NICOLA CORNICK
PRZEKLĘTY DWÓR
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dyskrecji
londyńskich prawników z Churchward and Churchward, bez trudu
przybierał odpowiedni wyraz twarzy w zależności od natury
przekazywanych wiadomości.
Kiedy zatem przychodziło mącić radość spadkobiercy informacją,
że spadek jest nieco skromniejszy, niż się spodziewano, na twarzy
jurysty malował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze
ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziwcom, nie
dotrzymującym słowa.
Trzeci, ostatni wariant, była to twarz całkowicie pozbawiona
wyrazu, doskonale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak na
przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckiego domu lady
Amelii Fenton, a treść listu, który spoczywał w jego teczce, była mu
kompletnie nieznana.
Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed Bożym
Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa jest nader pilna. Pan
Churchward jechał przez cały dzień, na noc zatrzymał się w Newbury,
w „Star and Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy poranne
słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze słynnego wapnia z
Bath, powóz wtaczał się już na Brock Street.
Mimo słońca było bardzo zimno i pan Churchward, otulając się
szczelniej podróżnym płaszczem, marzył po cichu, że panna Sheridan,
dama do towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie
mogła go zaraz przyjąć.
Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Churchwarda do
bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata temu przekazywał pannie
Sheridan niezbyt radosną wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z
tego świata, nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa
lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan dowiedziała się,
że po zmarłym ojcu, lordzie Sheridanie, otrzymywać będzie jedynie
niewielką rentę.
Obie wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając prawnika,
że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym wzbudziła wielki jego
podziw.
Tym
bardziej
więc
pan
Churchward
odczuwał
niesprawiedliwość obecnej sytuacji panny Sheridan, która z racji
urodzenia i wychowania nie powinna być tylko skromną damą do
towarzystwa.
Przez kilka lat prawnik żywił cichą nadzieję, że młoda kobieta
poprawi swą sytuację w sposób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za
mąż. Była przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Niestety,
lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie następowały żadne
zasadnicze zmiany. Pan Churchward smutno pokiwał głową.
Wszystkich swoich klientów traktował jednakowo, wystrzegając się
jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej dzielnej osóbki jakoś
dziwnie leżało mu na sercu.
Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan szła ku niemu z
ręką wyciągniętą na powitanie, jakby był długo wyczekiwanym,
najmilszym gościem.
- Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa? Cóż za miła
niespodzianka!
Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzianka rzeczywiście
będzie miła. Spoczywający w teczce list ciążył mu przez całą drogę
niczym wielki kamień. Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w
obecności tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wydały
mu się nieuzasadnione.
Uroda panny Sheridan zdolna była oprzeć się najbardziej
wnikliwym promieniom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na
policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka figura, spowita w
muślin koloru żonkilów.
- Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko w najlepszym
porządku. A pani? Jak pani się miewa? - odpowiadał uprzejmie, kiedy
sadowili się na krzesłach przed kominkiem.
Był zdumiony, że on, stary wyga, jest po prostu zdenerwowany.
Zbyt zdenerwowany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat
pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstępów otworzył
teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się tak nagle,
zostałem jednak zobligowany do przekazania pani tego oto listu.
Prośba nieco osobliwa, zanim jednak wyjaśnię rzecz do końca,
pragnąłbym, aby pani zechciała ten list przeczytać.
Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i w jej olbrzymich,
orzechowych oczach pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Przecież to list od...
- Tak, od pani brata.
Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować wariant trzeci,
czyli twarz bez wyrazu, świadom jednocześnie, że efekt jest mizerny i
jego twarz doskonale oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności.
- Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani łaskawie przeczyta
ten list.
Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała kopertę i pochyliła
nad nią kształtną główkę w koronkowym czepeczku, spod którego
wymykały się pasma włosów o barwie ciemnego złota, miejscami
przybierające odcień bursztynu.
- Czy pan zna treść tego listu?
- Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem lekko
obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że pozostawienie go w
niewiedzy było niewybaczalnym wykroczeniem ze strony Franka
Sheridana.
Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan Churchward
słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert przesuwa się po papierze.
W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi domu, zapewne z
kuchni, dochodziło cichutkie pobrzękiwanie porcelany i odgłosy
jakiejś rozmowy. Ktoś o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward
dyskretnie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył równe
szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana.
Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odziedziczonego po
dalekim kuzynie, kazał usunąć wszystkie książki. Natomiast panna
Sheridan ustawiła je na poczesnym miejscu...
Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na swoje miejsce
przed kominkiem.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili. - Sądzę, że
powinien pan zapoznać się z treścią tego listu.
- Jak pani sobie życzy.
Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła czytać równym,
cichym głosem:
Moja droga Sal!
Jeśli ten list dotrze do Twych rąk, oznaczać to będzie, że mnie nie
ma już wśród żywych. Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o
przysługę zza grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja
mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc nadzieję, iż potrzeby
takiej nie będzie. Nasz ojciec wiedział, i to on w tej sprawie poczynił
pewne starania.
Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zostaniesz tylko
Ty, moja miła, a dziecko musi przecież mieć kogoś, do kogo będzie
mogło się zwrócić w pilnej potrzebie. Resztę, dopowie pan
Churchward, a mnie pozostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech
Bóg Cię błogosławi, droga Sal!
Twój brat Frank
Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan Churchward.
Oboje, choć ich myśli zapewne biegły różnymi torami, pogrążyli się w
rozmyślaniach o niefrasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami
swego dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami wyobraźni
widział tego lekkoducha, pospiesznie kreślącego parę słów do siostry
przed ostatnią szaloną próbą zbicia fortuny dzięki East India
Company.*
- Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sara. - Czy byłby
pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka, rozświetlić mi nieco tę
sprawę?
Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne ciężkie
westchnienie.
- Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu panny Oliwii
Meredith wiedziałem od samego początku. Siedemnaście lat temu
ojciec pani polecił mi poczynić kroki w związku z przyjściem na świat
pewnego dziecka. Myślałem, że...
- Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara chłodnym tonem,
jednak zdumiony pan Churchward mógłby przysiąc, że w spokojnych,
orzechowych oczach mignęła jakaś wesoła iskierka.
- Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo, natychmiast
wielce z siebie niezadowolony, jako że dobry prawnik unika
wszelkich założeń i przypuszczeń, bo to rzecz niebezpieczna.
- Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uzasadnione -
uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bardziej że w owym czasie Frank
nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat.
- No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca - mruknął pan
Churchward, znów karcąc siebie w duchu, gdyż takie kwestie nie
powinny być poruszane w rozmowie z młodą panną.
* East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r.,
zajmująca się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r.
Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy okulary na nosie,
mówił dalej tonem celowo suchym i urzędowym.
- Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Meredithowi i jego
żonie, mieszkającym w wiosce Blanchland. Raz do roku lord Sheridan
wypłacał doktorowi pewną kwotę, także w testamencie poczynił zapis
na jego korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego żona i
córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem, że po jego śmierci
nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę powiedzieć.
- Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nieco zamyślona
Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kiedy przechodziłam odrę. I... Tak,
pamiętam, doktorostwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę,
młodszą ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do bardzo
dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma jeszcze jakieś inne
dochody, nie tylko z leczenia... No tak, teraz wszystko rozumiem.
Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka, niosąc na tacy
kawę dla gościa i mocną herbatę dla panny Sheridan. Rozmowa
urwała się na kilka minut i pan Churchward miał okazję zastanowić
się nad tym. co właściwie należałoby teraz powiedzieć.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po wyjściu służącej. -
Bardzo mi przykro, że sprawiłem pani tak niezwykłą niespodziankę...
- Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - przerwała Sara z
miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma z tym nic wspólnego.
Chociaż... Czy pana obecność tutaj oznacza, że panna Meredith ma
kłopoty i szuka pomocy?
Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafrasowaną miną
nachylił się nad teczką. W jego ręku znów pojawiła się biała koperta,
tym razem jednak inna, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku i
zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem.
- Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list - powiedział,
wyjmując z koperty białą kartkę. - Doręczono mi go trzy dni temu.
Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na głos:
Szanowny Panie!
Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale rozpaczliwie potrzebuję
pomocy, a nie wiem, u kogo jej szukać. Matka moja powiedziała, że
nieboszczyk lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby
zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby zechciał Pan
przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym bardzo, żeby Pan poznał
moje kłopoty i łaskawie udzielił mi rady.
Pozostaję z szacunkiem
Oliwia Meredith
I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan Churchward
zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się zakłopotany. Dla
prawników z Churchward and Churchward dzieci z nieprawego łoża i
stwarzane przez nie problemy były chlebem powszednim. Jednak ten
przypadek był kuriozalny.
Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na manowce, prosi zza
grobu, aby jego młodsza siostra zajęła się jego nieślubnym dzieckiem!
No tak, Francis Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny,
bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo kłopotliwej
sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara. - Może ja teraz
zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy wszystko dobrze pojęłam. A
więc... Mój brat napisał do mnie list i przekazał panu z prośbą, aby
pan mi go doręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie
potrzebowało pomocy. Czy tak, panie Churchward?
- Tak, droga pani.
- Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o pomoc po raz
pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni temu. Przedtem nie miał
pan z nią żadnego kontaktu?
- Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty z doktorem
Meredithem i jego rodziną urwały się po śmierci ojca pani.
Wspomniałem pani, że lord Sheridan w testamencie zapisał doktorowi
pewną sumkę, dlatego trochę to dziwne, że...
- Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być natury finansowej
- zauważyła spokojnie Sara. - A poza tym panna Meredith, niezależnie
od okoliczności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest moją
bratanicą.
- Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim westchnieniem
prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać się od uwagi, że pani
wyjazd do Blanchlandu byłby bardzo niefortunny.
Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na samą myśl, że ta
delikatna, śliczna panna o nieposzlakowanej opinii, ozdoba socjety w
Bath, mogłaby wybrać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel
Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył majątek po śmierci
Franka, uczynił z rezydencji prawdziwe siedlisko rozpusty. Hazard,
pijackie bibki, przeradzające się w wyuzdane orgie...
- Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje w
Blanchlandzie? - spytał ostrożnie.
- Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmiechem, jej twarz
natychmiast jednak spoważniała. - Słyszałam, co tam się dzieje, panie
Churchward, i boleję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne
miejsce!
- I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam jechać! Byłoby to
nadzwyczaj niestosowne. A poza tym - twarz prawnika nagle
rozjaśniła się - panno Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała
pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wysłać! Tak będzie
lepiej.
Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna.
- Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przekonywał już nieco
ciszej pan Churchward, modląc się w duchu, żeby to nie on był tym
szczęśliwcem. Jego małżonka nigdy by mu tego nie darowała.
- Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym głosem Sara,
odwracając się od okna. - Jestem przekonana, że Frank pragnąłby,
abym zajęła się tym osobiście. Należy uszanować jego wolę.
Naturalnie, kiedy dowiem się, na czym polegają kłopoty panny
Meredith, pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale pojadę
tam sama.
Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć jednocześnie
pojawiło się lekkie poczucie winy, rozgrzeszył się natychmiast. Zaczął
chować papiery do teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie
o jeszcze jednej, jakże istotnej wiadomości.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam jeszcze coś do
przekazania. Otóż pozwoliłem sobie pchnąć posłańca do Blanchlandu,
do panny Meredith, z wiadomością, że jej list dotarł do mnie.
Przypadkiem spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Londynu.
No i...
- I co, panie Churchward?
- Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości. Pannę
Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma dniami, jak wybiegała
przez frontowe drzwi rezydencji. Od tej chwili wszelki słuch po niej
zaginął.
W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward przypomniał
sobie, że nie powiedział pannie Sheridan o trzecim liście. Liście
Franka do lorda Woodallana, ojca chrzestnego Sary Sheridan,
człowieka majętnego i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank,
wplątując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zachował resztkę
zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby ten wspierał Sarę w jej
poczynaniach.
Nastrój prawnika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać, lecz po chwili
zrezygnował z tego pomysłu. O, nie, był już tak blisko domu,
zmęczony nieludzko, a panna Sara Sheridan i tak na pewno niebawem
się dowie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje skrzydła.
Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z poranną wizytą, tak
więc Sara, pożegnawszy pana Churchwarda, nie mogła zwierzyć się
kuzynce. Zwykle nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz
nieobecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną sprawę
powinno się najpierw przemyśleć w samotności, a poza tym droga
kuzynka nie należała do osób dyskretnych.
Co prawda Frank nie zobowiązywał siostry do dochowania
tajemnicy, lecz to jeszcze nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath
w ciągu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej latorośli.
Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła się w
smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziecku, o ojcu, który to
dziecko zabezpieczył, i o tym, że i Frank, i ojciec nie powierzyli jej
tego sekretu. I tak by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał
przeczucia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy gasł w
dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką, może było mu trochę
lżej, że jednak uczynił coś dla swojej córki.
Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne rozmyślania
mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma do załatwienia sprawunki w
mieście, w związku z jutrzejszym balem, który urządza Amelia.
Trzeba kupić wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła
koronkowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną pelerynę
podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się na gospodynię, panią
Anderson, czatującą w pobliżu schodów.
- Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie kryjąc ciekawości.
- Czy ten dżentelmen przywiózł dobre nowiny?
Sara,
poprawiając
kapelusz
przed
lustrem,
nie
mogła
powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się nie ukryje.
- Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny w spadku -
powiedziała wesoło. - Pan Churchward przekazał mi tylko pewną
prośbę mojego zmarłego brata.
Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie rozczarowanie.
Cała służba w domu lady Amelii użalała się nad losem biednej panny
Sheridan. Taka elegancka dama, z takimi manierami, a musi
zadowolić się pozycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba!
A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje kuzynkę
nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła sobie, że będzie chodzić
po sprawunki i wykonywać pewne prace. Teraz też, sama jak palec,
wybiera się do miasta!
- Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie. - Będę u
kwiaciarza, a to tuż obok.
- Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni, nie kryjąc
wzburzenia.
Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentnego
jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu.
- Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta! - krzyknęła. -
Proszę się pospieszyć, będzie pani miała towarzystwo!
- Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła z uśmiechem
Sara. - Będę szła powoli, modląc się w duchu, żeby się nie odwrócił!
Pani
Anderson
z
niezadowoleniem
potrząsała
głową,
odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiegającą po schodkach, a
potem przesadnie powolnym krokiem ruszającą ulicą. No cóż, są
gusta i guściki, ale tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie
był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała najmniejszych
chęci do małżeństwa z rozsądku, a szkoda...
Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszyła do kuchni,
notując po drodze w pamięci, że jeden stopień w schodach
prowadzących na górę nie jest wyfroterowany jak należy. Myśli
gospodyni zajmowało jednak przede wszystkim rozważanie wad i
zalet ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheridan.
Bath było spokojnym, trochę sennym miastem i niewiele pod tym
względem miało do zaoferowania. Ale i tu znalazłoby się na pewno
kilku emerytowanych oficerów. Albo na przykład taki sir Edmund
Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki majętny!
No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego młokos, rodzice
dopiero niedawno popuścili mu cugli. Ale jak on szaleje za panną
Sarą! Tylko patrzeć jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl,
zacznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą i podstępną!
Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta cała Augusta Grantley nie
dorasta pannie Sarze do pięt!
No i jeszcze coś. Podobno w „Bath Register" podano całą listę
nowych gości, którzy zjadą niebawem do kurortu. Wśród nich był lord
Renshaw, syn lorda Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego
przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicieli lady Amelii...
Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym tematem, nie
zaniedbywała jednak swoich obowiązków i odszukawszy służącą,
udzieliła jej porządnej reprymendy. Konkury konkurami, ale schody w
domu lady Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro!
Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospodyni spokojnie
załatwiał sprawunki. Po zakupieniu w pasmanterii dwóch bardzo
ładnych wstążek do staniczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała
również kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż,
wyhodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie przestając
myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę temu.
Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero dwadzieścia
cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank bardzo wcześnie zaczął
interesować się płcią przeciwną. Oglądał się za każdą ładną
dziewczyną. Ciekawe, która z nich została matką jego dziecka?
Przecież niemożliwe, żeby była to układna żona doktora Mereditha!
Sara uśmiechnęła się leciutko.
Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna wpadł na nią
całym impetem. Piękne róże posypały się na bruk, ona sama
zachwiała się niebezpiecznie i gdyby nie silne ramię, na pewno
upadłaby.
- Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zdenerwowany męski
głos. - Jak mogłem być tak nieuważny!
Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać równowagę, po
czym odwrócił się szybko, aby ratować kwiaty. O sekundę za późno,
ponieważ przejeżdżający powóz dokonywał już dzieła zniszczenia.
- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się na kolana.
Niestety, nawet te róże, które uniknęły całkowitego zmiażdżenia,
miały zniszczone płatki. Róże, które miały być głównym elementem
dekoracyjnym w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w
furię.
Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni zmaltretowane
kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna! Trzeba było spokojnie
poczekać do wieczora, kiedy kwiaciarz sam rozwozi zamówione
kwiaty po domach!
- Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych kwiatów!
Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, przede wszystkim
bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecydowanym ruchem złapał
dziewczynę za łokieć, zmuszając, aby wstała i weszła na trotuar.
- Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, patrząc na niego
bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie okazał pan jej wcześniej,
może wtedy moje róże uniknęłyby tak smutnego losu.
Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną, oburzoną
dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły się po całej bardzo
powabnej postaci, od przekrzywionego kapelusza po skromne
trzewiki, zatrzymując się nieco dłużej na zarumienionej twarzy.
Sara dumnie uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn
nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że nieznajomy to
typowy bon vivant. Bardzo przystojny, wysoki, postawny, w
eleganckim ubraniu, skrojonym do figury.
Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali ci młodzi dżentelmeni,
którzy zlatywali się na bale i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy
czas bawiła w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też
nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzone, silnie
kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami.
Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi jej oczy
zapłonęły
najświętszym
oburzeniem,
co
tylko
rozbawiło
nieznajomego.
- Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie - tłumaczył się
gładko. - Podziwiałem piękne kobiety na ulicach Bath i tak byłem tym
zaabsorbowany, że zupełnie...
Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czuła, że jej usta
również składają się do uśmiechu. Stłumiła go jednak w zarodku.
Owszem, ten dżentelmen wydał się jej bardzo pociągający. Przede
wszystkim był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było
inwalidów.
Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentelmen wydał jej się
znajomy. Tak, na pewno nie po raz pierwszy w życiu widzi to
niezwyczajne przecież zestawienie jasnych jak len włosów z
brązowymi oczami. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego
interlokutora.
- Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili. - Czy myśmy się
przypadkiem już gdzieś nie spotkali? Jest w panu coś dziwnie
znajomego...
Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może niewłaściwie
zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój był uzasadniony, gdyż
mężczyzna uniósł znacząco brwi i odezwał się głosem bardzo
chłodnym:
- Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani sobie życzy,
możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bardzo bliskimi przyjaciółmi.
Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się purpurowe. Przez
chwilę piorunowała dżentelmena wzrokiem, nieświadoma, że ludzie,
wychodzący ze sklepów przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią
ciekawie. Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z siebie
miażdżącą ripostę.
- Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie! I gdyby nawet
okazało się, że rzeczywiście kiedyś znałam pana, nie pozostawałoby
mi nic innego, jak wykreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem,
który pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczytu!
Żegnam pana!
Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić z dumnie
uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie skonfundowany, zastąpił
jej drogę.
- Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzymując ją za
ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani urazić.
- A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał!
- Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie wesołe iskierki
w jego oczach, można by rzeczywiście przypuszczać, że jest
skruszony. - A co do róż, myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby
zamówienie nowego bukietu, czyż nie?
Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapłacenie za dwa
tuziny róż w środku zimy nie nastręcza żadnych trudności. Sara czuła,
że jej gniew zaczyna niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w
sobie dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem.
- Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył zauważyć,
jest zima i bieganie po Bath w poszukiwaniu róż byłoby raczej
bezcelowe. Moje róże zostały wyhodowane na specjalne zamówienie!
A teraz mam nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności i
łaskawie pozwoli mi się oddalić!
Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżentelmen
najspokojniej w świecie poszedł za nią.
- Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego uszczerbku podczas
tego hm... zderzenia? - pytał uprzejmie, ale w jego głosie nieustannie
słychać było rozbawienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem
był spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęśliwym
incydencie jestem zobowiązany odprowadzić panią do domu.
Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie, gorączkowo
zastanawiała się w duchu, jakich słów użyć, aby grzecznie pozbyć się
natręta.
- Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się doskonale.
- Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po ulicy, trudno
pozostać niezauważoną. Bath to nie Londyn, i w oczach szacownych
matron takie zachowanie na pewno jest godne potępienia!
Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała uśmiech, jednak
jej replika zamykała całą sprawę.
- Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plotek wywoła fakt,
iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem, który nie został mi
przedstawiony. Dlatego bardzo proszę, aby uwolnił mnie pan od
swego towarzystwa. Życzę miłego pobytu w naszym mieście!
Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku.
Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał w miejscu i
dość smętnym wzrokiem odprowadzał wiotką postać w ciemnej
pelerynie, oddalającą się od niego zdecydowanym krokiem. Dama
doszła do rogu ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając
kilka słów z jakimś dżentelmenem.
Guy wytężył wzrok i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów
dżentelmen to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Baynham,
który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę stronę.
- Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać!
- Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł z leniwym
uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od Sary, znikającej już z pola
widzenia. Tak. Ta dziewczyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować
z największymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy... Urzekające!
Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie gwiazdy...
- Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie ciekawsze zajęcie?
- spytał Greville. - Niestety, Bath nie jest zbyt zajmującym miejscem,
zwłaszcza poza sezonem.
- Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi, proszę, kim jest ta
dama, z którą witałeś się przed chwilą?
- Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan? O, daruj sobie,
Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju flirtować, a takich gagatków
jak ty w ogóle nie zauważa!
- Odczułem to na własnej skórze - przyznał z uśmiechem Guy. -
Wystaw sobie, że ta panna wspomniała coś o znajomości ze mną.
Niestety, niewłaściwie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna.
Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak głowy! Ale zaraz...
Grev, jak powiedziałeś? Sheridan? Nie do wiary! Przecież ja ją znam!
Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Kpisz sobie ze mnie?
- Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie Guy. - Ta
panna jest córką zmarłego przed kilku laty lorda Sheridana, prawda?
A więc wystaw sobie, że jest również chrześnicą mego ojca. Tak, to
Sara Sheridan! Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem
ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem.
- Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za cudowny zbieg
okoliczności!
- Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. - Przecież
zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przyjacielu, musisz przetrzeć
mi do tej panny drogę!
- Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel. - Panna Sheridan
jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już ja wiem, co ci chodzi po głowie.
A Amelia mnie powiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą!
Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego przyjaciela
do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo wczorajszego wieczoru,
kiedy obaj mieli już nieźle w czubie. No cóż, a więc nawet w tym
sennym mieście można przeżyć jakąś awanturkę...
A panna Sheridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie
błyski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę. Zauważył
ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wychodziła od kwiaciarza. Jej
włosy, wymykające się spod skromnego kapelusza, miały kolor
jesiennych liści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe.
Szczuplutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo
surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej. W jej oczach,
oprócz gniewnych błysków, zapalały się wesołe iskierki...
A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodallana...
Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwykle korzystny,
otwiera bowiem furtkę do kontynuowania znajomości odnowionej po
tylu latach w dość burzliwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał
się Guyowi niezwykle pociągający.
- Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie wybiera się
czasami za mąż? - spytał, niby od niechcenia.
- Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żadnego nie
posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem z nią, pisze jej listy i tak
dalej. Jednym słowem jest...
- Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierzaniem Guy. - To
niemożliwe!
- Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwapliwie wyjaśniać
Greville, odruchowo broniąc Amelii. - Lady Fenton jest bardzo
przywiązana do kuzynki i wcale nie zachowuje się jak
chlebodawczyni. Ona i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą,
żeby było inaczej, Amelia jest tak słodkim i czułym stworzeniem...
- Drogi przyjacielu, do głowy by mi nie przyszło wątpić we
wspaniałomyślność lady Amelii - zapewnił pospiesznie Guy. -
Myślałem zupełnie o czymś innym. Jednak panna Sheridan, sam
przyznasz, nie powinna znaleźć się w takim położeniu. Ciekaw
jestem, czy mój ojciec o tym wie. Przecież on, jako jej chrzestny,
powinien przynajmniej zadbać o jej posag!
- Ho, ho - zaśmiał się Greville. - Posag? Wybacz, przyjacielu, ale
miałem wrażenie, że ty z chęcią zaserwowałbyś jej przede wszystkim
mały flircik!
- No, może w pierwszej chwili coś mi tam przemknęło przez
głowę - przyznał Guy. - Ale w tej sytuacji... O, nie! Co by zresztą
powiedział na to ojciec! Greville, poradź mi, jeśli nie uda mi się
znaleźć róż w Bath, to gdzie ich szukać?
- Róże? Czy ty aby nie przesadzasz? Przecież jest zima!
- Wiem, wiem, sezon na róże dawno minął. Czuję, że trzeba
będzie posłać po kwiaty do Bristolu.
- Możesz sobie na to pozwolić - przyznał Greville bez cienia
złośliwości. - Guy, czy ty przypadkiem nie pakujesz się w jakąś
kabałę?
- Chcę zrobić damie przyjemność.
- Raczej zdobyć jej względy - skwitował Greville z posępną miną.
- No cóż, powinienem cię chyba ostrzec. Panna Sheridan jest osobą
bardzo inteligentną, jeśli będziesz knuł jakieś niecne plany, ona
natychmiast je przejrzy. I nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli
popadniesz w niełaskę u lady Amelii. No i jeszcze jedno...
Wzrok Greville'a spoczął na róży, która jako jedyna zdołała
ocaleć spod kół powozu.
- Masz zamiar tak z nią paradować? - spytał ze złośliwym
uśmiechem. - Guy, do diabła, wyglądasz jak głupkowaty dandys!
ROZDZIAŁ DRUGI
- Nie, moja droga, ja zabraniam! Nie wolno ci jechać do
Blanchlandu! Przecież w ten sposób narazisz na szwank swoją
reputację! Kochanie, błagam!
Lady Fenton z wyrazem największego przerażenia na słodkiej
twarzyczce zerwała się z sofy. Sara westchnęła ciężko. Jedyną dobrą
stroną obecnej sytuacji był fakt, że kuzynka choć na chwilę przestała
lamentować z powodu tych nieszczęsnych kwiatów.
Zszokowana pomysłem Sary, wygłosiła jej dłuższe kazanie, a
teraz, nie posiadając się z oburzenia, nerwowo krążyła po pokoju.
Wyglądała nieco komicznie, z powodu niskiego wzrostu można by ją
wziąć za rozkapryszoną dziewczynkę. Dzięki ogromnej fortunie była
jednak zaliczana do najlepszych partii w Bath.
- Och, Saro, ty na pewno uważasz, że przesadzam - narzekała
teraz, opadając ciężko na sofę. - Ale ja naprawdę boję się o ciebie!
- Nie gniewaj się, Milly, muszę tam jechać, Frank mnie o to
prosi...
- Prosi?! Nonsens! Przecież on nie żyje od trzech lat! A cóż ty tam
możesz mieć za interes?
- Milly, wybacz, to sprawa nadzwyczaj delikatna, choć niezbyt
ważna. Zresztą jadę tam na krótko, no i jestem pewna, że te plotki o
sir Ralphie są mocno przesadzone.
- Przesadzone?! Sir Ralph Covell uczynił z Blanchlandu siedlisko
zła i rozpusty! I ty, droga Saro, zdajesz sobie doskonale sprawę, jak
ten wyjazd wpłynie na twoją reputację! Boże, Boże, gdyby Frank
zmartwychwstał, udusiłabym go gołymi rękami! Och, wybacz, Saro,
wiem, jak bardzo byłaś przywiązana do brata, zawsze gotowa uczynić
dla niego wszystko, jednakowoż...
- Wiem, moja droga, wiem - przerwała łagodnym głosem Sara,
głaszcząc czule kuzynkę po ręku.
Amelia dobiegała już trzydziestki, od pięciu lat była szacowną
wdową, a jednak Sara często odnosiła wrażenie, że z nich dwóch to
ona jest osobą o wiele starszą i bardziej doświadczoną. Lady Fenton,
osoba o gołębim sercu, była nadzwyczaj impulsywna i nie potrafiła
zapanować nad emocjami.
- Na dodatek chcesz jechać na dwa tygodnie przed Bożym
Narodzeniem!
- Bardzo mi przykro, Milly, ja po prostu muszę.
- Najmocniej przepraszam - rozległ się od progu ugrzeczniony
głos Chisholma, kamerdynera lady Fenton. - Przyszli dwaj
dżentelmeni...
- Nie ma mnie w domu! - krzyknęła histerycznie Amelia. -
Przecież mówiłam, że dziś nie przyjmuję!
- Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w przypadku sir Baynhama
poleciła pani...
- Greville? Czemu Chisholm nie mówi od razu? Prosić! Prosić!
- Tak jest, proszę pani - odparł flegmatycznie służący i cicho
wysunął się z pokoju, a Sara z trudem powstrzymała uśmiech.
Ciekawe, czy droga Amelia docenia anielską wprost cierpliwość
swojej służby, która, o dziwo, zdawała się być autentycznie
przywiązana do swej roztrzepanej chlebodawczyni.
- Sir Greville! Jak miło pana widzieć! Nic nie wiedziałam o
pańskim powrocie z Londynu.
Na widok dwóch eleganckich dżentelmenów wkraczających do
bawialni Amelia natychmiast zapomniała o zdenerwowaniu i
rozpłynęła się w uśmiechach.
- Lady Amelio! Panno Sheridan! - zaczął oficjalnym tonem sir
Baynham. - Pozwolą, drogie panie, że przedstawię... lord Guy
Renshaw, mój przyjaciel. Przez kilka dni zabawi w Chelwood. Panna
Sheridan, zdaje się, miała już sposobność go spotkać...
Serce Sary biło jak szalone, od pierwszej chwili gdy ujrzała
wysokiego mężczyznę, wchodzącego za sir Greville'em do bawialni.
A zatem jej wcześniejsze przypuszczenia okazały się słuszne, choć ten
bardzo przystojny światowiec niewiele przypominał tamtego
rozhukanego chłopaka, który dokuczał jej bezlitośnie lata temu.
Lord zgiął się w wytwornym ukłonie.
- Lady Fenton! To dla mnie wielki zaszczyt ujrzeć damę, o której
urodzie i przymiotach miałem już sposobność wiele usłyszeć.
Amelia pokraśniała, a sir Greville posmutniał, zapewne gorzko
teraz żałując, że przyprowadził do swej bogdanki tak doświadczonego
uwodziciela.
- Panno Sheridan...
Uśmiech lorda był zniewalający, Sara natomiast uśmiechnęła się
raczej blado, jako że nie zamierzała poddawać się urokowi jakiegoś
bawidamka.
- Łączy nas przyjaźń z lat dziecięcych, czyż nie tak, droga pani?
- Och, jakie to intrygujące! - wykrzyknęła z emfazą Amelia.
- Niestety, lord Renshaw raczył się pomylić, mówiąc o przyjaźni -
oświadczyła oschłym tonem Sara, z zadowoleniem zauważając w
oczach lorda błysk zdziwienia. - Był wstrętnym chłopakiem,
pamiętam, że z lubością straszył mnie różnymi obrzydliwymi
pająkami i ropuchami.
- Ależ to paradne! - krzyknęła znów Amelia, wybuchając
perlistym śmiechem. - Zdaje się, że pan porządnie zalazł za skórę
mojej kuzynce, milordzie. Niełatwo teraz będzie panu zdobyć jej
przychylność!
- Będę starał się usilnie, o ile panna Sheridan da mi ku temu
sposobność - zapewnił Guy, spoglądając na Sarę wymownie. W jego
spojrzeniu, pełnym ironii, kryła się też jawna prowokacja.
Speszona Sara odwróciła głowę, gdy tymczasem Amelia,
zachwycona gościem, zaprosiła go na sofę.
- Proszę, milordzie, proszę, niech pan spocznie. Jak długo
zamierza pan pozostać w Bath? W porównaniu z Londynem nasze
prowincjonalne miasto wyda się panu z pewnością bardzo nieciekawe.
- Nie sądzę - mruknął Guy, rzucając znów wymowne spojrzenie
na Sarę.
Usadowiwszy się obok pani domu, uprzejmie podjął konwersację:
- Niestety, długo tu nie zabawię. Wracam z Półwyspu* i spieszę
do domu, do rodziny. Pojutrze zamierzam ruszyć do Woodallan.
- Ale jutro jest pan jeszcze w Bath. Wybornie! - szczebiotała
Amelia, obdarzając Guya uwodzicielskim uśmiechem. - W takim razie
musi pan przyjść jutro na mój bal, milordzie. Bohater, który właśnie
powrócił z wojny! Przecież ja wydaję ten bal w celu uczczenia
naszych zwycięstw**.
* Półwysep Iberyjski Wspólna kampania wojsk koalicyjnych
(brytyjskich, hiszpańskich i portugalskich) w celu wyparcia wojsk
napoleońskich z Półwyspu Iberyjskiego (1808 - 1813).
** Zwycięstwa koalicjantów pod Talaverą (1809) i pod Vitorią
(1813).
Tymczasem sir Greville przysiadł na krześle obok Sary,
rozpoczynając
miłą,
towarzyską
pogawędkę.
Wizyta
obu
dżentelmenów odwróciła uwagę Amelii od wyjazdu Sary do
Blanchlandu, co nie oznaczało, naturalnie, że Amelia do tego tematu
nie powróci. Zapewne wałkowana też będzie sprawa nieszczęsnych
róż, które uległy zniszczeniu.
Po jakimś czasie w bawialni zjawili się lokaj i pokojówka z
napojami i wtedy to Guy i Greville, bardzo zręcznie, zamienili się
miejscami. Sara zauważyła pełne wdzięczności spojrzenie, jakim sir
Baynham obdarzył przyjaciela, sadowiąc się obok damy swego serca.
Ten drobny fakt ukazywał lorda w zdecydowanie lepszym świetle i
dodał Sarze nieco otuchy.
- Pozwoli pani, że dotrzymam jej towarzystwa? - spytał lord z
uśmiechem, od którego Sarze omal nie zakręciło się w głowie. -
Zapewniam, że nie grozi pani żadne niebezpieczeństwo. Niecne
igraszki z niezbyt pociągającymi stworzonkami należą do przeszłości i
dziś ośmielam się prosić o wybaczenie za tego pajączka, który
przypadkiem rozsiadł się na pani krześle w pokoju jadalnym.
- To była ropucha, pająkami dręczył mnie pan w szkole -
sprostowała panna Sheridan. - Ale proszę się nie zamartwiać,
milordzie, te incydenty nie odebrały mi hartu ducha.
- Słowa pani przyjmuję z wielką ulgą - stwierdził z zadowoleniem
Guy, podsuwając Sarze talerzyk z herbatnikami. - Ale ja ośmielam się
prosić o więcej, panno Sheridan. Pragnąłbym, aby pani zdanie o mnie
było jak najlepsze.
- Szkoda, że zapragnął pan tego dopiero teraz - zauważyła Sara
słodziutkim głosem. - Gdy wcześniej zdążył pan tak okrutnie obejść
się z moimi kwiatami! Nieprawdaż?
- Tak, to było nadzwyczaj niefortunne wydarzenie - przyznał z
teatralnym westchnieniem Guy, spoglądając na lady Fenton. -
Kuzynka pani była bardzo niezadowolona? Szkoda, że nie pozwoliła
pani odprowadzić się do domu, miałbym wtedy okazję paść jej do nóg
i prosić o przebaczenie.
- Doskonale pan wie, milordzie, że nie wypadało mi zrobić
inaczej. A Amelia, nie będę ukrywać, była bardzo niezadowolona.
Moja kuzynka jest istotą obdarzoną wieloma talentami, ale nawet ona
nie zrobi dekoracji z kwiatów czerwonych, białych i niebieskich, jeśli
tych czerwonych zabraknie.
- A, czyli miała być to dekoracja w barwach narodowych!
- Tak wymarzyła sobie Amelia.
- Jest mi niezmiernie przykro - powiedział ze skruchą Guy, nie
spuszczając oczu z Sary.
Uprzejmy uśmiech nie schodził z jego ust, uśmiechnęła się więc i
ona, leciutko, nieśmiało.
- Żałuję bardzo, że nie rozpoznałem pani od razu - powiedział,
przyciszając głos. - Ale skąd mogłem wiedzieć, że strachliwe
dziewczątko przemieni się w tak piękną damę, zdolną powalić
każdego mężczyznę na kolana!
W pełnym zachwytu spojrzeniu lorda pojawiło się jeszcze coś, co
Sarę zupełnie zbiło z tropu. Jej twarz pokrył ciemny rumieniec. Co za
sytuacja... Ona, Sara Sheridan, siedzi sobie w bawialni kuzynki, a
obok, na krzesełku, tkwi dżentelmen, którego dziś rano spotkała
przypadkiem na ulicy - po trzynastu latach z okładem.
Siedzą i rozmawiają, jednak z nią dzieje się coś niedobrego. Myśli
udaje się jej jeszcze jako tako skupić, ale gdzieś głęboko w duszy
wszystko dziwnie drży.
- Żarty pan sobie stroi - powiedziała ostro, pragnąc dodać sobie
animuszu. - Wydaje mi się, że pan w ogóle nie wydoroślał.
- Jak to? - stropił się Guy, robiąc zabawnie zafrasowaną minę. -
Przecież tyle urosłem!
- Ale nie pozbył się pan swojej skłonności do prawienia damom
zbędnych pochlebstw! Pamiętam, jak próbował pan oczarować nawet
moją babcię! Była zgorszona, że pan pomimo młodego wieku już jest
tak biegły we flirtowaniu!
- No cóż, chciałem podszlifować trochę swoje umiejętności -
odparł Guy z niedbałym uśmiechem. - Zaręczam jednak, że w ciągu
tych trzynastu lat nabrałem trochę ogłady i... doświadczenia.
O tak, temu Sara zaprzeczyć nie mogła! Dobiegający trzydziestki
dżentelmen, pełen swady i dowcipu, na pewno jest o wiele bardziej
niebezpieczny niż dorastający chłopak.
- Nie wątpię, proszę jednak oszczędzić mi szczegółów. Sądzę, że
nie byłyby one odpowiednie dla moich uszu.
- Zdaje się, że ja w ogóle nie jestem odpowiedni - stwierdził
melancholijnie Guy. - A pani, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, jest
wzorem wszelkich cnót, panno Sheridan.
- Mam nadzieję - oświadczyła bardzo już oschłym tonem Sara. - I
dlatego proszę, aby nasza rozmowa ograniczyła się do zwykłej,
towarzyskiej konwersacji.
- Ale dlaczego? - zaprotestował Guy, patrząc na nią niewinnie. -
Spodziewałem się, że nasza dawna znajomość zezwala na odrobinę
poufałości.
- Poufałości? - powtórzyła Sara podniesionym głosem, a
zauważywszy zaintrygowane spojrzenie Amelii, dokończyła ciszej: -
Pana oczekiwania są zbyt śmiałe.
Guy wzruszył nieznacznie ramionami i zamilkł, jakby uznając
swoją porażkę, Sara czuła jednak, że to tylko chwilowe zawieszenie
broni. Aby uprzedzić więc następną potyczkę, gorączkowo
zastanawiała się w duchu nad jakimś innym tematem. Raczej
poważnym, ponieważ bywanie w sztywnym, szalenie dystyngowanym
towarzystwie Bath nie przygotowało jej do błyskotliwej, dowcipnej
konwersacji, nie mówiąc już o flircie.
- Był pan na wojnie, prawda? Przypuszczam, że przebywał pan
długo poza krajem. Pańska rodzina z pewnością bardzo stęskniła się
za panem.
Rozbawienie w oczach Guya świadczyło jednoznacznie, że pojął
wybieg Sary, uprzejmie podjął jednak temat:
- Tak, panno. Sheridan. Przez cztery łata służyłem pod
Wellesleyem*. Wróciłem tylko dlatego, że ojciec mój podupadł na
zdrowiu i chce, abym pomógł mu zarządzać majątkiem.
- Przykro słyszeć, że lord jest niezdrów. Mam nadzieję, że to nic
poważnego.
- Ja też mam taką nadzieję, choć obawiam się najgorszego -
powiedział Guy przygnębionym głosem. - Prosić kogoś o pomoc... To
do ojca zupełnie niepodobne. A tymczasem wręcz nastawał, abym
wrócił.
Uśmiechnął się smutno i spróbował dokończyć lżejszym tonem:
- Moja matka będzie bardzo szczęśliwa. Przez cztery lata
przeklinała Bonapartego, że rozpoczął tę wojnę.
- A ja bardzo długo nie widziałam się z pańskimi rodzicami,
chyba już kilka lat, chociaż z pańską matką pisujemy do siebie. W
swym ostatnim liście wspominała, że ma nadzieję na pański rychły
powrót. Pańska matka okazuje mi wiele serdeczności, milordzie. List,
który dostałam od niej po śmierci mego ojca, bardzo mnie podtrzymał
na duchu.
- Na pewno było pani bardzo ciężko - powiedział łagodnie. -
Miała pani dopiero dziewiętnaście lat, prawda? A wkrótce potem
straciła pani i brata, i dom rodzinny.
Dom rodzinny w Blanchlandzie, do którego teraz miała jechać...
To dziwne, lecz przez chwilę zupełnie o tym zapomniała. Ale teraz
wróciło wszystko, co przedtem tak zaprzątało umysł Sary.
* Arthur Wellesley (1769-1852), późniejszy lord Wellington, dowódca
wojsk koalicyjnych w kampanii antynapoleońskiej na Półwyspie
Iberyjskim.
Jaka jest panna Oliwia Meredith? Jej list był bardzo poprawny i
uprzejmy, pięknie wykaligrafowany, znać, że dziewczyna uczyła się w
świetnej szkole. I gdzie jej teraz szukać? Trzeba to wszystko starannie
obmyśleć...
- Proszę wybaczyć, lordzie - powiedziała szybko, zauważywszy
baczne spojrzenie Guya. - Zamyśliłam się. Przypomniało mi się
Blanchland.
- A jak mieszka się pani z lady Amelią? Na pewno nie nudzi się
pani!
Guy z uśmiechem spojrzał na lady Fenton, prawiącą coś
Greville'owi z wielkim przejęciem, nachyloną ku niemu tak blisko, że
jej ciemne loki muskały ramię rozmówcy. Sara również spojrzała na
zajętą sobą parę i po raz pierwszy roześmiała się w głos.
- O, tak! W towarzystwie Amelii nie sposób się nudzić! A przy
tym jest mi ogromnie życzliwa, jak siostra.
- A jak pani sądzi - spytał Guy cicho. - Czy lady Fenton ulituje się
w końcu nad biednym Greville'em i przyjmie jego oświadczyny?
To pytanie, stanowczo zbyt osobiste, wykraczało poza ramy
towarzyskiej konwersacji. Uśmiech znikł z twarzy Sary, jej oczy
pociemniały.
- Panno Sheridan, nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie -
oświadczył z rozbrajającym uśmiechem. - Powoduje mną troska o
dobro przyjaciela, wiem przecież, jakim afektem darzy lady Fenton!
No, chociaż może rzeczywiście moje pytanie było zbyt poufałe...
- Może trochę - przyznała niespodziewanie łagodnym głosem
Sara, prostując się na krześle. - Wyznam jednak panu, że również
czekam na to z wielką niecierpliwością. Od dwóch lat usiłuję
przekonać Amelię, ale ona jest głucha na moje argumenty.
- Greville skarżył się na to samo - przyznał smętnie Guy. - Panno
Sheridan, a pani? Tak piękna panna na pewno ma niejednego
konkurenta. Proszę uchylić rąbka tajemnicy, z radością zawiozę
rodzicom jakąś miłą wiadomość.
Już pytanie dotyczące Amelii było bardzo śmiałe, jednak to
ostatnie po prostu zaparło Sarze dech i zmusiło do udzielenia bardzo
ostrej odpowiedzi.
- Więc niech pan będzie łaskaw przekazać, że cieszę się
najlepszym zdrowiem i pogodą ducha. I kłaniam się pięknie!
Guy wcale nie sprawiał wrażenia zdeprymowanego, przeciwnie,
wydawał się nadzwyczaj usatysfakcjonowany odpowiedzią.
- Dziękuję, panno Sheridan. Pani słowa ośmielają mnie i
pozwalają mieć nadzieję...
- Chyba płonną! - padła następna, druzgocąca odpowiedź. - Nie
mam najmniejszego zamiaru ośmielać pana do czegokolwiek!
Guy z wielką powagą pokiwał głową.
- No tak, teraz rozumiem! Sądziłem, że dżentelmeni z Bath są
ślamazarni, a teraz widzę, że to pani patrzy na nich z wysoka! Chyba
niełatwo zdobyć pani przychylność, panno Sheridan!
- Na pewno będzie to ponad siły pewnego... nicponia, który tak
potraktował moje róże! Nie sądzę jednak, żeby z tego powodu pobyt
w naszym mieście uważał pan za zmarnowany. Mnóstwo młodych
dam będzie zachwyconych, jeśli lordowska mość raczy z nimi
poflirtować.
- Flirciary? O, nie! Mnie interesuje ktoś inny - stwierdził krótko
Guy, spoglądając na nią bardzo wymownie. - I dlatego usilnie proszę,
aby na jutrzejszym balu pozwoliła mi pani ze sobą zatańczyć.
- Nie wiem jeszcze, czy w ogóle będę na tym balu, milordzie -
oświadczyła wyniośle panna Sheridan. - Mam inne zamysły!
Niestety, rozbawione oczy Guya wręcz napawały się jej chłodem i
oschłością.
- Zamierza pani sprawić swej kuzynce taki zawód? Lady Amelia z
pewnością będzie niepocieszona. Czy mam osobiście wystąpić do niej
z petycją, aby wyperswadowała pani ten niedorzeczny pomysł?
- Nie, nie, proszę sobie w ogóle nie zawracać tym głowy -
zaprotestowała żywo Sara, a jej policzki zrobiły się o ton ciemniejsze.
Zdawała sobie sprawę, że zagalopowała się. Guy naturalnie też zdawał
sobie z tego sprawę i teraz upajał się jej zakłopotaniem.
Kiedy wielki zegar dostojnie i głośno wybił godzinę, Amelia z
cichym okrzykiem poderwała się z sofy.
- Panowie wybaczą, ale jestem zaproszona do pani Chartley na
wista. Nie chciałabym się spóźnić...
Panowie powstali z miejsc. Greville ofiarował się Amelii jako
eskorta, co przyjęła z wdzięcznym uśmiechem. Guy złożył na dłoni
Sary delikatny pocałunek.
- Jestem pewien, że spotkamy się jeszcze dziś wieczorem. Czy
panie wybierają się na tańce do Pump Room?
- Naturalnie! - wykrzyknęła Amelia, ubiegając Sarę, która miała
zamiar zaprzeczyć. - Po raz ostatni w tym roku będą grać ludowe
tańce! Jak to miło, że znów będzie okazja pana spotkać, lordzie
Renshaw!
- Cała przyjemność po mojej stronie, lady Fenton! Kłaniam się
nisko, panno Sheridan!
Wyszli razem. Sara, spoglądając dyskretnie zza firanki, widziała,
jak lord jeszcze raz żegna się z Amelią i przyjacielem, i rusza w
przeciwną stronę.
Guy Renshaw. Wyrósł na czarującego dżentelmena, no i wcale
nie krył, że interesuje go panna Sheridan. Niestety, dla Sary nie było
tajemnicą, że za lordem ciągnie się zła sława flirciarza i uwodziciela.
Czyż można więc brać jego słowa poważnie? Na pewno nie. Nie
należy w ogóle zawracać sobie tym głowy, tym bardziej że Guy i tak
wkrótce wyjeżdża z Bath. A ona wyrusza do Blanchlandu...
Nagle ogarnęło ją wielkie przygnębienie. Poczuła, że wcale nie
pragnie oglądać, co rozpustny kuzyn uczynił z dawnego gniazda
Sheridanów ani rozwiązywać problemów nieślubnej córki Franka.
Amelia ma rację, odradzając jej tę podróż. Przecież pan Churchward
również sugerował, aby posłać tam kogoś innego.
Pojedzie jednak. Oczywiście! Jeśli będzie działać rozważnie,
wszystko pójdzie gładko. Z Bath do Blanchlandu jest tylko jeden
dzień drogi. Z pewnością odszukanie Oliwii nie zajmie zbyt wiele
czasu. Wypyta dziewczynę o jej kłopoty, przekaże odpowiednie
dyspozycje panu Churchwardowi i wróci do Bath. Zajmie jej to
tydzień, najwyżej dziesięć dni.
Obecność lorda Renshawa i sir Greville'a Baynhama na tańcach w
Pump Room wywołała wielkie poruszenie. Greville był znaną
postacią wśród miejscowej socjety, jako że majątki Baynhamów
ciągnęły się na północ od Bath, zaledwie kilka kilometrów od miasta.
Niejedna dama gotowa była pocieszyć przystojnego lorda, gdyby
tylko przestał oświadczać się lady Fenton.
Tego wieczoru jednak jeszcze większe zainteresowanie
wzbudzała osoba lorda Renshawa, partii znakomitej, gdyż ten młody
człowiek, nie tylko przystojny i bogaty, dziedziczył również tytuł
lordowski.
Wieczór był bardzo piękny, niebo usiane gwiazdami. Niewielką
odległość, dzielącą Brock Street od Pump Room, Amelia i Sara
postanowiły pokonać pieszo. Każda dama wie, że mroźne powietrze
pięknie różowi policzki i dodaje blasku oczom.
- Wyglądasz prześlicznie, moja Saro! - mówiła z aprobatą Amelia,
kiedy po przybyciu na miejsce wyplątały się z długich peleryn. -
Zawsze wyglądasz bez zarzutu, cieszy mnie jednak, że na ten wieczór
porzuciłaś nareszcie żałobne kolory! Wiem, kochanie, byłaś bardzo
oddaną siostrą, ale niepodobna, abyś do końca życia chodziła ubrana
na ciemno. Jesteś jeszcze taka młoda... A w tych różowościach jest ci
po prostu cudnie! Ciekawa jestem, czy to przypadkiem nie pewien
dżentelmen wpłynął na tak cudowną przemianę...
- O, popatrz, Milly! - zawołała pospiesznie Sara. - Pan Tilbury,
razem z siostrą!
- Aha, rzeczywiście, to on - stwierdziła obojętnym głosem lady
Fenton, spoglądając wręcz z niesmakiem na nudnawego dżentelmena
z sąsiedztwa. - Całe szczęście, że Greville przyprowadzi tego
młodego, czarującego przyjaciela. W Bath rzadko kiedy uświadczysz
kogoś tak interesującego.
Sara zarumieniła się jak piwonia - ale przecież tak dzieje się
zawsze, kiedy z mrozu wchodzi się do porządnie ogrzanego
pomieszczenia! Nigdy nie przyznałaby się kuzynce, że swej toalecie
poświęciła dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj i przeżywała męki,
nie mogąc się zdecydować, czy wybrać jedwab różowy, czy w kolorze
morskim.
Zdenerwowanie, które odczuwała przez całe popołudnie, teraz
przybrało na sile i osiągnęło apogeum, gdy razem z Amelią
przekraczały próg sali balowej. Doświadczyła wówczas sensacji
zupełnie sobie nieznanych. Ucisk w sercu był bolesny, nogi dziwnie
odmawiały posłuszeństwa. I to wszystko z powodu Guya Renshawa,
który kiedyś wpuścił do jej pokoju olbrzymią ropuchę.
Guy był już w sali balowej, zajęty rozmową z Greville'em. Oczy
prawie wszystkich dam zwrócone były w jego stronę. Nic dziwnego.
Dumny Woodallan, nadzwyczaj przystojny i elegancki, wprost
przyciągał wzrok.
- Przynajmniej połowa znajomych pań słyszała już, że lord złożył
nam wizytę i prosiła, aby go przedstawić - szeptała Amelia, skrywając
uśmiech za wachlarzem. - Już dawno nikt nie zrobił takiej furory.
- Grev też wygląda bardzo korzystnie.
- Tak. Prezentuje się całkiem znośnie - powiedziała Amelia
głosem tak doskonale obojętnym, że Sara zapragnęła nagle chwycić ją
za szczupłe ramionka i potrząsnąć z całej siły. - Bardzo go lubię,
wiesz, to takie siostrzane uczucie.
- Siostry bardzo surowej - zauważyła cierpko Sara.
- Naprawdę aż tak źle go traktuję?
- Okropnie! I nie doceniasz ani trochę! A to wspaniały i bardzo
porządny człowiek. Wybacz szczerość, Milly, ale on nie przegrywa
kroci w karty ani nie upija się do nieprzytomności jak twój zmarły
mąż!
- No, może... - przyznała Amelia bez większego entuzjazmu. - Ale
Alan był taki porywający!
Sara westchnęła w duchu. Dla niej Alan Fenton był zwykłym
nicponiem, pozbawionym wszelkich zasad, a Amelia, dziwna rzecz,
wspominała go wręcz z rozrzewnieniem, lekceważąc prawego i
uczciwego
Greville'a.
Tego
samego
Greville'a,
którego
jasnoniebieskie oczy pojaśniały jeszcze bardziej na widok zbliżającej
się lady Fenton.
- Panno Sheridan! Witam panią! - mówił miło Guy, delikatnie
ujmując dłoń Sary. - Błagam o taniec, chociaż jeden, wyjąwszy jednak
menueta, który jest dla mnie stanowczo zbyt podniecający!
A więc znowu kpił.
- Czyżby gustował pan w tańcach ludowych? - spytała sucho. -
Będą grać je po ósmej.
- A walca?
- O, nie! Walc jest zbyt szybki dla Bath.
- A więc trudno! W takim razie będę prosił o taniec ludowy,
panno Sheridan! A teraz, jeśli wolno, byłbym zaszczycony, gdyby
pani zechciała zaspokoić głód w moim skromnym towarzystwie.
- Dziękuję, z miłą chęcią - odparła uprzejmie Sara, przyjmując
ramię lorda.
Zręcznie manewrując między gośćmi, przeprowadził ją do
bocznej sali i usadowił w zacisznej wnęce, a sam podszedł do stołu,
zastawionego smakowitym jadłem.
Natychmiast obstąpiło go kilka młodziutkich dam, debiutujących
w wielkim świecie. Jedna z nich wciągnęła go w rozmowę na temat
rozkoszy podniebienia, odczuwanych przy spożywaniu poziomek.
Tymczasem za kolumną, nieopodal wnęki, w której siedziała
Sara, stały dwie matrony, czujnym okiem obserwujące swe pociechy.
Ich teatralny szept, niestety, docierał do uszu Sary.
- A jego reputacja, droga pani Bunton! - narzekała jedna z dam. -
Koszmar! Prawdziwy koszmar!
- Czy tak, pani Clarke?
- No... Przynajmniej tak mówiono o nim, zanim poszedł na wojnę.
Być może służba wojskowa nieco go odmieniła, ale...
- Ma pani rację, jak już ktoś pobłądził...
- Myślę jednak, że małżeństwo z porządną kobietą wypleni z
niego złe nawyki.
Obie damy zamilkły na chwilę, niechybnie zastanawiając się nad
korzyściami płynącymi z małżeństwa z lordem.
- Słyszała pani, że lady Melville była jego kochanką? Przez cały
rok!
- O, tak! Mówiono, że to był bardzo namiętny i burzliwy romans!
- A potem ta historia z lady Paget!
- Okropność! A jej mąż podobno niczego się nie domyślał.
- Teraz lord Woodallan ponoć chce, żeby jego syn się ustatkował.
- Woodallanowie są bardzo bogaci.
- O, tak. Gdyby lord starał się o pani Emmę, nie wiem, co bym
pani radziła...
- Sama też nie wiem... Ale on podobno lubi jasnowłose! Jak moja
Emma!
Może to i dobrze, że lord, umknąwszy pannom, powrócił już do
Sary, czuła bowiem, że jej biedne uszy nie wytrzymają dłużej tego
gadania.
- Panno Sheridan! Czy coś się stało? - pytał zaniepokojony Guy,
stawiając na stole tacę. - Wygląda pani na bardzo zdenerwowaną!
Może pani coś dolega?
- Czuję się wyśmienicie - oświadczyła lodowatym głosem. - Choć
przed chwilą zmuszona byłam do poznania listy pańskich miłostek!
Chyba dobrze, że pan wkrótce opuszcza Bath, bo z pańskiego powodu
za dużo zamieszania w naszym prowincjonalnym... gołębniku!
Doprawdy...
- Zadziwiające! - wykrzyknął Guy, wpatrując się zachwyconym
wzrokiem w jej wzburzoną twarz. - Nigdy bym nie przypuszczał, że
stać panią na taką szczerość! A więc zmuszono panią do wysłuchania
frywolnych plotek? Panią, taką układną, przyzwoitą pannę z Bath!
- Bo ja taka jestem naprawdę, milordzie - odparła Sara i
natychmiast wypiła nieprzyzwoicie duży łyk szampana. - Dlatego też
myślę, że to nie wypada, aby pan zaszczycał mnie swoją uwagą.
- Ale dlaczego? - spytał Guy, nagle posmutniały. - Czy dlatego, że
pani cieszy się powszechnym szacunkiem, a ze mną, niestety, jest
inaczej? Panno Sheridan, ja naprawdę jestem pani bardzo wdzięczny
za miłe traktowanie... Może dzięki temu uda mi się poprawić moją nie
najlepszą reputację? Kiedy te matrony zauważą, że pani patrzy na
mnie przychylnym okiem...
- Nonsens! Pan mówi same nonsensy, milordzie!
Guy uśmiechnął się, lecz natychmiast znów spoważniał.
- Dobrze, panno Sheridan! Jeśli nie gustuje pani w moich
nonsensach, spróbuję posłużyć się prawdą.
Jakby mimochodem, lekko musnął dłoń Sary. Prawie
niewyczuwalnie. I znów Sara odczuła rzecz nową, niebywałą. Jego
palce prawie jej nie dotknęły, a jej się wydało, że te palce... parzą.
- Myślę, panno Sheridan, że mamy pokrewne dusze, mimo że
różnimy się od siebie.
Sara, milcząc, zabrała się do jedzenia, szczęśliwa, że ręka, w
której trzyma widelec, jakimś cudem nie drży gwałtownie.
- Panno Sheridan? Czy pani nigdy nie pragnęła przeżyć czegoś
bardziej... ekscytującego?
Serce Sary nadal biło jak młotem, teraz jednak przede wszystkim
z gniewu. Czy lordowska mość potrafi z nią mówić tylko na jeden
temat? Jednocześnie poczuła się bezradna, ponieważ była całkowicie
pewna, że lord nie zmieni tematu, pozostaje tylko kwestia, jak
głęboko postanowił go drążyć.
- Moje życie wcale nie jest mało ekscytujące, milordzie. Mam
swoje książki, listy i krąg bliskich znajomych. W Pump Room bardzo
często odbywają się różne koncerty, a kiedy pogoda sprzyja, można
spacerować po parku.
- Faktycznie, bardzo ekscytujące zajęcia - mruknął Guy pod
nosem, rzucając jej pełne ironii spojrzenie znad swego kieliszka. - Czy
była pani w Londynie?
- Nie, nie byłam.
- Rozumiem... no tak.
Ironia znikła z jego oczu, znów mówił poważnie.
- Pani ojciec umarł zbyt wcześnie i nie było nikogo, kto
wprowadziłby panią w świat. Przecież pani brat bez przerwy
podróżował...
- Mnie naprawdę podoba się życie na prowincji - przyznała
szczerze Sara. - Bath jest uroczym miastem.
- Nie wątpię! I mówię to najzupełniej poważnie. Jednak czy pani
nigdy nie miała ochoty cieszyć się młodością? Odzyskać ją?
- Ależ ja wcale nie mam poczucia, że straciłam swoją młodość!
Poza tym myślę, że jeszcze daleko mi do wieku sędziwego!
- Brawo! Jakież to budujące, spotkać młodą damę, która wcale nie
rozpacza, że życie jej umyka. I kto wie, co jeszcze przed panią.
Dzisiejszego wieczoru pani wygląd stanowi zachętę dla każdego hm...
znawcy uroków niewieścich.
- Nie mam zamiaru nikogo do niczego zachęcać.
- Wspomniałem tylko o pewnym typie mężczyzn.
- Chyba nie bardzo wypada mi się w to zagłębiać, milordzie.
- Cóż za subtelność i rozwaga! Lady Amelia zapewne uważa, że
jest pani idealną damą do towarzystwa. Mam rację?
Rozmowę przerwało niespodziane zjawienie się pana Tilbury'ego,
pragnącego zatańczyć z panną Sheridan. Nie było powodu, żeby
odmówić. Sara, zgodnie z konwenansami, przeprosiła Guya, Guy nie
protestował. I nagle to uleganie konwenansom zirytowało Sarę.
Potem, tańcząc z ociężałym sąsiadem, mogła tylko popatrywać,
jak piękny Guy obskakuje co ładniejsze panny. Wmawiała sobie, że ją
to w ogóle nie obchodzi.
Do ich wspólnego tańca Guy stawił się odrobinę za późno. Sara
zauważyła, że trudno mu było rozstać się z poprzednią partnerką,
bardzo młodą i bardzo urodziwą panną Bunton. Zdenerwowało ją to,
owszem, udało jej się jednak powitać Guya spokojnie i miło.
Potem jednak poczuła się wręcz upokorzona, kiedy jego kpiące
spojrzenie powiedziało wyraźnie, że on wyczuwa jej nastrój. To
zirytowało ją jeszcze bardziej.
- Jest pani dziwnie osowiała - stwierdził Guy po chwili. - Tańczy
pani doskonale, nie musi więc pani uważać na każdy krok. Co się
stało, panno Sheridan? Czyżbym znów naraził się pani?
Kpina w jego oczach na nowo roznieciła gniew Sary. Niestety,
piękny lord wyzwalał w niej najgorsze instynkty.
- Spędziliśmy razem zaledwie kilka godzin, milordzie -
oświadczyła na pozór słodko. - To zbyt krótko, aby pan był w stanie
czymkolwiek mi się narazić.
Rozdzielili się w tańcu, Sara zdążyła jednak przechwycić ponure
spojrzenie Guya, który powrócił po kilku minutach z gotową ripostą:
- No cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kiedyś uda mi się
zburzyć pani spokój. A może jednak uczyni mi pani tę łaskę i już teraz
raczy mnie zauważyć, ofiarowując choć odrobinę... antypatii?
- Ależ... milordzie!
- Dlaczego nie? To chyba będzie lepiej odzwierciedlać stan
faktyczny!
- Proszę o wybaczenie, milordzie. Trochę niezręcznie się
wyraziłam.
Muzyka przestała grać, ale Guy nie puszczał ręki Sary. Stali
wśród kłębiącego się tłumu, lecz Sara miała wrażenie, że nagle
dookoła zapadła cisza, że w sali nie ma nikogo oprócz niej i Guya.
Przekonanie, że on pragnie ją pocałować, było tak silne, iż bezwiednie
odsunęła się o krok...
- Proszę się nie lękać - powiedział Guy cicho. - Nie zrobię tego...
przynajmniej nie teraz, nie tutaj. Ale pokusa jest ogromna, panno
Sheridan!
ROZDZIAŁ TRZECI
Tej nocy Sara spała mocnym, zdrowym snem, obudziła się jednak
bardzo wcześnie, trapiona niespokojną myślą. Jak sir Ralph zareaguje
na jej niespodziewaną wizytę? Czy okaże życzliwość córce zmarłego
kuzyna? Czy będzie można obdarzyć go zaufaniem? Raczej nie, skoro
Oliwię po raz ostatni widziano w drzwiach jego rezydencji, a potem
zaginął po niej wszelki słuch.
Sara zadrżała i wsunęła się głębiej pod kołdrę, gdzie było ciepło i
bezpiecznie. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że wplątuje się w
sytuację jakby żywcem wziętą z gotyckich opowieści. Z drugiej
jednak strony, jako osoba trzeźwa i praktyczna, wierzyła, że istnieje
proste wytłumaczenie zniknięcia Oliwii.
Prawdopodobnie wyjechała do krewnych, nikomu o tym nie
mówiąc, a jej kłopoty to romans lub prośba o załatwienie posady
guwernantki przy jakiejś majętnej rodzinie. Tak więc na pewno uda
się wszystkiemu zaradzić!
Odrzuciła kołdrę i raźno wyskoczywszy z łóżka, podeszła do
okna. Na czystym, bezchmurnym niebie świeciło blade, zimowe
słońce. Było pięknie, choć na pewno bardzo mroźnie. W całym domu
panował już rejwach, przygotowania do wieczornego balu ruszyły
pełną parą.
Sara, naturalnie, ofiarowała się z pomocą, znając jednak dobrze
Amelię, wiedziała, że kuzynka jeszcze śpi. Zatem nic nie stało na
przeszkodzie, aby przed śniadaniem zaaplikować sobie porządny łyk
cudownego, mroźnego powietrza.
Za domem lady Fenton, w podwórzu, była niewielka stajnia. Stały
tam dwa konie do powozu, łagodna siwa klaczka do spokojnych
przejażdżek po parku oraz druga klacz, nieco ostrzejsza, na której
lubiła jeździć Sara. A ten rześki poranek wprost zapraszał na
przejażdżkę.
Astra zapewne była tego samego zdania. Statecznym krokiem
przemierzyła ciche jeszcze ulice Bath, a kiedy dotarły do wyłożonej
darnią Landsdown, zerwała się ochoczo do galopu. Z galopu szybko
przeszła w cwał i niebawem stajenny Tom, towarzyszący Sarze,
pozostał daleko w tyle.
Dojechawszy więc samotnie do wzgórz, za którymi ciągnęła się
posiadłość Greville'a Baynhama, Sara puściła wodze luzem i koń
zaczął wspinać się po stromym zboczu. Na szczycie wzniesienia teren
był znów płaski i Sara pozwoliła Astrze iść swobodnie, swoim
tempem, a sama zagłębiła się w rozmyślaniach.
Lord Guy Renshaw... O, tak! Miał rację. Łączy ich jakieś
pokrewieństwo dusz, dziwne i niepokojące. Powinna unikać go, mimo
że pod wieloma względami był bardzo dobrą partią. Tak dobrą, że
śmiało mógł ożenić się z damą stojącą o wiele wyżej w hierarchii
społecznej niż skromna dama do towarzystwa, co prawda
ustosunkowana, ale za to bez grosza.
Jednak, z drugiej strony, lord nie był dobrą partią z powodu swej
mocno nadszarpniętej reputacji, a poza tym nie sprawiał wrażenia
człowieka, który pragnie się ustatkować. Zatem znajomość z nim
może spowodować groźne w skutkach komplikacje.
Sara westchnęła cichutko. W ciągu ostatnich sześciu lat kilku
dżentelmenów deklarowało chęć poprowadzenia jej przed ołtarz,
żaden jednak nie odpowiadał jej oczekiwaniom. A Sara nie należała
do kobiet, które zrobią wszystko, aby uniknąć staropanieństwa.
Zdawała sobie jednak sprawę, że trudno mieszkać u kuzynki do
końca życia, coraz bardziej też tęskniła za własnym domem, gdzie
byłaby panią. Niestety, złośliwy los zetknął ją teraz z dżentelmenem,
którego w swych planach na przyszłość w ogóle nie powinna brać pod
uwagę!
- Witam panią, panno Sheridan! Jaki piękny dziś poranek!
Obiekt jej smętnych rozważań wyjeżdżał właśnie konno z bramy
Chelwood
Park,
posiadłości
Baynhamów,
uśmiechając
się
promiennie.
- Pani klacz jest pełna werwy - zagadnął, podjeżdżając bliżej i
wpatrując się bez żenady w ślicznie zarumienioną od mrozu i wiatru
twarz dziewczyny.
Konie poszły dalej razem, łeb w łeb. Lord dosiadał pięknego
kasztanowatego huntera. Ubrany był z dyskretną, lecz wyszukaną
elegancją. Jego gęste jasne włosy rozwiał wiatr, ciemne oczy
rozświetlało poranne słońce... Wyglądał po prostu - zniewalająco.
- Kuzynka pani nie wybrała się na przejażdżkę?
- Amelia nie przepada za jazdą konną. Towarzyszy mi stajenny -
wyjaśniła Sara, wskazując szpicrutą na Toma, który zły jak diabli
pokrzykiwał na swego starego kuca, z mozołem wspinającego się po
zboczu.
- I biedak ciągle zostaje w tyle! Jest pani świetną amazonką,
panno Sheridan! Wczoraj, wyliczając swoje zajęcia, nic pani o tym nie
wspomniała.
- Wychowałam się na wsi, milordzie, to zrozumiałe, że jeżdżę
konno.
- Ale pani jeździ znakomicie, panno Sheridan, a to rzadkość
wśród dam.
Sara roześmiała się.
- Nie jest pan dziś łaskaw dla dam, milordzie! Tym bardziej cieszę
się, że moje skromne umiejętności spotkały się z pańską
przychylnością.
- Trudno było ocenić inaczej coś, co jest doskonałe - odparł lord,
spoglądając na nią bardzo wymownie.
- A mnie niełatwo zadowolić, panno Sheridan!
Sara zarumieniła się, ale nie tylko z powodu pochwały. Kiedy
zerkała na towarzysza, nie mogła opędzić się od nadzwyczaj śmiałej
myśli. Że ten właśnie mężczyzna będzie ją kiedyś całował.
Nagle uświadomiła sobie, że Guy przygląda jej się z wielką
uwagą, a w dodatku tak, jakby czytał w jej myślach. Speszona, szybko
ściągnęła wodze i ustawiła konia bokiem.
- Przepiękny widok - stwierdził Guy, spoglądając w dół, na Bath i
wzgórza Somerset, widniejące na horyzoncie. - Ale wiatr zaostrza
apetyt, a śniadanie w Chelwood czeka. Panno Sheridan! Nie miałaby
pani ochoty przyłączyć się do dwóch samotnych kawalerów? Proszę...
Tom, poklepujący czule swego zmęczonego wspinaczką konia,
spojrzał na Sarę z wielkim oburzeniem.
- Dziękuję za zaproszenie, milordzie - odparła z miłym
uśmiechem. - Sądzę jednak, że bardziej wypada, abym zjadła
śniadanie przy Brock Street.
- Do Brock Street daleko, panno Sheridan! Nie boi się pani, że w
drodze umrze z głodu?
- Wytrzymam, milordzie! A muszę wracać, żeby pomóc Amelii w
przygotowaniach do balu. Żegnam pana, lordzie Renshaw.
- Chwileczkę, panno Sheridan!
Dłoń Guya przykryła dłoń Sary, ściągającą już wodze klaczy.
- Czy dla lady Amelii walc też jest za szybki? Mówiła pani, że
Bath nie przepada za tym tańcem.
- Lady Fenton uwielbia walca.
- W takim razie... - Guy uśmiechnął się z zadowoleniem i
zabawnie zasalutował szpicrutą. - Panno Sheridan, błagam, aby pani
ten taniec ofiarowała mnie.
Sala balowa wyglądała przepięknie. Jedwabne draperie, czerwone
i niebieskie, spływały ze ścian i owijały się wokół śnieżnobiałych
kolumn. Dziesiątki białych świec wetknięto w kinkiety i do wazonów,
w których pyszniły się piękne, dorodne róże. Te róże, główny element
dekoracji i powód wielkiego zmartwienia, doręczono niespodziewanie
późnym popołudniem.
Ilość była ogromna i zaaferowane służące, wśród chichotów i
poszturchiwań, rozbiegły się po całym domu w poszukiwaniu
dodatkowych wazonów. Ktoś nadgorliwy przyniósł nawet nocnik,
który przerażony Chisholm, widząc nadchodzącą lady Amelię, wcale
nie flegmatycznie wepchnął za stojak na parasole.
Róże przysłał anonimowy ofiarodawca. Dopiero kiedy lady
Amelia udała się do kuchni, aby jeszcze raz rzucić okiem na ostatnie
przygotowania, a służące rozbiegły się do innych zajęć, kamerdyner
dyskretnie przekazał Sarze prześliczny bukiecik z różowych różyczek.
W bukieciku był bilecik, na którym ktoś dużym, zamaszystym
pismem skreślił tylko dwa słowa: „Odpokutowałem? Renshaw".
I teraz Sara, z jedną z tych słodkich różyczek przypiętą do
staniczka sukni w morskim kolorze, czuła coraz większe podniecenie
na myśl, że wkrótce znów ujrzy dżentelmena, któremu tak skutecznie
udało się poprawić jej humor.
- Przepięknie udekorowałaś salę, Milly - szeptała, kiedy razem z
kuzynką czekały w holu na następną partię gości. - A możesz już
zdradzić sekret, jakie potrawy będą też w tych trzech kolorach?
- Mogę - śmiała się Amelia. - Czerwony jest pstrąg w sosie
pomidorowo-czosnkowym. Bekas jest w białym sosie winnym...
- A niebieskie?
- Lody z sokiem z czarnych jagód! Zostały nazwane „Lody
Napoleońskie", kucharka mówi, że kręciła je z prawdziwą
przyjemnością.
Wzrok Amelii prześlizgnął się po różach, wyzierających niemal z
każdego kąta.
- Są wspaniałe, prawda? Nie domyślasz się, kto mógł je przysłać?
Saro...
- Kłaniam się pięknie, lady Amelio! Panno Sheridan, jestem
szczęśliwy, że jednak zdecydowała się pani zaszczycić ten bal swoją
obecnością.
Sara drgnęła nerwowo i odwróciła się, niezbyt jeszcze pewna, czy
widok lorda, zgiętego w ukłonie, napawa ją radością. Z jednej strony
dobrze, że się zjawił, bo Amelia przestanie dopytywać się, kto
przysłał róże. Z drugiej jednak strony, jak cieszyć się na widok kogoś,
kto patrzy tak drwiąco?
- Lord Renshaw! Jakże się cieszę, że drogi pan przybył na mój
skromny bal - powitała go z entuzjazmem pani domu. - Ale skąd ta
uwaga, milordzie? Dlaczego Sary miałoby tu nie być? Saro, przecież
już miesiąc temu obiecałaś, że mnie nie zawiedziesz!
- Nie mam pojęcia, o czym mówi jego lordowska mość! -
powiedziała szybko Sara, piorunując wzrokiem Guya.
- Znów zrozumiałem coś na opak, proszę wybaczyć - przepraszał
skruszony. - Lady Amelio, czy pozwoli pani, abym zatańczył teraz z
panną Sheridan?
- Naturalnie! Nie wiem jednak, czy Sara...
Ale Guy, jakby pewien przyzwolenia Sary, już brał ją pod ramię.
- Grają walca, panno Sheridan. A pani raczyła obiecać mi ten
taniec.
Sara tańczyła znakomicie. Walc z Guyem Renshawem był
zupełnie innym doświadczeniem niż niemrawe pląsy z ciężkawym
panem Tilburym. Walc z Guyem był tańcem zmysłów. Kiedy unosiła
głowę, w ciemnobrązowych oczach, dziwnie teraz ciepłych, widziała
zachwyt i jeszcze coś, co wzbudzało w niej lęk. Pragnienie, którego
on wcale nie starał się ukryć.
Zamykała więc oczy, żeby od tego pragnienia uciec. Żeby rządził
nią tylko walc...
- Pięknie pani tańczy, panno Sheridan. Pamiętam, już jako
dziecko ślicznie pani śpiewała i tańczyła...
- A pan nie miał ochoty tańczyć ze mną - pożaliła się Sara z
uśmiechem, zadowolona, że niewinna pogawędka odciągnie ją od
niebezpiecznych myśli i odczuć. - Do dziś pamiętam jeden z bali
dziecięcych, na którym wzgardził pan mną bezlitośnie.
- Byłem osłem - przyznał ze skruchą Guy. - A poza tym to przez
naszych rodziców! Oni już chyba wtedy umyślili sobie, żeby nas
połączyć, a to najlepszy sposób, aby szesnastolatek stanął okoniem.
Tym bardziej że panna liczyła sobie dopiero lat jedenaście.
- Rzeczywiście, nasi rodzice byli trochę nierozważni, prawda?
- Ależ ja ich wcale nie winię, panno Sheridan! Pospieszyli się, a
lepiej było poczekać, aż panienka zmieni się w motyla... Na pewno
dzisiaj nie byłbym już takim osłem!
Spojrzenie ciemnobrązowych oczu było bardzo śmiałe - i to teraz,
kiedy tak bardzo potrzebna była rozmowa jak najbardziej obojętna!
- Wolałabym, żeby pan nie szafował tak słowami, milordzie! -
oświadczyła Sara nienaturalnie mocnym głosem. - Jestem już zbyt
dorosła, aby pańskie pochlebstwa przyprawiały mnie o zawrót głowy!
- Proszę wybaczyć, zapomniałem, ile pani liczy wiosen. A to
liczba bardzo dogodna, droga pani. Mogę z panią flirtować do woli i
reputacja moja na tym nie ucierpi.
Sara osłupiała, a tymczasem walc się skończył. Muzyka ucichła,
Guy zgiął się w ukłonie.
- Czy ofiaruje mi pani jeszcze jeden taniec, panno Sheridan?
- Nie wiem, czy nie przyniosłoby to uszczerbku pana reputacji -
wypaliła Sara, nie bacząc, że jest tak samo impertynencka, jak on
przed chwilą. - Dwa tańce z jedną damą poczytywane są w Bath za
wielką śmiałość, milordzie!
Jego odpowiedź utrzymana byłaby zapewne w tym samym tonie,
dalszą jednak utarczkę uniemożliwiło pojawienie się lady Amelii,
prowadzącej ze sobą jakiegoś bardzo młodego człowieka.
- Lordzie Renshaw, pan pozwoli, że przedstawię... Pan Elliston,
bardzo spragniony wieści o swoim starszym bracie, a pan podobno w
Portugalii służył z nim w tym samym oddziale?
- Tak, zgadza się - przytaknął Guy. - A więc pan jest młodszym
bratem Richarda? Witam pana. Przejdźmy do bocznej sali, gdzie
będzie można spokojnie porozmawiać. Zapraszam pana na kieliszek
wina.
Młodzieniec zarumienił się, a lady Amelia, uśmiechnąwszy się
miło do obu panów, chwyciła Sarę pod ramię i pociągnęła za sobą w
głąb sali.
- Biedni ci Ellistonowie! Od ponad pół roku nie mają żadnych
wieści o Richardzie - powiedziała cicho, wzdychając ze
współczuciem. - Saro, masz bardzo żywe rumieńce! Czy ty aby się nie
zgrzałaś, moja droga?
- Ależ skąd, Milly! - zaprotestowała Sara, dziwiąc się, że jej głos
brzmi tak spokojnie.
- Lord Renshaw zdaje się emablować ciebie, moja droga -
zauważyła Amelia, spoglądając z wielką uwagą na mocno
zaróżowione policzki Sary i oczy, błyszczące wręcz niezdrowo. - Czy
on przypadkiem nie próbuje z tobą flirtować?
Sara z wdzięcznością przyjęła kieliszek wina od lokaja. Niemal
jednym haustem opróżniła kieliszek do połowy.
- Saro, co z tobą? - pytała coraz bardziej zaniepokojona kuzynka.
- Dobrze się czujesz?
- Czuję się świetnie, moja miła! - odparła Sara z uśmiechem,
lekko ściskając dłoń kuzynki. - A moje nietypowe zachowanie należy,
niestety, przypisać jego lordowskiej mości!
- Chyba go nie ośmielałaś, Saro?
- Nie, nie... - Sara zawahała się na moment. - Myślę, Milly, że
odwrotnie, zniechęciłam go bardzo, choć kosztowało mnie to trochę
trudu. Sama wiesz, jaki jest czarujący!
- Najważniejsze, że jesteś odporna na głupi flirt, a lord Renshaw
dostatecznie doświadczony, aby odróżnić lekkomyślną damę od
przyzwoitej, poważnej panny.
- No wiesz, Amelio! - obruszyła się Sara, marszcząc z
niezadowoleniem nosek. - Czuję się, jakbym miała sześćdziesiąt lat z
okładem i była starą nudziarą!
- Lepiej być godną szacunku, niż dać się złapać na słodkie słówka
lorda - oświadczyła chłodno Amelia. - Saro, on naprawdę ma okropną
reputację. Pani Bunton mówiła...
- Daruj sobie, Milly! - przerwała Sara gwałtownie. - Dobrze
wiem, co rozpowiada pani Bunton! Zapewniam, że nie grozi mi żadne
niebezpieczeństwo ze strony jego lordowskiej mości. Doskonale zdaję
sobie sprawę z mojej pozycji i wiem, że lord nie może mieć wobec
mnie poważnych zamiarów.
Kotyliona z panem Tilburym Sara tańczyła zupełnie machinalnie,
przebywając myślami gdzie indziej. Czuła się całkowicie wytrącona z
równowagi. Nie umiała potraktować zalotów pięknego lorda lekko, z
humorem, była bowiem osóbką bardzo niedoświadczoną. Ten
mężczyzna pociągał ją tak bardzo, że nawet teraz, kiedy na moment
przypomniała sobie jego płonące oczy, natychmiast zrobiło jej się
straszliwie gorąco...
Na szczęście pan Tilbury nie był zbyt spostrzegawczy.
Sara zauważyła grupkę matron skupionych wokół pani Bunton,
która tłumaczyła im coś z wielkim przejęciem. Damy z oburzeniem
potrząsały głowami, jedna z nich spojrzała przelotnie na Sarę i
natychmiast odwróciła się, niemal ze wstrętem.
Sara poczuła niepokój. A cóż to za poruszenie? Czyżby ten jeden
walc, co prawda ze znanym birbantem, okazał się tak monstrualną
gafą? A przecież wczoraj ta sama pani Bunton modliła się, żeby lord
zwrócił uwagę na jej córeczkę!
Pan Tilbury wygłosił kolejną, bardzo konkretną uwagę o cenach
węgla i Sara, skupiając się na sensownej odpowiedzi, zapomniała o
plotkujących matronach. Niestety, przypomniała sobie o nich bardzo
szybko. Taniec dobiegł końca, pan Tilbury odprowadził ją pod ścianę.
Kiedy mijała panią Clarke, dama demonstracyjnie zebrała fałdy
swojej sukni i fuknąwszy znacząco, odwróciła się plecami, perorując
dalej głośno:
- A czegóż to można oczekiwać od osoby, która ma takie
koneksje! W rodzinie Covellów płynie zła krew, trudno, żeby
kuzyneczka była inna! Dziwne, że lady Amelia toleruje pod swoim
dachem kobietę, która nie ma pojęcia o dobrych obyczajach!
Sara zmartwiała. Rozejrzała się bezradnie dookoła, szukając
Amelii, napotykała jednak tylko nieprzyjazne spojrzenia. Zewsząd
słychać było przyciszone, pełne oburzenia głosy. Lady Fenton stała
daleko, pochłonięta rozmową z Greville'em.
Pan Tilbury, mimo że otwierał i zamykał usta jak ryba wyrzucona
na brzeg, nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. I wszyscy
czekali, co się teraz wydarzy. Sara, rzuciwszy panu Tilbury'emu
niewyraźne słowa przeprosin, w sekundę była już na schodach,
pragnąc jak najszybciej schronić się w swoim pokoju.
Wpadła tam jak wicher i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparła się
o nie plecami. Zamknęła oczy. Ostre słowa pani Clarke odbijały się
echem w jej mózgu. Nie ma pojęcia o dobrych obyczajach! A więc
stało się. Ktoś dowiedział się o jej wyjeździe do Blanchlandu i teraz
wszystkie matrony wzięły Sarę na języki, nie krępując się nawet jej
obecnością! Wstrętne, wstrętne plotkary!
Sara słyszała o przypadkach, kiedy złośliwe języki doprowadzały
do całkowitego wykluczenia z towarzystwa. Poczuła lęk, jednocześnie
jednak zaczął rodzić się w niej bunt. Nie, nie będzie chować głowy w
piasek, jakby rzeczywiście miała powód do wstydu. Wróci do sali
balowej i pokaże wszystkim, że nic sobie nie robi z dezaprobaty kilku
plotkarek.
Energicznie otworzyła drzwi i ruszyła ku schodom. Nagle z
mroku wynurzył się ktoś wysoki i zaczął iść w jej kierunku.
- Och, lordzie Renshaw! Przestraszył mnie pan!
- Widziałem, jak pani biegnie po schodach, więc poszedłem za
panią - odezwał się cicho, stając w kręgu światła pod jednym z
kandelabrów. - Panno Sheridan, chciałbym pomówić z panią na
osobności.
- Może wrócimy do sali balowej...
- Naturalnie, możemy wrócić. Ale zdaje sobie pani sprawę, że jest
pani teraz jedynym tematem rozmów w tej sali?
Sara westchnęła z rezygnacją.
- A więc pan też już słyszał!
- Oczywiście, że słyszałem! I myślę, że albo straciła pani rozum,
albo jest pani zupełnie inna, niż sobie wyobrażałem!
Sara wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, czując, jak
pulsują jej skronie. Jak to? A więc lord Renshaw myśli dokładnie to
samo, co to stado plotkarek o ptasich móżdżkach?
- Mógłby pan darować sobie te docinki na temat mojego
charakteru! - wybuchnęła. - Wystarczą mi złośliwe uwagi szanownych
matron z Bath!
- Niby dlaczego mam sobie darować? - spytał ostrym głosem. -
Czy te pogłoski o pani wyjeździe są prawdziwe, panno Sheridan?
- Tak... nie... To znaczy tak, mam zamiar pojechać do
Blanchlandu. Ale to nie jest tak, jak pan sobie wyobraża!
- A co ja mam sobie wyobrażać?! - Guy ze złością uderzył ręką w
poręcz. - Ta wiadomość postawiła na nogi pół miasta! Na Boga,
panno Sheridan! Przecież to nie jest miejsce dla szanującej się
kobiety! Jeśli pani tam pojedzie, może pani na zawsze pożegnać się ze
swoją reputacją!
- A ja, zdaje się, przeceniłam pańską osobę. To niepojęte, że
wierzy pan plotkom, zamiast prosić mnie o wyjaśnienie.
- Nie ma potrzeby, panno Sheridan - stwierdził ponuro Guy. -
Pani zachowanie można zinterpretować tylko w jeden sposób. Albo
brak pani tego, co nazywamy dobrym wychowaniem, albo... jest pani
przyzwyczajona do tego rodzaju towarzystwa i rozrywek, jakie oferuje
Blanchland.
Panna Sheridan rzadko traciła panowanie nad sobą. W domu
Amelii życie toczyło się spokojnie, mało kiedy dochodziło do jakichś
zgrzytów. Teraz jednak Sara poczuła, że wpada w straszliwy gniew.
Na tego lorda, który zadziwiająco skwapliwie doszukuje się w niej
najgorszych cech, wpadając przy tym w niezrozumiałą furię.
- Wystarczy, mój panie! Nie życzę sobie, żeby pan mnie obrażał!
I trudno uwierzyć, że akurat pan bawi się w moralistę! Nigdy jeszcze
nie spotkałam większego hipokryty!
Obrzuciwszy
go
pogardliwym
spojrzeniem,
uczyniła
zdecydowany krok w kierunku swego pokoju. Myśl o powrocie do
sali balowej w jednej sekundzie wywietrzała jej z głowy. Teraz trzęsła
się cała z gniewu i oburzenia.
Guy poruszył się, ale nie odsunął. Przez chwilę mierzyli się
wzrokiem, jakby tocząc bezgłośny pojedynek, a potem Guy zrobił
nagle krok do przodu i Sara znalazła się w pułapce, między jego
ciałem a poręczą.
I wtedy lord pochylił głowę i pocałował ją. Był to pocałunek
krótki, bolesny i niemiły, po którym Sara znów poczuła przypływ
ogromnego gniewu. Szarpnęła się i zaczęła okładać pięściami
zuchwalca. On jednak nie zwolnił uścisku, przeciwnie, chwycił ją
jeszcze mocniej, udaremniając jakikolwiek protest.
- Żyję w zgodzie z moją reputacją, panno Sheridan - powiedział
cicho, odsuwając swoje usta zaledwie o centymetr. - Proponuję, żeby
pani zaczęła robić to samo!
Jego usta były teraz inne. Słodkie i namiętne. Ciało Sary zaczęło
drżeć od pożądania, które ją przerażało. Ale ramiona mężczyzny
obejmowały ją mocno, ani na moment nie zwalniając uścisku. Zresztą
Sara przestała się już szamotać. O, nie! Teraz pragnęła tylko jednego.
Żeby ta przyjemność nigdy nie miała końca. Jej ręce, przed chwilą
zaciskające się w pięści, teraz objęły go za szyję. Jedna z rąk Guya
ześlizgnęła się do jej bioder i przygarnęła je mocno, druga dłoń
wsunęła się w bursztynowe włosy nad karczkiem.
Sara jęknęła cichutko, przytulając się do lorda jeszcze mocniej. A
on znów całował inaczej. Teraz nieskończenie łagodnie, jakby
smakował ich obopólną przyjemność. Koronkowy szal, dotąd
skromnie przykrywający dekolt, zsunął się na podłogę. Palce Guya
musnęły obojczyk Sary, a potem usta zaczęły znaczyć pocałunkami
ścieżkę od nasady szyi ku wypukłościom piersi.
Sara, osłabła z rozkoszy, znów jęknęła. Jego usta powróciły do jej
warg, aby smakować ich słodycz. Jedna z jego dłoni głaskała nagą
skórę nad wycięciem sukni. Z włosów Sary zaczęły wysuwać się
szpilki i z cichutkim brzękiem spadać na podłogę. Jej loki,
kunsztownie upięte na bal, opadły na ramiona, sukienka zaczęła
zsuwać się coraz niżej, darowując Guyowi coraz więcej nagiej,
rozgrzanej skóry.
Nagle otworzyły się drzwi sali balowej i kilka osób wyszło do
holu.
- Ojej! - pisnęła jakaś dama. - Chyba nastąpiłam na szpilkę.
Sara usłyszała głosy, była jednak zbyt oszołomiona, aby pojąć ich
sens. Guy zachował dostateczną przytomność umysłu i zanim
zaintrygowane towarzystwo spojrzało ku górze, zdążył odciągnąć Sarę
w mrok korytarza.
- Co tam się dzieje? - zawołała któraś z dam. - Czy tam na górze
ktoś jest?
Ktoś coś cicho powiedział, damy zachichotały i całe towarzystwo
weszło do pokoju, w którym grywano w karty.
Zapadła cisza. Sara wróciła do rzeczywistości. I struchlała. Oto
ona, Sara Sheridan, pozwala na najbardziej karygodne swawole
mężczyźnie, który przed kwadransem wątpił w jej cnotliwość. Jakby
pragnęła, aby utwierdził się w swym przekonaniu! I czym to się
mogło skończyć? Boże! A gdyby ktoś ich zobaczył?
Jak to się stało, że po ich słownej utarczce nagle w obojgu
zapłonęła tak wielka namiętność? Przecież była na niego zła, chciała
go wyminąć i uciec do swego pokoju...
Błyskawicznie poprawiła suknię i podniosła z ziemi szal. Szal,
który chroni skromność kobiety. Tak mówiła matka... Niestety, Sary
ten szal nie ochronił. Przecież ona jęczała, kiedy Guy ją całował i
pieścił jej skórę... Czy to możliwe, że można kogoś nie lubić, a
jednocześnie tak bardzo pożądać?
Ta myśl doprowadzała ją do rozpaczy, ale jeszcze bardziej -
kamienna twarz Guya. Uniosła więc buńczucznie głowę i szybkim
krokiem weszła do swego pokoju. Usłyszała, że Guy wchodzi za nią.
- Będę wielce zobowiązana, jeśli pan raczy pozostawić mnie
samą, milordzie!
- Dlaczego?
Wzrok Guya prześlizgnął się po wzburzonych włosach Sary i
zatrzymał w ciemnym zagłębieniu między piersiami.
- Jesteś niezła, panienko! Niewinność w połączeniu z
namiętnością! - oświadczył z cynicznym uśmiechem. - Jednym
słowem, rozwiała pani moje ostatnie wątpliwości.
Wszedłem tu za panią, aby uczynić jej pewną propozycję, chyba
miłą po tym przedstawieniu na schodach. Zamierzam oszczędzić pani
kłopotów, nie musi pani w poszukiwaniu protektora jechać do
Blanchlandu. Jestem dostatecznie bogaty i chyba zdołam panią
zadowolić pod każdym względem. Co pani o tym sądzi?
Twarz Sary zrobiła się blada jak ściana. A więc jeszcze jedna
obelga! Właściwie nie ma się czemu dziwić. Wzdychała z rozkoszy w
jego ramionach, a on wyciągnął z tego bardzo logiczny wniosek. Czy
mogła go za to winić? Nie.
- Proszę natychmiast stąd wyjść.
Była pewna, że krzyknęła. Z jej ust wydobył się jednak tylko
niewyraźny, zduszony szept. Guy spojrzał dziwnie pustym,
nieruchomym wzrokiem, odwrócił się i wyszedł.
- Saro?
Amelia pukała niemal bezgłośnie, tak samo cichy był jej głos.
- Saro? Jesteś tam?
Sara spróbowała usiąść na łóżku. W pokoju było prawie ciemno,
przykręcona lampa dawała bardzo mało światła, ale Amelia i tak
dojrzała zmienioną twarz kuzynki.
- Saro, co się stało? - krzyknęła przerażona, podbiegając do łóżka.
Opuchnięta, zalana łzami twarz była prawie nie do poznania.
- Och, Milly, jestem taka nieszczęśliwa!
Czuła, wrażliwa Amelia nie domagała się wyjaśnień, tylko objęła
serdecznie kuzynkę. Kiedy łkanie przycichło, Sara spytała z trudem:
- On już wyszedł?
- Kto, kochanie?
- Lord Renshaw.
W tym momencie Amelia zrozumiała kilka rzeczy.
- Tak, Saro. Wyszedł jakąś godzinę temu. Saro, czy ty przedtem
rozmawiałaś z lordem?
Kiwnięcie głową stanowiło całą odpowiedź. Amelia popatrzyła na
rozburzoną fryzurę Sary, na nagi dekolt, którego nie chronił
koronkowy szal.
- Saro! Czy on był tutaj? W twoim pokoju?
Sara znów bez słowa skinęła głową. Wzrok Amelii powędrował
na łóżko i mimo że starała się bardzo, nie potrafiła ukryć przerażenia.
- Ale on... nie posunął się zbyt daleko?
Z ust Sary wydobył się na poły szloch, na poły nerwowy śmiech.
- Nie, Milly, nie posunął się zbyt daleko!
Powoli wydusiła z siebie całą opowieść. Amelia słuchała, siedząc
bez ruchu i nie odzywając się ani słowem. Pozwoliła Sarze mówić.
- Czułam się okropnie, Milly - kończyła Sara. - Najpierw miałam
do niego pretensję, że źle mnie osądził, a potem zachowałam się... jak
ulicznica! Nic dziwnego, że tak mnie potraktował. I to wszystko, co
było tam, na schodach, stało się takie nikczemne. Po co ja w ogóle...
Sara, znów zalewając się łzami, opadła na poduszkę.
- Nie obwiniaj siebie - odezwała się po chwili Amelia. -
Zauważyłam od początku, że on ci się bardzo podoba. Zakochałaś się
w nim, Saro. Ale on nie miał prawa tak cię potraktować! I to właśnie
on! To, co uczynił, jest niewybaczalne!
Amelia czule pogłaskała kuzynkę po ramieniu i podała jej
chusteczkę do nosa.
- Moja droga, całe to zdarzenie stawia lorda Renshawa w bardzo
złym świetle. Musisz jak najszybciej o nim zapomnieć - oświadczyła z
mocą. - Postaram się, abyśmy nigdy już nie musiały go oglądać!
Sara przygryzła wargę, aby znów nie wybuchnąć płaczem. Myśl o
tym, że nigdy już nie zobaczy Guya Renshawa okazała się trudna do
zniesienia.
- Saro, czy ty nadal masz zamiar jechać do Blanchlandu? - spytała
ostrożnie Amelia. - Niestety, prawie wszyscy już o tym wiedzą.
Przysięgam, nikomu na ten temat nic nie mówiłam, obawiam się
jednak, że ktoś ze służby mógł podsłuchać.
- Całkiem możliwe - powiedziała zmęczonym głosem Sara,
wstając z łóżka i podkręcając lampę. - Niech sobie gadają, a ja i tak
pojadę. Jutro z samego rana.
- Ale ty nie możesz tam jechać! Czy nic nie jest w stanie cię
przekonać? Proszę, nie jedź, te plotki same ucichną.
- Mylisz się, Amelio - przerwała Sara, wyciągając z szafy
płócienne torby. Jej ruchy znów stały się energiczne. - Zamierzam tam
pojechać. Chcę tego jeszcze bardziej niż przedtem, bardziej niż
kiedykolwiek. Przede wszystkim dlatego, że nie będą mną rządzić
jakieś głupie opinie Guya Renshawa.
Sara wstała bardzo wcześnie, po prawie bezsennej nocy.
Wieczorem Amelia siedziała u niej jeszcze dobre pół godziny,
bezskutecznie próbując wyperswadować kuzynce wyjazd do
Blanchlandu.
Potem Sara długo nie mogła zasnąć, czując, jak upokorzenie i żal,
spowodowane lekceważącym stosunkiem Guya, przeradzają się w
gniew. Gniew na Guya i na siebie, za swoją uległość. Potem gniew
przerodził się w ból, zdawała sobie bowiem sprawę, jak bardzo
zauroczył ją Guy Renshaw. Teraz trzeba będzie wyrzucić go z serca...
Ustawiła torby pod drzwiami. Jakie to szczęście, że Amelia po
balu sypia wyjątkowo długo! Kolejna scena byłaby nie do zniesienia,
a tak Sara cichutko wymknie się z domu i zdąży na dyliżans. A przed
wyjściem zajrzy do kuchni i coś przekąsi.
Ostrożnie otworzyła drzwi i prawie bezszelestnie ruszyła po
schodach na dół, zauważając ze zdziwieniem, że w całym domu
panuje już ożywiony ruch. Było wręcz głośno. Okiennice
pootwierane, służba biegała zaaferowana, a koło drzwi frontowych
stały dwa kufry, starannie przewiązane czerwoną taśmą.
Niedaleko schodów Chisholm, jak zawsze z zafrasowaną miną,
wysłuchiwał całej listy rozmaitych poleceń, przekazywanych przez
osobę niewidoczną, jakże jednak łatwą do rozpoznania.
- Niech Chisholm powiadomi panią Chartley, że nie będę u niej na
śniadaniu, w ogóle niech Chisholm odwoła moje wszystkie wizyty.
- Oczywiście, proszę pani.
- Niech Chisholm dopilnuje też, żeby nie otwierano zaproszeń od
pani Bunton i pani Chartley.
- Tak jest, proszę pani.
Amelia, świeża jak poranek, w pięknej brązowej sukni podróżnej i
odpowiednio dobranym kapeluszu, odwróciła się w stronę schodów i
posłała zdumionej Sarze promienny uśmiech.
- O, jesteś już, kochanie! Nareszcie! Pospiesz się, trzeba zjeść coś
przed podróżą. Aha, Chisholm... - Głos Amelii stwardniał. - Gdyby
zjawił się sir Baynham, niech Chisholm mu przekaże, że wyjechałam
z miasta i że nie życzę sobie widywać w moim domu jego przyjaciela.
- Och, Milly! - krzyknęła Sara, nagle odzyskawszy głos. - Zrobisz
Greville'owi przykrość, a przecież on w niczym nie zawinił!
- To nie ma znaczenia - oświadczyła Amelia, unosząc dumnie
głowę. - Sir Greville powinien wykazać więcej dobrego smaku,
dobierając sobie przyjaciół. Kochanie, jesteś gotowa?
Sara patrzyła oszołomiona, jak dwaj lokaje otwierają drzwi
frontowe na oścież i wynoszą do powozu kufry Amelii.
- Ależ Milly...
- Wiedziałam, że nie posłuchasz moich próśb - oświadczyła
Amelia, obejmując czule kuzynkę. - Toteż ja zmieniłam zdanie. Droga
Saro, jadę razem z tobą!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Guy z zasępioną miną spoglądał w okno pokoju śniadaniowego.
Czuł się podle. Po nocy spędzonej przy kartach i winie bolała go
głowa, do tego to uczucie wielkiego niesmaku, które nie opuszczało
go ani na chwilę...
Podczas śniadania opowiedział przyjacielowi o pogłoskach
krążących na temat wyjazdu Sary, także o ich burzliwej rozmowie,
choć nie zdradził oczywiście wszystkich szczegółów.
- Fatalnie - stwierdził otwarcie Greville, sięgając do olbrzymiego
półmiska po kolejną porcję smażonych cynaderek. - Przecież ta biedna
dziewczyna nie miała żadnej szansy, żeby cokolwiek ci wytłumaczyć.
A co do tego wyjazdu, stawiam dziesięć do jednego, że te plotkarki
wszystko wyssały z palca.
- Niestety - westchnął Guy. - Kiedy zapytałem pannę Sheridan
wprost, czy jedzie do Blanchlandu, wcale nie zaprzeczyła. Sam wiesz,
jak tam teraz jest. I dla mnie powód jej wyjazdu był oczywisty...
- Bzdura! Powodów do wyjazdu może być wiele. Na przykład...
może sir Covell zapragnął przekazać jej jakieś rodzinne pamiątki? W
każdym razie jestem pewien, że powód jest inny, niż to sobie
wyobraziłeś!
- Masz rację, Grev - przyznał ponuro Guy. - Osądziłem ją zbyt
pochopnie.
- Nadzwyczaj pochopnie! Powinieneś się zastanowić, dlaczego
zareagowałeś tak gwałtownie - powiedział surowym tonem sir
Baynham. - Obraziłeś ją bardzo, Guy, i winien jesteś przeprosiny. Po
śniadaniu wybieram się na Brock Street. Uważam, że powinieneś
pójść ze mną.
Guy zawahał się. Po co? Przecież panna Sheridan na pewno nie
będzie skłonna do żadnych rozmów. Przypomniał sobie, jak jej opór
przerodził się w całkowitą uległość, a on wykorzystał to bez
skrupułów. Przypomniał sobie jeszcze coś, o czym chciałby
zapomnieć. Jak uległość Sary wzbudziła w nim wielką namiętność, co
zadziwiło go tak bardzo, że poczuł wściekłość.
A ta wściekłość zrodziła obrzydliwą chęć, aby ukarać
dziewczynę. Na Boga, za co? Za to, że ta niewinna, niedoświadczona
istota obdarowała go swym pierwszym, cudownie naturalnym
wybuchem namiętności? A on potraktował to jak grę wyrafinowanej
kurtyzany.
Guy jęknął i ukrył twarz w dłoniach. I rzeczywiście, dlaczego tak
gwałtownie zareagował? A nad czym tu się zastanawiać? Odpowiedź
jest bardzo prosta. Ta śliczna, skromna panna o orzechowych oczach i
włosach połyskujących jak bursztyn bardzo mocno zapadła mu w
serce - niezwykle mocno, zważywszy krótki okres znajomości. I
właśnie wobec tej panny zachował się jak ostatni głupiec...
Guy znów jęknął rozpaczliwie.
- Boli? - spytał troskliwy przyjaciel, wstając od stołu. - Zadzwonię
na lokaja, niech przyniesie worek z lodem, to najlepsze na ból głowy.
Aha, Guy, i doprowadź się do porządku, przede wszystkim ogól się.
Nie możesz pokazać się na Brock Street w takim opłakanym stanie.
Dom przy Brock Street zdawał się być wymarły. Okiennice
pozamykane, klucz w zamku zgrzytnął dopiero po dłuższej chwili. Na
progu ukazał się Chisholm, spoglądając na obu dżentelmenów z
wyraźną niechęcią, jakby powinni raczej dzwonić do kuchennych
drzwi, przez które wpuszczano wędrownych kupców.
- Czym mogę służyć szanownym panom?
- Dzień dobry, Chisholm - powitał go uprzejmie Greville. - Czy
lady Fenton przyjmuje?
W odpowiedzi obrzucony został karcącym spojrzeniem, jakby od
samego rana trzymały się go niewczesne żarty.
- Lady Fenton wyjechała z miasta.
Obu dżentelmenom na chwilę odjęło mowę. Pierwszy ocknął się
Guy i postąpiwszy krok do przodu, zadał ostrożne pytanie:
- A panna Sheridan? Czy panna Sheridan jest w domu?
- Nie, milordzie. A ponadto przed wyjazdem moja pani poleciła
mi przekazać sir Baynhamowi następującą wiadomość.
Chisholm wyprostował się, odchrząknął i nie patrząc na żadnego z
dżentelmenów, wygłosił z kamienną twarzą:
- Lady Fenton poleciła przekazać, że razem ze swoją kuzynką
wyjechała na wieś. Pan, sir Baynham, jest nadal mile widziany w jej
domu, nie dotyczy to jednak pańskich znajomych. Kłaniam się
uniżenie.
I Chisholm, złożywszy stosowny ukłon, wycofał się do sieni.
Huknęły drzwi. Guyowi i Greville'owi znów odjęło mowę, tym razem
pierwszy ocknął się Greville i zakląwszy cicho, rzucił się do drzwi.
- Grev, spokojnie! - zawołał Guy, przytrzymując go za ramię.
- Jak on śmiał! - wysapał sir Baynham. - Powiedzieć mi coś
takiego...
- Powiedział tylko to, co poleciła mu jego pani. Grev, idziemy, nie
róbmy tu widowiska.
Na trotuarze zebrała się już grupka ciekawskich, wśród nich,
naturalnie, wszędobylska pani Clarke.
- O, sir Baynham! - uśmiechnęła się słodziutko. - I lord Renshaw!
Czy panowie słyszeli już ostatnią nowinę? Lady Amelia wyjechała z
kuzynką do Blanchlandu! Trudno uwierzyć, a jednak musi to być
prawda, skoro powiedziała mi o tym pani Bunton, a ona słyszała to od
lady Tripenny...
- Tak, to prawda - powiedział oschle Greville, mierząc plotkarkę
zdegustowanym spojrzeniem. - Panna Sheridan została wezwana do
Blanchlandu w pilnej sprawie. Lady Amelia towarzyszy jej jako
przyzwoitka, ja zresztą też wkrótce do nich dołączę. To wszystko,
łaskawa pani, i proszę o ostrożność w jakichkolwiek insynuacjach na
temat lady Fenton, jako że dama ta wkrótce zostanie moją żoną!
Pani Clarke zaniemówiła z wrażenia. Ale tylko na chwilę.
- Och, sir Greville! - wykrzyknęła piskliwym głosem i
spojrzawszy surowo na lorda Renshawa, wysunęła absurdalne
oskarżenie: - A pan na pewno o wszystkim wiedział!
- Dokładnie o czym? - spytał łagodnym głosem Guy, z trudem
powstrzymując uśmiech. - Że lady Fenton odgrywa rolę przyzwoitki,
czy też o tym, że sir Greville zaręczony jest z lady Amelią i jutro
jedzie do Blanchlandu? A może o tym... - twarz Guya nagle
rozpromieniła się - może o tym, że wkrótce ogłoszone zostaną moje
zaręczyny z panną Sheridan? Tak, zapewniam panią, że wszystkie
powyższe fakty są mi dobrze znane.
Tym razem pani Clarke, zaskoczona, cofnęła się, omal nie
spadając z krawężnika, po czym odwróciwszy się bez słowa,
pomknęła ulicą. Rzecz oczywista, aby przekazać najnowsze sensacje
pani Bunton.
A obaj panowie, pożegnawszy skinieniem głowy grupkę gapiów,
ruszyli w dół Brock Street. Szli niespiesznie, spoglądając na świat z
odrobiną nonszalancji, zajęci jakąś błahą pogawędką. Z pozoru, bo
temat ich rozmowy był bardzo ważki.
- Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przeszło nam przez usta -
mówił półgłosem Guy, kiedy na chwilę przystanęli. - Za pół godziny
w całym Bath będzie aż huczało. Grev, czy to prawda z tymi
zaręczynami?
- Poniekąd - odparł z westchnieniem sir Baynham. - Przecież
wiesz, że od dawna staram się o lady Amelię. A ten absurdalny
wyjazd do Blanchlandu przyspieszy tylko bieg wypadków.
- Grev, ty naprawdę masz zamiar tam jechać?
- Jeszcze pięć minut temu wcale o tym nie marzyłem. Uznałem
jednak, że trzeba koniecznie zamknąć usta tej plotkarce.
- W takim razie zabierz się ze mną - zaproponował Guy. -
Zanocujesz w Woodallan, a rano pojedziesz dalej, do Blanchlandu.
- Świetny pomysł! Dziękuję - odparł Greville pogodniejszym
głosem, wyraźnie odzyskując humor. - Ale ty też mnie zaskoczyłeś,
przyjacielu! Nie wierzyłem własnym uszom, kiedy mówiłeś, że
zamierzasz żenić się z panną Sheridan.
- Grev! Przecież jej reputacja wisi na włosku! Te obrzydliwe
plotkary gotowe są zniszczyć Sarze życie!
- A dotrzymasz słowa? - spytał Greville, patrząc na niego
strapionym wzrokiem. - Jeśli tego nie zrobisz, to tak jakbyś rzucił
pannę Sheridan lwom na pożarcie.
- Dotrzymam słowa i będę uważał za punkt honoru skłonić pannę,
aby mnie przyjęła - odparł Guy, uśmiechając się nieco krzywo. - A to
wszystko twoja sprawka, Grev. Sam kazałeś mi się zastanowić nad
moimi uczuciami. No i zastanowiłem się... Mógłbym już dzisiaj
oświadczyć się Sarze! Gdybym tylko wiedział, że jest mi przychylna...
Co ja wygaduję! Nie może być mi przychylna, skoro wyrządziłem jej
tyle przykrości!
- A więc obu nas trafiła strzała Amora! - śmiał się Grev. - Ale,
niestety, mój drogi, zdaje się, że będziesz miał o wiele trudniejsze
zadanie niż ja!
- Milly, proszę, to naprawdę nie ma sensu! Nic nie uratuje mojej
reputacji, a ty możesz sobie bardzo zaszkodzić!
Przez całą drogę z Brock Street do Combe Hay Amelia i Sara
dyskutowały zażarcie, nie zwracając uwagi ani na piękną okolicę, ani
na dyskomfort jazdy po krętej, wyboistej drodze. Sara rozpaczliwie
usiłowała nakłonić Amelię, aby zmieniła zdanie. Sytuacja była
absurdalna, przecież dotychczas to Amelia błagała Sarę o zaniechanie
podróży do Blanchlandu.
- Mylisz się, moja Saro! Jestem ogólnie szanowaną wdową, nic mi
nie zaszkodzi, a tobie mogę tylko pomóc. Jako twoja kuzynka czuję
się w obowiązku towarzyszyć ci.
- Jesteś bardzo szlachetna, droga kuzynko - mówiła Sara, nie
wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. - Ale ja naprawdę nie chcę, żebyś
poświęcała się dla mnie. Sama mówiłaś, że Blanchland jest teraz
najbardziej rozpustnym miejscem w całym Królestwie. Och, Milly,
przecież wiesz, że nawet twoje dobre imię nie uchroni nas przed
skandalem!
- Moja droga Saro! Nie wyjawiłaś mi dokładnej przyczyny twego
wyjazdu. Widzę jednak, jak bardzo jesteś zdesperowana. Sprawa musi
być pilna i ważna, skoro nie wahasz się zaryzykować swojej reputacji.
Dlatego nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym teraz pozostawiła
cię samą. I więcej już o tym nie mówmy. Sądzę, że obie
wyczerpałyśmy swoje argumenty!
Po wygłoszeniu przemowy Amelia odwróciła demonstracyjnie
głowę do okna, a Sara westchnęła głęboko. Trudno zaprzeczyć, że o
wiele przyjemniej podróżować w towarzystwie, na dodatek
wygodnym powozem, a nie zatłoczonym dyliżansem. Cóż to jednak
znaczy wobec konsekwencji, jakie może spowodować eskapada do
Blanchlandu! Prawdopodobnie cała socjeta z Bath odwróci się od
Amelii. Ta myśl doprowadzała Sarę do rozpaczy.
Zatrzymały się w gospodzie w Clandown, zjadły lunch, do
powozu wprzęgnięto nowe konie. Droga, jak na tę porę roku, była w
bardzo dobrym stanie, wszystko wskazywało na to, że późnym
popołudniem dotrą na miejsce. Niestety, przy skrzyżowaniu dróg Old
Down zaskoczyła je straszna ulewa.
W ciągu kilku minut droga zmieniła się nie do poznania. Konie,
grzęznąc w błocie, z coraz większym trudem posuwały się do przodu,
w pewnym momencie powóz zakołysał się niebezpiecznie i ku
wielkiemu przerażeniu obu pasażerek stoczył się do rowu.
- Na szczęście koniom nic się nie stało, powóz też jest cały -
mówił z ulgą stangret, pomagając damom wydostać się z powozu i
wrócić na drogę. - Ośmielam się zaproponować, żeby panie poszły do
zajazdu, a my wyciągniemy powóz z rowu.
W „Old Down Inn", gdzie zwykle zatrzymywali się wędrowni
kupcy, nieoczekiwani goście byli rzeczą zwyczajną. Amelię i Sarę
natychmiast zaprowadzono do ustronnej izby, gdzie mogły spokojnie
zająć się doprowadzeniem do porządku zmaltretowanych strojów i
fryzur.
- Boże drogi, jak my wyglądamy - narzekała Amelia, wyciskając
wodę z peleryny. - Mój kapelusz! Jest do wyrzucenia, a miałam go na
głowie zaledwie dwa razy. Sara! Masz kompletnie przemoczoną
suknię, woda z loków dosłownie cieknie ci po policzkach!
- Wiem - odparła Sara zrezygnowanym głosem. - Wyglądam jak
kobieta wątpliwych obyczajów! Filiżanka gorącej herbaty na pewno
poprawi nam nastrój.
- Przepraszam, Saro, ta okropna ulewa wytrąciła mnie z
równowagi!
Amelia wzięła ze stołu filiżankę z herbatą i podeszła do okna.
- Nie będę siadać, bo zostawię na krześle kałużę. Och, Boże, a tu
leje i leje, ciekawa jestem, jak długo...
Nagle przerwała i wydała z siebie cichy okrzyk.
- Co się stało, Milly? - spytała Sara, zajęta poprawianiem ognia w
kominku. - Zobaczyłaś ducha?
- Przecież to Greville - wyszeptała Amelia. - Greville i lord
Renshaw.
- Niemożliwe! - krzyknęła Sara, czując, że serce skacze jej do
gardła. - Na pewno ci się przywidziało!
- Mówię ci, że to byli oni! Przechodzili pod naszym oknem i...
Nie dokończyła, bo drzwi otwierały się już na oścież i słychać
było głos Greville'a, miły i uprzejmy jak zwykle.
- Witam, witam szanowne panie! Jaka okropna pogoda! Cieszę
się, że panie wyszły bez szwanku z tej przygody z powozem!
Obie panie milczały. Sara, zarumieniona jak piwonia, ponieważ
zdążyła przechwycić już kpiące spojrzenie lorda, natychmiast
odsunęła się od kominka i nie wypuszczając pogrzebacza z ręki, zajęła
bezpieczną pozycję za stołem. Amelia natomiast, uznając, że najlepszą
formą obrony jest atak, odezwała się głosem pełnym oburzenia:
- A panowie, co właściwie tu robią?
- Szukałem pani, no i znalazłem - wyjaśnił ze stoickim spokojem
Greville, podchodząc do kominka i wyciągając dłonie, aby ogrzać je
nad ogniem. - Kiedy dowiedziałem się, że pani również zdecydowała
się na tę szaloną eskapadę, pomyślałem, że przydałoby się męskie
ramię...
- Nie potrzeba nam żadnej pomocy! - oświadczyła buńczucznie
Amelia, prostując drobną postać. - A już na pewno nie od panów!
- Wątpię! Wyruszyły panie zaledwie kilka godzin temu i już są
panie w kłopocie. A jeśli chodzi o cel podróży... Wielki Boże! Dwie
damy o nieposzlakowanej reputacji w takim miejscu! Panie chyba
postradały zmysły!
- Niech pan nie wygłasza żadnych kazań, lordzie Baynham! Tym
bardziej... - gniewny wzrok Amelii spoczął na twarzy Guya - ...tym
bardziej że zjawia się pan w tak nędznym towarzystwie!
Sara jęknęła w duchu. Amelia, mimo swej impulsywności, rzadko
kiedy wpadała w prawdziwy gniew, ale jeśli już to się stało, zatracała
się bez reszty. No i zanosiło się właśnie na taką sytuację. Sara znów
przechwyciła spojrzenie Guya, który nie wyglądał na zdruzgotanego,
raczej na rozbawionego.
Nagle Sara poczuła wielką ochotę też się uśmiechnąć.
Natychmiast jednak odstąpiła od tego zamiaru. Ten człowiek zranił ją
i upokorzył, nie będzie więc dzielić z nim jakichkolwiek odczuć.
- Pani po prostu nie wypada robić żadnych uwag na temat
towarzyszącego mi lorda! Zwłaszcza że pani frymarczy swoją osobą,
decydując się na tego rodzaju eskapadę! - oświadczył Greville złym,
zirytowanym głosem, u niego absolutnie niespotykanym. - Czy do
pani nie dociera, że straci pani reputację? I to na zawsze! A komuś,
kto chce ofiarować pomoc, okazuje pani wzgardę i lekceważenie!
Blada twarz Amelii w jednej chwili stała się prawie purpurowa.
- Ofiarować pomoc? Raczy pan wybaczyć, milordzie, ale pan,
zdaje się, przybył tu, aby mnie potępić, a nie służyć pomocą! A ja i
moja kuzynka doskonale damy sobie radę bez tak irytującej asysty!
- Wątpię, czy panie dadzą sobie radę. Zachowujecie się panie jak
dwa głupie podlotki! Nie! Gorzej! Bo podlotki mają już jakieś
wyobrażenie o dobrych obyczajach!
Z niewielkich płuc Amelii wydobył się pisk rozdrażnionego
kociaka, małe dłonie zacisnęły się w piąstki. Jej oczy miotały
błyskawice, spojrzenie Greville'a było zimne, nieustępliwe. Natomiast
Guy konsekwentnie zbliżał się do stołu i kiedy Amelia otwierała usta,
aby wygłosić kolejne, druzgocące oświadczenie, chwytał już pod
ramię pannę Sheridan.
- Myślę, że lady Fenton i sir Baynham powinni spokojnie
wyjaśnić sporne kwestie - powiedział półgłosem. - A ja, jeśli pani
pozwoli, pragnąłbym zamienić z panią dwa słowa na osobności.
- Nie! - krzyknęła histerycznie Amelia, zanim Sara zdążyła
otworzyć usta. - Niech pan nie zbliża się do mojej kuzynki, lordzie
Renshaw! Już dostatecznie pan ją zranił!
Guy spojrzał wymownie na Greville'a.
- Szanowna lady Amelio! Proszę usilnie, niech pani kontynuuje
rozmowę z Greville'em i pozwoli, aby panna Sheridan zamieniła ze
mną kilka słów na osobności. Panno Sheridan... - zwrócił się do Sary z
uśmiechem, wyjmując pogrzebacz z jej ręki. - Będę czuł się
bezpieczniej, jeśli pozbawię panią tego morderczego narzędzia.
Sara bez oporu oddała pogrzebacz i natychmiast rzuciła się ku
drzwiom.
- Panno Sheridan! Proszę, niech pani nie wychodzi! Na dworze
pada i powóz nie jest jeszcze przygotowany do drogi. A ja błagam
panią o kilka minut rozmowy!
- Nie, milordzie - zaprotestowała Sara, energicznie potrząsając
głową. - Tutaj zgadzam się z moją kuzynką. Nie mamy o czym ze
sobą rozmawiać, a już na pewno nie w przydrożnym zajeździe!
- W takim razie pozwalam sobie zaprosić obie panie do
Woodallan, gdzie będzie można spokojnie o wszystkim porozmawiać.
- Wykluczone! - zawołała lady Fenton. - Musimy dojechać do
Blanchlandu przed zapadnięciem zmroku.
- Nie radzę. Czy panie zastanowiły się, co je czeka, jeśli zjawią
się w Blanchlandzie w porze kolacji? A wiemy, jak wyglądają kolacje
u sir Covella. Czy nie lepiej pojechać tam rano, kiedy wszyscy będą
jeszcze wypoczywać w swoich łożach po wieczornych uciechach i
swawolach?
- Oburzające! - krzyknęła znów lady Fenton.
- Ale prawdziwe.
- Milly, myślę, że lord Renshaw ma rację - odezwała się po chwili
Sara. - Może lepiej przenocujmy tutaj.
- To niemożliwe! - oświadczył Guy stanowczym głosem. - Moi
rodzice poczują się urażeni, jeśli pani nie skorzysta z ich gościnności.
- No tak - bąknęła Sara. - Ale gdyby pan ich nie informował...
- Moja matka i tak się dowie, że wolała pani skorzystać z
wątpliwych wygód w przydrożnym zajeździe. I będzie bardzo
niepocieszona!
- A więc dobrze, milordzie! - powiedziała Sara zrezygnowanym
głosem, sięgając po pelerynę. - Pojedziemy do Woodallan, ale tylko
dlatego, aby nie urazić pańskiej matki. Proszę jednak nie oczekiwać,
że zrezygnuję z załatwienia moich spraw w Blanchlandzie. Nawet
gdyby pańscy rodzice odradzali mi tę eskapadę.
- Nigdy nie odważyłbym się zdradzić rodzicom, że pani wybiera
się do Blanchlandu! - oświadczył Guy poważnym tonem, choć w jego
oczach widać było wyraźną kpinę. - To mogłoby ich zabić.
Otworzył przed nią drzwi, a kiedy go mijała, powiedział tak
cicho, żeby tylko ona mogła usłyszeć:
- Wygląda pani pięknie, panno Sheridan, z tymi mokrymi lokami
opadającymi na twarz. I pomyślałem sobie...
- Dość, milordzie! - przerwała rozjuszona. - Miałam już okazję
przekonać się, co pan myśli na mój temat. Dziwię się, że pan śmie do
tego wracać!
- A ja właśnie pragnę prosić panią gorąco o wybaczenie -
powiedział cicho, kładąc delikatnie rękę na jej ramieniu.
- A może ja nie życzę sobie wysłuchiwać pańskich przeprosin?
- Mimo to będzie pani musiała wysłuchać - oświadczył Guy
tonem, który Sara uznała za impertynencki.
Potem zaofiarował jej ramię, którego ona, naturalnie, nie przyjęła,
co on z kolei skwitował ironicznym uśmiechem. Wszyscy czworo
wyszli na dziedziniec przy akompaniamencie podniesionych głosów
Amelii i Greville'a.
- Zdaje sobie pani sprawę, że teraz będzie pani musiała wyjść za
mnie za mąż! - tłumaczył zirytowanym głosem sir Baynham.
- Wolałabym tańczyć po rozżarzonych węglach!
Podróż do Woodallan nie upłynęła więc w miłej atmosferze. Przez
całą drogę nikt nie odezwał się ani słowem.
Woodallan, piękna, rozległa posiadłość w odległości około dwóch
kilometrów od traktu, leżała w niewielkiej kotlinie między
wzgórzami. Pod koniec podróży deszcz przestał padać i słońce
wyglądające zza chmur ozłociło swymi promieniami okazałą
rezydencję z jasnożółtego wapnia.
Sara patrzyła jak urzeczona. Ileż to wspomnień wiązało się z tym
uroczym miejscem! Spacery z ojcem lipową aleją, zabawy w
chowanego
między
kunsztownie
strzyżonymi
krzewami,
wypatrywanie pstrągów w kryształowej wodzie strumienia...
Majątki Woodallan i Blanchland graniczyły ze sobą, obie rodziny
były ze sobą bardzo zżyte, a przyjaźń ta datowała się jeszcze z czasów
królowej Elżbiety, kiedy pierwszy baron Woodallan i sir Edmund
Sheridan jako kapitanowie statku korsarskiego wspólnie wyruszyli na
morze. To dlatego żartowano, że Frank swoje zamiłowanie do
podróży odziedziczył po przodkach.
- Witam panią w jej stronach - powiedział cicho Guy, pomagając
Sarze wysiąść z powozu.
Guy patrzył na dom. W jego oczach malowało się tyle uczuć, że
Sara na chwilę zapomniała o złości.
- Zapewne jest pan bardzo szczęśliwy, milordzie, że po tylu latach
za granicą wraca pan do rodzinnego domu.
Guy uśmiechnął się. Był to szczery, radosny uśmiech,
pozbawiony zupełnie sarkazmu, uśmiech, którego trudno było nie
odwzajemnić.
- O, tak, panno Sheridan! Cieszę się ogromnie, przede wszystkim
dlatego, że jest tu wszystko, co drogie memu sercu.
Spojrzał bardzo wymownie. Sara spłoniła się, odwróciła szybko i
weszła na schody. Szła powoli, wpatrzona w plecy Amelii i Greville'a.
Lady Woodallan, pobladła ze wzruszenia, czekała w holu na syna,
którego nie widziała od czterech lat. Pod ścianą ustawiła się służba
pragnąca powitać wracającego z wojny panicza. Sara, Amelia i
Greville dyskretnie usunęli się na bok.
Kiedy powitanie dobiegło końca, hrabina, ocierając łzy,
zauważyła nagłe swoją córkę chrzestną.
- Saro, moje dziecko, cóż za radość! - mówiła, serdecznie
obejmując dziewczynę. - Sir Greville! Witamy w skromnych progach!
Guy, dlaczego nie powiadomiłeś, że przywozisz gości?
- Wybacz, mamo, to była decyzja podjęta w ostatniej chwili.
Panna Sheridan podróżuje z kuzynką, spotkaliśmy się w drodze i
zaofiarowałem paniom nocleg w Woodallan.
- Tylko jedna noc? - Pani domu nie kryła rozczarowania. - Saro!
To może w drodze powrotnej zatrzymacie się państwo u nas na
dłużej?
Sara uśmiechnęła się trochę niewyraźnie, przypominając sobie
nagle o celu swej podróży. Lady Woodallan, wyczuwając jej
skrępowanie, nie pytała już o nic. Spojrzała na lady Fenton.
- Lady Woodallan - odezwał się Greville. - Mam wielką
przyjemność przedstawić drogiej pani moją narzeczoną, lady Amelię
Fenton, kuzynkę panny Sheridan.
- Ja nie jestem... - zaczęła porywczo Amelia, widząc jednak
zdumienie w oczach matki Guya, dokończyła niewyraźnym głosem: -
To znaczy jestem kuzynką Sary, ale nie jestem narzeczoną...
- Obawiam się, że lady Amelia potrzebuje trochę czasu, aby
oswoić się z tym faktem - zażartował zręcznie Greville, ignorując
miażdżące spojrzenie Amelii. - Prosimy o wybaczenie, że
nadużywamy uprzejmości państwa, szczególnie w takiej chwili, kiedy
zapewne pragnęłaby pani mieć syna wyłącznie dla siebie.
- Będziemy szczęśliwi, goszcząc wszystkich państwa u siebie -
odparła uprzejmie lady Woodallan. - Saro, lady Amelio! Widzę, że
zaskoczyła panie ulewa, trzeba jak najszybciej zmienić suknie. Guy,
twój ojciec będzie tu lada chwila.
- Mamo, wybacz, ale zanim panna Sheridan uda się na górę,
muszę z nią porozmawiać na osobności. To sprawa nie cierpiąca
zwłoki.
- Ależ Guy! Panna Sheridan jest zupełnie przemoczona. Nie
można tej rozmowy odłożyć na później?
- Naturalnie, że można - wtrąciła skwapliwie Sara.
- Proszę wybaczyć, ale trudno mi się z tym zgodzić - nie
ustępował Guy. - Musimy porozmawiać, i to jak najszybciej. Nie
chciałbym, aby między nami były jakieś nieporozumienia...
Urwał, słysząc wzruszony męski głos:
- Synu! Jak dobrze znów cię widzieć!
- Ojcze!
Lord Woodallan, wsparty na grubej lasce, wyglądał bardzo
mizernie. Uściskawszy serdecznie syna, powitał gości:
- Lady Amelio, miło panią widzieć! Saro, moje dziecko, dobrze,
że przyjechałaś. O, sir Greville, witam, witam...
Potem zwrócił się do syna. Sara, wykorzystując ten moment,
podeszła do pani domu:
- Lady Woodallan, czy rzeczywiście mogłybyśmy zmienić
suknie?
- Naturalnie! Sama panie zaprowadzę, bardzo proszę za mną.
Kiedy były już przy schodach, usłyszały głos lorda:
- Charlotte, moja droga, kiedy panna Sheridan będzie gotowa,
proszę, zatroszcz się, aby przeszła do błękitnego saloniku. Guy będzie
tam na nią czekał.
- Jaki ojciec, taki syn - mruknęła cicho jego żona.
Po trzech kwadransach Sara schodziła na dół przebrana w
skromną, rdzawą suknię, należącą do młodszej córki państwa domu.
Niesforne włosy udało jej się upiąć w schludny koczek na czubku
głowy.
- Za surowo - żachnął się Guy, wchodząc do saloniku. - Pani,
panno Sheridan, ma w sobie zbyt wiele słodyczy i łagodności, aby
pozować na srogą piękność.
On również się przebrał, w jasne spodnie ze skóry i surdut w
kolorze oliwkowej zieleni, opinający szerokie bary. Sara, w której
natychmiast ożyło wspomnienie zdradzieckiego uścisku tych mocnych
ramion, bez zastanowienia przystąpiła do ataku.
- Wolałabym, żeby pan powstrzymał się od uwag na temat
mojego wyglądu! To zbytnia poufałość!
Guy uśmiechnął się miło i poprosił, aby zajęła miejsce na krześle
przed kominkiem.
- Bardzo pragnąłem tej rozmowy. Saro... Czy wolno mi zwracać
się do pani po imieniu?
- Jestem zdziwiona, że w ogóle zadaje pan sobie trud
formułowania tego pytania - oświadczyła podniesionym głosem. -
Nie, nie wolno panu.
- Trudno - westchnął Guy, sadowiąc się na krześle naprzeciwko
Sary. - Panno Sheridan, nie dziwię się, że pani mnie unikała. Po tym
wszystkim, co powiedziałem... Dlatego jestem ogromnie wdzięczny,
że pozwoliła mi pani prosić o wybaczenie.
- Zgodziłam się tylko wysłuchać pana - sprostowała zimno Sara.
Guy skrzywił się nieznacznie.
- Niczego nie stara się pani ułatwić. A ja... Panno Sheridan,
chciałbym najgoręcej prosić panią o wybaczenie, i za moje słowa, i za
moje czyny, za wszystko, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru...
Wczoraj wieczorem... Sara poderwała się z krzesła. Uciekać!
Uciekać stąd jak najprędzej. Od tego okropnego zażenowania, które
już malowało krwiste rumieńce na jej policzkach...
- Panno Sheridan, błagam! - krzyknął Guy, natychmiast zrywając
się na równe nogi. - Niech pani nie odchodzi. Pani zgodziła się mnie
wysłuchać.
- Tak. Zgodziłam się - odparła Sara z największym spokojem, na
jaki było ją stać. - I wysłuchałam pana, oczywiście.
- I... ?
- I co, milordzie?
- Czy skłonna jest pani wybaczyć, panno Sheridan? Nie
usprawiedliwiam się, o nie! To, co zrobiłem, było karygodne. Ale
może... jednak...
Sara milczała. Odrzucenie przeprosin Guya wydało jej się
grubiańskie, szczególnie że zdawał się być naprawdę skruszony. I
przepraszał za wszystko, za słowa i czyny. Czuła jednak, że musi
zachować chłód, dla własnego bezpieczeństwa.
- Dobrze, milordzie. Przyjmuję pańskie przeprosiny.
- To za mało! Proszę, aby pani mi wybaczyła!
- Nie, milordzie - oznajmiła chłodno, patrząc mu prosto w oczy. -
Nie wybaczę panu, bo potraktował mnie pan jak kobietę sprzedajną.
Takiej obelgi nie potrafię wybaczyć.
Guy ze smutkiem pokiwał głową.
- Rozumiem. Jest pani bardzo szczera. Nie pozostaje mi nic
innego, jak pogodzić się z pani decyzją. Jednak istnieją pewne
okoliczności łagodzące, które...
- Niczego nie usprawiedliwiają! - krzyknęła Sara, czując, że
rumieniec znów zalewa jej policzki.
- Panno Sheridan, czy naprawdę nie moglibyśmy przez chwilę
spokojnie porozmawiać?
Usiedli. Przez chwilę milczeli, wpatrując się w ogień. Sara
musiała przyznać, że atmosfera Woodallan zaczyna oddziaływać na
nią kojąco. To było urokliwe miejsce, gdzie bogactwo nie kłuło w
oczy, lecz pozwalało nasycić się pięknem i wyciszyć.
- Nie będę ukrywać, że czuję się niezręcznie, lordzie Renshaw -
odezwała się oschłym tonem. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego
rozmowę ze mną uważa pan za konieczną?
- Tak, panno Sheridan. Ja... jeszcze raz chciałem przeprosić, że
zachowałem się wobec pani po grubiańsku. Jednak nie rozumiem,
dlaczego pani jedzie do Blanchlandu, skoro od początku była pani
świadoma, jaką wywoła to burzę.
- To sprawa rodzinna, milordzie. Spełniam prośbę mego zmarłego
brata.
- Czy pani nie mogłaby powiedzieć czegoś więcej? To brzmi tak...
- Wiem. Ogólnikowo. Niestety, milordzie, doceniam pańskie
zainteresowanie, niczego jednak więcej powiedzieć nie mogę. To
sprawa bardzo osobista, nawet Amelia nie zna powodu mego
wyjazdu. Mimo to postanowiła mi towarzyszyć. Ponieważ ona mi ufa,
milordzie!
- Punkt dla pani - mruknął cicho Guy, wstając z krzesła. -
Chciałbym jednak, aby pani zrozumiała mój niepokój. Wierzę, że
jedzie pani tam w najczystszych zamiarach, ale inni ludzie i tak będą
mieli na ten temat swoje zdanie, na pewno bardzo niepochlebne.
Panno Sheridan, czy musi pani jechać tam osobiście? Czy nie
mogłaby pani wysłać kogoś do załatwienia sprawy?
- Proszę nie nalegać, milordzie. Mój brat chciał, abym osobiście
spełniła jego prośbę.
- No cóż... w takim razie poniesie pani konsekwencje. Obie panie!
Greville przedstawił to lady Amelii niezbyt delikatnie, miał jednak
całkowitą rację. Lady Amelię może ochronić tylko jego nazwisko. W
przeciwnym wypadku pani kuzynka straci reputację i zostanie
wykluczona z towarzystwa. Panią czeka to samo.
- Wiem, milordzie. Ale nie dziwię się, że moja kuzynka była tak
wzburzona. Sir Greville oświadczył się w dość nietypowy sposób.
Martwię się o Amelię, ona ma wiele do stracenia. Inaczej niż ja... Kto
chciałby szkodzić ubogiej krewnej? Pannie bez posagu?
- Nie wątpię, że tacy też się znajdą - stwierdził ponuro Guy. -
Dlatego uważam, że jest jeszcze inne wyjście z sytuacji.
- Jakie, milordzie? - spytała nieśmiało Sara.
- Ja uważam... Sądzę, że... Krótko mówiąc, uważam, że pani też
powinna wyjść za mąż. Naturalnie, za mnie!
Sara osłupiała. Dopiero po dłuższej chwili, pobladła, roztrzęsiona,
zdołała wykrztusić:
- Czy pan oszalał? Czy to znów jakiś kiepski żart, za który będzie
pan przepraszał?
- Nie oszalałem - odpowiedział ze złością Guy. - I to żaden żart.
To po prostu najlepsze wyjście z tej sytuacji.
- A ja panu dziękuję, milordzie! - zawołała Sara, zrywając się na
równe nogi. Zdumiona, że jej gniew jest tak silny. - Niezależnie od
moich raczej skromnych możliwości, nie sądzę, aby małżeństwo z
panem pozwoliło mi rozwiązać moje problemy! Wczoraj potraktował
mnie pan jak ulicznicę, dziś proponuje małżeństwo, aby, broń Boże,
nikt tak o mnie nie pomyślał! To rzeczywiście bardzo osobliwe!
Proszę wybaczyć, milordzie, że ze łzami wdzięczności nie rzucam się
panu w ramiona!
Po twarzy Guy a przemknął jakiś cień.
- Zdaję sobie sprawę, że nie jest to tak, jakby pani tego pragnęła...
- Ja w ogóle nie chcę o tym słyszeć, lordzie Renshaw!
- Ale muszę pani coś wyznać... Paru osobom dałem już do
zrozumienia, że wkrótce ogłoszone zostaną nasze zaręczyny. Panno
Sheridan, zrobiłem to po to, aby panią chronić.
Sara przez dobrą chwilę mierzyła go wzrokiem, dopiero potem,
jakby nabrawszy sił, przekuła gniew w słowa bardzo gromkie:
- Za pozwoleniem, wasza lordowska mość! Wydaje mi się, że pan
stanowczo za dużo bierze na swoje barki! Słowo daję, ze wszystkich
tych pomysłów i domysłów, jakie narodziły się w pańskiej chorej
wyobraźni...
Dwa długie kroki pozwoliły Guyowi zlikwidować odległość,
dzielącą go od rozjuszonej panny. Stanął tuż przed nią, chłonąc
oczami jej straszliwe oburzenie, które zdawało się go przede
wszystkim rozbawiać - i zachwycać.
- Panno Sheridan! Ja wiem, co pani o mnie myśli. Ale pani nie
jest ze mną do końca szczera. Panno Sheridan, proszę mi zdradzić.
Ja... nie jestem pani całkowicie obojętny?
- Przede wszystkim jest pan nadzwyczaj zarozumiały! Próżny!
Zadufany w sobie i...
- Już dość, dość, błagam, niech się pani uspokoi - prosił,
chwytając ją za ręce. - Proszę mi przynajmniej obiecać, że zastanowi
się pani nad moją propozycją.
- Nad niczym nie będę się zastanawiać, milordzie!
- W takim razie zmusza mnie pani, abym był mniej rycerski.
Silne, ciepłe dłonie przyciągały Sarę coraz bliżej.
- Dziwiłabym się, gdyby pan zachowywał się jak dżentelmen.
Ten głos miał być pełen jadu, a był jakiś taki słaby, zdyszany...
- To nie fair, panno Sheridan - oświadczył Guy. - Przed chwilą
zachowywałem się bardzo elegancko, jak prawdziwy dżentelmen.
Niestety, pani zmusza mnie do złożenia jeszcze jednego oświadczenia.
Jego usta leciutko musnęły jej włosy. Sara zadrżała. Tak bardzo
chciała się odsunąć, ale nie, nie mogła. Nogi zdecydowanie
odmawiały posłuszeństwa. Szepnęła więc tylko:
- Jakiego oświadczenia?
- Chciałbym, żeby pani wiedziała, że moja prośba nie dotyczy
tego, co zdarzyło się tam... przy schodach, na balu...
Ciało Sary robiło się dziwnie gorące, wzrok bezwiednie wędrował
w górę. Tam, gdzie były... usta Guya. Przerażona, odwróciła oczy,
wbijając je w rozłożystą palmę, ustawioną w rogu saloniku.
- Nadal sądzę, milordzie, że było to nieporozumienie. Nic więcej.
- Tylko częściowo. Byłem przecież przekonany, że jest pani
kobietą doświadczoną. Ale moje zachowanie, panno Sheridan, było
podyktowane tym, co czuję... Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem
panią...
Puścił jej ręce, ale tylko po to, aby objąć ramionami i przyciągnąć
jeszcze bliżej. Brązowa sukienka dotknęła oliwkowego surduta. Serce
Sary podchodziło już do gardła. A w saloniku było tak gorąco, że
naprawdę nie miała czym oddychać.
- Niech pani nie zaprzecza, panno Sheridan, że pani niczego nie
czuje... że nie czuje tego, co ja...
- Zaprzeczam! - Resztką sił wyszarpnęła się z jego objęć. - Jutro
wyjeżdżam do Blanchlandu! Mam nadzieję, że przestanie pan
kłopotać się moimi sprawami. To naprawdę są tylko moje sprawy!
Twarz Guya była nieprzenikniona, nie poruszył się. Sara też
znieruchomiała, kiedy usłyszała jego słowa:
- Rozczaruję panią, panno Sheridan! Bo ja jednak umyśliłem
sobie, że pani sprawy są również moimi. Nie odstąpię od tego. I
nieważne, czy będzie się pani sprzeciwiać, czy nie. Mój zamysł stanie
się faktem. Pani będzie moją żoną, panno Sheridan!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kolacja, o dziwo, nie upłynęła w najgorszej atmosferze, mimo że
Sara, dziwnie osowiała, unikała Guya jak ognia, a Amelia
demonstracyjnie nie odzywała się do Greville'a, który też odpłacał jej
pięknym za nadobne. Hrabia i hrabina ratowali sytuację, zabawiając
panie opowieściami o swych córkach, już zamężnych, a Guy i
Greville zagłębili się w dyskusji o koniach.
Tak więc kolacja minęła gładko, dopiero kiedy całe towarzystwo
zebrało się w salonie, lord, rozsiadłszy się koło Sary, poruszył
delikatny temat. Na początku powspominali dawne czasy, potem lord
wypytywał, jak Sarze żyje się w Bath, a sam opowiadał o zmianach,
które zaszły w Woodallan.
Rozmowa była miła i bezpieczna, dopóki Sara nieroztropnie nie
wspomniała, jak szczęśliwy musi być lord z powodu powrotu syna i
dziedzica.
- O, tak, moje dziecko - przyznał z uśmiechem. - Nie było go tak
długo i wyznam ci, że były takie chwile, kiedy wątpiłem, że jeszcze
kiedykolwiek ujrzę mego syna! Wrócił, na szczęście, i mam nadzieję,
że się ustatkuje. Za moich czasów młodych, aby się wyszumieli,
wysyłano w długą podróż po Kontynencie, a dziś ruszają na wojnę...
Hrabia westchnął, ale po chwili znów spojrzał na Sarę z
uśmiechem.
- Coś mi się zdaje, moje dziecko, że Guy ma ochotę poprowadzić
kogoś do ołtarza, ale jego wybranka nie wydaje się być mu zbyt
przychylna.
Sara natychmiast spłonęła rumieńcem.
- Wiem, wiem, jestem wścibskim staruszkiem! - śmiał się lord,
poklepując ją serdecznie po białych dłoniach, grzecznie złożonych w
małdrzyk. - Ale chcę, żebyś wiedziała, moje dziecko, że byłbym
bardzo szczęśliwy, gdyby córka Jacka Sheridana pewnego dnia
została panią w Woodallan. Tak, tak, nic bardziej by mnie nie
uszczęśliwiło.
- Dziękuję, panie hrabio - bąknęła zmieszana dziewczyna,
umykając spojrzeniem. - Zaistniały wszakże pewne trudności...
- Zauważyłem! Może jednak uda się je pokonać szybciej, niż
myślisz? Saro, proszę, nie każ mu zbyt długo czekać! To dobry
chłopak, może jeszcze trochę nieokiełznany, ale na pewno ma wiele
zalet! W końcu...
Starszy pan uśmiechnął się żartobliwie i znów poklepał Sarę po
rękach.
- W końcu to mój syn!
Z okien gabinetu hrabiego Woodallana, wychodzących na
północny zachód, roztaczał się piękny widok na ogromny,
symetryczny klomb i starannie strzyżone trawniki do gier
ogrodowych, ciągnące się aż po skraj lasu ze zwierzyną płową. Za
lasem, już na horyzoncie, widać było łagodne wzniesienia Mending
Hills.
Tego wieczoru okna gabinetu zasłaniały szczelnie grube zasłony z
brokatu, po obu stronach kominka, na dwóch stoliczkach, stały
zapalone lampy. Hrabia siedział w fotelu, zaczytany w grubej książce,
oprawionej w skórę. Na widok syna jego twarz rozjaśnił serdeczny
uśmiech.
- Nalej sobie brandy, synu, i siadaj tu, koło mnie.
- Dziękuję, ojcze. Ty też się napijesz? - spytał Guy, sięgając po
kryształową karafkę.
- A nalej mi, synu, nalej.
Guy uczciwie napełnił dwa kieliszki z rżniętego szkła i jeden z
nich podał ojcu, patrząc ze ściśniętym sercem, ile wysiłku kosztuje
hrabiego wyciągnięcie ręki po kieliszek. Swoje słabości lord ukrywał
bardzo starannie, syn doskonale jednak widział, jakiego spustoszenia
zdążyła dokonać straszliwa choroba.
- Dobrze, że już jesteś - ciągnął nieco gderliwym głosem stary
pan, nie spuszczając z Guy a ciemnych, przenikliwych oczu. - I jestem
szczęśliwy, że widzę cię w jednym kawałku, chłopcze! Wiesz, w
ciągu tych czterech lat bywały chwile, kiedy żałowałem, że nie masz
brata!
Guy roześmiał się i z kieliszkiem w ręku, rozsiadł się wygodnie w
fotelu, wyciągając długie nogi w stronę kominka.
- Wróciłem, ojcze, i nie mam zamiaru już nigdzie wyjeżdżać.
- Wyglądasz nieźle, synu, po tym wszystkim... A na pewno
przeżyłeś niejedną chwilę grozy.
- Tak, ojcze. Ale zawsze wierzyłem, że szczęśliwie powrócę do
domu.
- No i udało się. Napijmy się za to! - powiedział lord, wznosząc
kieliszek. - Czy wiesz, że konował każe mi odmówić sobie tej
przyjemności? A jakież to ma teraz znaczenie!
- Może tylko pomóc - spróbował żartować Guy, ale ojciec
spojrzał na niego surowo.
- Ja umieram, Guy. Nie! - Ruchem ręki uciszył syna, który już
otwierał usta. - Nie pocieszaj mnie, to dobre dla kobiet i medyków.
Znam prawdę i to jest jeden z powodów, dlaczego pragnąłem, abyś
wrócił do kraju.
- Oczywiście, ojcze! I uczynię wszystko, co w mojej mocy...
- Dziękuję, synu - odparł lord, odstawiając kieliszek. - A ja
właśnie chcę, żebyś coś dla mnie uczynił. Przykro, że będziesz musiał
wyjechać, przecież dopiero wróciłeś, zależy mi jednak, żeby sprawę tę
uregulować jak najszybciej. Mam już niewiele czasu, Guy...
- Mów, ojcze, co mam zrobić?
- Za chwilę - powiedział lord, biorąc ze stolika jakiś list. - Guy? A
powiedz ty mi, o co wy się tak posprzeczaliście z panną Sheridan?
- To rzecz... bardzo osobista, ojcze. Wolałbym o tym nie mówić.
- Rozumiem. A możesz mi chociaż zdradzić, czy ma to jakiś
związek z jej wizytą w dawnym domu rodzinnym? Podobno jutro rano
wybiera się do Blanchlandu. Czy tak?
- A niech to!
Guy aż podskoczył w swoim fotelu, rozlewając brandy na
spodnie. No tak, ojciec zawsze umiał przejrzeć go na wylot!
- Skąd o tym wiesz, ojcze? Nie wierzę, by panna Sheridan
wspomniała ci o tym sama.
- Nie, to nie ona. Ona nie chciała nawet wyjawić, o co się
pokłóciliście. Czy naprawdę masz zamiar poślubić tę damę?
- No... tak - przyznał z ociąganiem Guy. - Sam mówiłeś, że
powinienem się ustatkować. A ja... właściwie od pierwszej chwili
kiedy ją ponownie ujrzałem, mam takie myśli...
Zerwał się z fotela, przez chwilę krążył nerwowo po pokoju,
wreszcie przystanął przed ojcem.
- Prędzej czy później każdego z nas nachodzą takie myśli -
stwierdził filozoficznie lord. - Powiedz mi jednak, synu, czy wyjazd
Sary do Blanchlandu ma coś wspólnego z twoją decyzją?
- W pewnym sensie tak - przyznał Guy, opadając ponownie na
fotel. - Kiedy dowiedziałem się o wyprawie Sary, powiedziałem jej
kilka obrzydliwych rzeczy na temat rozsądku i charakteru. Potem
przejrzałem na oczy. Zrobiło mi się wstyd i prosiłem ją o wybaczenie.
Jednak ona nadal nie wyjawiła mi powodów swego postępowania.
- Sądzę, że mogę rzucić na to pewne światło - powiedział
nieoczekiwanie lord. - Proszę, przeczytaj ten list.
Guy sięgnął po kartkę. Charakter pisma wskazywał, że list pisał
niewątpliwie jakiś dżentelmen. Na dole zresztą widniał podpis. Frank
Sheridan. Brat Sary.
No tak, Sara wspominała, że jej wyjazd do Blanchlandu ma
związek z bratem... Zdumiony spojrzał na ojca.
- Frank Sheridan...
- Zmarł trzy lata temu. Trochę niezwykła sytuacja, trzeba
przyznać. Do listu dołączony był liścik od prawnika. Proszę, oto on!
List od Juliusa Churchwarda był krótki i rzeczowy. W zaistniałej
sytuacji prawnik poczuł się zobowiązany do przesłania w załączeniu
listu od Francisa Sheridana.
- A teraz, przeczytaj synu, ten list od... Francisa Sheridana.
Guy rozsiadł się wygodniej w fotelu i zagłębił w czytaniu.
Panie Hrabio!
Świadom jestem, iż list mój zza grobu uważać Pan będzie za rzecz
bardzo niemiłą i całkowicie zbędną, wiem przecież, jakie uczucia
wzbudza w Panu moja osoba. Ja, jednakowoż, ośmielam się pisać do
Pana z gorącą prośbą, aby wyświadczył Pan przysługą mej młodszej
siostrze, a w ten sposób również pańskiej wnuczce.
Guy spojrzał na ojca z największym zdumieniem.
- Czytaj, chłopcze, dalej. Czytaj!
Kiedy piszę ten list, panna Meredith ma lat piętnaście, uczy się w
seminarium w Oksfordzie. Jest urodziwą panną o bardzo dobrych
manierach i ani mnie, ani swoim przybranym rodzicom nigdy nie
sprawiała najmniejszego kłopotu. Nie ma więc powodu wątpić, że po
ukończeniu szkoły znajdzie odpowiedniego małżonka.
Pragnąłbym ją wyposażyć, ale tego nie zdołam już uczynić.
Umieram. I zdają sobie sprawą, że z tego powodu panna Meredith i
jej przybrani rodzice zostaną pozbawieni oparcia, które zawsze
znajdowali w mojej rodzinie.
Już wcześniej prosiłem doktora Mereditha i jego żonę, by w razie
jakichkolwiek kłopotów, zwrócili się do mego prawnika, pana Juliusa
Churchwarda. Państwo Meredith to zacni i dzielni ludzie, wiem, że
będą szukać pomocy tylko w ostateczności. Pan Churchward z kolei
otrzymał polecenie, by w takim wypadku powiadomić o sprawie moją
młodszą siostrę.
Pan jest bliższym krewnym panny Meredith, lecz nie śmiałem
prosić Pana o cokolwiek Wiem, że nigdy Pan mi nie przebaczył. Teraz
jednak poczułem lęk przed nakładaniem tak ciężkiego brzemienia na
ramiona siostry. Dlatego błagam, aby w razie potrzeby udzielił Pan
Sarze pomocy. Jestem pewien, że darzy ją pan ojcowską miłością i
przywiązaniem.
Proszą o wybaczenie, żem ośmielił się skreślić te słowa do Pana.
Francis Sheridan
Guy w milczeniu starannie złożył list i sięgnął po karafkę.
- A więc wiem już wszystko - powiedział cicho. - Panna Sheridan
jedzie do Blanchlandu na prośbę brata, aby pomóc w potrzebie jego
córce. Ojcze, czy chciałbyś coś dopowiedzieć w związku z tym
listem?
- O, tak! - odparł niewesołym głosem lord. - Powiedz mi, co
dokładnie w nim wyczytałeś?
- Że masz wnuczkę, ojcze, i istniały jakieś powody, aby zataić to
przede mną. Ojcem dziecka jest Francis Sheridan, a któż jest...
- Guy! Ty masz... ty miałeś trzy siostry.
Guy spojrzał na ojca osłupiałym wzrokiem.
- Catherine?! Ojcze! Przecież ona miała zaledwie szesnaście lat,
kiedy umarła! Z gorączki...
- W połogu - powiedział prawie niedosłyszalnym głosem lord.
Nagle wydał się Guyowi jeszcze bardziej stary i zmęczony. -
Naprawdę o niczym nie wiedziałeś?
- Ależ skąd! Ojcze!
Guy drżącą ręką odstawił kieliszek. Był przytłoczony tym, co
usłyszał. Kiedy umierała Catherine, miał zaledwie dwanaście lat.
- Trudno w to uwierzyć, ojcze. Powiedz mi... Oni nie wzięli ślubu,
prawda? Dlaczego? Sheridan nie był przecież nieodpowiednią partią.
Nigdy nie uwierzę, że porzucił Catherine.
- On nie wiedział, Guy. Nikt niczego nie wiedział. Catherine
milczała prawie do samego rozwiązania. Kiedy patrzę wstecz, trudno
mi pojąć, jak mogliśmy być tacy ślepi! Naturalnie, wszyscy wiedzieli,
że Catherine uwielbia Franka. On potrafiłby oczarować samego
diabła! Kto jednak mógł przypuszczać, że sprawy zajdą... tak daleko.
Przecież ona miała dopiero szesnaście lat! Moja Catherine... Była
takim kochanym dzieckiem. A kiedy prawda wyszła na jaw, Frank
wyruszył już na jedną z tych swoich szalonych wypraw. Dziecko
urodziło się podczas jego nieobecności. Catherine umarła...
- A kiedy wrócił? - spytał cicho Guy, wpatrzony w złociste
płomienie.
- Stał tam, przy kominku. Blady jak ściana, cały roztrzęsiony.
Przysięgał, że o niczym nie wiedział. I że na pewno ożeniłby się z
Catherine. Ale Catherine już nie żyła... Nazwałem go łajdakiem i
kazałem opuścić mój dom. Potem już nigdy nie zamieniłem z nim ani
słowa. Nigdy!
- A co stało się z dzieckiem?
- Wstyd przyznać, ale pozwoliłem, aby zajął się nim Jack
Sheridan, ojciec Franka. Zrozum, Guy, ja nie mogłem patrzeć na to
dziecko, nie mogłem przeboleć, że przez tę niewinną istotę straciłem
córkę. Wiedziałem, że maleństwo chowa się w dobrych warunkach, u
bardzo zacnych ludzi. Jack zadbał o wszystko. Niczego więcej nie
chciałem wiedzieć. Twoja matka na pewno postąpiłaby inaczej...
gdybym jej na to pozwolił. Nawet teraz, po tylu latach, gdy przyszedł
ten list, przeżywałem rozterkę.
- Dlaczego zatem zmieniłeś zdanie?
- Przede wszystkim wpłynęła na to twoja matka. Powiedziała, że
moim psim obowiązkiem jest pomóc wnuczce. No i przyjechała Sara!
Kiedy uświadomiłem sobie, że ta dziewczyna, nie bacząc na nic,
zdecydowana jest pomóc dziecku zmarłego brata, zrobiło mi się
wstyd. Sara to wspaniała dziewczyna, Guy! Ma wszystkie zalety,
których los poskąpił jej bratu. Jest pełna dobroci, oddana, lojalna. I
nadzwyczaj dzielna, uważam jednak, że nie powinna jechać sama do
Blanchlandu.
Guy wstał na chwilę, aby poprawić ogień w kominku.
- Jak myślisz, ojcze, czy panna Sheridan zna całą prawdę?
- Nie sądzę. Jack i Frank nie chcieli wtajemniczać Sary w tę
sprawę. Przysięgli też, że będą chronić dobre imię Catherine. Guy... -
Lord ożywił się. - Właśnie dlatego ty musisz pierwszy odnaleźć pannę
Meredith.
- Nie chcesz, żeby Sara dowiedziała się o Catherine?
- Nie chcę! Nikt nie powinien się dowiedzieć, kto jest matką
panny Meredith. Nigdy! To na zawsze ma pozostać tajemnicą.
- Ale co dokładnie powinienem zrobić?
- Odszukasz tę dziewczynę i zmusisz, żeby stąd wyjechała. Po
prostu dasz jej pieniądze. Myślę zresztą, że jej o to właśnie chodzi.
Chce pieniędzy, to je dostanie, ale ma zniknąć. Nie życzę sobie, aby
prawda o Catherine wyszła na jaw.
Guy spoglądał na ojca wyraźnie skonfundowany.
- Powierzasz mi trudne zadanie, ojcze - powiedział po chwili
bardzo oschle. - Nigdy dotąd nie postępowałeś w taki sposób.
Naprawdę tego chcesz? A czy pomyślałeś, że będę musiał oszukać
kobietę, którą zamierzam poślubić? Najpierw oszukać, a potem
spokojnie poprowadzić do ołtarza? To nie wróży dobrze przyszłemu
szczęściu.
- Rozumiem twoje wątpliwości, synu. Ale musisz to zrobić -
oświadczył równie oschłe lord Woodallan. - Trzeba chronić pamięć
Catherine.
Do późnej nocy Guy usiłował przekonać ojca, aby zmienił zdanie.
Lord pozostał jednak nieugięty.
Następnego dnia okazało się, że podróż do Blanchlandu jest
niemożliwa. W nocy temperatura nieco spadła, za mało jednak, aby
skuć lodem rozmiękłe po ulewie drogi.
- Jestem jednak pewna, że wkrótce dalsza podróż stanie się
możliwa - pocieszała pani domu, która rankiem wkroczyła do pokoju
Sary z niepomyślną wiadomością. - Ja, w każdym razie, cieszę się
bardzo, że pobędziesz u nas dłużej, droga Saro.
Sara miała mieszane uczucia. Zwłoka w podróży oznaczała
jeszcze jeden dzień w towarzystwie Guya, a przecież postanowiła
unikać tego mężczyzny jak ognia.
Rankiem oszczędzono jej jakiegokolwiek towarzystwa. Panowie
udali się na przejażdżkę konną i spodziewano się ich dopiero w porze
lunchu, a lady Woodallan, wyczuwając w Amelii pokrewną duszę,
zaprosiła ją do obejrzenia pokoi, w których wyrabiano domowe
likiery.
Sara natomiast postanowiła odnowić znajomość ze wspaniałą
biblioteką. Wzruszona przechadzała się wśród półek i szaf, pełnych
ksiąg, z pietyzmem biorąc do ręki oprawione w skórę dzieła. Potem
jej wzrok przykuły szklane misy, wypełnione półszlachetnymi
kamieniami, które lord przywiózł z zagranicznych wojaży.
Ściany biblioteki ozdobione były portretami Woodallanów. Na
największym, nad kominkiem, widniała cała rodzina. Lord i jego
żona, jeszcze młodzi i piękni, dumnie uśmiechnięci, w otoczeniu
czwórki dzieci.
Guy, spory już chłopczyk, sztywno wyprostowany, w aksamitnym
ubranku. Na dywanie bardzo jeszcze małe Emma i Klara, a przy
krześle matki najstarsza córka, śliczna panienka, spoglądająca
poważnie, choć jej usta składały się do uśmiechu. Catherine. Kiedy
Catherine umarła, Sara miała zaledwie siedem lat.
Tuż obok portrety lady Emmy i lady Klary. Duże już panny, obie
jasnowłose, brązowookie, bardzo urodziwe i dystyngowane. Na
kolejnym portrecie - Guy w wieku dwudziestu paru lat. Artysta
świetnie uchwycił sarkazm w ciemnych, rozumnych oczach, także
dumę i niezależność, którymi emanowała cała postać. I jakiż ten lord
był zniewalająco przystojny...
Za oknem świeciło słońce, zapraszające na małą przechadzkę
przed lunchem. Nie minął kwadrans i Sara, otulona ciepłą peleryną,
była już na dworze. Wdychając mocno rześkie, poranne powietrze,
rączym krokiem przeszła przez ogród, potem po zboczu, graniczącym
z polami, zeszła w dół, aż do strumienia. Przykucnęła nad wodą i
zanurzyła palce w lodowatej wodzie, przejrzystej jak kryształ.
- Witam panią, panno Sheridan!
Zaskoczona poderwała się na równe nogi. Guy stał kilka metrów
dalej, za żelazną bramą.
- Wyobraża pani sobie, że zjeżdża na sankach po tym zboczu?
Tak jak w dzieciństwie?
- Przy tej ilości śniegu byłoby to trudne - odparła z uśmiechem
Sara. - A pamiętam, jak zjeżdżaliśmy razem po raz ostatni, zaspy
dochodziły do kilku metrów.
- Ja też pamiętam - przyznał Guy, otwierając bramę i podchodząc
do Sary. - Wziąłem wtedy z kuchni dużą tacę. Sądziłem, że zjadę na
niej o wiele szybciej niż na sankach.
- No i wylądował pan głową w takiej właśnie zaspie! Biedna
Klara, krzyczała tak strasznie! Myślała, że pan już nie żyje!
Oboje wybuchnęli śmiechem i wolnym krokiem ruszyli w stronę
domu.
- Może pojeździmy znów na sankach, kiedy przyjedzie pani do
Woodallan na święta? Nadciąga tęgi mróz, a i śniegu na pewno nie
zabraknie.
- Pańska matka też tak prorokuje - odparła Sara. - A co do świąt,
wdzięczna jestem za zaproszenie, ale nie zdecydowałam jeszcze, czy
przyjadę.
- Bardzo bym tego pragnął.
- Dziękuję, milordzie, jeszcze się zastanowię. A teraz... może
pójdziemy szybciej? Trochę zmarzłam.
- Naturalnie.
Oboje zaczęli wspinać się po zboczu.
- Jak znajduje pani Woodallan po tylu latach? Czy wróciły jakieś
miłe wspomnienia?
Przechodzili właśnie koło rozłożystego dębu, rosnącego samotnie
na środku łąki. Kiedyś wdrapywali się na jego grube konary, aby
popatrzeć z góry na świat. Emma i Klara bały się wchodzić tak
wysoko, ale Sara nie czuła żadnego lęku i lady Sheridan beształa
potem córkę, że zachowuje się jak urwis.
- Nie zawsze warto wracać do przeszłości, milordzie, proszę mi
wierzyć.
Nagle poczuła na ramieniu ciepłą dłoń.
- A jeśli przeszłość ma związek z przyszłością, panno Sheridan? -
spytał cicho, a ona poczuła ukłucie w sercu.
Guy był wobec niej uprzedzająco grzeczny, czarujący, jednak
zaproponował małżeństwo wyłącznie z rozsądku, dla uniknięcia
skandalu... Sara była kobietą praktyczną, może i powiedziałaby
„tak"... No właśnie. Gdyby to głupie serce tak nie kłuło...
- Panno Sheridan, chciałbym jeszcze pani o czymś powiedzieć. To
dotyczy pani wyjazdu do Blanchlandu. A może woli pani
porozmawiać o tym w domu?
- Nie, skądże.
- Naturalnie, porozmawiajmy teraz, tym bardziej że chłodne
powietrze skutecznie studzi zmysły!
Sara poczuła, że ogarnia ją gniew.
- Do rzeczy, milordzie. A więc, cóż zamierzał pan mi powiedzieć?
- A to, że będę pani towarzyszył w podróży do Blanchlandu -
oznajmił Guy, bez żenady obserwując grę uczuć na wyrazistej twarzy
Sary. - Przykro mi, panno Sheridan, taka jest wola mego ojca. Jestem
pewien, że nie chciałaby go pani rozczarować.
- Miałam nadzieję, że pan nie powie rodzicom, dokąd jadę -
stwierdziła Sara rozżalonym głosem. - Czy mógłby pan mi wyjaśnić
powód swej decyzji?
- Naturalnie! Panno Sheridan, według wszelkich przypuszczeń,
otrzymała pani list od swego zmarłego brata, z prośbą, aby
pospieszyła pani na pomoc pewnej młodej damie. Żeby spełnić tę
prośbę, musi pani udać się do Blanchlandu. Tak się składa, że mój
ojciec również dostał list od tej samej osoby. Była tam zawarta
prośba, aby roztoczyć nad panią opiekę. Niestety, mój ojciec jest zbyt
chory, dlatego ja go zastąpię. Tak więc, panno Sheridan, razem z
panią ruszam do Blanchlandu. Obawiam się, że nie jest pani z tego
zadowolona.
- Nie, nie jestem - odparła chłodno Sara. - To bardzo niefortunny
zbieg okoliczności.
- Bardzo pani łaskawa - wycedził Guy.
- Ja... ja jestem bardzo wdzięczna, że lord Woodallan pragnie
okazać mi pomoc, ale naprawdę nie widzę potrzeby...
- Szkoda słów, panno Sheridan - uciął szorstko Guy. - Muszę
zrobić to, czego wymaga ode mnie ojciec.
Zapadło milczenie. Szli już przez ogród. Wiatr był coraz bardziej
porywisty, po chwili zaczął padać deszcz ze śniegiem.
- A gdyby pan nie poddał się woli ojca? - spytała po chwili Sara. -
I zrobił to, co sam uważa za słuszne?
- Będę pani towarzyszył bez względu na okoliczności. Nie
zmienię decyzji.
- O, nie! - jęknęła Sara. - Dlaczego Frank obarczył swoimi
sprawami również pańskiego ojca?
- Frank prawdopodobnie przeczuwał, że może się pani znaleźć w
niezręcznej sytuacji. No i niestety, to się zdarzyło. Szczerze mówiąc,
ja nadal jestem zdumiony, że przyjęła pani na siebie takie
zobowiązanie.
- Wahałam się - wyznała szczerze Sara. - Jednak ta dziewczyna
jest przecież moją bratanicą, niezależnie od tego, czy mi się to
podoba, czy nie.
Znów zamilkli. Kiedy podchodzili już pod dom, Guy spytał:
- A jak pani przedstawi tę sprawę sir Covellowi? Zamierza mu
pani wszystko wyjawić?
- Jeszcze nie zdecydowałam, milordzie. Miałam za mało czasu,
aby to wszystko dokładnie przemyśleć. O Boże! Jeszcze nigdy nie
byłam w tak okropnej sytuacji!
- Panno Sheridan, a może jednak pozwoli sobie pani
wyperswadować ten wyjazd? Pojadę sam i zajmę się sprawą w pani
imieniu.
Byłoby to cudowne. Umyć ręce od wszystkiego, pozwolić, aby
ktoś inny wziął ten kłopot na swoje barki... Ale Sara czuła, że zabrnęła
już zbyt daleko, aby teraz się wycofać.
- Dziękuję, milordzie, jest pan bardzo wspaniałomyślny. Wolę
jednak załatwić tę sprawę osobiście.
- A pani jest nadzwyczaj uparta! - krzyknął ze złością Guy,
zatrzymując się nagle i chwytając ją za obie dłonie. - Straszliwie
uparta. Przecież pani wie, że wywoła wielki skandal!
Stali już przed domem. Sara, zarumieniona z oburzenia,
bezskutecznie usiłowała uwolnić ręce.
- Proszę mnie puścić, milordzie! Ktoś może nas zobaczyć!
- Tak, może - odparł niedbale Guy, wcale nie zwalniając uścisku.
- Ale ta myśl jakoś mnie nie przeraża.
- Jest pan arogancki i zbyt pewny siebie!
- Już raz mówiła mi pani coś podobnego!
- Ufam, że jeśli pan rzeczywiście pojedzie ze mną do
Blanchłandu, będzie pan zachowywać się wobec mnie bez zarzutu!
- Niestety, droga pani! Proszę być przygotowaną na najgorsze.
Spojrzał na nią wymownie, potem na każdej z jej dłoni złożył
delikatny pocałunek.
- Proszę nie zapominać, że mam zamiar przekonać panią do
małżeństwa ze mną. I będę się bardzo starał.
Jego głos był cichy, uwodzicielski. Sara gwałtownie wyrwała
dłonie z jego rąk.
- A ja proszę, żeby pan nie obstawał przy tym... niemądrym
żarcie! Oboje zdajemy sobie sprawę, że pan nie traktuje tego
poważnie!
- Najzupełniej poważnie, zapewniam panią. A pani, jak mówiłem
wczoraj, ma trochę czasu, aby oswoić się z tą myślą. I wiem, że pani
mi nie odmówi.
Śmiał się, po prostu śmiał się, co było nie do wytrzymania.
Niestety, Sara nie zdążyła go zmiażdżyć ani spojrzeniem, ani ripostą,
ponieważ wielkie dębowe drzwi otwarły się powoli.
- Podano lunch - oznajmił kamerdyner z kamienną twarzą.
Jego słowa trafiły jednak w próżnię, ponieważ Sara
majestatycznym krokiem kroczyła już przez sień, odprowadzana
pełnym zachwytu spojrzeniem lorda, który po chwili ruszył za nią.
Po lunchu rozpadało się na dobre. Deszcz ze śniegiem przeszedł
w śnieg, wkrótce cała okolica przykryta była białym puchem.
- Jak pięknie! - zachwycała się Amelia, stojąc przy oknie w
bibliotece. - Obawiam się jednak, że to opóźni nasz wyjazd.
Sara, zamiast zachwytów, dała upust swemu zdenerwowaniu.
- Nie, Milly! Do Blanchlandu jest stąd nie dalej niż pięć
kilometrów. Jak będzie trzeba, dojdę tam na piechotę.
Twarz Amelii posmutniała.
- Dlaczego tak ci spieszno, żeby opuścić Woodallan? Tu jest
bardzo przyjemnie.
- Dobrze o tym wiem - mówiła Sara rozdrażnionym głosem. - Ale
straciłam już tyle czasu. Ten list dostałam przed tygodniem...
Zamilkła, przypominając sobie, że Amelia nie została przecież
wtajemniczona w treść listu Franka.
- Aha - powiedziała kuzynka, a jej oczy zrobiły się bardzo czujne.
- Nie sądziłam, że kwestia czasu jest dla ciebie tak istotna.
- No tak - bąknęła Sara.
- Moja droga Saro, myślę, że nadeszła pora, abyś wyznała mi
prawdę. Naturalnie, jeśli uważasz to za stosowne. Aha, słyszałam, że
będzie nam towarzyszył lord Renshaw, czy tak?
Niestety, Sara czuła, że zdradziecki rumieniec już zalewa jej
policzki.
- Też tak słyszałam - odparła szorstko. - Ale na pewno na to nie
nalegałam!
- Czyli robi to z własnej woli?
- Nie! - krzyknęła Sara, a zauważywszy zdziwienie w oczach
Amelii, dokończyła już spokojniej: - Powiedział mi, że Frank napisał
również drugi list, do hrabiego Woodallana, prosząc o wsparcie dla
mnie. Niestety, lord czuje się niezbyt dobrze, wobec tego...
- Jedzie z nami jego syn. Rozumiem - odparła Amelia, krzywiąc
się nieznacznie. - I ty wierzysz, że on jedzie, bo ojciec mu kazał? To
w ogóle jest nieco dziwne...
- W każdym razie Guy... to znaczy lord Renshaw wie, w jakim
celu jadę do Blanchlandu. Prawdopodobnie z listu Franka do jego
ojca.
- No cóż! Skoro tak twierdzisz! Może ja niepotrzebnie czegoś tam
się doszukuję - oznajmiła zgodnie Amelia i podeszła do stoliczka, na
którym leżały przybory do pisania. - A ponieważ pogoda nie sprzyja
spacerom, napiszę kilka listów.
- Posiedzę tu z tobą i poczytam - oznajmiła Sara i wybrawszy z
półki książkę, usiadła w fotelu przed kominkiem.
W bibliotece zapadła cisza. Słychać było tylko szelest
przewracanych kartek i cichutkie skrobanie pióra po papierze. Sara nie
potrafiła skupić się na lekturze. Słowa Amelii wzbudziły w niej pewne
wątpliwości. Wierzyła jednak, że może jutro uda się w końcu dotrzeć
do Blanchlandu i odkryć tajemnicę panny Oliwii Meredith.
Kolacja znów upłynęła w miłej atmosferze. Potem zabawiano się
rozwiązywaniem szarad, grano też w karty i całe towarzystwo dość
późno udało się na spoczynek. Lady Woodallan i lady Amelia, nie
przerywając pogawędki, pierwsze wstąpiły na schody.
Sara została nieco z tyłu. Panowie bawili jeszcze na dole. Lord z
synem zapalali świece. Kiedy Sara dochodziła już do szczytu
schodów, nagle do jej uszu dotarły przyciszone głosy.
- A więc powiedziałeś już Sarze, że z nią jedziesz? Ale nie
mówiłeś wszystkiego?
- Nie, ojcze. Tak, jak sobie życzyłeś.
- To dobrze, Guy.
W głosie lorda słychać było wyraźną ulgę.
- Najpierw odszukasz pannę Meredith, pamiętaj, Sara nie może
się o niczym...
Kiedy Guy spojrzał w górę, Sara umknęła już w ciemność. Czuła,
jak krew pulsuje jej w skroniach. Cóż mogły oznaczać słowa lorda?
Przede wszystkim są dowodem, że Guy mówił prawdę - ale nie do
końca. Lord wysyłał syna do Blanchlandu, owszem, ale nie po to, aby
wspierać Sarę! I dlaczego lordowi zależy na odszukaniu Oliwii
Meredith?
- Saro! Gdzie jesteś? - wołała niecierpliwym głosem Amelia. -
Chcę życzyć ci dobrej nocy!
- Już, już - mówiła spiesznie Sara, zbliżając się do ziewającej
kuzynki i serdecznie cmokając ją w policzek. - Śpij dobrze, moja
droga!
- Ty też! Dobranoc, moja miła!
A potem przez dobrą godzinę Sara nie zmrużyła oka, zachodząc w
głowę, cóż może łączyć potężną rodzinę Woodallanów z nieślubną
córką Franka Sheridana.
Wreszcie zapadła w sen. Śniło jej się, że biega po parku w
Blanchlandzie,
usiłując
dogonić
jasnowłosą
dziewczynkę.
Dziewczynka śmiała się i uciekała, coraz szybciej... coraz szybciej. Aż
znikła.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Posiadłość Blanchland leżała na szczycie wzgórza, z trzech stron
otoczona sosnowym lasem. Kiedy powóz zbliżał się do celu, czwórka
podróżnych z zachwytem spoglądała na dawną siedzibę Sheridanów,
skąpaną w promieniach słońca. Była to nadzwyczaj okazała
rezydencja z różowego kamienia, o pięknej architekturze, z małą,
złotą kopułą na dachu, pod którą lord Sheridan, miłośnik astronomii,
trzymał kiedyś teleskop.
- O Boże, Boże - szeptała cichutko wzruszona Sara. - A ja już
prawie zapomniałam, jak tu pięknie!
Powóz przejechał przez wioskę Blanchland u stóp wzgórza i
konie ruszyły w górę, drogą prowadzącą do bramy posiadłości.
Wzruszenie Sary zaczęło mieszać się z lękiem. Dookoła zmarznięta
ziemia, miejsca pokryte lodem połyskiwały pięknie w słońcu. I
pustka, nigdzie żywej duszy.
Guy obserwował ją bez przerwy, patrzył ciepło, z sympatią. To
dopełniało miary. Czuła, że za chwilę się załamie. Kiedy Amelia,
zapominając, że sir Baynham jest jej obojętny, pochyliła się ku niemu
i zaczęła mówić coś z wielkim przejęciem, Guy nachylił się do Sary i
na sekundę przykrył dłonią jej wąską dłoń, ukrytą w rękawiczce. I
choć potem każde z nich odczuło zakłopotanie, ten drobny gest był
miły im obojgu.
Wjechali na podjazd, stangret zatrzymał konie. Dom zdawał się
być wymarły, okiennice pozamykane. Dookoła przerażająca cisza.
- Prawdopodobnie nikogo tu nie ma - powiedziała Amelia z
nadzieją w głosie. - Wracajmy do Woodallan. Saro?
- Przecież wyjechałaś stamtąd zaledwie pół godziny temu - rzuciła
zjadliwie Sara i zdecydowanym krokiem ruszyła ku drzwiom.
Zadzwoniła. Wszyscy słyszeli odgłos dzwonka, i znów cisza.
Któryś z koni zarżał, jego towarzysz zastukał niespokojnie kopytami.
Sara drgnęła. Jej nerwy napięte były jak postronki. Nie tylko zresztą
jej. Guy i Greville wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, a Amelia
rozglądała się trwożliwie, jakby w każdej chwili zza krzaka miał
wyskoczyć jakiś złoczyńca.
- Tu nie ma nikogo. Jedźmy już, Saro, błagam cię!
Sara, zdesperowana, nacisnęła klamkę i drzwi ustąpiły. Pchnęła
je, otwierały się powoli, zaskrzypiały oporne zawiasy. I znów cisza,
potem pisk Amelii.
- Och! To straszne! Zupełnie jak w gotyckich opowieściach!
Zapowiadam, że ja do środka nie wchodzę! Za nic!
- No i dobrze - burknęła Sara, z trudem panując nad nerwami. -
Czekaj sobie na tym mrozie. A panowie? Czy panowie decydują się
wejść razem ze mną?
Greville i Guy przeszli za nią przez próg, po chwili usłyszeli
ostrożne kroki Amelii, która wolała jednak nie zostawać sama.
Wewnątrz domu było bardzo zimno, prawie jak na dworze,
dominował zapach stęchlizny. Przez szpary w okiennicach sączyło się
trochę światła. Sara dostrzegła pajęczyny, zwisające z żyrandoli i
grubą warstwę kurzu na podłodze.
- Brr! Okropnie tu!
- O, tak! - przytaknął Guy. - Przede wszystkim nie ma czym
oddychać.
Ruszył wzdłuż ścian i otwierając kolejne drzwi, wołał głośno:
- Halo! Jest tam kto?!
Jego głos odbijał się szerokim echem. Nagle rozległ się kolejny
pisk Amelii.
- A fe! Jakie to odrażające!
Mała lady Feton zadzierała główkę, starając się w nikłym świetle
dojrzeć jak najwięcej szczegółów olbrzymiej rzeźby, ustawionej na
cokole w rogu holu. Kochankowie z kamienia, prawie naturalnej
wielkości, spleceni w gorącym uścisku.
- Co będzie dalej, skoro nawet ta skromna rzeźba obraża pani
uczucia - zauważył oschłym tonem Greville. - A ponieważ
zdecydowała się pani na ten wyjazd z własnej, nieprzymuszonej woli,
byłoby lepiej, gdyby spróbowała pani łaskawie opanować się choć
trochę i nie histeryzować jak dzierlatka!
- A ja proszę, żeby pan łaskawie zachowywał się jak dżentelmen!
- krzyknęła wzburzona lady Amelia.
Sara, czując, że nie zniesie jazgotu drogiej kuzynki,
demonstracyjnie zatkała sobie uszy. Nie tylko zresztą ona poczuła
dyskomfort.
- Chryste Panie! - ryknął ktoś gdzieś spod sufitu, i wszyscy, jak na
komendę, spojrzeli w górę.
U szczytu schodów stał potężny mężczyzna w bryczesach i
przyciasnej kamizelce, trzymający się oburącz za łysiejącą głowę,
przykrytą monstrualnych rozmiarów szlafmycą. Na jego twarzy
malował się wyraz wielkiego cierpienia.
- Droga pani, ja bardzo proszę - ciągnął zbolałym głosem,
schodząc po schodach do zamarłych z wrażenia gości. - Niechże pani
zaprzestanie wydawania z siebie tej kakofonii dźwięków, od której
moja głowa rozpada się na kawałki!
Sir Ralph Covell, jako że mógł być to tylko on, nie prezentował
się zbyt pociągająco. Wyszywana kamizelka opinała wydatny brzuch,
a małe, świdrujące oczka, ledwo widoczne spod krzaczastych brwi,
spoglądały na nieproszonych gości z wielką niechęcią. Sara poczuła
absolutną pewność, że pan domu zaraz wyrzuci ich z wielkim hukiem.
I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na groźnym
obliczu pojawił się naprawdę miły uśmiech.
- Niech mnie kule biją, jeśli to nie droga kuzynka Sara! Jak ty się
zmieniłaś, drogie dziecko! - zakrzyknął olbrzym, przyduszając
oszołomioną dziewczynę w niedźwiedzim uścisku. - Nie wierzyłem,
że kiedykolwiek zjawisz się w Blanchlandzie! A przecież twój dawny
dom zawsze stoi przed tobą otworem!
Sara, z trudem uwolniwszy się z mocarnych objęć, gorączkowo
szukała w głowie jakiejś zręcznej odpowiedzi, jako że wyjaśnienie,
które sobie ułożyła wcześniej, zakładało wrogość ze strony sir
Covella.
- Jak pan się miewa, sir Ralphie - odezwał się uprzejmie Guy,
wyraźnie rozbawiony sytuacją. - Jestem Guy Renshaw, może pan
pamięta, spotkaliśmy się kiedyś w Londynie, jakieś parę lat temu.
Proszę wybaczyć, że tak niespodzianie wtargnęliśmy do pańskiego
domu...
- Ależ jakie tam wtargnięcie, drogi panie! Witam, witam -
rozpływał się sir Ralph, ściskając dłoń lorda. - Moja kuzyneczka jest
tu zawsze mile widziana, a towarzystwo jej przyjaciół przynosi mi
zaszczyt.
Wzrok sir Covella wyłowił teraz lady Amelię i sir Greville'a,
stojących skromnie z boku.
- A kogóż moje oczy widzą! - wykrzyknął rozpromieniony. - Sir
Greville Baynham! Spotkaliśmy się kiedyś w Bath, w klubie, zaraz,
zaraz, jak ten klub się nazywał...
Greville chrząknął i chyba po raz pierwszy w życiu był porządnie
zmieszany.
- Sir Covell, pozwoli pan, że przedstawię mu moją narzeczoną,
łady Amelię Fenton.
Tym razem Amelia, całkowicie poskromiona, nie wszczynała
dyskusji na temat swego narzeczeństwa i elegancko dygnęła przed
olbrzymem, który znów rozpłynął się w uśmiechu.
- Bogini! Po prostu bogini! Gdyby tylko jeszcze łaskawa pani
obiecała nie używać całej siły swego dźwięcznego głosiku! Moja
głowa sprawia mi dziś nieco kłopotu, wczorajszy wieczór był bardzo
wesoły, rozumiecie państwo...
Powitawszy gości, sir Covell zwrócił się ponownie do swej
kuzyneczki.
- Saro, dziecko drogie, ogromnie się cieszę z twoich odwiedzin,
choć, między Bogiem a prawdą, jest jeden szkopuł...
Kuzyn Sary, bardzo czymś zakłopotany, zaczerwienił się jak
sztubak.
- Bo, widzisz, moja droga, bawi u mnie parę osób, dość wesoło
spędzamy czas...
- Słyszałam o tym - odparła spokojnie Sara, w głębi duszy dusząc
się ze śmiechu. Jak można było nie lubić tego wielkoluda, który łasił
się teraz jak szczeniak i czerwienił.
- To dobrze - westchnął z ulgą sir Ralph. - Nie wiem jednak, czy
te przyjęcia są odpowiednią rozrywką dla młodej damy, ponieważ
bywają na nich różni dżentelmeni i damy... damy...
- Podejrzanej konduity? - podpowiedział miłosiernie Guy.
- A, kuzyn ma na myśli córy Koryntu? - spytała Sara z
uśmiechem. - Słyszałam o nich.
- To dobrze. Ale na tych przyjęciach to naprawdę jest hm...
wesoło, przywdziewamy maski, zabawiamy się różnymi grami, poza
tym odprawiamy obrzędy pogańskie, na przykład z okazji zimowego
przesilenia dnia z nocą...
- Nie szkodzi, drogi kuzynie. Ja będę to po prostu ignorować -
oświadczyła Sara, nie zwracając uwagi na pełne przerażenia
spojrzenie Amelii i pełne zachwytu Guya. - Miło mi, jeśli
rzeczywiście sprawiłam ci radość moim przybyciem.
Sir Ralph milczał, głęboko zadumany, choć jego umysł,
przyćmiony jeszcze alkoholem, na pewno nie pracował należycie.
- Trochę to jednak osobliwe - powiedział po chwili. - Wiedziałaś,
kuzynko, o reputacji Blanchlandu, a jednak zdecydowałaś się tu
przyjechać. Nie sądzisz, że wykazujesz się brakiem rozsądku? To
naprawdę nie jest miejsce dla młodej damy...
- Oczywiście, że nie, drogi kuzynie - powiedziała słodko Sara,
dygając jeszcze piękniej niż Amelia. - Rzecz w tym, że Frank, mój
zmarły brat, prosił o załatwienie pewnej sprawy w okolicy. Kiedy się
z tym uporam, natychmiast wyjadę. Postaram się nie sprawiać ci
kłopotu, drogi kuzynie. Będę tak cichutko, że w ogóle nie zauważysz
mojej obecności.
W tym momencie Guy zakaszlał, prawdopodobnie tylko w ten
sposób mogąc powstrzymać wybuch śmiechu. A sir Ralph,
podumawszy jeszcze przez chwilę, oznajmił:
- No dobrze. Trzeba więc wyszykować jakieś pokoje i
zorganizować przekąskę - powiedział słabym głosem, jakby
przyziemne sprawy zbyt go trudziły. - Powiem Marvellowi, żeby się
tym zajął... to moja prawa ręka. O ile on już wstał z łóżka... Proszę
łaskawie przejść do salonu, zaraz podadzą państwu kawę.
Sir Ralph oddalił się prawie biegiem i po chwili w całym domu
rozległ się jego tubalny głos, wzywający służbę.
- Bardzo ekscentryczny dżentelmen - zawyrokowała lady Amelia i
rzuciwszy jeszcze jedno baczne spojrzenie na kamiennych
kochanków, podążyła za Sarą do salonu. - Wydaje mi się jednak
całkiem nieszkodliwy. Może te plotki o hulankach w Blanchlandzie są
mocno przesadzone?
Sara przytaknęłaby z wielką ochotą, jednak porozumiewawcze
spojrzenia, jakie Grev i Guy wymienili między sobą, mówiły dobitnie,
że kłopoty dopiero się zaczną.
- Zgroza! - Oburzona Amelia siadła z impetem na łóżku obok
Sary, wzniecając spory tuman kurzu. - Nigdy nie widziałam czegoś
podobnego!
- Wiem, Milly - przyznała z ciężkim westchnieniem Sara,
odwracając oczy od namalowanego krzykliwymi farbami obrazka nad
łóżkiem. Nagie nimfy pluskające się w strumieniu... - W końcu jednak
wiedziałyśmy, czego się tu spodziewać.
- Ale nie tak paskudnych malowideł i takiego niechlujstwa!
Spójrz, te zasłony są po prostu ciężkie od brudu! Mój pokój też nie był
sprzątany od wieków. Zaraz po lunchu porozmawiam z gospodynią.
- O ile w ogóle dostaniemy jakiś lunch - powiedziała ponuro Sara,
która właśnie podjęła decyzję, że nie ma sensu rozpakowywać
kufrów. - Wątpię, czy goście sir Ralpha zrywają się z łóżek przed
zmierzchem i czy w ogóle jest tu jakaś gospodyni. Pani Lambert na
pewno odeszła stąd po śmierci mojego brata. I wygląda na to, że sir
Ralph nie ma żadnych służących, prawda?
- A jeśli nawet, to są do niczego! Spójrz na to - jazgotała Amelia,
pociągając palcem po wezgłowiu łóżka. - Kurzu na centymetr!
Gdybym coś takiego zobaczyła u siebie w domu, służąca miałaby się z
pyszna! A ta kawa! Przecież jej w ogóle nie dało się wypić!
- Ale tu nadal jest bardzo pięknie - szepnęła smutno Sara, wstając
z łóżka i podchodząc do okna. Widok sprzed lat, jakże znajomy...
Dom okolony smukłymi sosnami, potem rozległe pola, ciągnące się
do wioski, a na horyzoncie łagodne zbocza wzgórz Somerset.
- Naturalnie, kochanie - powiedziała łagodniejszym głosem
Amelia. - Dom jest bardzo piękny i zbrodnią było doprowadzać go do
takiego stanu. Wiesz co, Saro? Kiedy ty będziesz załatwiać te swoje
tajemnicze sprawy, ja zajmę się domem. Wkrótce wszystko będzie
lśnić!
W to Sara nie wątpiła. Sara oczami wyobraźni widziała już
Amelię przeciągającą przez rezydencję na czele oddziału służących,
niosącego śmierć i zniszczenie najmniejszemu pajączkowi! Ciekawe,
jak zareaguje na to sir Covell...
- Saro? Ale kiedy rozwikłasz tę zagadkę, powiesz mi wszystko,
dobrze? - spytała cichutko Amelia, wpatrując się w wyjątkowo ładny
wzór na kołdrze. - Wiesz, jak ja nie znoszę sekretów.
- Powiem, powiem! - obiecała Sara, przysiadając obok kuzynki i
głaszcząc ją serdecznie po dłoni. - Nie gniewaj się, moja droga, jednak
zobowiązałam się zachować dyskrecję. Jak już będzie po wszystkim,
na pewno opowiem ci całą rzecz z najdrobniejszymi szczegółami.
- Ralph nie sprawiał wrażenia, jakby go to specjalnie
interesowało. Zdziwiło mnie, że wcale nie nalegał, abyś dokładniej
wyjaśniła powód swego przyjazdu.
- Był zbyt zaskoczony! - powiedziała Sara i zachichotała. - On się
boi, że będzie musiał położyć kres hulankom!
- Trzeba o tym pomyśleć! - oświadczyła Amelia, zrywając się z
łóżka. - Wiesz, Saro, zastanawiałam się częste, dlaczego lord Renshaw
zdecydował się nam towarzyszyć. Mówiłaś, że ojciec mu kazał, mnie
jednak wydaje się, że lord Renshaw przede wszystkim chce być blisko
ciebie.
Sara zaczerwieniła się. Zupełnie nie wiedziała, co będzie
trudniejsze - czy opowiedzieć Amelii o oświadczynach Guya, czy o
rozmowie ojca z synem, przypadkowo usłyszanej poprzedniego
wieczoru. Ta druga sprawa wymagała jednak wyjaśnienia, poza tym
można było ją z czystym sumieniem przemilczeć, ponieważ Amelię i
tak najbardziej interesował wątek romantyczny.
Sara westchnęła.
- Lord Renshaw... poprosił mnie o rękę - wydusiła z siebie, a
widząc błysk w oczach kuzynki, dodała pospiesznie: - Ale to nie jest
tak, jak myślisz, Milly. On chce mnie w ten sposób chronić,
rozumiesz? Tak jak Greville ciebie.
- Aha, rozumiem. W dżentelmenie obudził się rycerz. A jaka była
twoja odpowiedź, Saro?
- Powiedziałam mu, że nie musi z mojego powodu brać sobie
kłopotu na głowę. Trzeba przyznać, Milly, że jego pewność siebie, a
właściwie arogancja, trochę mnie wytrąciły z równowagi.
- A czy on przypadkiem nie oświadczył ci się z powodu tego hm...
incydentu na balu? - spytała ostrożnie Amelia. - Kiedy uświadomił
sobie, że nadużył zaufania niewinnej dziewczyny...
- Nie! - zaprzeczyła Sara, rumieniąc się jeszcze bardziej. -
Owszem, wspomniał o tym incydencie, przeprosił za swe słowa, ale
nie za zachowanie!
- Przynajmniej postawił sprawę uczciwie! - śmiała się Amelia. -
Ale dlaczego go nie przyjęłaś? Przecież wiem, że on ci się podoba.
- Ani trochę! - zaprotestowała z całą mocą Sara, czerwieniąc się
jeszcze bardziej na widok rozbawienia w oczach kuzynki. - Przyznaję,
że jest bardzo pociągającym mężczyzną i mogłam poczuć do niego
pewną słabość, ale jeśli nawet tak było, to tylko przez chwilę. Istnieje
tysiąc przesłanek, dla których wręcz powinnam mu odmówić.
Chociażby dlatego, że jest potwornie zarozumiały i tak pewny
swojego uroku! Na pewno to zrozumiesz, Amelio, przecież narzekałaś
z tego samego powodu na Grevilłe'a.
- No... tak - przyznała z ociąganiem Amelia, trochę zbita z tropu. -
Tak rozpowiadać wszystkim na prawo i na lewo, że jesteśmy
zaręczeni! Nic dziwnego, że straciłam cierpliwość.
- No właśnie! I zawsze miałaś pretensję do Greville'a, że jest zbyt
chłodny i układny.
Amelia odwróciła głowę.
- Może rzeczywiście, czasami jest tak uprzejmy, że staje się po
prostu nudny. Nie brak mu jednak zalet.
- Aha! - krzyknęła Sara. - No cóż, w takim razie nie zasypiaj
gruszek w popiele, Amelio, obawiam się, że niejedna dama, balująca
w tym domu, uzna sir Greville'a za pociągającego mężczyznę!
Mimo ponurych przewidywań Sary, lunch podano. Niestety, jej
pesymizm był uzasadniony, ponieważ jeszcze nigdy nie zaserwowano
jej takiego dziwacznego posiłku. Do stołu zasiadły tylko we dwie z
Amelią, ponieważ Guy i Greville pojechali gdzieś konno, a sir Ralph i
jego goście nie dawali znaku życia.
- Podejrzewam, że nasi panowie pogalopowali do Woodallan, aby
zjeść coś przyzwoitego! To szczyt wszystkiego! - narzekała Amelia. -
Najpierw narzucają nam się ze swoim towarzystwem, a potem znikają
jak kamfora.
Dzwoniły kilkakrotnie, zanim w drzwiach pojawiła się brudna
służąca, szalenie zdziwiona, kiedy usłyszała, że ma przynieść coś do
zjedzenia. Po jakimś czasie zjawiła się ponownie, niosąc na talerzu
kilka kromek zeschniętego chleba i parę plasterków sera o dość
dziwnym zapachu. Amelia natychmiast dostała wypieków, a po chwili
wpadła w furię.
- To skandal! Czuję, że bezwzględnie powinnam wziąć sprawy w
swoje ręce!
Sara skubnęła trochę chleba, z trudem przełknęła kawałeczek sera
i wróciła do swego pokoju po pelerynę, zamierzając natychmiast
wszcząć poszukiwania panny Meredith. Fakt, że Guy zniknął, wydał
jej się bardzo korzystny, przynajmniej nie będzie deptał jej po piętach.
A im szybciej odnajdzie się córka Franka, tym prędzej skończy się ta
dziwaczna sytuacja.
Słońce świeciło pięknie, z ośnieżonych gałęzi skapywała woda.
Ścieżka prowadząca do wioski rozmarzła i Sara szła ostrożnie, bojąc
się poślizgnąć na błocie. Zobaczyła stare spróchniałe drzewo, w pniu
którego chroniła się podczas zabawy w chowanego. Nie znikła dziura
w żywopłocie, przez którą przechodziło się na pole Burtona, gdzie
kiedyś małą Sarę gonił byk. A starego, zapadającego się domku stróża
do dziś nikt nie naprawił.
Sara zebrała fałdy sukni i weszła na drogę prowadzącą przez wieś.
Natychmiast zauważyła zmianę. Wioska Blanchland nie była duża,
domy stały tylko po jednej stronie drogi, po drugiej stronie ciągnęły
się pola. Ta wioska, choć niewielka, zawsze tętniła życiem, a teraz
przynajmniej połowa domów sprawiała wrażenie opuszczonych. Pola
zarośnięte były chwastami. Nigdzie żywej duszy, tylko z kuźni
dobiegało jakieś postukiwanie.
Jedynym okazalszym budynkiem w wiosce był dom doktora
Mereditha, oddalony nieco od drogi. Duży, zadbany, otoczony
pięknym ogrodem, ze starannie utrzymanym podjazdem od frontu.
Sara zadzwoniła, nikt jednak nie podchodził do drzwi.
Nie spodziewała się zastać Oliwii, miała jednak nadzieję, że w
domu będzie jej matka albo ktoś ze służby. Wokół panowała
złowieszcza cisza. Sara obeszła dom i zajrzała do środka przez okno
pomywalni. Znów nikogo, żadnych oznak życia.
Nagle usłyszała z tyłu szelest, a w szybie mignęła jakaś postać.
Odwróciła się przestraszona. Tuż przed nią stał starszy mężczyzna z
motyką w ręku, chyba niezbyt przyjaźnie usposobiony.
- Tam nikogo nie ma - burknął. - Lepiej, jak pani sobie stąd
pójdzie.
- Szukam pani Meredith, dobry człowieku - oświadczyła wyniośle
Sara, zła, że przyłapano ją na zaglądaniu przez okno. - Może wy
wiecie, kiedy pani Meredith wróci?
- Ja nic nie wiem, a pani niech sobie stąd idzie - odparł
mężczyzna, groźnie potrząsając motyką.
Sara przestraszyła się jeszcze bardziej, ale jakaś siła nie pozwalała
jej ruszyć się z miejsca.
- A panna Meredith? Może wiecie coś o pannie Oliwii?
- Powiedziałem już, że nic nie wiem! Jakoś dziwnie dużo ludzi
dopytuje się ostatnio o pannę Meredith. A pani niech stąd idzie, bo
zawołam policjanta.
- I będę z tego nadzwyczaj kontenta! - oświadczyła Sara
podniesionym głosem. - Poskarżę się, jak przyjmujecie gości
zjeżdżających do Blanchlandu. Za czasów mojego ojca nikt nie
śmiałby zachowywać się tak grubiańsko!
Staruszek powoli opuścił motykę i postąpił krok bliżej.
- Wielkie nieba! Toż to panna Sara!
W tym samym momencie Sara doznała olśnienia.
- Tom! - krzyknęła z radością. - Wybacz, że cię nie poznałam. Nie
widzieliśmy się chyba z piętnaście lat, prawda?
- Czternaście i pół - sprostował z uśmiechem staruszek. - Wtedy
wyjechałem z Blanchlandu. Ale dwa lata temu wróciłem, nie
powiodło mi się, panno Saro.
Sara przysiadła na ogrodowym murku i ręką wskazała Tomowi
miejsce obok siebie. Tom Brookes był koniuszym w Blanchlandzie.
Kiedy Sara miała dziewięć lat, wyjechał do brata, by pomóc mu
prowadzić gospodę. Sara wiedziała, że Tom w tym przedsięwzięciu
utopił wszystkie oszczędności.
- Opowiadaj, Tom. Co się stało z gospodą?
- Miejscowym nie spodobała się konkurencja. Mieliśmy masę
kłopotów, panno Sheridan, szkoda o tym mówić! Wróciłem więc do
Blanchlandu i poszedłem do rezydencji, ale sir Ralph powiedział, że
nie przyjmuje nikogo, nawet tych, co kiedyś tam pracowali. On w
ogóle nie trzyma koni! Tfu! - Tom demonstracyjnie splunął na
ścieżkę. - Pani wybaczy, ale tam wszystko się zmieniło, teraz nikt o
nic nie dba. Wszystko skończyło się w dniu, gdy umarł stary lord
Sheridan...
- A co się stało z wioską? Wygląda na wyludnioną. Co ze szkołą,
Tom?
Staruszek smutno pokiwał głową.
- Szkołę zamknęli, panno Sheridan. Nawet nie pamiętam kiedy.
Tak, tak, źle się dzieje...
- A panna Meredith? Czy wyjechała z Blanchlandu? Wiem, że
doktor umarł przed paroma łaty, sądziłam jednak, że jego żona i córka
nadal tu mieszkają.
Tom łypnął okiem spod siwej czupryny i nagle Sara pomyślała, że
stary poczciwina coś przed nią ukrywa.
- Pani Meredith wyjechała do... swojej siostry koło Glastonbury.
Nie wiadomo, kiedy wróci.
- A jej córka? Mówiliście, że wiele osób o nią pyta?
- Ano tak - powiedział lakonicznie Tom, wypluwając z ust źdźbło
trawy. - I sami dżentelmeni. O pannę Oliwię pytają tylko dżentelmeni.
Najpierw przychodził taki bardzo młody, który bawi teraz w
rezydencji, potem jeszcze jeden, na pewno lord, przyjaciel sir Ralpha.
Sara miała wrażenie, że Tom gorąco zapragnął znów splunąć na
ścieżkę.
- A dzisiaj pytał o pannę Meredith jakiś dżentelmen w ubraniu z
Londynu.
Sara zadrżała.
- Dżentelmen z Londynu?
- Dokładnie nie wiem, ale ubranie miał z Londynu, to poznałem, i
londyńskie maniery. Pani Anthrop mówi, że to panicz z Woodallan,
ona wie, jej córka poszła tam teraz na służbę.
Sara zasępiła się. A więc Guy, zgodnie z poleceniem ojca, zaczął
już szukać Oliwii. Szybko wstała z murku i wygładziła fałdy sukni.
Nie wolno jej tracić ani minuty.
- Ten panicz z Woodallan to nawet proponował mi pieniądze -
powiedział Tom z niesmakiem. - Miałem nikomu nie rozpowiadać, że
pytał o pannę Oliwię.
- Dziękuję, Tom, że mi o tym wspomniałeś. Panna Oliwia jest
chyba bardzo ładna, skoro tylu dżentelmenów o nią pyta!
- A tak, jest niebrzydka - przyznał Tom. - I jest prawdziwą damą.
A jak to jest, panno Sheridan, że pani nie wyszła jeszcze za mąż?
- Myślę, Tom, że jestem trochę niezwykła - odparła wesoło i
staruszek, po raz pierwszy, roześmiał się w głos. - Tom, mam do
ciebie ogromną prośbę. Gdybyś spotkał przypadkiem pannę Meredith,
powiedz jej, że ma we mnie przyjaciółkę.
Tom uśmiechnął się i przyłożył dwa palce do daszka czapki.
- Tak jest, panno Sheridan! Jeśli ją spotkam, na pewno jej to
przekażę.
- Dziękuję, Tom. A więc, do zobaczenia!
Szybkim krokiem przeszła ścieżką wśród ozdobnych krzewów i
znów znalazła się na głównej drodze, zastanawiając się, co teraz.
Niestety, chyba wypadało wrócić do rezydencji. Niezbyt miła
perspektywa, tym bardziej że nie uzyskała żadnych informacji o
miejscu pobytu Oliwii.
Dowiedziała się tylko, że ta panna jest bardzo ładna i wielu panów
ma ochotę z nią porozmawiać. A może spodobała się któremuś z
dżentelmenów goszczących u sir Covella, a to oznacza duże kłopoty
dla córki prowincjonalnego doktora. Tom mówił, że o Oliwię pytał
jakiś młody dżentelmen, a potem przyjaciel sir Covella. Obaj ci
dżentelmeni niewątpliwie są w rezydencji i Sara nie uniknie spotkania
z nimi.
No i lord Renshaw też już węszył, mało tego, płacił za milczenie!
To oburzające!
- Panna Sheridan! Wyszła pani na przechadzkę?
Nie po raz pierwszy obiekt jej rozmyślań wyrastał przy niej jak
spod ziemi. Tym razem wyprowadzał z kuźni swego gniadego
wierzchowca.
- Lordzie Renshaw!
Sara postanowiła zachowywać się bardzo chłodno.
- A niech to! - wykrzyknął Guy z udaną rozpaczą. - Czyżbym
znów panią czymś uraził?
Sara nie uznała za stosowne udzielić odpowiedzi. Spory kawałek
szli w milczeniu, dopiero po chwili lord zapytał:
- No i jak? Odniosła pani jakieś sukcesy w swoich
poszukiwaniach?
- Nie! - odparła Sara i spojrzawszy mu prosto w twarz, dodała
chłodno: - A pan, milordzie?
- Aha...
Na twarzy lorda Renshawa pojawił się ironiczny uśmieszek.
- Czyli jednak odniosła pani jakiś drobny sukces? Dowiedziała się
pani, że ja również zasięgałem języka?
- A tak - potwierdziła słodziutkim głosem Sara. - Niestety, nie
udało się panu kupić lojalności!
- Rozumiem - mruknął lord, spoglądając na Sarę z zadumą. -
Lojalność wobec pani okazała się silniejsza! I ten drobny incydent
odebrał pani resztki wiary w moją skromną osobę, czyż nie tak?
- Tak, właśnie tak!
- Trudno, będę musiał się z tym pogodzić. Saro, chciałbym
jednak, żeby pani wiedziała, że nie zrobię niczego, co mogłoby panią
zranić.
- Dlaczego pan rozpytuje o pannę Meredith?
Spojrzenie Guya było jasne i pogodne.
- Tak sobie - powiedział lekko, wzruszając ramionami. - Żeby
panią wyręczyć. Gdybym ją odnalazł, załatwiłaby pani swoją sprawę i
moglibyśmy wracać do Woodallan.
Jego dwulicowość oburzyła Sarę. Przecież dała mu sposobność,
żeby się wytłumaczył, a on zaserwował jej ewidentne kłamstwo...
- Dałbym wiele, żeby poznać pani myśli, panno Sheridan!
- Och, nie są warte zachodu - odparła szybko Sara, umykając
spojrzeniem. - Po prostu myślałam o wiosce. Po śmierci mego ojca
bardzo podupadła.
- Zauważyłem - przytaknął, Sara miała jednak nieprzyjemne
uczucie, że lord doskonale przejrzał jej prawdziwe myśli.
W rezydencji czekała na nich niespodzianka. Już od progu uderzał
zupełnie nowy, bardzo przyjemny zapach świeżych kwiatów i wosku.
Posadzka lśniła jak lustro, z białych marmurowych kolumn znikły
pajęczyny. Sara stanęła jak wryta, a Guy gwizdnął cichutko.
- Ależ zmiana! Czy to wszystko pani dzieło, lady Amelio?
Amelia stała koło schodów, w narzuconym na sukienkę starym
fartuchu, obok służąca, dziwnym trafem równie niewielkiego wzrostu,
z suknami do froterowania w ręku.
- Spisałaś się świetnie, Mary - pochwaliła lady Fenton i wyjaśniła
skromnie: - O, to dopiero początek! Mary obiecała, że jutro
przyprowadzi do pomocy dwie siostry. A tutaj już wygląda nieźle,
prawda?
- Wspaniale, Milly! - zawołała Sara. - Jak zdobyłaś w środku
zimy te prześliczne kwiaty?
- No jak to?! - Amelia aż klasnęła w dłonie. - Z cieplarni twojego
ojca! Tam też jest wszystko zaniedbane, ale na szczęście nie do końca.
Spotkałam tam staruszka, nazywa się Tom...
Nagle na szczycie schodów rozległy się czyjeś szybkie kroki.
Amelia spojrzała w górę i, zacisnąwszy z niezadowoleniem usta,
odprawiła ruchem ręki służącą.
- No proszę, proszę, a cóż my tu widzimy - rozległ się jakiś męski
głos, dziwnie uniżony i nie wzbudzający zaufania.
Równie niepociągająca była postać, wyjątkowo chuda i wysoka,
ubrana na czarno, ze złotym monoklem w oku. Mężczyzna schodzący
po schodach musiał mieć około czterdziestu lat, jednak jego
przenikliwe spojrzenie świadczyło, że w swoim życiu zdążył zobaczyć
już bardzo dużo.
Pierwszy z gości sir Ralpha. Czyżby to on pytał o Oliwię?
Mężczyzna zszedł ze schodów i zgiął się przed Sarą w ukłonie.
- Sługa uniżony! Przypuszczam, że mam przed sobą szanowną
pannę Sheridan - mówił dziwnie nieprzyjemnym głosem. -
Słyszeliśmy o przyjeździe łaskawej pani! Edward Allardyce, do usług!
Sara, pokonując odruch niechęci, wysunęła na powitanie dłoń i
lord Allardyce złożył na niej wilgotny pocałunek.
- Jakaż to rozkosz, ujrzeć w tym domu nieskalaną niewinność.
Jego czarne oczy przewiercały ją na wylot. Guy nie odzywał się,
stojąc obok nieruchomo jak posąg. Po chwili skłonił się, ten ukłon był
jednak ledwo dostrzegalny, jakby wcale nie miał być przywitaniem, a
raczej zniewagą.
- Allardyce!
- Renshaw! - rozpromienił się Allardyce, nie zważając na
kamienną twarz Guya. - Miło cię widzieć, przyjacielu! A ja myślałem,
że nadal uganiasz się za tą śpiewaczką z opery, z którą widziałem cię
ostatnio w Londynie. Na szczęście twój gust znacznie się poprawił!
Twarz Guya stężała jeszcze bardziej.
- Panna Sheridan jest córką chrzestną mojego ojca - wycedził. -
Przyjechała tu w bardzo pilnej sprawie rodzinnej, a ja jej towarzyszę.
Panna Sheridan nie zostanie tu dłużej, niż to konieczne.
- A jakżeby inaczej! - Allardyce udał, że wzdryga się z
obrzydzenia. - Ten dom jest brudny, skalany przez rozpustę, a
jedzenie okropne. Ja też właśnie miałem zamiar stąd wyjechać, ale
powstrzymam się, ponieważ przybycie panny Sheridan czyni to
miejsce o wiele bardziej interesującym!
Guy postąpił krok do przodu.
- Allardyce, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
- Ależ tak, i wszystko zrozumiałem - odparł z uśmiechem
Allardyce. - Panna Sheridan jest niedostępna i dla mnie, i dla ciebie.
Odwrócił się na pięcie i na odchodnym pozwolił sobie na wyraźną
prowokację:
- Fatalnie! Na szczęście w tym domu można sobie poharcować i
ulżyć pewnym naglącym zachciankom!
Guy drgnął, jakby chciał rzucić się za odchodzącym, ale Sara
przytrzymała go za ramię.
- Nie trzeba, milordzie. Naprawdę nie warto.
Guy zatrzymał się, ale na jego twarzy malował się taki gniew, że
Sara miała wątpliwości, czy usłyszał jej słowa. Potem jego twarz
złagodniała.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan! Przykro mi, że musiała być
pani świadkiem tak żenującej sceny.
- Trudno, milordzie - powiedziała Sara nieco drżącym głosem. -
Sądzę, że jeśli zostanę w Blanchlandzie, usłyszę o wiele gorsze
rzeczy.
- Obawiam się, że tak - przyznał Guy z zasępioną twarzą. - I
błagam, niech pani zachowa jak największą ostrożność względem
Allardyce'a. To wyjątkowo odrażające indywiduum, z którym pani
absolutnie nie powinna przestawać.
Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy przypadkiem nie z tego
powodu Amelia na widok Allardyce'a natychmiast odprawiła
młodziutką, ładną służącą.
A kiedy przebierała się do kolacji, była już prawie pewna, że to
Allardyce rozpytywał Toma o pannę Oliwię. Na wspomnienie tego
mężczyzny poczuła dreszcz obrzydzenia. A przecież to dopiero
pierwszy z gości sir Ralpha! Ciekawe, jak przedstawia się reszta
kompanii!
Rządy Amelii nie obejmowały jeszcze, niestety, kuchni. Kolacja
była prawie nie do przełknięcia, niejaką rekompensatę stanowiło
wino. Było wyśmienite i Sara pomyślała, że goście zjeżdżają do sir
Ralpha z dwóch powodów - dla wybornego wina, no i dla tych
słynnych rozrywek.
Sir Ralph zdawał się przejawiać wielki afekt do pani Elizy Fisk,
której mąż, o dziwo, był również obecny, co prawda przede
wszystkim ciałem, ponieważ głównie oddawał się drzemce. Pani Fisk
nie grzeszyła już młodością, a i jej pulchna figura pozostawiała wiele
do życzenia. Widać jednak pan domu miał właśnie takie upodobania.
Były tu również dwie inne damy: lady Tilney, która całą swoją
uwagę przeniosła z lorda Allardyce'a na sir Baynhama, oraz lady Ann
Walter, blondynka o posągowych kształtach, nie spuszczająca z Guya
spojrzenia głodnej kotki.
Lord Allardyce nie wydawał się być zbyt przejęty dezercją lady
Tilney, jako że usadowiono go obok Sary, której asystował gorliwie.
Sarę jego umizgi przyprawiały o mdłości. Amelia natomiast
czarowała dżentelmena jeszcze bardzo młodego, który dosłownie
chłonął każde jej słowo.
- To Justin Lebeter - wyjaśnił Allardyce, zauważywszy ciekawe
spojrzenie Sary. - Ma bardzo kochającą mamusię i więcej pieniędzy
niż rozumu, co tłumaczy jego obecność tutaj. To szokujące, widzieć
niewinnego młodzieńca w tak zepsutym towarzystwie. Może lady
Amelia zdoła go uratować?
Złośliwy uśmiech świadczył, że ten upadek niewinności wcale nie
martwi Allardyce'a. Sara wolała nie odpowiadać, już i tak czuła się
nieswojo w tym towarzystwie. W ich zachowaniu na pozór nie było
żadnej rozwiązłości, jednak w każdym niemal słowie zauważalny był
jakiś obrzydliwy podtekst. Wyczuwało się ponadto dziwne,
narastające podniecenie.
Spróbowała więc skupić się na jedzeniu, niestety, płyn udający
zupę żółwiową był zimny, niesłony i obrzydliwy w smaku. Grzebiąc
zatem niemrawo łyżką, Sara zerknęła na osobliwe malowidła,
pokrywające szczelnie sufit i ściany pokoju jadalnego i natychmiast
odwróciła wzrok. Zmysłowość, i to w najbardziej lubieżnej formie...
Allardyce wyraźnie bawił się jej skrępowaniem. Nie odrywał
wzroku od wyrazistej twarzy dziewczyny, od smukłej figury w
skromnej sukni bez dekoltu i starannie upiętych włosów.
- Droga panno Sheridan! Pojmuję, co pani sądzi o tym miejscu. Z
jakiego powodu zawitała pani do siedliska rozpusty?
- Mam do załatwienia ważne sprawy rodzinne, milordzie.
- Aha - mruknął Allardyce. Jego czarne oczy rozbłysły z
ciekawości. - Muszą być rzeczywiście bardzo ważne, skoro
zdecydowała się pani przyjechać do takiego domu. Słyszała pani o
wesołych przyjęciach u sir Ralpha? O orgiach na śniegu...
Lokaj postawił przed Sarą wyszczerbiony talerz z parującą
baraniną.
- Na śniegu - powtórzyła Sara ze stoickim spokojem. - Chyba
łatwo się przeziębić, nieprawdaż?
- A panią niełatwo zaszokować - skonstatował Allardyce. - Nie
wiem jednak, czy pani zmysł praktyczny wytrzyma konfrontację z
czarną magią.
- Ma pan na myśli czary? Sądzę, że nawet sir Ralph nie
pozwoliłby sobie na takie głupie praktyki.
- Tu niedaleko, w lesie, jest mała świątynia...
- Wiem, wiem - przerwała z uśmiechem Sara. - Chodzi panu
zapewne o grotę? W dzieciństwie często bawiłam się tam. W tej
grocie jest źródełko, ukryte wśród skał. Tak, to urocze miejsce!
Allardyce, nie przywykły zapewne, aby jego komplementy czy
aluzje trafiały w próżnię, chwilowo złożył broń i zajął się baraniną.
Pan Fisk zapadł w kolejną głęboką drzemkę, a tuż obok sir Ralph
karmił kawałkami baraniny rozchichotaną panią Fisk.
Sara czuła, że zaraz zrobi jej się słabo. Drogi kuzyn,
pochwyciwszy jej spojrzenie, zmieszał się nieco i odłożył widelec.
Lady Tilney dolewała Greville'owi wina, jej palce delikatnie muskały
jego dłoń. Sara dostrzegła, że ten gest nie uszedł uwagi Amelii.
Tryskająca humorem lady Fenton zmarkotniała nagle, co wprawiło
młodego Justina Lebetera w wielkie zakłopotanie.
Twarze biesiadników robiły się coraz bardziej czerwone. Guy był
jedyną osobą, która zachowywała wyniosły spokój. Biała dłoń lady
Ann, spoczywająca na jego ramieniu, uniosła się nieco, aby, niby
mimochodem, przygładzić jego jasne włosy. Gestem tak poufałym, że
z ust Sary, też niby mimochodem, wydarło się gniewne sapnięcie.
- Wydaje mi się, że lady Ann i lord Renshaw znają się nie od dziś
- wyjaśnił uprzejmie Allardyce. - Obawiam się, że może pani stracić
swego kawalera, panno Sheridan.
Guy wybuchał głośnym śmiechem za każdym razem, gdy lady
Ann szeptała mu coś do ucha. Sara patrzyła jak urzeczona na białe
zęby błyskające w uśmiechu. Lady Ann też patrzyła i Sara poczuła, że
coś ją ukłuło, bardzo mocno. Aż zapiekło. Zazdrość.
- Jest pan w błędzie, milordzie - oświadczyła chłodno. - Lord
Renshaw towarzyszy mi na polecenie swego ojca i nie ma wobec
mnie żadnych zobowiązań.
- Naprawdę? Ciekawe, czy lord Renshaw myśli tak samo? Można
by się o tym przekonać, z moją pomocą... Jestem do pani dyspozycji.
Przez ułamek sekundy Sara, dziwiąc się sobie niepomiernie,
skłonna była zastosować proponowaną metodę. Na szczęście jednak
niemal natychmiast przyszło opamiętanie. Przecież wtedy wpadłaby w
łapy Allardyce'a! Nie mówiąc o tym, że przed chwilą oświadczyła, iż
zachowanie Guya jest jej całkowicie obojętne.
No tak, ale gdyby trochę się z nim podrażnić? Na jej ustach
pojawił się nikły uśmiech. W tym samym momencie Guy spojrzał na
nią. Ujrzał Sarę, uśmiechającą się miło. Allardyce opierał dłoń o jej
ramię. Spojrzenie Guya było tak intensywne, że Sara lekko się
wzdrygnęła i zarumieniła.
Allardyce chrząknął znacząco:
- No, no, nie spodziewałem się takich błyskawic!
- Nie mam zamiaru niczego roztrząsać - oświadczyła
podniesionym głosem Sara. - Proszę, porozmawiajmy o czymś innym.
- Naturalnie! Jeśli pani sobie życzy, możemy porozmawiać o
pogodzie.
Baranina na talerzu Sary dawno już wystygła. Lokaj zabrał talerz i
po chwili wniósł leguminę z malin. Rozległy się pomruki pełne
uznania, ale nie pod adresem kucharza, lecz wina deserowego,
jednego z najlepszych z zapasów lorda Sheridana. Chichoty i
nadzwyczaj swobodne zachowanie przybrały na sile.
Sara zauważyła przerażone spojrzenie Amelii, kiedy lady Tilney
zanurzyła palec w leguminie, a potem, patrząc Greville'owi głęboko w
oczy, podała mu ów paluszek do oblizania. Pani Fisk była jeszcze
bardziej kreatywna i ustawiwszy sobie talerzyk na wydatnym biuście,
zachęcała sir Ralpha, aby zabierał się do deseru.
- Pan raczy wybaczyć, sir Ralphie - rozległ się lodowaty głos
Amelii. - Nadeszła pora, kiedy damy powinny się oddalić.
Sir Ralph poderwał się jak oparzony, strącając talerzyk z biustu
pani Fisk.
- Naturalnie, proszę, niech panie się oddalają - bełkotał nieco
nieprzytomnie. - Lady Tilney, lady Ann, proszę łaskawie, aby panie
zaczekały na nas w salonie!
- Nie bądź głupi, Ralph - prychnęła lady Tilney, przeciągając
pieszczotliwie palcem po policzku Greville'a. - Damy nie chcą iść do
salonu, damy też chcą się napić portwajnu!
Lady Ann karmiła Guya winogronami. Jasnozielone kulki znikały
w jego ustach i Sara po raz któryś poczuła, że robi jej się słabo.
- Dobre obyczaje nakazują, aby damy przeszły do salonu! -
powtórzyła Amelia, powoli unosząc się z krzesła. Ani Greville, ani
Guy nie ruszyli się ze swoich miejsc. Poderwał się za to młody
Lebeter, elegancko odsunął krzesło Amelii i ofiarował jej ramię.
Sarę odprowadził lord Allardyce. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak
lady Tilney rozsiada się na kolanach Greville'a, a Guy nawija sobie na
palec jeden z jasnych loków lady Ann. Potem ktoś zatrzasnął drzwi i
dał się słyszeć gromki wybuch śmiechu.
Amelia skierowała się natychmiast ku schodom. Drżała jak w
febrze. Sara, z pozoru opanowana, w środku cała dygotała. Wiedziała,
że pewne aspekty życia w Blanchlandzie wydadzą jej się niesmaczne,
jednak
konfrontacja
z
rzeczywistością
przeszła
najśmielsze
oczekiwania. W głębi serca spodziewała się, że Guy i Greville
zachowają się jak dżentelmeni. Nic bardziej mylnego!
I nagle, po raz pierwszy w życiu, Sara poczuła się bardzo
samotna. Kiedy umarł ojciec, miała jeszcze brata. Po śmierci Franka
jej pocieszycielką i podporą stała się kuzynka Amelia. Teraz jednak,
gdy obie znalazły się w tak przykrej sytuacji, naga prawda wyszła na
jaw. Są słabe, bezbronne i nie mają do kogo zwrócić się o pomoc.
Weszły obie do pokoju Amelii, która natychmiast rzuciła się na
łóżko i wybuchnęła głośnym płaczem.
- Jak on śmiał! - krzyczała przez łzy. - Najpierw wyznaje mi
miłość, a potem umizguje się do jakiejś lafiryndy! Nienawidzę go!
Sara przysiadła obok kuzynki i głaszcząc ją po drżących plecach,
przemawiała łagodnym głosem.
- Milly, moja droga, moja kochana, proszę, nie płacz. Greville
tylko udaje, bo chce wzbudzić w tobie zazdrość.
- Zazdrość?!
Amelia odwróciła ku Sarze zaczerwienioną od płaczu twarz i
prychnęła jak dzika kotka.
- Ja mam być o niego zazdrosna? Po tym wszystkim, co dziś
wyczyniał, nie chcę go znać! Nie wiem, co było bardziej odrażające -
jego zachowanie, czy to jedzenie!
- O, tak! - przytaknęła skwapliwie Sara - Jedzenie było podłe. Ta
baranina...
- A co tam baranina! - krzyknęła Amelia, znów zalewając się
łzami. - Chodzi o to, jak oni jedli! Widziałaś, jak oblizywali sobie
palce?! O, nie! Przysięgam...
Lady Fenton poderwała się i wydając z siebie gniewne pomruki,
zaczęła z całej siły ubijać poduszkę, omal jej nie rozrywając.
- Zachowanie Guya było niewiele lepsze - odezwała się Sara. -
Wiem, że ma opinię hulaki, ale nie przypuszczałam, że na własne
oczy zobaczę, jakich dopuszcza się ekscesów! Lord Allardyce
powiedział mi, że Guy i lady Ann...
- Allardyce!
Amelia znów prychnęła jak kotka.
- On jest bardziej zepsuty niż cała reszta razem wzięta! Saro,
błagam cię, miej się przed nim na baczności! On jest niebezpieczny.
- Nie lękaj się - odparła Sara zdecydowanym głosem. - Nie
zobaczymy go już więcej. Jutro o świcie wyjeżdżamy.
Amelia odrzuciła poduszkę i spojrzała na Sarę z wielkim
niedowierzaniem.
- Ależ Saro! Mówiłaś przecież, że masz tu ważną sprawę!
- Poproszę pana Churchwarda, by załatwił to w moim imieniu.
Łzy Amelii natychmiast obeschły. Zerwała się z łóżka i zaczęła
przechadzać po pokoju.
- Nie możemy teraz stąd wyjechać - oświadczyła stanowczym
głosem. - Pomyśl! Te wstrętne kreatury będą zachwycone, że udało im
się nas wygonić! O, nie, Saro! Nie możemy na to pozwolić!
Jakby na potwierdzenie jej słów nagle na korytarzu dał się słyszeć
dziki chichot, potem ktoś szybko przebiegł. Za chwilę usłyszały inne
kroki, zdecydowanie wolniejsze, ciężkie, połączone z sapaniem i
gniewnymi pomrukami.
- Bawimy się w polowanie na wiewiórki - krzyknął jakiś kobiecy
głos. - Greville, ty będziesz chował się razem ze mną!
Znów tupot, i cisza, ale tylko na chwilę.
- Och, lordzie Renshaw - pisnął ktoś omdlewająco. - Jeśli to pan
będzie na mnie polować, to ja bardzo szybko dam się złapać!
Sara nie wytrzymała i zasłoniwszy sobie usta ręką, wybuchnęła
histerycznym śmiechem. Amelia znów leżała na łóżku, z głową ukrytą
w poduszce. Jej ramiona drżały, na pewno jednak nie od płaczu.
Kiedy szepty i pomruki w korytarzu ucichły, Amelia uniosła głowę i
spojrzała na kuzynkę.
- No i co, moja Saro?
- Nie wyjeżdżamy! - oznajmiła z mocą kuzynka. - Za nic! Masz
świętą rację, Milly, te podłe babska nie mogą zwyciężyć! Powiadają,
że zemsta jest rozkoszą bogów, a ja, wystaw sobie, wpadłam na
pewien pomysł...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sara wyszła od Amelii bardzo późno i powoli ruszyła ciemnym
korytarzem, bardzo podekscytowana planem, jaki ułożyły razem z
kuzynką. Bojowy nastrój nie sprzyjał senności, a dobra książka na
pewno pomoże się wyciszyć. Sara zeszła na dół prawie bezszelestnie.
Wszędzie było cicho i panowały prawdziwie egipskie ciemności,
wyglądało więc na to, że jeśli sir Ralph i jego kompania nadal gdzieś
oddają się uciechom, to na pewno na piętrze i za szczelnie
zamkniętymi drzwiami.
Ostrożnie otworzyła drzwi biblioteki i podeszła do dębowych
półek. Sir Ralph systematycznie pozbywał się księgozbioru
poprzedniego właściciela, sporo tomów uniknęło jednak smutnego
losu. Sara postawiła świecę na stole i wspiąwszy się po drewnianej
drabince, wybrała kilka ulubionych książek. Były zakurzone,
pachniały pleśnią, tak jakby dawno nikt ich nie brał do ręki... Usiadła
w fotelu i ze wzruszeniem zaczęła przewracać znajome kartki.
Nagle płomień świecy zadrżał. Ktoś cicho otwierał drzwi.
Zerwała się na równe nogi, książki zsunęły się na podłogę. Ciemna
postać, zbliżająca się ku niej, w pierwszej chwili była nie do
rozpoznania. Dopiero kiedy mężczyzna zatrzymał się w kręgu światła,
Sara westchnęła. Najbardziej niebezpieczną osobą niewątpliwie byłby
lord Allardyce, jednak lord Renshaw również nie napawał otuchą i
spokojem.
- To pan, milordzie? Czyżby miał pan kłopoty z zaśnięciem? -
spytała, szalenie dumna, że jej głos nawet nie zadrżał.
W którymś momencie zabawy lord pozbył się surduta. Płócienna
koszula bardziej uwydatniała niż ukrywała jego wspaniale umięśniony
tors, rozwiązany halsztuk zwisał smętnie. Ten nieład w ubiorze czynił
lorda jeszcze bardziej pociągającym, czemu Sara nie mogła
zaprzeczyć. Uzmysłowiła sobie jednocześnie, że ów nieład jest
wynikiem pewnych czynności, w które lepiej nie wnikać. Bo przecież
te gęste, jasne włosy na pewno rozwichrzyła jakaś kobieca ręka...
- Byłem zajęty czymś innym - wyjaśnił spokojnie Guy. - Ale
dlaczego pani nie śpi, panno Sheridan? Przecież panie opuściły nas
wcześniej.
Jego spokój rozdrażnił Sarę.
- Dziwne, że pan to spostrzegł, bo rzeczywiście, był pan bardzo
zajęty.
- Wszyscy byli zajęci, panno Sheridan. Zauważyłem, że lord
Allardyce też nie marnował czasu w pani towarzystwie!
- Och!
Sara pozwoliła sobie na lekkie wzruszenie ramionami, a nawet
zmarszczyła nos.
- Zlekceważyła pani moje ostrzeżenie co do Allardyce'a.
- Bo pańska opinia o nim jest błędna! Tak samo jak wybór
towarzystwa przy stole!
- Aha - mruknął Guy, podchodząc bliżej. - Moja towarzyszka przy
stole nie zyskała pani aprobaty?
- Nie wydaję żadnych opinii - oświadczyła Sara, odsuwając się o
krok. - Oprócz tej jednej, że żadna dobrze wychowana dama nie
znajduje przyjemności w podglądaniu cudzych igraszek miłosnych!
- Aha - mruknął ponownie Guy, stając tuż przed nią.
- Czyli pani jest obojętne, co robię? - spytał cicho.
Jego palce delikatnie ujęły ją pod brodę, zmuszając, aby spojrzała
mu prosto w oczy.
- Nie moją sprawą jest osądzanie pańskich czynów, milordzie!
Proszę nie zapominać, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn!
W oczach Guya coś błysnęło.
- Rzeczywiście - powiedział niedbałym tonem. - Przypominam
sobie.
Jego palce delikatnie musnęły policzek Sary.
- A może zmieni pani zdanie?
- Nie sądzę! A zresztą, jego lordowską mość nie zmartwiła
zbytnio moja odmowa - oświadczyła mocnym głosem, przyciskając
książki do piersi, jakby osłaniała się tarczą. - Pan wybaczy, milordzie,
ale jestem zmęczona i chciałabym powrócić do mego pokoju.
- A ja sądziłem, że pani przyszła tu poczytać, bo nie może zasnąć!
- Tak było pół godziny temu.
Sara ruszyła ku drzwiom zdecydowanym krokiem. Zdołała
uczynić tylko jeden, ponieważ Guy natychmiast zastąpił jej drogę.
- A teraz nagle poczuła się pani znużona? Szkoda! Myślałem, że
zdąży pani jeszcze wyjaśnić, dlaczego moje oświadczyny warte są
tylko odrzucenia!
- To nie miejsce i czas na taką rozmowę - odezwała się słabym
głosem. - Jest bardzo późno, lordzie Renshaw...
Głos uwiązł jej w gardle.
Guy wyjął książki z jej rąk i rzucił na stolik. Stała bez ruchu,
czując, że tak właśnie jest najlepiej. Nie wiadomo, które z nich zrobiło
pierwszy ruch. Ramiona Guya objęły ją mocno. Pocałunek był czuły,
delikatny.
- Milordzie, pan chyba pomylił mnie z inną damą.
Uśmiechnął się, a ona natychmiast poczuła, że już tęskni za
następną pieszczotą.
- Nie, ciebie nie mógłbym z nikim pomylić... Saro... A jeśli ten
Allardyce odważy się ciebie dotknąć, to ja...
Znów całował, znów tak słodko, delikatnie, rozpalając jej ciało, w
którym była już tylko rozkosz i uległość. Jakże łatwo zapomnieć, że
jeszcze godzinę temu całował lady Ann Walter...
O, nie! Tego zapomnieć nie można! Sara szarpnęła się z całą
mocą. Guy natychmiast opuścił ramiona. Przez ułamek sekundy stali
bez ruchu, mierząc się wzrokiem.
- Muszę iść! Dobranoc, milordzie!
Nie próbował jej zatrzymać. Czuła jednak na sobie jego wzrok.
Patrzył za nią, kiedy szła ku drzwiom, patrzył przez te drzwi, gdy
wstępowała na schody. Patrzył. I ta świadomość sprawiła, że
zapragnęła zapłakać.
Rankiem śnieg rozpadał się na dobre. W całym domu panowała
cisza. Sara, otuliwszy się ciepłą peleryną, wyszła z samego rana na
przechadzkę, świadomie rezygnując ze śniadania. Nie miała ochoty
ani na czerstwy chleb, ani na zimną kawę. Szła przez ogród, teraz
pozbawiony barw i zapachów.
Śnieg cichutko skrzypiał pod nogami, a ona chłonęła nieskalaną
biel, poprzecinaną ciemnymi plamami drzew i krzewów. Potem
weszła w las i pod jej stopami zaszeleściły suche liście. To tu, wśród
drzew, ukryta była owa grota, o której mówił Allardyce. Ulubione
miejsce zabaw małej Sary.
Z łatwością odszukała wejście i pochyliwszy głowę, wsunęła się
do środka. Przez szczeliny w skałach sączyło się światło, odbijało od
ścian, tworząc tajemniczą poświatę. Pod ścianą cichutko szemrało
źródełko. Woda zbierała się w zagłębieniu skał, formując małą
sadzawkę. Było to ciche, pełne uroku miejsce i wczorajsze insynuacje
Allardyce'a wydawały się zupełnym nonsensem.
Przysiadłszy na kamieniu, zanurzyła palce w lodowatej wodzie.
Nagle zerwała się i z lękiem spojrzała w stronę wejścia. Ktoś
nadchodził. Allardyce?!
- Tom! Chwała Bogu! Przestraszyłam się.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - przepraszał nieśmiało,
zdejmując czapkę. - Widziałem, jak pani szła do groty, a chciałem
spotkać się z panią bez świadków. To ważne.
Tom dla pewności obejrzał się w stronę wyjścia, po czym
zbliżywszy się do Sary, zaczął szukać czegoś po kieszeniach, mrucząc
konspiracyjnie:
- Mam wiadomość od panny Meredith. Proszę!
Sara z przejęciem odebrała malutką paczuszkę owiniętą w
brązowy papier.
- To nie jest list, Tom!
- Ale to właśnie miałem pani doręczyć - wyjaśnił Tom.
- A możesz mi zdradzić, gdzie jest teraz Oliwia?
- No...
- Dobrze, dobrze, nie będę pytać - zaśmiała się Sara, wsuwając
pakiecik do kieszeni peleryny. - Powiedz, gdzie cię znajdę w razie
potrzeby?
- Teraz idę do cieplarni. Lady Fenton prosiła o kwiaty.
- Trudna sprawa w grudniu! Amelia jest niesamowita, istny
wulkan energii!
Poczekała, aż staruszek wyjdzie z groty. Kiedy kroki ucichły,
szybko wyjęła z kieszeni paczuszkę i zgrabiałymi palcami rozwinęła
brązowy papier.
Na jej dłoni leżał złoty medalion. Musiał być już bardzo stary,
ornamenty na kopercie były wytarte, prawie niewidoczne. Sara
podeszła do światła i nacisnęła malutki zameczek. W środku były
dwie miniaturki. Na portreciku z lewej strony - dama w sukni z
głębokim dekoltem. Wdzięczna główka, obsypana brązowymi lokami.
Jeden długi lok oplatał smukłą szyję. Brązowe oczy pełne blasku i
promienny uśmiech. Zapewne bardzo wesoła osoba. I dziwnie
znajoma...
Mężczyzna na portreciku z prawej strony wydał się jeszcze
bardziej znajomy. Tak znajomy, że Sara z wrażenia omal nie upuściła
medalionu na ziemię. Gęste, jasne włosy, wysoko osadzone kości
policzkowe i usta, bardzo mocno zarysowane. Przecież to Guy! I te
oczy, uderzająco ciemne, patrzące z ironią, jakby drwiły ze
wszystkich...
Nagle olśniło ją. Przecież ten medalion jest bardzo stary, co
najmniej sprzed pół wieku. Naturalnie, że to nie Guy. To musi być
jego dziadek. Jeszcze raz przyjrzała się portrecikowi i teraz dostrzegła
wiele różnic. Twarz dżentelmena z portretu była surowa,
nieprzystępna. Tak samo oczy, spoglądające srogo spod krzaczastych
brwi. Natomiast w oczach Guya rzadko gasły wesołe iskierki.
Nagle poczuła chłód. Szybko wsunęła medalion do kieszeni i
ruszyła ku wyjściu. Coś pod stopą zaszeleściło, prawie bezgłośnie.
Mały kawałek papieru, który musiał wypaść z medalionu.
Panno S., czy mogłaby Pani spotkać się ze mną dziś o północy w
Folly Tower? O.
Sara z niezadowoleniem zmarszczyła zgrabny nosek. Cóż za
pomysł! Spotkanie o północy, w starej, zrujnowanej wieży! I to w
zimie! Zadrżała i otuliwszy się szczelniej peleryną, szybko wyszła z
groty. Długo krążyła bez celu, rozmyślając o medalionie. Dlaczego
Oliwia go przesłała? A może była to próba przekazania jakiejś
zakamuflowanej wiadomości?
Skąd panna Meredith ma ten medalion z portretami
Woodallanów? Co łączy ją z tą rodziną? Sara przypomniała sobie
nieprzyjemne spojrzenie dżentelmena z portreciku, przypomniała
sobie też rozmowę Guya z ojcem. Zdaje się, że ten związek z
Woodallanami nie wróży nic dobrego, a raczej zwiastuje kłopoty...
- Panno Sheridan!
Od strony jeziora nadchodził lord. Koło jego nóg plątał się
wyrośnięty, brązowy owczarek. Sara zarumieniła się.
- A gdzież pan znalazł tak pięknego towarzysza przechadzki? -
zagadnęła szybko, aby jakoś pokryć zmieszanie.
- Sam mnie sobie znalazł! To pies sir Ralpha. Bardzo łagodne
stworzenie.
Sara z lekkim niedowierzaniem spojrzała na wyjątkowo rosły
okaz czworonoga.
- Lubi sobie poganiać - ciągnął Guy, zerkając na psa z wielką
sympatią. - Wątpię jednak, czy jego pan zabiera go na spacery.
Guy nie odrywał oczu od zarumienionej twarzy Sary. Nerwowo
przyspieszyła kroku, kierując się w stronę domu. Kilkadziesiąt
metrów przed nimi, wśród drzew, pojawiła się strzelista sylwetka
Folly Tower, małej wieży, którą polecił zbudować ojciec Sary. Ze
szczytu Folly Tower można było dojrzeć każdy zakątek posiadłości.
Widok wieży znów skierował myśli Sary ku Oliwii.
- Może wybierzemy się na łyżwy dziś po południu? - zagadnął
znienacka Guy. - Chyba lód jest już dostatecznie gruby. Pani zapewne
jako dziecko jeździła tu na łyżwach?
- Na łyżwach? - powtórzyła Sara nieco nieprzytomnym głosem. -
O, tak! To była pyszna zabawa. Bardzo dawno już nie jeździłam, ale
tego się chyba nie zapomina.
- Zdaje się, że myślami błądzi pani gdzie indziej - zauważył Guy,
przyglądając się jej bacznie. - Zapewne przedmiotem rozmyślań jest
panna Meredith. Ma pani już jakiś pomysł, jak ją odnaleźć?
- Wcale o niej nie myślałam - skłamała Sara, sarkając w duchu na
domyślność Guya. Medalion i liścik od Oliwii ciążyły jej w kieszeni
jak kamień. - Nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać. A pan, co dziś
zamierza, milordzie?
- Ja? - Guy lekko wzruszył ramionami. - Właściwie nic. Jestem do
pani dyspozycji. Z miłą chęcią będę pani towarzyszył.
- Och, nie, dziękuję, milordzie - odparła pospiesznie Sara. - Nie
chciałabym pana obarczać swoją osobą. Poza tym sporo dziś się
nachodziłam i nie planuję żadnych wypraw, podczas których
potrzebne by mi było towarzystwo.
- Czy to z powodu naszego spotkania w bibliotece moja osoba jest
pani tak niemiła? - spytał Guy z kpiącym uśmiechem. - Mam nadzieję,
że wczoraj bez trudu odnalazła pani drogę do swojej sypialni?
- Naturalnie, milordzie! W Blanchlandzie nawet po ciemku
zawsze odnajdę drogę! A teraz proszę wybaczyć, trochę mi zimno i
chciałabym już wrócić.
- Zobaczymy się więc później, panno Sheridan! W domu
prawdopodobnie czeka na panią świeżo zaparzona kawa i przyzwoite
śniadanie. Kiedy wychodziłem na spacer, lady Amelia obejmowała
rządy w kuchni.
Skłonił się elegancko, gwizdnął na psa i ruszył w kierunku
jeziora. Sara z trudem odwróciła wzrok od zgrabnej sylwetki. Nie, nie
wierzyła mu, choć wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie zamierza
szukać Oliwii na własną rękę. Westchnęła i musnęła palcami
medalion. Przecież ona też wiele ukrywała przed Guyem! Nie byli ze
sobą szczerzy i ta sytuacja stawała się nie do zniesienia.
W lśniącym czystością pokoju śniadaniowym na Sarę czekała nie
tylko gorąca, aromatyczna kawa, ale także świeżo upieczony chleb.
Obok, w pokoju jadalnym, kilka służących pod czujnym okiem
Amelii doprowadzało kolejne pomieszczenie do idealnego porządku.
- Nie przełknę ani kęsa, dopóki wszystko nie będzie lśnić -
oznajmiła kuzynka na powitanie. - Mam nadzieję, że sprawimy się tu
do południa i potem przejdziemy do sypialni. Strach pomyśleć, co nas
tam czeka! Na pewno pchły, albo i coś gorszego. Aha, Saro, lady
Tilney i lady Ann są w salonie, bardzo drażni je hałas przesuwanych
mebli. Mówię ci to na wszelki wypadek, gdybyś wolała uniknąć
spotkania z nimi...
Amelia zachichotała.
- W świetle dziennym wyglądają niezbyt świeżo, znać po nich, że
przez całą noc nie zmrużyły oka. Zaproponowałam im mój krem z
płatków róży, odmładzający płeć, nie chciały jednak skorzystać.
Sara parsknęła śmiechem.
- A widziałaś Greville'a, Milly?
- Greville'a? - Na twarzy Amelii pojawił się wyraz
niewypowiedzianej słodyczy. - Biedaczek! Głowa boli go straszliwie,
więc wymyśliłam dla niego bardzo skuteczną miksturę. Żółtka
zmieszane z przecierem pomidorowym, doprawione lukrecją!
- Jesteś okrutna, Milly! Mam nadzieję, że sir Greville Baynham
przeżyje tę kurację! A powiedz, jak sir Ralph przyjmuje zmiany w
swoim domu?
- Najpierw był zły, ale potem powiedział, że jestem damą z wielką
fantazją i dał mi wolną rękę. - Amelia wesoło pomachała ściereczką i
zabrała się do ścierania kurzu z pięknej serwantki.
- Ciekawe, czy będzie tak zachwycony, kiedy dowie się, że
zginęły klucze od piwniczki z winem - zauważyła Sara
konspiracyjnym szeptem.
- Może i nie - odparła obojętnym głosem Amelia, nie przerywając
swego zajęcia. - Trudno, powinien ich lepiej pilnować!
Propozycja jazdy na łyżwach nie zachwyciła gości sir Ralpha.
Wszyscy zgodnie oświadczyli, że z powodu zbyt wczesnego
poderwania się z łóżek, spowodowanego działaniami Amelii, są
bardzo osłabieni. W rezultacie i pan domu, i jego kompania zamknęli
się w bibliotece, aby oddać się mniej wyczerpującemu zajęciu,
mianowicie wspólnemu przeglądaniu najnowszego nabytku sir Ralpha
- kolekcji francuskich litografii o tematyce erotycznej.
Sara zajrzała jeszcze raz nad jezioro, stwierdziła jednak, że lód
jest zbyt cienki, poza tym znów zaczął padać gęsty śnieg. Po powrocie
do domu poszła do swego pokoju i usiłowała czytać książkę, starając
się nie zważać na dzikie wybuchy śmiechu, dobiegające z parteru.
Guy zniknął na cały dzień, nie było go aż do kolacji i Sara mimo
woli bez przerwy zadawała sobie pytanie, dokąd lord raczył się udać.
O spotkaniu z Oliwią nie zapominała ani na sekundę, czując i lęk, i
ciekawość. Czas dłużył się w nieskończoność.
O stosownej porze zeszła na kolację, która dla wszystkich okazała
się wielkim zaskoczeniem. Amelia zdradziła kucharce kilka swoich
przepisów, a że kobieta okazała się pojętna, kolacja była wyjątkowo
smaczna. Na początek delikatna zupa cytrynowa, potem pstrąg w
sosie z białego wina. Po przełknięciu pierwszego kęsa pstrąga oczy
biesiadników rozbłysły, ożywił się nawet wiecznie śpiący pan Fisk i
zakrzyknął gromko:
- Jedzenie wyborne!
Biesiadników czekała jednak przykra niespodzianka, okazało się
bowiem, że zamiast wina, wniesiono kryształowy dzban, napełniony
płynem jeszcze bardziej szlachetnym, mianowicie źródlaną wodą.
Nikt tego nie skomentował, czas jednak mijał, a na stole nie pojawiała
się ani jedna butelka wina ze znanej w okolicy piwniczki.
W końcu lady Ann nie wytrzymała i rzuciwszy panu domu
powłóczyste spojrzenie, spytała ostrożnie:
- Czy próbujesz nas nawrócić?
Sir Covell spojrzał niepewnie na lady Fenton.
- Lady Amelio... - zaczął, wyraźnie skofundowany, jako że
doceniał przecież, co Amelia uczyniła dla jego domu.
Amelia przerwała rozmowę z Justinem Lebeterem, uśmiechnęła
się miło i przekazała towarzystwu hiobową wiadomość:
- Chodzi o wino? Och Boże, miałam nadzieję, że nikt nie będzie
się dopominać. Podczas dzisiejszych porządków zawieruszył się klucz
od piwniczki.
W odpowiedzi rozległ się gremialny okrzyk rozpaczy i posypały
błagalne prośby.
- Nie będzie wina? To straszne! Jak my to przeżyjemy? Ralph,
zrób coś.
- To jakim cudem przyrządzono sos winny? - spytał bardzo
przytomnie sir Baynham.
- Takim cudem, że zostało trochę wina z wczorajszej kolacji -
wyjaśniła uprzejmie lady Fenton. - Niewiele, ale na sos wystarczyło.
Dlaczego jednak są państwo tak zdegustowani? Wino zabija smak,
czyż nie tak, lordzie Lebeter?
Lord Lebeter, który osiągnął już etap absolutnego zachwytu
wszystkim, co powie urocza lady Amelia, skwapliwie skinął głową.
Mniej zgodna była lady Tilney, która prychnąwszy pogardliwie,
wysyczała w stronę Amelii:
- Nie sądzę, żeby mój zmysł smaku ucierpiał z powodu jednej
lampki wina!
- Naturalnie, że nie - odparowała Amelia. - Przecież i tak jest już
w opłakanym stanie!
- Ralphie, obiecałeś mi kąpiel w szampanie! - poskarżyła się z
drugiego końca stołu pani Fisk. - Mówiłeś, że to jedna z twoich
specjalności.
- Jak można tak marnować szampana - oburzył się pan Fisk.
- Panno Sheridan, a może pani wie coś na temat tego klucza? -
spytał Allardyce przebiegle.
- Naturalnie, że wiem! - przytaknęła skwapliwie Sara. - O tym, że
zginął, wiedziałam wcześniej od innych. To ja wpadłam na pomysł,
aby podać do picia wodę. Czy pan już próbował, lordzie Allardyce?
To woda ze źródełka w grocie, krystalicznie czysta i nadzwyczaj
orzeźwiająca!
Lord Allardyce skrzywił się z niesmakiem.
- Dziękuję, panno Sheridan, ale nie spróbuję. Woda dobra jest dla
wieśniaków.
- Jak pan uważa - skwitowała cierpko Sara, zabierając się do
jedzenia.
Przy stole zapadła nieprzyjemna cisza.
- Ralphie! - odezwała się po chwili ostrym głosem lady Tilney. -
Jutro trzeba będzie posłać po wino do Bath!
- Niestety, drogi są nieprzejezdne - odparł strapiony pan domu. -
Sądzę, że będzie można to zrobić dopiero za kilka dni.
- A może lord Renshaw ulituje się nad państwem i pośle po wino
do Woodallan? - wtrąciła Sara. - Bo mnie osobiście wystarczy woda.
- A nam nie - oświadczyła ponuro lady Walter. - Ta woda może
być bardzo niezdrowa.
- Na pewno jednak znakomicie wpływa na cerę - oznajmiła
Amelia tonem niemal macierzyńskim.
Lady Ann zarumieniła się z gniewu, nie odpowiedziała jednak i
wszyscy w dość ponurych nastrojach kontynuowali jedzenie. Nawet
lord Allardyce, zwykle tak elokwentny, ograniczał się do mdłych
uwag o pogodzie. Po kolacji całe towarzystwo dostojnym krokiem
udało się do salonu i oddało grze w wista.
Kwadrans przed północą Sara, narzuciwszy pelerynę, cicho
wymknęła się ze swego pokoju. Bezszelestnie jak duch zeszła po
schodach i przemknęła przez hol. Drzwi frontowe udało jej się
otworzyć prawie bezgłośnie.
Na dworze było pięknie. Śnieg przestał padać, niebo było
bezchmurne. Sara, stojąc w progu, zawahała się przez chwilę. Księżyc
świecił wyjątkowo jasno, ślady jej stóp będą bardzo dobrze widoczne.
No trudno...
Otuliwszy się szczelniej peleryną, ruszyła przed siebie. Szła
szybko, ale czujnie, kryjąc się za drzewami. Dokoła panowała cisza,
zbyt idealna, i za każdym razem, gdy z potrąconej przez nieuwagę
gałązki opadał śnieg, Sara podskakiwała jak oparzona, złorzecząc w
duchu pannie Meredith.
Że też ta smarkula nie wpadła na pomysł, by umówić się z ciotką
w jakimś ciepłym, przytulnym saloniku. Najlepiej w samo południe.
Nagle serce podskoczyło jej do gardła. Ten dziwny odgłos... jakby
ktoś cicho sapnął. Odwróciła się ostrożnie. Nikogo.
Czuła jednak instynktownie, że nie jest sama. Stała bez ruchu,
zastanawiając się gorączkowo, czy wzywać pomocy. I wtedy z
ciemności wynurzyła się jakaś niewielka kobieca postać. Sara niemal
namacalnie czuła narastający gniew.
- Milly! Skąd ty się tu wzięłaś?
- Zobaczyłam przypadkiem, jak wychodzisz z domu, więc
pobiegłam za tobą - wyjaśniła zdyszanym głosem kuzynka. - Co ty
wyrabiasz, Saro?
- Nieważne - burknęła Sara. - Jak możesz być tak nierozsądna,
Milly! Przecież nie znasz okolicy, mogłaś zabłądzić, mogło ci się coś
stać...
- Tak samo jak tobie, Saro! Co znaczy ta samotna wycieczka po
nocy?
- Idę do Folly Tower, spotkać się z panną Meredith...
Umilkła na chwilę, kiedy w nocną ciszę wdarło się głośne bicie
kościelnych dzwonów.
- Milly, muszę się spieszyć, już północ.
- A kto to jest ta panna Meredith? - dopytywała się Amelia,
starając się dotrzymać kroku kuzynce. - I dlaczego umawia się z tobą
tak późno?
Sara uśmiechnęła się do siebie. Kochana Milly! To jednak
cudownie mieć przy sobie jakąś życzliwą duszę.
- Panna Meredith jest moją bratanicą - wyjaśniła. - To z jej
powodu musiałam przyjechać do Blanchlandu. Oto i powód mej
eskapady.
- Nie! - pisnęła Amelia, nie posiadając się ze zdumienia. - Twoją
bratanicą! Nie do wiary! A więc ona jest córką Franka!
- Tak, ale teraz nie mamy czasu na studiowanie drzewa
genealogicznego Sheridanów - rzuciła przez ramię Sara, potykając się
o wystający korzeń.
Dochodziły już na szczyt wzniesienia, gdzie wśród drzew
majaczyła ciemna sylwetka wieży.
- Saro! Musisz tam iść? - szepnęła przerażona Amelia, chwytając
kurczowo kuzynkę za pelerynę. - Nie podoba mi się to.
- Nie przesadzaj, Milly - obruszyła się Sara, zdając sobie sprawę,
że jeśli przynajmniej jedna z nich nie będzie udawać nieustraszonej, to
za chwilę obie rzucą się do ucieczki. - Przecież idę spotkać się z
siedemnastoletnią dziewczyną, a nie z jakimś potworem. Jeśli się
boisz, to wracaj do domu.
- Sama? Przez ten las? Nigdy w życiu! - zaprotestowała trzęsącym
się głosem lady Fenton. - Idę z tobą! Ale jestem pewna, że tam nikogo
nie ma.
Razem zbliżyły się do wieży, Sara pchnęła stare, zniszczone
drzwi i ostrożnie zajrzała do środka. Nie widziała nic, tylko ciemność.
- Oliwio! - zawołała cicho, głosem ochrypłym ze zdenerwowania.
- Jesteś tu?
Cisza. A kiedy nabierała powietrza, żeby zawołać jeszcze raz,
nagle jakaś miękka szmata opadła jej na twarz. Szarpnęła się
przerażona, ktoś jednak unieruchomił ją w żelaznym uścisku.
Usłyszała dziki krzyk Amelii, a potem, w tej ciemności, ujrzała tysiąc
gwiazd.
Wszystko trwało sekundę. Sara czuła, że ktoś zdziera jej szmatę z
głowy i pomaga wstać, a przynajmniej usiąść na kamiennej posadzce.
Zobaczyła krąg światła, znaczony przez małą latarnię, za latarnią
wysoką postać sir Baynhama, a tuż przed sobą klęczącą Amelię.
- Saro, moja kochana, co z tobą? Bałam się, że pogruchocze ci
wszystkie kości! Boże, Boże, jak ty strasznie upadłaś. Możesz się
poruszać? Boli cię coś?
Sara poruszyła się ostrożnie i natychmiast silne ramię
podtrzymało ją gorliwie. Nie musiała się odwracać, wiedziała dobrze,
czyje to ramiona. Przecież znała już objęcia Guy a Renshawa. Tę
ciepłą, kojącą bliskość... w której nie można przebywać zbyt długo.
- Nic mi nie jest - powiedziała słabym głosem, wstając z ziemi,
cały czas podtrzymywana przez lorda. - Ale co się stało? Ktoś chyba
chciał mnie porwać.
- I tak zapewne by się stało! - oznajmił surowym tonem lord, nie
puszczając ramienia Sary. - Usłyszeliśmy krzyk lady Amelii,
zaczęliśmy biec do wieży, w tym momencie oni z niej wybiegli. Było
ich dwóch.
Cóż za dziwny zbieg okoliczności, pomyślała już bardziej
przytomnie Sara. Okazuje się, że również Guy i Greville wybrali się
na spacer przy księżycu. Ale co z Oliwią? Ci dwaj napastnicy...
Czyżby czyhali na nią? Jak się dowiedzieli, że panna Meredith o
północy będzie w Folly Tower? Przecież Sara z nikim o tym nie
rozmawiała. Boże, jakżeż trzeba być ostrożną... I absolutnie nikomu o
niczym nie mówić.
- Jestem bardzo wdzięczna za pomoc - oświadczyła uprzejmym,
obojętnym głosem, zajęta otrzepywaniem peleryny. - Sądzę, że byli to
po prostu kłusownicy. Nie ma więc żadnego powodu do
zdenerwowania.
- Powód jest - oświadczył Guy, znów bardzo srogo. - Cóż to za
pomysł, panno Sheridan, z tą nocną przechadzką po lesie? Dwie słabe,
bezbronne kobiety! Czy panie postradały zmysły?
Sara milczała. O, nie, ona nie będzie w ogóle się odzywać ani
patrzeć na Guya, bo on zaraz przejrzy na wylot jej myśli.
- To może lady Amelia łaskawie udzieli nam wyjaśnień - odezwał
się Greville, postępując krok do przodu i stając w kręgu światła. -
Zauważyłem, że pani zawsze podąża śladem kuzynki! A może się
mylę i jest odwrotnie?
Amelia, wymieniwszy szybkie spojrzenie z Sarą, wzruszyła
ramionami i odparła niedbałym tonem:
- Cóż tu wyjaśniać, milordzie? Moja kuzynka po prostu nie mogła
zasnąć, ja też jeszcze nie ułożyłam się do snu, zdecydowałyśmy się
więc na mały spacer. Śnieg w blasku księżyca wygląda tak pięknie!
- Aha! I zamierzały panie o dwunastej w nocy wspiąć się na
szczyt wieży, aby nasycić wzrok pięknym widokiem trzech hrabstw
pokrytych puszystą bielą? Przecież to nonsens!
Usta Amelii zacisnęły się w wąską linię.
- Proponuję wracać już do domu - oświadczyła wyniośle,
podnosząc z ziemi latarnię. - Moja kuzynka po tak niemiłej
przygodzie powinna położyć się do łóżka.
- O, tak! I na pewno nie będzie miała kłopotu z zaśnięciem -
skomentował zjadliwie Guy. - Ta bezsenność trapi panią dość często,
panno Sheridan! A może miałaby pani ochotę dodać coś do wersji
wypadków, podanej przez lady Amelię? Ta historyjka nie jest zbyt
oryginalna.
- Ale prawdziwa - oświadczyła spokojnie Sara, unikając jednak
jego spojrzenia. - Chciałyśmy się trochę przejść po świeżym
powietrzu.
- Och, niech pani sobie daruje! Nikt nie uwierzy w tę bajeczkę!
Sara uniosła głowę i spojrzała na obu mężczyzn. Guy stał tuż
przed nią, jego twarz była zła i nieustępliwa, Greville blokował drzwi,
jakby dając do zrozumienia, że nikt nie opuści wieży, dopóki sprawa
nie zostanie wyjaśniona do końca. Płomień w latarni drżał, tak samo
drżały monstrualne wręcz cienie, tańczące na ścianach wieży.
- A więc dobrze, milordzie! Jeśli panu opowiedziana przez nas
historia nie odpowiada, to może ma pan własną wersję?
Spojrzeli na siebie. Sara prowokująco, oczy Guya były ponure.
- Dla mnie bardziej prawdopodobne jest to, że pani miała tu
schadzkę.
Sara aż zmrużyła oczy. Ona i Guy ukrywali przed sobą pewne
rzeczy, ale Guy miał nad nią przewagę, znakomicie umiał wyczuć
każdy jej blef.
- Nie zwykłam umawiać się na schadzki, milordzie - oświadczyła
wyniośle. - A pochopne wnioski wyciąga pan prawdopodobnie pod
wpływem atmosfery, dość zresztą rozwiązłej, jaka teraz panuje w
Blanchlandzie. No cóż...
- Ależ ja wcale nie sugeruję, że wymknęła się pani na schadzkę z
Allardyce'em - wyjaśnił Guy ze stoickim spokojem. - Przecież
towarzyszy pani lady Amelia. Chociaż... Znając upodobania
Allardyce'a...
Twarz Sary zrobiła się purpurowa, zanim jednak dziewczyna
zdołała coś wykrztusić, z odsieczą pospieszyła Amelia.
- Pana insynuacje, milordzie, są jak zwykle nadzwyczaj
obraźliwe! A poza tym... Może panowie pozwolą, że ja też zadam
pytanie. Jak to się stało, że panowie dziwnym trafem o tej właśnie
porze znaleźli się w pobliżu wieży? Milczy pan? To może sir Greville
udzieli nam wyjaśnień? Cóż panów tu sprowadziło? Może sir Ralph
urządza tym razem bachanalia na śniegu?
Biedna Amelia była przekonana, że porządnie dogryzła
dżentelmenom. Niestety, Greville, usłyszawszy jej supozycję,
wybuchnął głośnym śmiechem, co wywołało następny potok słów
rozjuszonej lady Fenton.
- Jakim prawem panowie domagają się od nas wyjaśnień? To nie
panów sprawa, co ja i moja kuzynka robimy w nocy. Nie musimy się
nikomu tłumaczyć, nawet gdyby przyszła nam ochota tańczyć sobie
wśród drzew do białego rana! A panom...
- Droga lady Amelio - przerwał Greville aksamitnym głosem. -
Ośmieliłem się zakwestionować pani postępowanie tylko dlatego, że
jako osoba starsza od kuzynki powinna pani wykazać więcej
rozwagi...
Sara w ostatniej chwili przechwyciła latarnię, ponieważ rączki
Amelii ruszały już do ataku. No tak, i teraz lady Fenton, dostojna
wdowa, spoliczkuje sir Baynhama! Grev zareagował jednak
błyskawicznie i chwyciwszy Amelię za rękę, pociągnął ją ku
drzwiom.
- Nasza potyczka słowna jest fascynująca, droga pani - mówił
szybko, nie dając Amelii dojść do słowa. - Proponuję jednak powrót
do domu. Panno Sheridan, czy zechce pani oświetlać nam drogę?
- Raczej ja - oświadczył Guy, zabierając Sarze latarnię. - Nie
jestem pewien, czy panna Sheridan poprowadzi nas w dobrym
kierunku.
Oburzenie Sary osiągnęło to samo natężenie, co gniew Amelii.
Nie zdążyła jednak dać temu upust.
- Renshaw? Baynham? - rozległ się nagle męski głos. - Co, u
diabła, tu... O, proszę wybaczyć! Lady Fenton! Panno Sheridan! Nie
zauważyłem, myślałem, że to...
Dla Sary wszystko było jasne. Justin Lebeter przypuszczał, że w
wieży szykuje się jakaś nowa, oryginalna rozrywka.
- Witaj, Lebeter - odezwał się uprzejmie Guy. - Czy pan też cierpi
na bezsenność?
- No... trochę - bąknął wyraźnie zmieszany młodzieniec. -
Wyszedłem się przejść i zobaczyłem światło w wieży...
- A my wracamy już do domu - przerwała Sara, chcąc ułatwić mu
sytuację. - Ma pan ochotę przyłączyć się do nas?
W drodze powrotnej nikt nie odezwał się ani słowem. W
obecności Justina Lebetera Guy i Greville powstrzymali się od
dalszych kłopotliwych pytań, Sara była jednak pewna, że obaj
dżentelmeni tak łatwo nie zrezygnują.
Po powrocie do domu Amelia i Sara natychmiast pomknęły na
górę. Wspinając się po schodach za Amelią, Sara rozmyślała smętnie,
że zagadek ma aż nadto. Tajemniczy medalion, niespodziane
zjawienie się Guya i Greville'a w wieży. No i ta najważniejsza.
Co z Oliwią? Gdzie jest Oliwia?
Zamyślona, weszła do ciemnego pokoju. Kiedy stawiała świecę
na stoliku przy łóżku, usłyszała jakiś szmer. Mysz? Nie, nie mysz.
Pod ścianą na krześle siedziała jakaś młoda dama i wpatrywała się w
nią wielkimi, ciemnymi oczami. Kiedy Sara, przestraszona, zaczęła
posuwać się ku drzwiom, dziewczyna poderwała się z krzesła.
- Proszę się nie obawiać, panno Sheridan! I proszę wybaczyć, że
ośmieliłam się zjawić tak niespodziewanie. Ale to był jedyny sposób,
żeby się z panią zobaczyć. Jestem Oliwia Meredith.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Panna Oliwia Meredith, niezwykle urodziwa, wykazywała
zadziwiające podobieństwo i do pary z portrecików w medalionie, i do
Guya Renshawa. Takie same wyjątkowo gęste jasne włosy, no i oczy,
bardzo duże i uderzająco ciemne w porównaniu z jasną cerą.
Piękny owal twarzy Oliwia odziedziczyła po damie z medalionu,
ale rysy twarzy zdecydowanie po Sheridanach i Sarze bezwiednie
nasunęła się myśl, że gdyby Guy został jej mężem, ich dzieci zapewne
byłyby podobne do tej dziewczyny.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - odezwała się cicho Oliwia. -
Przestraszyłam panią, ale ja tak bardzo chciałam się z panią spotkać.
Tom to wszystko wymyślił. Pani go zna, Tom Brookes. On i jego
żona udzielili mi schronienia.
- Tak, znam go - potwierdziła Sara, machinalnie ściągając
pelerynę. - A zatem to spotkanie w Folly Tower...
- O, to był tylko fortel! Tom specjalnie rozpuścił pogłoski, że
będę tam o północy. Wiadomo było, że lord Allardyce pójdzie do
wieży, a ja spokojnie poczekam tu na panią.
- No tak, rzeczywiście, trzeba Tomowi pogratulować pomysłu.
Nieźle nas wszystkich przegonił po tym śniegu.
Siedemnastolatka z trudem stłumiła śmiech.
- Tak mi przykro, panno Sheridan, ale to był jedyny sposób, by
wyprowadzić w pole lorda... Allardyce'a.
Dziewczyna zadrżała. Ogień przygasał w kominku i w pokoju
robiło się chłodno. A może to nazwisko wzbudzało w Oliwii lęk? Sara
przykucnęła i poprawiwszy ogień, przysiadła na chwilę na piętach.
- Panno Meredith, czy to z powodu lorda Allardyce'a
zdecydowała się pani napisać do pana Churchwarda? - spytała,
przyglądając się bacznie Oliwii. - I w czym mogę pani pomóc? Ale
najpierw proszę powiedzieć, czy nie jest pani głodna? Może pobiegnę
do kuchni i przyniosę coś do jedzenia.
- Nie trzeba, dziękuję, panno Sheridan. U Toma niczego mi nie
brak, a ja nie chciałabym zajmować pani zbyt wiele czasu.
- W takim razie usiądźmy i proszę opowiadać o swoich kłopotach
- poprosiła Sara, siadając na krześle obok dziewczyny.
- Panno Sheridan, Tom powiedział, że pani przyjechała, aby mi
pomóc. Jestem pani bardzo wdzięczna. Kiedy pisałam do pana
Churchwarda, nie spodziewałam się, że on zawiadomi panią i pani
przyjedzie tu osobiście. Panno Sheridan...
Dziewczyna zamilkła na chwilę, nerwowo skubiąc fałdy sukni.
- Kilka lat temu moja matka, to znaczy moja przybrana matka,
powiedziała mi, co łączy mnie z pani rodziną. Proszę mi wierzyć, nie
mam najmniejszego zamiaru wykorzystywać pani, ale naprawdę nie
mam do kogo się zwrócić.
- Ależ, moja droga, co pani mówi! Przecież jestem pani ciotką! -
żachnęła się Sara, uśmiechając się serdecznie do dziewczyny. - I
jestem bardzo szczęśliwa, że nareszcie mogę poznać moją bratanicę.
- Dziękuję pani - odparła z nieśmiałym uśmiechem Oliwia. -
Muszę przyznać, że to trochę dziwne, raptem dowiedzieć się, że ma
się jeszcze jakąś rodzinę. I smutno mi, że nigdy... nigdy nie poznam
mojego ojca.
- Tak, nigdy - przyznała z ciężkim westchnieniem Sara. -
Opowiem pani o nim. Panno Meredith, bardzo kochałam mego brata,
a pani ojca. Był nadzwyczaj inteligentnym, pełnym fantazji i
ciekawym świata człowiekiem. I przede wszystkim pełnym uroku i
bardzo serdecznym. Gdyby to wszystko... potoczyło się inaczej, na
pewno bardzo by panią kochał, Oliwio. Oliwio... Czy mogę tak
zwracać się do pani?
- Ależ naturalnie, dziękuję, będę szczęśliwa!
- Do mnie zwracaj się też po imieniu, dobrze? Jeśli będziesz
mówić „ciociu", poczuję się okropnie stara.
Oliwia, całkowicie już rozpogodzona, patrzyła na Sarę
zachwyconym wzrokiem.
- Pani jest cudowna! Trudno uwierzyć, że jest pani... że jesteś,
Saro, starsza ode mnie o kilka lat. Teraz czuję się, jakbym miała
siostrę. Och, jak ja się cieszę!
- Ja też, kochanie, bardzo się cieszę. A teraz mów już, co dzieje
się niedobrego. Z twego listu do pana Churchwarda wynikało, że
sprawa jest poważna. A jeśli chodzi o lorda Allardyce'a, miałam
okazję go poznać i, no cóż, mogę sobie wyobrazić...
Wszelka radość znikła z twarzy Oliwii. Dziewczyna posmutniała,
w jej oczach pojawił się lęk.
- Och, Saro - jęknęła z prawdziwą rozpaczą. - To wszystko jest
takie głupie, takie nieprzyjemne! I naprawdę nie miałam z kim o tym
porozmawiać.
- A więc opowiadaj, wszystko od początku. Słyszałam, że
niedawno ukończyłaś szkołę?
- Tak, przed kilkoma miesiącami. Mama bardzo się martwiła, co
ja dalej będę robić w Blanchlandzie. Pragnęła, abym wyszła za mąż za
porządnego człowieka, ale w okolicy jest mało odpowiednich
kawalerów. Miała nadzieję, że pojedziemy do Bath, chociaż na jeden
sezon. Niestety, nie mogłyśmy sobie na to pozwolić, ponieważ ojciec
źle zainwestował oszczędności. Poza tym mama zachorowała,
potrzebne były pieniądze na leki.
Rodzice jednej z moich koleżanek szkolnych obiecali, że
poszukają mi miejsca guwernantki albo damy do towarzystwa. No i
wtedy do Blanchlandu przyjechał lord Allardyce...
Sara słuchała z wielkim współczuciem. Doskonale rozumiała lęk
pani Meredith o przyszłość córki i jej rozpacz z powodu źle
zainwestowanych pieniędzy. Sara wiedziała, co to znaczy żyć z nader
skromnych środków, dlatego ceniła sobie bardzo, że nosi nazwisko,
gwarantujące jej odpowiednią pozycję towarzyską, a ponadto ma
bogatą kuzynkę o gołębim sercu. Oliwia jest w o wiele gorszej
sytuacji.
- Po raz pierwszy spotkałam go w wiosce, był taki ugrzeczniony,
potem zaczął nas odwiedzać. Biedna mama myślała, że uda mi się
dobrze wyjść za mąż, za samego lorda.... A on od początku wcale mi
się nie podobał, czułam do niego instynktowną niechęć. Naturalnie,
wcale mi się nie oświadczył. Zaproponował mi tylko komfortowe
warunki życia w zamian za... Domyślasz się, Saro? Dla mnie było to
wstrętne. Wierzysz mi?
- Kochanie, oczywiście! - wykrzyknęła Sara, poruszona do głębi.
Biedne dziecko! Propozycja tego zepsutego do szpiku kości lorda
musiała ją potwornie przerazić! - Czy lord Allardyce pogodził się z
twoją odmową?
- Nie, Saro! Zaczął nachodzić nas niemal codziennie, doszło do
tego, że bałam się wyjść z domu. A pewnego dnia przyszedł z
triumfującą miną i oświadczył, że wydzierżawił nasz dom od sir
Ralpha! I że teraz w każdej chwili może wyrzucić nas na bruk. A
zrobi to, jeśli nie spełnię jego żądań.
- Boże drogi, dziecko! I co wtedy zrobiłaś?
- Od razu przybiegłam tu, do Blanchlandu, żeby porozmawiać z...
- Z sir Ralphem?
- Nie, nie - zaprzeczyła dziewczyna, wyraźnie zmieszana. - Z
lordem... Lebeterem.
- Oliwio, czy ty dobrze znasz lorda Lebetera?
- O, tak!
Oliwia, dotychczas smutna i przygaszona, nagle ożywiła się.
Uniosła głowę, jej wielkie brązowe oczy rozbłysły.
- Lord Lebeter jest bratem mojej koleżanki szkolnej, u której
bywałam w domu. Tam go poznałam... Ale potem, kiedy nasza
sytuacja życiowa tak bardzo się pogorszyła, nie śmiałam utrzymywać
z nimi znajomości. Och, Saro, czy wiesz, co czułam, kiedy nagle
zobaczyłam go tu, w Blanchlandzie? Jechał konno przez wioskę, a
ja...
Sara doskonale mogła sobie wyobrazić całą gamę uczuć, które
ogarnęły zapewne to młodziutkie, niewinne stworzenie, ten błysk
radości i zaskoczenia w przepięknych brązowych oczach - i nagle
sama poczuła się jak stara, zasuszona ciotka.
- Naturalnie, Saro, byłam bardzo zdeprymowana, że widzę go
właśnie tutaj. Wszyscy przecież wiedzą, co dzieje się teraz w
rezydencji, a Justin Lebeter jest prawdziwym dżentelmenem. Ja nie
wierzę, Saro, że on też...
- Oczywiście, że nie, kochanie! Ale powiedz, udałoci się z nim
porozmawiać?
- Niestety, nie, natknęłam się natomiast na lorda Allardyce'a.
Przeraziłam się okropnie i uciekłam. Wtedy spotkałam Toma, a resztę
już wiesz, Saro.
Sara milczała przez chwilę, nieco oszołomiona opowieścią Oliwii.
- Oliwio, pozwolisz, że zadam ci jeszcze kilka pytań?
- Naturalnie, Saro.
- Powiedz mi, moja droga, co skłoniło cię do napisania listu do
pana Churchwarda?
- To była sugestia mamy, prosiła, żebym to zrobiła, kiedy
zauważyła, że lord Allardyce zaczął mi się naprzykrzać. Przedtem
jednak, jak mówiłam, chciałam porozmawiać z lordem Lebeterem.
- Rozumiem. Ale w rezydencji natknęłaś się na lorda Allardyce'a,
przeraziłaś się i uciekłaś...
- Tak. Uciekłam i schowałam się w cieplarni. Tam znalazł mnie
Tom Brookes.
- I teraz ukrywasz się u państwa Brookes?
- Doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej. Lordowi
Allardyce'owi nie przyjdzie do głowy szukać mnie w mieszkaniach
dla służby, a już na pewno nie w domku ogrodnika. Poza tym Tom
pracuje w ogrodzie i cieplarni i może mieć oko na Allardyce'a. Jest ze
mną, oczywiście, moja matka.
- Rozumiem. A czy nadal zamierzasz porozmawiać z lordem
Lebeterem?
Na dźwięk nazwiska Justina oczy dziewczyny znów rozbłysły.
- Oczywiście, że zamierzam, chociaż Tom i jego żona są temu
przeciwni. Boją się, że lord Lebeter może okazać się podobny do
lorda Allardyce'a. Ostatecznie postanowiłam napisać do pana
Churchwarda. Tom poradził, żebym z nikim już nic rozmawiała, tylko
cierpliwie poczekała na odpowiedź.
A potem, kiedy zobaczył ciebie i przekonał się, że chcesz mi
pomóc... Wtedy powiedział, że na pewno wszystko będzie dobrze, bo
twoja kuzynka poradzi sobie z lordem Allardyce'em. Saro, czy lady
Amelia rzeczywiście jest taka groźna?
Rozbawiona Sara wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Lady Amelia ma złote serce, potrafi jednak walczyć do
upadłego. Jest po prostu osobą niezwykłą. A ciebie na pewno bardzo
polubi, przecież to też twoja krewna, Oliwio!
- No tak... - bąknęła Oliwia. - No a teraz, Saro? Co my teraz
zrobimy?
- Myślę, Oliwio, że przede wszystkim powinnaś stąd wyjechać.
Jutro z samego rana porozmawiam z Amelią i zabierzemy cię do Bath.
Twoja matka, naturałnie, powinna jechać z nami. Gdy lord Allardyce
przekona się, że masz ustosunkowaną rodzinę, na pewno zostawi cię
w spokoju. Potem skontaktujemy się z panem Churchwardem, niech
wyjaśni sprawę dzierżawy waszego domu, a Amelia porozmawia z
odpowiednimi osobami na temat inwestycji twego ojca. Co o tym
sądzisz, moja droga?
Oczy Oliwii zalśniły od łez.
- Och, Saro - wykrzyknęła drżącym głosem. - To byłoby
najcudowniejsze rozwiązanie na świecie!
- I, naturalnie, niczego nie będziemy ukrywać przed lordem
Lebeterem, żeby wiedział, gdzie cię szukać. Oliwo, jak myślisz,
będziesz gotowa do podróży jutro rano?
- Jutro rano? - powtórzyła nagle posmutniała dziewczyna. - Tak
mi przykro, Saro, ale to chyba niemożliwe. Moja matka jest jeszcze
zbyt słaba, potrzebuje trochę czasu, żeby dojść do siebie. Chociaż tak
pomyślne wiadomości na pewno pomogą jej szybko wydobrzeć.
- Oliwio, będziecie musiały jeszcze przez jakiś czas pomieszkać z
matką u państwa Brookes. Tam nic ci nie grozi.
- Myślę, że się zgodzą, oni są bardzo życzliwi.
Stary zegar w holu głośno wybił godzinę pierwszą. Oliwia
ziewnęła dyskretnie, a Sara nagle poczuła się bardzo zmęczona.
- Nie będę cię dłużej zatrzymywać - powiedziała, wstając z
krzesła. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Zanim jednak stąd
wyjdziesz, chciałabym ci coś zwrócić.
Sara podeszła do peleryny i przez chwilę szukała czegoś w
kieszeni.
- Proszę - powiedziała z uśmiechem, podając dziewczynie złoty
medalion. - Jest bardzo piękny. A mogłabyś zdradzić, jakim sposobem
ten medalion trafił do twoich rąk?
- Nie mam pojęcia - wyznała szczerze dziewczyna. - Mam go od
zawsze, odkąd tylko sięgam pamięcią. Sądziłam, że to prezent od
mego ojca. Myślałam tak, bo jestem bardzo podobna do tego pana na
portreciku.
- A jeśli to prezent od twojej matki?
Oliwia aż zarumieniła się z przejęcia.
- To niemożliwe, Saro! Ja nie mam pojęcia, kim była moja matka!
A ty, Saro? Może ty coś wiesz?
Poruszona Sara podeszła do bratanicy i objęła ją serdecznie.
- Kochanie! Dla mnie ważne jest jedynie to, że twoim ojcem był
mój brat i należysz do rodziny Sheridanów. I jeszcze jedno, Oliwio!
Teraz, kiedy widziałam ten medalion, być może odkryję, kim była
twoja matka.
- Przynajmniej odnalazłam ciebie, moja kochana Saro! -
powiedziała Oliwia ze łzami w oczach. - Nie mogę uwierzyć, że los
okazał się taki łaskawy.
- Ja też jestem szczęśliwa, że cię odnalazłam. A teraz powiedz, jak
się stąd wydostaniesz?
- Wyjściem dla służby. Tam czeka na mnie Tom. Prawda, jakie to
ekscytujące?
- O, tak - westchnęła Sara. - Ekscytujące, bo musisz
przeparadować głównymi schodami! Nie wychodź jeszcze, Oliwio,
sprawdzę najpierw, czy nikt tam się nie kręci.
Sara wyjrzała na korytarz. Wszędzie panowała idealna cisza. Na
dany znak Oliwia, posławszy ciotce pożegnalny uśmiech, prawie
bezszelestnie zeszła po schodach i znikła w ciemnościach. Potem Sara
usłyszała skrzypnięcie drzwi i znów zapadła cisza.
Uspokojona, wróciła do swego pokoju, który bez tej promiennej
siedemnastolatki nagle wydał jej się bardzo pusty. Ale nie miała już
siły na żadne rozmyślania i natychmiast, gdy tylko przytknęła głowę
do poduszki, zasnęła kamiennym snem.
Obudziło ją ciche pukanie do drzwi i miły, dźwięczny głos:
- Dzień dobry, moja droga!
Na progu stała Amelia z tacą.
- Ojej, już chyba bardzo późno - odezwała się Sara zaspanym
głosem.
- Nie szkodzi! Jesteś bardzo rozsądna, że nie ruszasz się z pokoju.
Greville od samego rana drwi sobie ze mnie z powodu naszej nocnej
eskapady - oznajmiła kuzynka radośnie, jakby kpiny sir Baynhama nie
sprawiały jej najmniejszej przykrości. - I miałam już podstawy do
obaw, że lord Renshaw zapomni o dobrych obyczajach i wedrze się do
twego pokoju, domagając się wyjaśnień. Ale nie martw się, nie
wygadałam się, choć w tę opowieść o twojej bezsenności nikt nie chce
uwierzyć. Proszę, kochanie!
Amelia ustawiła tacę na kołdrze i przysiadłszy na brzegu łóżka,
perorowała dalej:
- Sama chciałabym się dokładnie dowiedzieć, o co tu w ogóle
chodzi! Saro, spróbuj tego chleba. Podałam kucharce mój przepis,
piekła po raz pierwszy, ale wydaje mi się, że wyszedł całkiem nieźle.
Sara spojrzała z przyjemnością na kromki świeżego chleba,
posmarowane masłem i miodem.
- A co chciałabyś jeszcze wiedzieć, Milly? - spytała, rozkoszując
się pierwszym łykiem gorącej, pachnącej czekolady.
- Jak to co? Wszystko! - oświadczyła obrażonym tonem Amelia. -
Przecież ja wiem tylko, że masz bratanicę, z którą zamierzałaś się
spotkać o północy w Folly Tower. A ja chcę wiedzieć wszystko, od
samego początku!
Sara, spełniając prośbę kuzynki, rzetelnie opowiedziała jej
wszystko, począwszy od listu do pana Churchwarda, a skończywszy
na niespodziewanej nocnej wizycie panny Meredith. Nie wspomniała
jednak o swoich podejrzeniach wobec Guya, ponieważ uznała, że tę
kwestię powinna najpierw wyjaśnić z nim osobiście. Nie powiedziała
również o podobieństwie Oliwii do rodziny Woodallanów.
Kiedy Sara skończyła opowieść, Amelia westchnęła ciężko.
- Cóż za wstrętny człowiek ten Allardyce! Czy nie możemy
jechać zaraz do Bath, zabierając ze sobą Oliwię?
- Jesteś kochana, Milly, ale niestety, trzeba poczekać, aż pani
Meredith wyzdrowieje. Nie możemy zabierać samej Oliwii, jej matka,
całkiem zresztą słusznie, będzie się bała powierzyć córkę obcym w
końcu osobom. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Dziękuję, Milly,
śniadanie było pyszne.
- No tak, masz rację - zgodziła się Amelia, wstając z łóżka i
zabierając tacę. - Poczekamy. Zresztą, ja i tak mam tu mnóstwo rzeczy
do zrobienia. Dziś prawdopodobnie skończymy sprzątanie sypialni, są
w tragicznym stanie.
Kiedy kuzynka wyszła, Sara, leżąc w łóżku, przez chwilę
zastanawiała się, co ją dzisiaj czeka. Przede wszystkim musi
porozmawiać z Guyem, ale nie powie mu o Oliwii. Nie było to miłe
dla Sary, osoby szczerej i prawdomównej, jednak jak najmniej osób
powinno wiedzieć o jej spotkaniu z bratanicą. Musi poważnie
porozmawiać z Guyem. Podobieństwo Oliwii do Woodallanów było
tak uderzające...
Zbyt zdenerwowana, aby siedzieć bezczynnie w domu, Sara
wyruszyła na spacer. Ranek był słoneczny i mroźny, śnieg skrzypiał
pod stopami. W starym rozwalającym się letnim domku natknęła się
na Toma, zajętego czyszczeniem łyżew.
- Dzień dobry, panno Sheridan! - powitał ją szerokim uśmiechem.
- Jak się pani miewa?
- Dziękuję, Tom, bardzo dobrze. A jak się miewa twoja rodzina?
Twoja... powiększona rodzina?
- Dziękuję, już trochę lepiej, panno Sheridan. Sądzę, że...
Nagle zamilkł, słysząc czyjeś szybkie kroki. Nie minęła chwila i
w progu domku stanął uśmiechnięty Guy Renshaw.
- Witam pana, milordzie. Ta para łyżew będzie w sam raz dla
pana.
Sara, czując, że się rumieni, cofnęła się nieco. Niestety, widok
lorda działał na nią niezwykle deprymująco. Powinna wziąć się w
garść.
- Panno Sheridan! Witam panią! Czy pani też będzie jeździć na
łyżwach?
- Z wielką przyjemnością - odparła gładko. - Pogoda jest zbyt
piękna, aby siedzieć w domu. Tom, gdzieś tu na pewno są jeszcze
moje stare łyżwy. Proszę, odszukaj je.
- Tak jest, panno Sheridan, na pewno się odnajdą. Lordzie
Renshaw, a te sanki już wyszykowałem, można na nich zjeżdżać.
- Świetnie! - ucieszył się Guy. - Dziękuję, Tom. Zaraz wypróbuję
je na tym zboczu za domem. Panno Sheridan, czy pani nie miałaby
ochoty pozjeżdżać razem ze mną?
- Na sankach jeżdżą dzieci, milordzie.
- Oj, panno Sheridan, a ja miałem panią za osobę z fantazją.
- Chyba trochę na wyrost! - śmiała się Sara, kiedy razem
wychodzili z domku. - Na pewno to wielka przyjemność, ale...
- Ale damie nie wypada? - dokończył Guy, kręcąc głową z
wyraźną dezaprobatą. - Panno Sheridan, proszę zaryzykować!
Przecież wiem, że jest pani do tego zdolna!
Kiedy doszli już do zbocza, opadającego łagodnie w kierunku
wioski, Guy skrzywił się komicznie i oświadczył:
- A więc trudno, panno Sheridan, skoro gardzi pani moim
towarzystwem, sam oddam się rozrywce.
Widok eleganckiego lorda zjeżdżającego z rozwianym włosem na
małych sankach był tak zabawny, że Sara z trudem zachowywała
powagę. Guy zjechał, wziął sanki pod pachę i zaczął wspinać się na
zbocze. Znów wyglądało to tak śmiesznie, że kiedy doszedł na szczyt
wzniesienia, zastał Sarę chichoczącą w mufkę.
- Rzeczywiście, lordzie Renshaw, to musi być pyszna zabawa, ale
też bardzo niebezpieczna. Gdyby zobaczyła pana jakaś dama z
Londynu, straciłby pan swoją reputację do reszty!
- Ufam, że dochowa pani tajemnicy. Mało tego, ufam, że pani
jednak się przełamie i spróbuje zjechać ze mną.
- Sama nie wiem...
Sara rozejrzała się dokoła. Rezydencja w Blanchlandzie była z
tego miejsca prawie niewidoczna, przesłonięta zboczem, wioska też
zdawała się leżeć bardzo daleko...
- Nikt pani nie zobaczy, zaręczam. I czy naprawdę warto tak
zadręczać się konwenansami? Czasami trzeba trochę poszaleć, panno
Sheridan!
- Niestety, potrafi pan przekonać do złego, milordzie - stwierdziła
z westchnieniem Sara, czując się jak niegrzeczne dziecko.
- Ja siadam z tyłu i kieruję sankami, pani siądzie łaskawie z
przodu i będzie podziwiać widoki - zadysponował lord.
- Ale czy my naprawdę zmieścimy się na tych sankach? I w ogóle
to będzie krę...
- Bardzo przyjemne - stwierdził bezapelacyjnym tonem Guy. - I
na pewno się zmieścimy.
Okazało się, że miał rację. Na tych pozornie małych sankach było
wystarczająco dużo miejsca dla dwojga. Sara, zebrawszy fałdy sukni,
usadowiła się wygodnie, zachowując pewną odległość od swego
towarzysza. Wyglądało to nawet stosownie, dopóki nie poczuła, jak
silne ramię obejmuje jej kibić.
- Na Boga, milordzie!
- Muszę panią trzymać, bo inaczej nie da się kierować sankami -
wyjaśnił ze stoickim spokojem Guy. - Chyba nie podejrzewa mnie
pani o jakieś złe zamiary!
Sara, pragnąc jednak zachować choćby pozory dystansu,
pochyliła się jak najbardziej do przodu. W odpowiedzi Guy chwycił ją
w pasie jeszcze mocniej i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Panno Sheridan, proszę, niech pani się nie odsuwa, bo naprawdę
nie będę mógł kierować.
Sara zrezygnowała więc z pochylania się do przodu i usiadła
prosto. Poczuła delikatny zapach cytrynowej męskiej wody. To
wystarczyło, aby jej ciało zapragnęło przesunąć się do tyłu jeszcze
dalej, bliżej tego cudownie sprężystego i żywotnego mężczyzny. W
tym momencie sanki ruszyły.
Jazda była wręcz upojna. Sanki nieustannie nabierały szybkości,
lodowaty wiatr smagał policzki Sary, a ona śmiała się i miała ochotę
krzyczeć na całe gardło. Guy też się śmiał i może dlatego niezbyt
sobie radził z kierowaniem, bo kiedy sfrunęli już na dół, sanki
wywróciły się, wyrzucając oboje pasażerów w śnieg.
Sara, oszołomiona, przez chwilę leżała nieruchomo, spoglądając
na gałęzie drzewa, układające się w dziwne ciemne koronki na tle
błękitnego nieba.
- Saro?
Lodowate palce Guya musnęły jej policzek. Oczy pełne były
niepokoju.
- Nic ci się nie stało?
- Chyba nie - odparła nieco drżącym głosem, widząc nad sobą
wielką postać oblepioną śniegiem. Ale ręka sama się uniosła i
strzepnęła nieco śniegu z jasnych włosów.
Guy złapał ją za rękę, jego oczy pociemniały.
- A ty masz śnieg na rzęsach - szepnął.
Zamknęła oczy i Guy ostrożnie starł tę odrobinę zimnej białości.
A potem, kiedy całował, Sara miała wrażenie, że topnieje. Jak śnieg
na słońcu. I drżała, ale to nie miało nic wspólnego z upadkiem z
sanek.
Jej palce pieszczotliwie przesunęły się po szorstkim męskim
policzku, potem zanurzyły się w gęstwinie jasnych włosów. Żadne z
nich nie zważało na niewątpliwy dyskomfort miejsca, w którym się
znaleźli. Sara wiedziała, że Guy z rozmysłem całuje ją delikatnie, a
ona pragnęła, żeby te pocałunki były inne. Żeby Guy się zatracił...
Jej ręce objęły plecy mężczyzny, przygarniając go z całej siły. Z
ust Guya wydobył się cichy jęk. Uniósł głowę i Sara dojrzała w jego
oczach pragnienie. Była świadoma, że obudziła w nim wielkie
pożądanie i ta świadomość, miast przestraszyć, tylko ją podnieciła.
Nagle wielka czapa śniegu zsunęła się z gałęzi, wnosząc w ich
zapamiętanie ogromną porcję chłodu.
- Ojej! - krzyknęła Sara, siadając błyskawicznie i wytrzepując
zdradliwy śnieg zza kołnierza.
Guy obiecał ze śmiechem:
- Następnym razem wybiorę bezpieczniejsze miejsce. Obiecuję.
Naturalnie, natychmiast padła chłodna odpowiedź.
- Następnego razu nie będzie, lordzie Renshaw.
Guy elegancko podał jej rękę i Sara wstała.
- Proszę mnie puścić, milordzie!
- Przed chwilą wolała pani, żebym ją trzymał.
- Pan... pan jest taki... taki...
- Wiem.
Złożył na jej ustach dziwnie krótki pocałunek i uwolnił jej dłoń.
- A teraz proszę pozwolić otrzepać się ze śniegu.
- Dziękuję, nie trzeba.
- No cóż, nie nalegam, skoro zależy pani, aby sir Ralph i jego
kompania snuli różne domysły...
- Zależy mi na tym, żeby wracać już do domu, lordzie Renshaw.
Guy bez słowa chwycił sanki.
- Czuję, że nie namówię pani na drugi zjazd, panno Sheridan -
odezwał się po chwili. - Musi jednak pani przyznać, że było
przyjemnie.
Sara natychmiast stanęła w pąsach.
- No tak... było przyjemnie.
- I pani nie chce wyjść za mnie za mąż - wygłosił nagle bardzo
ponurym głosem Guy. - Jest pani nadzwyczaj uparta, panno Sheridan.
- Kiedy mówiłam, że było przyjemnie, chodziło mi o jazdę na
sankach, milordzie - oznajmiła Sara, patrząc mu prosto w oczy.
- A... reszta?
- Myślę - zaczęła cicho Sara, zerkając na pięknie ośnieżone
konary - myślę, że... ta reszta nie jest dobrą podstawą do małżeństwa...
- Nie zgodzę się z panią. Jest bardzo ważna, choć liczą się też inne
rzeczy. Na przykład takie samo nastawienie do życia czy wspólne
upodobania.
Sara westchnęła w duchu. Nastawienie, upodobania... A co z
uczuciem? Gdzie miejsce na miłość? Jakże więc przyjąć jego
oświadczyny? Miała rację, nie godząc się na to małżeństwo. Postąpiła
bardzo rozsądnie. Tylko dlaczego zamiast radości odczuwa smutek i
chce jej się płakać?
- Ja pragnę, by mój przyszły małżonek miał jeszcze kilka innych
cech - powiedziała szybko, trochę zbyt porywczo. - Musi być
człowiekiem godnym zaufania. Ogromnie ważna jest też obopólna
szczerość, prawdomówność...
Twarz Guya pojaśniała.
- Święte słowa, panno Sheridan, święte słowa! A więc, co pani
robiła wczoraj o północy w Folly Tower?
Sara, o dziwo, wcale nie poczuła się rozdrażniona jego pytaniem.
- Zatem szuka pani zalet, których brak pani samej?
Było to stwierdzenie bardzo obcesowe. No tak, cały Guy,
pomyślała smętnie Sara. Niby gładki i uprzejmy, a jednocześnie
potrafi być tak bezwzględnie szczery.
- Dobrze więc - powiedziała z westchnieniem. - Poszłam do Folly
Tower spotkać się z panną Meredith.
- No tak - mruknął Guy, wkładając ręce do kieszeni. Jego twarz
była nieprzenikniona. - Czyli mieliśmy słuszność z Greville'em, że
bajeczkę o bezsenności wymyśliła pani na nasz użytek?
- Lordzie Renshaw, to nie tak - zaprotestowała żywo Sara. - Po
prostu nie uznałam za stosowne wtajemniczać wszystkich w moje
sprawy. Nawet Amelia nie miała pojęcia, po co idę do Folly Tower. O
pannie Meredith dowiedziała się, kiedy byłyśmy już o krok od wieży.
- No dobrze. A proszę mi łaskawie powiedzieć, jak panna
Meredith skontaktowała się z panią?
- Przysłała mi liścik.
- Można wiedzieć, kto go doręczył?
- Można - burknęła niechętnie Sara. - Doręczył go Tom Brookes,
dawny koniuszy mego ojca, teraz ogrodnik. Panna Merdith prosiła o
spotkanie w Folly Tower o północy.
- Ale panny Oliwii tam nie było?
- Sam pan widział, że panny Meredith tam nie było - odparła
cierpko Sara. - Był za to ktoś inny.
- Tak... - powiedział z zadumą Guy, spoglądając na szczyt Folly
Tower. - Pogłoski o tym, że panna Meredith będzie w Folly Tower,
krążyły po całym Blanchlandzie. Napastnicy także musieli je słyszeć.
- Prawdopodobnie tak.
- Pani nie wie, kim byli ci napastnicy?
- Ależ skąd!
- A może pani czegoś się domyśla?
- Dlaczego pan mnie przesłuchuje, lordzie Renshaw? Jakim
prawem?
- Po prostu sprawdzam pani prawdomówność. I choć chwilowo
zdecydowała się pani być wobec mnie szczera, jestem przekonany, że
ukrywa pani coś przede mną - wyjaśnił ze spokojem Guy, nie
spuszczając oczu z zarumienionej twarzy dziewczyny. - Proszę
powiedzieć, panno Sheridan, czy nie odnosi pani wrażenia, że i ten
liścik, i te pogłoski miały naprowadzić kogoś na fałszywy trop?
Sara zastanowiła się przez chwilę, po czym odpowiedziała bardzo
powoli, starannie dobierając słowa.
- W świetle tego, co się stało... myślę, że tak chyba musiało być,
milordzie.
- A co pani sądzi o tym nagłym pojawieniu się lorda Lebetera?
Wczoraj o północy w tym lesie nie brakowało spacerowiczów,
prawda?
Sara z ulgą zauważyła, że zbliżają się już do podjazdu.
- Lord Lebeter podobno cierpiał na bezsenność...
- W Blanchlandzie wybuchła prawdziwa epidemia bezsenności -
stwierdził Guy z uśmiechem, kiedy podchodzili już do frontowych
drzwi. - Panno Sheridan, czy pani nadal będzie szukać panny
Meredith?
- Nie - odparła Sara głośno i wyraźnie, zgodnie z prawdą. - Będę
czekać, aż ona ponownie skontaktuje się ze mną. Pan wybaczy,
milordzie, ale muszę teraz jak najszybciej doprowadzić do ładu moje
ubranie.
- Gratuluję, panno Sheridan! Udało się pani nie powiedzieć ani
jednego kłamstwa.
Odszedł, pozostawiając ją stojącą bez ruchu na żwirze podjazdu.
Czuła ulgę, jednocześnie jednak trapiło ją poczucie winy, które po
chwili znikło. Nie miała pojęcia, jak dalece Guy wtajemniczony jest w
całą sprawę, była jednak głęboko przekonana, że sprytny lord
wyciągnie z niej wszystkie informacje. A między Bogiem a prawdą, to
jego można było oskarżyć o ukrywanie prawdy. Dotychczas nie pisnął
ani słowem, że na własną rękę szuka panny Meredith.
Sara pomknęła na górę jak strzała, aby żadne ciekawskie
spojrzenia nie zanotowały, w jakim stanie jest jej ubranie. W końcu
korytarza kilka służących gorliwie odkurzało sprzęty i szorowało
zapuszczoną posadzkę. Słychać było donośny głos lady Fenton,
udzielającej wskazówek i sprawiedliwie rozdzielającej nagany i
pochwały. Sarze udało się niepostrzeżenie dotrzeć do swego pokoju, z
którego nie ruszała się, dopóki nie zadzwoniono na lunch.
Po lunchu wystąpiono z petycją do lady Fenton, aby zaniechała na
jakiś czas szaleństwa porządków i wybrała się nad jezioro z resztą
towarzystwa, co prawda zdekompletowanego, ponieważ niektórzy
goście sir Ralpha pomysł jazdy na łyżwach ponownie potraktowali
wręcz z obrzydzeniem.
Natomiast pan domu, o dziwo, z ogromnym entuzjazmem.
Grubość tafli nie wzbudzała żadnych obaw, skoro lód bez problemu
utrzymał potężnego sir Covella, który zadziwił wszystkich
niepomiernie, poruszając się na łyżwach lekko i zwinnie. Porwał
nawet lady Fenton do walczyka.
Sara cieszyła się jazdą, unikając zręcznie Guya, aby nie dawać mu
okazji do kolejnych rozmów. Jego kpiące spojrzenie świadczyło
dobitnie, że przejrzał jej taktykę.
Kiedy wracali do domu, zauważyli koło cieplarni wielkie ognisko.
Obok stał Tom Brookes, karmiący płomienie jakimiś książkami i
papierami. Amelia podeszła do niego, zamienili ze sobą kilka słów,
reszta towarzystwa szła powoli dalej w stronę domu. Sir Ralph, zajęty
rozmową z sir Baynhamem, nie zwracał uwagi na ogień, dopóki wiatr
nie przywiał mu pod nogi nadpalonej już kartki. Schylił się,
podnosząc ją machinalnie i na jego twarzy pojawił wyraz największej
rozpaczy.
- Nie! Moje książki! Moje litografie!
Wszyscy spojrzeli na ognisko, gdzie płomienie trawiły właśnie
kolejną książkę, po raz ostatni ukazującą światu bardzo frywolną
rycinę.
- Bardzo mi przykro - powiedziała lady Fenton, kładąc sir
Covellowi dłoń na ramieniu i patrząc na niego z głębokim
współczuciem. - Ale książki były już w połowie zniszczone przez
pleśń i robactwo. W pańskiej bibliotece jest zbyt wilgotno, milordzie!
Patrząc na zrozpaczoną twarz pana domu, Sara pomyślała z
niepokojem, czy kuzynka tym razem nie przesadziła.
- Lady Amelio, czy pani sama wybierała te książki? - spytał sir
Baynham. - Jakiż potworny egoizm!
Sir Covell ze smutnie zwieszoną głową ruszył w stronę domu,
reszta towarzystwa w milczeniu podążała za nim.
Tuż przed drzwiami młody Justin Lebeter, zrównawszy krok z
Sarą, odezwał się półgłosem:
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć śmiałość, ale czy mógłbym
zamienić z panią kilka słów na osobności? Nalegam...
Sara zatrzymała się i poczekawszy, aż minie ją reszta
towarzystwa, spojrzała pytająco na młodego lorda. Ulubieniec Oliwii
był bardzo przystojnym kawalerem, wysokim i jasnowłosym. Jego
niebieskie oczy patrzyły na Sarę niemal błagalnie.
- Panno Sheridan, proszę się nie gniewać - mówił nieśmiało,
jąkając się i rumieniąc. - Chodzi tylko o to, że bardzo się niepokoję, to
znaczy... chciałbym odnaleźć pewną młodą damę. Ludzie mówią, że
pani przyjechała do Blanchlandu, aby spotkać się z panną Meredith.
Zwykle nie słucham plotek, ale rzecz w tym, że i mnie bardzo zależy
na spotkaniu z panną Oliwią Meredith.
- Rozumiem, milordzie - powiedziała Sara oschle i młody Lebeter
poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Panno Sheridan! Proszę mnie źle nie zrozumieć! Panna Meredith
chodziła do szkoły razem z jedną z moich sióstr. Pragnę przekazać jej
zaproszenie od mojej rodziny... Tymczasem panna Meredith gdzieś
znikła, bardzo się o nią niepokoję. Czy pani wiadomo coś na ten
temat?
Sara powoli uspokajała się. Młody lord Lebeter szczerze
niepokoił się o Oliwię. Sara z wielką chęcią rozwiałaby wszystkie
jego wątpliwości, niestety, było to niemożliwe, dopóki Oliwii groziło
choćby najmniejsze niebezpieczeństwo.
- Tak, to prawda, że przyjechałam tu spotkać się z Oliwią -
powiedziała. - Przekonałam się jednak, że panna Meredith nie
przebywa teraz w domu. Bardzo mi przykro, milordzie, ale naprawdę
nie jestem w stanie panu pomóc.
Lebeter patrzył na nią przez chwilę i Sara odniosła wrażenie, że
młodzieniec wie o wiele więcej, niż jej się wydaje.
- Czy naprawdę nie widziała się pani z panną Meredith?
- Nie, milordzie - zaprzeczyła szybko, aby mieć to już za sobą.
- Rozumiem - powiedział cicho Lebeter, widać było jednak jasno,
że jej nie wierzy.
Sara uprzejmie skinęła głową i uważając rozmowę za skończoną,
ruszyła ku drzwiom. Incydent z lordem Lebeterem wprawił ją w
zakłopotanie. Nienawidziła kłamstwa, czuła, że ten młodzieniec
niepokoi się szczerze o Oliwię.
A co będzie, jeśli lord Lebeter podzieli się swoimi
wątpliwościami z Guyem?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Strata ukochanych litografii i powszechnie podziwianej kolekcji
książek o tematyce erotycznej pogrążyła sir Ralpha w głębokim
smutku. Siedział za stołem osowiały, nie zauważając zapewne, że
delikatny łosoś w sosie sardelowym, podany na przystawkę, jest
prawdziwym dziełem sztuki kulinarnej.
Po przystawce odziany na czarno lokaj wniósł wielką wazę z
musem. Lokaj nazywał się Marvell, w lady Amelii wzbudzał wielką
niechęć, ale niestety, choć udało jej się pozbyć kilku nieodpowiednich
służących, lokaj Marvell okazał się nietykalny.
Sara zauważyła, że Marvell szepcze coś do ucha Allardyce'owi,
ten zaś w skupieniu obserwuje Amelię. Jego czarne, świdrujące oczy
spoczęły potem na Sarze, która natychmiast odwróciła głowę. Tego
wieczoru obok lady Fenton usiadł sir Baynham, jako że tej wiecznie
kłócącej się parze udało się przez całe popołudnie nie zamienić ani
jednego ostrego słowa. Dalej siadła Sara, a obok niej lord Lebeter,
który okazał się bardzo miłym towarzyszem.
Przełknęła pierwszą łyżkę i zrobiła małą przerwę. Mus miał
dziwny smak, niby cytrynowo-mleczny, osobliwie jednak słodkawy.
Kątem oka zauważyła, że Guy zdecydowanie, wręcz z obrzydzeniem,
odprawia Marvella z wazą.
Potem wniesiono olbrzymi udziec wołowy, powitany z
entuzjazmem. Czujny wzrok Sary prześlizgnął się po twarzach
biesiadników. Zmiana w zachowaniu była aż nadto widoczna.
Wszyscy, z wyjątkiem Guya, ożywili się nadzwyczaj, mówiąc i
śmiejąc się bardzo głośno, jakby zdążyli już wypić niejedną butelkę
wina.
Rozbawienie było coraz większe. Oczy biesiadników stały się
szkliste, nieprzytomne. Nikt nie tykał jedzenia, jako że z zapałem
zaczęto się oddawać o wiele bardziej ekscytującym zajęciom. Pani
Fisk, chichocząc przeraźliwie, pieściła różowym języczkiem wielkie
ucho sir Covella. Lord Allardyce obsypywał pocałunkami nagie
ramiona lady Tilney, jego oczy jednak szukały ponad stołem
spojrzenia Sary.
Tym razem było o wiele gorzej niż pierwszego wieczoru. Tak,
jakby znikły wszelkie hamulce. Wśród tych pisków i chichotów Sara
usłyszała nagle jakiś rumor. Młody lord Lebeter zerwał się od stołu i
wybiegł z pokoju, z pasją zatrzaskując za sobą drzwi. Spojrzała
szybko na Amelię, pragnąc dać jej jakiś znak, że one też powinny się
oddalić.
Spojrzała... i osłupiała. Lady Fenton, szacowna wdowa o
nienagannych manierach, skrupulatnie przestrzegająca wszelkich
konwenansów, teraz zdawała się być inną osobą. Jej dłoń spoczywała
poufale na udzie sir Baynhama, usta były zajęte namiętnym
pocałunkiem. Sara nie wierzyła własnym oczom. Tym bardziej że po
chwili Amelia i Greville wstali od stołu i czule objęci, całując się
niemal bez przerwy, ruszyli ku drzwiom.
Oszołomiona, znów poczuła koło siebie jakiś ruch. Na krześle,
zwolnionym przez lorda Lebetera, pojawił się nagle Guy,
wyglądający, o dziwo, zupełnie normalnie, zwłaszcza na tle reszty
towarzystwa.
- Panno Sheridan - odezwał się przyciszonym głosem. - Ile pani
zjadła tego musu?
- Kilka łyżek. W ogóle mi nie smakował. Ale co... co się stało,
milordzie?
- Do tego musu dodano afrodyzjak, taki rodzaj narkotyku, który
nadzwyczajnie pobudza chęć do miłości, hm... cielesnej. Pani jadła ten
mus, a więc za chwilę poczuje się pani tak samo, jak reszta
towarzystwa.
- Boże święty - szepnęła przerażona Sara, blada jak ściana. -
Przecież ja zjadłam tylko kilka łyżek, czuję się zupełnie normalnie.
- Prawdopodobnie na panią zacznie działać nieco później, bo
przyjęła pani mniejszą dawkę. Panno Sheridan, nie mamy ani chwili
do stracenia. Trzeba natychmiast stąd uciekać.
- Z panem nigdzie nie pójdę - krzyknęła, zrywając się na równe
nogi.
Spojrzała jeszcze raz dookoła i zobaczyła orgię. Półnagie,
splecione ze sobą pary, oddające się rozpuście. Jęknęła rozpaczliwie.
Ci ludzie w wyuzdanych pozach, te zwiewne, nagie nimfy na fryzie -
wszystko zdawało się drwić z cnotliwej panny Sheridan.
W tym samym momencie silne ramię Guya otoczyło jej kibić.
Mocno, aż boleśnie.
- Saro, proszę mnie posłuchać - mówił szybko, prowadząc ją ku
drzwiom. - Niech pani zapamięta, teraz wolno być pani tylko ze mną,
z nikim innym. Tylko wtedy nie spotka panią nic złego. Obiecuję.
Byli już w holu, kiedy to się wydarzyło. Sara poczuła nagle, że
robi jej się dziwnie słabo, potem gorąco, a potem... a potem, że musi
natychmiast dotknąć Guya. Koniecznie.
Uniosła dłoń i zaczęła głaskać go po policzku, gładkim i
chłodnym. Potem delikatnie powiodła palcami wokół jego ust, pewna,
że chyba umrze, jeśli te usta zaraz nie spoczną na jej wargach. Jej
wyostrzone zmysły skoncentrowane były na tym jednym, jedynym
mężczyźnie. Chłonęły jego bliskość, ciepło jego ciała, zapach...
Guy uśmiechnął się.
- Chyba nie będzie to dla mnie zbyt łatwe - mruknął, łapiąc ją za
rękę, aby udaremnić pieszczoty. Mimo oszołomienia Sara wyczuła żal
w jego głosie. Ale to nie miało znaczenia, bo potem wziął ją na ręce i
niósł do pokoju, a ona, z twarzą wtuloną w jego szyję, czuła się
niewypowiedzianie szczęśliwa.
Kiedy się obudziła, niebo za oknem zaczynało już szarzeć, ale w
pokoju było jeszcze mroczno. Zobaczyła światełko. Na stoliku przy
łóżku świeczka w lichtarzyku, prawie już wypalona. Sara z wolna
przekręciła ciężką głowę w drugą stronę. Obok leżał mężczyzna
pogrążony w głębokim śnie. Guy.
Drgnęła. Natychmiast otworzył szeroko oczy i chwycił ją za rękę.
- Niech pan mnie puści! - krzyknęła histerycznie. - Co pan tu
robi?!
Przez chwilę jego ciemne oczy wpatrywały się w nią bacznie,
potem nagle puścił jej rękę i usiadł na łóżku.
- Nic pani nie pamięta? - spytał cicho.
- Nie - bąknęła Sara i nagle zmartwiała, bowiem w jej głowie
zaczęły pojawiać się jakieś zamazane obrazy, mgliste, jak ze snu.
Zobaczyła pokój jadalny, w nim ludzi, półnagich, splecionych w
lubieżnym uścisku. Znów poczuła lęk, że Amelia wychodzi i zostawia
ją samą. Potem Guy coś jej tłumaczy i nagle pojawia się ogromne,
pożerające wręcz pragnienie, które trwa i trwa. A na koniec żal,
bezkresny, bolesny, że to pragnienie się nie spełniło...
Głos Guya, spokojny, rozważny, jego silne ramiona, obejmujące
bez cienia namiętności, podczas gdy ona... żebrała... o miłość, o
odrobinę pieszczot.
- Och, nie! - krzyknęła dziko. - Czy to sen?
- Nie, to nie był sen, Saro - odparł spokojnie Guy, ujmując ją za
obie dłonie. - Już po wszystkim, Saro. Jest pani bezpieczna i nie stało
się nic złego. Przysięgam na wszystko.
- Ale ja... och, milordzie, ja pamiętam - szepnęła z rozpaczą. -
Pamiętam doskonale, co mówiłam, co robiłam. O, nie!
Znów jęknęła i próbowała uwolnić ręce, ale Guy nie puszczał.
- Saro, nie wolno pani siebie obwiniać, była pani pod wpływem
narkotyku. I przysięgam, nie stało się nic złego.
Szarpnęła się jeszcze raz, a potem zalała łzami. Popłynął
prawdziwy potok, dziwnie oczyszczający. Gorzkie łzy przynosiły ulgę
po strasznych przeżyciach, łagodziły uczucie wstydu. Guy objął ją
mocno i delikatnie głaszcząc po głowie, szeptał ciche słowa pociechy.
Kiedy płacz ucichł, Guy westchnął i stwierdził bardzo spokojnie:
- Sądzę, że powinna pani się przebrać. Zejdę do kuchni i
przyniosę coś do zjedzenia. Proszę, niech pani zamknie drzwi na klucz
i nikomu nie otwiera.
Po wyjściu Guya Sara zdjęła zmiętą suknię i ochlapała opuchniętą
od płaczu twarz chłodną wodą. Na moment poczuła się lepiej, ale
kiedy wkładała świeżą suknię, znów opadły ją straszne wspomnienia.
Jak przytulała się do Guya w najbardziej bezwstydny sposób, błagając
o jeden chociaż pocałunek. Jak próbowała ściągnąć z siebie suknię, i,
o zgrozo, pozbawić ubrania również Guya.
Pamiętała też bardzo wyraźnie, jak Guy odmawiał. Twardo i
stanowczo. A najgorsze ze wszystkiego było to, że w głębi duszy nie
była przekonana, czy jego odmowa ją cieszy.
Cichy głos Guya za drzwiami wyrwał ją z rozmyślań. Przekręciła
klucz, potem podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Ogarnęła trochę
pokój, Guy rozpalił ogień w kominku. Siedli oboje przed złocistymi
płomieniami. Sara zauważyła, że Guy też się przebrał, nie zdążył
jednak się ogolić, a na jego twarzy znać było wielkie zmęczenie.
- No i jak się pani czuje? - zagadnął.
- Trochę lepiej - przyznała słabym głosem. - Ale to wszystko, co
się stało... to wszystko było po prostu... ohydne. A panu winna jestem
najgłębszą wdzięczność, milordzie. Ta sytuacja nie była dla pana
najłatwiejsza...
- Rad jestem, panno Sheridan, że wykazuje pani tyle hartu ducha,
ponieważ doskonale pojmuję, jak się pani czuje. A co do mnie... No
tak. Nie było mi łatwo. Pani błagała o coś, czego ja sam bardzo
pragnę. Jednak zdołałem zachować resztki samokontroli i jestem tym
zdumiony.
Guy z niedowierzaniem potrząsnął głową. Sara, bardzo speszona,
zajęła się nalewaniem herbaty.
-
Chyba
przeceniłam
swoje
siły
-
mówiła
cichym,
zdenerwowanym głosem. - Nie spodziewałam się, że będą tu czyhać
takie niebezpieczeństwa.
- Prawdopodobnie sir Ralph często ucieka się do takich podniet,
aby hm... rozbawić swoich gości. Skądże jednak tak układna panna
jak pani mogła o tym wiedzieć? Sporo słyszałem o Blanchlandzie i
dlatego byłem tak zaniepokojony pani pomysłem wyjazdu.
- A ten Marvell... Obrzydliwy. Przecież wiedział, co podaje. A
przedtem szeptali coś sobie z lordem Allardyce'em.
- Też to zauważyłem. Nie skosztowałem musu, bo nie lubię takich
potraw.
Nagle uśmiechnął się wesoło.
- Ciekawe, co by to było, gdybym też sobie podjadł!
Twarz Sary oblała się szkarłatnym rumieńcem, szybko więc
wypiła następny łyk gorącej herbaty, cudownego napoju, zawsze
kojącego nerwy. Guy również wypił łyk, po czym poprawił się na
krześle i powiedział z powagą:
- To zrozumiałe, panno Sheridan, że wszelkie podjęte przeze mnie
kroki miały na celu pani dobro. Nie wolno było zostawiać pani samej,
mogła pani źle się poczuć, mogła też wpaść w innego rodzaju
tarapaty...
- Tak, tak, rozumiem - przerwała spłoszona Sara. - Sądzę, że była
to dla mnie bolesna nauczka. Nie należy być tak głupio naiwnym.
- Nie widzę w tym nic głupiego. Po prostu nie zna pani
wszystkich stron życia - powiedział szorstko Guy. - I jestem szczerze
zadowolony, że nie musiała ich pani poznawać do końca.
- Kiedy pan wychodził... widział pan kogoś? - spytała Sara, za
wszelką cenę pragnąc zmiany tematu.
- Nie widziałem nikogo, w całym domu panuje błoga cisza. W
końcu wszyscy zjedli tego musu o wiele więcej niż pani, dlatego
dłużej będą odczuwać jego działanie.
- A co z Amelią?! - krzyknęła nagle przerażona Sara. - O, nie!
Czy ona...
- Panno Sheridan, jeśli mam być wobec pani zupełnie szczery...
no cóż... sama pani widziała, że lady Fenton i sir Baynham razem
opuścili pokój jadalny.
- Czyli oni...
- Panno Sheridan, przecież oni też byli pod wpływem narkotyku.
Wydaje mi się jednak, proszę wybaczyć śmiałość, że dla lady Fenton
będzie to mniejszym szokiem niż dla pani...
Sara, mocno zawstydzona, odwróciła wzrok. Doskonale
wiedziała, co Guy ma na myśli. Amelia była wdową, jej wiedza o
pewnych sprawach była o wiele większa niż niezamężnej panny.
Jednak...
- Myślę, panno Sheridan, że mimo ciągłych sprzeczek lady Fenton
i sir Baynham kochają się naprawdę i wszystko zakończy się
pomyślnie, choć potoczyło się w sposób raczej niekonwencjonalny.
- Wiem - powiedziała Sara drżącym głosem, sięgając po
chusteczkę.
Niepokój o Amelię znów doprowadził ją do łez. Jakież one były
głupie i naiwne, spodziewając się, że dadzą radę rozprawić się z
otaczającym je złem. Przecież finał tej historii mógłby być o wiele
gorszy. Przypomniała sobie lubieżne spojrzenie lorda Allardyce'a... O,
nie! Mimo wszystko powinna cieszyć się, że i ona, i Amelia miały u
boku mężczyzn, z którymi były bezpieczne.
Osuszyła chusteczką łzy, podeszła do okna i spojrzała na pokryty
śniegiem świat. Trzeba wyjechać z Blanchlandu jak najprędzej. Ale co
z Oliwią? Uzmysłowiła sobie ze wstydem, że w ciągu ostatnich kilku
godzin ta ważna sprawa zupełnie wyleciała jej z pamięci. I teraz też...
Była zbyt zmęczona i zdenerwowana, aby zaplanować coś
rozsądnego.
- Jakież to piękne miejsce - powiedział cicho Guy, stając nagle
obok Sary. - Niestety, pod tym pięknem pleni się zło. Musi się pani z
tym pogodzić, panno Sheridan, choć to trudne.
- Wiem - powiedziała głosem pełnym żalu.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, że powrócę teraz do kwestii,
która niezmiennie panią denerwuje. Zdaje sobie pani sprawę, że w
tych okolicznościach powinna pani za mnie wyjść?
Sara milczała, zapatrzona w wielkie śnieżne czapy, przykrywające
sosny. Być żoną Guya... A czegóż innego ona pragnie? Przecież ten
piękny, inteligentny lord zdążył skraść jej serce... Spodobał jej się już
tego pierwszego dnia, kiedy los po wielu latach znów zetknął ich
przypadkiem na ruchliwej ulicy w Bath. Potem przyszło oczarowanie,
szybko przeradzające się w głębsze uczucie.
Wkrótce przekonała się, ile zalet ma ten mężczyzna, o którym
głupie plotkarki potrafiły powiedzieć tylko, że był niegdyś
niesłychanie bogatym birbantem, a potem poszedł na wojnę. Och,
gdyby między nią a Guyem nie było tylu niedomówień, gdyby mogli
porozmawiać ze sobą szczerze, o ile łatwiej byłoby rozwikłać kłopoty
Oliwii. I jakże łatwo byłoby powiedzieć mu „tak".
Milczała. Twarz Guya sposępniała.
- Rozumiem, że jest jeszcze problem panny Meredith, który
należy
rozwiązać
jak
najszybciej
-
powiedział
cicho,
z
przenikliwością, która zaczynała zadziwiać Sarę. - Wczoraj po
południu Justin Lebeter prosił mnie, abym porozmawiał z panią.
Lebeter jest przekonany, że pannie Meredith grozi wielkie
niebezpieczeństwo, a pani wie, gdzie ona przebywa. Czy to prawda,
panno Sheridan?
Pytanie padło znienacka. Sara, potrzebując trochę czasu na
obmyślenie stosownej odpowiedzi, podeszła do stolika i nalała sobie
szklankę źródlanej wody.
A więc, tak jak przypuszczała, lord Lebeter podzielił się z Guyem
swymi wątpliwościami. Nie wierzył jej. Czy powodował nim instynkt,
czy też może usłyszał coś przypadkiem. Coś, co utwierdziło go w
przekonaniu, że panna Sheridan ukrywa prawdę.
Usiadła z powrotem przed kominkiem, Guy pozostał przy oknie.
Milczeli oboje. Sara czuła, jak cień zażyłości, która wytworzyła się
między nimi dzisiejszego poranka, znika, i to chyba bezpowrotnie.
Przecież Guy jest przekonany, że swoim zachowaniem
wystarczająco udowodnił prawość charakteru. Natomiast ona poprzez
swoje milczenie konsekwentnie daje mu do zrozumienia, że wciąż mu
nie ufa. Czekał cierpliwie, a jego oczy, dotychczas pełne ciepła,
stawały się coraz bardziej chłodne.
- Lord Lebeter jest w błędzie. Nie wiem, gdzie przebywa panna
Meredith - oświadczyła Sara, zgodnie przecież z prawdą. - Ja nie
skłamałam, milordzie.
- Czyżby? - spytał pogardliwym tonem. - Tak samo jak podczas
naszej wczorajszej rozmowy na ten sam temat? Pani ma wprost
nadzwyczajny talent do ukrywania prawdy! Chylę czoło, panno
Sheridan! Bo tak się składa, droga pani, że lord Lebeter widział pannę
Meredith wychodzącą z tego pokoju.
Był nadzwyczaj zbulwersowany, kiedy pani wyparła się
wszystkiego. Zbulwersowany do tego stopnia, iż pozwolił sobie na
pewną sugestię. Że być może pełni pani rolę bardzo niewdzięczną,
nakłaniając pannę Meredith, aby uległa Allardyce'owi, znanemu ze
swych upodobań do niewinnych dziewcząt!
Oskarżenie, logiczne, lecz jakże obrzydliwe i nieprawdopodobne,
dotknęło Sarę do żywego. Zerwała się na równe nogi, a w
gwałtownych, pełnych gniewu i goryczy słowach znalazło ujście całe
napięcie ostatnich dni.
- Jak pan ma czelność, milordzie, zarzucać mi rzecz tak ohydną?
Obrażać mnie i poniżać? Oliwia jest moją bratanicą, najbliższą
krewną, a pan insynuuje, że chcę jej krzywdy? Jak w ogóle śmie pan
posądzać mnie o tego rodzaju czyny! Ja...
Wzburzenie odbierało jej głos. Guy zdawał się jednak nie zwracać
na to uwagi.
- Powtórzyłem tylko to, co insynuują inni - oświadczył oschłym
tonem. - A istnieją podstawy do takich przypuszczeń. Jest to przecież
znany sposób pozbywania się niewygodnej krewnej.
- Lordzie Renshaw! Niestety, nie po raz pierwszy spotyka mnie ze
strony pana wielka przykrość. Już raz ocenił mnie pan zbyt pochopnie,
było to jednak niczym w porównaniu z tym, co zarzucił mi pan
dzisiaj. Sądzę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Proszę
natychmiast stąd wyjść!
Reakcja Guya była zupełnie nieoczekiwana. Owszem, podszedł
do drzwi, ale tylko po to, aby przekręcić klucz w zamku. Klucz ów
wylądował na stoliku, a sam Guy, najspokojniej w świecie, ułożył się
wygodnie na łóżku.
Sara dopiero po chwili zdołała wykrztusić z siebie pełne
oburzenia słowa:
- Co pan sobie wyobraża, lordzie Renshaw! Proszę... proszę
wyjść!
- Dlaczego? - spytał z drwiącym uśmiechem. - Byłem tu całą noc,
co szkodzi więc, jeśli poleżę sobie jeszcze parę godzin! Nie ruszę się
stąd, dopóki pani nie wyjawi mi całej prawdy.
- Nie może pan tu zostać - oświadczyła Sara, starając się
opanować rozdygotane nerwy. - To nie pora na rozmowę, skoro oboje
jesteśmy tak wzburzeni. Powinniśmy przedyskutować sprawę na
spokojnie, kierując się rozsądkiem...
- Na to właśnie czekam, panno Sheridan - oznajmił Guy głosem,
w którym wyczuwało się hamowaną złość. - Tej nocy wyświadczyłem
pani przysługę i nie widzę powodu, dla którego pani nie mogłaby
pójść mi na rękę. Nie przekonam pani, aby powiedziała mi prawdę o
Oliwii Meredith, ale mam sposoby, by to wymusić. Dlatego zostanę
tu, dopóki pani nie wyjawi mi absolutnie wszystkiego.
- Co?! - krzyknęła Sara, czując, że z gniewu robi jej się czerwono
przed oczami. - To niech pan posłucha, milordzie! Nic panu nie
powiem, bo panu nie wierzę! Bo to pan coś przede mną ukrywa!
Kiedy byliśmy w Woodallan, usłyszałam przypadkiem, o czym
rozmawia pan z ojcem. Wiem, że dostał pan polecenie odszukania
Oliwii w tajemnicy przede mną! O Boże! Tego wszystkiego nie
sposób już wytrzymać...
Jęknęła i rzuciła się do stolika po klucz. Guy był jednak szybszy i
chwyciwszy ją za rękę, pociągnął ku sobie. Opadła na szerokie łóżko i
zanim zdążyła coś wykrztusić, rosłe, męskie ciało wgniotło ją w
materac. Tuż nad sobą zobaczyła twarz Guya.
- No i co, panno Sheridan? - spytał bardzo łagodnym głosem. -
Znów jesteśmy blisko siebie, jak tej nocy. A była pani tak... śmiała, że
skusiłaby pani świętego. Ja jednak zdołałem się pani oprzeć.
- Proszę więc nie zmieniać swego postępowania - powiedziała
Sara, z trudem łapiąc oddech. Zdawała sobie sprawę, że wszystko
wymyka się spod kontroli.
A oczy Guya nie były już ani złe, ani szydercze, były mroczne i
pełne pożądania... Oparł się jej, ale przecież kiedyś ta niezaspokojona
żądza musiała znaleźć ujście. Jakżeż on jej pragnął... Jakżeż ona
pragnęła jego...
Pierwsze powiedziały o tym usta, złączone w gorącym,
namiętnym pocałunku, potem ręce błądzące po ciele tej drugiej,
upragnionej osoby, coraz bardziej śmiałe, żądające coraz więcej.
Zduszony szept:
- Będziesz moja, Saro? Wyjdziesz za mnie?
- Tak, Guy, tak...
Jeszcze jeden gorący pocałunek, jakby pieczętujący ich
przymierze, i Guy, delikatnie oswobodziwszy się z ramion Sary,
poprosił cicho:
- Usiądźmy przed kominkiem, tak będzie lepiej. Muszę ci coś
wyznać, Saro.
Znów zasiedli na krzesłach przed kominkiem i spojrzeli na
złociste płomienie. Za oknem było już zupełnie jasno, jednak w całym
domu nadal panowała niczym niezmącona cisza.
- Oskarżyłaś mnie, że ukrywam coś przed tobą - zaczął Guy
posępnym głosem. - Tak, to prawda i, na Boga, gorzko tego żałuję.
Powinienem był powiedzieć ci to wcześniej. Oliwia Meredith jest...
- Córką twojej siostry?
- Skąd wiesz?
Sara wybuchnęła głośnym, perlistym śmiechem.
- Ponieważ widziałam pannę Meredith! I wystarczyło jedno
spojrzenie...
- Podobna do Woodallanów?
- O, tak! Poza tym Oliwia ma medalion, moim zdaniem są w nim
portreciki twoich dziadków. Ale ona o tym nie wie, ona w ogóle nie
ma pojęcia, kim była jej matka. Wie tylko, że jej ojcem był Francis
Sheridan. A ja... ja zastanawiałam się długo i w końcu doszłam do
wniosku, że jej matką musiała być Catherine. Zgadza się?
- Tak.
Uśmiech zgasł na twarzy Sary.
- Powiedz, Guy, jak to się mogło stać? - spytała przygnębionym
głosem. - Zgoda, mój brat był lekkoduchem, ale nigdy nie uwierzę, że
uwiódł i porzucił niewinną dziewczynę.
- On jej nie porzucił, Saro. Catherine nie zwierzyła się nikomu,
ukrywała swój stan prawie do samego końca. Twój brat, nieświadomy
niczego, wyruszył za morze, a ona umarła w połogu. Mój ojciec szalał
z rozpaczy, nie chciał w ogóle widzieć dziecka na oczy i dlatego
wszystkim zajęła się twoja rodzina. Saro, wybacz... Musiałem to
zataić, dałem ojcu słowo...
- Dałeś ojcu słowo - powtórzyła smutno Sara. - I miałeś ją
odnaleźć pierwszy, prawda? Dlaczego twojemu ojcu tak na tym
zależy?
W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że Guy nie odpowie.
Zerwał się z krzesła, przykląkł przed kominkiem i dorzucił do ognia
nowe polano. Dopiero po chwili, nie odrywając oczu od płomieni,
odezwał się nieswoim głosem:
- Ojciec chciał, żebym zapłacił pannie Meredith za milczenie.
Miała zniknąć, razem ze swoją tajemnicą. A ty nie powinnaś się o
niczym dowiedzieć.
Cios był bardzo mocny. Przez kilka minut osłupiała Sara
wpatrywała się w twarz Guya, oświetloną złocistym blaskiem, a
oburzenie w jej oczach było coraz większe.
- Jak to? - spytała po chwili drżącym głosem. - Twój ojciec
wstydzi się Oliwii? Pragnie zataić jej istnienie?
- Mój ojciec za wszelką cenę chce chronić dobre imię Catherine.
Była jego ukochaną córką, Saro. On nie zniósłby, gdyby teraz, po
latach, zbrukano pamięć o mojej siostrze. Próbowałem go przekonać,
że postępuje nierozważnie, ale nie chciał słuchać. To stary człowiek,
Saro, dumny i nieustępliwy.
- Rozumiem, Guy, ale Oliwia jest moją bratanicą i zawsze tak
będzie, niezależnie od tego, co myśli sobie twój ojciec - oświadczyła
Sara rozżalonym głosem. - Boże, a ja, naiwna myślałam, że miałeś mi
towarzyszyć do Blanchlandu, aby pomóc, ochronić w razie potrzeby, a
nie pokrzyżować moje plany!
Zerwała się z krzesła, zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
- Nie mogę uwierzyć, że przybyłeś tu ze mną po to, aby mnie
oszukać! I ty miałeś jeszcze czelność oskarżać mnie o ukrywanie
prawdy!
- Saro! Posłuchaj!
Guy podbiegł do Sary, chwycił ją mocno za obie ręce.
- Przysięgam! Słyszysz? - powiedział twardym, stanowczym
głosem, patrząc jej prosto w oczy. - Przysięgam, że nie miałem
zamiaru spełnić woli mego ojca.
- Oliwia i tak nigdy by się na to nie zgodziła! - krzyknęła Sara,
wybuchając głośnym płaczem. - Ona jest uczciwą, prawą osobą, nie
taką, jak niektórzy jej krewni!
- Chyba masz rację - westchnął Guy, obejmując ją i delikatnie
głaszcząc po plecach. - Niektórym jej krewnym trochę tej prawości
zabrakło. Ale mój ojciec nie jest złym człowiekiem, Saro. Obiecuję ci,
porozmawiam z nim jeszcze raz, spróbuję przekonać, że w sprawie
panny Meredith powinien postępować inaczej. Zrobię, co w mojej
mocy.
Sara, z twarzą wtuloną w jego surdut, płakała jeszcze przez
chwilę, a gdy uspokoiła się nieco, Guy ostrożnie posadził ją na
krześle.
- Nie mogę zebrać myśli - lamentowała Sara. - To wszystko jest
dla mnie za trudne! O Boże, Boże, mam już tego dosyć...
- Moja Saro, moja droga - przemawiał czule Guy, siadając obok. -
Rozumiem, jak ci ciężko! I wybacz mi, znów powiedziałem ci tyle
przykrych stów. Byłem zły, że mi nie ufasz, że coś przede mną
ukrywasz. Wiem, sam też nie jestem bez winy, ale teraz, kiedy oboje
już znamy prawdę, będzie inaczej...
Nagle, gdzieś z daleka, dobiegł ich hałas. Ktoś nierozważnie
trzasnął drzwiami, potem znów zapadła cisza, jakby dom sir Covella
nie miał zamiaru obudzić się do życia.
- Pójdę sprawdzić, co tam się dzieje - powiedział szybko Guy,
chwytając za klucz. Szybko otworzył drzwi, Sara wybiegła za nim.
Na dole, w holu, stał Tom Brookes.
- Tom? Co się stało? - pytał Guy, schodząc szybko po schodach.
Sara, zdenerwowana, pospieszyła za nim.
- Jakie to szczęście, że to pan, milordzie! Przyjechał posłaniec z
Woodallan. Pański ojciec...
- Nie! - jęknęła Sara, chwytając Guya kurczowo za ramię. - Czy
lord...
- Pański ojciec nie czuje się ponoć najlepiej, ma pan natychmiast
wracać do Woodallan. Osiodłałem już pańskiego konia, czeka przed
domem.
- Dziękuję, Tom.
Guy uścisnął lekko dłoń Sary, nadal spoczywającą na jego
ramieniu.
- Jadę, Saro. Czekaj na mnie, nic nie rób, nie podejmuj żadnych
kroków, dopóki nie wrócę albo nie przyślę ci jakiejś wiadomości.
Miej na siebie baczenie!
Ucałował ją szybko.
- Tom!
- Tak, panie.
- Kiedy mnie nie będzie, strzeżcie pilnie panny Sheridan i panny
Meredith.
- Oliwia! - krzyknęła nagle Sara. - Guy! Nie zdążyłam ci
powiedzieć...
- Powiesz mi później.
Jeszcze raz ją ucałował i rzucił się ku drzwiom. Kiedy Sara i Tom
wyszli przed dom, Guy na swym koniu pędził już w śnieżną dal. Był
coraz dalej, coraz mniejszy i Sara, ścigając go wzrokiem, czuła, jak
ogarnia ją wielkie przygnębienie. Jeździec na koniu był już prawie
niewidoczny.
A więc została sama. Sama. Nagle poczuła lęk. I prawie pewność,
że teraz na pewno stanie się coś złego.
- A najokropniejsze jest to, że właściwie niczego nie pamiętam -
żaliła się Amelia, skubiąc nerwowo róg kołdry. - Pojmujesz? Greville
mnie uwiódł, a ja niczego nie pamiętam. To straszne! Rano,
naturalnie, od razu zorientowałam się, co zaszło... Ale wybacz, nie
powinnam rozmawiać o rzeczach tak intymnych! Moja Saro, a z tobą
wszystko w porządku?
- Oczywiście - zapewniła Sara, głaszcząc ją czule po ramieniu. -
Milly, powiedz mi, jak to teraz z tobą będzie?
- O, moja droga! Nie ma powodu do niepokoju! - odparła z
promiennym uśmiechem kuzynka. - Być może zabrzmi to nieco
frywolnie, ale wiesz, Saro, wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Wystaw sobie, że Greville i ja... krótko mówiąc, zamierzamy wziąć
ślub, i to jak najszybciej! Byłam głupia, Saro, że się opierałam.
Przecież ja go kocham, i to jak!
Amelia zamilkła. Leżała teraz cichutko, bledziutka, z
zamkniętymi oczami. Sara, pełna niespokojnych myśli, spojrzała w
okno. Niebo przykryte było ciężkimi chmurami, śnieg nadal sypał.
- Prawdopodobnie każdy z gości sir Ralpha obudził się dziś rano
w towarzystwie osoby, której wcale nie oczekiwał - odezwała się
niespodzianie Amelia ponurym głosem. - Kiedy robiłam porządki,
poprzestawiałam meble. Może to i nawet zabawne!
- Najważniejsze, że ty i ja rano znalazłyśmy obok siebie prawych
mężczyzn. A sir Covell i jego goście to już nie nasze zmartwienie -
oświadczyła Sara stanowczo, dziwiąc się w duchu, jak bardzo
zmieniła się w ciągu ostatnich dni i jak otwarcie wypowiada się w
delikatnej przecież sprawie. - Mam nadzieję, że państwo Fisk obudzili
się razem. Może odnaleźli w sobie dawną skłonność i zrobią sobie
drugi miesiąc miodowy. Jak sądzisz?
Kuzynki spojrzały na siebie i obie zachichotały radośnie.
- O Boże święty - biadoliła zabawnie Amelia między jednym
wybuchem śmiechu a drugim. - Okropność! W końcu byłam już
mężatką. Ale ty, Saro! Ojej, ojej, nie zdołałam cię upilnować, droga
kuzyneczko!
- Lord Renshaw zatroszczył się o mnie! I zachował się jak
prawdziwy dżentelmen.
- Dżentelmen?
Amelia i Sara patrzyły na siebie przez chwilę i znów wybuchnęly
niepohamowanym śmiechem.
- Dżentelmen! - piszczała Amelia. - Mogę sobie to wyobrazić.
Albo nie. Tego nie mogę sobie wyobrazić!
Kiedy zamilkły, Sara znów podeszła do okna i zapatrzyła się na
białe płatki wirujące w powietrzu.
- Alan nigdy nie był mi wierny, przecież wiesz - odezwała się
znów Amelia. - Był bardzo przystojny, czarujący, no i uwielbiał
kobiety. Zranił mnie bardzo, tak bardzo, że nie mogłam myśleć o
powtórnym małżeństwie. To dlatego odmawiałam, kiedy Greville
prosił mnie o rękę.
Sara, zaniepokojona, odwróciła się szybko. Nigdy nie słyszała u
Amelii tak przygnębionego głosu.
- Amelio! Moja droga! Nie mówiłaś mi o tym! Byłam pewna, że
odmawiasz Greville'owi, bo uważasz go za nudziarza.
- Chyba po prostu nie doceniałam jego zalet, a ma ich przecież
mnóstwo. To musiała być jakaś podświadoma obawa, lęk przed
ponownym rozczarowaniem, rozumiesz? Teraz już wiem, że mogę mu
ufać.
- Jestem pewna, że nie znajdziesz bardziej odpowiedniego
mężczyzny, kochana Milly - powiedziała Sara serdecznie, siadając z
powrotem na brzegu łóżka. - Greville kocha cię szczerze, i to nie od
dziś, dobrze o tym wiesz.
- Wiem. Myślę, że los mi sprzyja. Gdybym tylko mogła sobie
przypomnieć...
- Zdaje się, że to dla ciebie prawdziwa tragedia - powiedziała Sara
z figlarnym uśmiechem. - Nie martw się, będziesz miała mnóstwo
okazji, żeby odtworzyć sobie wypadki dzisiejszej nocy!
- Ależ droga kuzynko! - krzyknęła z udanym oburzeniem Amelia.
- Nie poznaję cię!
- Tak, wiem - przyznała Sara, spoglądając na rozbawione nimfy
na ścianie. - Może to wpływ tych obrzydliwych malowideł.
- A mnie się wydaje, że to sprawka Guya, który uczynił z ciebie
prawdziwą kobietę - mruknęła cicho Amelia. - Saro? Zostaniesz jego
żoną?
- No... teraz tak - odpowiedziała Sara, umykając spojrzeniem w
bok. - Chociażby dlatego, że po tej nocy nie wypada mi niczego
innego uczynić.
- Saro!
Amelia chwyciła kuzynkę za rękę i spojrzała jej głęboko w oczy.
- Przecież tutaj nie chodzi o konwenanse! Ty go kochasz, to
oczywiste! Gdybym nie była tak zmęczona, wytłumaczyłabym ci to
dobitniej.
Amelia przespała prawie cały dzień. Sara trwała wiernie przy jej
łóżku. Sir Greville Baynham, który całkowicie już wydobrzał po
narkotykach, upewniwszy się, że Sara czuje się dostatecznie dobrze,
aby czuwać przy łóżku damy jego serca, pognał konno załatwiać
sprawy związane ze ślubem.
Sara podejrzewała, że Greville chce sprawić się szybko, żeby
rozwiać ostatnie wątpliwości Amelii, co było zresztą zupełnie
niepotrzebne. Amelia zdawała się być zachwycona obrotem spraw i
najzupełniej przekonana o szczerości uczuć Greville'a.
Po wyjeździe sir Baynhama Sara poczuła się jeszcze bardziej
samotna. Pocieszała się, że Guy niebawem wróci. A poza tym na
miejscu był Justin Lebeter, na którego zawsze można było liczyć.
Młody lord poprzedniego wieczoru demonstracyjnie opuścił pokój
jadalny i zanim afrodyzjak zaczął działać, zamknął się w swoim
pokoju, wyrzucając klucz przez okno. Nie chciał sprzeniewierzyć się
swej miłości do Oliwii. Rano, kiedy się ocknął, łomotał do drzwi i
Sara, z pomocą Toma, uwolniła go z jego więzienia.
Przepowiednia kuzynek spełniła się. Państwo Fisk, wpatrzeni w
siebie,
jeszcze
tego
samego
ranka
opuścili
Blanchland,
prawdopodobnie rzeczywiście zamierzając powtórzyć miesiąc
miodowy. Sir Ralpha i reszty jego gości Sara nie miała ochoty
oglądać.
Aż do zmierzchu siedziała przy łóżku Amelii, pełna
niespokojnych myśli. O tym, że sypie śnieg i nie wiadomo, jak dotrą
do Woodallan, o starym, chorym lordzie i jego niechcianej wnuczce.
O Guyu, który obiecał, że wróci...
Co pewien czas zrywała się z krzesła i podchodziła do okna,
spoglądając na białe, wirujące płatki, które wcale nie przynosiły
ukojenia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tuż przed zapadnięciem zmierzchu Sara wyszła na przechadzkę.
Długo brodziła po zasypanych śniegiem ścieżkach, rozmyślając
smutno, że Guya tego dnia na pewno już nie zobaczy. Wracając do
domu, przeszła powoli przez cieplarnię, wdychając z lubością zapach
kwiatów i owoców. Było tu nadspodziewanie jasno, śnieg prószył na
szklany dach i przykrywał go białą pierzynką.
W rezydencji, tuż za drzwiami wejściowymi, czatował na
dziewczynę sir Ralph, zupełnie zdruzgotany.
- Droga kuzynko, jak się czujesz? - spytał nieśmiało.
- Dziękuję, czuję się znakomicie - oświadczyła Sara. - Jednak
gorzko żałuję, że pilne sprawy zmusiły mnie do przyjazdu do
dawnego domu rodzinnego.
- Kuzynko, błagam, wysłuchaj! To sprawka tego trutnia,
Marvella, on jest na usługach Allardyce'a. Marvella z miejsca
wyrzuciłem, ten łajdak Allardyce zbiera się już do wyjazdu. Och,
droga Saro, jak mogłem dopuścić, żebyś była świadkiem takich
bezeceństw. Nigdy sobie tego nie wybaczę! Ale ja z tym wszystkim
skończę, przysięgam. Do diabła, co to się porobiło... co to się
porobiło...
Potrząsając bezradnie głową, oddalił się szybkim krokiem,
mamrocząc coś pod nosem i Sara, mimo oburzenia, poczuła coś na
kształt współczucia. Socjeta zawsze lekceważyła sir Covella,
wymyślił więc sobie te hulanki w doborowym towarzystwie, no i
proszę, wpakował się w niezłe tarapaty. Westchnąwszy litościwie nad
smutnym losem drogiego kuzyna, Sara rączym krokiem pospieszyła
na górę.
Amelia czuła się już znacznie lepiej i Sara, zadowolona z tego
bardzo, w nagłym przypływie energii zaczęła krzątać się po domu,
zaciągając na noc zasłony. Cały dwór zdawał się być wymarły, oprócz
lorda Lebetera nie spotkała nikogo. Było to bardzo nieprzyjemne,
postanowiła więc, że noc spędzi w pokoju kuzynki. Zamkną się obie
na klucz i będą czekać powrotu Guya.
Kiedy zaciągała długą storę w oknie na półpiętrze, zauważyła w
oddali, między drzewami, jakieś światło. Przyjrzała się dokładniej.
Tak. Niewątpliwie były to pochodnie zatknięte przy wejściu do groty.
Z pasją zaciągnęła storę do końca. A więc tyle są warte obietnice
szanownego kuzyna! Jeszcze pół godziny temu zaklinał się, że
wkroczy na drogę cnoty, a tymczasem tam z pewnością szykuje się
jakaś nowa orgia. Ciekawe, skąd sir Ralph i jego kompania biorą na to
wszystko siły...
Nagle drgnęła. Na dole skrzypnęły cicho jakieś drzwi i zaraz
potem usłyszała słaby głos:
- Panno Sheridan!
Do holu wchodził Tom Brookes, dziwnie chwiejnym krokiem i
nawet w słabym świetle kilku świec Sara zauważyła na jego czole
olbrzymi guz.
- Tom! Wielkie nieba! Co się stało? - wołała przerażona,
zbiegając do niego po schodach.
- Uderzyli mnie, panno Sheridan - mamrotał staruszek. - W
głowę. Upadłem w śnieg, leżałem tam bardzo długo... A panny Oliwii
nie ma!
- Co to znaczy „nie ma"? Tom, ty ledwo stoisz na nogach. Proszę,
usiądź tu na chwilę, a ja zawołam służącą, żeby opatrzyła ci ranę.
Ostrożnie poprowadziła staruszka do schodów i pomogła usiąść
na najniższym stopniu. W tym momencie drzwi prowadzące do
pomieszczeń dla służby otwarły się z wielkim hukiem i do holu
wtargnęła pani Brookes, zaczerwieniona, w przekrzywionym czepku.
Za nią tłoczyło się kilka zaaferowanych służących.
- Tom, co ty wyrabiasz! - krzyknęła, podbiegając do męża. - Och,
panno Sheridan, w głowie mu się pomieszało! Jak tylko usłyszał, że
panna Meredith wyszła, zaraz za nią pobiegł. A mówiłam mu
przecież, że to pani przysłała jej wiadomość. Ale on w ogóle nie
chciał mnie słuchać...
Pani Brookes urwała nagle, dostrzegając w oczach Sary wielkie
zdumienie.
- Panno Sheridan, chyba nie powie pani...
- Nie posyłałam żadnej... - zaczęła zdenerwowanym głosem Sara,
zagłuszył ją jednak tupot drobnych stóp. Po schodach zbiegała
Amelia, zaintrygowana hałasem.
Z pokoju do gry w karty wyjrzał Justin Lebeter. Stan zdrowia lady
Fenton rzeczywiście nie mógł budzić żadnych zastrzeżeń, ponieważ,
jak zwykle, natychmiast objęła komendę.
- Zuziu, niech Zuzia przygotuje miskę z gorącą wodą i bandaże!
Lordzie Lebeter, proszę pomóc Tomowi wejść po schodach.
Natychmiast trzeba go położyć. Reszta musi się odsunąć, proszę nie
zabierać choremu powietrza! Ostrożnie, lordzie Lebeter! Ostrożnie!
Proszę uważać!
- Wielki Boże - szepnęła pani Brookes, patrząc, jak jego
lordowska mość, pod czujnym okiem Amelii, z wielką troskliwością
transportuje jej męża na górę.
- Pani kuzynka... Cóż to za kobieta! A mój mąż, panno Sheridan,
to osioł, zwykły osioł! Panno Sheridan, co pani robi?
Sara zdążyła już wyjąć z wielkiej szafy w holu swoją pelerynę i
buty.
- Dokąd się pani wybiera? Przecież już ciemno, śnieg pada, a do
tego oni w grocie zaczęli te swoje pogańskie obrzędy! Fuj!
- Idę szukać Oliwii - wyjaśniła krótko Sara, zajęta zapinaniem
butów.
- Sama? Po nocy? Panno Sheridan, niechże się pani opamięta!
Może poprosić tego młodego lorda...
- Nie mamy ani chwili do stracenia, pani Brookes - ucięła Sara,
otulając się peleryną. - Kiedy przysłano wiadomość?
- Jakąś godzinę temu, ktoś wsunął kartkę pod drzwi. Panna Oliwia
powiedziała, że to pani chce się z nią zobaczyć. Prosiłam, żeby nie
szła, ale ona powiedziała, że nie wychodzi daleko, nie mówiła jednak,
dokąd. Och, panno...
- Proszę iść na górę, do męża, pani Brookes! I proszę powiedzieć
lady Fenton, że wyszłam - mówiła szybko Sara, kładąc rękę na
klamce. - Wszystko będzie dobrze, pani Brookes. Znajdę Oliwię.
- Daj Boże, bo jej biedna matka...
Ale Sara już nie słuchała. Otworzyła szybko drzwi i wybiegła w
noc. Na dworze było dziwnie jasno. Blask księżyca przenikał przez
rzadkie, postrzępione chmury, oświetlając przykrytą białym śniegiem
ziemię i nagie drzewa. Cały świat był idealnie czarno-biały. Z groty
dobiegał jakiś dziwny, monotonny śpiew.
Sara zadrżała, natychmiast jednak skarciła się w duchu. Na tym
zapewne polegają te idiotyczne obrzędy, zupełnie nieszkodliwe.
Chociaż po wczorajszych doświadczeniach nie wiadomo, czy można
być tego tak zupełnie pewnym. Przypomniała sobie głośny skandal
sprzed kilku lat, kiedy to wykryto, że członkowie klubu, założonego
przez sir Francisa Dashwooda, oddają się praktykom satanistycznym i
w przebraniu mnichów uczestniczą w rozpustnych orgiach.
Czyżby sir Ralph podążał tą samą ścieżką? Sara znów zadrżała i
znów skarciła się w duchu. Nie, teraz nie wolno jej się bać. Szła przez
las, starając się myśleć jak najbardziej trzeźwo. Ktoś, podszywając się
pod Sarę Sheridan, wywabił Oliwię z jej schronienia.
Sara była pewna, że kryje się za tym lord Allardyce. Sir Ralph
powiedział, że Marvell jest na usługach Allardyce'a. Całkiem więc
możliwe, że to lokaj wywęszył, gdzie ukrywa się Oliwia. Któryś z
nich musiał też napaść na Toma, aby staruszek nie powstrzymał
dziewczyny.
No i jednocześnie Allardyce zdążył przed swoim wyjazdem
zaaranżować te całe obrzędy, dzięki czemu prawdopodobnie łatwiej
mu będzie uprowadzić Oliwię.
Klucząc między drzewami, Sara zbliżała się do groty. Widziała
już dobrze dwie olbrzymie pochodnie, wetknięte w skały po obu
stronach wejścia. Dziwne zawodzenie było coraz głośniejsze. Czuła,
że dostaje gęsiej skórki. Zatrzymała się na chwilę i przycupnąwszy za
grubym pniem, ostrożnie wychyliła głowę.
Na środku groty, naprzeciwko wejścia, stał wielki, żelazny kosz,
w którym płonął ogień. Sara czuła zapach dymu, dziwnie jednak
słodki i odurzający. Zakręciło jej się w głowie, było jednak za późno,
aby się wycofać. Bezszelestnie jak cień pokonała kilka metrów
dzielących ją od wejścia do groty i nagle, zdjęta panicznym lękiem,
odskoczyła w bok i całym ciałem wcisnęła się w skalny załomek.
Z groty wynurzyło się kilka postaci w długich, ciemnych szatach i
z dziwnym piskiem rozbiegło wśród drzew. Wszyscy mieli na
twarzach maski, Sara była jednak pewna, że szczupłe, czarne widmo
to lady Ann Walter, za którą biegnie jakiś mężczyzna. Złapał ją i za
chwilę oboje, spleceni ze sobą, turlali się po śniegu. Sara z
niesmakiem odwróciła wzrok.
Nagle z wnętrza groty dobiegł jakiś dźwięk. Pokonując strach,
ostrożnie zajrzała do środka. Niestety, widziała tylko kosz. Dziwny
zapach był jeszcze bardziej intensywny, tym razem zakręciło jej się w
głowie bardzo mocno, oczy zapiekły. Czyżby znowu narkotyk?
W grocie coś stuknęło, a więc na pewno ktoś został w środku.
Może to sir Ralph, jako najwyższy kapłan, czyni przygotowania do
dalszej części ceremonii? Cofnęła się i wsunęła do załomka,
zastanawiając się gorączkowo, co robić. Wejść do groty? Po co?
Oliwii tam nie ma, przecież ta grota przed chwilą była pełna ludzi, a
Allardyce'owi na pewno nie zależało na świadkach.
Nagle znów wtuliła się w skałę, wstrzymując oddech. Z groty
wynurzyła się jeszcze jedna postać w czarnej szacie. Mężczyzna, bez
maski, czarny kaptur zsunięty z głowy. Kiedy przechodził obok
pochodni, jasny płomień oświetlił jego twarz i Sara poczuła się, jakby
ktoś obuchem uderzył ją w głowę.
Guy Renshaw. Wrócił do Blanchlandu, nie zawiadomił jej o tym i
teraz idzie przyłączyć się do reszty uczestników tej orgii. Boże drogi,
jak ona w ogóle mogła mu zaufać? Przemknął obok niej, jego szata
niemal otarła się o jej pelerynę. Szedł inaczej niż pozostali uczestnicy
żałosnych obrzędów, którzy wychodzili z groty chwiejnym krokiem, a
teraz ich piski i wrzaski rozlegały się po całym lesie. Krok Guya był
równy, mocny.
Nagle Sarę dopadło inne podejrzenie, chyba jeszcze gorsze.
Wielki Boże, a jeśli to nie Allardyce, lecz Guy wywabił Oliwię z
domu? Mówił, co prawda, że nie zgadza się ze swym ojcem. Tak,
mówił, ale równie dobrze mógł kłamać, aby uśpić czujność Sary i bez
przeszkód wykonać polecenie ojca, zanim Sara zdoła temu zapobiec.
Naturalnie, że kłamał. I mamił ją od samego początku. Był
szarmancki i uroczy, szeptał czułe słówka i całował, tylko po to, aby
się w nim zakochała. Zaufała swemu instynktowi i popełniła
straszliwą pomyłkę. Trzeba iść za Guyem, bo on doprowadzi ją do
Oliwii.
Sara bezszelestnie wysunęła się ze swojej kryjówki i kryjąc się
wśród drzew, ruszyła za lordem. Nie było to łatwe. Od dziwnego
zapachu, dobywającego się z kosza w grocie, jej głowa zrobiła się
dziwnie ciężka, nogi nie chciały jej słuchać. Siłą woli zmuszała się
jednak, aby podążać naprzód.
Co pewien czas dostrzegała wśród drzew kolejną postać w
ciemnej, rozwianej szacie. Nagle jedna z nich, wyjątkowo wysoka i
tęga, wyrosła tuż przed nią, jak spod ziemi. Przerażona, zebrała się w
sobie i jednym mocnym ruchem pchnęła wielkoluda w śnieg.
Guy szedł w górę, do Folly Tower. Sara widziała przed sobą jego
wysoką, ciemną postać, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Doszedł do
wieży, wszedł do środka. Pomyślała, że powinna też tam wejść i
zażądać od niego wyjaśnień. Ostrożnie zbliżyła się do wieży. Drzwi
były otwarte. Przez szpary w ścianach sączyło się światło księżyca,
można było dojrzeć wszystko. Również dziwny, sporej wielkości
tłumoczek, rzucony na ziemię...
Strach znikł. Sara krzyknęła i jak oszalała wbiegła do środka,
rzucając się na kolana. Drżącymi rękami odwróciła tłumoczek na
drugą stronę. Jej bratanica była nieprzytomna, bezwładna jak
szmaciana lalka. Światło księżyca srebrzyło przerażająco bladą twarz.
Na białym czole widniał ślad po uderzeniu, podobnie jak u Toma.
Wielki guz i rana pokryta zakrzepłą krwią.
Księżyc skrył się za chmurą i wieża pogrążyła się w
ciemnościach. Sara usłyszała czyjeś kroki, coś miękkiego opadło jej
na twarz. Ktoś chwycił ją za ramiona, szarpnął, zanim jednak zdążyła
uczynić jakiś ruch, ten ktoś już brutalnie zdzierał kaptur z jej głowy.
Blask księżyca powrócił, oświetlając wykrzywioną gniewem twarz
Guya.
- Sara! Co ty, u diabła, tu robisz?
- To pytanie powinno być raczej skierowane do pana, milordzie -
wysapała gniewnie. - Podobno pojechał pan do Woodallan? W
każdym razie ja miałam w to uwierzyć, a tymczasem pan włóczy się
po lesie w czarnych szatach, jak ta cała banda. I co pan zrobił mojej
bratanicy?!
Puścił ją tak nagle, że omal nie upadła na ziemię.
- Pani uważa, że to ja?!
- A dlaczegóż by nie? Opowiadał mi pan o zamysłach swego ojca.
Oliwia ma zniknąć, zanim ktokolwiek dowie się o jej prawdziwym
pochodzeniu! Nieważne, co z nią będzie, najważniejsze, żeby nie
splamiła honoru Woodallanów! Uśpił pan moją czujność, rozwiał
podejrzenia. Zaczęłam panu wierzyć, milordzie! Sądziłam, że
Allardyce czyha na Oliwię, a tymczasem to pan jest jej wrogiem!
Guy zaklął. Jego twarz pobladła z gniewu i Sara nagle pojęła, że
jej instynkt nie kłamał, to tylko ból i rozczarowanie kazały jej
zaatakować Guya.
- Allardyce jest w grocie. I nie przyjdzie tu po pani bratanicę,
która miała czekać na niego, bezwolna i nieprzytomna. Nie przyjdzie,
bo jest związany, łaskawa pani. To on czyhał na Oliwię. Dziś rano
powiedziałem pani całą prawdę, ale pani nie uwierzyła! Natomiast
wierzy pani w to, że byłbym w stanie zaatakować bezbronną kobietę,
do tego moją krewną. Zaiste, pani opinia o mnie jest bardzo
pochlebna!
- Gdyby pan od początku mówił prawdę...
- Wydaje mi się, że teraz nie powinniśmy roztrząsać takich
ważnych spraw, panno Sheridan, gdyż najpierw trzeba pomóc pani
bratanicy.
Powiedział to tonem lodowatym, kładąc nacisk na wyraz
„bratanica". Był chłodny, opanowany, pozornie już się nie gniewał.
Sara pojęła, że Guy Renshaw nieprędko jej wybaczy niesłuszne
zarzuty. O ile w ogóle wybaczy.
Nagle poczuła, że świat wokół niej znów zaczyna wirować.
Wiruje coraz szybciej. Od tego zapachu w grocie, od tych wszystkich
przeżyć, od ostrych słów Guya. Zrobiło jej się słabo. Oparła się o
ścianę, słyszała głos Guya, dziwnie daleki, ledwo słyszalny...
- Jest pani w wielkim błędzie, jeśli przypuszcza, że w ten sposób
odzyska moją przychylność.
- Ten dym... w grocie - zaszeptała półprzytomna. - Ten dym...
Jego twarz znalazła się nagle bardzo blisko.
- Na Boga, Saro, nie! Saro! - krzyczał rozpaczliwie, potrząsając ją
za ramiona, ale ona czuła, że odchodzi. Jak przez mgłę zobaczyła
jeszcze jedną męską twarz, która pojawiła się nagle nad ramieniem
Guya. Głos należał niewątpliwie do Justina Lebetera.
- Guy, co ty... Guy!
A potem, odczuwając to jako wielką ulgę, Sara wyślizgnęła się z
ramion Guya i upadła na ziemię.
Z trudem uniosła powieki. Była w Blanchlandzie, w pokoju, do
którego zaczynała się już powoli przyzwyczajać. Ostre światło,
widoczne w szparze między zasłonami znaczyło, że jest dzień. W
pokoju panował jednak półmrok i Amelia, przeglądająca jakiś żurnal,
co chwila mrużyła oczy.
- Rozsuń zasłony - odezwała się Sara słabym głosem. - Będzie
jaśniej.
Amelia aż podskoczyła na krześle.
- No, chwała Bogu, że się obudziłaś, moja droga. Jak się czujesz?
- Dziękuję, bardzo dobrze - odparła uprzejmie Sara, siadając na
łóżku. Natychmiast jednak głowa dała znać o sobie i Sara z cichym
jękiem opadła z powrotem na poduszki.
- A widzisz, wcale nie jest jeszcze dobrze - powiedziała
zmartwionym głosem kuzynka. - Musisz spokojnie poleżeć.
Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Ostre światło dnia zalało
cały pokój. Sara zmrużyła oczy i skrzywiła się lekko.
- Która godzina, Milly?
- Południe. Spałaś prawie dwanaście godzin.
- Dwanaście - powtórzyła powoli Sara i nagle pamięć wróciła. -
Oliwia! Milly, co z Oliwią? Żyje?
- Żyje, żyje - zapewniła ją Amelia, przysiadając na brzegu łóżka i
głaszcząc czule Sarę po ramieniu. - I jest całkowicie bezpieczna.
Ocknęła się wcześniej niż ty!
- A co z Tomem? - pytała zaniepokojona Sara, próbując ponownie
usiąść na łóżku, a nawet opuścić nogi na podłogę. Ta próba jednak
również spełzła na niczym i Sara z rezygnacją opadła na poduszki.
- Moja droga, leż spokojnie, bo ci niczego nie powiem -
oświadczyła kategorycznym tonem lady Fenton, poprawiając kołdrę. -
A mam dla ciebie dobre wiadomości. Tom czuje się o wiele lepiej i
jest już na nogach. Pani Brookes błagała go, żeby jeszcze trochę
poleżał, ale to uparciuch. Wszyscy goście sir Ralpha rozjechali się,
został tylko lord Lebeter, który nie odstępuje Oliwii na krok.
Dzięki Guyowi wyjechał nareszcie ten wstrętny Allardyce. Ta
noc, którą spędził związany w grocie, nieco ostudziła jego zapały
miłosne. Nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek próbował zbliżyć się
do Oliwii. No, a sir Ralph trochę gorączkuje. Znaleźliśmy go w
głębokiej zaspie.
- O Boże! - krzyknęła Sara, z przerażenia zasłaniając usta ręką. -
Więc to był on! Och, Milly, teraz już sobie wszystko przypominam.
To było niesamowite. Te postacie w czarnych szatach, ten odurzający
zapach, który rozchodził się po całym lesie...
- Guy mówił, że to rodzaj opiatu, jeszcze jeden narkotyk z
apteczki Allardyce'a! Wywołuje halucynacje. Brr! - Amelia skrzywiła
się ze wstrętem, a potem nagle zaczęła chichotać. - Nafaszerowali się
nim bez umiaru, dlatego tarzali się w śniegu, nie czując chłodu. Na
ciebie podziałał inaczej, po prostu zemdlałaś. Podobno dlatego, że
byłaś zdesperowana, pełna niepokoju o Oliwię. Tak przynajmniej
przypuszcza doktor. A więc wyszłaś z tego obronną ręką, moja droga.
Już po raz drugi!
Sara powoli zaczynała uświadamiać sobie grozę sytuacji. Ten
narkotyk, tak niebezpieczny... Może to pod jego wpływem wysunęła
wobec Guya ciężkie zarzuty? Guy powinien to zrozumieć, tak, na
pewno to zrozumie, musi...
Jej rozmyślania przerwał następny głośny wybuch śmiechu
kuzynki.
- Biedny sir Ralph! Nie bądź dla niego zbyt surowa, Saro.
Podejrzewam, że wszystko, co działo się w Blanchlandzie, to przede
wszystkim
sprawka
Allardyce'a.
Ten
łajdak
wykorzystywał
gościnność sir Covella, żeby folgować swym obrzydliwym
upodobaniom. A wczoraj, te obrzędy, to też jego sprawka.
Chciał wszystkich odurzyć, żeby nikt nie wszedł mu w paradę i
nie pokrzyżował jego niecnych planów względem naszej biednej
Oliwii. Wystaw sobie, że ten jego sługus, Marvell, wystrychnął go na
dudka i czmychnął z lady Ann Walter! A sir Ralph szedł do groty
sprawdzić, co tam się dzieje. No i teraz ma gorączkę!
Sara nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo rozgniewała
Guya. Uśmiechnęła się więc tylko blado, czując coraz większe
przygnębienie, czego Amelia zdawała się nie zauważać.
- Ja też o mało nie zemdlałam - paplała dalej niestrudzenie. -
Kiedy z Lordem Lebeterem wpadliśmy do wieży... Moja droga!
Przecież to wyglądało tak, jakby lord Renshaw cię dusił!
- Zdaje się, że miał na to ochotę - przyznała Sara głosem
nieskończenie smutnym.
- Moja Saro! Dlaczego? Co się stało?
- Zarzuciłam mu niesłusznie okropną rzecz, Milly - wyznała cicho
Sara, nie patrząc na kuzynkę. - Oskarżyłam go, że to on napadł na
Oliwię. Wszystko dlatego, że wcześniej usłyszałam przypadkiem jego
rozmowę z ojcem. Stary lord polecił Guyowi odszukać Oliwię i
wyprawić gdzieś daleko, zanim ludzie się dowiedzą o jej
pokrewieństwie z Woodallanami. Milly... jej matką była Catherine,
siostra Guya, pojmujesz? A może już o tym wiesz? W każdym razie
założyłam, że Guy wykonał polecenie ojca...
Ameba, porażona wiadomością, aż przybladła.
- W taki sposób? Saro! Jak mogłaś! Naprawdę sądziłaś, że lord
jest zdolny do tak strasznego czynu? I to jeszcze wobec najbliższej
krewnej? Saro!
- Wiem, Milly, wiem, to był szczyt głupoty z mojej strony. Nie,
chyba jeszcze gorzej. Wykazałam całkowity brak zaufania wobec
Guya i on nigdy mi tego nie wybaczy. Kiedy uświadomiłam sobie, jak
bardzo się pomyliłam, miałam ochotę wyrwać sobie język! Ale było
już za późno!
Broda Sary zaczęła się trząść. Przez chwilę Sara walczyła ze sobą,
bezskutecznie jednak, bo łzy i tak popłynęły szerokim strumieniem.
- Saro, może Guy pozwoli się przebłagać - pocieszała ją Amelia. -
Zrozumie, że byłaś odurzona narkotykiem i zdenerwowana tą
koszmarną sytuacją.
- Och, Milly, nie próbuj mnie tłumaczyć - powiedziała z goryczą
Sara, ocierając twarz z łez. - Guy zachował się wobec mnie jak
dżentelmen, obdarzył mnie całkowitym zaufaniem. A ja w zamian za
to rzuciłam mu w twarz straszliwe oskarżenie. O Boże! Po co ja się w
ogóle urodziłam!
- Tego nie żałuj, Saro - powiedziała z uśmiechem Amelia,
głaszcząc ją czule po ramieniu. - Moja droga, zejdę teraz do kuchni i
powiem, żeby przynieśli ci coś do jedzenia. Musisz się posilić. Na
pewno poczujesz się lepiej i kto wie, może pozwolę ci wstać z łóżka.
Zdaje się, moja droga, że my już tak zawsze będziemy się nawzajem
pielęgnować!
- Milly! - zawołała Sara, kiedy Amelia otwierała drzwi. - A co z
ojcem Guya? Jak on się czuje?
- Nie najgorzej. Nie było powodu do niepokoju. Wystaw sobie, że
tę
wiadomość,
rzekomo
z
Woodallan,
przysłała
Guyowi
prawdopodobnie ta sama osoba, która napisała do Oliwii!
- Jak to...
- Później, moja droga - oświadczyła Amelia, znikając za
drzwiami.
Sara ubierała się powoli, z wysiłkiem. Kiedy zjawiła się służąca z
tacą, Sara spojrzała na jedzenie bez entuzjazmu i z trudem przełknęła
parę kęsów. Dopiero po wypiciu szklanki źródlanej wody poczuła się
trochę lepiej i postanowiła wyjść z pokoju. Przecież tak bardzo
pragnęła zobaczyć się z Oliwią! Nie wiedziała, gdzie ulokowano jej
bratanicę, odgadnąć jednak nie było trudno. Naturalnie, w pokoju,
przed którymi trwał na krzesełku lord Justin Lebeter.
Na widok Sary zerwał się na równe nogi.
- Panno Sheridan! Mam nadzieję, że już czuje się pani lepiej.
- O, tak! Dziękuję, milordzie - odparła Sara z bardzo ciepłym
uśmiechem. - Przyszłam dowiedzieć się, jak czuje się panna Meredith.
Twarz młodzieńca natychmiast pojaśniała.
- Panna Meredith dochodzi powoli do siebie. I na pewno bardzo
się ucieszy na pani widok. Teraz jest u niej lord Renshaw i pani
Brookes... w charakterze przyzwoitki. Choć przecież lord Renshaw
jest wujem panny Meredith. Trudno uwierzyć, że Guy jest czyimś
wujem!
- Zatem lord Renshaw już we wszystko pana wtajemniczył.
- Tak. Panno Sheridan, chciałbym wyrazić głęboką wdzięczność
za wszystko, co pani uczyniła dla panny Meredith. Panna Meredith
mówi o pani z największym szacunkiem. Ja nie wyobrażam sobie...
Sarę ogarnęło nagle poczucie winy.
- A ja proszę o wybaczenie, milordzie. Milczałam, kiedy pan pytał
o Oliwię. Nie chciałam pana zwodzić, milordzie, ale bałam się
Allardyce'a i sądziłam, że im mniej osób będzie wiedziało, gdzie jest
panna Meredith, tym lepiej.
- Panno Sheridan, proszę mnie nie przepraszać! Rozumiem
doskonale pani intencje i pragnąłbym... pragnąłbym bardzo, aby pani
wiedziała... Ja żywię nadzieję, że uda mi się pozyskać przychylność
panny Meredith. Moje zamiary są jak najbardziej poważne i uczciwe,
a sprawa, dotycząca... przodków panny Meredith nie ma na nie
żadnego wpływu.
Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy ta sprawa będzie równie
nieistotna dla matki młodego lorda, owdowiałej lady Lebeter. Czy
zapała sympatią do synowej o tak skomplikowanym pochodzeniu?
Matka Justina była znaną snobką, osobą wyniosłą i złośliwą. Jednak
młody Justin z kolei sprawiał wrażenie osoby zdeterminowanej, a
ewentualne przeciwności mogły tylko spotęgować jego uczucie do
Oliwii.
Lord Lebeter otworzył drzwi, Sara weszła do środka. Oliwia, z
głową owiniętą białym bandażem, siedziała na łóżku i wesoło
gawędziła z Guyem. Lord siedział na krześle obok łóżka, mile
uśmiechnięty, pochylony ku dziewczynie. Pani Brookes z pogodną
twarzą siedziała pod oknem, zajęta robotą na drutach. Była to urocza,
rodzinna scena.
Guy spojrzał na wchodzącą Sarę i natychmiast uśmiech znikł z
jego twarzy. Wstał z krzesła i złożył oficjalny ukłon.
- Panno Sheridan! Cieszę się, że widzę panią w dobrym zdrowiu.
Teraz, jeśli panie pozwolą, oddalę się. Nie chciałbym przeszkadzać w
rozmowie.
- Och, proszę, milordzie! Proszę jeszcze nie wychodzić! -
zawołała impulsywnie Oliwia. - Tak miło mieć przy sobie i ciotkę, i
wuja! Saro, lord Renshaw opowiadał mi o rodzinie mojej matki. To
takie ekscytujące! Trudno mi się z tym oswoić!
Jakie to szczęście, że Guy przedstawił Oliwii całą sprawę w taki
sposób, aby dziewczyna nie czuła się ani zakłopotana, ani
nieszczęśliwa, pomyślała Sara. No cóż, Sara żałowała tylko, że ojciec
panny Meredith nie był tak niewinną i prawą istotą jak matka
dziewczyny! Czuła na sobie spojrzenie Guya, pełne ironii. Czyżby
znów czytał w jej myślach?
- Jestem szczęśliwa, że czujesz się już lepiej, droga Oliwio -
odezwała się miło Sara. - Bardzo się o ciebie martwiłam.
Siedemnastolatka udała zabawnie, że wstrząsa nią potężny
dreszcz.
- Brr! To było okropne! Zupełnie jak w tych gotyckich
opowieściach! - paplała, wyraźnie rozkoszując się nagłą odmianą losu.
- Kiedy dostałam ten list, no wiesz, rzekomo od ciebie, wzywający
mnie do Folly Tower, natychmiast wybiegłam z domu. Pani Brookes
próbowała mnie zatrzymać, ale nie słuchałam. Po prostu bardzo
chciałam się z tobą zobaczyć. Pobiegłam więc do wieży, weszłam do
środka i wołałam cię, ale nikt nie odpowiadał. A potem już nic nie
pamiętam, ocknęłam się dopiero tu, w tym pokoju.
- Wszystko dobrze się skończyło - skwitował z uśmiechem Guy. -
Ufam, że Lebeter w przyszłości ustrzeże pannę przed takimi
przygodami.
Oliwia zachichotała i zarumieniła się.
- On był trochę rozczarowany, że kto inny rozprawił się z
Allardyce'em. Pewnie nie obszedłby się z nim tak łagodnie. Przede
wszystkim zamierzał go spoliczkować! I to nie raz!
- Całkiem zrozumiałe - przyznał z wielką powagą Guy. - A teraz
oddalę się już, będą panie mogły spokojnie sobie pogawędzić. I proszę
się nie przemęczać, panno Meredith!
- Tak, tak. Porozmawiam z Sarą, a potem będę spała - odparła
grzecznie Oliwia. - I dziękuję, milordzie, że poświęcił mi pan tyle
czasu,
- Skoro pani zwraca się do swej ciotki per ty, proponuję, żebyśmy
i my mówili sobie po imieniu. Naturalnie, jeśli ta sytuacja nie wyda
się pani niezręczna.
Sara, słysząc „ciotka", natychmiast poczuła się, jakby miała sto
lat. A jej bratanica nie posiadała się z radości.
- Naprawdę? Mogę mówić do pana po imieniu, milordzie? To
cudownie - cieszyła się głośno, przenosząc rozpromienione spojrzenie
z Guya na Sarę. - I chciałam jeszcze powiedzieć, że bardzo się cieszę
z tej najświeższej nowiny!
- Oliwia cieszy się z naszych zaręczyn - wyjaśnił Guy, widząc
zdziwienie na twarzy Sary. - Pani, zdaje się, zamierzała zepsuć jej tę
radość?
Sara wyglądała na zupełnie zdezorientowaną. Zaręczyny? Była
przekonana, że po wczorajszym wydarzeniu Guy jest jak najdalszy od
tego, aby pojąć ją za żonę. Jego chłodne powitanie parę minut temu
utwierdziło ją w tym przekonaniu, a złośliwe spojrzenie, jakim ją teraz
obdarzył, absolutnie upoważniało do tego typu wątpliwości. Milczała
jednak, zdając sobie sprawę, że to nie pora na poważne rozmowy.
- Guy, zostań jeszcze trochę - prosiła Oliwia, nie zauważając
zmieszania Sary. - Nie skończyłeś opowiadać, jak mnie uratowałeś.
Opowiadaj, proszę. A więc wezwano cię do Woodallan, tak?
- Nie wiem, czy pannę Sheridan nie znudzi ta opowieść -
powiedział Guy, uśmiechając się porozumiewawczo do siostrzenicy. -
Może opowiem ci kiedy indziej, Oliwio.
- Wcale mnie nie znudzi - oświadczyła chłodno Sara, siadając na
krześle. - Z chęcią posłucham. O ile pan sobie przypomina, ja również
pytałam, po co pan wczoraj wieczorem powrócił do Blanchlandu.
- Rzeczywiście - rzucił niedbale Guy, zajmując z powrotem
miejsce na krześle przy łóżku Oliwii. - No więc, Oliwio, to było tak.
Kiedy dostałem tę wiadomość, pognałem jak szalony do Woodallan.
Ku swej wielkiej radości zastałem ojca w niezłej kondycji, o wiele
lepszej niż przed moim wyjazdem do Blanchlandu.
Oczywiście, wcale mnie nie wzywał. Domyśliłem się więc od
razu, że ktoś chciał mnie podstępnie wywabić z Blanchlandu.
Wskoczyłem na konia i natychmiast pognałem z powrotem. Przy Old
Down koń zgubił podkowę. Podjechałem więc do kowala, zostawiłem
u niego konia, sam natomiast wstąpiłem do zajazdu.
Było tam jakichś dwóch mężczyzn. Czekali na kogoś i dla zabicia
czasu popijali piwo, rozmawiając tak głośno, że nie sposób było ich
nie słyszeć. To byli stangreci. Przyjechali tu zakrytym powozem,
który stał na podwórzu. Z ich rozmowy wynikało, że ten powóz
wynajął jakiś lord z Londynu, no i mieli tutaj na niego czekać. Popijali
więc piwo i dowcipkowali, po co komu taki powóz w środku zimy.
Wtedy to nabrałem pewnych podejrzeń.
Sara zauważyła, że Oliwia przestała się już uśmiechać.
Wpatrywała się w Guya oczami okrągłymi z przejęcia, jak dziecko,
któremu opowiada się bajkę.
- I co zrobiłeś? - spytała szeptem.
- Właściciel zajazdu okazał się bardzo usłużny i za drobną opłatą
zgodził się napełniać tym dwóm mężczyznom ich kufle jeszcze bardzo
długo. A ja, kiedy kowal podkuł mego konia, popędziłem do
Blanchlandu. Obrzędy już się zaczęły. Przebrałem się więc w te
czarne szaty, których nie brakowało w szafach sir Covella, i
pospieszyłem do groty. Odczekałem, kiedy ceremonia dobiegnie
końca i całe towarzystwo rozproszy się po lesie. W grocie został tylko
Allardyce, nic więc nie stało na przeszkodzie, abyśmy ucięli sobie
krótką pogawędkę... Powiedział mi wszystko.
Oliwia aż pisnęła z emocji.
- Ależ to okropny człowiek, ten Allardyce! A ten jego sługa?
Marvell? Gdzie on wtedy był?
Sara i Guy spojrzeli po sobie.
- Był zajęty czymś innym - wyjaśnił oględnie Guy. - I było to
raczej korzystne, bo nie musiałem toczyć pogawędki z dwoma naraz.
- Powinien pan po przyjeździe do Blanchlandu poprosić o pomoc
lorda Lebetera - wtrąciła słodkim głosem Sara, nie mogąc się
powstrzymać od drobnej prowokacji. - Siły byłyby równe.
- Niestety, nie miałem ani chwili do stracenia - odparł Guy równie
miło, choć w jego oczach nie było ani cienia sympatii do panny
Sheridan. - Musiałem też działać bardzo ostrożnie, żeby Allardyce nie
zauważył mojej obecności. Dziwię się trochę, panno Sheridan, że
akurat pani mi to wytyka, skoro to pani, zasłaniając się potrzebą
chronienia Oliwii, tyle spraw zachowała tylko dla siebie!
Spojrzeli na siebie bardzo chłodno. Wręcz wrogo, jakby walczyli
ze sobą, zapominając o obecności Oliwii. Sara zauważyła spojrzenie
dziewczyny, zdumione, a zaraz potem przestraszone. Oliwia była
osobą inteligentną i na pewno zorientowała się, że to ona jest
przyczyną rozdźwięku między ciotką a wujem.
- Och, wybacz, moja droga - powiedziała szybko Sara z bardzo
ciepłym uśmiechem. - Lord Renshaw i ja musimy omówić pewne
sprawy, ale przecież nie będziemy tego robić tutaj.
Przez otwarte drzwi widać było szczupłą postać lorda Lebetera,
niezmiennie trwającego na swoim posterunku.
- Oliwio, kochanie, twój miły kawaler nie może się doczekać,
kiedy zamienisz z nim słówko.
Sara podeszła do dziewczyny i serdecznie pocałowała ją w
policzek, bardzo teraz zarumieniony. Oczy dziewczyny błyszczały, a
więc na pewno zapomniała o żenującej sprzeczce ciotki i wuja. Sarze
było jednak bardzo nieprzyjemnie. Kiedy dochodziła już do swoich
drzwi, usłyszała za sobą szybkie kroki:
- Panno Sheridan! Bardzo proszę, aby poświęciła mi pani kilka
chwil rozmowy.
- Pan chce ze mną rozmawiać, lordzie Renshaw? - spytała
chłodno, mierząc go wzrokiem.
Lord Renshaw skłonił się wyjątkowo nisko.
- Pani sama raczyła wspomnieć, że pewne sprawy powinniśmy ze
sobą omówić.
- W takim razie może przejdziemy do...
- Nie. Wolałbym porozmawiać z panią na osobności. Przecież...
byłem już u pani w pokoju, przypomina sobie pani?
Zarumieniła się. Nie musiała sobie tego przypominać, bo o
pewnych sprawach trudno zapomnieć. I była pewna, że Guy
powiedział to tylko dlatego, żeby czuła się jeszcze bardziej
skrępowana.
- A więc proszę, raczy pan wejść, milordzie - powiedziała
doskonale obojętnym tonem i ruszyła do środka szybkim krokiem,
jakby nie dbając o to, czy lord wejdzie za nią.
Usłyszała jego kroki, potem odgłos zamykanych drzwi.
Odczekała chwilę, odwróciła się. Guy stał przy kominku, z ręką
opartą na gzymsie.
- A więc? Cóż chciałaby pani ze mną omówić?
Przez chwilę patrzyła na jego chłodną, nieprzeniknioną twarz,
świadoma, że Guy z rozmysłem utrudnia jej sprawę. Potem jej
opanowanie znikło nagle bez śladu.
- Guy, proszę, wybacz! Wiem, że jesteś na mnie bardzo
zagniewany. Bardzo żałuję tych ostrych słów, które ci wczoraj
powiedziałam. Zrozum mnie jednak... Wiedziałam przecież, dlaczego
twój ojciec wysłał ciebie do Blanchlandu. Widziałam, jak wychodzisz
z groty, szłam za tobą przez las, do wieży. Wszedłeś do środka, a
potem znalazłam nieprzytomną Oliwię. Zgoda, użyłam gwałtownych,
nieprzemyślanych słów, jednak...
Wiedziała, że jej przemowa trafia w próżnię. Twarz Guya nadal
była nieprzenikniona, spojrzenie pełne chłodnej rezerwy. I pogardy.
- Pani po prostu dała wyraz temu, co pani naprawdę myśli. A ja
sądziłem, że ta komedia omyłek i przemilczeń należy do przeszłości,
że wyjaśniliśmy sobie wszystko i nie mamy przed sobą żadnych
tajemnic. Niestety, pomyliłem się. Po cóż się dłużej łudzić? Nie
ufamy sobie wzajemnie, to nie ulega wątpliwości.
Zapadła pełna napięcia cisza. Sara miała wrażenie, że za chwilę
jej serce rozpadnie się na tysiąc kawałków.
- W takim razie rozwiązał się problem, który nam obojgu nie
dawał spokoju - powiedziała cichym, nieswoim głosem. - Skoro nie
ufamy sobie, byłoby niewybaczalnym błędem połączyć te dwa braki
zaufania w jedno małżeństwo.
Stali naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Sara nie
wiedziała, jakie uczucia malują się na jej twarzy, ale jej dusza była
jednym wielkim błaganiem. Oby tylko Guy jej wybaczył, a wszystko
będzie dobrze. Milczała jednak, przekonana, że on zignoruje jej
prośbę.
On, którego czułość i delikatność dane było jej poznać. Teraz stał
przed nią, zimny, odpychający. Jak człowiek, który nie potrafi
wybaczać.
- Jest pani w błędzie, panno Sheridan! - odezwał się po chwili,
nadal bardzo chłodno. - Rezygnacja z naszego małżeństwa byłaby
największym błędem, jaki moglibyśmy popełnić. Nie, panno
Sheridan! Nie mam zamiaru zwracać pani słowa, niezależnie od tego,
jak może się to wydać bezsensowne. Poślubi mnie pani. Kiedy
byliśmy w Woodallan, poleciłem poczynić przygotowania. Ślub
odbędzie się w pierwszym tygodniu po świętach, po trzykrotnym
odczytaniu zapowiedzi.
- Nie - szepnęła przerażona Sara. - Ja nigdy na to nie przystanę.
- Nie ma pani wyboru, panno Sheridan! Może pani już zrobić
tylko jedno. W kościele, w obecności naszych rodzin, powiedzieć
„nie"!
Nagle jego twarz trochę złagodniała.
- Saro!
Chwycił ją za ramię i prawie siłą posadził na krześle.
- Musisz zostać moją żoną! Inaczej będziesz zgubiona, Saro!
Allardyce...
- Allardyce? - powtórzyła zdumiona Sara. - Myślałam, że on już
nam nie zagraża.
- Może jeszcze wyrządzić wiele zła! Nie będzie już napastował
Oliwii, tego jestem pewien. Jednak skoro miał okazję dokładnie się jej
przyjrzeć, może się zacząć zastanawiać nad jej pochodzeniem. To zły
człowiek, chętnie zaszkodziłby naszym rodzinom. No i w dodatku
marzy o zemście, bo został potraktowany dość obcesowo. Gotów
jestem się założyć, że już teraz rozsiewa skandaliczne plotki o tobie, o
twojej kuzynce, o waszym pobycie w Blanchlandzie.
Przypomnij sobie, co działo się po tej kolacji, przedwczoraj.
Przypomnij sobie tamtą noc. Jeśli zwrócisz mi słowo, skutki tego
mogą być straszliwe. Pomyśl też o Oliwii! Jeśli będziemy razem, ty i
ja, łatwiej będzie przekonać mego ojca, żeby zaakceptował wnuczkę.
Sara milczała, targana sprzecznymi odczuciami. Rozumowanie
Guya było bardzo logiczne, argumenty nie do zbicia. Z jednym,
ogromnym zastrzeżeniem. To małżeństwo oznaczało związek dwojga
ludzi, którzy zdołali już siebie zranić tak bardzo, że prawdopodobnie
nigdy nie będą ze sobą szczęśliwi. A życie trwa zbyt długo, aby
spędzać je na wzajemnym wyliczaniu win i karmić obolałą duszę
niespełnionymi marzeniami.
- Nie martw się, Saro - odezwał się nagle Guy, dziwnie łagodnym
głosem. - Zachowasz swoją reputację, a ja jestem pewien, że będziesz
najświetniejszą panią naszych rodowych włości.
Nie uspokoiło to Sary, zastanawiającej się z rozpaczą, czy ona
będzie w stanie znieść takie formalne małżeństwo. Reputacja,
Woodallan... Przecież ona pokochała Guya, lecz już straciła go na
zawsze, jeszcze zanim wypowiedzieli sakramentalne „tak".
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Następnego ranka wyruszyli do Woodallan. Zarówno Oliwia, jak i
jej matka, czuły się już dostatecznie dobrze, aby udać się w krótką
podróż. Droga była oblodzona i pełna dziur, jechali więc powoli, w
końcu jednak minęli bramę wjazdową do rezydencji. Z powozu Sara
wysiadała z ciężkim sercem, jako że uczucie lęku przed
nadchodzącym ślubem z Guyem Renshawem nie opuszczało jej ani na
chwilę.
Była również pełna obaw o Oliwię, spoglądającej teraz na
wspaniałą rezydencję z wyraźnym przestrachem. Współczuła też
gorąco pani Meredith, umierającej zapewne z niepokoju o przyszłość
dziecka, które wychowała i kochała jak własne, a którego los
spoczywał w rękach bogatych i wpływowych krewnych.
Tym razem nie było tłumnego powitania. W holu czekała tylko
pani domu, sprawiająca wrażenie tak samo zdenerwowanej jak jej
goście. W powitaniu nie zabrakło jednak serdeczności. Objęła czule
Oliwię, nie kryjąc łez wzruszenia, bardzo ciepło przywitała też panią
Meredith. Chwilę później w holu zjawiły się dwie siostry Guya, obie z
mężami, otoczone gromadką dzieci.
Pocałunki i radosne okrzyki przepędziły napiętą atmosferę. Nikt
nie komentował faktu nieobecności pana domu, Sara zauważyła
jednak, że Guy, zamieniwszy z matką kilka słów, zniknął w korytarzu
prowadzącym do gabinetu ojca.
Czas bardzo się dłużył. Sara spodziewała się, że tego pierwszego
dnia w Woodallan Guy będzie bardzo zajęty, nie sądziła jednak, iż
zignoruje ją zupełnie. Wspominając gorzkie słowa, które padły
poprzedniego dnia, dochodziła do coraz smutniejszych wniosków. No
cóż, powinna zacząć się przyzwyczajać do takiego stanu rzeczy.
Pani domu przeznaczyła dla niej różową sypialnię, honorując w
ten sposób nowy status Sary, teraz narzeczonej Guya. Jednak Sara,
siedząc samotnie w przepysznym wnętrzu, czuła się oszukana. O
zmierzchu przyjechał konno Greville. Jego przybycie spowodowało
trochę radosnego zamętu, potem znów w całym domu zapadła cisza.
Wszyscy w napięciu czekali na decyzję pana domu.
Guy i lord byli jedynymi osobami, które przed kolacją nie zjawiły
się w salonie. Napięcie, zauważalne już wcześniej, teraz przybrało na
sile. Wszyscy śmiali się, gawędzili i każdy zerkał na drzwi. Matka
Guya bez przerwy spoglądała na zegar, Oliwia była blada jak ściana i
Sara próbowała dodać jej otuchy. Takie oficjalne spotkanie z
dziadkiem, na oczach całej rodziny, mogło wytrącić z równowagi
nawet najsilniejszą psychicznie osobę. A jeśli dziadek nie uzna
wnuczki, Oliwia dozna niewyobrażalnego wprost upokorzenia.
Kamerdyner otworzył drzwi i do salonu wkroczył lord
Woodallan, wsparty na ramieniu syna.
- Witam wszystkich - powiedział, obrzucając zgromadzonych
przenikliwym, nieco sarkastycznym spojrzeniem. - I proszę o
wybaczenie, że kazałem czekać, szykowałem się jednak nieco dłużej,
aby zaprezentować się jak najlepiej podczas powitania nowego
członka naszej rodziny.
Jego wzrok, teraz już łagodniejszy, prześlizgnął się po zebranych i
spoczął na pobladłej twarzy Oliwii.
- Panno Meredith, proszę tu podejść.
Wszyscy wstrzymali oddech. Pani Meredith leciutko popchnęła
Oliwię, dziewczyna wysunęła się do przodu i złożyła przed lordem
głęboki, ceremonialny ukłon. Lord uśmiechnął się i ujął jej dłoń.
Pomógł Oliwii wstać. Jego ciemne oczy nie odrywały się od twarzy
dziewczyny.
- Jakże ty jesteś podobna do swojej matki - powiedział po chwili
ochrypłym ze wzruszenia głosem. - Cieszę się bardzo, że cię widzę,
moje dziecko.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a oczy Oliwii pojaśniały ze szczęścia.
Lord podał jej ramię i poprowadził do pokoju jadalnego. Sir Baynham
podszedł do Guya i klepnąwszy go po ramieniu, powiedział
półgłosem:
- Świetnie się spisałeś, mój drogi! Zresztą, byłem dobrej myśli.
Justin Lebeter serdecznie uścisnął dłoń Guya, a pani Meredith
dyskretnie ocierała łzy. Lady Fenton podeszła do kuzynki i serdecznie
ją objęła.
- Och, Saro! Czy to nie cudowne? Trudno wprost uwierzyć, że
niebawem wszyscy tu będziemy rodziną. To niepojęte!
Sara, czując na sobie baczny wzrok Guya, z wielkim wysiłkiem
wyczarowała na swej twarzy promienny uśmiech.
- Tak, to cudowne. Jestem bardzo szczęśliwa z powodu Oliwii.
Wszystko ułożyło się o wiele lepiej, niż się spodziewałam.
- Dla nas wszystkich - podkreśliła Amelia, uśmiechając się
uwodzicielsko do Greville'a, który właśnie nadchodził, aby
poprowadzić ją do stołu. - Kochanie, jestem pewna, że Oliwia nigdy
nie zapomni, co dla niej zrobiłaś.
Sara z każdą minutą czuła się coraz gorzej. Ból w jej sercu nasilał
się. Oczywiście, użalanie się nad sobą było teraz najmniej pożądaną
emocją i do niczego nie prowadziło. Swoje uczucia względem niej
Guy określił bardzo jasno, a ona nie miała zamiaru ujawniać reszcie
rodziny żenującej prawdy.
Pobladła ze zdenerwowania Sara widziała, jak pani domu
dyskretnie podpowiada synowi, by poprowadził do stołu pannę
Sheridan. Zjawił się więc przed nią i skłoniwszy niedbale, oświadczył:
- Moja matka prosiła, żebym poprowadził panią do stołu.
Sara nie wiedziała, czy Guy świadomie zamierza dręczyć ją swoją
nonszalancją, nie miała jednak zamiaru okazywać irytacji.
- Tak chyba wypada, milordzie - odezwała się uprzejmie i nawet z
uśmiechem, biorąc go pod ramię. - Podobno jesteśmy zaręczeni.
Podczas kolacji Guy nie zauważał jej, pochłonięty raczej
rozmową ze swoją siostrą, Emmą, która siedziała obok niego z drugiej
strony. Sara znosiła to mężnie, tym bardziej że mogła sobie miło
pogawędzić z drugim sąsiadem, czyli Justinem Lebeterem, oraz drugą
siostrą Guya, Klarą, która siedziała naprzeciwko.
Niestety, fakt, że Guy zaniedbuje narzeczoną, nie uszedł uwagi
zarówno jego matce, jak i Amelii. Sara była tego świadoma, jej
policzki robiły się coraz bardziej szkarłatne, a w oczach pojawiły się
gniewne błyski. Rozmowa nieuchronnie zeszła na temat najmniej
przyjemny.
- Byliśmy bardzo przejęci, kiedy Guy powiedział nam o
zbliżającym się ślubie - mówiła Klara, uśmiechając się miło poprzez
stół do przyszłej szwagierki. - Takie gwałtowne uczucie, i to do
sympatii z lat dziecinnych. Jakie to cudowne!
Sara słyszała, że Guy w tym momencie przerwał na chwilę
rozmowę z Emmą, nie spojrzała jednak w jego stronę.
- Och, ta historia jest właściwie pozbawiona uroku - skwitowała,
lekko wzruszając ramionami. - Ale kiedy spotkaliśmy się w Bath, Guy
od razu sobie przypomniał psikusy, jakie płatał mi w dzieciństwie.
- Będziemy o tym opowiadać naszym wnukom - wtrącił
poirytowanym głosem Guy.
- Ależ naturalnie - powiedziała Sara ze słodkim uśmiechem. -
Naturalnie, że będziemy opowiadać naszym wnukom. Jak jakąś bajkę.
- Na pewno byłaś też zadowolona, kiedy dowiedziałaś się, że ślub
ma odbyć się niebawem - mówiła rozpromieniona Klara. - Och, jakie
to wszystko cudowne! Nagłe pojawienie się Oliwii, za dwanaście dni
święta Bożego Narodzenia, potem dwa śluby w rodzinie! Nie mogę
się doczekać.
- O, tak, chyba aż za dużo tych ślubów! - wypaliła nagle Sara.
Guy posłał jej niezbyt miłe spojrzenie, a ona poczuła się dziwnie
lekko, jakby wypiła trochę za dużo wina. Być może nie umiała zmusić
swego przyszłego męża do miłości, ale na pewno potrafiła go
zirytować. Teraz gniewnie zmarszczył czoło i nerwowo bębnił
palcami w stół. Na chwilę zrzucił maskę chłodnej obojętności,
ujawniając prawdziwe emocje.
Po kolacji dżentelmeni bardzo szybko dołączyli do dam w salonie.
Guy nadal okazywał znikome zainteresowanie narzeczoną, śmiejąc się
i żartując z Amelią i Greville'em. Sara, miło gawędząc z Klarą, mogła
popatrywać ukradkiem na jego piękną, szlachetną twarz, słuchać
radosnego śmiechu. Serce Sary zaczynało umierać z tęsknoty. Ileż by
dała, żeby ją pokochał, ale na to było już za późno. To ona zawiniła,
ona sprawiła, że jej narzeczony czuł do niej jedynie pogardę.
Guy spojrzał na nią, jakby przywołała go swoimi myślami. W
jego ciemnych oczach, zanim umknęły pospiesznie, malowało się tyle
niechęci, że na jeden krótki moment Sarze zabrakło tchu. Jak będzie
wyglądać ich wspólne życie? Nagle, wśród ciepła i miłości
emanujących od zebranych w salonie osób, poczuła się bardzo
samotna. I nikomu niepotrzebna. Wstała, przeprosiła panią domu,
tłumacząc się zmęczeniem i ruszyła ku drzwiom.
Ku jej zdumieniu Guy podszedł do niej:
- Odprowadzę panią do jej pokoju.
Nie sprzeciwiała się, choć jego zachowanie krępowało ją bardzo.
Zdawała też sobie sprawę, że zaofiarował jej swoje towarzystwo tylko
dlatego, aby uspokoić rodzinę. Weszli po schodach, potem szli
galerią, zawieszoną portretami wyniosłych Woodallanów. Milczenie
przerwała Sara.
- Dziękuję z całego serca za wszystko, co pan uczynił dla Oliwii,
milordzie. To cudowne, że udało się panu przekonać swego ojca, aby
ją uznał i przyjął do rodziny.
- Ale to pani była pierwszą osobą, która miała dość odwagi, aby
pospieszyć Oliwii z pomocą.
Nieoczekiwana pochwała zdumiała Sarę, jak również to, co
nastąpiło potem. Guy przystanął nagle i delikatnie ujął ją za dłoń.
Długie, mocne palce splotły się z delikatnymi palcami Sary.
- Odwagi? - powtórzyła Sara, zdając sobie sprawę, jak bardzo
drży jej głos. - Prawdopodobnie ma pan na myśli upór albo głupotę.
- Kto wie - powiedział Guy. W jego głosie słychać było śmiech. -
Nie. To była odwaga.
Potem nastąpiła chwila długa jak wieczność. Jedno leciutkie
drgnienie jego dłoni mogło rzucić ją w jego ramiona. Ale ta dłoń
pozostała nieruchoma. Sara pierwsza ostrożnie uwolniła rękę. Jej
pantofelki stukały cichutko po drewnianej podłodze, kiedy uciekała
przed Guyem w ciemność korytarza.
W Wigilię pani domu, zgodnie z tradycją, wybierała się do
dzierżawców
i
wieśniaków
z
życzeniami
i
podarunkami.
Towarzyszyła jej Sara, jako przyszła pani Woodallan. Powóz
wyładowany był po brzegi. Był w nim i węgiel, i pomarańcze, herbata
i placek ze śliwkami.
Sara zauważyła nawet, jak hrabina starym mężczyznom
wsypywała tytoń do spracowanych dłoni, a pewna bardzo już leciwa
dama obdarowana została butelką dżinu. Obie panie witano z
radością, zwłaszcza Sarę, jako przyszłą żonę młodego lorda.
Guy nie pojechał, wymawiając się brakiem czasu, jako że z
powodu choroby ojca czynił honory domu, zajmując się przede
wszystkim gośćmi płci męskiej. Ponieważ byli to jednak albo
członkowie rodziny, albo bliscy przyjaciele, wymówka Guya nie
zabrzmiała zbyt przekonująco i Sara uzyskała następny dowód, iż
narzeczony unika jej jak ognia.
Pani domu zapewne zauważyła niewesołą minę przyszłej
synowej, powstrzymała się jednak od komentarzy, wyczuwając, że w
zaistniałej sytuacji żadna rada nie zostanie przyjęta z radością.
Kolacja tego dnia była zupełnie inna niż wspólny posiłek całej
rodziny, jaki miał miejsce dnia poprzedniego. Na wieczerzę wigilijną,
połączoną z tańcami, Woodallanowie zaprosili wszystkich sąsiadów.
Na podjazd co chwilę wjeżdżał nowy powóz, ustrojony ostrokrzewem
i jemiołą, pełen rozradowanych gości.
Przybyło mnóstwo ludzi i wieczerzę spożywano na dole, w
ogromnym holu, z którego wyniesiono zbędne sprzęty i dostawiono
kilka stołów. Rozpalono ogień w wielkim kominku, pamiętającym
jeszcze czasy średniowiecza, do żelaznych uchwytów na ścianach
powkładano płonące pochodnie. Panowała pogodna, prawdziwie
świąteczna atmosfera.
Amelia na ten dzień wybrała suknię w kolorze ciemnej czerwieni.
- Jak sądzisz, moja droga, czy ten kolor nie jest zbyt śmiały jak na
prowincję? - pytała Sarę, kontemplując swoje odbicie w lustrze. -
Pojmujesz, czerwień kojarzy się nie tylko ze świętami! No, trudno,
jestem rozwiązłą kobietą, a zatem pojawię się w czerwonej sukni!
Obie zachichotały wesoło. Sara patrzyła na kuzynkę z zachwytem.
Głęboka czerwień pasowała znakomicie do bardzo ciemnych włosów
Amelii i jej wyjątkowo jasnej cery.
- Wyglądasz cudnie, Milly. I nie wydziwiaj na ten kolor, wszak
jesteś świąteczną panną młodą!
Greville stanął na wysokości zadania i ślub miał się odbyć już w
drugi dzień świąt, na co lady Fenton przystała z radością.
- No tak. - Amelia uśmiechnęła się z wielkim zadowoleniem. - A
ty, Saro, wyglądasz czarująco! Jestem pewna, że Guy będzie
zachwycony twoją suknią.
- A ja jestem pewna, że w ogóle jej nie zauważy - stwierdziła
ponuro Sara, podchodząc do lustra i jeszcze raz ogarniając wzrokiem
swoją zieloną, jedwabną kreację.
Jej obawy okazały się w pełni uzasadnione. Guy nawet nie
poprowadził Sary do stołu. Przez całą wieczerzę trzymał się od niej z
daleka. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Sara gawędziła ze wszystkimi
dookoła, gorliwie się uśmiechając. Od tego uśmiechania zaczynały ją
boleć mięśnie, tym bardziej że ani na chwilę nie opuszczała jej myśl,
jak strasznego dozna upokorzenia, jeśli jej narzeczony z nią nie
zatańczy.
Wieczerza dobiegła końca, stoły usunięto na bok, szykowano się
do tańców. Sara, stojąc samotnie koło tłoczących się ludzi, pocieszała
się myślą, że dzięki jej zielonej sukni poniektórzy wezmą ją po prostu
za jeszcze jedną świąteczną dekorację.
Podczas kolacji wypito sporo wina. Sarze zrobiło się bardzo
gorąco, wachlowała się więc zawzięcie i dyskretnie rozglądała za
Guyem. Amelia i Greville stali pod jemiołą, trzymali się za ręce,
spoglądając sobie czule w oczy. Oliwia i Justin Lebeter także razem,
ich głowy pochylone ku sobie. Tak więc tylko panna Sheridan została
pozbawiona towarzystwa narzeczonego.
- Panno Sheridan!
Młody, ciemnowłosy mężczyzna zginał się przed nią w ukłonie.
- Daniel Ferrier, do usług łaskawej pani. Czy pani przypomina
sobie? Byliśmy kiedyś sąsiadami.
- Ależ naturalnie, że sobie przypominam! Jak miło pana widzieć!
To już chyba sześć lat...
- Siedem, droga pani - sprostował pan Ferrier, wyraźnie
zachwycony, że piękna dama z sąsiedztwa zachowała go w pamięci.
Ich króciutką rozmowę przerwało wejście wiejskich kolędników.
Po żywiołowym odśpiewaniu tradycyjnych pieśni malownicza grupa
zajęła się pałaszowaniem świątecznej pieczeni. Popijano wino z
dzikiego bzu, które hrabina kazała przygotować dla pokrzepienia
tancerzy.
Na tańce w rezydencji przybyło również wielu wieśniaków. Tłok
robił się coraz większy, odległość między Sarą a panem Ferrierem
zmniejszyła się niebezpiecznie, urągając konwenansom. Młody
człowiek wydawał się być niezadowolony z takiego obrotu rzeczy.
Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki ludowego tańca, natychmiast
zwrócił się do damy z prośbą:
- Panno Sheridan, czy ofiaruje mi pani ten taniec?
Zgodziła się z ochotą. Dlaczego nie? Guya nie było w pobliżu, a
tyle osób ruszyło w tany, że na pewno nikt nie zauważy, iż panna
Sheridan tańczy nie z tym, z kim powinna.
Po tańcu Sara i pan Ferrier przysiedli pod ścianą, aby opowiedzieć
sobie, co wydarzyło się w ciągu tych siedmiu lat. Pan Ferrier, jak się
okazało, przed kilkoma miesiącami wrócił z wojny. Bardzo barwnie
opisał swoje przeżycia, Sara opowiedziała o życiu w Bath.
- Wybacz, Ferrier, że przerywam tak miłą pogawędkę - rozległ się
nagle wyjątkowo chłodny głos lorda Renshawa. - Zmuszony jestem
jednak tak uczynić, ponieważ pragnę zatańczyć ze swoją narzeczoną.
Ten głos wyraźnie ostrzegał. Przez chwilę obaj mężczyźni stali
naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem bardzo nieprzyjaznym, co
Sarze wydało się absurdem, skoro pan Ferrier był tylko dawnym
przyjacielem rodziny, a Guy niezbyt dokładnie ukrywał prawdziwe
uczucia do narzeczonej. W końcu pan Ferrier skinął lekko głową,
jeszcze bardziej nieznacznie, niż uczynił to przed chwilą Guy.
- Jesteś dzieckiem szczęścia, Renshaw.
- Wiem o tym.
Jego arogancja była irytująca w najwyższym stopniu. Sara
zerwała się z krzesła i bardziej wylewnie, niż przewidywały
konwenanse, wyraziła swoje ubolewanie z powodu niemożności
dokończenia tak uroczej pogawędki, zapewniając solennie:
- Bez wątpienia dokończymy naszą rozmowę kiedy indziej, drogi
panie Ferrier.
- Bardzo bym tego pragnął - odparł pan Ferrier z cieniem
uśmiechu i oddalił się.
Guy objął Sarę wpół i poprowadził na środek holu.
- Panno Sheridan, czy mogłaby pani uczynić mi tę łaskę i nie
flirtować tak zawzięcie z sąsiadami moich rodziców?
W pierwszym odruchu Sara zapragnęła salwować się ucieczką,
choćby i przez okno. Natychmiast jednak przyszło opamiętanie:
- Pan Ferrier jest również starym przyjacielem rodziny
Sheridanów, milordzie - wyjaśniła ze słodkim uśmiechem.
- Ale nowym - na pewno nie będzie.
Układ tańca wymagał, aby teraz rozdzielili się na moment, co też
uczynili, oboje świadomi, że temat nie został jeszcze wyczerpany.
Kiedy znów tańczyli razem, Sara odezwała się z ujmującym
uśmiechem:
- Nadzwyczajna arogancja, milordzie! Od trzech dni ignoruje pan
całkowicie swoją przyszłą żonę, a potem reaguje gwałtownie tylko
dlatego, że ktoś poświęcił jej trochę uwagi.
- To błędne mniemanie - burknął Guy, rozglądając się dookoła,
czy nikt nie słyszy jego wymiany zdań z narzeczoną. - Cóż mnie
obchodzi jakiś dżentelmen, który zamienił kilka słów z moją przyszłą
żoną.
- Obchodzi, bo zachowuje się pan jak pies ogrodnika - wyjaśniła
słodko Sara, wykonawszy zgrabny obrót w tańcu. - A nie obchodzi
pana ktoś inny, czyli ja. Udowodnił to pan aż nadto należycie.
- A pani nadto skwapliwie szuka pocieszenia, jeszcze zanim
połączy nas małżeński węzeł. Ten Ferrier stał koło pani tak blisko, że
kija by nie można między was wetknąć!
Znów rozdzielili się w tańcu i znów Sara nadeszła z gotową
ripostą.
- Pan uważa, że bardziej wypada szukać pocieszyciela, gdy jest
się już mężatką? - wypaliła bez ogródek, doskonale zdając sobie
sprawę, że zachowuje się nagannie. Jednak świetnie się bawiła, tym
bardziej że Guy zdawał się nie dostrzegać komizmu sytuacji.
- Uprzedzam, nie będę tolerował tego typu ekscesów, gdy
zostanie pani moją żoną. Proszę o tym nie zapominać.
- Cały czas pamiętam, że chce pan mnie skazać na bardzo
samotną egzystencję - odparła z uśmiechem, składając przed nim
przesadnie niski ukłon, gdy taniec dobiegł końca. - Jest pan
obrzydliwym purytaninem, milordzie. Przecież w małżeństwach z
rozsądku obowiązują pewne reguły.
W odpowiedzi Guy chwycił ją mocno za rękę i zaczął prowadzić
ku drzwiom. Wszyscy ich obserwowali, wszyscy też udawali, że
niesnaski między narzeczonymi w ogóle ich nie obchodzą. Podjęła
rozpaczliwą próbę nakłonienia Guya do zmiany kierunku.
- Jestem bardzo spragniona, milordzie.
- Napije się pani w salonie, gdzie będziemy rozmawiać.
- Ale ja wcale nie łaknę żadnej rozmowy! Pańskie zachowanie jest
wręcz absurdalne, lordzie Renshaw!
Mogła sobie darować mniej lub bardziej łagodne protesty. Guy
puścił jej rękę, za to objął wpół i pociągnął ze sobą. Ostatnie metry,
dzielące ich od drzwi, Sara przebyła właściwie w ramionach Guya.
Narzeczony puścił ją dopiero w salonie. Kopniakiem zamknął drzwi.
- A czemuż to lordowska mość nie zamyka drzwi na klucz? -
spytała Sara zmartwionym głosem. - Ostatnim razem okazało się to
tak przydatne.
- Posłuchaj, Saro...
- Nie będę niczego słuchać! - przerwała podniesionym tonem. -
Dość już się nasłuchałam!
- Ale tego posłuchasz. Jeśli sądziłaś, że nasze małżeństwo będzie
małżeństwem z rozsądku, to muszę wyprowadzić cię z błędu.
Sara milczała. Nie spodziewała się takiego oświadczenia.
Zaprotestowała dopiero po chwili, nieco drżącym głosem.
- Przecież to miał być taki rodzaj układu. Oboje w jakiś sposób
jesteśmy zobligowani do tego małżeństwa, no więc...
- Nie, Saro! Ja się na to nie zgadzam.
Sara milczała, zupełnie wytrącona z równowagi. Przypomniała
sobie, jak Guy przekonywał ją, że powinni pobrać się dla dobra Oliwii
oraz by ratować reputację Sary. Skąd zatem ten gwałtowny protest?
- Nie rozumiem pana, milordzie. Chyba nie będzie pan mi
opowiadał o jakichś... Uczuciach względem mnie. Wiem, że wciąż nie
przebaczył pan mi niesłusznych oskarżeń.
- Zgadza się - mruknął Guy, wkładając ręce do kieszeni surduta. -
Jednak pragnę porozmawiać z panią właśnie... o uczuciach.
Tym razem zdumienie Sary nie miało granic, jednocześnie
gorączkowo próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ona
rzeczywiście chce poznać uczucia Guya. Nie znalazła odpowiedzi,
jako że Guy, zapatrzony w zimowy krajobraz za oknem, przystąpił już
do omawiania kwestii.
- Panno Sheridan, zależy mi na szczerej rozmowie. A więc ja...
kiedy zobaczyłem panią wtedy, z naręczem kwiatów, na tej ulicy w
Bath... od tej pierwszej chwili wydała mi się pani bardzo pociągająca.
I dlatego też...
Odwrócił się i spojrzał na nią.
- I dlatego, panno Sheridan, nie będzie to małżeństwo z samej
tylko nazwy. Żaden układ! Nawet gdybym pani obiecał, że będziemy
małżeństwem tylko z nazwy, nie byłbym w stanie dotrzymać takiej
obietnicy. Rozumie pani?
- Przecież to niegodziwe! Pan nie czuje do mnie ani odrobiny
sympatii!
Guy podszedł do niej. Z kunsztownie upiętej fryzury ostrożnie
wyciągnął jeden loczek koloru bursztynu. Sara zadrżała na całym ciele
i szybko odwróciła głowę, żeby ukryć wyraz twarzy. Gdyby Guy
wiedział, jaką posiada władzę, jak umie zniewolić jej umysł i ciało...
- Doskonale pojmujesz, co mam na myśli, Saro... - szepnął. Jego
palce zostawiły loczek w spokoju, teraz delikatnie pieściły szyję. -
Czujesz to samo. I to jest jedyna rzecz, która nas łączy.
Sara jęknęła z rozpaczą, jej dłonie zacisnęły się w pięści.
- Ale ja nie chcę się temu poddawać!
- A ja chcę - odparł z uśmiechem Guy. - I tym właśnie różnimy
się od siebie.
- Tak nie może być - protestowała Sara bliska łez. - Jak
zbudujemy związek, skoro zdążyliśmy powiedzieć sobie tyle
gorzkich, bolesnych słów. Przecież my się nawet nie lubimy. Między
nami nigdy nie będzie... prawdziwej miłości.
Jednak Guy jakby nie słuchał. Jego usta przesunęły się delikatnie
po smukłej szyi dziewczyny i spoczęły w ciepłym, pulsującym
zagłębieniu. Sara z trudem walczyła z żarem, jaki ogarniał jej ciało i
który przypominał jej o wszystkich gorących pocałunkach...
A usta Guya już dotarły do celu, całując najpierw delikatnie jeden
kącik, a potem drugi kącik jej spragnionych warg. Całował zmysłowo,
czule...
- Nie! - krzyknęła Sara, wyrywając się z jego objęć. - Nie będę się
temu poddawać.
- Pani wola, panno Sheridan - powiedział zachrypniętym,
nieswoim głosem, odstępując od niej o krok. - Niech pani jednak
pomyśli, jakie smutne i samotne będzie pani życie, jeśli dzień po dniu
odmawiać będzie pani sobie tego, czego pani pragnie, za czym tęskni,
i co może się spełnić tylko w moich ramionach... Tylko moich, panno
Sheridan!
W dniu poprzedzającym ślub, późnym popołudniem Amelia
uchyliła drzwi małego kościółka i z ulgą spojrzała na nieruchomą
postać w pierwszym rzędzie ławek. Był to ten sam kościół, w którym
Amelia trzy dni temu wzięła ślub z sir Greville'em Baynhamem.
Pozdejmowano już jednak ślubne dekoracje. W kamiennych
murach panował przejmujący chłód. Sara, owinięta szczelnie
peleryną, siedziała bez ruchu, z odchyloną głową, jakby
kontemplowała złociste gwiazdki, namalowane na suficie.
- Saro, moja droga, nareszcie cię znalazłam - powiedziała
półgłosem Amelia, wsuwając się na miejsce obok kuzynki. - Długo tu
jesteś?
Sara drgnęła i zamrugała powiekami, jakby wyrwano ją z
głębokiego snu.
- Milly! Przepraszam, zamyśliłam się. Tak tu spokojnie... Nie, nie
jestem długo, chyba kwadrans. Przedtem mierzyłam suknię... no
wiesz, do ślubu...
Głos Sary zamarł. Panna Sheridan w niczym nie przypominała
radosnej kobiety, szykującej się do ślubu z ukochanym mężczyzną.
- Moja droga, ciebie coś gnębi. Denerwujesz się tym ślubem, tak?
- spytała ostrożnie Amelia.
Sara wzruszyła ramionami i jeszcze szczelniej otuliła się peleryną.
- Na pewno zauważyłaś, że Guy od tygodnia mnie unika?
- No cóż - bąknęła wyraźnie zakłopotana Amelia. - Zauważyłam
jakiś dystans między wami. Ale Guy jest przecież bardzo zajęty...
Sara ożywiła się nagle.
- Moja droga - powiedziała ostro, posyłając Amelii miażdżące
spojrzenie. - Doskonale wiesz, że nawet pełniąc obowiązki pana
domu, można znaleźć trochę czasu dla narzeczonej. Jeśli, naturalnie,
ma się na to ochotę! Przypomnij sobie, jak Greville zachowywał się
przed waszym ślubem. A Guy... Guy po prostu mnie unika, ponieważ
wplątał się w małżeństwo, którego wcale nie pragnie. Zdecydował się
na nie tylko po to, aby uniknąć skandalu, no i nie zrezygnuje, bo
wtedy skandal byłby jeszcze większy!
Nagle coś stuknęło, jakby kamień uderzył o kamień. Obie
podskoczyły i trwożliwie rozejrzały się dookoła. Nie było nikogo,
tylko ze ścian patrzyły na nich nieruchome kamienne twarze
Woodallanów, którzy przenieśli się już do wieczności.
- Chyba mysz - powiedziała niepewnym głosem Amelia,
nerwowo zbierając fałdy sukni. - Saro, jak ty powiedziałaś?
Małżeństwo z rozsądku, żeby uniknąć skandalu? Dziwne, przecież
pamiętam, jak Guy ci nadskakiwał... Skąd ta nagła zmiana?
Na bladej twarzy Sary pojawiły się lekkie rumieńce.
- Och, Milly! Od samego początku wszystko układało się na
opak! Ciągłe nieporozumienia i tak mało czasu, żeby je wyjaśnić. Guy
i ja w ogóle nie mamy do siebie zaufania. Dlaczego ja się w nim
zakochałam? Tak nagle... Prawie w ogóle go nie znam. - Sara
bezradnie potrząsnęła głową. - Wspominałam ci, że przed przyjazdem
do Blanchlandu przez przypadek usłyszałam jego rozmowę z ojcem. Z
tej rozmowy wynikało, że Guy ma przede mną pewne rzeczy zataić.
Wobec tego ja z kolei nie powiedziałam mu, że odnalazłam Oliwię.
I tak każde z nas posiało ziarno nieufności. Potem Guy sam mi
wyznał, że jego ojciec polecił mu odszukać Oliwię i zmusić ją, aby
usunęła się w cień, nie sprawiała kłopotów Woodallanom. To
zabrzmiało tak bezwzględnie, niemal okrutnie! Byłam przerażona.
Guy przysięgał, że on nie mógłby tak postąpić wobec Oliwii, ale ja
znów zaczęłam w niego wątpić...
- I dlatego, kiedy pojawił się niespodzianie w Folly Tower, byłaś
przekonana, że...
- Tak, Milly - przytaknęła Sara, ze smutkiem kiwając głową. -
Byłam przekonana, że to on napadł na Oliwię. Rzuciłam mu to
oskarżenie w twarz. Ale tak naprawdę, to miałam wtedy w głowie
straszny zamęt. Zrozum, ja już zaczynałam mu ufać, a on znów
postępował tak, jakby knuł coś za moimi plecami. Tak było, Milly, i
dlatego, kiedy znalazłam nieprzytomną Oliwię, a potem zobaczyłam
Guya...
Milly, byłam już tak tym wszystkim udręczona, zagubiona jak
małe dziecko. Wiem, wiem, to mnie nie usprawiedliwia. W każdym
razie okazałam mu całkowity brak zaufania, a on nie potrafi mi tego
wybaczyć. To koniec, Milly. Jeśli nawet rodziło się w nim jakieś
uczucie, to i tak teraz wszystko przepadło.
Przez dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Nagle Sara zadrżała
konwulsyjnie.
- Jak mogę poślubić Guya, skoro on mną pogardza? Może nawet
mnie nienawidzi. Powinnam uciec, ale dokąd? Och, przeklinam
Blanchland i tę potrzebę dbania o moją reputację! Milly! Przecież ja
mam złamane serce!
- Saro! Kochanie!
Przerażona Amelia objęła kuzynkę ramieniem.
- Przede wszystkim chodźmy już stąd, Saro. Na pewno
przemarzłaś.
Wstały i powoli ruszyły środkiem kościoła, rozmawiając nadal
przyciszonymi głosami. Amelia starannie zamknęła ciężkie drzwi i już
po chwili obie damy kroczyły przed siebie wysypaną żwirem dróżką.
Żwir chrzęścił cichutko pod ich stopami, ciszej, coraz ciszej, a kiedy
ucichł zupełnie, w jednym z okien kościółka, za kolorowym witrażem,
pojawiła się czyjaś twarz.
I kiedy postacie obu kobiet były już niewidoczne, drzwi kościółka
uchyliły się ostrożnie i ktoś ciężko zszedł po kamiennych schodach.
Późnym wieczorem lord wezwał do siebie syna. Czekał w
gabinecie. Wszystko tu było tak, jak wtedy gdy lord odsłaniał przed
synem tajemnicę pochodzenia Oliwii Meredith. W kominku płonął
ogień, starszy pan, z książką w ręku, siedział w fotelu. Na stoliku stały
dwa kieliszki do brandy.
- Siadaj, synu - zaprosił lord, wskazując fotel.
- Ty, ojcze, też się napijesz?
- Tak, synu, z chęcią - przystał z uśmiechem lord, odkładając
książkę na stolik.
Guy napełnił kieliszki i rozsiadłszy się wygodnie w fotelu,
spojrzał pytająco na ojca.
- Przede wszystkim chciałem ci podziękować, synu. Bo to ty mnie
przekonałeś, że nie warto być starym, upartym osłem. Nie chciałem
uznać swojej wnuczki, ponieważ jej rodzice kiedyś zbłądzili. A to
przecież Bogu ducha winna i urocza dziewczyna.
Guy uśmiechnął się, nie odrywając oczu od złotawego płynu w
kieliszku.
- Bardzo się cieszę, ojcze, że polubiłeś pannę Meredith. Myślę, że
jej przybrani rodzice mają powód do dumy.
- O, tak. Dziewczyna jest świetnie ułożona i odebrała stosowne
wykształcenie. Młody Lebeter wie, o kogo się starać! Wydaje mi się,
że można mu powierzyć Oliwię. No cóż, odzyskałem wnuczkę, żeby
stracić ją za kilka tygodni!
- Ale to zupełnie co innego, ojcze! Poza tym okres narzeczeństwa
raczej się wydłuży. Justin będzie musiał przekonać swoją matkę, a to
na pewno zajmie sporo czasu.
- Masz rację. Lady Lebeter to kobieta z charakterem.
- Mama próbuje nakłonić panią Meredith, żeby razem z Oliwią
zamieszkały teraz w Woodallan, w wolnym domu na terenie
posiadłości. To twój pomysł, ojcze?
- Nie. Nie doceniasz matki, Guy. To jej pomysł, a ja przyjąłem go
z radością. Będę szczęśliwy, jeśli dane mi będzie częściej oglądać
moją wnuczkę.
- Greville i Amelia też zapraszali panią Meredith z córką do
siebie, do Bath, sądzę jednak, że młodzi małżonkowie, tuż po ślubie...
- Powinni pobyć sami? Masz rację. A my tu, jak sytuacja trochę
się uspokoi, wprowadzimy Oliwię do towarzystwa.
- A co sądzisz, ojcze, o zagrożeniu ze strony Allardyce'a? Może
rozsiewać niebezpieczne plotki na temat Oliwii.
Hrabia machnął lekceważąco ręką.
- Ludzie na pewno będą plotkować, ale jeśli ma się przyjaciół...
Lord zawiesił głos, jednak Guy doskonale wiedział, co ojciec miał
na myśli. Lord Woodallan, mimo że z powodu choroby nie
uczestniczył już w życiu towarzyskim, był nadal człowiekiem
niezmiernie wpływowym i pogłoski rozsiewane przez Allardyce'a nie
mogły zbytnio zaszkodzić, szczególnie teraz, kiedy Oliwia była już po
słowie z Justinem Lebeterem.
A matka Oliwii, Catherine, nie żyła od dawna. Poza tym plotki i
skandale mają to do siebie, że ludzie, choć je kochają, szybko się nimi
nudzą i z radością rzucają się na nowe sensacje.
Guy dopił brandy i uniósł się z fotela.
- Cieszę się, że wszystko ma się ku dobremu. A teraz, jeśli
pozwolisz, ojcze, oddalę się, bo przed jutrzejszym dniem mam jeszcze
coś do zrobienia.
- Zostań, Guy. To nie wszystko, o czym chciałem porozmawiać.
Starszy pan westchnął, przez chwilę uważnie obserwował syna
spod krzaczastych brwi, po czym przemówił szorstko.
- Zastanawiam się, synu, czy nie lepiej, byś zrezygnował ze ślubu
z panną Sheridan.
Guy zmrużył oczy.
- Wybacz, ojcze, czy ja się nie przesłyszałem?
- Nie, nie przesłyszałeś. Siadaj, do licha!
- O co chodzi, ojcze? - spytał Guy nieswoim głosem, opadając
znów na fotel.
- Wszyscy widzieli, że ty i panna Sheridan nie lgniecie do siebie.
To niezbyt dobra prognoza na przyszłość, mój drogi.
Guy skrzywił się lekko.
- No cóż, ojcze. Nie będę ukrywał, że istnieją pewne trudności.
- I zdaje się, że niezależnie od rodzaju tych trudności, ty nie jesteś
w stanie ich przezwyciężyć. Dlatego rozsądniej byłoby odwołać ślub.
- Nie, ojcze. Mówiliśmy przed chwilą o skandalu. A to dopiero
będzie skandal, jeśli mój ślub z panną Sheridan nie dojdzie do skutku.
Starszy pan niespokojnie poruszył się w fotelu.
- Chwileczkę, Guy! Czy to znaczy, że zdecydowałeś się na ten
ślub tylko z pobudek altruistycznych? - spytał oschłym głosem. - To
bardzo szlachetne z twojej strony, ale kiepski powód do zawarcia
małżeństwa. Nic dziwnego, że czujesz do tej dziewczyny taką urazę!
Guy zarumienił się.
- To nie tak, ojcze - powiedział cicho, ale ojciec, nie zważając na
jego protest, mówił dalej, konfidencjonalnie zniżając głos:
- Szczerze mówiąc, czuję ulgę, że nie zależy ci na tej
dziewczynie. Jesteś moim jedynym synem, dziedziczysz po mnie
tytuł. Po co masz zawierać związek, dzięki któremu nie uzyskasz
żadnych korzyści materialnych? Nazwisko Sheridanów było kiedyś w
naszym kraju bardzo poważane, ale ta dziewczyna nie ma żadnego
majątku, nie ma dobrych koneksji towarzyskich, niczego...
- Jesteś w błędzie, ojcze! - powiedział twardym głosem Guy. - Ja
chcę, aby ten ślub się odbył. I jestem zdumiony, że mówisz w taki
sposób o swojej chrzestnej córce.
- Po prostu jestem szczery, nie owijam niczego w bawełnę. Im
dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że
popełniasz błąd. Nie musisz zamartwiać się sytuacją panny Sheridan.
Pomogę jej...
- Pomożesz jej, ojcze? A na czym miałaby polegać ta pomoc?
- No... na początku, dopóki nie ucichnie skandal, związany z
wyjazdem do Blanchlandu, panna Sheridan powinna udać się w jakąś
dłuższą podróż. Trzeba znaleźć miłą, szacowną damę, która lubi
podróżować i chętnie przystanie na towarzystwo panny Sheridan.
Myślę, że bez trudności przekonamy pannę Sheridan...
- A ja nalegam, żeby ojciec nikogo do niczego nie przekonywał! -
oświadczył podniesionym tonem Guy. - I powtarzam ojcu, że chcę
ożenić się z panną Sheridan. Nie zmienię zdania!
- A ja powtarzam, że ślubu nie będzie! - zawołał gniewnie lord,
uderzając pięścią w poręcz fotela. - Znajdę jakieś wyjście, ułożę się z
dziewczyną.
- Tak jak chciałeś ułożyć się z panną Meredith! - krzyknął Guy,
zrywając się z fotela. - To twój ulubiony sposób załatwiania spraw!
Może panna Sheridan też powinna zniknąć, żeby nie zawadzać
Woodallanom!
- Tak sądzisz? - spytał lord, nagle spokojnym głosem. - Sądzisz,
że chcę ją przekupić? Znasz mnie, synu, już dwadzieścia dziewięć lat.
Powiedz, czy ja kiedykolwiek w życiu tak postąpiłem?
- No nie. Jednak...
- Zostawmy w spokoju pannę Meredith. Guy, pomówmy o twojej
narzeczonej. Nie, nie chcę jej przekupić, synu. A skoro uparłeś się z
tym ślubem, to może... może porozmawiamy o mej przyszłej
synowej? Może to będzie ta moja... pomoc?
Starszy pan upił łyk brandy i nie spuszczając oczu z syna, mówił
dalej.
- Wspomniałeś o pewnych komplikacjach, synu... no cóż,
spotkałeś pannę Sheridan po wielu latach. Ileż to dni liczy ta wasza
nowa znajomość? Chyba dziesięć? Nie dłużej, prawda? A spotkaliście
się w chwili, gdy panna Sheridan znalazła się w trudnej sytuacji,
niezwykle trudnej, z którą jednak chciała uporać się sama.
Owszem, miała u swego boku kuzynkę, lady Fenton nie była
jednak wtajemniczona w szczegóły. Panna Sheridan, bez wahania
spiesząc na pomoc Oliwii, wzięła wszystko na swoje barki. Sama
musiała wszystko przemyśleć, sama o wszystkim decydować. Pomyśl,
ile musiało ją to kosztować, skoro nawet my, synu, ja i ty, którzy
obiecaliśmy jej pomóc, powtarzam, obiecaliśmy, okazaliśmy się w
pewnym sensie oszustami. Zamiast pomóc, okłamaliśmy ją. Nie
wiedziała przecież, że ja chcę pierwszy odnaleźć Oliwię.
- Powiedziałem jej o tym, ojcze. Później...
- Ale za późno! Pomyśl, jak bardzo potrzebowała pomocy. Słaba,
bezbronna, mająca za towarzyszkę równie bezbronną kuzynkę. Już
zaczynała ci ufać, traktować jak kogoś, na kim można się wesprzeć.
Wtedy wyznałeś jej prawdę. Powiedziałeś, że zgodnie z moją wolą
masz pozbyć się Oliwii, kupić jej milczenie. Ta prawda przeraziła
pannę Sheridan. Szok musiał być tym większy, że znów zasiałeś w
niej ziarno nieufności, znów poczuła się sama, bezradna, zagubiona.
Czy to takie dziwne, że kiedy zastała cię przy nieprzytomnej,
pobitej bratanicy, nasunął jej się ten jeden, logiczny wniosek? Pomyśl,
ona znała cię zaledwie dziesięć dni! Czy ty tego nie pojmujesz, Guy?
Czy można winić dziewczynę, która sama borykała się z ciężarem,
stanowczo zbyt wielkim na jej barki?
Guy siedział w milczeniu, po chwili na jego twarzy pojawił się
ponury uśmiech.
- No tak, wyłożyłeś mi to wszystko dokumentnie... Powiedz,
ojcze, skąd ty to wiesz?
Lord spojrzał na niego z nie ukrywaną satysfakcją.
- Usłyszałem to z ust samej panny Sheridan. A czego nie
usłyszałem, jakoś wydedukowałem. I zgodzisz się, że chyba nie
najgorzej?
- O, tak - przytaknął Guy i nagle zasępił się. - Czy Sara naprawdę
sama ci to wszystko opowiedziała?
- A skąd! - zaprzeczył z uśmiechem lord. - Usłyszałem
przypadkiem, jak rozmawiała z kuzynką. Mówiła jeszcze coś, ale to
naprawdę nie było przeznaczone dla moich uszu! Aha, i wreszcie... -
Na twarzy lorda pojawił się ciepły uśmiech. - Jeśli chcesz znać moją
prawdziwą opinię o pannie Sheridan, to wiedz, mój synu, że uważam
ją za osóbkę bardzo dzielną i prawą. W żadnej mierze nie rezygnuj ze
ślubu! I wiesz co, Guy? - Plecy lorda zatrzęsły się od śmiechu. -
Myślałem, że mnie spoliczkujesz, kiedy wyraziłem się o niej
lekceważąco!
- Jakbyś mówił zupełnie o kimś innym.
- Wybacz! Ciężko mi było udawać, ale musiałem tobą potrząsnąć!
Byłeś o krok od tego, żeby odepchnąć od siebie to, co najmilsze
twemu sercu. Tak, synu.
Guy nalał sobie jeszcze brandy i wypił jednym haustem, do dna.
- Chyba muszę porozmawiać z moją narzeczoną.
- Lepiej z tym nie zwlekaj!
Pokonał schody z prędkością przynajmniej dwukrotnie większą
niż zwykle. Niestety, i tak przybiegł za późno. Lady Woodallan,
wyraźnie zgorszona, przekazała mu przez drzwi, że w noc przed
ślubem narzeczony stanowczo nie powinien oglądać swej narzeczonej,
bo wróży to nieszczęście. Guyowi pozostało więc tylko jedno.
Odszedł jak niepyszny, zastanawiając się, czy przez głupią dumę
już nie sprowadził na swą głowę nieszczęścia.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Tego dnia stary kościółek zmienił się nie do poznania. Szare mury
przystrojono zielonymi gałązkami ostrokrzewu, wawrzynu i sosny,
przewiązanymi złocistymi i czerwonymi wstęgami. Panna młoda,
wsparta na ramieniu ojca chrzestnego, kroczyła środkiem kościoła,
oszołomiona blaskiem setek świec i tą jedną, dominującą teraz myślą.
Klamka zapadła. Poprzedniego wieczoru przyszła do niej matka
Guya, opowiadała, jak cała rodzina cieszy się z tego ślubu i życzy
młodym wszystkiego najlepszego. Napomknęła, co prawda, o nieco
krótkim okresie znajomości, wyrażając jednak nadzieję, że mimo to
serce Sary zdążyło poznać i zrozumieć przyszłego męża.
W końcu Sara, przemęczona i zdenerwowana, wybuchnęła
głośnym płaczem, a matka chrzestna tuliła ją do siebie, szepcząc do
ucha słowa otuchy. Potem Sara zasnęła.
No a teraz brała ślub. Lord Renshaw ubrany był na biało i zielono.
Twarz poważna, nieprzenikniona - dopóki nie uśmiechnął się, tylko
raz, a tak ciepło i serdecznie, że serce Sary podskoczyło z radości.
Właśnie wtedy pomyślała, że ten mężczyzna obok, choć tylko na
krótką chwilę, stał jej się bardzo bliski.
Ceremonia ciągnęła się bardzo długo, słowa przysięgi państwo
młodzi powtarzali jasnymi, dźwięcznymi głosami, bez wahania.
Potem małżonek podał ramię małżonce i poprowadził ją uroczyście
środkiem kościoła.
- Saro, wyglądasz pięknie - szepnął. - A ja muszę z tobą
pomówić...
Przerwał, weszli już bowiem do kruchty, gdzie tłoczyli się
wieśniacy i dzierżawcy. Ktoś krzyknął rubasznie, wymachując
gałązką jemioły:
- Gorzko! Gorzko!
Guy uśmiechnął się i złożył na ustach żony pocałunek, ostrożny i
chłodny. Jakby zabłąkany płatek śniegu musnął jej wargi...
Ciężkie, ołowiane chmury pokryły niebo. Wszyscy wylegli z
kościoła, zrobili przejście i młoda para, wśród śmiechu i wiwatów,
przeszła do karety. W powietrzu zawirowały pierwsze płatki śniegu.
- Saro - odezwał się Guy, siadając naprzeciwko żony. - Ostatnio
niewiele czasu spędzaliśmy ze sobą, a ja koniecznie muszę ci coś
powiedzieć.
Drzwi karety otworzyły się.
- Wybaczcie, moi drodzy! Czy lady Amelia i Oliwia mogą jechać
z wami? - mówiła szybko matka Guya, patrząc błagalnie na świeżo
upieczonych małżonków. - Śnieg sypie coraz bardziej, a one,
wyobraźcie sobie, przyszły do kościoła na piechotę!
Przez całą drogę powrotną Oliwia, bardzo podekscytowana
uroczystością, paplała bez przerwy.
- Och, jak we śnie, zupełnie jak we śnie! Saro, wyglądasz
przecudnie! A w kościele paliło się tyle świec! I jak pięknie był
przystrojony. Te zielone gałązki świetnie zastąpiły kwiaty.
Sara uśmiechała się, mówiła jakieś miłe słowa, cały czas
świadoma, że Guy patrzy na nią bez przerwy, a jego oczy, które tyle
czasu były chłodne i odpychające, dziś nagle są pełne ciepła. Jeszcze
wczoraj, przy kolacji, ignorował ją zupełnie, jakby ta lodowata
obojętność weszła mu w krew. Potem zapragnął z nią porozmawiać,
ale matka odprawiła go spod drzwi.
A dziś w kościele zjawił się zupełnie inny Guy, serdeczny, pełen
atencji. Ta nieoczekiwana przemiana wpływała na Sarę bardzo
deprymująco.
Kareta wjechała na podjazd. Stangret zatrzymał konie, Sara
zebrała fałdy sukni, szykując się do wysiadania. Guy był jednak
szybszy i czyniąc zadość starym obyczajom, porwał ją na ręce i
przeniósł przez próg, wzbudzając wielki aplauz zgromadzonych w
holu gości weselnych.
Natychmiast obstąpił go tłum przyjaciół i Sara, korzystając z
zamieszania, gorączkowo zaszeptała do Amelii:
- Milly, musimy porozmawiać.
- Dobrze się czujesz, Saro? - spytała Amelia, patrząc na nią
zatroskanym wzrokiem.
- Oczywiście! Ale musimy porozmawiać, i to szybko, zanim Guy
zauważy.
Obie kuzynki niepostrzeżenie przemknęły do pokoju dla dam.
Sara starannie zamknęła drzwi i natychmiast zaczęła lamentować:
- Och, Milly! Ja zupełnie nie mam pojęcia, co się dzieje!
- Stań przed lustrem, moja droga - poleciła praktyczna kuzynka. -
Przede wszystkim poprawię ci suknię i fryzurę.
- No więc wczoraj... - zaczęła Sara, wpatrując się w swoją
zdenerwowaną twarz - jeszcze wczoraj zupełnie mnie ignorował, a
dziś...
- Świetny pomysł z tym diademem - mruknęła do siebie Amelia i
przypiąwszy diadem nieco mocniej, zajęła się upychaniem kilku
niesfornych loczków.
Zniecierpliwiona Sara gwałtownie odwróciła głowę.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Milly?
- Naturalnie, że tak! Ale chciałam też pochwalić lady Woodallan,
że wpadła na pomysł, abyś zamiast wianka nałożyła srebrny diadem.
Przecież w zimie nie ma...
- Milly! Ja muszę powiedzieć ci coś o Guyu!
Ktoś wszedł do pokoju. Sara była pewna, że to świekra, głos
jednak był zdecydowanie męski.
- Lady Amelio, byłbym bardzo zobowiązany! - prosił Guy i
Amelia natychmiast ruszyła ku drzwiom.
Sara w ostatniej chwili złapała ją za ramię.
- Milly, zostań!
- Bądź rozsądna - syknęła lady Baynham i uśmiechnąwszy się
porozumiewawczo do Guya, opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi
wyjątkowo starannie.
Sara, czując, że wpada w panikę, odwróciła się do lustra i oczami
spłoszonej sarny wpatrywała się w męską postać zmierzającą w jej
kierunku.
- Czekają już na nas, tak? - spytała lekko zdyszanym głosem.
- Mogą poczekać - powiedział Guy, biorąc ją delikatnie za
ramiona i odwracając ku sobie. - Saro, chciałbym ci powiedzieć...
- Co? - szepnęła, wpatrując się w niego oczami okrągłymi z
przerażenia.
- Czego ty się tak boisz? - spytał szorstko i nagle zaklął: - Do
diabła, moja cierpliwość już jest na wyczerpaniu.
Przygarnął ją mocno, jego usta natychmiast trafiły do jej warg. A
ona, jak nakazywał instynkt, natychmiast je rozchyliła, zarzucając mu
ręce na szyję.
- Guy, co wy wyrabiacie - rozległ się płaczliwy głos pani domu. -
Wszyscy wprost mdleją z głodu. Na pieszczoty będziecie mieli
jeszcze mnóstwo czasu!
- Dobrze, mamo. Zaraz przyjdziemy.
- Nie! Idziemy już teraz! - oświadczyła bezapelacyjnym tonem
lady Woodallan, podchodząc do Sary i poprawiając jej koronkową
suknię, która po uścisku Guya nie wyglądała już tak nieskazitelnie.
Kiedy wracali do gości, Sara zdawała sobie sprawę, że loczki
znów wysunęły się spod diademu, a policzki jej płoną, tak więc goście
weselni nie będą mieli wątpliwości, czym zajętą była młoda para w
pokoju dla dam.
Nie to jednak było istotne. Do Sary bowiem dotarło, że Guy
próbuje jej coś powiedzieć i próby te ponawia, więc rzecz musi być
ważna. A poza tym... poza tym w tym pokoju dla dam już nie po raz
pierwszy mogła się przekonać, jak wszechwładną moc ma nad nią
Guy.
Przyjęcie weselne było bardzo wystawne. Najpierw podano
gorącą zupę, aby goście odtajali, potem na stole pojawił się turbot w
sosie ziołowym, następnie delikatny kapłon, a na końcu comber z
sarny. Sara machinalnie dziobała widelcem każdą kolejną potrawę,
zbyt zdenerwowana, aby rozkoszować się jej wybornym smakiem. Na
szczęście gładko prowadziła konwersację, z Guyem niezbyt często,
zauważyła jednak, że on przygląda jej się nieustannie.
- Saro - szepnął, dotykając jej dłoni. - Chciałbym ci powiedzieć...
- Saro, dziecko drogie - zawołał wesoło jej teść z drugiego końca
stołu. - Dlaczego wzgardziłaś świątecznym puddingiem? Jest
wyborny!
Guy z rezygnacją machnął ręką, a Sara czuła, że zaraz się
rozpłacze.
I wreszcie do sali biesiadnej wniesiono olbrzymi puchar weselny,
wypełniony kompozycją z najprzedniejszych win, wzbogaconą
imbirem, muszkatem i jabłkami. Hrabia wzniósł toast za zdrowie
młodej pary, wypił pierwszy łyk i przekazał puchar pannie młodej.
Sara wypiła potężny łyk, od którego zakręciło jej się w głowie.
Puchar wędrował z rąk do rąk, wiele osób wznosiło toast albo
wygłaszało krótką mowę okolicznościową. Kiedy w pucharze
pokazało się dno, nadeszła pora na tańce.
Od stołu Sara wstawała na nieco chwiejnych nogach. Sosy do
wszystkich potraw doprawione były winem, a zawartość weselnego
pucharu wyjątkowo mocna. Z wdzięcznością przyjęła pomoc
troskliwego małżonka, który skwapliwie złapał ją wpół, szepcząc do
ucha:
- Saro, jak się czujesz? Możemy zaraz się oddalić, ale dobrze by
było, gdybyśmy przetańczyli choć jeden taniec.
Zwykle na początku grywano dwa szybkie tańce ludowe, tym
razem jednak pan młody zadysponował inaczej i salę wypełniły
słodkie dźwięki walca. Pan młody wyprowadził oblubienicę na środek
i oboje zawirowali w upojnym tańcu.
A kiedy walc ucichł, goście rzucili się do młodej pary. Wirowali
więc dalej, przekazywani z rąk do rąk, wśród salw śmiechu i wesołych
okrzyków. W końcu Sara, zupełnie bez tchu, opadła na krzesło i
zażądała natychmiast zimnej lemoniady.
Po walcu przyszła kolej na tańce ludowe. Sara fruwała z ramion
do ramion, jako że każdy dżentelmen pragnął zatańczyć z uroczą
panną młodą. W tym czasie Guy przeżywał prawdziwe oblężenie,
ogłoszono bowiem, że damy mogą same wybrać sobie kawalerów do
tańca, tak więc wszystkie, jak jeden mąż, rzuciły się do pana młodego.
Tańczyli zatem osobno i tylko raz, na króciutko, Sara
przechwyciła spojrzenie Guya, w którym była tęsknota i determinacja.
Dawał do zrozumienia, że wytrzyma te pląsy, bo tak każe obyczaj, ale
i tak za chwilę będzie tylko z Sarą. Sam na sam.
Wiedziona jakimś odruchem, wysunęła się z roztańczonego tłumu
i wyszła do holu. Za oknem, na tle ciemnego nieba, wirowały tysiące
białych płatków. Było tak pięknie... Narzuciła szybko pelerynę i
wybiegła na dwór. Szybkim krokiem ruszyła jakąś zasypaną śniegiem
ścieżką, co pewien czas zerkając w rozświetlone okna. Troszkę
przestraszona, jak dziecko, które uciekło z nielubianej lekcji.
Cisową aleją zbiegła w dół, aż do rozłożystego dębu. Powietrze
było czyste, mroźne, śnieg sypał bez przerwy. I nagle Sara,
uśmiechnąwszy się do tego śniegu, rozpostarła ramiona i zakręciła się
w kółko. Raz, drugi, szybko, coraz szybciej. Jak jeszcze jeden płatek
śniegu, wielki, czarny, bardzo czarny wśród tej nieskazitelnej bieli.
- Saro, co ty wyrabiasz?!
Silne ramiona zatrzymały ją w miejscu. Guy miał ośnieżone
włosy i rzęsy, pachniał mroźnym powietrzem i wodą sandałową, a
Sara czuła, że kolana jej coraz bardziej drżą.
- Ja... ja po prostu czułam, że muszę wyjść.
- Ty szalejesz na śniegu, a ja szaleję z niepokoju - mówił
zdenerwowanym głosem. - Nie było cię ani w sali balowej, ani w
twojej sypialni... Szukałem wszędzie. Saro, bałem się, że ty odeszłaś.
- Odeszłam? Dlaczego? I dokąd?
- Nie wiem.
Ramiona Guya opadły. Cofnął się nieznacznie i spoglądając w
ciemne niebo, powiedział cicho:
- A dlatego, że nie chcesz być moją żoną.
- Guy...
- Nie! - krzyknął, odwracając ku niej zmienioną twarz. - Proszę,
wysłuchaj mnie. Cały dzień próbuję ci powiedzieć...
- Renshaw, niech mnie kule biją! - rozległ się tubalny głos z
ciemności. - Jak się macie, moi drodzy! Przybyłem wznieść toast za
wasze zdrowie!
- To sir Ralph - szepnęła Sara. - Chyba znalazł klucze do
piwniczki z winem.
- O, nie, panienko! - zaprotestował obsypany śniegiem wielkolud,
stając nagle przed nią. - To woda źródlana, która orzeźwia lepiej niż
najprzedniejsza brandy! A mnie wyleczyła z gorączki. Musiała
zresztą, bo niczego innego do picia w domu nie było!
Uczyniwszy to wyznanie, sir Ralph wyciągnął ramiona i niemal
zgniótł Sarę w potężnym uścisku.
- Dużo szczęścia, droga kuzynko!
- Dziękuję, drogi kuzynie - śmiała się Sara, wysuwając się z jego
objęć i biorąc go pod rękę. - Sir Ralphie, zapraszamy serdecznie do
środka. Proszę wziąć udział w naszej uroczystości.
Wrócili do domu po śladach Sary. W holu sir Covell,
wyzwoliwszy się z peleryny, jeszcze raz złożył życzenia, całując
kuzyneczkę po ojcowsku i serdecznie ściskając dłoń Guya.
- Dziękujemy, milordzie. I raczy pan wybaczyć, że nie będziemy
towarzyszyć mu do sali balowej - mówił Guy gładko, wszelako z
trudem hamując zniecierpliwienie. - Mam z żoną ważną kwestię do
omówienia, bardzo pilną...
Sir Ralph porozumiewawczo mrugnął okiem.
- Rozumiem, wszystko rozumiem, młodzieńcze! I nie kłopocz się,
sam znajdę drogę.
Uśmiechnął się jeszcze raz i dziarskim krokiem ruszył w stronę
drzwi, zza których dobiegały dźwięki muzyki. Drzwi otworzyły się
przed nim same, na progu stanęła lady Woodallan.
- Ścielę się do nóg, łaskawa pani - zagrzmiał na cały hol
imponujący bas sir Covella. - I pytam od razu, czy nie chciałaby pani
spróbować krystalicznie czystej, cudownie orzeźwiającej wody z
mojego źródła?
Lady Woodallan, uśmiechając się niepewnie, wymówiła się
grzecznie i szybkim krokiem umknęła do Sary i Guya.
- A któż to taki? - spytała półgłosem, wskazując oczami na
olbrzyma, znikającego w drzwiach sali balowej. - Czy był
zaproszony? I chyba troszkę... pijany?
- Zaręczam, że tylko wodą źródlaną - wyjaśniła ze śmiechem
Sara. - To sir Covell, mój kuzyn o dość wątpliwej reputacji, wydaje
się jednak, że zamierza wyszlachetnieć, a przede wszystkim zrobić
interes na wodzie ze swego źródła. Proszę wybaczyć...
- Nic się nie stało, moja droga - uspokoiła ją świekra. - Niech
kuzyn bawi się razem z nami. Wy też powinniście wrócić do sali
balowej.
- Nie, mamo - zaprotestował kategorycznym tonem Guy. -
Wszyscy świetnie się bawią bez nas! Poza tym Sara natychmiast musi
się przebrać, bo brodziła w śniegu. No i co najważniejsze, ja muszę z
nią porozmawiać. I to w cztery oczy!
- Ależ Guy! - jęknęła hrabina. - Nie wypada, żebyście oddalali się
tak wcześnie! Poza tym, zgodnie z obyczajem, powinniśmy wszyscy
uroczyście odprowadzić Sarę do sypialni, trzeba też pomóc jej zdjąć
suknię...
- Sam ją odprowadzę - oświadczył zdesperowany Guy, chwytając
Sarę za rękę. Po kilku minutach byli już w pokoju nowożeńców.
- To straszne - śmiała się Sara, z trudem łapiąc oddech. - Twoja
matka na pewno nie życzy sobie, żeby jej synowa zachowywała się
tak osobliwie!
Guy zamknął drzwi i dla większej pewności, że nikt ich nie
otworzy, oparł się o nie całym ciałem.
- Saro, muszę z tobą porozmawiać.
- Wiem. Próbujesz to zrobić przez cały dzień.
- Tak. Próbuję. A więc, Saro... Nie, Saro, twoja suknia jest
zupełnie mokra od tego śniegu. Musisz natychmiast się przebrać. Ja...
ja wyjdę na chwilę.
Ruszył ku drzwiom wiodącym do garderoby. Zatrzymał go drżący
głos:
- Guy, twoja matka miała rację. Nie poradzę sobie z tą suknią.
Tam z tylu są guziczki... Przez całe plecy. Czy mógłbyś je rozpiąć?
- Naturalnie - oświadczył Guy energicznym głosem osoby chętnej
do niesienia pomocy innym.
Zdjął z Sary mokrą pelerynę i rozwiesił na krześle przed
kominkiem. Potem jego mocne palce zręcznie rozpinały guziczki.
Jeden, drugi, trzeci...
Kiedy dotykał kolejnego guziczka, palce, choć nadal bardzo
sprawne, drżały jeszcze bardziej. Tak samo drżała Sara. Ostatni
guziczek, i dłoń Guya delikatnie przesunęła się po jej plecach,
przykrytych już tylko cieniutką batystową koszulką.
- Gotowe - powiedział zachrypniętym głosem i natychmiast znikł
w drzwiach garderoby.
Sara zsunęła suknię, potem zdjęła bieliznę, zostając w samej
koszulce. Wszystko było mokre. Co ją podkusiło z tym bieganiem po
śniegu? Spojrzała w okno. Ciemna, mroźna noc, śnieg sypał nadal. A
w tej sypialni jest jasno i ciepło, ogień płonie w kominku...
Cichy szmer w garderobie przypomniał jej, że Guy zaraz wróci.
Zdjęła szybko koszulkę i włożyła jedyną suchą część garderoby, jaką
miała pod ręką. Nocną koszulkę z najcieńszego batystu, a na nią
peniuar w pięknym odcieniu eau-de-nil. Kiedy szczotkowała włosy
przed lustrem, wszedł Guy w granatowym szlafroku. Przez krótką
chwilę patrzyli na siebie, potem Guy wypowiedział zdanie, które tego
dnia słyszała już wielokrotnie:
- Chciałbym ci coś powiedzieć.
Rozejrzał się. W sypialni było tylko jedno krzesło, wziął więc
Sarę za rękę i podprowadził do łóżka. Serce Sary biło jak szalone.
Guy usiadł, ona też, jak najdalej od niego, w nogach łóżka.
Zapadła cisza.
Po chwili Sara odezwała się błagalnym tonem:
- Guy? Powiedz mi, proszę, bo zaczynam się bardzo niepokoić.
Tym bardziej że posępna twarz małżonka nie wróżyła niczego
dobrego.
- Wybacz, Saro - zaczął zakłopotany, nerwowo przeczesując
palcami włosy. - Przez cały dzień nie mogłem doczekać się chwili,
kiedy uda mi się pomówić z tobą na osobności. A teraz sam nie wiem,
od czego zacząć. Wczoraj wieczorem pukałem do ciebie. Wiesz o
tym?
- Tak. Twoja matka powiedziała, że nieszczęście gotowe, jeśli
narzeczony zobaczy oblubienicę w noc przed ślubem.
- Dla mnie nieszczęściem była niemożność rozmówienia się z
tobą - powiedział Guy przygnębionym głosem. - Wieczorem odbyłem
długą rozmowę z ojcem. I on... on uświadomił mi, że moje
postępowanie wobec ciebie było bardzo niewłaściwe, od samego
początku. Najpierw, w Bath, rzuciłem ci w twarz oszczerstwo, potem
wymusiłem na tobie zgodę na małżeństwo.
W Blanchlandzie ukrywałem prawdę, jednocześnie o wszystko
obwiniając ciebie... Moja duma nie pozwalała mi przyznać nawet
przed samym sobą, że postępuję źle. A teraz, przez te ostatnie dni,
byłem dla ciebie tak przykry, z rozmysłem unikałem twego
towarzystwa...
- Przestań! - krzyknęła Sara, niezdolna wysłuchiwać tej listy
przykrości i niepowodzeń. - Ja też nie jestem bez winy, przecież to
przeze mnie wszystko tak się pogmatwało. Guy, proszę, nie mówmy
już o tym, zapomnijmy...
- A więc przebaczasz mi? Saro, nie wyobrażasz sobie, jaki jestem
szczęśliwy! Bo muszę ci wyznać... Saro, moje uczucie narodziło się
tak gwałtownie, tak szybko, jeszcze zanim miałem sposobność dobrze
cię poznać.
- Teraz też jeszcze dobrze mnie nie znasz - odezwała się cichutko
Sara, spoglądając na niego nieśmiało spod rzęs.
- Znam. Na Boga, Saro, przecież wiem... Masz piękną twarz i
piękną duszę. Jesteś bardzo dzielna i jednocześnie tak delikatna. Ja cię
kocham, Saro! Saro, dlaczego płaczesz?
- Nie wiem - przyznała uczciwie. - Chyba ze zdenerwowania.
Naprawdę mnie kochasz?
- Kocham, kocham całym sercem. Więc dlaczego płaczesz? Czy
dlatego, bo jest ci to niemiłe? Saro?
Na twarzy Guya malowała się teraz całkowita bezradność.
- Saro? Ty mnie nie kochasz?
- Ja? - Załzawiony uśmiech Sary był pełen szczęścia. - Guy, ja też
cię kocham. Całym sercem. Jaki z pana głuptas, lordzie Renshaw!
A Guy był już przy niej, tuląc ją do siebie jak największy skarb.
- Przeżyliśmy niezły galimatias, Saro. Ale najważniejsze, że
jesteśmy razem.
Jego palce delikatnie głaskały aksamitny karczek żony, przykryty
kaskadą
złocistobursztynowych
loczków.
Poły
męskiego,
granatowego szlafroka rozchyliły się, pod spodem nie było nic,
jedynie gładka skóra, pachnąca drzewem sandałowym. Nad
obojczykiem zagłębienie...
Usta Sary przywarły do tego miejsca, tylko na moment, bo Guy
już podrywał jej głowę, już całował, łapczywie, żarliwie, już
obejmował smukłe ciało w koszulce z najcieńszego batystu i
zwiewnym peniuarze...
W sypialni panował ziąb, Sarze było jednak rozkosznie ciepło pod
grubą kołdrą, szczelnie otulającą ją i jej małżonka, władczo
obejmującego żonę silnym ramieniem.
- Guy - szepnęła.
Obudził się natychmiast. Spojrzał półprzytomnie zaspanymi
oczami i jeszcze mocniej przygarnął ją do siebie.
- Saro, moja... - szepnął jej do ucha. - Czy jesteś zadowolona?
- O, tak - wymruczała.
- Może... powtórzymy?
- Nie wiem, milordzie - odezwała się nagle bardzo układnie. -
Chyba pora jest niezbyt stosowna. Czy już ranek?
- Wątpię. Jest jeszcze bardzo ciemno. Nie słychać też, żeby ktoś
kręcił się po domu.
Guy ziewnął szeroko i wychylił się z łóżka, żeby zapalić świecę
stojącą na stoliku. Kołdra zsunęła się, płomień świecy oświetlił
wspaniały, muskularny tors.
Sara spojrzała łakomie, więc on, za karę, pociągnął ją za jeden z
bursztynowych loczków. Chciała chwycić go za rękę. Drugi koniec
kołdry, chroniący jej nagość, opadł na łóżko.
- Mówiłem już, że cię kocham? - pytał Guy, biorąc Sarę w
ramiona.
- Tak, tak, ale mów jeszcze, kochany, a ja potem powtórzę tyle
samo razy...
Obudziło ich dyskretne pukanie do drzwi. Guy narzucił szlafrok i
poszedł otworzyć. Sara, kryjąc się w łóżku za kotarą, gorączkowo
naciągała koszulkę i peniuar. Guy wrócił po chwili, niosąc tacę ze
śniadaniem.
- Mama powiedziała, że na pewno zgłodnieliśmy. Ciekawe, po
czym? Zupełnie nie mam pojęcia - śmiał się, stawiając tacę na stole. -
Co my tu mamy? Chleb, masło, jajka... No i niespodzianka!
Roześmiał się i teatralnym gestem wskazał na olbrzymi dzbanek.
- A co w środku? - pytała Sara.
- Nie domyślasz się? Woda! Czysta, źródlana woda.
Nalał wody do szklanek i śmiejąc się wesoło, mówił dalej:
- Mama twierdzi, że przy śniadaniu nikt nie stronił od tej wody!
Wszyscy wychwalali ją pod niebiosa. Jest to ponoć cudowny
medykament dla tych, którzy, ulegając podszeptom szatana,
pofolgowali sobie wczoraj w spożywaniu mocniejszych trunków.
Hm... niezła. Mam nadzieję, że twój kuzyn tym razem wsiadł na
właściwego konia.
- Daj Boże, żeby mu się powiodło - westchnęła Sara. - Blanchland
pozbędzie się swej ponurej sławy.
- Ale to Blanchland sprawiło, że wszyscy są szczęśliwi. Oliwia
odzyskała rodzinę, a w dodatku dostała Justina Lebetera. Amelia i
Greville połączyli się na zawsze, a sir Ralph ma swoją wodę źródlaną
i jasno patrzy w przyszłość! Jednak najwięcej szczęścia miałem ja,
prawda?
Jego zręczne palce już rozwiązywały węzeł paska peniuaru, ten
węzeł, który przed paroma minutami Sara zawiązywała tak starannie.
- Tak, ja - szeptał, szukając jej ust. - Blanchland dał mi ciebie,
Saro. Dał mi szczęście na całe życie.