westchnęła zachwycona, a Joss powtórzył pieszczotę raz i drugi. Przykrył ją swoim ciałem i ujął w dłonie twarz. - Kocham cię. Postaram się nie sprawić ci bólu. Z tymi słowami namiętnie ją pocałował, a jednocześnie wsu nął się w nią jednym mocnym ruchem. Amy, wyrwana ze zmysłowego transu, chciała zaprotesto wać, ale on ukoił ją pocałunkami, a potem zaczął powoli się w niej poruszać i Amy poddała się narastającemu podnieceniu. Mocno obejmując Jossa, chłonęła nowe doznania i przyglądała się jego twarzy. Wkrótce świat zawirował i rozerwał się na ty siące kawałków, a ona powoli opadła na ziemię. Leżała wtulona w ramiona Jossa i nasłuchiwała, jak bicie jego serca powoli ci chnie i staje się coraz wolniejsze. Był jej, teraz i zawsze. Prze pełniała ją miłość. - Kochanie, muszę ci coś powiedzieć. Było popołudnie następnego dnia. Po lunchu Amy poszła z Jossem na taras. Joss był z nią przez całą noc i większą część przedpołudnia, najpierw w łożu z baldachimem w swojej sy pialni, a potem w małżeńskim łożu w sypialni oblubienicy, któ re również zostało doprowadzone do stanu znacznego niepo rządku. Wreszcie Joss zmusił się do wstania i oboje zwlekli się na dół, by coś zjeść. Słońce przyjemnie grzało, a Amy poddała się słodkiemu roz leniwieniu. Oparła się o balustradę i sennie uśmiechnęła do męża. - Lepiej mów to szybko, bo czuję, że zaraz zasnę. Pilnie po trzebuję popołudniowej drzemki. - To wspaniały pomysł - popart ją Joss. - Położę się z tobą. - Po południu? To chyba będzie wielki skandal... Joss wzruszył ramionami.
- Powiedziałem, że wstrząśniemy w posadach to stare domiszcze. To będzie dobry początek. Wieczorem możemy pobićgać na bosaka po ogrodzie, a... - Dość! - Amy uniosła dłoń - Zdaje się, że coś chciałeś mi powiedzieć. - Owszem, ale odwróciłaś moją uwagę. - Joss czule ją po całował i ujął za ręce. - Powiem ci coś, ale błagam, nie rozzłość się na mnie. Amy natychmiast się zaniepokoiła. - Co się stało? Jak nigdy dotąd. Jossowi zdawało się brakować słów. - Miałem ci w ogóle tego nie mówić... - Joss! - przerwała mu ostro. - Zaraz umrę z niepokoju. Po wiedz mi to natychmiast, - Dobrze. - Joss krzywo się uśmiechnął. - Chodzi o pieniądze wygrane na loterii. Chcę ci powiedzieć, Amy, że to mój bilet znalazłaś. I to było moje trzydzieści tysięcy funtów. Amy cofnęła się o krok i zmrużyła oczy. - Twoje? Przecież powiedziałeś, że nie kupiłeś biletu. Czyżbyś to wymyślił, żeby się ze mną drażnić? Jaki był numer? - Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt osiem - posłusznie wyrecytował Joss. Uśmiechał się kącikami ust. - Ojej, chyba jesteś bardzo zła. - Nie jestem zła... Raczej oburzona. No, bo kto to widział! Słyszałam o ludziach ubiegających się o nagrody, które do nich nie należały, ale jak to możliwe, żeby rezygnować z wygranej? To nie ma sensu! Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Joss wsunął ręce do kieszeni. - Sam nie bardzo wiem, Amy zmarszczyła czoło. - Przecież cię pytałam! Pytałam cię wprost, czy to twój bilet, a ty powiedziałeś, że nie. Joss pokręcił głową i odwrócił się do niej bokiem. - Na pewno przegrałbym w karty te pieniądze, więc pomy łem, że ty na nie bardziej zasługujesz. - Pozwoliłeś mi je zatrzymać z litości? - W głosie Amy by słychać urazę. - Może pomyślałeś, że jeśli kupię sobie parę sukien, to będę trochę lepiej wyglądać. Joss czule ją objął. - Moim zdaniem wyglądasz najładniej całkiem bez ubrania. - Joss! - Amy uderzyła go pięścią w tors, udając gniew. Czuła, że tak naprawdę z jej oburzenia nic już nie zostało. Och. niedobrze! Tak mnie oszukać! I ożeniłeś się ze mną pod fałszywym pretekstem. Sądziłeś pewnie, że potrzebuję pienię dzy na działalność dobroczynną. - Istotnie, nawet przemknęło mi to przez myśl. Tak bar dzo było mi przyjemnie uczestniczyć w niej razem z tobą, ko chanie. Amy próbowała się oswobodzić, ale Joss mocno ją trzymał, więc po chwili zrezygnowała i tylko się do niego przytuliła. - To, że pozwoliłeś mi zatrzymać wygrane pieniądze, jest chyba ostatecznym dowodem na szlachetność twojej natury, Joss. Zawsze mówiłam, że jesteś człowiekiem honoru. - Ty trzpiotko! - obruszył się Joss. - Jeśli jeszcze raz wspo mnisz o mojej szlachetnej naturze, będę cię całował i całował, dopóki nie zmienisz zdania. Amy uśmiechnęła się i nastawiła usta do pocałunku, - Czy mam traktować to jak obietnicę? Zobaczyła, jak ciemnieją mu oczy, pożądliwie wpatrujące się w jej pełne wargi. Pochylił się i zatrzymał usta tuż przy jej ustach. - To możliwe... Trwali w pocałunku uszczęśliwieni, póki nie zabrakło im tchu. - Och, naturalnie - Amy przytknęła mu palec do warg -
wszedłeś w posiadanie mojego majątku, więc odzyskałeś swoją loteryjną wygraną. - Zawsze pozostają jeszcze odsetki - szepnął Joss. Odsunął jej dłoń i znów zatrzymał usta tuż przy jej twarzy. - Jesteś też moją dłużniczką. bo część pieniędzy już wydałaś. - Obawiam się. że nigdy tych pieniędzy nie odzyskasz. I już zawsze będziesz miał braki finansowe. Zagrałeś, milordzie, i przegrałeś. - Nie. - Uśmiech Jossa był tak przepełniony miłością, że aż zakręciło jej się w głowie. - Zagrałem i wygrałem, Amy, bo mam teraz o wiele więcej niż te pieniądze z loterii. - Poderwał ją z ziemi i zakołysał w ramionach. - Temu nie zaprzeczysz. Zwycięzca bierze wszystko.
Koniec książki.