NICOLA
CORNICK
P R Z E K L Ę T Y
DWÓR
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dys
krecji londyńskich prawników z Churchward and
Churchward, bez trudu przybierał odpowiedni wyraz
twarzy w zależności od natury przekazywanych wia
domości. Kiedy zatem przychodziło mącić radość
spadkobiercy informacją, że spadek jest nieco skro
mniejszy, niż się spodziewano, na twarzy jurysty ma
lował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze
ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziw
com, nie dotrzymującym słowa. Trzeci, ostatni wariant,
była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, dosko
nale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak
na przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckie
go domu lady Amelii Fenton, a treść listu, który spo
czywał w jego teczce, była mu kompletnie nieznana.
Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed
Bożym Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa
jest nader pilna. Pan Churchward jechał przez cały
dzień, na noc zatrzymał się w Newbury, w „Star and
Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy po-
6 PRZEKLĘTY DWÓR Nicola Comick
ranne słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze
słynnego wapnia z Bath, powóz wtaczał się już na
Brock Street. Mimo słońca było bardzo zimno i pan
Churchward, otulając się szczelniej podróżnym płasz
czem, marzył po cichu, że panna Sheridan, dama do
towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie
mogła go zaraz przyjąć.
Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Church-
warda do bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata
temu przekazywał pannie Sheridan niezbyt radosną
wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z tego świata,
nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa
lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan
dowiedziała się, że po zmarłym ojcu, lordzie Sherida-
nie, otrzymywać będzie jedynie niewielką rentę. Obie
wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając praw
nika, że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym
wzbudziła wielki jego podziw. Tym bardziej więc pan
Churchward odczuwał niesprawiedliwość obecnej sy
tuacji panny Sheridan, która z racji urodzenia i wy
chowania nie powinna być tylko skromną damą do to
warzystwa. Przez kilka lat prawnik żywił cichą na
dzieję, że młoda kobieta poprawi swą sytuację w spo
sób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za mąż. Była
przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Nie
stety, lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie na
stępowały żadne zasadnicze zmiany.
Pan Churchward smutno pokiwał głową. Wszyst-
7
kich swoich klientów traktował jednakowo, wystrze
gając się jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej
dzielnej osóbki jakoś dziwnie leżało mu na sercu.
Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan
szła ku niemu z ręką wyciągniętą na powitanie, jakby
był długo wyczekiwanym, najmilszym gościem.
- Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa?
Cóż za miła niespodzianka!
Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzian
ka rzeczywiście będzie miła. Spoczywający w teczce
list ciążył mu przez całą drogę niczym wielki kamień.
Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w obecności
tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wy
dały mu się nieuzasadnione. Uroda panny Sheridan
zdolna była oprzeć się najbardziej wnikliwym promie
niom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na
policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka fi
gura, spowita w muślin koloru żonkilów.
- Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko
w najlepszym porządku. A pani? Jak pani się miewa?
- odpowiadał uprzejmie, kiedy sadowili się na krze
słach przed kominkiem. Był zdumiony, że on, stary
wyga, jest po prostu zdenerwowany. Zbyt zdenerwo
wany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat
pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstę
pów otworzył teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się
tak nagle, zostałem jednak zobligowany do przekazania
8
pani tego oto listu. Prośba nieco osobliwa, zanim jed
nak wyjaśnię rzecz do końca, pragnąłbym, aby pani
zechciała ten list przeczytać.
Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i
w jej olbrzymich, orzechowych oczach pojawił się wy
raz bezbrzeżnego zdumienia.
- Przecież to list od...
- Tak, od pani brata.
Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować
wariant trzeci, czyli twarz bez wyrazu, świadom jed
nocześnie, że efekt jest mizerny i jego twarz doskonale
oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności.
- Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani ła
skawie przeczyta ten list.
Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała ko
pertę i pochyliła nad nią kształtną główkę w koronko
wym czepeczku, spod którego wymykały się pasma
włosów o barwie ciemnego złota, miejscami przybie
rające odcień bursztynu.
- Czy pan zna treść tego listu?
- Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem
lekko obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że po
zostawienie go w niewiedzy było niewybaczalnym wy
kroczeniem ze strony Franka Sheridana.
Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan
Churchward słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert
przesuwa się po papierze.
W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi do-
9
mu, zapewne z kuchni, dochodziło cichutkie pobrzę
kiwanie porcelany i odgłosy jakiejś rozmowy. Ktoś
o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward dyskret
nie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył
równe szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana.
Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odzie
dziczonego po dalekim kuzynie, kazał usunąć wszyst
kie książki. Natomiast panna Sheridan ustawiła je na
poczesnym miejscu...
Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na
swoje miejsce przed kominkiem.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili. -
Sądzę, że powinien pan zapoznać się z treścią tego
listu.
- Jak pani sobie życzy.
Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła
czytać równym, cichym głosem:
Moja droga Sal! Jeśli ten list dotrze do Twych rak,
oznaczać to będzie, że mnie nie ma już wśród żywych.
Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o przysługę zza
grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja
mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc na
dzieję, iż potrzeby takiej nie będzie. Nasz ojciec wie
dział, i to on w tej sprawie poczynił pewne starania.
Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zo
staniesz tylko Ty, moja miła, a dziecko musi przecież
mieć kogoś, do kogo będzie mogło się zwrócić w pilnej
10
potrzebie. Resztę, dopowie pan Churchward, a mnie po
zostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech Bóg Cię
błogosławi, droga Sal!
Twój brat Frank
Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan
Churchward. Oboje, choć ich myśli zapewne biegły
różnymi torami, pogrążyli się w rozmyślaniach o nie
frasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami swego
dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami
wyobraźni widział tego lekkoducha, pospiesznie kreś
lącego parę słów do siostry przed ostatnią szaloną pró
bą zbicia fortuny dzięki East India Company .
- Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sa
ra. - Czy byłby pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka,
rozświetlić mi nieco tę sprawę?
Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne cięż
kie westchnienie.
- Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu
panny Oliwii Meredith wiedziałem od samego począt
ku. Siedemnaście lat temu ojciec pani polecił mi po
czynić kroki w związku z przyjściem na świat pew
nego dziecka. Myślałem, że...
- Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara
chłodnym tonem, jednak zdumiony pan Churchward
East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r., zajmująca
się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r.
mógłby przysiąc, że w spokojnych, orzechowych
oczach mignęła jakaś wesoła iskierka.
- Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo,
natychmiast wielce z siebie niezadowolony, jako że
dobry prawnik unika wszelkich założeń i przypusz
czeń, bo to rzecz niebezpieczna.
- Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uza
sadnione - uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bar
dziej że w owym czasie Frank nie mógł mieć więcej
niż dziewiętnaście lat.
- No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca -
mruknął pan Churchward, znów karcąc siebie w du
chu, gdyż takie kwestie nie powinny być poruszane
w rozmowie z młodą panną.
Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy oku
lary na nosie, mówił dalej tonem celowo suchym
i urzędowym.
- Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Me-
redithowi i jego żonie, mieszkającym w wiosce Blanch-
land. Raz do roku lord Sheridan wypłacał doktorowi pew
ną kwotę, także w testamencie poczynił zapis na jego
korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego
żona i córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem,
że po jego śmierci nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę
powiedzieć.
- Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nie
co zamyślona Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kie
dy przechodziłam odrę. I... Tak, pamiętam, doktoro-
12
stwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę, młodszą
ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do
bardzo dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma
jeszcze jakieś inne dochody, nie tylko z leczenia... No
tak, teraz wszystko rozumiem.
Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka,
niosąc na tacy kawę dla gościa i mocną herbatę dla
panny Sheridan. Rozmowa urwała się na kilka minut
i pan Churchward miał okazję zastanowić się nad tym.
co właściwie należałoby teraz powiedzieć.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po
wyjściu służącej. - Bardzo mi przykro, że sprawiłem
pani tak niezwykłą niespodziankę...
- Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - prze
rwała Sara z miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma
z tym nic wspólnego. Chociaż... Czy pana obecność
tutaj oznacza, że panna Meredith ma kłopoty i szuka
pomocy?
Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafra
sowaną miną nachylił się nad teczką. W jego ręku
znów pojawiła się biała koperta, tym razem jednak in
na, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku
i zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem.
- Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list -
powiedział, wyjmując z koperty białą kartkę. - Dorę
czono mi go trzy dni temu.
Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na
głos:
13
Szanowny Panie! Proszę wybaczyć moją śmiałość,
ale rozpaczliwie potrzebuję pomocy, a nie wiem, u ko
go jej szukać. Matka moja powiedziała, że nieboszczyk
lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby
zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby ze
chciał Pan przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym
bardzo, żeby Pan poznał moje kłopoty i łaskawie udzie
lił mi rady.
Pozostaję z szacunkiem
Oliwia Meredith
I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan
Churchward zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się
zakłopotany. Dla prawników z Churchward and Church
ward dzieci z nieprawego łoża i stwarzane przez nie pro
blemy były chlebem powszednim. Jednak ten przypadek
był kuriozalny. Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na
manowce, prosi zza grobu, aby jego młodsza siostra za
jęła się jego nieślubnym dzieckiem! No tak, Francis
Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny,
bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo
kłopotliwej sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara.
- Może ja teraz zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy
wszystko dobrze pojęłam. A więc... Mój brat napisał do
mnie list i przekazał panu z prośbą, aby pan mi go do
ręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie potrze
bowało pomocy. Czy tak, panie Churchward?
14
- Tak, droga pani.
- Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o po
moc po raz pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni
temu. Przedtem nie miał pan z nią żadnego kontaktu?
- Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty
z doktorem Meredithem i jego rodziną urwały się po
śmierci ojca pani. Wspomniałem pani, że lord Sheridan
w testamencie zapisał doktorowi pewną sumkę, dlate
go trochę to dziwne, że...
- Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być
natury finansowej - zauważyła spokojnie Sara. -
A poza tym panna Meredith, niezależnie od okolicz
ności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest
moją bratanicą.
- Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim wes
tchnieniem prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać
się od uwagi, że pani wyjazd do Blanchlandu byłby
bardzo niefortunny.
Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na sa
mą myśl, że ta delikatna, śliczna panna o nieposzla
kowanej opinii, ozdoba socjety w Bath, mogłaby wy
brać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel
Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył ma
jątek po śmierci Franka, uczynił z rezydencji prawdzi
we siedlisko rozpusty. Hazard, pijackie bibki, przera
dzające się w wyuzdane orgie...
- Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje
w Blanchlandzie? - spytał ostrożnie.
15
- Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmie
chem, jej twarz natychmiast jednak spoważniała. -
Słyszałam, co tam się dzieje, panie Churchward, i bo
leję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne
miejsce!
- I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam
jechać! Byłoby to nadzwyczaj niestosowne. A poza
tym - twarz prawnika nagle rozjaśniła się - panno
Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała
pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wy
słać! Tak będzie lepiej.
Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna.
- Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przeko
nywał już nieco ciszej pan Churchward, modląc się
w duchu, żeby to nie on był tym szczęśliwcem. Jego
małżonka nigdy by mu tego nie darowała.
- Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym
głosem Sara, odwracając się od okna. - Jestem prze
konana, że Frank pragnąłby, abym zajęła się tym oso
biście. Należy uszanować jego wolę. Naturalnie, kiedy
dowiem się, na czym polegają kłopoty panny Meredith,
pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale po
jadę tam sama.
Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć
jednocześnie pojawiło się lekkie poczucie winy, roz
grzeszył się natychmiast. Zaczął chować papiery do
teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie o je
szcze jednej, jakże istotnej wiadomości.
16
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam je
szcze coś do przekazania. Otóż pozwoliłem sobie
pchnąć posłańca do Blanchlandu, do panny Meredith,
z wiadomością, że jej list dotarł do mnie. Przypadkiem
spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Lon
dynu. No i...
- I co, panie Churchward?
- Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości.
Pannę Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma
dniami, jak wybiegała przez frontowe drzwi rezydencji.
Od tej chwili wszelki słuch po niej zaginął.
W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward
przypomniał sobie, że nie powiedział pannie Sheridan
o trzecim liście. Liście Franka do lorda Woodallana,
ojca chrzestnego Sary Sheridan, człowieka majętnego
i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank, wplą
tując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zacho
wał resztkę zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby
ten wspierał Sarę w jej poczynaniach. Nastrój praw
nika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać,
lecz po chwili zrezygnował z tego pomysłu. O, nie,
był już tak blisko domu, zmęczony nieludzko, a pan
na Sara Sheridan i tak na pewno niebawem się do
wie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje
skrzydła.
17
Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z po
ranną wizytą, tak więc Sara, pożegnawszy pana
Churchwarda, nie mogła zwierzyć się kuzynce. Zwykle
nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz nie
obecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną
sprawę powinno się najpierw przemyśleć w samotno
ści, a poza tym droga kuzynka nie należała do osób
dyskretnych. Co prawda Frank nie zobowiązywał
siostry do dochowania tajemnicy, lecz to jeszcze
nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath w cią
gu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej
latorośli.
Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła
się w smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziec
ku, o ojcu, który to dziecko zabezpieczył, i o tym, że
i Frank, i ojciec nie powierzyli jej tego sekretu. I tak
by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał przeczu
cia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy
gasł w dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką,
może było mu trochę lżej, że jednak uczynił coś dla
swojej córki.
Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne
rozmyślania mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma
do załatwienia sprawunki w mieście, w związku z ju
trzejszym balem, który urządza Amelia. Trzeba kupić
wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła koron
kowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną
pelerynę podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się
18
na gospodynię, panią Anderson, czatującą w pobliżu
schodów.
- Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie
kryjąc ciekawości. - Czy ten dżentelmen przywiózł
dobre nowiny?
Sara, poprawiając kapelusz przed lustrem, nie mogła
powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się
nie ukryje.
- Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny
w spadku - powiedziała wesoło. - Pan Churchward
przekazał mi tylko pewną prośbę mojego zmarłego
brata.
Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie roz
czarowanie. Cała służba w domu lady Amelii użalała
się nad losem biednej panny Sheridan. Taka elegancka
dama, z takimi manierami, a musi zadowolić się po
zycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba!
A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje
kuzynkę nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła
sobie, że będzie chodzić po sprawunki i wykonywać
pewne prace. Teraz też, sama jak palec, wybiera się
do miasta!
- Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie.
- Będę u kwiaciarza, a to tuż obok.
- Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni,
nie kryjąc wzburzenia.
Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentne
go jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu.
19
- Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta!
- krzyknęła. - Proszę się pospieszyć, będzie pani miała
towarzystwo!
- Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła
z uśmiechem Sara. - Będę szła powoli, modląc się
w duchu, żeby się nie odwrócił!
Pani Anderson z niezadowoleniem potrząsała gło
wą, odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiega
jącą po schodkach, a potem przesadnie powolnym kro
kiem ruszającą ulicą. No cóż, są gusta i guściki, ale
tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie
był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała
najmniejszych chęci do małżeństwa z rozsądku,
a szkoda...
Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszy
ła do kuchni, notując po drodze w pamięci, że jeden
stopień w schodach prowadzących na górę nie jest
wyfroterowany jak należy. Myśli gospodyni zajmo
wało jednak przede wszystkim rozważanie wad i za
let ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheri-
dan. Bath było spokojnym, trochę sennym miastem
i niewiele pod tym względem miało do zaoferowa
nia. Ale i tu znalazłoby się na pewno kilku emery
towanych oficerów. Albo na przykład taki sir Ed
mund Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki ma
jętny! No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego
młokos, rodzice dopiero niedawno popuścili mu cug
li. Ale jak on szaleje za panną Sarą! Tylko patrzeć
20
jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl, za
cznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą
i podstępną! Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta
cała Augusta Grantley nie dorasta pannie Sarze do pięt!
No i jeszcze coś. Podobno w ,3ath Register"
podano całą listę nowych gości, którzy zjadą niebawem
do kurortu. Wśród nich był lord Renshaw, syn lorda
Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego
przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicie
li lady Amelii...
Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym
tematem, nie zaniedbywała jednak swoich obowiązków
i odszukawszy służącą, udzieliła jej porządnej repry
mendy. Konkury konkurami, ale schody w domu lady
Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro!
Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospo
dyni spokojnie załatwiał sprawunki. Po zakupieniu
w pasmanterii dwóch bardzo ładnych wstążek do sta
niczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała również
kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż, wy
hodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie
przestając myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę te
mu. Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero
dwadzieścia cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank
bardzo wcześnie zaczął interesować się płcią przeciw
ną. Oglądał się za każdą ładną dziewczyną. Ciekawe,
która z nich została matką jego dziecka? Przecież nie-
21
możliwe, żeby była to układna żona doktora Meredi-
tha! Sara uśmiechnęła się leciutko.
Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna
wpadł na nią całym impetem. Piękne róże posypały
się na bruk, ona sama zachwiała się niebezpiecznie
i gdyby nie silne ramię, na pewno upadłaby.
- Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zde
nerwowany męski głos. .- Jak mogłem być tak nie
uważny!
Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać rów
nowagę, po czym odwrócił się szybko, aby ratować
kwiaty. O sekundę za późno, ponieważ przejeżdżający
powóz dokonywał już dzieła zniszczenia.
- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się
na kolana. Niestety, nawet te róże, które uniknęły cał
kowitego zmiażdżenia, miały zniszczone płatki. Róże,
które miały być głównym elementem dekoracyjnym
w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w fu
rię. Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni
zmaltretowane kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna!
Trzeba było spokojnie poczekać do wieczora, kiedy
kwiaciarz sam rozwozi zamówione kwiaty po domach!
- Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych
kwiatów!
Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, prze
de wszystkim bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecy
dowanym ruchem złapał dziewczynę za łokieć, zmu
szając, aby wstała i weszła na trotuar.
22
- Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, pa
trząc na niego bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie
okazał pan jej wcześniej, może wtedy moje róże unik
nęłyby tak smutnego losu.
Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną,
oburzoną dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły
się po całej bardzo powabnej postaci, od przekrzywio
nego kapelusza po skromne trzewiki, zatrzymując się
nieco dłużej na zarumienionej twarzy. Sara dumnie
uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn
nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że
nieznajomy to typowy bon vivant. Bardzo przystojny,
wysoki, postawny, w eleganckim ubraniu, skrojonym
do figury. Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali
ci młodzi dżentelmeni, którzy zlatywali się na bale
i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy czas bawiła
w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też
nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzo
ne, silnie kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami.
Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi
jej oczy zapłonęły najświętszym oburzeniem, co tylko
rozbawiło nieznajomego.
- Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie -
tłumaczył się gładko. - Podziwiałem piękne ko
biety na ulicach Bath i tak byłem tym zaabsorbowany,
że zupełnie...
Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czu
ła, że jej usta również składają się do uśmiechu. Stłu-
23
miła go jednak w zarodku. Owszem, ten dżentelmen
wydał się jej bardzo pociągający. Przede wszystkim
był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było
inwalidów. Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentel
men wydał jej się znajomy. Tak, na pewno nie po raz
pierwszy w życiu widzi to niezwyczajne przecież ze
stawienie jasnych jak len włosów z brązowymi ocza
mi. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego in
terlokutora.
- Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili.
- Czy myśmy się przypadkiem już gdzieś nie spotkali?
Jest w panu coś dziwnie znajomego...
Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może nie
właściwie zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój
był uzasadniony, gdyż mężczyzna uniósł znacząco brwi
i odezwał się głosem bardzo chłodnym:
- Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani so
bie życzy, możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bar
dzo bliskimi przyjaciółmi.
Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się pur
purowe. Przez chwilę piorunowała dżentelmena wzro
kiem, nieświadoma, że ludzie, wychodzący ze sklepów
przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią ciekawie.
Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z sie
bie miażdżącą ripostę.
- Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie!
I gdyby nawet okazało się, że rzeczywiście kiedyś zna
łam pana, nie pozostawałoby mi nic innego, jak wy-
24
kreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem, który
pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczy
tu! Żegnam pana!
Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić
z dumnie uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie
skonfundowany, zastąpił jej drogę.
- Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzy
mując ją za ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani
urazić. -
- A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał!
- Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie
wesołe iskierki w jego oczach, można by rzeczywiście
przypuszczać, że jest skruszony. - A co do róż, myślę,
że najlepszym rozwiązaniem byłoby zamówienie no
wego bukietu, czyż nie?
Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapła
cenie za dwa tuziny róż w środku zimy nie nastręcza
żadnych trudności. Sara czuła, że jej gniew zaczyna
niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w sobie
dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem.
- Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył
zauważyć, jest zima i bieganie po Bath w poszukiwa
niu róż byłoby raczej bezcelowe. Moje róże zostały
wyhodowane na specjalne zamówienie! A teraz mam
nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności
i łaskawie pozwoli mi się oddalić!
Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżen
telmen najspokojniej w świecie poszedł za nią.
25
- Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego usz
czerbku podczas tego hm... zderzenia? - pytał uprzej
mie, ale w jego głosie nieustannie słychać było rozba
wienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem był
spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęś
liwym incydencie jestem zobowiązany odprowadzić
panią do domu.
Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie,
gorączkowo zastanawiała się w duchu, jakich słów
użyć, aby grzecznie pozbyć się natręta.
- Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się
doskonale.
- Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po
ulicy, trudno pozostać niezauważoną. Bath to nie Lon
dyn, i w oczach szacownych matron takie zachowanie
na pewno jest godne potępienia!
Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała
uśmiech, jednak jej replika zamykała całą sprawę.
- Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plo
tek wywoła fakt, iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem,
który nie został mi przedstawiony. Dlatego bardzo pro
szę, aby uwolnił mnie pan od swego towarzystwa. Ży
czę miłego pobytu w naszym mieście!
Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku.
Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał
w miejscu i dość smętnym wzrokiem odprowadzał
wiotką postać w ciemnej pelerynie, oddalającą się od
26
niego zdecydowanym krokiem. Dama doszła do rogu
ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając
kilka słów z jakimś dżentelmenem. Guy wytężył wzrok
i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów dżentelmen
to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Bayn-
ham, który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę
stronę.
- Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać!
- Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł
z leniwym uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od
Sary, znikającej już z pola widzenia. Tak. Ta dziew
czyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować z naj
większymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy...
Urzekające! Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie
gwiazdy...
- Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie cie
kawsze zajęcie? - spytał Greville. - Niestety, Bath
nie jest zbyt zajmującym miejscem, zwłaszcza poza
sezonem.
- Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi,
proszę, kim jest ta dama, z którą witałeś się przed
chwilą?
- Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan?
O, daruj sobie, Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju
flirtować, a takich gagatków jak ty w ogóle nie za
uważa!
- Odczułem to na własnej skórze - przyznał
z uśmiechem Guy. - Wystaw sobie, że ta panna wspo-
27
mniała coś o znajomości ze mną. Niestety, niewłaści
wie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna.
Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak
głowy! Ale zaraz... Grev, jak powiedziałeś? Sheridan?
Nie do wiary! Przecież ja ją znam!
Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Kpisz sobie ze mnie?
- Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie
Guy. - Ta panna jest córką zmarłego przed kilku laty
lorda Sheridana, prawda? A więc wystaw sobie, że jest
również chrześnicą mego ojca. Tak, to Sara Sheridan!
Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem
ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem.
- Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za
cudowny zbieg okoliczności!
- Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. -
Przecież zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przy
jacielu, musisz przetrzeć mi do tej panny drogę!
- Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel.
- Panna Sheridan jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już
ja wiem, co ci chodzi po głowie. A Amelia mnie po
wiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą!
Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego
przyjaciela do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo
wczorajszego wieczoru, kiedy obaj mieli już nieźle
w czubie. No cóż, a więc nawet w tym sennym mie
ście można przeżyć jakąś awanturkę... A panna She
ridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie bły-
28
ski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę.
Zauważył ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wy
chodziła od kwiaciarza. Jej włosy, wymykające się
spod skromnego kapelusza, miały kolor jesiennych li
ści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe. Szczu
plutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo
surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej.
W jej oczach, oprócz gniewnych błysków, zapalały się
wesołe iskierki...
A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodal-
lana... Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwy
kle korzystny, otwiera bowiem furtkę do kontynuowa
nia znajomości odnowionej po tylu latach w dość burz
liwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał się Guyo-
wi niezwykle pociągający.
- Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie
wybiera się czasami za mąż? - spytał, niby od nie
chcenia.
- Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żad
nego nie posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem
z nią, pisze jej listy i tak dalej. Jednym słowem jest...
- Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierza
niem Guy. - To niemożliwe!
- Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwap
liwie wyjaśniać Greville, odruchowo broniąc Amelii.
- Lady Fenton jest bardzo przywiązana do kuzynki
i wcale nie zachowuje się jak chlebodawczyni. Ona
i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą, że-
29
by było inaczej, Amelia jest tak słodkim i czułym
stworzeniem...
- Drogi przyjacielu, do głowy by mi nie przyszło
wątpić we wspaniałomyślność lady Amelii - zapewnił
pospiesznie Guy. - Myślałem zupełnie o czymś innym.
Jednak panna Sheridan, sam przyznasz, nie powinna
znaleźć się w takim położeniu. Ciekaw jestem, czy mój
ojciec o tym wie. Przecież on, jako jej chrzestny, po
winien przynajmniej zadbać o jej posag!
- Ho, ho - zaśmiał się Greville. - Posag? Wybacz,
przyjacielu, ale miałem wrażenie, że ty z chęcią za
serwowałbyś jej przede wszystkim mały flircik!
- No, może w pierwszej chwili coś mi tam prze
mknęło przez głowę - przyznał Guy. - Ale w tej sy
tuacji... O, nie! Co by zresztą powiedział na to ojciec!
Greville, poradź mi, jeśli nie uda mi się znaleźć róż
w Bath, to gdzie ich szukać?
- Róże? Czy ty aby nie przesadzasz? Przecież jest
zima!
- Wiem, wiem, sezon na róże dawno minął. Czuję,
że trzeba będzie posłać po kwiaty do Bristolu.
- Możesz sobie na to pozwolić - przyznał Greville
bez cienia złośliwości. - Guy, czy ty przypadkiem nie
pakujesz się w jakąś kabałę?
- Chcę zrobić damie przyjemność.
- Raczej zdobyć jej względy - skwitował Greville
z posępną miną. - No cóż, powinienem cię chyba
ostrzec. Panna Sheridan jest osobą bardzo inteligentną,
30
jeśli będziesz knuł jakieś niecne plany, ona natychmiast
je przejrzy. I nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli
popadniesz w niełaskę u lady Amelii. No i jeszcze
jedno...
Wzrok Greville'a spoczął na róży, która jako jedyna
zdołała ocaleć spod kół powozu.
- Masz zamiar tak z nią paradować? - spytał ze
złośliwym uśmiechem. - Guy, do diabła, wyglądasz
jak głupkowaty dandys!
ROZDZIAŁ DRUGI
- Nie, moja droga, ja zabraniam! Nie wolno ci je
chać do Blanchlandu! Przecież w ten sposób narazisz
na szwank swoją reputację! Kochanie, błagam!
Lady Fenton z wyrazem największego przerażenia
na słodkiej twarzyczce zerwała się z sofy. Sara wes
tchnęła ciężko. Jedyną dobrą stroną obecnej sytuacji
był fakt, że kuzynka choć na chwilę przestała lamen
tować z powodu tych nieszczęsnych kwiatów. Zszo
kowana pomysłem Sary, wygłosiła jej dłuższe kazanie,
a teraz, nie posiadając się z oburzenia, nerwowo krą
żyła po pokoju. Wyglądała nieco komicznie, z powodu
niskiego wzrostu można by ją wziąć za rozkapryszoną
dziewczynkę. Dzięki ogromnej fortunie była jednak za
liczana do najlepszych partii w Bath.
- Och, Saro, ty na pewno uważasz, że przesadzam
- narzekała teraz, opadając ciężko na sofę. - Ale ja
naprawdę boję się o ciebie!
- Nie gniewaj się, Milly, muszę tam jechać, Frank
mnie o to prosi...
- Prosi?! Nonsens! Przecież on nie żyje od trzech
lat! A cóż ty tam możesz mieć za interes?
32
- Milly, wybacz, to sprawa nadzwyczaj delikatna,
choć niezbyt ważna. Zresztą jadę tam na krótko, no
i jestem pewna, że te plotki o sir Ralphie są mocno
przesadzone.
- Przesadzone?! Sir Ralph Covell uczynił z Blanch-
landu siedlisko zła i rozpusty! I ty, droga Saro, zdajesz
sobie doskonale sprawę, jak ten wyjazd wpłynie na
twoją reputację! Boże, Boże, gdyby Frank zmar
twychwstał, udusiłabym go gołymi rękami! Och, wy
bacz, Saro, wiem, jak bardzo byłaś przywiązana do bra
ta, zawsze gotowa uczynić dla niego wszystko, jedna
kowoż...
- Wiem, moja droga, wiem - przerwała łagodnym
głosem Sara, głaszcząc czule kuzynkę po ręku. Amelia
dobiegała już trzydziestki, od pięciu lat była szacowną
wdową, a jednak Sara często odnosiła wrażenie, że
z nich dwóch to ona jest osobą o wiele starszą i bar
dziej doświadczoną. Lady Fenton, osoba o gołębim
sercu, była nadzwyczaj impulsywna i nie potrafiła za
panować nad emocjami.
- Na dodatek chcesz jechać na dwa tygodnie przed
Bożym Narodzeniem!
- Bardzo mi przykro, Milly, ja po prostu muszę.
- Najmocniej przepraszam - rozległ się od progu
ugrzeczniony głos Chisholma, kamerdynera lady Fen
ton. - Przyszli dwaj dżentelmeni...
- Nie ma mnie w domu! - krzyknęła histerycznie
Amelia. - Przecież mówiłam, że dziś nie przyjmuję!
33
- Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w przypadku
sir Baynhama poleciła pani...
- Greville? Czemu Chisholm nie mówi od razu?
Prosić! Prosić!
- Tak jest, proszę pani - odparł flegmatycznie słu
żący i cicho wysunął się z pokoju, a Sara z trudem
powstrzymała uśmiech. Ciekawe, czy droga Amelia do
cenia anielską wprost cierpliwość swojej służby, która,
o dziwo, zdawała się być autentycznie przywiązana do
swej roztrzepanej chlebodawczyni.
- Sir Greville! Jak miło pana widzieć! Nic nie wie
działam o pańskim powrocie z Londynu.
Na widok dwóch eleganckich dżentelmenów wkra
czających do bawialni Amelia natychmiast zapomniała
o zdenerwowaniu i rozpłynęła się w uśmiechach.
- Lady Amelio! Panno Sheridan! - zaczął oficjal
nym tonem sir Baynham. - Pozwolą, drogie panie, że
przedstawię... lord Guy Renshaw, mój przyjaciel.
Przez kilka dni zabawi w Chelwood. Panna Sheridan,
zdaje się, miała już sposobność go spotkać...
Serce Sary biło jak szalone, od pierwszej chwili gdy
ujrzała wysokiego mężczyznę, wchodzącego za sir
Greville'em do bawialni. A zatem jej wcześniejsze
przypuszczenia okazały się słuszne, choć ten bardzo
przystojny światowiec niewiele przypominał tamtego
rozhukanego chłopaka, który dokuczał jej bezlitośnie
lata temu.
Lord zgiął się w wytwornym ukłonie.
34
- Lady Fenton! To dla mnie wielki zaszczyt ujrzeć
damę, o której urodzie i przymiotach miałem już spo
sobność wiele usłyszeć.
Amelia pokraśniała, a sir Greville posmutniał, za
pewne gorzko teraz żałując, że przyprowadził do swej
bogdanki tak doświadczonego uwodziciela.
- Panno Sheridan...
Uśmiech lorda był zniewalający, Sara natomiast
uśmiechnęła się raczej blado, jako że nie zamierzała
poddawać się urokowi jakiegoś bawidamka.
- Łączy nas przyjaźń z lat dziecięcych, czyż nie
tak, droga pani?
- Och, jakie to intrygujące! - wykrzyknęła z em
fazą Amelia.
- Niestety, lord Renshaw raczył się pomylić, mó
wiąc o przyjaźni - oświadczyła oschłym tonem Sara,
z zadowoleniem zauważając w oczach lorda błysk
zdziwienia. - Był wstrętnym chłopakiem, pamiętam,
że z lubością straszył mnie różnymi obrzydliwymi pa
jąkami i ropuchami.
- Ależ to paradne! - krzyknęła znów Amelia, wy
buchając perlistym śmiechem. - Zdaje się, że pan po
rządnie zalazł za skórę mojej kuzynce, milordzie. Nie
łatwo teraz będzie panu zdobyć jej przychylność!
- Będę starał się usilnie, o ile panna Sheridan da
mi ku temu sposobność - zapewnił Guy, spoglądając
na Sarę wymownie. W jego spojrzeniu, pełnym ironii,
kryła się też jawna prowokacja. Speszona Sara odwró-
35
ciła głowę, gdy tymczasem Amelia, zachwycona go
ściem, zaprosiła go na sofę.
- Proszę, milordzie, proszę, niech pan spocznie. Jak
długo zamierza pan pozostać w Bath? W porównaniu
z Londynem nasze prowincjonalne miasto wyda się pa
nu z pewnością bardzo nieciekawe.
- Nie sądzę - mruknął Guy, rzucając znów wy
mowne spojrzenie na Sarę.
Usadowiwszy się obok pani domu, uprzejmie podjął
konwersację:
- Niestety, długo tu nie zabawię. Wracam z Pół
wyspu* i spieszę do domu, do rodziny. Pojutrze za
mierzam ruszyć do Woodallan.
- Ale jutro jest pan jeszcze w Bath. Wybornie! -
szczebiotała Amelia, obdarzając Guya uwodzicielskim
uśmiechem. - W takim razie musi pan przyjść jutro
na mój bal, milordzie. Bohater, który właśnie powrócił
z wojny! Przecież ja wydaję ten bal w celu uczczenia
naszych zwycięstw***.
Tymczasem sir Greville przysiadł na krześle obok
Sary, rozpoczynając miłą, towarzyską pogawędkę. Wi
zyta obu dżentelmenów odwróciła uwagę Amelii od
wyjazdu Sary do Blanchlandu, co nie oznaczało, na-
Póiwysep Iberyjski
Wspólna kampania wojsk koalicyjnych (brytyjskich, hiszpańskich
i portugalskich) w celu wyparcia wojsk napoleońskich z Półwyspu
Iberyjskiego (1808 - 1813).
Zwycięstwa koalicjantów pod Talaverą (1809) i pod Vitorią (1813).
36
turalnie, że Amelia do tego tematu nie powróci. Za
pewne wałkowana też będzie sprawa nieszczęsnych
róż, które uległy zniszczeniu.
Po jakimś czasie w bawialni zjawili się lokaj i po
kojówka z napojami i wtedy to Guy i Greville, bardzo
zręcznie, zamienili się miejscami. Sara zauważyła pełne
wdzięczności spojrzenie, jakim sir Baynham obdarzył
przyjaciela, sadowiąc się obok damy swego serca. Ten
drobny fakt ukazywał lorda w zdecydowanie lepszym
świetle i dodał Sarze nieco otuchy.
- Pozwoli pani, że dotrzymam jej towarzystwa? -
spytał lord z uśmiechem, od którego Sarze omal nie
zakręciło się w głowie. - Zapewniam, że nie grozi pani
żadne niebezpieczeństwo. Niecne igraszki z niezbyt
pociągającymi stworzonkami należą do przeszłości
i dziś ośmielam się prosić o wybaczenie za tego pa
jączka, który przypadkiem rozsiadł się na pani krześle
w pokoju jadalnym.
- To była ropucha, pająkami dręczył mnie pan
w szkole - sprostowała panna Sheridan. - Ale proszę
się nie zamartwiać, milordzie, te incydenty nie odebrały
mi hartu ducha.
- Słowa pani przyjmuję z wielką ulgą - stwierdził
z zadowoleniem Guy, podsuwając Sarze talerzyk
z herbatnikami. - Ale ja ośmielam się prosić o więcej,
panno Sheridan. Pragnąłbym, aby pani zdanie o mnie
było jak najlepsze.
- Szkoda, że zapragnął pan tego dopiero teraz -
37
zauważyła Sara słodziutkim głosem. - Gdy wcześ
niej zdążył pan tak okrutnie obejść się z moimi kwia
tami! Nieprawdaż?
- Tak, to było nadzwyczaj niefortunne wydarzenie
- przyznał z teatralnym westchnieniem Guy, spoglą
dając na lady Fenton. - Kuzynka pani była bardzo nie
zadowolona? Szkoda, że nie pozwoliła pani odprowa
dzić się do domu, miałbym wtedy okazję paść jej do
nóg i prosić o przebaczenie.
- Doskonale pan wie, milordzie, że nie wypadało
mi zrobić inaczej. A Amelia, nie będę ukrywać, była
bardzo niezadowolona. Moja kuzynka jest istotą ob
darzoną wieloma talentami, ale nawet ona nie zrobi
dekoracji z kwiatów czerwonych, białych i niebie
skich, jeśli tych czerwonych zabraknie.
- A, czyli miała być to dekoracja w barwach na
rodowych!
- Tak wymarzyła sobie Amelia.
- Jest mi niezmiernie przykro - powiedział ze
skruchą Guy, nie spuszczając oczu z Sary.
Uprzejmy uśmiech nie schodził z jego ust, uśmiech
nęła się więc i ona, leciutko, nieśmiało.
- Żałuję bardzo, że nie rozpoznałem pani od razu
- powiedział, przyciszając głos. - Ale skąd mogłem
wiedzieć, że strachliwe dziewczątko przemieni się
w tak piękną damę, zdolną powalić każdego mężczy
znę na kolana!
W pełnym zachwytu spojrzeniu lorda pojawiło się
38
jeszcze coś, co Sarę zupełnie zbiło z tropu. Jej twarz
pokrył ciemny rumieniec. Co za sytuacja... Ona, Sara
Sheridan, siedzi sobie w bawialni kuzynki, a obok, na
krzesełku, tkwi dżentelmen, którego dziś rano spotkała
przypadkiem na ulicy - po trzynastu latach z okła
dem. Siedzą i rozmawiają, jednak z nią dzieje się coś
niedobrego. Myśli udaje się jej jeszcze jako tako sku
pić, ale gdzieś głęboko w duszy wszystko dziwnie
drży.
- Żarty pan sobie stroi - powiedziała ostro, prag
nąc dodać sobie animuszu. - Wydaje mi się, że pan
w ogóle nie wydoroślał.
- Jak to? - stropił się Guy, robiąc zabawnie zafra
sowaną minę. - Przecież tyle urosłem!
- Ale nie pozbył się pan swojej skłonności do pra
wienia damom zbędnych pochlebstw! Pamiętam, jak
próbował pan oczarować nawet moją babcię! Była
zgorszona, że pan pomimo młodego wieku już jest tak
biegły we flirtowaniu!
- No cóż, chciałem podszlifować trochę swoje
umiejętności - odparł Guy z niedbałym uśmiechem. -
Zaręczam jednak, że w ciągu tych trzynastu lat nabra
łem trochę ogłady i... doświadczenia.
O tak, temu Sara zaprzeczyć nie mogła! Dobiega
jący trzydziestki dżentelmen, pełen swady i dowcipu,
na pewno jest o wiele bardziej niebezpieczny niż do
rastający chłopak.
- Nie wątpię, proszę jednak oszczędzić mi szcze-
39
gółów. Sądzę, że nie byłyby one odpowiednie dla mo
ich uszu.
- Zdaje się, że ja w ogóle nie jestem odpowiedni
- stwierdził melancholijnie Guy. - A pani, ku mojemu
wielkiemu ubolewaniu, jest wzorem wszelkich cnót,
panno Sheridan.
- Mam nadzieję - oświadczyła bardzo już os
chłym tonem Sara. - I dlatego proszę, aby nasza roz
mowa ograniczyła się do zwykłej, towarzyskiej kon
wersacji.
- Ale dlaczego? - zaprotestował Guy, patrząc na
nią niewinnie. - Spodziewałem się, że nasza dawna
znajomość zezwala na odrobinę poufałości.
- Poufałości? - powtórzyła Sara podniesionym gło
sem, a zauważywszy zaintrygowane spojrzenie Amelii,
dokończyła ciszej: - Pana oczekiwania są zbyt śmiałe.
Guy wzruszył nieznacznie ramionami i zamilkł,
jakby uznając swoją porażkę, Sara czuła jednak, że to
tylko chwilowe zawieszenie broni. Aby uprzedzić więc
następną potyczkę, gorączkowo zastanawiała się w du
chu nad jakimś innym tematem. Raczej poważnym, po
nieważ bywanie w sztywnym, szalenie dystyngowa
nym towarzystwie Bath nie przygotowało jej do błys
kotliwej, dowcipnej konwersacji, nie mówiąc już
o flircie.
- Był pan na wojnie, prawda? Przypuszczam, że
przebywał pan długo poza krajem. Pańska rodzina
z pewnością bardzo stęskniła się za panem.
40
Rozbawienie w oczach Guya świadczyło jedno
znacznie, że pojął wybieg Sary, uprzejmie podjął jed
nak temat:
- Tak, panno. Sheridan. Przez cztery łata służyłem
pod Wellesleyem . Wróciłem tylko dlatego, że ojciec
mój podupadł na zdrowiu i chce, abym pomógł mu
zarządzać majątkiem.
- Przykro słyszeć, że lord jest niezdrów. Mam na
dzieję, że to nic poważnego.
- Ja też mam taką nadzieję, choć obawiam się naj
gorszego - powiedział Guy przygnębionym głosem. -
Prosić kogoś o pomoc... To do ojca zupełnie niepo
dobne. A tymczasem wręcz nastawał, abym wrócił.
Uśmiechnął się smutno i spróbował dokończyć lżej
szym tonem:
- Moja matka będzie bardzo szczęśliwa. Przez czte
ry lata przeklinała Bonapartego, że rozpoczął tę wojnę.
- A ja bardzo długo nie widziałam się z pańskimi
rodzicami, chyba już kilka lat, chociaż z pańską matką
pisujemy do siebie. W swym ostatnim liście wspomi
nała, że ma nadzieję na pański rychły powrót. Pańska
matka okazuje mi wiele serdeczności, milordzie. List,
który dostałam od niej po śmierci mego ojca, bardzo
mnie podtrzymał na duchu.
* Arthur Wellesley (1769-1852), późniejszy lord Wellington, dowódca wojsk
koalicyjnych w kampanii antynapoleońskiej na Półwyspie Iberyjskim.
41
- Na pewno było pani bardzo ciężko - powiedział
łagodnie. - Miała pani dopiero dziewiętnaście lat, pra
wda? A wkrótce potem straciła pani i brata, i dom ro
dzinny.
Dom rodzinny w Blanchlandzie, do którego teraz
miała jechać... To dziwne, lecz przez chwilę zupełnie
o tym zapomniała. Ale teraz wróciło wszystko, co
przedtem tak zaprzątało umysł Sary. Jaka jest panna
Oliwia Meredith? Jej list był bardzo poprawny
i uprzejmy, pięknie wykaligrafowany, znać, że dziew
czyna uczyła się w świetnej szkole. I gdzie jej teraz
szukać? Trzeba to wszystko starannie obmyśleć...
- Proszę wybaczyć, lordzie - powiedziała szybko,
zauważywszy baczne spojrzenie Guya. - Zamyśliłam
się. Przypomniało mi się Blanchland.
- A jak mieszka się pani z lady Amelią? Na pewno
nie nudzi się pani!
Guy z uśmiechem spojrzał na lady Fenton, prawiącą
coś Greville'owi z wielkim przejęciem, nachyloną ku
niemu tak blisko, że jej ciemne loki muskały ramię
rozmówcy. Sara również spojrzała na zajętą sobą parę
i po raz pierwszy roześmiała się w głos.
- O, tak! W towarzystwie Amelii nie sposób się
nudzić! A przy tym jest mi ogromnie życzliwa, jak
siostra.
- A jak pani sądzi - spytał Guy cicho. - Czy lady
Fenton ulituje się w końcu nad biednym Greville'em
i przyjmie jego oświadczyny?
42
To pytanie, stanowczo zbyt osobiste, wykraczało
poza ramy towarzyskiej konwersacji. Uśmiech znikł
z twarzy Sary, jej oczy pociemniały.
- Panno Sheridan, nie zasłużyłem sobie na takie
traktowanie - oświadczył z rozbrajającym uśmiechem.
- Powoduje mną troska o dobro przyjaciela, wiem
przecież, jakim afektem darzy lady Fenton! No, cho
ciaż może rzeczywiście moje pytanie było zbyt po
ufałe...
- Może trochę - przyznała niespodziewanie łagod
nym głosem Sara, prostując się na krześle. - Wyznam
jednak panu, że również czekam na to z wielką nie
cierpliwością. Od dwóch lat usiłuję przekonać Amelię,
ale ona jest głucha na moje argumenty.
- Greville skarżył się na to samo - przyznał smęt
nie Guy. - Panno Sheridan, a pani? Tak piękna panna
na pewno ma niejednego konkurenta. Proszę uchylić
rąbka tajemnicy, z radością zawiozę rodzicom jakąś
miłą wiadomość.
Już pytanie dotyczące Amelii było bardzo śmiałe,
jednak to ostatnie po prostu zaparło Sarze dech i zmu
siło do udzielenia bardzo ostrej odpowiedzi.
- Więc niech pan będzie łaskaw przekazać, że cie
szę się najlepszym zdrowiem i pogodą ducha. I kła
niam się pięknie!
Guy wcale nie sprawiał wrażenia zdeprymowanego,
przeciwnie, wydawał się nadzwyczaj usatysfakcjo
nowany odpowiedzią.
43
- Dziękuję, panno Sheridan. Pani słowa ośmielają
mnie i pozwalają mieć nadzieję...
- Chyba płonną! - padła następna, druzgocąca
odpowiedź. - Nie mam najmniejszego zamiaru ośmie
lać pana do czegokolwiek!
Guy z wielką powagą pokiwał głową.
- No tak, teraz rozumiem! Sądziłem, że dżentel
meni z Bath są ślamazarni, a teraz widzę, że to pani
patrzy na nich z wysoka! Chyba niełatwo zdobyć pani
przychylność, panno Sheridan!
- Na pewno będzie to ponad siły pewnego... nicponia,
który tak potraktował moje róże! Nie sądzę jednak, żeby
z tego powodu pobyt w naszym mieście uważał pan za
zmarnowany. Mnóstwo młodych dam będzie zachwyco
nych, jeśli lordowska mość raczy z nimi poflirtować.
- Flirciary? O, nie! Mnie interesuje ktoś inny -
stwierdził krótko Guy, spoglądając na nią bardzo wy
mownie. -I dlatego usilnie proszę, aby na jutrzejszym
balu pozwoliła mi pani ze sobą zatańczyć.
- Nie wiem jeszcze, czy w ogóle będę na tym balu,
milordzie - oświadczyła wyniośle panna Sheridan. -
Mam inne zamysły!
Niestety, rozbawione oczy Guya wręcz napawały
się jej chłodem i oschłością.
- Zamierza pani sprawić swej kuzynce taki zawód?
Lady Amelia z pewnością będzie niepocieszona. Czy
mam osobiście wystąpić do niej z petycją, aby wyper
swadowała pani ten niedorzeczny pomysł?
44
- Nie, nie, proszę sobie w ogóle nie zawracać tym
głowy - zaprotestowała żywo Sara, a jej policzki zro
biły się o ton ciemniejsze. Zdawała sobie sprawę, że
zagalopowała się. Guy naturalnie też zdawał sobie z te
go sprawę i teraz upajał się jej zakłopotaniem.
Kiedy wielki zegar dostojnie i głośno wybił go
dzinę, Amelia z cichym okrzykiem poderwała się
z sofy.
- Panowie wybaczą, ale jestem zaproszona do pani
Chartley na wista. Nie chciałabym się spóźnić...
Panowie powstali z miejsc. Greville ofiarował
się Amelii jako eskorta, co przyjęła z wdzięcznym
uśmiechem. Guy złożył na dłoni Sary delikatny poca
łunek.
- Jestem pewien, że spotkamy się jeszcze dziś wie
czorem. Czy panie wybierają się na tańce do Pump
Room?
- Naturalnie! - wykrzyknęła Amelia, ubiegając Sa
rę, która miała zamiar zaprzeczyć. - Po raz ostatni
w tym roku będą grać ludowe tańce! Jak to miło, że
znów będzie okazja pana spotkać, lordzie Renshaw!
- Cała przyjemność po mojej stronie, lady Fenton!
Kłaniam się nisko, panno Sheridan!
Wyszli razem. Sara, spoglądając dyskretnie zza fi
ranki, widziała, jak lord jeszcze raz żegna się z Amelią
i przyjacielem, i rusza w przeciwną stronę. Guy Ren
shaw. Wyrósł na czarującego dżentelmena, no i wcale
nie krył, że interesuje go panna Sheridan. Niestety, dla
45
Sary nie było tajemnicą, że za lordem ciągnie się zła
sława flirciarza i uwodziciela. Czyż można więc brać
jego słowa poważnie? Na pewno nie. Nie należy
w ogóle zawracać sobie tym głowy, tym bardziej że
Guy i tak wkrótce wyjeżdża z Bath. A ona wyrusza
do Blanchlandu... Nagle ogarnęło ją wielkie przygnę
bienie. Poczuła, że wcale nie pragnie oglądać, co roz
pustny kuzyn uczynił z dawnego gniazda Sheridanów
ani rozwiązywać problemów nieślubnej córki Franka.
Amelia ma rację, odradzając jej tę podróż. Przecież
pan Churchward również sugerował, aby posłać tam
kogoś innego.
Pojedzie jednak. Oczywiście! Jeśli będzie działać roz
ważnie, wszystko pójdzie gładko. Z Bath do Blanchlandu
jest tylko jeden dzień drogi. Z pewnością odszukanie
Oliwii nie zajmie zbyt wiele czasu. Wypyta dziewczynę
o jej kłopoty, przekaże odpowiednie dyspozycje panu
Churchwardowi i wróci do Bath. Zajmie jej to tydzień,
najwyżej dziesięć dni.
Obecność lorda Renshawa i sir Greville'a Baynha-
ma na tańcach w Pump Room wywołała wielkie po
ruszenie. Greville był znaną postacią wśród miejscowej
socjety, jako że majątki Baynhamów ciągnęły się na
północ od Bath, zaledwie kilka kilometrów od miasta.
Niejedna dama gotowa była pocieszyć przystojnego
lorda, gdyby tylko przestał oświadczać się lady Fenton.
Tego wieczoru jednak jeszcze większe zainteresowanie
46
wzbudzała osoba lorda Renshawa, partii znakomitej,
gdyż ten młody człowiek, nie tylko przystojny i bo
gaty, dziedziczył również tytuł lordowski.
Wieczór był bardzo piękny, niebo usiane gwiazda
mi. Niewielką odległość, dzielącą Brock Street od
Pump Room, Amelia i Sara postanowiły pokonać pie
szo. Każda dama wie, że mroźne powietrze pięknie
różowi policzki i dodaje blasku oczom.
- Wyglądasz prześlicznie, moja Saro! - mówiła
z aprobatą Amelia, kiedy po przybyciu na miejsce wy
plątały się z długich peleryn. - Zawsze wyglądasz bez
zarzutu, cieszy mnie jednak, że na ten wieczór porzu
ciłaś nareszcie żałobne kolory! Wiem, kochanie, byłaś
bardzo oddaną siostrą, ale niepodobna, abyś do koń
ca życia chodziła ubrana na ciemno. Jesteś jeszcze taka
młoda... A w tych różowościach jest ci po prostu
cudnie! Ciekawa jestem, czy to przypadkiem nie
pewien dżentelmen wpłynął na tak cudowną prze
mianę...
- O, popatrz, Milly! - zawołała pospiesznie Sara.
- Pan Tilbury, razem z siostrą!
- Aha, rzeczywiście, to on - stwierdziła obojętnym
głosem lady Fenton, spoglądając wręcz z niesmakiem
na nudnawego dżentelmena z sąsiedztwa. - Całe
szczęście, że Greville przyprowadzi tego młodego, cza
rującego przyjaciela. W Bath rzadko kiedy uświad
czysz kogoś tak interesującego.
Sara zarumieniła się jak piwonia - ale przecież tak
47
dzieje się zawsze, kiedy z mrozu wchodzi się do po
rządnie ogrzanego pomieszczenia! Nigdy nie przyzna
łaby się kuzynce, że swej toalecie poświęciła dwa razy
więcej czasu niż zazwyczaj i przeżywała męki, nie mo
gąc się zdecydować, czy wybrać jedwab różowy, czy
w kolorze morskim. Zdenerwowanie, które odczuwała
przez całe popołudnie, teraz przybrało na sile i osiąg
nęło apogeum, gdy razem z Amelią przekraczały próg
sali balowej. Doświadczyła wówczas sensacji zupełnie
sobie nieznanych. Ucisk w sercu był bolesny, nogi
dziwnie odmawiały posłuszeństwa. I to wszystko z po
wodu Guya Renshawa, który kiedyś wpuścił do jej po
koju olbrzymią ropuchę.
Guy był już w sali balowej, zajęty rozmową z Gre-
ville'em. Oczy prawie wszystkich dam zwrócone były
w jego stronę. Nic dziwnego. Dumny Woodallan, nad
zwyczaj przystojny i elegancki, wprost przyciągał
wzrok.
- Przynajmniej połowa znajomych pań słyszała już,
że lord złożył nam wizytę i prosiła, aby go przedstawić
- szeptała Amelia, skrywając uśmiech za wachlarzem.
- Już dawno nikt nie zrobił takiej furory.
- Grev też wygląda bardzo korzystnie.
- Tak. Prezentuje się całkiem znośnie - powiedzia
ła Amelia głosem tak doskonale obojętnym, że Sara
zapragnęła nagle chwycić ją za szczupłe ramionka
i potrząsnąć z całej siły. - Bardzo go lubię, wiesz, to
takie siostrzane uczucie.
48
- Siostry bardzo surowej - zauważyła cierpko
Sara.
- Naprawdę aż tak źle go traktuję?
- Okropnie! I nie doceniasz ani trochę! A to
wspaniały i bardzo porządny człowiek. Wybacz
szczerość, Milly, ale on nie przegrywa kroci w karty
ani nie upija się do nieprzytomności jak twój zmarły
mąż!
- No, może... - przyznała Amelia bez większego
entuzjazmu. - Ale Alan był taki porywający!
Sara westchnęła w duchu. Dla niej Alan Fenton był
zwykłym nicponiem, pozbawionym wszelkich zasad,
a Amelia, dziwna rzecz, wspominała go wręcz z roz
rzewnieniem, lekceważąc prawego i uczciwego Gre-
ville'a. Tego samego Greville'a, którego jasnoniebie
skie oczy pojaśniały jeszcze bardziej na widok zbliża
jącej się lady Fenton.
- Panno Sheridan! Witam panią! - mówił miło
Guy, delikatnie ujmując dłoń Sary. - Błagam o taniec,
chociaż jeden, wyjąwszy jednak menueta, który jest
dla mnie stanowczo zbyt podniecający!
A więc znowu kpił.
- Czyżby gustował pan w tańcach ludowych? -
spytała sucho. - Będą grać je po ósmej.
- A walca?
- O, nie! Walc jest zbyt szybki dla Bath.
- A więc trudno! W takim razie będę prosił o ta
niec ludowy, panno Sheridan! A teraz, jeśli wolno, był-
49
bym zaszczycony, gdyby pani zechciała zaspokoić głód
w moim skromnym towarzystwie.
- Dziękuję, z miłą chęcią - odparła uprzejmie Sa
ra, przyjmując ramię lorda.
Zręcznie manewrując między gośćmi, przeprowadził
ją do bocznej sali i usadowił w zacisznej wnęce, a sam
podszedł do stołu, zastawionego smakowitym jadłem.
Natychmiast obstąpiło go kilka młodziutkich dam, de
biutujących w wielkim świecie. Jedna z nich wciągnęła
go w rozmowę na temat rozkoszy podniebienia, odczu
wanych przy spożywaniu poziomek. Tymczasem za ko
lumną, nieopodal wnęki, w której siedziała Sara, stały
dwie matrony, czujnym okiem obserwujące swe pocie
chy. Ich teatralny szept, niestety, docierał do uszu Sary.
- A jego reputacja, droga pani Bunton! - narzekała
jedna z dam. - Koszmar! Prawdziwy koszmar!
- Czy tak, pani Clarke?
- No... Przynajmniej tak mówiono o nim, zanim
poszedł na wojnę. Być może służba wojskowa nieco
go odmieniła, ale...
- Ma pani rację, jak już ktoś pobłądził...
- Myślę jednak, że małżeństwo z porządną kobietą
wypleni z niego złe nawyki.
Obie damy zamilkły na chwilę, niechybnie zasta
nawiając się nad korzyściami płynącymi z małżeństwa
z lordem.
- Słyszała pani, że lady Melville była jego kochan
ką? Przez cały rok!
50
- O, tak! Mówiono, że to był bardzo namiętny i burz
liwy romans!
- A potem ta historia z lady Paget!
- Okropność! A jej mąż podobno niczego się nie
domyślał.
- Teraz lord Woodallan ponoć chce, żeby jego syn
się ustatkował.
- Woodallanowie są bardzo bogaci.
- O, tak. Gdyby lord starał się o pani Emmę, nie
wiem, co bym pani radziła...
- Sama też nie wiem... Ale on podobno lubi jas
nowłose! Jak moja Emma!
Może to i dobrze, że lord, umknąwszy pannom, po
wrócił już do Sary, czuła bowiem, że jej biedne uszy
nie wytrzymają dłużej tego gadania.
- Panno Sheridan! Czy coś się stało? - pytał za
niepokojony Guy, stawiając na stole tacę. - Wygląda
pani na bardzo zdenerwowaną! Może pani coś dolega?
- Czuję się wyśmienicie - oświadczyła lodowatym
głosem. - Choć przed chwilą zmuszona byłam do po
znania listy pańskich miłostek! Chyba dobrze, że pan
wkrótce opuszcza Bath, bo z pańskiego powodu za du
żo zamieszania w naszym prowincjonalnym... gołęb
niku! Doprawdy...
- Zadziwiające! - wykrzyknął Guy, wpatrując się
zachwyconym wzrokiem w jej wzburzoną twarz. -
Nigdy bym nie przypuszczał, że stać panią na taką
szczerość! A więc zmuszono panią do wysłuchania fry-
51
wolnych plotek? Panią, taką układną, przyzwoitą pannę
z Bath!
- Bo ja taka jestem naprawdę, milordzie - odparła
Sara i natychmiast wypiła nieprzyzwoicie duży łyk
szampana. - Dlatego też myślę, że to nie wypada, aby
pan zaszczycał mnie swoją uwagą.
- Ale dlaczego? - spytał Guy, nagle posmutniały.
- Czy dlatego, że pani cieszy się powszechnym sza
cunkiem, a ze mną, niestety, jest inaczej? Panno She-
ridan, ja naprawdę jestem pani bardzo wdzięczny za
miłe traktowanie... Może dzięki temu uda mi się
poprawić moją nie najlepszą reputację? Kiedy te ma-
trony zauważą, że pani patrzy na mnie przychylnym
okiem...
- Nonsens! Pan mówi same nonsensy, milordzie!
Guy uśmiechnął się, lecz natychmiast znów spo
ważniał.
- Dobrze, panno Sheridan! Jeśli nie gustuje pani
w moich nonsensach, spróbuję posłużyć się prawdą.
Jakby mimochodem, lekko musnął dłoń Sary. Pra
wie niewyczuwalnie. I znów Sara odczuła rzecz nową,
niebywałą. Jego palce prawie jej nie dotknęły, a jej
się wydało, że te palce... parzą.
- Myślę, panno Sheridan, że mamy pokrewne du
sze, mimo że różnimy się od siebie.
Sara, milcząc, zabrała się do jedzenia, szczęśliwa,
że ręka, w której trzyma widelec, jakimś cudem nie
drży gwałtownie.
52
- Panno Sheridan? Czy pani nigdy nie pragnęła
przeżyć czegoś bardziej... ekscytującego?
Serce Sary nadal biło jak młotem, teraz jednak prze
de wszystkim z gniewu. Czy lordowska mość potrafi
z nią mówić tylko na jeden temat? Jednocześnie po
czuła się bezradna, ponieważ była całkowicie pewna,
że lord nie zmieni tematu, pozostaje tylko kwestia, jak
głęboko postanowił go drążyć.
- Moje życie wcale nie jest mało ekscytujące, mi
lordzie. Mam swoje książki, listy i krąg bliskich zna
jomych. W Pump Room bardzo często odbywają się
różne koncerty, a kiedy pogoda sprzyja, można spa
cerować po parku.
- Faktycznie, bardzo ekscytujące zajęcia - mruknął
Guy pod nosem, rzucając jej pełne ironii spojrzenie
znad swego kieliszka. - Czy była pani w Londynie?
- Nie, nie byłam.
- Rozumiem... no tak.
Ironia znikła z jego oczu, znów mówił poważnie.
- Pani ojciec umarł zbyt wcześnie i nie było niko
go, kto wprowadziłby panią w świat. Przecież pani brat
bez przerwy podróżował...
- Mnie naprawdę podoba się życie na prowincji -
przyznała szczerze Sara. - Bath jest uroczym miastem.
- Nie wątpię! I mówię to najzupełniej poważnie.
Jednak czy pani nigdy nie miała ochoty cieszyć się
młodością? Odzyskać ją?
- Ależ ja wcale nie mam poczucia, że straciłam
53
swoją młodość! Poza tym myślę, że jeszcze daleko mi
do wieku sędziwego!
- Brawo! Jakież to budujące, spotkać młodą damę,
która wcale nie rozpacza, że życie jej umyka. I kto
wie, co jeszcze przed panią. Dzisiejszego wieczoru pa
ni wygląd stanowi zachętę dla każdego hm... znawcy
uroków niewieścich.
- Nie mam zamiaru nikogo do niczego zachęcać.
- Wspomniałem tylko o pewnym typie mężczyzn.
- Chyba nie bardzo wypada mi się w to zagłębiać,
milordzie.
- Cóż za subtelność i rozwaga! Lady Amelia za
pewne uważa, że jest pani idealną damą do towarzy
stwa. Mam rację?
Rozmowę przerwało niespodziane zjawienie się pa
na Tilbury'ego, pragnącego zatańczyć z panną Sheri-
dan. Nie było powodu, żeby odmówić. Sara, zgodnie
z konwenansami, przeprosiła Guya, Guy nie protesto
wał. I nagle to uleganie konwenansom zirytowało Sarę.
Potem, tańcząc z ociężałym sąsiadem, mogła tylko po
patrywać, jak piękny Guy obskakuje co ładniejsze pan
ny. Wmawiała sobie, że ją to w ogóle nie obchodzi.
Do ich wspólnego tańca Guy stawił się odrobinę za
późno. Sara zauważyła, że trudno mu było rozstać się
z poprzednią partnerką, bardzo młodą i bardzo urodzi
wą panną Bunton. Zdenerwowało ją to, owszem, udało
jej się jednak powitać Guya spokojnie i miło. Potem
jednak poczuła się wręcz upokorzona, kiedy jego kpią-
54
ce spojrzenie powiedziało wyraźnie, że on wyczuwa
jej nastrój. To zirytowało ją jeszcze bardziej.
- Jest pani dziwnie osowiała - stwierdził Guy po
chwili. - Tańczy pani doskonale, nie musi więc pani
uważać na każdy krok. Co się stało, panno Sheridan?
Czyżbym znów naraził się pani?
Kpina w jego oczach na nowo roznieciła gniew Sa
ry. Niestety, piękny lord wyzwalał w niej najgorsze in
stynkty.
- Spędziliśmy razem zaledwie kilka godzin, milor
dzie - oświadczyła na pozór słodko. - To zbyt krótko,
aby pan był w stanie czymkolwiek mi się narazić.
Rozdzielili się w tańcu, Sara zdążyła jednak prze
chwycić ponure spojrzenie Guya, który powrócił po
kilku minutach z gotową ripostą:
- No cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kie
dyś uda rai się zburzyć pani spokój. A może jednak
uczyni mi pani tę łaskę i już teraz raczy mnie zauwa
żyć, ofiarowując choć odrobinę... antypatii?
- Ależ... milordzie!
- Dlaczego nie? To chyba będzie lepiej odzwier
ciedlać stan faktyczny!
- Proszę o wybaczenie, milordzie. Trochę niezręcz
nie się wyraziłam.
Muzyka przestała grać, ale Guy nie puszczał ręki
Sary. Stali wśród kłębiącego się tłumu, lecz Sara miała
wrażenie, że nagle dookoła zapadła cisza, że w sali
nie ma nikogo oprócz niej i Guya. Przekonanie, że on
55
pragnie ją pocałować, było tak silne, iż bezwiednie od
sunęła się o krok...
- Proszę się nie lękać - powiedział Guy cicho. -
Nie zrobię tego... przynajmniej nie teraz, nie tutaj. Ale
pokusa jest ogromna, panno Sheridan!
ROZDZIAŁ TRZECI
Tej nocy Sara spała mocnym, zdrowym snem, obu
dziła się jednak bardzo wcześnie, trapiona niespokojną
myślą. Jak sir Ralph zareaguje na jej niespodziewaną
wizytę? Czy okaże życzliwość córce zmarłego kuzyna?
Czy będzie można obdarzyć go zaufaniem? Raczej nie,
skoro Oliwię po raz ostatni widziano w drzwiach jego
rezydencji, a potem zaginął po niej wszelki słuch. Sara
zadrżała i wsunęła się głębiej pod kołdrę, gdzie było
ciepło i bezpiecznie. Nie po raz pierwszy miała wra
żenie, że wplątuje się w sytuację jakby żywcem wziętą
z gotyckich opowieści. Z drugiej jednak strony, jako
osoba trzeźwa i praktyczna, wierzyła, że istnieje proste
wytłumaczenie zniknięcia Oliwii. Prawdopodobnie
wyjechała do krewnych, nikomu o tym nie mówiąc,
a jej kłopoty to romans lub prośba o załatwienie po
sady guwernantki przy jakiejś majętnej rodzinie. Tak
więc na pewno uda się wszystkiemu zaradzić!
Odrzuciła kołdrę i raźno wyskoczywszy z łóżka,
podeszła do okna. Na czystym, bezchmurnym niebie
świeciło blade, zimowe słońce. Było pięknie, choć na
pewno bardzo mroźnie. W całym domu panował już
57
rej wach, przygotowania do wieczornego balu ruszyły
pełną parą. Sara, naturalnie, ofiarowała się z pomocą,
znając jednak dobrze Amelię, wiedziała, że kuzynka
jeszcze śpi. Zatem nic nie stało na przeszkodzie, aby
przed śniadaniem zaaplikować sobie porządny łyk cu
downego, mroźnego powietrza.
Za domem lady Fenton, w podwórzu, była niewiel
ka stajnia. Stały tam dwa konie do powozu, łagodna
siwa klaczka do spokojnych przejażdżek po parku oraz
druga klacz, nieco ostrzejsza, na której lubiła jeździć
Sara. A ten rześki poranek wprost zapraszał na prze
jażdżkę. Astra zapewne była tego samego zdania. Sta
tecznym krokiem przemierzyła ciche jeszcze ulice
Bath, a kiedy dotarły do wyłożonej darnią Landsdown,
zerwała się ochoczo do galopu. Z galopu szybko prze
szła w cwał i niebawem stajenny Tom, towarzyszący
Sarze, pozostał daleko w tyle. Dojechawszy więc sa
motnie do wzgórz, za którymi ciągnęła się posiadłość
Greville'a Baynhama, Sara puściła wodze luzem i koń
zaczął wspinać się po stromym zboczu. Na szczycie
wzniesienia teren był znów płaski i Sara pozwoliła
Astrze iść swobodnie, swoim tempem, a sama zagłę
biła się w rozmyślaniach.
Lord Guy Renshaw... O, tak! Miał rację. Łączy ich
jakieś pokrewieństwo dusz, dziwne i niepokojące. Po
winna unikać go, mimo że pod wieloma względami
był bardzo dobrą partią. Tak dobrą, że śmiało mógł
ożenić się z damą stojącą o wiele wyżej w hierarchii
58
społecznej niż skromna dama do towarzystwa, co pra
wda ustosunkowana, ale za to bez grosza. Jednak,
z drugiej strony, lord nie był dobrą partią z powodu
swej mocno nadszarpniętej reputacji, a poza tym nie
sprawiał wrażenia człowieka, który pragnie się ustat
kować. Zatem znajomość z nim może spowodować
groźne w skutkach komplikacje. Sara westchnęła ci
chutko. W ciągu ostatnich sześciu lat kilku dżentel
menów deklarowało chęć poprowadzenia jej przed oł
tarz, żaden jednak nie odpowiadał jej oczekiwaniom.
A Sara nie należała do kobiet, które zrobią wszystko,
aby uniknąć staropanieństwa. Zdawała sobie jednak
sprawę, że trudno mieszkać u kuzynki do końca życia,
coraz bardziej też tęskniła za własnym domem, gdzie
byłaby panią. Niestety, złośliwy los zetknął ją teraz
z dżentelmenem, którego w swych planach na przy
szłość w ogóle nie powinna brać pod uwagę!
- Witam panią, panno Sheridan! Jaki piękny dziś
poranek!
Obiekt jej smętnych rozważań wyjeżdżał właśnie
konno z bramy Chelwood Park, posiadłości Baynha-
mów, uśmiechając się promiennie.
- Pani klacz jest pełna werwy - zagadnął, podjeż
dżając bliżej i wpatrując się bez żenady w ślicznie za
rumienioną od mrozu i wiatru twarz dziewczyny.
Konie poszły dalej razem, łeb w łeb. Lord dosiadał
pięknego kasztanowatego huntera. Ubrany był z dys
kretną, lecz wyszukaną elegancją. Jego gęste jasne wło-
59
sy rozwiał wiatr, ciemne oczy rozświetlało poranne
słońce... Wyglądał po prostu - zniewalająco.
- Kuzynka pani nie wybrała się na przejażdżkę?
- Amelia nie przepada za jazdą konną. Towarzyszy
mi stajenny - wyjaśniła Sara, wskazując szpicrutą na
Toma, który zły jak diabli pokrzykiwał na swego sta
rego kuca, z mozołem wspinającego się po zboczu.
- I biedak ciągle zostaje w tyle! Jest pani świetną
amazonką, panno Sheridan! Wczoraj, wyliczając swoje
zajęcia, nic pani o tym nie wspomniała.
- Wychowałam się na wsi, milordzie, to zrozumia
łe, że jeżdżę konno.
- Ale pani jeździ znakomicie, panno Sheridan, a to
rzadkość wśród dam.
Sara roześmiała się.
- Nie jest pan dziś łaskaw dla dam, milordzie! Tym
bardziej cieszę się, że moje skromne umiejętności spot
kały się z pańską przychylnością.
- Trudno było ocenić inaczej coś, co jest doskonałe
- odparł lord, spoglądając na nią bardzo wymownie.
- A mnie niełatwo zadowolić, panno Sheridan!
Sara zarumieniła się, ale nie tylko z powodu po
chwały. Kiedy zerkała na towarzysza, nie mogła opę
dzić się od nadzwyczaj śmiałej myśli. Że ten właśnie
mężczyzna będzie ją kiedyś całował. Nagle uświado
miła sobie, że Guy przygląda jej się z wielką uwagą,
a w dodatku tak, jakby czytał w jej myślach. Speszona,
szybko ściągnęła wodze i ustawiła konia bokiem.
60
- Przepiękny widok - stwierdził Guy, spoglądając
w dół, na Bath i wzgórza Somerset, widniejące na ho
ryzoncie. - Ale wiatr zaostrza apetyt, a śniadanie
w Chelwood czeka. Panno Sheridan! Nie miałaby pani
ochoty przyłączyć się do dwóch samotnych kawale
rów? Proszę...
Tom, poklepujący czule swego zmęczonego wspi
naczką konia, spojrzał na Sarę z wielkim oburzeniem.
- Dziękuję za zaproszenie, milordzie - odparła
z miłym uśmiechem. - Sądzę jednak, że bardziej wy
pada, abym zjadła śniadanie przy Brock Street.
- Do Brock Street daleko, panno Sheridan! Nie boi
się pani, że w drodze umrze z głodu?
- Wytrzymam, milordzie! A muszę wracać, żeby
pomóc Amelii w przygotowaniach do balu. Zegnam
pana, lordzie Renshaw.
- Chwileczkę, panno Sheridan!
Dłoń Guya przykryła dłoń Sary, ściągającą już wo
dze klaczy.
- Czy dla lady Amelii walc też jest za szybki? Mó
wiła pani, że Bath nie przepada za tym tańcem.
- Lady Fenton uwielbia walca.
- W takim razie... - Guy uśmiechnął się z zado
woleniem i zabawnie zasalutował szpicrutą. - Panno
Sheridan, błagam, aby pani ten taniec ofiarowała mnie.
Sala balowa wyglądała przepięknie. Jedwabne dra-
perie, czerwone i niebieskie, spływały ze ścian i owi-
61
jały się wokół śnieżnobiałych kolumn. Dziesiątki bia
łych świec wetknięto w kinkiety i do wazonów, w któ
rych pyszniły się piękne, dorodne róże. Te róże, główny
element dekoracji i powód wielkiego zmartwienia, do
ręczono niespodziewanie późnym popołudniem. Ilość
była ogromna i zaaferowane służące, wśród chichotów
i poszturchiwań, rozbiegły się po całym domu w po
szukiwaniu dodatkowych wazonów. Ktoś nadgorliwy
przyniósł nawet nocnik, który przerażony Chisholm,
widząc nadchodzącą lady Amelię, wcale nie flegma
tycznie wepchnął za stojak na parasole. Róże przysłał
anonimowy ofiarodawca. Dopiero kiedy lady Amelia
udała się do kuchni, aby jeszcze raz rzucić okiem na
ostatnie przygotowania, a służące rozbiegły się do in
nych zajęć, kamerdyner dyskretnie przekazał Sarze
prześliczny bukiecik z różowych różyczek. W bukie
ciku był bilecik, na którym ktoś dużym, zamaszystym
pismem skreślił tylko dwa słowa: „Odpokutowałem?
Renshaw".
I teraz Sara, z jedną z tych słodkich różyczek przy
piętą do staniczka sukni w morskim kolorze, czuła co
raz większe podniecenie na myśl, że wkrótce znów uj
rzy dżentelmena, któremu tak skutecznie udało się po
prawić jej humor.
- Przepięknie udekorowałaś salę, Milly - szeptała,
kiedy razem z kuzynką czekały w holu na następną
partię gości. - A możesz już zdradzić sekret, jakie po
trawy będą też w tych trzech kolorach?
62
- Mogę - śmiała się Amelia. - Czerwony jest
pstrąg w sosie pomidorowo-czosnkowym. Bekas jest
w białym sosie winnym...
- A niebieskie?
- Lody z sokiem z czarnych jagód! Zostały nazwa
ne „Lody Napoleońskie", kucharka mówi, że kręciła
je z prawdziwą przyjemnością.
Wzrok Amelii prześlizgnął się po różach, wyziera
jących niemal z każdego kąta.
- Są wspaniałe, prawda? Nie domyślasz się, kto
mógł je przysłać? Saro...
- Kłaniam się pięknie, lady Amelio! Panno Sheri-
dan, jestem szczęśliwy, że jednak zdecydowała się pani
zaszczycić ten bal swoją obecnością.
Sara drgnęła nerwowo i odwróciła się, niezbyt je
szcze pewna, czy widok lorda, zgiętego w ukłonie, na
pawa ją radością. Z jednej strony dobrze, że się zjawił,
bo Amelia przestanie dopytywać się, kto przysłał róże.
Z drugiej jednak strony, jak cieszyć się na widok ko
goś, kto patrzy tak drwiąco?
- Lord Renshaw! Jakże się cieszę, że drogi pan
przybył na mój skromny bal - powitała go z entuzja
zmem pani domu. - Ale skąd ta uwaga, milordzie?
Dlaczego Sary miałoby tu nie być? Saro, przecież już
miesiąc temu obiecałaś, że mnie nie zawiedziesz!
- Nie mam pojęcia, o czym mówi jego lordowska
mość! - powiedziała szybko Sara, piorunując wzro
kiem Guya.
63
- Znów zrozumiałem coś na opak, proszę wybaczyć
- przepraszał skruszony. - Lady Amelio, czy pozwoli
pani, abym zatańczył teraz z panną Sheridan?
- Naturalnie! Nie wiem jednak, czy Sara...
Ale Guy, jakby pewien przyzwolenia Sary, już bral
ją pod ramię.
- Grają walca, panno Sheridan. A pani raczyła
obiecać mi ten taniec.
Sara tańczyła znakomicie. Walc z Guyem Rensha-
wem był zupełnie innym doświadczeniem niż nie
mrawe pląsy z ciężkawym panem Tilburym. Walc
z Guyem był tańcem zmysłów. Kiedy unosiła głowę,
w ciemnobrązowych oczach, dziwnie teraz ciepłych,
widziała zachwyt i jeszcze coś, co wzbudzało w niej
lęk. Pragnienie, którego on wcale nie starał się ukryć.
Zamykała więc oczy, żeby od tego pragnienia uciec.
Żeby rządził nią tylko walc...
- Pięknie pani tańczy, panno Sheridan. Pamiętam,
już jako dziecko ślicznie pani śpiewała i tańczyła...
- A pan nie miał ochoty tańczyć ze mną - pożaliła
się Sara z uśmiechem, zadowolona, że niewinna po
gawędka odciągnie ją od niebezpiecznych myśli i od
czuć. - Do dziś pamiętam jeden z bali dziecięcych, na
którym wzgardził pan mną bezlitośnie.
- Byłem osłem - przyznał ze skruchą Guy. - A po
za tym to przez naszych rodziców! Oni już chyba
wtedy umyślili sobie, żeby nas połączyć, a to najlep
szy sposób, aby szesnastolatek stanął okoniem.
64
Tym bardziej że panna liczyła sobie dopiero lat jede
naście.
- Rzeczywiście, nasi rodzice byli trochę nieroz
ważni, prawda?
- Ależ ja ich wcale nie winię, panno Sheridan! Po
spieszyli się, a lepiej było poczekać, aż panienka zmie
ni się w motyla... Na pewno dzisiaj nie byłbym już
takim osłem!
Spojrzenie ciemnobrązowych oczu było bardzo
śmiałe - i to teraz, kiedy tak bardzo potrzebna była
rozmowa jak najbardziej obojętna!
- Wolałabym, żeby pan nie szafował tak słowami,
milordzie! - oświadczyła Sara nienaturalnie mocnym
głosem. - Jestem już zbyt dorosła, aby pańskie po
chlebstwa przyprawiały mnie o zawrót głowy!
- Proszę wybaczyć, zapomniałem, ile pani liczy
wiosen. A to liczba bardzo dogodna, droga pani. Mogę
z panią flirtować do woli i reputacja moja na tym nie
ucierpi.
Sara osłupiała, a tymczasem walc się skończył. Mu
zyka ucichła, Guy zgiął się w ukłonie.
- Czy ofiaruje mi pani jeszcze jeden taniec, panno
Sheridan?
- Nie wiem, czy nie przyniosłoby to uszczerbku
pana reputacji - wypaliła Sara, nie bacząc, że jest tak
samo impertynencka, jak on przed chwilą. - Dwa tańce
z jedną damą poczytywane są w Bath za wielką śmia
łość, milordzie!
65
Jego odpowiedź utrzymana byłaby zapewne w tym
samym tonie, dalszą jednak utarczkę uniemożliwiło po
jawienie się lady Amelii, prowadzącej ze sobą jakiegoś
bardzo młodego człowieka.
- Lordzie Renshaw, pan pozwoli, że przedstawię...
Pan Elliston, bardzo spragniony wieści o swoim star
szym bracie, a pan podobno w Portugalii służył z nim
w tym samym oddziale?
- Tak, zgadza się - przytaknął Guy. - A więc pan
jest młodszym bratem Richarda? Witam pana.
Przejdźmy do bocznej sali, gdzie będzie można spo
kojnie porozmawiać. Zapraszam pana na kieliszek
wina.
Młodzieniec zarumienił się, a lady Amelia, uśmiech
nąwszy się miło do obu panów, chwyciła Sarę pod ramię
i pociągnęła za sobą w głąb sali.
- Biedni ci Ellistonowie! Od ponad pół roku nie
mają żadnych wieści o Richardzie - powiedziała ci
cho, wzdychając ze współczuciem. - Saro, masz bar
dzo żywe rumieńce! Czy ty aby się nie zgrzałaś, moja
droga?
- Ależ skąd, Milly! - zaprotestowała Sara, dziwiąc
się, że jej głos brzmi tak spokojnie.
- Lord Renshaw zdaje się emablować ciebie, moja
droga - zauważyła Amelia, spoglądając z wielką uwa
gą na mocno zaróżowione policzki Sary i oczy, błysz
czące wręcz niezdrowo. - Czy on przypadkiem nie
próbuje z tobą flirtować?
66
Sara z wdzięcznością przyjęła kieliszek wina od lo
kaja. Niemal jednym haustem opróżniła kieliszek do
połowy.
- Saro, co z tobą? - pytała coraz bardziej zanie
pokojona kuzynka. - Dobrze się czujesz?
- Czuję się świetnie, moja miła! - odparła Sara
z uśmiechem, lekko ściskając dłoń kuzynki. - A moje
nietypowe zachowanie należy, niestety, przypisać jego
lordowskiej mości!
- Chyba go nie ośmielałaś, Saro?
- Nie, nie... - Sara zawahała się na moment. -
Myślę, Milly, że odwrotnie, zniechęciłam go bardzo,
choć kosztowało mnie to trochę trudu. Sama wiesz,
jaki jest czarujący!
- Najważniejsze, że jesteś odporna na głupi flirt,
a lord Renshaw dostatecznie doświadczony, aby od
różnić lekkomyślną damę od przyzwoitej, poważnej
panny.
- No wiesz, Amelio! - obruszyła się Sara, marsz
cząc z niezadowoleniem nosek. - Czuję się, jakbym
miała sześćdziesiąt lat z okładem i była starą nudziarą!
- Lepiej być godną szacunku, niż dać się złapać
na słodkie słówka lorda - oświadczyła chłodno Amelia.
- Saro, on naprawdę ma okropną reputację. Pani Bun-
ton mówiła...
- Daruj sobie, Milly! - przerwała Sara gwałtownie.
- Dobrze wiem, co rozpowiada pani Bunton! Zapew
niam, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo ze stro-
67
ny jego lordowskiej mości. Doskonale zdaję sobie spra
wę z mojej pozycji i wiem, że lord nie może mieć wo
bec mnie poważnych zamiarów.
Kotyliona z panem Tilburym Sara tańczyła zupełnie
machinalnie, przebywając myślami gdzie indziej. Czu
ła się całkowicie wytrącona z równowagi. Nie umiała
potraktować zalotów pięknego lorda lekko, z humo
rem, była bowiem osóbką bardzo niedoświadczoną. Ten
mężczyzna pociągał ją tak bardzo, że nawet teraz, kie
dy na moment przypomniała sobie jego płonące oczy,
natychmiast zrobiło jej się straszliwie gorąco... Na
szczęście pan Tilbury nie był zbyt spostrzegawczy.
Sara zauważyła grupkę matron skupionych wokół
pani Bunton, która tłumaczyła im coś z wielkim prze
jęciem. Damy z oburzeniem potrząsały głowami, jedna
z nich spojrzała przelotnie na Sarę i natychmiast od
wróciła się, niemal ze wstrętem. Sara poczuła niepokój.
A cóż to za poruszenie? Czyżby ten jeden walc,
co prawda ze znanym birbantem, okazał się tak
monstrualną gafą? A przecież wczoraj ta sama pani
Bunton modliła się, żeby lord zwrócił uwagę na jej
córeczkę!
Pan Tilbury wygłosił kolejną, bardzo konkretną
uwagę o cenach węgla i Sara, skupiając się na sen
sownej odpowiedzi, zapomniała o plotkujących matro-
nach. Niestety, przypomniała sobie o nich bardzo szyb
ko. Taniec dobiegł końca, pan Tilbury odprowadził ją
pod ścianę. Kiedy mijała panią Clarke, dama demon-
68
stracyjnie zebrała fałdy swojej sukni i fuknąwszy zna
cząco, odwróciła się plecami, perorując dalej głośno:
- A czegóż to można oczekiwać od osoby, która
ma takie koneksje! W rodzinie Covellów płynie zła
krew, trudno, żeby kuzyneczka była inna! Dziwne, że
lady Amelia toleruje pod swoim dachem kobietę, która
nie ma pojęcia o dobrych obyczajach!
Sara zmartwiała. Rozejrzała się bezradnie dookoła,
szukając Amelii, napotykała jednak tylko nieprzyjazne
spojrzenia. Zewsząd słychać było przyciszone, pełne
oburzenia głosy. Lady Fenton stała daleko, pochłonięta
rozmową z Greville'em. Pan Tilbury, mimo że otwierał
i zamykał usta jak ryba wyrzucona na brzeg, nie był
w stanie wydusić z siebie ani słowa. I wszyscy cze
kali, co się teraz wydarzy.
Sara, rzuciwszy panu Tilbury'emu niewyraźne sło
wa przeprosin, w sekundę była już na schodach, prag
nąc jak najszybciej schronić się w swoim pokoju.
Wpadła tam jak wicher i zatrzasnąwszy za sobą drzwi,
oparła się o nie plecami. Zamknęła oczy. Ostre słowa
pani Clarke odbijały się echem w jej mózgu. Nie ma
pojęcia o dobrych obyczajach! A więc stało się. Ktoś
dowiedział się o jej wyjeździe do Blanchlandu i teraz
wszystkie matrony wzięły Sarę na języki, nie krępując
się nawet jej obecnością! Wstrętne, wstrętne plotkary!
Sara słyszała o przypadkach, kiedy złośliwe języki do
prowadzały do całkowitego wykluczenia z towarzy
stwa. Poczuła lęk, jednocześnie jednak zaczął rodzić
69
się w niej bunt. Nie, nie będzie chować głowy w pia
sek, jakby rzeczywiście miała powód do wstydu. Wróci
do sali balowej i pokaże wszystkim, że nic sobie nie
robi z dezaprobaty kilku plotkarek.
Energicznie otworzyła drzwi i ruszyła ku schodom.
Nagle z mroku wynurzył się ktoś wysoki i zaczął iść
w jej kierunku.
- Och, lordzie Renshaw! Przestraszył mnie pan!
- Widziałem, jak pani biegnie po schodach, więc
poszedłem za panią - odezwał się cicho, stając w krę
gu światła pod jednym z kandelabrów. - Panno She-
ridan, chciałbym pomówić z panią na osobności.
- Może wrócimy do sali balowej...
- Naturalnie, możemy wrócić. Ale zdaje sobie pani
sprawę, że jest pani teraz jedynym tematem rozmów
w tej sali?
Sara westchnęła z rezygnacją.
- A więc pan też już słyszał!
- Oczywiście, że słyszałem! I myślę, że albo stra
ciła pani rozum, albo jest pani zupełnie inna, niż sobie
wyobrażałem!
Sara wpatrywała się w niego z niedowierzaniem,
czując, jak pulsują jej skronie. Jak to? A więc lord
Renshaw myśli dokładnie to samo, co to stado plot
karek o ptasich móżdżkach?
- Mógłby pan darować sobie te docinki na temat
mojego charakteru! - wybuchnęła. - Wystarczą mi
złośliwe uwagi szanownych matron z Bath!
70
- Niby dlaczego mam sobie darować? - spytał
ostrym głosem. - Czy te pogłoski o pani wyjeździe
są prawdziwe, panno Sheridan?
- Tak... nie... To znaczy tak, mam zamiar pojechać
do Blanchlandu. Ale to nie jest tak, jak pan sobie
wyobraża!
- A co ja mam sobie wyobrażać?! - Guy ze złością
uderzył ręką w poręcz. - Ta wiadomość postawiła na
nogi pół miasta! Na Boga, panno Sheridan! Przecież
to nie jest miejsce dla szanującej się kobiety! Jeśli pani
tam pojedzie, może pani na zawsze pożegnać się ze
swoją reputacją!
- A ja, zdaje się, przeceniłam pańską osobę. To nie
pojęte, że wierzy pan plotkom, zamiast prosić mnie
o wyjaśnienie.
- Nie ma potrzeby, panno Sheridan - stwierdził po
nuro Guy. - Pani zachowanie można zinterpretować
tylko w jeden sposób. Albo brak pani tego, co nazy
wamy dobrym wychowaniem, albo... jest pani przy
zwyczajona do tego rodzaju towarzystwa i rozrywek,
jakie oferuje Blanchland.
Panna Sheridan rzadko traciła panowanie nad sobą.
W domu Amelii życie toczyło się spokojnie, mało kiedy
dochodziło do jakichś zgrzytów. Teraz jednak Sara po
czuła, że wpada w straszliwy gniew. Na tego lorda, który
zadziwiająco skwapliwie doszukuje się w niej najgor
szych cech, wpadając przy tym w niezrozumiałą furię.
- Wystarczy, mój panie! Nie życzę sobie, żeby pan
71
mnie obrażał! I trudno uwierzyć, że akurat pan bawi
się w moralistę! Nigdy jeszcze nie spotkałam większe
go hipokryty!
Obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem, uczyni
ła zdecydowany krok w kierunku swego pokoju. Myśl
o powrocie do sali balowej w jednej sekundzie wy
wietrzała jej z głowy. Teraz trzęsła się cała z gniewu
i oburzenia.
Guy poruszył się, ale nie odsunął. Przez chwilę mie
rzyli się wzrokiem, jakby tocząc bezgłośny pojedynek,
a potem Guy zrobił nagle krok do przodu i Sara zna
lazła się w pułapce, między jego ciałem a poręczą.
I wtedy lord pochylił głowę i pocałował ją. Był to po
całunek krótki, bolesny i niemiły, po którym Sara
znów poczuła przypływ ogromnego gniewu. Szarpnęła
się i zaczęła okładać pięściami zuchwalca. On jednak
nie zwolnił uścisku, przeciwnie, chwycił ją jeszcze
mocniej, udaremniając jakikolwiek protest.
- Żyję w zgodzie z moją reputacją, panno Sheridan
- powiedział cicho, odsuwając swoje usta zaledwie
o centymetr. - Proponuję, żeby pani zaczęła robić to
samo!
Jego usta były teraz inne. Słodkie i namiętne. Ciało
Sary zaczęło drżeć od pożądania, które ją przerażało.
Ale ramiona mężczyzny obejmowały ją mocno, ani na
moment nie zwalniając uścisku. Zresztą Sara przestała
się już szamotać. O, nie! Teraz pragnęła tylko jednego.
Żeby ta przyjemność nigdy nie miała końca. Jej ręce,
72
przed chwilą zaciskające się w pięści, teraz objęły go
za szyję. Jedna z rąk Guya ześlizgnęła się do jej bioder
i przygarnęła je mocno, druga dłoń wsunęła się w bur
sztynowe włosy nad karczkiem.
Sara jęknęła cichutko, przytulając się do lorda je
szcze mocniej. A on znów całował inaczej. Teraz nie
skończenie łagodnie, jakby smakował ich obopólną
przyjemność. Koronkowy szal, dotąd skromnie przy
krywający dekolt, zsunął się na podłogę. Palce Guya
musnęły obojczyk Sary, a potem usta zaczęły znaczyć
pocałunkami ścieżkę od nasady szyi ku wypukłościom
piersi. Sara, osłabła z rozkoszy, znów jęknęła. Jego
usta powróciły do jej warg, aby smakować ich słodycz.
Jedna z jego dłoni głaskała nagą skórę nad wycięciem
sukni. Z włosów Sary zaczęły wysuwać się szpilki i
z cichutkim brzękiem spadać na podłogę. Jej loki, kun
sztownie upięte na bal, opadły na ramiona, sukienka
zaczęła zsuwać się coraz niżej, darowując Guyowi co
raz więcej nagiej, rozgrzanej skóry.
Nagle otworzyły się drzwi sali balowej i kilka osób
wyszło do holu.
- Ojej! - pisnęła jakaś dama. - Chyba nastąpiłam
na szpilkę.
Sara usłyszała głosy, była jednak zbyt oszołomiona,
aby pojąć ich sens. Guy zachował dostateczną przy
tomność umysłu i zanim zaintrygowane towarzystwo
spojrzało ku górze, zdążył odciągnąć Sarę w mrok ko
rytarza.
73
- Co tam się dzieje? - zawołała któraś z dam. -
Czy tam na górze ktoś jest?
Ktoś coś cicho powiedział, damy zachichotały i całe
towarzystwo weszło do pokoju, w którym grywano
w karty.
Zapadła cisza. Sara wróciła do rzeczywistości.
I struchlała. Oto ona, Sara Sheridan, pozwala na naj
bardziej karygodne swawole mężczyźnie, który przed
kwadransem wątpił w jej cnotliwość. Jakby pragnęła,
aby utwierdził się w swym przekonaniu! I czym to się
mogło skończyć? Boże! A gdyby ktoś ich zobaczył?
Jak to się stało, że po ich słownej utarczce nagle
w obojgu zapłonęła tak wielka namiętność? Przecież
była na niego zła, chciała go wyminąć i uciec do swego
pokoju...
Błyskawicznie poprawiła suknię i podniosła z zie
mi szal. Szal, który chroni skromność kobiety. Tak mó
wiła matka... Niestety, Sary ten szal nie ochronił. Prze
cież ona jęczała, kiedy Guy ją całował i pieścił jej skó
rę... Czy to możliwe, że można kogoś nie lubić, a jed
nocześnie tak bardzo pożądać?
Ta myśl doprowadzała ją do rozpaczy, ale jeszcze
bardziej - kamienna twarz Guya. Uniosła więc buń
czucznie głowę i szybkim krokiem weszła do swego
pokoju. Usłyszała, że Guy wchodzi za nią.
- Będę wielce zobowiązana, jeśli pan raczy pozo
stawić mnie samą, milordzie!
- Dlaczego?
74
Wzrok Guya prześlizgnął się po wzburzonych wło
sach Sary i zatrzymał w ciemnym zagłębieniu między
piersiami.
- Jesteś niezła, panienko! Niewinność w połącze
niu z namiętnością! - oświadczył z cynicznym uśmie
chem. - Jednym słowem, rozwiała pani moje ostatnie
wątpliwości. Wszedłem tu za panią, aby uczynić jej
pewną propozycję, chyba miłą po tym przedstawie
niu na schodach. Zamierzam oszczędzić pani kłopo
tów, nie musi pani w poszukiwaniu protektora jechać
do Blanchlandu. Jestem dostatecznie bogaty i chyba
zdołam panią zadowolić pod każdym względem. Co
pani o tym sądzi?
Twarz Sary zrobiła się blada jak ściana. A więc je
szcze jedna obelga! Właściwie nie ma się czemu dzi
wić. Wzdychała z rozkoszy w jego ramionach, a on
wyciągnął z tego bardzo logiczny wniosek. Czy mogła
go za to winić? Nie.
- Proszę natychmiast stąd wyjść
Była pewna, że krzyknęła. Z jej ust wydobył się
jednak tylko niewyraźny, zduszony szept. Guy spojrzał
dziwnie pustym, nieruchomym wzrokiem, odwrócił się
i wyszedł.
- Saro?
Amelia pukała niemal bezgłośnie, tak samo cichy
był jej głos.
- Saro? Jesteś tam?
75
Sara spróbowała usiąść na łóżku. W pokoju było
prawie ciemno, przykręcona lampa dawała bardzo ma
ło światła, ale Amelia i tak dojrzała zmienioną twarz
kuzynki.
- Saro, co się stało? - krzyknęła przerażona, pod
biegając do łóżka.
Opuchnięta, zalana łzami twarz była prawie nie do
poznania.
- Och, Milly, jestem taka nieszczęśliwa!
Czuła, wrażliwa Amelia nie domagała się wyjaśnień,
tylko objęła serdecznie kuzynkę. Kiedy łkanie przy
cichło, Sara spytała z trudem:
- On już wyszedł?
- Kto, kochanie?
- Lord Renshaw.
W tym momencie Amelia zrozumiała kilka rzeczy.
- Tak, Saro. Wyszedł jakąś godzinę temu. Saro, czy
ty przedtem rozmawiałaś z lordem?
Kiwnięcie głową stanowiło całą odpowiedź. Amelia
popatrzyła na rozburzoną fryzurę Sary, na nagi dekolt,
którego nie chronił koronkowy szal.
- Saro! Czy on był tutaj? W twoim pokoju?
Sara znów bez słowa skinęła głową. Wzrok Amelii
powędrował na łóżko i mimo że starała się bardzo, nie
potrafiła ukryć przerażenia.
- Ale on... nie posunął się zbyt daleko?
Z ust Sary wydobył się na poły szloch, na poły ner
wowy śmiech.
76
- Nie, Milly, nie posunął się zbyt daleko!
Powoli wydusiła z siebie całą opowieść. Amelia
słuchała, siedząc bez ruchu i nie odzywając się ani sło
wem. Pozwoliła Sarze mówić.
- Czułam się okropnie, Milly - kończyła Sara. -
Najpierw miałam do niego pretensję, że źle mnie osą
dził, a potem zachowałam się... jak ulicznica! Nic
dziwnego, że tak mnie potraktował. I to wszystko, co
było tam, na schodach, stało się takie nikczemne. Po
co ja w ogóle...
Sara, znów zalewając się łzami, opadła na poduszkę.
- Nie obwiniaj siebie - odezwała się po chwili
Amelia. - Zauważyłam od początku, że on ci się bar
dzo podoba. Zakochałaś się w nim, Saro. Ale on nie
miał prawa tak cię potraktować! I to właśnie on! To,
co uczynił, jest niewybaczalne!
Amelia czule pogłaskała kuzynkę po ramieniu i po
dała jej chusteczkę do nosa.
- Moja droga, całe to zdarzenie stawia lorda Ren-
shawa w bardzo złym świetle. Musisz jak najszybciej
o nim zapomnieć - oświadczyła z mocą. - Postaram
się, abyśmy nigdy już nie musiały go oglądać!
Sara przygryzła wargę, aby znów nie wybuchnąć
płaczem. Myśl o tym, że nigdy już nie zobaczy Guya
Renshawa okazała się trudna do zniesienia.
- Saro, czy ty nadal masz zamiar jechać do Blanch-
landu? - spytała ostrożnie Amelia. - Niestety, prawie
wszyscy już o tym wiedzą. Przysięgam, nikomu na ten
77
temat nic nie mówiłam, obawiam się jednak, że ktoś
ze służby mógł podsłuchać.
- Całkiem możliwe - powiedziała zmęczonym gło
sem Sara, wstając z łóżka i podkręcając lampę. -
Niech sobie gadają, a ja i tak pojadę. Jutro z samego
rana.
- Ale ty nie możesz tam jechać! Czy nic nie jest
w stanie cię przekonać? Proszę, nie jedź, te plotki same
ucichną.
- Mylisz się, Amelio - przerwała Sara, wyciągając
z szafy płócienne torby. Jej ruchy znów stały się ener
giczne. - Zamierzam tam pojechać. Chcę tego jeszcze
bardziej niż przedtem, bardziej niż kiedykolwiek. Prze
de wszystkim dlatego, że nie będą mną rządzić jakieś
głupie opinie Guya Renshawa.
Sara wstała bardzo wcześnie, po prawie bezsennej
nocy. Wieczorem Amelia siedziała u niej jeszcze dobre
pół godziny, bezskutecznie próbując wyperswadować
kuzynce wyjazd do Blanchlandu. Potem Sara długo nie
mogła zasnąć, czując, jak upokorzenie i żal, spowo
dowane lekceważącym stosunkiem Guya, przeradzają
się w gniew. Gniew na Guya i na siebie, za swoją uleg
łość. Potem gniew przerodził się w ból, zdawała sobie
bowiem sprawę, jak bardzo zauroczył ją Guy Renshaw.
Teraz trzeba będzie wyrzucić go z serca...
Ustawiła torby pod drzwiami. Jakie to szczęście,
że Amelia po balu sypia wyjątkowo długo! Kolejna
78
scena byłaby nie do zniesienia, a tak Sara cichutko wy
mknie się z domu i zdąży na dyliżans. A przed wyj
ściem zajrzy do kuchni i coś przekąsi.
Ostrożnie otworzyła drzwi i prawie bezszelestnie
ruszyła po schodach na dół, zauważając ze zdziwie
niem, że w całym domu panuje już ożywiony ruch.
Było wręcz głośno. Okiennice pootwierane, służba bie
gała zaaferowana, a koło drzwi frontowych stały dwa
kufry, starannie przewiązane czerwoną taśmą. Nieda
leko schodów Chisholm, jak zawsze z zafrasowaną mi
ną, wysłuchiwał całej listy rozmaitych poleceń, prze
kazywanych przez osobę niewidoczną, jakże jednak ła
twą do rozpoznania.
- Niech Chisholm powiadomi panią Chartley, że
nie będę u niej na śniadaniu, w ogóle niech Chisholm
odwoła moje wszystkie wizyty.
- Oczywiście, proszę pani.
- Niech Chisholm dopilnuje też, żeby nie otwierano
zaproszeń od pani Bunton i pani Chartley.
- Tak jest, proszę pani.
Amelia, świeża jak poranek, w pięknej brązowej
sukni podróżnej i odpowiednio dobranym kapeluszu,
odwróciła się w stronę schodów i posłała zdumionej
Sarze promienny uśmiech.
- O, jesteś już, kochanie! Nareszcie! Pospiesz się,
trzeba zjeść coś przed podróżą. Aha, Chisholm... -
Głos Amelii stwardniał. - Gdyby zjawił się sir Bayn-
ham, niech Chisholm mu przekaże, że wyjechałam
79
z miasta i że nie życzę sobie widywać w moim domu
jego przyjaciela.
- Och, Milly! - krzyknęła Sara, nagle odzyskaw
szy głos. - Zrobisz Greville'owi przykrość, a przecież
on w niczym nie zawinił!
- To nie ma znaczenia - oświadczyła Amelia, uno
sząc dumnie głowę. - Sir Greville powinien wykazać
więcej dobrego smaku, dobierając sobie przyjaciół. Ko
chanie, jesteś gotowa?
Sara patrzyła oszołomiona, jak dwaj lokaje otwie
rają drzwi frontowe na oścież i wynoszą do powozu
kufry Amelii.
- Ależ Milly...
- Wiedziałam, że nie posłuchasz moich próśb -
oświadczyła Amelia, obejmując czule kuzynkę. - Toteż
ja zmieniłam zdanie. Droga Saro, jadę razem z tobą!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Guy z zasępioną miną spoglądał w okno pokoju
śniadaniowego. Czuł się podle. Po nocy spędzonej przy
kartach i winie bolała go głowa, do tego to uczucie
wielkiego niesmaku, które nie opuszczało go ani na
chwilę... Podczas śniadania opowiedział przyjacielowi
o pogłoskach krążących na temat wyjazdu Sary, także
o ich burzliwej rozmowie, choć nie zdradził oczywi
ście wszystkich szczegółów.
- Fatalnie - stwierdził otwarcie Greville, sięgając
do olbrzymiego półmiska po kolejną porcję smażonych
cynaderek. - Przecież ta biedna dziewczyna nie miała
żadnej szansy, żeby cokolwiek ci wytłumaczyć. A co
do tego wyjazdu, stawiam dziesięć do jednego, że te
plotkarki wszystko wyssały z palca.
- Niestety - westchnął Guy. - Kiedy zapytałem
pannę Sheridan wprost, czy jedzie do Blanchlandu,
wcale nie zaprzeczyła. Sam wiesz, jak tam teraz jest.
I dla mnie powód jej wyjazdu był oczywisty...
- Bzdura! Powodów do wyjazdu może być wiele.
Na przykład... może sir Covell zapragnął przekazać
81
jej jakieś rodzinne pamiątki? W każdym razie jestem
pewien, że powód jest inny, niż to sobie wyobraziłeś!
- Masz rację, Grev - przyznał ponuro Guy. - Osą
dziłem ją zbyt pochopnie.
- Nadzwyczaj pochopnie! Powinieneś się zastano
wić, dlaczego zareagowałeś tak gwałtownie - powie
dział surowym tonem sir Baynham. - Obraziłeś ją bar
dzo, Guy, i winien jesteś przeprosiny. Po śniadaniu wy
bieram się na Brock Street. Uważam, że powinieneś
pójść ze mną.
Guy zawahał się. Po co? Przecież panna Sheridan na
pewno nie będzie skłonna do żadnych rozmów. Przypo
mniał sobie, jak jej opór przerodził się w całkowitą uleg
łość, a on wykorzystał to bez skrupułów. Przypomniał
sobie jeszcze coś, o czym chciałby zapomnieć. Jak uleg
łość Sary wzbudziła w nim wielką namiętność, co za
dziwiło go tak bardzo, że poczuł wściekłość. A ta wściek
łość zrodziła obrzydliwą chęć, aby ukarać dziewczynę.
Na Boga, za co? Za to, że ta niewinna, niedoświadczona
istota obdarowała go swym pierwszym, cudownie natu
ralnym wybuchem namiętności?
A on potraktował to jak grę wyrafinowanej kurty
zany. Guy jęknął i ukrył twarz w dłoniach. I rzeczy
wiście, dlaczego tak gwałtownie zareagował? A nad
czym tu się zastanawiać? Odpowiedź jest bardzo pro
sta. Ta śliczna, skromna panna o orzechowych oczach
i włosach połyskujących jak bursztyn bardzo mocno
zapadła mu w serce - niezwykle mocno, zważywszy
82
krótki okres znajomości. I właśnie wobec tej panny
zachował się jak ostatni głupiec... Guy znów jęknął
rozpaczliwie.
- Boli? - spytał troskliwy przyjaciel, wstając od
stołu. - Zadzwonię na lokaja, niech przyniesie worek
z lodem, to najlepsze na ból głowy. Aha, Guy,
i doprowadź się do porządku, przede wszystkim ogól
się. Nie możesz pokazać się na Brock Street w takim
opłakanym stanie.
Dom przy Brock Street zdawał się być wymarły.
Okiennice pozamykane, klucz w zamku zgrzytnął do
piero po dłuższej chwili. Na progu ukazał się Chisholm,
spoglądając na obu dżentelmenów z wyraźną niechę
cią, jakby powinni raczej dzwonić do kuchennych
drzwi, przez które wpuszczano wędrownych kupców.
- Czym mogę służyć szanownym panom?
- Dzień dobry, Chisholm - powitał go uprzejmie
Greville. - Czy lady Fenton przyjmuje?
W odpowiedzi obrzucony został karcącym spojrze
niem, jakby od samego rana trzymały się go niewczes
ne żarty.
- Lady Fenton wyjechała z miasta.
Obu dżentelmenom na chwilę odjęło mowę. Pierw
szy ocknął się Guy i postąpiwszy krok do przodu, zadał
ostrożne pytanie:
- A panna Sheridan? Czy panna Sheridan jest
w domu?
83
- Nie, milordzie. A ponadto przed wyjazdem moja
pani poleciła mi przekazać sir Baynhamowi następu
jącą wiadomość.
Chisholm wyprostował się, odchrząknął i nie pa
trząc na żadnego z dżentelmenów, wygłosił z kamien
ną twarzą:
- Lady Fenton poleciła przekazać, że razem ze
swoją kuzynką wyjechała na wieś. Pan, sir Baynham,
jest nadal mile widziany w jej domu, nie dotyczy to
jednak pańskich znajomych. Kłaniam się uniżenie.
I Chisholm, złożywszy stosowny ukłon, wycofał się
do sieni. Huknęły drzwi. Guyowi i Greville'owi znów
odjęło mowę, tym razem pierwszy ocknął się Greville
i zakląwszy cicho, rzucił się do drzwi.
- Grev, spokojnie! - zawołał Guy, przytrzymując
go za ramię.
- Jak on śmiał! - wysapał sir Baynham. - Powie
dzieć mi coś takiego...
- Powiedział tylko to, co poleciła mu jego pani.
Grev, idziemy, nie róbmy tu widowiska.
Na trotuarze zebrała się już grupka ciekawskich,
wśród nich, naturalnie, wszędobylska pani Clarke.
- O, sir Baynham! - uśmiechnęła się słodziutko. -
I lord Renshaw! Czy panowie słyszeli już ostatnią no
winę? Lady Amelia wyjechała z kuzynką do Blanch-
landu! Trudno uwierzyć, a jednak musi to być prawda,
skoro powiedziała mi o tym pani Bunton, a ona słysza
ła to od lady Tripenny...
84
- Tak, to prawda - powiedział oschle Greville,
mierząc plotkarkę zdegustowanym spojrzeniem. - Pan
na Sheridan została wezwana do Blanchlandu w pilnej
sprawie. Lady Amelia towarzyszy jej jako przyzwoitka,
ja zresztą też wkrótce do nich dołączę. To wszystko,
łaskawa pani, i proszę o ostrożność w jakichkolwiek
insynuacjach na temat lady Fenton, jako że dama ta
wkrótce zostanie moją żoną!
Pani Clarke zaniemówiła z wrażenia. Ale tylko na
chwilę.
- Och, sir Greville! - wykrzyknęła piskliwym gło
sem i spojrzawszy surowo na lorda Renshawa, wy
sunęła absurdalne oskarżenie: - A pan na pewno
o wszystkim wiedział!
- Dokładnie o czym? - spytał łagodnym głosem
Guy, z trudem powstrzymując uśmiech. - Że lady Fen
ton odgrywa rolę przyzwoitki, czy też o tym, że sir
Greville zaręczony jest z lady Amelią i jutro jedzie do
Blanchlandu? A może o tym... - twarz Guya nagle
rozpromieniła się - może o tym, że wkrótce ogłoszone
zostaną moje zaręczyny z panną Sheridan? Tak, za
pewniam panią, że wszystkie powyższe fakty są mi
dobrze znane.
Tym razem pani Clarke, zaskoczona, cofnęła się,
omal nie spadając z krawężnika, po czym odwróciw
szy się bez słowa, pomknęła ulicą. Rzecz oczywista,
aby przekazać najnowsze sensacje pani Bunton. A obaj
panowie, pożegnawszy skinieniem głowy grupkę ga-
85
piów, ruszyli w dół Brock Street. Szli niespiesznie,
spoglądając na świat z odrobiną nonszalancji, zajęci ja
kąś błahą pogawędką. Z pozoru, bo temat ich rozmowy
był bardzo ważki.
- Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przeszło nam
przez usta - mówił półgłosem Guy, kiedy na chwilę
przystanęli. - Za pół godziny w całym Bath będzie aż
huczało. Grev, czy to prawda z tymi zaręczynami?
- Poniekąd - odparł z westchnieniem sir Bayn-
ham. - Przecież wiesz, że od dawna staram się o lady
Amelię. A ten absurdalny wyjazd do Blanchlandu
przyspieszy tylko bieg wypadków.
- Grev, ty naprawdę masz zamiar tam jechać?
- Jeszcze pięć minut temu wcale o tym nie ma
rzyłem. Uznałem jednak, że trzeba koniecznie zamknąć
usta tej plotkarce.
- W takim razie zabierz się ze mną - zaproponował
Guy. - Zanocujesz w Woodallan, a rano pojedziesz
dalej, do Blanchlandu.
- Świetny pomysł! Dziękuję - odparł Greville po
godniejszym głosem, wyraźnie odzyskując humor. -
Ale ty też mnie zaskoczyłeś, przyjacielu! Nie wierzy
łem własnym uszom, kiedy mówiłeś, że zamierzasz że
nić się z panną Sheridan.
- Grev! Przecież jej reputacja wisi na włosku! Te
obrzydliwe plotkary gotowe są zniszczyć Sarze życie!
- A dotrzymasz słowa? - spytał Greville, patrząc
na niego strapionym wzrokiem. - Jeśli tego nie zro-
86
bisz, to tak jakbyś rzucił pannę Sheridan lwom na po
żarcie.
- Dotrzymam słowa i będę uważał za punkt honoru
skłonić pannę, aby mnie przyjęła - odparł Guy, uśmie
chając się nieco krzywo. - A to wszystko twoja spraw
ka, Grev. Sam kazałeś mi się zastanowić nad moimi
uczuciami. No i zastanowiłem się... Mógłbym już dzi
siaj oświadczyć się Sarze! Gdybym tylko wiedział, że
jest mi przychylna... Co ja wygaduję! Nie może być
mi przychylna, skoro wyrządziłem jej tyle przykrości!
- A więc obu nas trafiła strzała Amora! - śmiał
się Grev. - Ale, niestety, mój drogi, zdaje się, że bę
dziesz miał o wiele trudniejsze zadanie niż ja!
- Milly, proszę, to naprawdę nie ma sensu! Nic nie
uratuje mojej reputacji, a ty możesz sobie bardzo za
szkodzić!
Przez całą drogę z Brock Street do Combe Hay
Amelia i Sara dyskutowały zażarcie, nie zwracając
uwagi ani na piękną okolicę, ani na dyskomfort jazdy
po krętej, wyboistej drodze. Sara rozpaczliwie usiło
wała nakłonić Amelię, aby zmieniła zdanie. Sytuacja
była absurdalna, przecież dotychczas to Amelia błagała
Sarę o zaniechanie podróży do Blanchlandu.
- Mylisz się, moja Saro! Jestem ogólnie szanowaną
wdową, nic mi nie zaszkodzi, a tobie mogę tylko po
móc. Jako twoja kuzynka czuję się w obowiązku to
warzyszyć ci.
87
- Jesteś bardzo szlachetna, droga kuzynko - mó
wiła Sara, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. - Ale
ja naprawdę nie chcę, żebyś poświęcała się dla mnie.
Sama mówiłaś, że Blanchland jest teraz najbardziej
rozpustnym miejscem w całym Królestwie. Och, Milly,
przecież wiesz, że nawet twoje dobre imię nie uchroni
nas przed skandalem!
- Moja droga Saro! Nie wyjawiłaś mi dokład
nej przyczyny twego wyjazdu. Widzę jednak, jak
bardzo jesteś zdesperowana. Sprawa musi być pilna
i ważna, skoro nie wahasz się zaryzykować swojej re
putacji. Dlatego nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdy
bym teraz pozostawiła cię samą. I więcej już o tym
nie mówmy. Sądzę, że obie wyczerpałyśmy swoje ar
gumenty!
Po wygłoszeniu przemowy Amelia odwróciła de
monstracyjnie głowę do okna, a Sara westchnęła głę
boko. Trudno zaprzeczyć, że o wiele przyjemniej po
dróżować w towarzystwie, na dodatek wygodnym po
wozem, a nie zatłoczonym dyliżansem. Cóż to jednak
znaczy wobec konsekwencji, jakie może spowodować
eskapada do Blanchlandu! Prawdopodobnie cała socje-
ta z Bath odwróci się od Amelii. Ta myśl doprowadzała
Sarę do rozpaczy.
Zatrzymały się w gospodzie w Clandown, zjadły
lunch, do powozu wprzęgnięto nowe konie. Droga, jak
na tę porę roku, była w bardzo dobrym stanie, wszyst
ko wskazywało na to, że późnym popołudniem dotrą
88
na miejsce. Niestety, przy skrzyżowaniu dróg Old
Down zaskoczyła je straszna ulewa. W ciągu kilku mi
nut droga zmieniła się nie do poznania. Konie, grzęznąc
w błocie, z coraz większym trudem posuwały się do
przodu, w pewnym momencie powóz zakołysał się nie
bezpiecznie i ku wielkiemu przerażeniu obu pasażerek
stoczył się do rowu.
- Na szczęście koniom nic się nie stało, powóz też
jest cały - mówił z ulgą stangret, pomagając damom
wydostać się z powozu i wrócić na drogę. - Ośmielam
się zaproponować, żeby panie poszły do zajazdu, a my
wyciągniemy powóz z rowu.
W „Old Down Inn", gdzie zwykle zatrzymywali się
wędrowni kupcy, nieoczekiwani goście byli rzeczą
zwyczajną. Amelię i Sarę natychmiast zaprowadzono
do ustronnej izby, gdzie mogły spokojnie zająć się do
prowadzeniem do porządku zmaltretowanych strojów
i fryzur.
- Boże drogi, jak my wyglądamy - narzekała Ame
lia, wyciskając wodę z peleryny. - Mój kapelusz! Jest
do wyrzucenia, a miałam go na głowie zaledwie dwa
razy. Sara! Masz kompletnie przemoczoną suknię, wo
da z loków dosłownie cieknie ci po policzkach!
- Wiem - odparła Sara zrezygnowanym głosem. -
Wyglądam jak kobieta wątpliwych obyczajów! Filiżan
ka gorącej herbaty na pewno poprawi nam nastrój.
- Przepraszam, Saro, ta okropna ulewa wytrąciła
mnie z równowagi!
89
Amelia wzięła ze stołu filiżankę z herbatą i pode
szła do okna.
- Nie będę siadać, bo zostawię na krześle kałużę.
Och, Boże, a tu leje i leje, ciekawa jestem, jak długo...
Nagle przerwała i wydała z siebie cichy okrzyk.
- Co się stało, Milly? - spytała Sara, zajęta popra
wianiem ognia w kominku. - Zobaczyłaś ducha?
- Przecież to Greville - wyszeptała Amelia. - Gre-
ville i lord Renshaw.
- Niemożliwe! - krzyknęła Sara, czując, że serce
skacze jej do gardła. - Na pewno ci się przywidziało!
- Mówię ci, że to byli oni! Przechodzili pod naszym
oknem i...
Nie dokończyła, bo drzwi otwierały się już na oścież
i słychać było głos Greville'a, miły i uprzejmy jak
zwykle.
- Witam, witam szanowne panie! Jaka okropna po
goda! Cieszę się, że panie wyszły bez szwanku z tej
przygody z powozem!
Obie panie milczały. Sara, zarumieniona jak piwo
nia, ponieważ zdążyła przechwycić już kpiące spoj
rzenie lorda, natychmiast odsunęła się od kominka i nie
wypuszczając pogrzebacza z ręki, zajęła bezpieczną
pozycję za stołem. Amelia natomiast, uznając, że naj
lepszą formą obrony jest atak, odezwała się głosem
pełnym oburzenia:
- A panowie, co właściwie tu robią?
- Szukałem pani, no i znalazłem - wyjaśnił ze
90
stoickim spokojem Greville, podchodząc do kominka
i wyciągając dłonie, aby ogrzać je nad ogniem. - Kie
dy dowiedziałem się, że pani również zdecydowała się
na tę szaloną eskapadę, pomyślałem, że przydałoby się
męskie ramię...
- Nie potrzeba nam żadnej pomocy! - oświadczyła
buńczucznie Amelia, prostując drobną postać. - A już
na pewno nie od panów!
- Wątpię! Wyruszyły panie zaledwie kilka godzin
temu i już są panie w kłopocie. A jeśli chodzi o cel
podróży... Wielki Boże! Dwie damy o nieposzlako
wanej reputacji w takim miejscu! Panie chyba postra
dały zmysły!
- Niech pan nie wygłasza żadnych kazań, lordzie
Baynham! Tym bardziej... - gniewny wzrok Amelii
spoczął na twarzy Guya - ...tym bardziej że zjawia
się pan w tak nędznym towarzystwie!
Sara jęknęła w duchu. Amelia, mimo swej impul
sywności, rzadko kiedy wpadała w prawdziwy gniew,
ale jeśli już to się stało, zatracała się bez reszty. No
i zanosiło się właśnie na taką sytuację. Sara znów prze
chwyciła spojrzenie Guya, który nie wyglądał na
zdruzgotanego, raczej na rozbawionego. Nagle Sara
poczuła wielką ochotę też się uśmiechnąć. Natychmiast
jednak odstąpiła od tego zamiaru. Ten człowiek zranił
ją i upokorzył, nie będzie więc dzielić z nim jakich
kolwiek odczuć.
- Pani po prostu nie wypada robić żadnych uwag
91
na temat towarzyszącego mi lorda! Zwłaszcza że pani
frymarczy swoją osobą, decydując się na tego rodzaju
eskapadę! - oświadczył Greville złym, zirytowanym
głosem, u niego absolutnie niespotykanym. - Czy do
pani nie dociera, że straci pani reputację? I to na za
wsze! A komuś, kto chce ofiarować pomoc, okazuje
pani wzgardę i lekceważenie!
Blada twarz Amelii w jednej chwili stała się prawie
purpurowa.
- Ofiarować pomoc? Raczy pan wybaczyć, milor
dzie, ale pan, zdaje się, przybył tu, aby mnie potępić,
a nie służyć pomocą! A ja i moja kuzynka doskonale
damy sobie radę bez tak irytującej asysty!
- Wątpię, czy panie dadzą sobie radę. Zachowuje
cie się panie jak dwa głupie podlotki! Nie! Gorzej!
Bo podlotki mają już jakieś wyobrażenie o dobrych
obyczajach!
Z niewielkich płuc Amelii wydobył się pisk roz
drażnionego kociaka, małe dłonie zacisnęły się w pią
stki. Jej oczy miotały błyskawice, spojrzenie Greville'a
było zimne, nieustępliwe. Natomiast Guy konsekwen
tnie zbliżał się do stołu i kiedy Amelia otwierała usta,
aby wygłosić kolejne, druzgocące oświadczenie,
chwytał już pod ramię pannę Sheridan.
- Myślę, że lady Fenton i sir Baynham powinni
spokojnie wyjaśnić sporne kwestie - powiedział pół
głosem. - A ja, jeśli pani pozwoli, pragnąłbym zamie
nić z panią dwa słowa na osobności.
92
- Nie! - krzyknęła histerycznie Amelia, zanim Sara
zdążyła otworzyć usta. - Niech pan nie zbliża się do
mojej kuzynki, lordzie Renshaw! Już dostatecznie pan
ją zranił!
Guy spojrzał wymownie na Greville'a.
- Szanowna lady Amelio! Proszę usilnie, niech pani
kontynuuje rozmowę z Greville'em i pozwoli, aby
panna Sheridan zamieniła ze mną kilka słów na osob
ności. Panno Sheridan... - zwrócił się do Sary
z uśmiechem, wyjmując pogrzebacz z jej ręki. - Będę
czuł się bezpieczniej, jeśli pozbawię panią tego mor
derczego narzędzia.
Sara bez oporu oddała pogrzebacz i natychmiast
rzuciła się ku drzwiom.
- Panno Sheridan! Proszę, niech pani nie wycho
dzi! Na dworze pada i powóz nie jest jeszcze przygo
towany do drogi. A ja błagam panią o kilka minut roz
mowy!
- Nie, milordzie - zaprotestowała Sara, energicznie
potrząsając głową. - Tutaj zgadzam się z moją kuzyn
ką. Nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, a już na
pewno nie w przydrożnym zajeździe!
- W takim razie pozwalam sobie zaprosić obie pa
nie do Woodallan, gdzie będzie można spokojnie
o wszystkim porozmawiać.
- Wykluczone! - zawołała lady Fenton. - Musimy
dojechać do Blanchlandu przed zapadnięciem zmroku.
- Nie radzę. Czy panie zastanowiły się, co je czeka,
93
jeśli zjawią się w Blanchlandzie w porze kolacji?
A wiemy, jak wyglądają kolacje u sir Covella. Czy nie
lepiej pojechać tam rano, kiedy wszyscy będą jeszcze
wypoczywać w swoich łożach po wieczornych ucie
chach i swawolach?
- Oburzające! - krzyknęła znów lady Fenton.
- Ale prawdziwe.
- Milly, myślę, że lord Renshaw ma rację - ode
zwała się po chwili Sara. - Może lepiej przenocujmy
tutaj.
- To niemożliwe! - oświadczył Guy stanowczym
głosem. - Moi rodzice poczują się urażeni, jeśli pani
nie skorzysta z ich gościnności.
- No tak - bąknęła Sara. - Ale gdyby pan ich nie
informował...
- Moja matka i tak się dowie, że wolała pani sko
rzystać z wątpliwych wygód w przydrożnym
zajeździe. I będzie bardzo niepocieszona!
- A więc dobrze, milordzie! - powiedziała Sara zre
zygnowanym głosem, sięgając po pelerynę. - Pojedzie
my do Woodallan, ale tylko dlatego, aby nie urazić pań
skiej matki. Proszę jednak nie oczekiwać, że zrezygnuję
z załatwienia moich spraw w Blanchlandzie. Nawet gdy
by pańscy rodzice odradzali mi tę eskapadę.
- Nigdy nie odważyłbym się zdradzić rodzicom, że
pani wybiera się do Blanchlandu! - oświadczył Guy
poważnym tonem, choć w jego oczach widać było
wyraźną kpinę. - To mogłoby ich zabić.
94
Otworzył przed nią drzwi, a kiedy go mijała, po
wiedział tak cicho, żeby tylko ona mogła usłyszeć:
- Wygląda pani pięknie, panno Sheridan, z tymi
mokrymi lokami opadającymi na twarz. I pomyślałem
sobie...
- Dość, milordzie! - przerwała rozjuszona. - Mia
łam już okazję przekonać się, co pan myśli na mój
temat. Dziwię się, że pan śmie do tego wracać!
- A ja właśnie pragnę prosić panią gorąco o wy
baczenie - powiedział cicho, kładąc delikatnie rękę na
jej ramieniu.
- A może ja nie życzę sobie wysłuchiwać pańskich
przeprosin?
- Mimo to będzie pani musiała wysłuchać -
oświadczył Guy tonem, który Sara uznała za imperty-
nencki. Potem zaofiarował jej ramię, którego ona, na
turalnie, nie przyjęła, co on z kolei skwitował ironicz
nym uśmiechem. Wszyscy czworo wyszli na dziedzi
niec przy akompaniamencie podniesionych głosów
Amelii i Greville'a.
- Zdaje sobie pani sprawę, że teraz będzie pani mu
siała wyjść za mnie za mąż! - tłumaczył zirytowanym
głosem sir Baynham.
- Wolałabym tańczyć po rozżarzonych węglach!
Podróż do Woodallan nie upłynęła więc w miłej at
mosferze. Przez całą drogę nikt nie odezwał się ani
słowem.
95
Woodallan, piękna, rozległa posiadłość w odległo
ści około dwóch kilometrów od traktu, leżała w nie
wielkiej kotlinie między wzgórzami. Pod koniec po
dróży deszcz przestał padać i słońce wyglądające zza
chmur ozłociło swymi promieniami okazałą rezydencję
z jasnożółtego wapnia. Sara patrzyła jak urzeczona.
Ileż to wspomnień wiązało się z tym uroczym miej
scem! Spacery z ojcem lipową aleją, zabawy w cho
wanego między kunsztownie strzyżonymi krzewami,
wypatrywanie pstrągów w kryształowej wodzie stru
mienia... Majątki Woodallan i Blanchland graniczyły
ze sobą, obie rodziny były ze sobą bardzo zżyte,
a przyjaźń ta datowała się jeszcze z czasów królowej
Elżbiety, kiedy pierwszy baron Woodallan i sir Ed
mund Sheridan jako kapitanowie statku korsarskiego
wspólnie wyruszyli na morze. To dlatego żartowano,
że Frank swoje zamiłowanie do podróży odziedziczył
po przodkach.
- Witam panią w jej stronach - powiedział cicho
Guy, pomagając Sarze wysiąść z powozu.
Guy patrzył na dom. W jego oczach malowało się
tyle uczuć, że Sara na chwilę zapomniała o złości.
- Zapewne jest pan bardzo szczęśliwy, milordzie,
że po tylu latach za granicą wraca pan do rodzinnego
domu.
Guy uśmiechnął się. Był to szczery, radosny
uśmiech, pozbawiony zupełnie sarkazmu, uśmiech,
którego trudno było nie odwzajemnić.
96
- O, tak, panno Sheridan! Cieszę się ogromnie,
przede wszystkim dlatego, że jest tu wszystko, co dro
gie memu sercu.
Spojrzał bardzo wymownie. Sara spłoniła się, od
wróciła szybko i weszła na schody. Szła powoli, wpa
trzona w plecy Amelii i Greville'a.
Lady Woodallan, pobladła ze wzruszenia, czekała
w holu na syna, którego nie widziała od czterech lat.
Pod ścianą ustawiła się służba pragnąca powitać wra
cającego z wojny panicza. Sara, Amelia i Greville dys
kretnie usunęli się na bok. Kiedy powitanie dobiegło
końca, hrabina, ocierając łzy, zauważyła nagłe swoją
córkę chrzestną.
- Saro, moje dziecko, cóż za radość! - mówiła, ser
decznie obejmując dziewczynę. - Sir Greville! Witamy
w skromnych progach! Guy, dlaczego nie powiadomi
łeś, że przywozisz gości?
- Wybacz, mamo, to była decyzja podjęta w ostat
niej chwili. Panna Sheridan podróżuje z kuzynką, spot
kaliśmy się w drodze i zaofiarowałem paniom nocleg
w Woodallan.
- Tylko jedna noc? - Pani domu nie kryła rozcza
rowania. - Saro! To może w drodze powrotnej zatrzy
macie się państwo u nas na dłużej?
Sara uśmiechnęła się trochę niewyraźnie, przypo
minając sobie nagle o celu swej podróży. Lady Wood
allan, wyczuwając jej skrępowanie, nie pytała już
o nic. Spojrzała na lady Fenton.
97
- Lady Woodallan - odezwał się Greville. - Mam
wielką przyjemność przedstawić drogiej pani moją na
rzeczoną, lady Amelię Fenton, kuzynkę panny Sheridan.
- Ja nie jestem... - zaczęła porywczo Amelia, wi
dząc jednak zdumienie w oczach matki Guya, dokoń
czyła niewyraźnym głosem: - To znaczy jestem ku
zynką Sary, ale nie jestem narzeczoną...
- Obawiam się, że lady Amelia potrzebuje trochę
czasu, aby oswoić się z tym faktem - zażartował zręcz
nie Greville, ignorując miażdżące spojrzenie Amelii.
- Prosimy o wybaczenie, że nadużywamy uprzejmości
państwa, szczególnie w takiej chwili, kiedy zapewne
pragnęłaby pani mieć syna wyłącznie dla siebie.
- Będziemy szczęśliwi, goszcząc wszystkich pań
stwa u siebie - odparła uprzejmie lady Woodallan. -
Saro, lady Amelio! Widzę, że zaskoczyła panie ulewa,
trzeba jak najszybciej zmienić suknie. Guy, twój ojciec
będzie tu lada chwila.
- Mamo, wybacz, ale zanim panna Sheridan uda
się na górę, muszę z nią porozmawiać na osobności.
To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
- Ależ Guy! Panna Sheridan jest zupełnie przemo
czona. Nie można tej rozmowy odłożyć na później?
- Naturalnie, że można - wtrąciła skwapliwie Sara.
- Proszę wybaczyć, ale trudno mi się z tym zgodzić
- nie ustępował Guy. - Musimy porozmawiać, i to jak
najszybciej. Nie chciałbym, aby między nami były ja
kieś nieporozumienia...
98
Urwał, słysząc wzruszony męski głos:
- Synu! Jak dobrze znów cię widzieć!
- Ojcze!
Lord Woodallan, wsparty na grubej lasce, wyglądał
bardzo mizernie.
Uściskawszy serdecznie syna, powitał gości:
- Lady Amelio, miło panią widzieć! Saro, moje
dziecko, dobrze, że przyjechałaś. O, sir Greville, wi
tam, witam...
Potem zwrócił się do syna. Sara, wykorzystując ten
moment, podeszła do pani domu:
- Lady Woodallan, czy rzeczywiście mogłybyśmy
zmienić suknie?
- Naturalnie! Sama panie zaprowadzę, bardzo pro
szę za mną.
Kiedy były już przy schodach, usłyszały głos lorda:
- Charlotte, moja droga, kiedy panna Sheridan bę
dzie gotowa, proszę, zatroszcz się, aby przeszła do błę
kitnego saloniku. Guy będzie tam na nią czekał.
- Jaki ojciec, taki syn - mruknęła cicho jego żona.
Po trzech kwadransach Sara schodziła na dół prze
brana w skromną, rdzawą suknię, należącą do młodszej
córki państwa domu. Niesforne włosy udało jej się
upiąć w schludny koczek na czubku głowy.
- Za surowo - żachnął się Guy, wchodząc do sa
loniku. - Pani, panno Sheridan, ma w sobie zbyt wiele
słodyczy i łagodności, aby pozować na srogą piękność.
99
On również się przebrał, w jasne spodnie ze skóry
i surdut w kolorze oliwkowej zieleni, opinający sze
rokie bary. Sara, w której natychmiast ożyło wspo
mnienie zdradzieckiego uścisku tych mocnych ramion,
bez zastanowienia przystąpiła do ataku.
- Wolałabym, żeby pan powstrzymał się od uwag
na temat mojego wyglądu! To zbytnia poufałość!
Guy uśmiechnął się miło i poprosił, aby zajęła miej
sce na krześle przed kominkiem.
- Bardzo pragnąłem tej rozmowy. Saro... Czy wol
no mi zwracać się do pani po imieniu?
- Jestem zdziwiona, że w ogóle zadaje pan sobie
trud formułowania tego pytania - oświadczyła podnie
sionym głosem. - Nie, nie wolno panu.
- Trudno - westchnął Guy, sadowiąc się na krześle
naprzeciwko Sary. - Panno Sheridan, nie dziwię się,
że pani mnie unikała. Po tym wszystkim, co powie
działem. .. Dlatego jestem ogromnie wdzięczny, że po
zwoliła mi pani prosić o wybaczenie.
- Zgodziłam się tylko wysłuchać pana - sprosto
wała zimno Sara.
Guy skrzywił się nieznacznie.
- Niczego nie stara się pani ułatwić. A ja... Panno
Sheridan, chciałbym najgoręcej prosić panią o wyba
czenie, i za moje słowa, i za moje czyny, za wszystko,
co wydarzyło się wczorajszego wieczoru...
Wczoraj wieczorem... Sara poderwała się z krzesła.
Uciekać! Uciekać stąd jak najprędzej. Od tego okrop-
100
nego zażenowania, które już malowało krwiste rumień
ce na jej policzkach...
- Panno Sheridan, błagam! - krzyknął Guy, na
tychmiast zrywając się na równe nogi. - Niech pani
nie odchodzi. Pani zgodziła się mnie wysłuchać.
- Tak. Zgodziłam się - odparła Sara z najwięk
szym spokojem, na jaki było ją stać. - I wysłuchałam
pana, oczywiście.
- I... ?
- I co, milordzie?
- Czy skłonna jest pani wybaczyć, panno Sheridan?
Nie usprawiedliwiam się, o nie! To, co zrobiłem, było
karygodne. Ale może... jednak...
Sara milczała. Odrzucenie przeprosin Guya wydało
jej się grubiańskie, szczególnie że zdawał się być na
prawdę skruszony. I przepraszał za wszystko, za słowa
i czyny. Czuła jednak, że musi zachować chłód, dla
własnego bezpieczeństwa.
- Dobrze, milordzie. Przyjmuję pańskie przeprosiny.
- To za mało! Proszę, aby pani mi wybaczyła!
- Nie, milordzie - oznajmiła chłodno, patrząc mu
prosto w oczy. - Nie wybaczę panu, bo potraktował
mnie pan jak kobietę sprzedajną. Takiej obelgi nie po
trafię wybaczyć.
Guy ze smutkiem pokiwał głową.
- Rozumiem. Jest pani bardzo szczera. Nie pozo
staje mi nic innego, jak pogodzić się z pani decyzją.
Jednak istnieją pewne okoliczności łagodzące, które...
101
- Niczego nie usprawiedliwiają! - krzyknęła Sara,
czując, że rumieniec znów zalewa jej policzki.
- Panno Sheridan, czy naprawdę nie moglibyśmy
przez chwilę spokojnie porozmawiać?
Usiedli. Przez chwilę milczeli, wpatrując się
w ogień. Sara musiała przyznać, że atmosfera Woodal-
lan zaczyna oddziaływać na nią kojąco. To było urok
liwe miejsce, gdzie bogactwo nie kłuło w oczy, lecz
pozwalało nasycić się pięknem i wyciszyć.
- Nie będę ukrywać, że czuję się niezręcznie, lor
dzie Renshaw - odezwała się oschłym tonem. - Czy
istnieje jakiś powód, dla którego rozmowę ze mną uwa
ża pan za konieczną?
- Tak, panno Sheridan. Ja... jeszcze raz chciałem
przeprosić, że zachowałem się wobec pani po grubiań-
sku. Jednak nie rozumiem, dlaczego pani jedzie do
Blanchlandu, skoro od początku była pani świadoma,
jaką wywoła to burzę.
- To sprawa rodzinna, milordzie. Spełniam prośbę
mego zmarłego brata.
- Czy pani nie mogłaby powiedzieć czegoś więcej?
To brzmi tak...
- Wiem. Ogólnikowo. Niestety, milordzie, doce
niam pańskie zainteresowanie, niczego jednak więcej
powiedzieć nie mogę. To sprawa bardzo osobista, na
wet Amelia nie zna powodu mego wyjazdu. Mimo to
postanowiła mi towarzyszyć. Ponieważ ona mi ufa, mi
lordzie!
102
- Punkt dla pani - mruknął cicho Guy, wstając
z krzesła. - Chciałbym jednak, aby pani zrozumiała
mój niepokój. Wierzę, że jedzie pani tam w najczyst
szych zamiarach, ale inni ludzie i tak będą mieli na
ten temat swoje zdanie, na pewno bardzo niepochlebne.
Panno Sheridan, czy musi pani jechać tam osobiście?
Czy nie mogłaby pani wysłać kogoś do załatwienia
sprawy?
- Proszę nie nalegać, milordzie. Mój brat chciał,
abym osobiście spełniła jego prośbę.
- No cóż... w takim razie poniesie pani konsekwen
cje. Obie panie! Greville przedstawił to lady Amelii nie
zbyt delikatnie, miał jednak całkowitą rację. Lady Amelię
może ochronić tylko jego nazwisko. W przeciwnym wy
padku pani kuzynka straci reputację i zostanie wyklu
czona z towarzystwa. Panią czeka to samo.
- Wiem, milordzie. Ale nie dziwię się, że moja ku
zynka była tak wzburzona. Sir Greville oświadczył się
w dość nietypowy sposób. Martwię się o Amelię, ona
ma wiele do stracenia. Inaczej niż ja... Kto chciałby
szkodzić ubogiej krewnej? Pannie bez posagu?
- Nie wątpię, że tacy też się znajdą - stwierdził
ponuro Guy. - Dlatego uważam, że jest jeszcze inne
wyjście z sytuacji.
- Jakie, milordzie? - spytała nieśmiało Sara.
- Ja uważam... Sądzę, że... Krótko mówiąc, uwa
żam, że pani też powinna wyjść za mąż. Naturalnie,
za mnie!
103
Sara osłupiała. Dopiero po dłuższej chwili, poblad
ła, roztrzęsiona, zdołała wykrztusić:
- Czy pan oszalał? Czy to znów jakiś kiepski żart,
za który będzie pan przepraszał?
- Nie oszalałem - odpowiedział ze złością Guy. -
I to żaden żart. To po prostu najlepsze wyjście z tej
sytuacji.
- A ja panu dziękuję, milordzie! - zawołała Sara,
zrywając się na równe nogi. Zdumiona, że jej gniew
jest tak silny. - Niezależnie od moich raczej skrom
nych możliwości, nie sądzę, aby małżeństwo z panem
pozwoliło mi rozwiązać moje problemy! Wczoraj po
traktował mnie pan jak ulicznicę, dziś proponuje mał
żeństwo, aby, broń Boże, nikt tak o mnie nie pomyślał!
To rzeczywiście bardzo osobliwe! Proszę wybaczyć,
milordzie, że ze łzami wdzięczności nie rzucam się pa
nu w ramiona!
Po twarzy Guy a przemknął jakiś cień.
- Zdaję sobie sprawę, że nie jest to tak, jakby pani
tego pragnęła...
- Ja w ogóle nie chcę o tym słyszeć, lordzie Renshaw!
- Ale muszę pani coś wyznać... Paru osobom da
łem już do zrozumienia, że wkrótce ogłoszone zostaną
nasze zaręczyny. Panno Sheridan, zrobiłem to po to,
aby panią chronić.
Sara przez dobrą chwilę mierzyła go wzrokiem, do
piero potem, jakby nabrawszy sił, przekuła gniew
w słowa bardzo gromkie:
104
- Za pozwoleniem, wasza lordowska mość! Wydaje
mi się, że pan stanowczo za dużo bierze na swoje barki!
Słowo daję, ze wszystkich tych pomysłów i domysłów,
jakie narodziły się w pańskiej chorej wyobraźni...
Dwa długie kroki pozwoliły Guyowi zlikwidować
odległość, dzielącą go od rozjuszonej panny. Stanął tuż
przed nią, chłonąc oczami jej straszliwe oburzenie, któ
re zdawało się go przede wszystkim rozbawiać - i za
chwycać.
- Panno Sheridan! Ja wiem, co pani o mnie myśli.
Ale pani nie jest ze mną do końca szczera. Panno She
ridan, proszę mi zdradzić. Ja... nie jestem pani całko
wicie obojętny?
- Przede wszystkim jest pan nadzwyczaj zarozu
miały! Próżny! Zadufany w sobie i...
- Już dość, dość, błagam, niech się pani uspokoi
- prosił, chwytając ją za ręce. - Proszę mi przynaj
mniej obiecać, że zastanowi się pani nad moją propo
zycją.
- Nad niczym nie będę się zastanawiać, milordzie!
- W takim razie zmusza mnie pani, abym był mniej
rycerski.
Silne, ciepłe dłonie przyciągały Sarę coraz bliżej.
- Dziwiłabym się, gdyby pan zachowywał się jak
dżentelmen.
Ten głos miał być pełen jadu, a był jakiś taki słaby,
zdyszany...
- To nie fair, panno Sheridan - oświadczył Guy.
105
- Przed chwilą zachowywałem się bardzo elegancko,
jak prawdziwy dżentelmen. Niestety, pani zmusza mnie
do złożenia jeszcze jednego oświadczenia.
Jego usta leciutko musnęły jej włosy. Sara zadrżała.
Tak bardzo chciała się odsunąć, ale nie, nie mogła.
Nogi zdecydowanie odmawiały posłuszeństwa. Szep
nęła więc tylko:
- Jakiego oświadczenia?
- Chciałbym, żeby pani wiedziała, że moja prośba
nie dotyczy tego, co zdarzyło się tam... przy schodach,
na balu...
Ciało Sary robiło się dziwnie gorące, wzrok bez
wiednie wędrował w górę. Tam, gdzie były... usta
Guya. Przerażona, odwróciła oczy, wbijając je w roz
łożystą palmę, ustawioną w rogu saloniku.
- Nadal sądzę, milordzie, że było to nieporozumie
nie. Nic więcej.
- Tylko częściowo. Byłem przecież przekonany, że
jest pani kobietą doświadczoną. Ale moje zachowanie,
panno Sheridan, było podyktowane tym, co czuję...
Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem panią...
Puścił jej ręce, ale tylko po to, aby objąć ramionami
i przyciągnąć jeszcze bliżej. Brązowa sukienka dotknę
ła oliwkowego surduta. Serce Sary podchodziło już do
gardła. A w saloniku było tak gorąco, że naprawdę nie
miała czym oddychać.
- Niech pani nie zaprzecza, panno Sheridan, że pa
ni niczego nie czuje... że nie czuje tego, co ja...
106
- Zaprzeczam!
Resztką sił wyszarpnęła się z jego objęć.
- Jutro wyjeżdżam do Blanchlandu! Mam nadzieję,
że przestanie pan kłopotać się moimi sprawami. To na
prawdę są tylko moje sprawy!
Twarz Guya była nieprzenikniona, nie poruszył się.
Sara też znieruchomiała, kiedy usłyszała jego słowa:
- Rozczaruję panią, panno Sheridan! Bo ja jednak
umyśliłem sobie, że pani sprawy są również moimi.
Nie odstąpię od tego. I nieważne, czy będzie się pani
sprzeciwiać, czy nie. Mój zamysł stanie się faktem.
Pani będzie moją żoną, panno Sheridan!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kolacja, o dziwo, nie upłynęła w najgorszej atmo
sferze, mimo że Sara, dziwnie osowiała, unikała Guya
jak ognia, a Amelia demonstracyjnie nie odzywała się
do Greville'a, który też odpłacał jej pięknym za na
dobne. Hrabia i hrabina ratowali sytuację, zabawiając
panie opowieściami o swych córkach, już zamężnych,
a Guy i Greville zagłębili się w dyskusji o koniach.
Tak więc kolacja minęła gładko, dopiero kiedy całe
towarzystwo zebrało się w salonie, lord, rozsiadłszy się
koło Sary, poruszył delikatny temat. Na początku po
wspominali dawne czasy, potem lord wypytywał, jak
Sarze żyje się w Bath, a sam opowiadał o zmianach,
które zaszły w Woodallan. Rozmowa była miła i bez
pieczna, dopóki Sara nieroztropnie nie wspomniała, jak
szczęśliwy musi być lord z powodu powrotu syna
i dziedzica.
- O, tak, moje dziecko - przyznał z uśmiechem.
- Nie było go tak długo i wyznam ci, że były takie
chwile, kiedy wątpiłem, że jeszcze kiedykolwiek ujrzę
mego syna! Wrócił, na szczęście, i mam nadzieję, że
108
się ustatkuje. Za moich czasów młodych, aby się wy-
szumieli, wysyłano w długą podróż po Kontynencie,
a dziś ruszają na wojnę...
Hrabia westchnął, ale po chwili znów spojrzał na
Sarę z uśmiechem.
- Coś mi się zdaje, moje dziecko, że Guy ma ochotę
poprowadzić kogoś do ołtarza, ale jego wybranka nie
wydaje się być mu zbyt przychylna.
Sara natychmiast spłonęła rumieńcem.
- Wiem, wiem, jestem wścibskim staruszkiem! -
śmiał się lord, poklepując ją serdecznie po białych dło
niach, grzecznie złożonych w małdrzyk. - Ale chcę,
żebyś wiedziała, moje dziecko, że byłbym bardzo
szczęśliwy, gdyby córka Jacka Sheridana pewnego dnia
została panią w Woodallan. Tak, tak, nic bardziej by
mnie nie uszczęśliwiło.
- Dziękuję, panie hrabio - bąknęła zmieszana
dziewczyna, umykając spojrzeniem. - Zaistniały
wszakże pewne trudności...
- Zauważyłem! Może jednak uda się je pokonać
szybciej, niż myślisz? Saro, proszę, nie każ mu zbyt
długo czekać! To dobry chłopak, może jeszcze tro
chę nieokiełznany, ale na pewno ma wiele zalet!
W końcu...
Starszy pan uśmiechnął się żartobliwie i znów po
klepał Sarę po rękach.
- W końcu to mój syn!
109
Z okien gabinetu hrabiego Woodallana, wychodzą
cych na północny zachód, roztaczał się piękny widok
na ogromny, symetryczny klomb i starannie strzyżone
trawniki do gier ogrodowych, ciągnące się aż po skraj
lasu ze zwierzyną płową. Za lasem, już na horyzoncie,
widać było łagodne wzniesienia Mending Hills.
Tego wieczoru okna gabinetu zasłaniały szczelnie
grube zasłony z brokatu, po obu stronach kominka, na
dwóch stoliczkach, stały zapalone lampy. Hrabia sie
dział w fotelu, zaczytany w grubej książce, oprawionej
w skórę. Na widok syna jego twarz rozjaśnił serdeczny
uśmiech.
- Nalej sobie brandy, synu, i siadaj tu, koło mnie.
- Dziękuję, ojcze. Ty też się napijesz? - spytał Guy,
sięgając po kryształową karafkę.
- A nalej mi, synu, nalej.
Guy uczciwie napełnił dwa kieliszki z rżniętego
szkła i jeden z nich podał ojcu, patrząc ze ściśniętym
sercem, ile wysiłku kosztuje hrabiego wyciągnięcie rę
ki po kieliszek. Swoje słabości lord ukrywał bardzo
starannie, syn doskonale jednak widział, jakiego spu
stoszenia zdążyła dokonać straszliwa choroba.
- Dobrze, że już jesteś - ciągnął nieco gderliwym
głosem stary pan, nie spuszczając z Guy a ciemnych,
przenikliwych oczu. - I jestem szczęśliwy, że widzę
cię w jednym kawałku, chłopcze! Wiesz, w ciągu tych
czterech lat bywały chwile, kiedy żałowałem, że nie
masz brata!
110
Guy roześmiał się i z kieliszkiem w ręku, rozsiadł
się wygodnie w fotelu, wyciągając długie nogi w stro
nę kominka.
- Wróciłem, ojcze, i nie mam zamiaru już nigdzie
wyjeżdżać.
- Wyglądasz nieźle, synu, po tym wszystkim...
A na pewno przeżyłeś niejedną chwilę grozy.
- Tak, ojcze. Ale zawsze wierzyłem, że szczęśliwie
powrócę do domu.
- No i udało się. Napijmy się za to! - powiedział
lord, wznosząc kieliszek. - Czy wiesz, że konował ka
że mi odmówić sobie tej przyjemności? A jakież to
ma teraz znaczenie!
- Może tylko pomóc - spróbował żartować Guy,
ale ojciec spojrzał na niego surowo.
- Ja umieram, Guy. Nie! - Ruchem ręki uciszył sy
na, który już otwierał usta. - Nie pocieszaj mnie, to
dobre dla kobiet i medyków. Znam prawdę i to jest
jeden z powodów, dlaczego pragnąłem, abyś wrócił do
kraju.
- Oczywiście, ojcze! I uczynię wszystko, co w mo
jej mocy...
- Dziękuję, synu - odparł lord, odstawiając kieli
szek. - A ja właśnie chcę, żebyś coś dla mnie uczynił.
Przykro, że będziesz musiał wyjechać, przecież dopiero
wróciłeś, zależy mi jednak, żeby sprawę tę uregulować
jak najszybciej. Mam już niewiele czasu, Guy...
- Mów, ojcze, co mam zrobić?
111
- Za chwilę - powiedział lord, biorąc ze stolika ja
kiś list. - Guy? A powiedz ty mi, o co wy się tak po
sprzeczaliście z panną Sheridan?
- To rzecz... bardzo osobista, ojcze. Wolałbym
o tym nie mówić.
- Rozumiem. A możesz mi chociaż zdradzić, czy
ma to jakiś związek z jej wizytą w dawnym domu ro
dzinnym? Podobno jutro rano wybiera się do Blanch
landu. Czy tak?
- A niech to!
Guy aż podskoczył w swoim fotelu, rozlewając
brandy na spodnie. No tak, ojciec zawsze umiał przej
rzeć go na wylot!
- Skąd o tym wiesz, ojcze? Nie wierzę, by panna
Sheridan wspomniała ci o tym sama.
- Nie, to nie ona. Ona nie chciała nawet wyjawić,
o co się pokłóciliście. Czy naprawdę masz zamiar po
ślubić tę damę?
- No... tak - przyznał z ociąganiem Guy. - Sam
mówiłeś, że powinienem się ustatkować. A ja... wła
ściwie od pierwszej chwili kiedy ją ponownie ujrzałem,
mam takie myśli...
Zerwał się z fotela, przez chwilę krążył nerwowo
po pokoju, wreszcie przystanął przed ojcem.
- Prędzej czy później każdego z nas nachodzą takie
myśli - stwierdził filozoficznie lord. - Powiedz mi
jednak, synu, czy wyjazd Sary do Blanchlandu ma coś
wspólnego z twoją decyzją?
112
- W pewnym sensie tak - przyznał Guy, opadając
ponownie na fotel. - Kiedy dowiedziałem się o wy
prawie Sary, powiedziałem jej kilka obrzydliwych rze
czy na temat rozsądku i charakteru. Potem przejrzałem
na oczy. Zrobiło mi się wstyd i prosiłem ją o wyba
czenie. Jednak ona nadal nie wyjawiła mi powodów
swego postępowania.
- Sądzę, że mogę rzucić na to pewne światło - po
wiedział nieoczekiwanie lord. - Proszę, przeczytaj ten
list.
Guy sięgnął po kartkę. Charakter pisma wskazywał,
że list pisał niewątpliwie jakiś dżentelmen. Na dole
zresztą widniał podpis. Frank Sheridan. Brat Sary.
No tak, Sara wspominała, że jej wyjazd do Blanch-
landu ma związek z bratem... Zdumiony spojrzał na
ojca.
- Frank Sheridan...
- Zmarł trzy lata temu. Trochę niezwykła sytuacja,
trzeba przyznać. Do listu dołączony był liścik od pra
wnika. Proszę, oto on!
List od Juliusa Churchwarda był krótki i rzeczowy.
W zaistniałej sytuacji prawnik poczuł się zobowiązany
do przesłania w załączeniu listu od Francisa Sheridana.
- A teraz, przeczytaj synu, ten list od... Francisa
Sheridana.
Guy rozsiadł się wygodniej w fotelu i zagłębił
w czytaniu.
113
Panie Hrabio! Świadom jestem, iż list mój zza grobu
uważać Pan będzie za rzecz bardzo niemiłą i całko
wicie zbędną, wiem przecież, jakie uczucia wzbudza
w Panu moja osoba. Ja, jednakowoż, ośmielam się pi
sać do Pana z gorącą prośbą, aby wyświadczył Pan
przysługą mej młodszej siostrze, a w ten sposób rów
nież pańskiej wnuczce.
Guy spojrzał na ojca z największym zdumieniem.
- Czytaj, chłopcze, dalej. Czytaj!
Kiedy piszę ten list, panna Meredith ma lat piętna
ście, uczy się w seminarium w Oksfordzie. Jest uro
dziwą panną o bardzo dobrych manierach i ani mnie,
ani swoim przybranym rodzicom nigdy nie sprawiała
najmniejszego kłopotu. Nie ma więc powodu wątpić,
że po ukończeniu szkoły znajdzie odpowiedniego mał
żonka. Pragnąłbym ją wyposażyć, ale tego nie zdołam
już uczynić. Umieram. I zdają sobie sprawą, że z tego
powodu panna Meredith i jej przybrani rodzice zosta
ną pozbawieni oparcia, które zawsze znajdowali w mo
jej rodzinie.
Już wcześniej prosiłem doktora Mereditha i jego żo
ną, by w razie jakichkolwiek kłopotów, zwrócili się do
mego prawnika, pana Juliusa Churchwarda. Państwo
Meredith to zacni i dzielni ludzie, wiem, że bądą szukać
pomocy tylko w ostateczności. Pan Churchward z kolei
otrzymał polecenie, by w takim wypadku powiadomić
114
o sprawie moją młodszą siostrę. Pan jest bliższym
krewnym panny Meredith, lecz nie śmiałem prosić Pana
o cokolwiek Wiem, że nigdy Pan mi nie przebaczył.
Teraz jednak poczułem lęk przed nakładaniem tak
ciężkiego brzemienia na ramiona siostry. Dlatego bła
gam, aby w razie potrzeby udzielił Pan Sarze pomocy.
Jestem pewien, że darzy ją pan ojcowską miłością
i przywiązaniem.
Proszą o wybaczenie, żem ośmielił się skreślić te
słowa do Pana.
Francis Sheridan
Guy w milczeniu starannie złożył list i sięgnął po
karafkę.
- A więc wiem już wszystko - powiedział cicho.
- Panna Sheridan jedzie do Blanchlandu na prośbę bra
ta, aby pomóc w potrzebie jego córce. Ojcze, czy
chciałbyś coś dopowiedzieć w związku z tym listem?
- O, tak! - odparł niewesołym głosem lord. - Po
wiedz mi, co dokładnie w nim wyczytałeś?
- Że masz wnuczkę, ojcze, i istniały jakieś powody,
aby zataić to przede mną. Ojcem dziecka jest Francis
Sheridan, a któż jest...
- Guy! Ty masz... ty miałeś trzy siostry.
Guy spojrzał na ojca osłupiałym wzrokiem.
- Catherine?! Ojcze! Przecież ona miała zaledwie
szesnaście lat, kiedy umarła! Z gorączki...
- W połogu - powiedział prawie niedosłyszalnym
115
głosem lord. Nagle wydał się Guyowi jeszcze bardziej
stary i zmęczony. - Naprawdę o niczym nie wie
działeś?
- Ależ skąd! Ojcze!
Guy drżącą ręką odstawił kieliszek. Był przytłoczo
ny tym, co usłyszał. Kiedy umierała Catherine, miał
zaledwie dwanaście lat.
- Trudno w to uwierzyć, ojcze. Powiedz mi... Oni
nie wzięli ślubu, prawda? Dlaczego? Sheridan nie był
przecież nieodpowiednią partią. Nigdy nie uwierzę, że
porzucił Catherine.
- On nie wiedział, Guy. Nikt niczego nie wiedział.
Catherine milczała prawie do samego rozwiązania.
Kiedy patrzę wstecz, trudno mi pojąć, jak mogliśmy
być tacy ślepi! Naturalnie, wszyscy wiedzieli, że Ca
therine uwielbia Franka. On potrafiłby oczarować sa
mego diabła! Kto jednak mógł przypuszczać, że spra
wy zajdą... tak daleko. Przecież ona miała dopiero
szesnaście lat! Moja Catherine... Była takim kochanym
dzieckiem. A kiedy prawda wyszła na jaw, Frank wy
ruszył już na jedną z tych swoich szalonych wypraw.
Dziecko urodziło się podczas jego nieobecności. Ca
therine umarła...
- A kiedy wrócił? - spytał cicho Guy, wpatrzony
w złociste płomienie.
- Stał tam, przy kominku. Blady jak ściana, cały
roztrzęsiony. Przysięgał, że o niczym nie wiedział. I że
na pewno ożeniłby się z Catherine. Ale Catherine już
116
nie żyła... Nazwałem go łajdakiem i kazałem opuścić
mój dom. Potem już nigdy nie zamieniłem z nim ani
słowa. Nigdy!
- A co stało się z dzieckiem?
- Wstyd przyznać, ale pozwoliłem, aby zajął się
nim Jack Sheridan, ojciec Franka. Zrozum, Guy, ja nie
mogłem patrzeć na to dziecko, nie mogłem przeboleć,
że przez tę niewinną istotę straciłem córkę. Wiedziałem,
że maleństwo chowa się w dobrych warunkach, u bar
dzo zacnych ludzi. Jack zadbał o wszystko. Niczego
więcej nie chciałem wiedzieć. Twoja matka na pewno
postąpiłaby inaczej... gdybym jej na to pozwolił. Na
wet teraz, po tylu latach, gdy przyszedł ten list, prze
żywałem rozterkę.
- Dlaczego zatem zmieniłeś zdanie?
- Przede wszystkim wpłynęła na to twoja matka.
Powiedziała, że moim psim obowiązkiem jest pomóc
wnuczce. No i przyjechała Sara! Kiedy uświadomiłem
sobie, że ta dziewczyna, nie bacząc na nic, zdecydowana
jest pomóc dziecku zmarłego brata, zrobiło mi się wstyd.
Sara to wspaniała dziewczyna, Guy! Ma wszystkie zalety,
których los poskąpił jej bratu. Jest pełna dobroci, oddana,
lojalna. I nadzwyczaj dzielna, uważam jednak, że nie po
winna jechać sama do Blanchlandu.
Guy wstał na chwilę, aby poprawić ogień w ko
minku.
- Jak myślisz, ojcze, czy panna Sheridan zna całą
prawdę?
117
- Nie sądzę. Jack i Frank nie chcieli wtajemniczać
Sary w tę sprawę. Przysięgli też, że będą chronić dobre
imię Catherine. Guy... - Lord ożywił się. - Właśnie
dlatego ty musisz pierwszy odnaleźć pannę Meredith.
- Nie chcesz, żeby Sara dowiedziała się o Catherine?
- Nie chcę! Nikt nie powinien się dowiedzieć, kto
jest matką panny Meredith. Nigdy! To na zawsze ma
pozostać tajemnicą.
- Ale co dokładnie powinienem zrobić?
- Odszukasz tę dziewczynę i zmusisz, żeby stąd
wyjechała. Po prostu dasz jej pieniądze. Myślę zresztą,
że jej o to właśnie chodzi. Chce pieniędzy, to je do
stanie, ale ma zniknąć. Nie życzę sobie, aby prawda
o Catherine wyszła na jaw.
Guy spoglądał na ojca wyraźnie skonfundowany.
- Powierzasz mi trudne zadanie, ojcze - powie
dział po chwili bardzo oschle. - Nigdy dotąd nie po
stępowałeś w taki sposób. Naprawdę tego chcesz?
A czy pomyślałeś, że będę musiał oszukać kobietę,
którą zamierzam poślubić? Najpierw oszukać, a potem
spokojnie poprowadzić do ołtarza? To nie wróży do
brze przyszłemu szczęściu.
- Rozumiem twoje wątpliwości, synu. Ale musisz
to zrobić - oświadczył równie oschłe lord Woodallan.
- Trzeba chronić pamięć Catherine.
Do późnej nocy Guy usiłował przekonać ojca, aby
zmienił zdanie. Lord pozostał jednak nieugięty.
118
Następnego dnia okazało się, że podróż do Blanch-
landu jest niemożliwa. W nocy temperatura nieco
spadła, za mało jednak, aby skuć lodem rozmiękłe po
ulewie drogi.
- Jestem jednak pewna, że wkrótce dalsza podróż
stanie się możliwa - pocieszała pani domu, która ran
kiem wkroczyła do pokoju Sary z niepomyślną wia
domością. - Ja, w każdym razie, cieszę się bardzo, że
pobędziesz u nas dłużej, droga Saro.
Sara miała mieszane uczucia. Zwłoka w podróży
oznaczała jeszcze jeden dzień w towarzystwie Guya,
a przecież postanowiła unikać tego mężczyzny jak
ognia.
Rankiem oszczędzono jej jakiegokolwiek towarzy
stwa. Panowie udali się na przejażdżkę konną i spo
dziewano się ich dopiero w porze lunchu, a lady
Woodallan, wyczuwając w Amelii pokrewną duszę, za
prosiła ją do obejrzenia pokoi, w których wyrabiano
domowe likiery. Sara natomiast postanowiła odnowić
znajomość ze wspaniałą biblioteką. Wzruszona prze
chadzała się wśród półek i szaf, pełnych ksiąg, z pie
tyzmem biorąc do ręki oprawione w skórę dzieła. Po
tem jej wzrok przykuły szklane misy, wypełnione pół
szlachetnymi kamieniami, które lord przywiózł z za
granicznych wojaży.
Ściany biblioteki ozdobione były portretami Wood-
allanów. Na największym, nad kominkiem, widniała
cała rodzina. Lord i jego żona, jeszcze młodzi i piękni,
119
dumnie uśmiechnięci, w otoczeniu czwórki dzieci.
Guy, spory już chłopczyk, sztywno wyprostowany,
w aksamitnym ubranku. Na dywanie bardzo jeszcze
małe Emma i Klara, a przy krześle matki najstarsza
córka, śliczna panienka, spoglądająca poważnie, choć
jej usta składały się do uśmiechu. Catherine. Kiedy Ca-
therine umarła, Sara miała zaledwie siedem lat.
Tuż obok portrety lady Emmy i lady Klary. Duże
już panny, obie jasnowłose, brązowookie, bardzo uro
dziwe i dystyngowane. Na kolejnym portrecie - Guy
w wieku dwudziestu paru lat. Artysta świetnie uchwy
cił sarkazm w ciemnych, rozumnych oczach, także du
mę i niezależność, którymi emanowała cała postać.
I jakiż ten lord był zniewalająco przystojny...
Za oknem świeciło słońce, zapraszające na małą
przechadzkę przed lunchem. Nie minął kwadrans i Sa
ra, otulona ciepłą peleryną, była już na dworze. Wdy
chając mocno rześkie, poranne powietrze, rączym kro
kiem przeszła przez ogród, potem po zboczu, grani
czącym z polami, zeszła w dół, aż do strumienia. Przy
kucnęła nad wodą i zanurzyła palce w lodowatej wo
dzie, przejrzystej jak kryształ.
- Witam panią, panno Sheridan!
Zaskoczona poderwała się na równe nogi. Guy stał
kilka metrów dalej, za żelazną bramą.
- Wyobraża pani sobie, że zjeżdża na sankach po
tym zboczu? Tak jak w dzieciństwie?
- Przy tej ilości śniegu byłoby to trudne - odparła
120
z uśmiechem Sara. - A pamiętam, jak zjeżdżaliśmy ra
zem po raz ostatni, zaspy dochodziły do kilku metrów.
- Ja też pamiętam - przyznał Guy, otwierając bra
mę i podchodząc do Sary. - Wziąłem wtedy z kuchni
dużą tacę. Sądziłem, że zjadę na niej o wiele szybciej
niż na sankach.
- No i wylądował pan głową w takiej właśnie za
spie! Biedna Klara, krzyczała tak strasznie! Myślała,
że pan już nie żyje!
Oboje wybuchnęli śmiechem i wolnym krokiem ru
szyli w stronę domu.
- Może pojeździmy znów na sankach, kiedy przy
jedzie pani do Woodallan na święta? Nadciąga tęgi
mróz, a i śniegu na pewno nie zabraknie.
- Pańska matka też tak prorokuje - odparła Sara.
- A co do świąt, wdzięczna jestem za zaproszenie, ale
nie zdecydowałam jeszcze, czy przyjadę.
- Bardzo bym tego pragnął.
- Dziękuję, milordzie, jeszcze się zastanowię. A te
raz... może pójdziemy szybciej? Trochę zmarzłam.
- Naturalnie.
Oboje zaczęli wspinać się po zboczu.
- Jak znajduje pani Woodallan po tylu latach? Czy
wróciły jakieś miłe wspomnienia?
Przechodzili właśnie koło rozłożystego dębu, ros
nącego samotnie na środku łąki. Kiedyś wdrapywali
się na jego grube konary, aby popatrzeć z góry na
świat. Emma i Klara bały się wchodzić tak wysoko,
121
ale Sara nie czuła żadnego lęku i lady Sheridan be
ształa potem córkę, że zachowuje się jak urwis.
- Nie zawsze warto wracać do przeszłości, milor
dzie, proszę mi wierzyć.
Nagle poczuła na ramieniu ciepłą dłoń.
- A jeśli przeszłość ma związek z przyszłością,
panno Sheridan? - spytał cicho, a ona poczuła ukłucie
w sercu.
Guy był wobec niej uprzedzająco grzeczny, czaru
jący, jednak zaproponował małżeństwo wyłącznie
z rozsądku, dla uniknięcia skandalu... Sara była ko
bietą praktyczną, może i powiedziałaby „tak"... No
właśnie. Gdyby to głupie serce tak nie kłuło...
- Panno Sheridan, chciałbym jeszcze pani o czymś
powiedzieć. To dotyczy pani wyjazdu do Blanchlandu.
A może woli pani porozmawiać o tym w domu?
- Nie, skądże.
- Naturalnie, porozmawiajmy teraz, tym bardziej że
chłodne powietrze skutecznie studzi zmysły!
Sara poczuła, że ogarnia ją gniew.
- Do rzeczy, milordzie. A więc, cóż zamierzał pan
mi powiedzieć?
- A to, że będę pani towarzyszył w podróży do
Blanchlandu - oznajmił Guy, bez żenady obserwując
grę uczuć na wyrazistej twarzy Sary. - Przykro mi,
panno Sheridan, taka jest wola mego ojca. Jestem pe
wien, że nie chciałaby go pani rozczarować.
- Miałam nadzieję, że pan nie powie rodzicom, do-
122
kąd jadę - stwierdziła Sara rozżalonym głosem. - Czy
mógłby pan mi wyjaśnić powód swej decyzji?
- Naturalnie! Panno Sheridan, według wszelkich
przypuszczeń, otrzymała pani list od swego zmarłego
brata, z prośbą, aby pospieszyła pani na pomoc pewnej
młodej damie. Żeby spełnić tę prośbę, musi pani udać
się do Blanchlandu. Tak się składa, że mój ojciec rów
nież dostał list od tej samej osoby. Była tam zawarta
prośba, aby roztoczyć nad panią opiekę. Niestety, mój
ojciec jest zbyt chory, dlatego ja go zastąpię. Tak więc,
panno Sheridan, razem z panią ruszam do Blanch
landu. Obawiam się, że nie jest pani z tego zado
wolona.
- Nie, nie jestem - odparła chłodno Sara. - To bar
dzo niefortunny zbieg okoliczności.
- Bardzo pani łaskawa - wycedził Guy.
- Ja... ja jestem bardzo wdzięczna, że lord Wood-
allan pragnie okazać mi pomoc, ale naprawdę nie widzę
potrzeby...
- Szkoda słów, panno Sheridan - uciął szorstko Guy.
- Muszę zrobić to, czego wymaga ode mnie ojciec.
Zapadło milczenie. Szli już przez ogród. Wiatr był
coraz bardziej porywisty, po chwili zaczął padać deszcz
ze śniegiem.
- A gdyby pan nie poddał się woli ojca? - spytała
po chwili Sara. -I zrobił to, co sam uważa za słuszne?
- Będę pani towarzyszył bez względu na okolicz
ności. Nie zmienię decyzji.
123
- O, nie! - jęknęła Sara. - Dlaczego Frank obar
czył swoimi sprawami również pańskiego ojca?
- Frank prawdopodobnie przeczuwał, że może się
pani znaleźć w niezręcznej sytuacji. No i niestety, to
się zdarzyło. Szczerze mówiąc, ja nadal jestem zdu
miony, że przyjęła pani na siebie takie zobowiązanie.
- Wahałam się - wyznała szczerze Sara. - Jednak
ta dziewczyna jest przecież moją bratanicą, niezależnie
od tego, czy mi się to podoba, czy nie.
Znów zamilkli. Kiedy podchodzili już pod dom,
Guy spytał:
- A jak pani przedstawi tę sprawę sir Covellowi?
Zamierza mu pani wszystko wyjawić?
- Jeszcze nie zdecydowałam, milordzie. Miałam za
mało czasu, aby to wszystko dokładnie przemyśleć.
O Boże! Jeszcze nigdy nie byłam w tak okropnej sy
tuacji!
- Panno Sheridan, a może jednak pozwoli sobie
pani wyperswadować ten wyjazd? Pojadę sam i zajmę
się sprawą w pani imieniu.
Byłoby to cudowne. Umyć ręce od wszystkiego, po
zwolić, aby ktoś inny wziął ten kłopot na swoje barki...
Ale Sara czuła, że zabrnęła już zbyt daleko, aby teraz
się wycofać.
- Dziękuję, milordzie, jest pan bardzo wspania
łomyślny. Wolę jednak załatwić tę sprawę osobiście.
- A pani jest nadzwyczaj uparta! - krzyknął ze zło
ścią Guy, zatrzymując się nagle i chwytając ją za obie
124
dłonie. - Straszliwie uparta. Przecież pani wie, że wy
woła wielki skandal!
Stali już przed domem. Sara, zarumieniona z obu
rzenia, bezskutecznie usiłowała uwolnić ręce.
- -Proszę mnie puścić, milordzie! Ktoś może nas zo
baczyć!
- Tak, może - odparł niedbale Guy, wcale nie zwal
niając uścisku. - Ale ta myśl jakoś mnie nie przeraża.
- Jest pan arogancki i zbyt pewny siebie!
- Już raz mówiła mi pani coś podobnego!
- Ufam, że jeśli pan rzeczywiście pojedzie ze mną
do Blanchłandu, będzie pan zachowywać się wobec
mnie bez zarzutu!
- Niestety, droga pani! Proszę być przygotowaną
na najgorsze.
Spojrzał na nią wymownie, potem na każdej z jej
dłoni złożył delikatny pocałunek.
- Proszę nie zapominać, że mam zamiar przeko
nać panią do małżeństwa ze mną. I będę się bardzo
starał.
Jego głos był cichy, uwodzicielski. Sara gwałtownie
wyrwała dłonie z jego rąk.
- A ja proszę, żeby pan nie obstawał przy tym...
niemądrym żarcie! Oboje zdajemy sobie sprawę, że pan
nie traktuje tego poważnie!
- Najzupełniej poważnie, zapewniam panią. A pa
ni, jak mówiłem wczoraj, ma trochę czasu, aby oswoić
się z tą myślą. I wiem, że pani mi nie odmówi.
125
Śmiał się, po prostu śmiał się, co było nie do wy
trzymania. Niestety, Sara nie zdążyła go zmiażdżyć ani
spojrzeniem, ani ripostą, ponieważ wielkie dębowe
drzwi otwarły się powoli.
- Podano lunch - oznajmił kamerdyner z kamien
ną twarzą.
Jego słowa trafiły jednak w próżnię, ponieważ Sara
majestatycznym krokiem kroczyła już przez sień, od
prowadzana pełnym zachwytu spojrzeniem lorda, który
po chwili ruszył za nią.
Po lunchu rozpadało się na dobre. Deszcz ze śnie
giem przeszedł w śnieg, wkrótce cała okolica przykry
ta była białym puchem.
- Jak pięknie! - zachwycała się Amelia, stojąc przy
oknie w bibliotece. - Obawiam się jednak, że to opóź
ni nasz wyjazd.
Sara, zamiast zachwytów, dała upust swemu zde
nerwowaniu.
- Nie, Milly! Do Blanchlandu jest stąd nie dalej
niż pięć kilometrów. Jak będzie trzeba, dojdę tam na
piechotę.
Twarz Amelii posmutniała.
- Dlaczego tak ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
- t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-
lan? Tu jest bardzo przyjemnie.
150
tym monoklem w oku. Mężczyzna schodzący po scho
dach musiał mieć około czterdziestu lat, jednak jego
przenikliwe spojrzenie świadczyło, że w swoim życiu
zdążył zobaczyć już bardzo dużo.
Pierwszy z gości sir Ralpha. Czyżby to on pytał
o Oliwię?
Mężczyzna zszedł ze schodów i zgiął się przed Sarą
w ukłonie.
- Sługa uniżony! Przypuszczam, że mam przed so
bą szanowną pannę Sheridan - mówił dziwnie nieprzy
jemnym głosem. - Słyszeliśmy o przyjeździe łaskawej
pani! Edward Allardyce, do usług!
Sara, pokonując odruch niechęci, wysunęła na po
witanie dłoń i lord Allardyce złożył na niej wilgotny
pocałunek.
- Jakaż to rozkosz, ujrzeć w tym domu nieskalaną
niewinność.
Jego czarne oczy przewiercały ją na wylot. Guy nie
odzywał się, stojąc obok nieruchomo jak posąg. Po
chwili skłonił się, ten ukłon był jednak ledwo dostrze
galny, jakby wcale nie miał być przywitaniem, a raczej
zniewagą.
- Allardyce!
- Renshaw! - rozpromienił się Allardyce, nie zwa
żając na kamienną twarz Guya. - Miło cię widzieć, przy
jacielu! A ja myślałem, że nadal uganiasz się za tą śpie
waczką z opery, z którą widziałem cię ostatnio w Lon
dynie. Na szczęście twój gust znacznie się poprawił!
151
Twarz Guya stężała jeszcze bardziej.
- Panna Sheridan jest córką chrzestną mojego ojca
- wycedził. - Przyjechała tu w bardzo pilnej sprawie
rodzinnej, a ja jej towarzyszę. Panna Sheridan nie zo
stanie tu dłużej, niż to konieczne.
- A jakżeby inaczej! - Allardyce udał, że wzdryga
się z obrzydzenia. - Ten dom jest brudny, skalany
przez rozpustę, a jedzenie okropne. Ja też właśnie mia
łem zamiar stąd wyjechać, ale powstrzymam się, po
nieważ przybycie panny Sheridan czyni to miejsce
o wiele bardziej interesującym!
Guy postąpił krok do przodu.
- Allardyce, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
- Ależ tak, i wszystko zrozumiałem - odparł
z uśmiechem Allardyce. - Panna Sheridan jest niedo
stępna i dla mnie, i dla ciebie.
Odwrócił się na pięcie i na odchodnym pozwolił
sobie na wyraźną prowokację:
- Fatalnie! Na szczęście w tym domu można sobie
poharcować i ulżyć pewnym naglącym zachciankom!
Guy drgnął, jakby chciał rzucić się za odchodzącym,
ale Sara przytrzymała go za ramię.
- Nie trzeba, milordzie. Naprawdę nie warto.
Guy zatrzymał się, ale na jego twarzy malował się
taki gniew, że Sara miała wątphwości, czy usłyszał jej
słowa. Potem jego twarz złagodniała.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan! Przykro mi,
że musiała być pani świadkiem tak żenującej sceny.
152
- Trudno, milordzie - powiedziała Sara nieco drżą
cym głosem. - Sądzę, że jeśli zostanę w Blanchlan-
dzie, usłyszę o wiele gorsze rzeczy.
- Obawiam się, że tak - przyznał Guy z zasępioną
twarzą. -I błagam, niech pani zachowa jak największą
ostrożność względem Allardyce'a. To wyjątkowo od
rażające indywiduum, z którym pani absolutnie nie po
winna przestawać.
Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy przypad
kiem nie z tego powodu Amelia na widok Allardyce'a
natychmiast odprawiła młodziutką, ładną służącą.
A kiedy przebierała się do kolacji, była już prawie
pewna, że to Allardyce rozpytywał Toma o pannę
Oliwię. Na wspomnienie tego mężczyzny poczuła
dreszcz obrzydzenia. A przecież to dopiero pierwszy
z gości sir Ralpha! Ciekawe, jak przedstawia się reszta
kompanii!
Rządy Amelii nie obejmowały jeszcze, niestety,
kuchni. Kolacja była prawie nie do przełknięcia, nie
jaką rekompensatę stanowiło wino. Było wyśmienite
i Sara pomyślała, że goście zjeżdżają do sir Ralpha
z dwóch powodów - dla wybornego wina, no i dla
tych słynnych rozrywek. Sir Ralph zdawał się przeja
wiać wielki afekt do pani Elizy Fisk, której mąż, o dzi
wo, był również obecny, co prawda przede wszystkim
ciałem, ponieważ głównie oddawał się drzemce. Pani
Fisk nie grzeszyła już młodością, a i jej pulchna figura
153
pozostawiała wiele do życzenia. Widać jednak pan do
mu miał właśnie takie upodobania.
Były tu również dwie inne damy: lady Tilney, która
całą swoją uwagę przeniosła z lorda Allardyce'a na sir
Baynhama, oraz lady Ann Walter, blondynka o posą
gowych kształtach, nie spuszczająca z Guya spojrzenia
głodnej kotki. Lord Allardyce nie wydawał się być zbyt
przejęty dezercją lady Tilney, jako że usadowiono go
obok Sary, której asystował gorliwie. Sarę jego umizgi
przyprawiały o mdłości. Amelia natomiast czarowała
dżentelmena jeszcze bardzo młodego, który dosłownie
chłonął każde jej słowo.
- To Justin Lebeter - wyjaśnił Allardyce, zauwa
żywszy ciekawe spojrzenie Sary. - Ma bardzo kocha
jącą mamusię i więcej pieniędzy niż rozumu, co tłu
maczy jego obecność tutaj. To szokujące, widzieć nie
winnego młodzieńca w tak zepsutym towarzystwie.
Może lady Amelia zdoła go uratować?
Złośliwy uśmiech świadczył, że ten upadek niewin
ności wcale nie martwi Allardyce'a. Sara wolała nie
odpowiadać, już i tak czuła się nieswojo w tym towa
rzystwie. W ich zachowaniu na pozór nie było żadnej
rozwiązłości, jednak w każdym niemal słowie zauwa
żalny był jakiś obrzydliwy podtekst. Wyczuwało się
ponadto dziwne, narastające podniecenie.
Spróbowała więc skupić się na jedzeniu, niestety,
płyn udający zupę żółwiową był zimny, niesiony i ob
rzydliwy w smaku. Grzebiąc zatem niemrawo łyżką,
154
Sara zerknęła na osobliwe malowidła, pokrywające
szczelnie sufit i ściany pokoju jadalnego i natychmiast
odwróciła wzrok. Zmysłowość, i to w najbardziej lu
bieżnej formie... Allardyce wyraźnie bawił się jej skrę
powaniem. Nie odrywał wzroku od wyrazistej twarzy
dziewczyny, od smukłej figury w skromnej sukni bez
dekoltu i starannie upiętych włosów.
- Droga panno Sheridan! Pojmuję, co pani sądzi
o tym miejscu. Z jakiego powodu zawitała pani do
siedliska rozpusty?
- Mam do załatwienia ważne sprawy rodzinne, mi
lordzie.
- Aha - mruknął Allardyce. Jego czarne oczy roz
błysły z ciekawości. - Musza być rzeczywiście bardzo
ważne, skoro zdecydowała się pani przyjechać do ta
kiego domu. Słyszała pani o wesołych przyjęciach u sir
Ralpha? O orgiach na śniegu...
Lokaj postawił przed Sarą wyszczerbiony talerz
z parującą baraniną.
- Na śniegu - powtórzyła Sara ze stoickim spoko
jem. - Chyba łatwo się przeziębić, nieprawdaż?
- A panią niełatwo zaszokować - skonstatował Al
lardyce. - Nie wiem jednak, czy pani zmysł praktyczny
wytrzyma konfrontację z czarną magią.
- Ma pan na myśli czary? Sądzę, że nawet sir Ralph
nie pozwoliłby sobie na takie głupie praktyki.
- Tu niedaleko, w lesie, jest mała świątynia...
- Wiem, wiem - przerwała z uśmiechem Sara. -
155
Chodzi panu zapewne o grotę? W dzieciństwie często
bawiłam się tam. W tej grocie jest źródełko, ukryte
wśród skał. Tak, to urocze miejsce!
Allardyce, nie przywykły zapewne, aby jego kom
plementy czy aluzje trafiały w próżnię, chwilowo zło
żył broń i zajął się baraniną. Pan Fisk zapadł w kolejną
głęboką drzemkę, a tuż obok sir Ralph karmił kawał
kami baraniny rozchichotaną panią Fisk. Sara czuła,
że zaraz zrobi jej się słabo. Drogi kuzyn, pochwyciw
szy jej spojrzenie, zmieszał się nieco i odłożył widelec.
Lady Tilney dolewała Greville'owi wina, jej palce de
likatnie muskały jego dłoń. Sara dostrzegła, że ten gest
nie uszedł uwagi Amelii. Tryskająca humorem lady
Fenton zmarkotniała nagle, co wprawiło młodego Ju-
stina Lebetera w wielkie zakłopotanie. Twarze biesiad
ników robiły się coraz bardziej czerwone. Guy był je
dyną osobą, która zachowywała wyniosły spokój. Biała
dłoń lady Ann, spoczywająca na jego ramieniu, uniosła
się nieco, aby, niby mimochodem, przygładzić jego jas
ne włosy. Gestem tak poufałym, że z ust Sary, też niby
mimochodem, wydarło się gniewne sapnięcie.
- Wydaje mi się, że lady Ann i lord Renshaw znają
się nie od dziś - wyjaśnił uprzejmie Allardyce. - Oba
wiam się, że może pani stracić swego kawalera, panno
Sheridan.
Guy wybuchał głośnym śmiechem za każdym ra
zem, gdy lady Ann szeptała mu coś do ucha. Sara pa
trzyła jak urzeczona na białe zęby błyskające w uśmie-
156
chu. Lady Ann też patrzyła i Sara poczuła, że coś ją
ukłuło, bardzo mocno. Aż zapiekło. Zazdrość.
- Jest pan w błędzie, milordzie - oświadczyła
chłodno. - Lord Renshaw towarzyszy mi na polecenie
swego ojca i nie ma wobec mnie żadnych zobowiązań.
- Naprawdę? Ciekawe, czy lord Renshaw myśli tak
samo? Można by się o tym przekonać, z moją pomo
cą... Jestem do pani dyspozycji.
Przez ułamek sekundy Sara, dziwiąc się sobie nie
pomiernie, skłonna była zastosować proponowaną me
todę. Na szczęście jednak niemal natychmiast przyszło
opamiętanie. Przecież wtedy wpadłaby w łapy Allar-
dyce'a! Nie mówiąc o tym, że przed chwilą oświad
czyła, iż zachowanie Guya jest jej całkowicie obojętne.
No tak, ale gdyby trochę się z nim podrażnić? Na jej
ustach pojawił się nikły uśmiech. W tym samym mo
mencie Guy spojrzał na nią. Ujrzał Sarę, uśmiechającą
się miło. Allardyce opierał dłoń o jej ramię. Spojrzenie
Guya było tak intensywne, że Sara lekko się wzdryg
nęła i zarumieniła.
Allardyce chrząknął znacząco:
- No, no, nie spodziewałem się takich błyskawic!
- Nie mam zamiaru niczego roztrząsać - oświad
czyła podniesionym głosem Sara. - Proszę, porozma
wiajmy o czymś innym.
- Naturalnie! Jeśli pani sobie życzy, możemy po
rozmawiać o pogodzie.
Baranina na talerzu Sary dawno już wystygła. Lokaj
157
zabrał talerz i po chwili wniósł leguminę z malin. Roz
legły się pomruki pełne uznania, ale nie pod adresem
kucharza, lecz wina deserowego, jednego z najlep
szych z zapasów lorda Sheridana. Chichoty i nadzwy
czaj swobodne zachowanie przybrały na sile. Sara za
uważyła przerażone spojrzenie Amelii, kiedy lady Til-
ney zanurzyła palec w leguminie, a potem, patrząc
Greville'owi głęboko w oczy, podała mu ów paluszek
do oblizania. Pani Fisk była jeszcze bardziej kreatywna
i ustawiwszy sobie talerzyk na wydatnym biuście, za
chęcała sir Ralpha, aby zabierał się do deseru.
- Pan raczy wybaczyć, sir Ralphie - rozległ się lo
dowaty głos Amelii. - Nadeszła pora, kiedy damy po
winny się oddalić.
Sir Ralph poderwał się jak oparzony, strącając ta
lerzyk z biustu pani Fisk.
- Naturalnie, proszę, niech panie się oddalają - beł
kotał nieco nieprzytomnie. - Lady Tilney, lady Ann,
proszę łaskawie, aby panie zaczekały na nas w salonie!
- Nie bądź głupi, Ralph - prychnęła lady Tilney,
przeciągając pieszczotliwie palcem po policzku Gre-
ville'a. - Damy nie chcą iść do salonu, damy też chcą
się napić portwajnu!
Lady Ann karmiła Guya winogronami. Jasnozielone
kulki znikały w jego ustach i Sara po raz któryś po
czuła, że robi jej się słabo.
- Dobre obyczaje nakazują, aby damy przeszły do
salonu! - powtórzyła Amelia, powoli unosząc się
158
z krzesła. Ani Greville, ani Guy nie ruszyli się ze swo
ich miejsc. Poderwał się za to młody Lebeter, eleganc
ko odsunął krzesło Amelii i ofiarował jej ramię. Sarę
odprowadził lord Allardyce. Zdążyła jeszcze zobaczyć,
jak lady Tilney rozsiada się na kolanach Greville'a,
a Guy nawija sobie na palec jeden z jasnych loków
lady Ann. Potem ktoś zatrzasnął drzwi i dał się słyszeć
gromki wybuch śmiechu.
Amelia skierowała się natychmiast ku schodom.
Drżała jak w febrze. Sara, z pozoru opanowana,
w środku cała dygotała. Wiedziała, że pewne aspekty
życia w Blanchlandzie wydadzą jej się niesmaczne,
jednak konfrontacja z rzeczywistością przeszła naj
śmielsze oczekiwania. W głębi serca spodziewała się,
że Guy i Greville zachowają się jak dżentelmeni. Nic
bardziej mylnego!
I nagle, po raz pierwszy w życiu, Sara poczuła się
bardzo samotna. Kiedy umarł ojciec, miała jeszcze bra
ta. Po śmierci Franka jej pocieszycielką i podporą stała
się kuzynka Amelia. Teraz jednak, gdy obie znalazły
się w tak przykrej sytuacji, naga prawda wyszła na jaw.
Są słabe, bezbronne i nie mają do kogo zwrócić się
o pomoc.
Weszły obie do pokoju Amelii, która natychmiast
rzuciła się na łóżko i wybuchnęła głośnym płaczem.
- Jak on śmiał! - krzyczała przez łzy. - Najpierw
wyznaje mi miłość, a potem umizguje się do jakiejś
lafiryndy! Nienawidzę go!
159
Sara przysiadła obok kuzynki i głaszcząc ją po
drżących plecach, przemawiała łagodnym głosem.
- Milly, moja droga, moja kochana, proszę, nie
płacz. Greville tylko udaje, bo chce wzbudzić w tobie
zazdrość.
- Zazdrość?!
Amelia odwróciła ku Sarze zaczerwienioną od pła
czu twarz i prychnęła jak dzika kotka.
- Ja mam być o niego zazdrosna? Po tym wszyst
kim, co dziś wyczyniał, nie chcę go znać! Nie wiem,
co było bardziej odrażające - jego zachowanie, czy to
jedzenie!
- O, tak! -przytaknęła skwapliwie Sara - Jedzenie
było podłe. Ta baranina...
- A co tam baranina! - krzyknęła Amelia, znów
zalewając się łzami. - Chodzi o to, jak oni jedli! Wi
działaś, jak oblizywali sobie palce?! O, nie! Przy
sięgam. ..
Lady Fenton poderwała się i wydając z siebie
gniewne pomruki, zaczęła z całej siły ubijać poduszkę,
omal jej nie rozrywając.
- Zachowanie Guya było niewiele lepsze - ode
zwała się Sara. - Wiem, że ma opinię hulaki, ale nie
przypuszczałam, że na własne oczy zobaczę, jakich do
puszcza się ekscesów! Lord Allardyce powiedział mi,
że Guy i lady Ann...
- Allardyce!
Amelia znów prychnęła jak kotka.
160
- On jest bardziej zepsuty niż cała reszta razem
wzięta! Saro, błagam cię, miej się przed nim na bacz
ności! On jest niebezpieczny.
- Nie lękaj się - odparła Sara zdecydowanym gło
sem. - Nie zobaczymy go już więcej. Jutro o świcie
wyjeżdżamy.
Amelia odrzuciła poduszkę i spojrzała na Sarę
z wielkim niedowierzaniem.
- Ależ Saro! Mówiłaś przecież, że masz tu ważną
sprawę!
- Poproszę pana Churchwarda, by załatwił to
w moim imieniu.
Łzy Amelii natychmiast obeschły. Zerwała się z łóż
ka i zaczęła przechadzać po pokoju.
- Nie możemy teraz stąd wyjechać - oświadczyła
stanowczym głosem. - Pomyśl! Te wstrętne kreatury
będą zachwycone, że udało im się nas wygonić! O,
nie, Saro! Nie możemy na to pozwolić!
Jakby na potwierdzenie jej słów nagle na korytarzu
dał się słyszeć dziki chichot, potem ktoś szybko prze
biegł. Za chwilę usłyszały inne kroki, zdecydowanie
wolniejsze, ciężkie, połączone z sapaniem i gniewny
mi pomrukami.
- Bawimy się w polowanie na wiewiórki - krzyk
nął jakiś kobiecy głos. - Greville, ty będziesz chował
się razem ze mną!
Znów tupot, i cisza, ale tylko na chwilę.
- Och, lordzie Renshaw - pisnął ktoś omdlewają-
161
co. - Jeśli to pan będzie na mnie polować, to ja bardzo
szybko dam się złapać!
Sara nie wytrzymała i zasłoniwszy sobie usta ręką,
wybuchnęła histerycznym śmiechem. Amelia znów le
żała na łóżku, z głową ukrytą w poduszce. Jej ramiona
drżały, na pewno jednak nie od płaczu. Kiedy szepty
i pomruki w korytarzu ucichły, Amelia uniosła głowę
i spojrzała na kuzynkę.
- No i co, moja Saro?
- Nie wyjeżdżamy! - oznajmiła z mocą kuzynka.
- Za nic! Masz świętą rację, Milly, te podłe babska
nie mogą zwyciężyć! Powiadają, że zemsta jest roz
koszą bogów, a ja, wystaw sobie, wpadłam na pewien
pomysł...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sara wyszła od Amelii bardzo późno i powoli ru
szyła ciemnym korytarzem, bardzo podekscytowana
planem, jaki ułożyły razem z kuzynką. Bojowy nastrój
nie sprzyjał senności, a dobra książka na pewno po
może się wyciszyć. Sara zeszła na dół prawie bezsze
lestnie. Wszędzie było cicho i panowały prawdziwie
egipskie ciemności, wyglądało więc na to, że jeśli sir
Ralph i jego kompania nadal gdzieś oddają się ucie
chom, to na pewno na piętrze i za szczelnie zamknię
tymi drzwiami.
Ostrożnie otworzyła drzwi biblioteki i podeszła do
dębowych półek. Sir Ralph systematycznie pozbywał
się księgozbioru poprzedniego właściciela, sporo to
mów uniknęło jednak smutnego losu. Sara postawiła
świecę na stole i wspiąwszy się po drewnianej drabin
ce, wybrała kilka ulubionych książek. Były zakurzone,
pachniały pleśnią, tak jakby dawno nikt ich nie brał
do ręki... Usiadła w fotelu i ze wzruszeniem zaczęła
przewracać znajome kartki. Nagle płomień świecy za
drżał. Ktoś cicho otwierał drzwi. Zerwała się na równe
nogi, książki zsunęły się na podłogę. Ciemna postać,
163
zbliżająca się ku niej, w pierwszej chwili była nie do
rozpoznania. Dopiero kiedy mężczyzna zatrzymał się
w kręgu światła, Sara westchnęła. Najbardziej niebez
pieczną osobą niewątpliwie byłby lord Allardyce, jed
nak lord Renshaw również nie napawał otuchą i spo
kojem.
- To pan, milordzie? Czyżby miał pan kłopoty z za
śnięciem? - spytała, szalenie dumna, że jej głos nawet
nie zadrżał.
W którymś momencie zabawy lord pozbył się sur
duta. Płócienna koszula bardziej uwydatniała niż ukry
wała jego wspaniale umięśniony tors, rozwiązany hal-
sztuk zwisał smętnie. Ten nieład w ubiorze czynił lorda
jeszcze bardziej pociągającym, czemu Sara nie mogła
zaprzeczyć. Uzmysłowiła sobie jednocześnie, że ów
nieład jest wynikiem pewnych czynności, w które le
piej nie wnikać. Bo przecież te gęste, jasne włosy na
pewno rozwichrzyła jakaś kobieca ręka...
- Byłem zajęty czymś innym - wyjaśnił spokojnie
Guy. - Ale dlaczego pani nie śpi, panno Sheridan?
Przecież panie opuściły nas wcześniej.
Jego spokój rozdrażnił Sarę.
- Dziwne, że pan to spostrzegł, bo rzeczywiście,
był pan bardzo zajęty.
- Wszyscy byli zajęci, panno Sheridan. Zauważy
łem, że lord Allardyce też nie marnował czasu w pani
towarzystwie!
- Och!
164
Sara pozwoliła sobie na lekkie wzruszenie ramio
nami, a nawet zmarszczyła nos.
- Zlekceważyła pani moje ostrzeżenie co do Allar-
dyce'a.
- Bo pańska opinia o nim jest błędna! Tak samo
jak wybór towarzystwa przy stole!
- Aha - mruknął Guy, podchodząc bliżej. - Moja
towarzyszka przy stole nie zyskała pani aprobaty?
- Nie wydaję żadnych opinii - oświadczyła Sara,
odsuwając się o krok. - Oprócz tej jednej, że żadna
dobrze wychowana dama nie znajduje przyjemności
w podglądaniu cudzych igraszek miłosnych!
- Aha - mruknął ponownie Guy, stając tuż
przed nią.
- Czyli pani jest obojętne, co robię? - spytał cicho.
Jego palce delikatnie ujęły ją pod brodę, zmuszając,
aby spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie moją sprawą jest osądzanie pańskich czynów,
milordzie! Proszę nie zapominać, że nie przyjęłam pań
skich oświadczyn!
W oczach Guya coś błysnęło.
- Rzeczywiście - powiedział niedbałym tonem. -
Przypominam sobie.
Jego palce delikatnie musnęły policzek Sary.
- A może zmieni pani zdanie?
- Nie sądzę! A zresztą, jego lordowską mość nie
zmartwiła zbytnio moja odmowa - oświadczyła moc
nym głosem, przyciskając książki do piersi, jakby osła-
165
niała się tarczą. - Pan wybaczy, milordzie, ale jestem
zmęczona i chciałabym powrócić do mego pokoju.
- A ja sądziłem, że pani przyszła tu poczytać, bo
nie może zasnąć!
- Tak było pół godziny temu.
Sara ruszyła ku drzwiom zdecydowanym krokiem.
Zdołała uczynić tylko jeden, ponieważ Guy natych
miast zastąpił jej drogę.
- A teraz nagle poczuła się pani znużona? Szkoda!
Myślałem, że zdąży pani jeszcze wyjaśnić, dlaczego
moje oświadczyny warte są tylko odrzucenia!
- To nie miejsce i czas na taką rozmowę - ode
zwała się słabym głosem. - Jest bardzo późno, lordzie
Renshaw...
Głos uwiązł jej w gardle.
Guy wyjął książki z jej rąk i rzucił na stolik. Stała
bez ruchu, czując, że tak właśnie jest najlepiej.
Nie wiadomo, które z nich zrobiło pierwszy ruch.
Ramiona Guya objęły ją mocno. Pocałunek był czuły,
delikatny.
- Milordzie, pan chyba pomylił mnie z inną damą.
Uśmiechnął się, a ona natychmiast poczuła, że już
tęskni za następną pieszczotą.
- Nie, ciebie nie mógłbym z nikim pomylić...
Saro... A jeśli ten Allardyce odważy się ciebie do
tknąć, to ja...
Znów całował, znów tak słodko, delikatnie, rozpa
lając jej ciało, w którym była już tylko rozkosz i uleg-
166
łość. Jakże łatwo zapomnieć, że jeszcze godzinę temu
całował lady Ann Walter...
O, nie! Tego zapomnieć nie można! Sara szarpnęła
się z całą mocą. Guy natychmiast opuścił ramiona.
Przez ułamek sekundy stali bez ruchu, mierząc się
wzrokiem.
- Muszę iść! Dobranoc, milordzie!
Nie próbował jej zatrzymać. Czuła jednak na sobie
jego wzrok. Patrzył za nią, kiedy szła ku drzwiom,
patrzył przez te drzwi, gdy wstępowała na schody. Pa
trzył. I ta świadomość sprawiła, że zapragnęła za
płakać.
Rankiem śnieg rozpadał się na dobre. W całym do
mu panowała cisza. Sara, otuliwszy się ciepłą peleryną,
wyszła z samego rana na przechadzkę, świadomie re
zygnując ze śniadania. Nie miała ochoty ani na czer
stwy chleb, ani na zimną kawę. Szła przez ogród, teraz
pozbawiony barw i zapachów. Śnieg cichutko skrzy
piał pod nogami, a ona chłonęła nieskalaną biel, po
przecinaną ciemnymi plamami drzew i krzewów. Po
tem weszła w las i pod jej stopami zaszeleściły suche
liście. To tu, wśród drzew, ukryta była owa grota, o któ
rej mówił Allardyce. Ulubione miejsce zabaw małej
Sary. Z łatwością odszukała wejście i pochyliwszy
głowę, wsunęła się do środka. Przez szczeliny w ska
łach sączyło się światło, odbijało od ścian, tworząc ta
jemniczą poświatę. Pod ścianą cichutko szemrało
167
źródełko. Woda zbierała się w zagłębieniu skał, for
mując małą sadzawkę. Było to ciche, pełne uroku miej
sce i wczorajsze insynuacje Allardyce'a wydawały się
zupełnym nonsensem.
Przysiadłszy na kamieniu, zanurzyła palce w lodo
watej wodzie. Nagle zerwała się i z lękiem spojrzała
w stronę wejścia. Ktoś nadchodził. Allardyce?!
- Tom! Chwała Bogu! Przestraszyłam się.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - przepraszał
nieśmiało, zdejmując czapkę. - Widziałem, jak pani
szła do groty, a chciałem spotkać się z panią bez świad
ków. To ważne.
Tom dla pewności obejrzał się w stronę wyjścia, po
czym zbliżywszy się do Sary, zaczął szukać czegoś po
kieszeniach, mrucząc konspiracyjnie:
- Mam wiadomość od panny Meredith. Proszę!
Sara z przejęciem odebrała malutką paczuszkę owi
niętą w brązowy papier.
- To nie jest list, Tom!
- Ale to właśnie miałem pani doręczyć - wyjaśnił
Tom.
- A możesz mi zdradzić, gdzie jest teraz Oliwia?
- No...
- Dobrze, dobrze, nie będę pytać - zaśmiała się Sa
ra, wsuwając pakiecik do kieszeni peleryny. - Po
wiedz, gdzie cię znajdę w razie potrzeby?
- Teraz idę do cieplarni. Lady Fenton prosiła
o kwiaty.
168
- Trudna sprawa w grudniu! Amelia jest niesamo
wita, istny wulkan energii!
Poczekała, aż staruszek wyjdzie z groty. Kiedy kro
ki ucichły, szybko wyjęła z kieszeni paczuszkę i zgra
białymi palcami rozwinęła brązowy papier.
Na jej dłoni leżał złoty medalion. Musiał być już
bardzo stary, ornamenty na kopercie były wytarte, pra
wie niewidoczne. Sara podeszła do światła i nacisnęła
malutki zameczek. W środku były dwie miniaturki. Na
portreciku z lewej strony - dama w sukni z głębokim
dekoltem. Wdzięczna główka, obsypana brązowymi lo
kami. Jeden długi lok oplatał smukłą szyję. Brązowe
oczy pełne blasku i promienny uśmiech. Zapewne bar
dzo wesoła osoba. I dziwnie znajoma... Mężczyzna na
portreciku z prawej strony wydał się jeszcze bardziej
znajomy. Tak znajomy, że Sara z wrażenia omal nie
upuściła medalionu na ziemię. Gęste, jasne włosy, wy
soko osadzone kości policzkowe i usta, bardzo mocno
zarysowane. Przecież to Guy! I te oczy, uderzająco
ciemne, patrzące z ironią, jakby drwiły ze wszyst
kich. .. Nagle olśniło ją. Przecież ten medalion jest bar
dzo stary, co najmniej sprzed pół wieku. Naturalnie,
że to nie Guy. To musi być jego dziadek. Jeszcze raz
przyjrzała się portrecikowi i teraz dostrzegła wiele róż
nic. Twarz dżentelmena z portretu była surowa, nie
przystępna. Tak samo oczy, spoglądające srogo spod
krzaczastych brwi. Natomiast w oczach Guya rzadko
gasły wesołe iskierki.
169
Nagle poczuła chłód. Szybko wsunęła medalion do
kieszeni i ruszyła ku wyjściu. Coś pod stopą zaszele
ściło, prawie bezgłośnie. Mały kawałek papieru, który
musiał wypaść z medalionu.
Panno S., czy mogłaby Pani spotkać sią ze mną dziś
o północy w Folly Tower? O.
Sara z niezadowoleniem zmarszczyła zgrabny no
sek. Cóż za pomysł! Spotkanie o północy, w starej,
zrujnowanej wieży! I to w zimie! Zadrżała i otuliwszy
się szczelniej peleryną, szybko wyszła z groty. Długo
krążyła bez celu, rozmyślając o medalionie. Dlaczego
Oliwia go przesłała? A może była to próba przekazania
jakiejś zakamuflowanej wiadomości? Skąd panna Me-
redith ma ten medalion z portretami Woodallanów? Co
łączy ją z tą rodziną? Sara przypomniała sobie nie
przyjemne spojrzenie dżentelmena z portreciku, przy
pomniała sobie też rozmowę Guya z ojcem. Zdaje się,
że ten związek z Woodallanami nie wróży nic dobrego,
a raczej zwiastuje kłopoty...
- Panno Sheridan!
Od strony jeziora nadchodził lord. Koło jego nóg
plątał się wyrośnięty, brązowy owczarek. Sara zaru
mieniła się.
- A gdzież pan znalazł tak pięknego towarzysza
przechadzki? - zagadnęła szybko, aby jakoś pokryć
zmieszanie.
170
- Sam mnie sobie znalazł! To pies sir Ralpha. Bar
dzo łagodne stworzenie.
Sara z lekkim niedowierzaniem spojrzała na wyjąt
kowo rosły okaz czworonoga.
- Lubi sobie poganiać - ciągnął Guy, zerkając na
psa z wielką sympatią. - Wątpię jednak, czy jego pan
zabiera go na spacery.
Guy nie odrywał oczu od zarumienionej twarzy Sa
ry. Nerwowo przyspieszyła kroku, kierując się w stronę
domu. Kilkadziesiąt metrów przed nimi, wśród drzew,
pojawiła się strzelista sylwetka Folly Tower, małej wie
ży, którą polecił zbudować ojciec Sary. Ze szczytu Fol
ly Tower można było dojrzeć każdy zakątek posiad
łości. Widok wieży znów skierował myśli Sary ku
Oliwii.
- Może wybierzemy się na łyżwy dziś po południu?
- zagadnął znienacka Guy. - Chyba lód jest już do
statecznie gruby. Pani zapewne jako dziecko jeździła
tu na łyżwach?
- Na łyżwach? - powtórzyła Sara nieco nieprzy
tomnym głosem. - O, tak! To była pyszna zabawa.
Bardzo dawno już nie jeździłam, ale tego się chyba
nie zapomina.
- Zdaje się, że myślami błądzi pani gdzie indziej
- zauważył Guy, przyglądając się jej bacznie. - Za
pewne przedmiotem rozmyślań jest panna Meredith.
Ma pani już jakiś pomysł, jak ją odnaleźć?
- Wcale o niej nie myślałam - skłamała Sara, sar-
171
kając w duchu na domyślność Guya. Medalion i liścik
od Oliwii ciążyły jej w kieszeni jak kamień. - Nie bar
dzo wiem, jak się do tego zabrać. A pan, co dziś za
mierza, milordzie?
- Ja? - Guy lekko wzruszył ramionami. - Właści
wie nic. Jestem do pani dyspozycji. Z miłą chęcią będę
pani towarzyszył.
- Och, nie, dziękuję, milordzie - odparła pospiesz
nie Sara. - Nie chciałabym pana obarczać swoją osobą.
Poza tym sporo dziś się nachodziłam i nie planuję żad
nych wypraw, podczas których potrzebne by mi było
towarzystwo.
- Czy to z powodu naszego spotkania w bibliotece
moja osoba jest pani tak niemiła? - spytał Guy z kpią
cym uśmiechem. - Mam nadzieję, że wczoraj bez tru
du odnalazła pani drogę do swojej sypialni?
- Naturalnie, milordzie! W Blanchlandzie nawet
po ciemku zawsze odnajdę drogę! A teraz proszę wy
baczyć, trochę mi zimno i chciałabym już wrócić.
- Zobaczymy się więc później, panno Sheridan!
W domu prawdopodobnie czeka na panią świeżo za
parzona kawa i przyzwoite śniadanie. Kiedy wy-
chodziłem na spacer, lady Amelia obejmowała rządy
w kuchni.
Skłonił się elegancko, gwizdnął na psa i ruszył
w kierunku jeziora. Sara z trudem odwróciła wzrok od
zgrabnej sylwetki. Nie, nie wierzyła mu, choć wyraźnie
dał jej do zrozumienia, że nie zamierza szukać Oliwii
172
na własną rękę. Westchnęła i musnęła palcami meda
lion. Przecież ona też wiele ukrywała przed Guyem!
Nie byli ze sobą szczerzy i ta sytuacja stawała się nie
do zniesienia.
W lśniącym czystością pokoju śniadaniowym na Sa
rę czekała nie tylko gorąca, aromatyczna kawa, ale tak
że świeżo upieczony chleb. Obok, w pokoju jadalnym,
kilka służących pod czujnym okiem Amelii doprowa
dzało kolejne pomieszczenie do idealnego porządku.
- Nie przełknę ani kęsa, dopóki wszystko nie bę
dzie lśnić - oznajmiła kuzynka na powitanie. - Mam
nadzieję, że sprawimy się tu do południa i potem przej
dziemy do sypialni. Strach pomyśleć, co nas tam czeka!
Na pewno pchły, albo i coś gorszego. Aha, Saro, lady
Tilney i lady Ann są w salonie, bardzo drażni je hałas
przesuwanych mebli. Mówię ci to na wszelki wypadek,
gdybyś wolała uniknąć spotkania z nimi...
Amelia zachichotała.
- W świetle dziennym wyglądają niezbyt świeżo,
znać po nich, że przez całą noc nie zmrużyły oka. Za
proponowałam im mój krem z płatków róży, odmła
dzający płeć, nie chciały jednak skorzystać.
Sara parsknęła śmiechem.
- A widziałaś Greville'a, Milly?
- Greville'a? - Na twarzy Amelii pojawił się wyraz
niewypowiedzianej słodyczy. - Biedaczek! Głowa boli
go straszliwie, więc wymyśliłam dla niego bardzo sku-
173
teczną miksturę. Żółtka zmieszane z przecierem pomi
dorowym, doprawione lukrecją!
- Jesteś okrutna, Milly! Mam nadzieję, że sir Gre-
ville Baynham przeżyje tę kurację! A powiedz, jak sir
Ralph przyjmuje zmiany w swoim domu?
- Najpierw był zły, ale potem powiedział, że jestem
damą z wielką fantazją i dał mi wolną rękę. - Amelia
wesoło pomachała ściereczką i zabrała się do ścierania
kurzu z pięknej serwantki.
- Ciekawe, czy będzie tak zachwycony, kiedy do
wie się, że zginęły klucze od piwniczki z winem -
zauważyła Sara konspiracyjnym szeptem.
- Może i nie - odparła obojętnym głosem Amelia,
nie przerywając swego zajęcia. - Trudno, powinien ich
lepiej pilnować!
Propozycja jazdy na łyżwach nie zachwyciła gości
sir Ralpha. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że z powodu
zbyt wczesnego poderwania się z łóżek, spowodowa
nego działaniami Amelii, są bardzo osłabieni. W re
zultacie i pan domu, i jego kompania zamknęli się
w bibliotece, aby oddać się mniej wyczerpującemu za
jęciu, mianowicie wspólnemu przeglądaniu najnowsze
go nabytku sir Ralpha - kolekcji francuskich litografii
o tematyce erotycznej. Sara zajrzała jeszcze raz nad
jezioro, stwierdziła jednak, że lód jest zbyt cienki, poza
tym znów zaczął padać gęsty śnieg. Po powrocie do
domu poszła do swego pokoju i usiłowała czytać
174
książkę, starając się nie zważać na dzikie wybuchy
śmiechu, dobiegające z parteru. Guy zniknął na cały
dzień, nie było go aż do kolacji i Sara mimo woli bez
przerwy zadawała sobie pytanie, dokąd lord raczył się
udać. O spotkaniu z Oliwią nie zapominała ani na se
kundę, czując i lęk, i ciekawość. Czas dłużył się
w nieskończoność. O stosownej porze zeszła na kola
cję, która dla wszystkich okazała się wielkim zasko
czeniem. Amelia zdradziła kucharce kilka swoich prze
pisów, a że kobieta okazała się pojętna, kolacja była
wyjątkowo smaczna. Na początek delikatna zupa cy
trynowa, potem pstrąg w sosie z białego wina. Po
przełknięciu pierwszego kęsa pstrąga oczy biesiadni
ków rozbłysły, ożywił się nawet wiecznie śpiący pan
Fisk i zakrzyknął gromko:
- Jedzenie wyborne!
Biesiadników czekała jednak przykra niespodzian
ka, okazało się bowiem, że zamiast wina, wniesiono
kryształowy dzban, napełniony płynem jeszcze bar
dziej szlachetnym, mianowicie źródlaną wodą. Nikt te
go nie skomentował, czas jednak mijał, a na stole nie
pojawiała się ani jedna butelka wina ze znanej w oko
licy piwniczki. W końcu lady Ann nie wytrzymała
i rzuciwszy panu domu powłóczyste spojrzenie, spy
tała ostrożnie:
- Czy próbujesz nas nawrócić?
Sir Covell spojrzał niepewnie na lady Fenton.
- Lady Amelio... - zaczął, wyraźnie skofundowa-
175
ny, jako że doceniał przecież, co Amelia uczyniła dla
jego domu.
Amelia przerwała rozmowę z Justinem Lebeterem,
uśmiechnęła się miło i przekazała towarzystwu hiobo
wą wiadomość:
- Chodzi o wino? Och Boże, miałam nadzieję, że
nikt nie będzie się dopominać. Podczas dzisiejszych
porządków zawieruszył się klucz od piwniczki.
W odpowiedzi rozległ się gremialny okrzyk rozpa
czy i posypały błagalne prośby.
- Nie będzie wina? To straszne! Jak my to prze
żyjemy? Ralph, zrób coś.
- To jakim cudem przyrządzono sos winny? - spy
tał bardzo przytomnie sir Baynham.
- Takim cudem, że zostało trochę wina z wczoraj
szej kolacji - wyjaśniła uprzejmie lady Fenton. - Nie
wiele, ale na sos wystarczyło. Dlaczego jednak są pań
stwo tak zdegustowani? Wino zabija smak, czyż nie
tak, lordzie Lebeter?
Lord Lebeter, który osiągnął już etap absolutnego
zachwytu wszystkim, co powie urocza lady Amelia,
skwapliwie skinął głową. Mniej zgodna była lady Til-
ney, która prychnąwszy pogardliwie, wysyczała
w stronę Amelii:
- Nie sądzę, żeby mój zmysł smaku ucierpiał z po
wodu jednej lampki wina!
- Naturalnie, że nie - odparowała Amelia. - Prze
cież i tak jest już w opłakanym stanie!
176
- Ralphie, obiecałeś mi kąpiel w szampanie! - po
skarżyła się z drugiego końca stołu pani Fisk. - Mó
wiłeś, że to jedna z twoich specjalności.
- Jak można tak marnować szampana - oburzył się
pan Fisk.
- Panno Sheridan, a może pani wie coś na temat
tego klucza? - spytał Allardyce przebiegle.
- Naturalnie, że wiem! - przytaknęła skwapliwie
Sara. - O tym, że zginął, wiedziałam wcześniej od in
nych. To ja wpadłam na pomysł, aby podać do picia
wodę. Czy pan już próbował, lordzie Allardyce? To
woda ze źródełka w grocie, krystalicznie czysta i nad
zwyczaj orzeźwiająca!
Lord Allardyce skrzywił się z niesmakiem.
- Dziękuję, panno Sheridan, ale nie spróbuję. Woda
dobra jest dla wieśniaków.
- Jak pan uważa - skwitowała cierpko Sara, za
bierając się do jedzenia.
Przy stole zapadła nieprzyjemna cisza.
- Ralphie! - odezwała się po chwili ostrym głosem
lady Tilney. - Jutro trzeba będzie posłać po wino do
Bath!
- Niestety, drogi są nieprzejezdne - odparł strapio
ny pan domu. - Sądzę, że będzie można to zrobić do
piero za kilka dni.
- A może lord Renshaw ulituje się nad państwem
i pośle po wino do Woodallan? - wtrąciła Sara. - Bo
mnie osobiście wystarczy woda.
177
- A nam nie - oświadczyła ponuro lady Walter. -
Ta woda może być bardzo niezdrowa.
- Na pewno jednak znakomicie wpływa na cerę -
oznajmiła Amelia tonem niemal macierzyńskim.
Lady Ann zarumieniła się z gniewu, nie odpowie
działa jednak i wszyscy w dość ponurych nastrojach
kontynuowali jedzenie. Nawet lord Allardyce, zwykle
tak elokwentny, ograniczał się do mdłych uwag o po
godzie. Po kolacji całe towarzystwo dostojnym kro
kiem udało się do salonu i oddało grze w wista
Kwadrans przed północą Sara, narzuciwszy pelery
nę, cicho wymknęła się ze swego pokoju. Bezszelestnie
jak duch zeszła po schodach i przemknęła przez hol.
Drzwi frontowe udało jej się otworzyć prawie bezgłoś
nie. Na dworze było pięknie. Śnieg przestał padać, nie
bo było bezchmurne. Sara, stojąc w progu, zawahała
się przez chwilę. Księżyc świecił wyjątkowo jasno, śla
dy jej stóp będą bardzo dobrze widoczne. No trudno...
Otuliwszy się szczelniej peleryną, ruszyła przed siebie.
Szła szybko, ale czujnie, kryjąc się za drzewami. Do
koła panowała cisza, zbyt idealna, i za każdym razem,
gdy z potrąconej przez nieuwagę gałązki opadał śnieg,
Sara podskakiwała jak oparzona, złorzecząc w duchu
pannie Meredith. Że też ta smarkula nie wpadła na
pomysł, by umówić się z ciotką w jakimś ciepłym,
przytulnym saloniku. Najlepiej w samo południe. Na
gle serce podskoczyło jej do gardła. Ten dziwny od-
178
głos... jakby ktoś cicho sapnął. Odwróciła się ostroż
nie. Nikogo. Czuła jednak instynktownie, że nie jest
sama. Stała bez ruchu, zastanawiając się gorączkowo,
czy wzywać pomocy. I wtedy z ciemności wynurzyła
się jakaś niewielka kobieca postać. Sara niemal nama
calnie czuła narastający gniew.
- Milly! Skąd ty się tu wzięłaś?
- Zobaczyłam przypadkiem, jak wychodzisz z do
mu, więc pobiegłam za tobą - wyjaśniła zdyszanym
głosem kuzynka. - Co ty wyrabiasz, Saro?
- Nieważne - burknęła Sara. - Jak możesz być tak
nierozsądna, Milly! Przecież nie znasz okolicy, mogłaś
zabłądzić, mogło ci się coś stać...
- Tak samo jak tobie, Saro! Co znaczy ta samotna
wycieczka po nocy?
- Idę do Folly Tower, spotkać się z panną Meredith...
Umilkła na chwilę, kiedy w nocną ciszę wdarło się
głośne bicie kościelnych dzwonów.
- Milly, muszę się spieszyć, już północ.
- A kto to jest ta panna Meredith? - dopytywała
się Amelia, starając się dotrzymać kroku kuzynce. -
I dlaczego umawia się z tobą tak późno?
Sara uśmiechnęła się do siebie. Kochana Milly!
To jednak cudownie mieć przy sobie jakąś życzliwą
duszę.
- Panna Meredith jest moją bratanicą - wyjaśniła.
- To z jej powodu musiałam przyjechać do Blanch-
landu. Oto i powód mej eskapady.
179
- Nie! - pisnęła Amelia, nie posiadając się ze zdu
mienia. - Twoją bratanicą! Nie do wiary! A więc ona
jest córką Franka!
- Tak, ale teraz nie mamy czasu na studiowanie
drzewa genealogicznego Sheridanów - rzuciła przez
ramię Sara, potykając się o wystający korzeń.
Dochodziły już na szczyt wzniesienia, gdzie wśród
drzew majaczyła ciemna sylwetka wieży.
- Saro! Musisz tam iść? - szepnęła przerażona
Amelia, chwytając kurczowo kuzynkę za pelerynę. -
Nie podoba mi się to.
- Nie przesadzaj, Milly - obruszyła się Sara, zdając
sobie sprawę, że jeśli przynajmniej jedna z nich nie
będzie udawać nieustraszonej, to za chwilę obie rzucą
się do ucieczki. - Przecież idę spotkać się z siedemna
stoletnią dziewczyną, a nie z jakimś potworem. Jeśli
się boisz, to wracaj do domu.
- Sama? Przez ten las? Nigdy w życiu! - zapro
testowała trzęsącym się głosem lady Fenton. - Idę z to
bą! Ale jestem pewna, że tam nikogo nie ma.
Razem zbliżyły się do wieży, Sara pchnęła stare,
zniszczone drzwi i ostrożnie zajrzała do środka. Nie
widziała nic, tylko ciemność.
- Oliwio! - zawołała cicho, głosem ochrypłym ze
zdenerwowania. - Jesteś tu?
Cisza. A kiedy nabierała powietrza, żeby zawołać
jeszcze raz, nagle jakaś miękka szmata opadła jej na
twarz. Szarpnęła się przerażona, ktoś jednak unieru-
180
chomił ją w żelaznym uścisku. Usłyszała dziki krzyk
Amelii, a potem, w tej ciemności, ujrzała tysiąc
gwiazd.
Wszystko trwało sekundę. Sara czuła, że ktoś zdzie
ra jej szmatę z głowy i pomaga wstać, a przynajmniej
usiąść na kamiennej posadzce. Zobaczyła krąg światła,
znaczony przez małą latarnię, za latarnią wysoką postać
sir Baynhama, a tuż przed sobą klęczącą Amelię.
- Saro, moja kochana, co z tobą? Bałam się, że
pogruchocze ci wszystkie kości! Boże, Boże, jak ty
strasznie upadłaś. Możesz się poruszać? Boli cię coś?
Sara poruszyła się ostrożnie i natychmiast silne ra
mię podtrzymało ją gorliwie. Nie musiała się odwracać,
wiedziała dobrze, czyje to ramiona. Przecież znała już
objęcia Guy a Renshawa. Tę ciepłą, kojącą bliskość...
w której nie można przebywać zbyt długo.
- Nic mi nie jest - powiedziała słabym głosem,
wstając z ziemi, cały czas podtrzymywana przez lorda.
- Ale co się stało? Ktoś chyba chciał mnie porwać.
- I tak zapewne by się stało! - oznajmił surowym
tonem lord, nie puszczając ramienia Sary. - Usłysze
liśmy krzyk lady Amelii, zaczęliśmy biec do wieży,
w tym momencie oni z niej wybiegli. Było ich dwóch.
Cóż za dziwny zbieg okoliczności, pomyślała już
bardziej przytomnie Sara. Okazuje się, że również Guy
i Greville wybrali się na spacer przy księżycu. Ale co
z Oliwią? Ci dwaj napastnicy... Czyżby czyhali na
181
nią? Jak się dowiedzieli, że panna Meredith o północy
będzie w Folly Tower? Przecież Sara z nikim o tym
nie rozmawiała. Boże, jakżeż trzeba być ostrożną...
I absolutnie nikomu o niczym nie mówić.
- Jestem bardzo wdzięczna za pomoc - oświadczy
ła uprzejmym, obojętnym głosem, zajęta otrzepy
waniem peleryny. - Sądzę, że byli to po prostu kłu
sownicy. Nie ma więc żadnego powodu do zdenerwo
wania.
- Powód jest - oświadczył Guy, znów bardzo sro
go. - Cóż to za pomysł, panno Sheridan, z tą nocną
przechadzką po lesie? Dwie słabe, bezbronne kobiety!
Czy panie postradały zmysły?
Sara milczała. O, nie, ona nie będzie w ogóle się
odzywać ani patrzeć na Guya, bo on zaraz przejrzy
na wylot jej myśli.
- To może lady Amelia łaskawie udzieli nam wy
jaśnień - odezwał się Greville, postępując krok do
przodu i stając w kręgu światła. - Zauważyłem, że pa
ni zawsze podąża śladem kuzynki! A może się mylę
i jest odwrotnie?
Amelia, wymieniwszy szybkie spojrzenie z Sarą,
wzruszyła ramionami i odparła niedbałym tonem:
- Cóż tu wyjaśniać, milordzie? Moja kuzynka po
prostu nie mogła zasnąć, ja też jeszcze nie ułożyłam
się do snu, zdecydowałyśmy się więc na mały spacer.
Śnieg w blasku księżyca wygląda tak pięknie!
- Aha! I zamierzały panie o dwunastej w nocy
182
wspiąć się na szczyt wieży, aby nasycić wzrok pięknym
widokiem trzech hrabstw pokrytych puszystą bielą?
Przecież to nonsens!
Usta Amelii zacisnęły się w wąską linię.
- Proponuję wracać już do domu - oświadczyła wy
niośle, podnosząc z ziemi latarnię. - Moja kuzynka po
tak niemiłej przygodzie powinna położyć się do łóżka.
- O, tak! I na pewno nie będzie miała kłopotu z za
śnięciem - skomentował zjadliwie Guy. - Ta bezsen
ność trapi panią dość często, panno Sheridan! A może
miałaby pani ochotę dodać coś do wersji wypadków,
podanej przez lady Amelię? Ta historyjka nie jest zbyt
oryginalna.
- Ale prawdziwa - oświadczyła spokojnie Sara,
unikając jednak jego spojrzenia. - Chciałyśmy się tro
chę przejść po świeżym powietrzu.
- Och, niech pani sobie daruje! Nikt nie uwierzy
w tę bajeczkę!
Sara uniosła głowę i spojrzała na obu mężczyzn.
Guy stał tuż przed nią, jego twarz była zła i nieustęp
liwa, Greville blokował drzwi, jakby dając do zrozu
mienia, że nikt nie opuści wieży, dopóki sprawa nie
zostanie wyjaśniona do końca. Płomień w latarni drżał,
tak samo drżały monstrualne wręcz cienie, tańczące
na ścianach wieży.
- A więc dobrze, milordzie! Jeśli panu opowiedzia
na przez nas historia nie odpowiada, to może ma pan
własną wersję?
183
Spojrzeli na siebie. Sara prowokująco, oczy Guya
były ponure.
- Dla mnie bardziej prawdopodobne jest to, że pani
miała tu schadzkę.
Sara aż zmrużyła oczy. Ona i Guy ukrywali przed
sobą pewne rzeczy, ale Guy miał nad nią przewagę,
znakomicie umiał wyczuć każdy jej blef.
- Nie zwykłam umawiać się na schadzki, milordzie
- oświadczyła wyniośle. - A pochopne wnioski wy
ciąga pan prawdopodobnie pod wpływem atmosfery,
dość zresztą rozwiązłej, jaka teraz panuje w Blanchlan-
dzie. No cóż...
- Ależ ja wcale nie sugeruję, że wymknęła się pani
na schadzkę z Allardyce'em - wyjaśnił Guy ze stoic
kim spokojem. - Przecież towarzyszy pani lady Ame
lia. Chociaż... Znając upodobania Allardyce'a...
Twarz Sary zrobiła się purpurowa, zanim jednak
dziewczyna zdołała coś wykrztusić, z odsieczą pospie
szyła Amelia.
- Pana insynuacje, milordzie, są jak zwykle nad
zwyczaj obraźliwe! A poza tym... Może panowie po
zwolą, że ja też zadam pytanie. Jak to się stało, że
panowie dziwnym trafem o tej właśnie porze znaleźli
się w pobliżu wieży? Milczy pan? To może sir Greville
udzieli nam wyjaśnień? Cóż panów tu sprowadziło?
Może sir Ralph urządza tym razem bachanalia na
śniegu?
Biedna Amelia była przekonana, że porządnie do-
184
gryzła dżentelmenom. Niestety, Greville, usłyszawszy
jej supozycję, wybuchnął głośnym śmiechem, co wy
wołało następny potok słów rozjuszonej lady Fenton.
- Jakim prawem panowie domagają się od nas wy
jaśnień? To nie panów sprawa, co ja i moja kuzynka
robimy w nocy. Nie musimy się nikomu tłumaczyć,
nawet gdyby przyszła nam ochota tańczyć sobie wśród
drzew do białego rana! A panom...
- Droga lady Amelio - przerwał Greville aksamit
nym głosem. - Ośmieliłem się zakwestionować pani
postępowanie tylko dlatego, że jako osoba starsza od
kuzynki powinna pani wykazać więcej rozwagi...
Sara w ostatniej chwili przechwyciła latarnię, po
nieważ rączki Amelii ruszały już do ataku. No tak,
i teraz lady Fenton, dostojna wdowa, spoliczkuje sir
Baynhama! Grev zareagował jednak błyskawicznie
i chwyciwszy Amelię za rękę, pociągnął ją ku
drzwiom.
- Nasza potyczka słowna jest fascynująca, droga
pani - mówił szybko, nie dając Amelii dojść do słowa.
- Proponuję jednak powrót do domu. Panno Sheridan,
czy zechce pani oświetlać nam drogę?
- Raczej ja - oświadczył Guy, zabierając Sarze la
tarnię. - Nie jestem pewien, czy panna Sheridan po
prowadzi nas w dobrym kierunku.
Oburzenie Sary osiągnęło to samo natężenie, co
gniew Amelii. Nie zdążyła jednak dać temu upust.
- Renshaw? Baynham? - rozległ się nagle męski
185
głos. - Co, u diabła, tu... O, proszę wybaczyć! Lady
Fenton! Panno Sheridan! Nie zauważyłem, myślałem,
że to...
Dla Sary wszystko było jasne. Justin Lebeter przy
puszczał, że w wieży szykuje się jakaś nowa, orygi
nalna rozrywka.
- Witaj, Lebeter - odezwał się uprzejmie Guy. -
Czy pan też cierpi na bezsenność?
- No... trochę - bąknął wyraźnie zmieszany mło
dzieniec. - Wyszedłem się przejść i zobaczyłem świat
ło w wieży...
- A my wracamy już do domu - przerwała Sara,
chcąc ułatwić mu sytuację. - Ma pan ochotę przyłą
czyć się do nas?
W drodze powrotnej nikt nie odezwał się ani sło
wem. W obecności Justina Lebetera Guy i Greville po
wstrzymali się od dalszych kłopotliwych pytań, Sara
była jednak pewna, że obaj dżentelmeni tak łatwo nie
zrezygnują. Po powrocie do domu Amelia i Sara na
tychmiast pomknęły na górę. Wspinając się po scho
dach za Amelią, Sara rozmyślała smętnie, że zagadek
ma aż nadto. Tajemniczy medalion, niespodziane zja
wienie się Guya i Greville'a w wieży. No i ta najważ
niejsza. Co z Oliwią? Gdzie jest Oliwia?
Zamyślona, weszła do ciemnego pokoju. Kiedy sta
wiała świecę na stoliku przy łóżku, usłyszała jakiś
szmer. Mysz? Nie, nie mysz. Pod ścianą na krześle
siedziała jakaś młoda dama i wpatrywała się w nią
186
wielkimi, ciemnymi oczami. Kiedy Sara, przestraszo
na, zaczęła posuwać się ku drzwiom, dziewczyna pode
rwała się z krzesła.
- Proszę się nie obawiać, panno Sheridan! I proszę
wybaczyć, że ośmieliłam się zjawić tak niespodziewa
nie. Ale to był jedyny sposób, żeby się z panią zoba
czyć. Jestem Oliwia Meredith.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Panna Oliwia Meredith, niezwykle urodziwa, wy
kazywała zadziwiające podobieństwo i do pary z por
trecików w medalionie, i do Guya Renshawa. Takie
same wyjątkowo gęste jasne włosy, no i oczy, bardzo
duże i uderzająco ciemne w porównaniu z jasną cerą.
Piękny owal twarzy Oliwia odziedziczyła po damie
z medalionu, ale rysy twarzy zdecydowanie po Sheri-
danach i Sarze bezwiednie nasunęła się myśl, że gdyby
Guy został jej mężem, ich dzieci zapewne byłyby po
dobne do tej dziewczyny.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - odezwała się
cicho Oliwia. - Przestraszyłam panią, ale ja tak bardzo
chciałam się z panią spotkać. Tom to wszystko wy
myślił. Pani go zna, Tom Brookes. On i jego żona
udzielili mi schronienia.
- Tak, znam go - potwierdziła Sara, machinal
nie ściągając pelerynę. - A zatem to spotkanie w Folly
Tower...
- O, to był tylko fortel! Tom specjalnie rozpuścił
pogłoski, że będę tam o północy. Wiadomo było, że
188
lord Allardyce pójdzie do wieży, a ja spokojnie po
czekam tu na panią.
- No tak, rzeczywiście, trzeba Tomowi pogratulo
wać pomysłu. Nieźle nas wszystkich przegonił po tym
śniegu.
Siedemnastolatka z trudem stłumiła śmiech.
- Tak mi przykro, panno Sheridan, ale to był je
dyny sposób, by wyprowadzić w pole lorda... Allar-
dyce'a.
Dziewczyna zadrżała. Ogień przygasał w kominku
i w pokoju robiło się chłodno. A może to nazwisko
wzbudzało w Oliwii lęk? Sara przykucnęła i popra
wiwszy ogień, przysiadła na chwilę na piętach.
- Panno Meredith, czy to z powodu lorda Allardy
ce'a zdecydowała się pani napisać do pana Churchwar-
da? - spytała, przyglądając się bacznie Oliwii. -
I w czym mogę pani pomóc? Ale najpierw proszę po
wiedzieć, czy nie jest pani głodna? Może pobiegnę do
kuchni i przyniosę coś do jedzenia.
- Nie trzeba, dziękuję, panno Sheridan. U Toma ni
czego mi nie brak, a ja nie chciałabym zajmować pani
zbyt wiele czasu.
- W takim razie usiądźmy i proszę opowiadać
o swoich kłopotach - poprosiła Sara, siadając na krze
śle obok dziewczyny.
- Panno Sheridan, Tom powiedział, że pani przy
jechała, aby mi pomóc. Jestem pani bardzo wdzięczna.
Kiedy pisałam do pana Churchwarda, nie spodziewa-
189
łam się, że on zawiadomi panią i pani przyjedzie tu
osobiście. Panno Sheridan...
Dziewczyna zamilkła na chwilę, nerwowo skubiąc
fałdy sukni.
- Kilka lat temu moja matka, to znaczy moja przy
brana matka, powiedziała mi, co łączy mnie z pani ro
dziną. Proszę mi wierzyć, nie mam najmniejszego za
miaru wykorzystywać pani, ale naprawdę nie mam do
kogo się zwrócić.
- Ależ, moja droga, co pani mówi! Przecież jestem
pani ciotką! - żachnęła się Sara, uśmiechając się ser
decznie do dziewczyny. - I jestem bardzo szczęśliwa,
że nareszcie mogę poznać moją bratanicę.
- Dziękuję pani - odparła z nieśmiałym uśmie
chem Oliwia. - Muszę przyznać, że to trochę dziwne,
raptem dowiedzieć się, że ma się jeszcze jakąś rodzinę.
I smutno mi, że nigdy... nigdy nie poznam mojego
ojca.
- Tak, nigdy - przyznała z ciężkim westchnieniem
Sara. - Opowiem pani o nim. Panno Meredith, bardzo
kochałam mego brata, a pani ojca. Był nadzwyczaj in
teligentnym, pełnym fantazji i ciekawym świata czło
wiekiem. I przede wszystkim pełnym uroku i bardzo
serdecznym. Gdyby to wszystko... potoczyło się ina
czej, na pewno bardzo by panią kochał, Oliwio. Oli
wio... Czy mogę tak zwracać się do pani?
- Ależ naturalnie, dziękuję, będę szczęśliwa!
- Do mnie zwracaj się też po imieniu, dobrze?
190
Jeśli będziesz mówić „ciociu", poczuję się okropnie
stara.
Oliwia, całkowicie już rozpogodzona, patrzyła na
Sarę zachwyconym wzrokiem.
- Pani jest cudowna! Trudno uwierzyć, że jest
pani... że jesteś, Saro, starsza ode mnie o kilka lat.
Teraz czuję się, jakbym miała siostrę. Och, jak ja się
cieszę!
- Ja też, kochanie, bardzo się cieszę. A teraz mów
już, co dzieje się niedobrego. Z twego listu do pana
Churchwarda wynikało, że sprawa jest poważna. A je
śli chodzi o lorda Allardyce'a, miałam okazję go po
znać i, no cóż, mogę sobie wyobrazić...
Wszelka radość znikła z twarzy Oliwii. Dziewczyna
posmutniała, w jej oczach pojawił się lęk.
- Och, Saro - jęknęła z prawdziwą rozpaczą. - To
wszystko jest takie głupie, takie nieprzyjemne! I na
prawdę nie miałam z kim o tym porozmawiać.
- A więc opowiadaj, wszystko od początku. Sły
szałam, że niedawno ukończyłaś szkołę?
- Tak, przed kilkoma miesiącami. Mama bardzo się
martwiła, co ja dalej będę robić w Blanchlandzie. Prag
nęła, abym wyszła za mąż za porządnego człowieka,
ale w okolicy jest mało odpowiednich kawalerów.
Miała nadzieję, że pojedziemy do Bath, chociaż na je
den sezon. Niestety, nie mogłyśmy sobie na to pozwo
lić, ponieważ ojciec źle zainwestował oszczędności.
Poza tym mama zachorowała, potrzebne były pieniądze
191
na leki. Rodzice jednej z moich koleżanek szkolnych
obiecali, że poszukają mi miejsca guwernantki albo da
my do towarzystwa. No i wtedy do Blanchlandu przy
jechał lord Allardyce...
Sara słuchała z wielkim współczuciem. Doskonale
rozumiała lęk pani Meredith o przyszłość córki i jej
rozpacz z powodu źle zainwestowanych pieniędzy. Sa
ra wiedziała, co to znaczy żyć z nader skromnych środ
ków, dlatego ceniła sobie bardzo, że nosi nazwisko,
gwarantujące jej odpowiednią pozycję towarzyską,
a ponadto ma bogatą kuzynkę o gołębim sercu. Oliwia
jest w o wiele gorszej sytuacji.
- Po raz pierwszy spotkałam go w wiosce, był taki
ugrzeczniony, potem zaczął nas odwiedzać. Biedna ma
ma myślała, że uda mi się dobrze wyjść za mąż, za
samego lorda.... A on od początku wcale mi się nie
podobał, czułam do niego instynktowną niechęć. Na
turalnie, wcale mi się nie oświadczył. Zaproponował
mi tylko komfortowe warunki życia w zamian za...
Domyślasz się, Saro? Dla mnie było to wstrętne. Wie
rzysz mi?
- Kochanie, oczywiście! - wykrzyknęła Sara, po
ruszona do głębi. Biedne dziecko! Propozycja tego ze
psutego do szpiku kości lorda musiała ją potwornie
przerazić! - Czy lord Allardyce pogodził się z twoją
odmową?
- Nie, Saro! Zaczął nachodzić nas niemal codziennie,
doszło do tego, że bałam się wyjść z domu. A pewnego
192
dnia przyszedł z triumfującą miną i oświadczył, że wy
dzierżawił nasz dom od sir Ralpha! I że teraz w każdej
chwili może wyrzucić nas na bruk. A zrobi to, jeśli
nie spełnię jego żądań.
- Boże drogi, dziecko! I co wtedy zrobiłaś?
- Od razu przybiegłam tu, do Blanchlandu, żeby
porozmawiać z...
- Z sir Ralphem?
- Nie, nie - zaprzeczyła dziewczyna, wyraźnie
zmieszana. - Z lordem... Lebeterem.
- Oliwio, czy ty dobrze znasz lorda Lebetera?
- O, tak!
Oliwia, dotychczas smutna i przygaszona, nagle
ożywiła się. Uniosła głowę, jej wielkie brązowe oczy
rozbłysły.
- Lord Lebeter jest bratem mojej koleżanki szkol
nej, u której bywałam w domu. Tam go poznałam...
Ale potem, kiedy nasza sytuacja życiowa tak bardzo
się pogorszyła, nie śmiałam utrzymywać z nimi zna
jomości. Och, Saro, czy wiesz, co czułam, kiedy nagle
zobaczyłam go tu, w Blanchlandzie? Jechał konno
przez wioskę, a ja...
Sara doskonale mogła sobie wyobrazić całą gamę
uczuć, które ogarnęły zapewne to młodziutkie, niewin
ne stworzenie, ten błysk radości i zaskoczenia w prze
pięknych brązowych oczach - i nagle sama poczuła
się jak stara, zasuszona ciotka.
- Naturalnie, Saro, byłam bardzo zdeprymowana,
193
że widzę go właśnie tutaj. Wszyscy przecież wiedzą,
co dzieje się teraz w rezydencji, a Justin Lebeter jest
prawdziwym dżentelmenem. Ja nie wierzę, Saro, że
on też...
- Oczywiście, że nie, kochanie! Ale powiedz, udało
ci się z nim porozmawiać?
- Niestety, nie, natknęłam się natomiast na lorda
Allardyce'a. Przeraziłam się okropnie i uciekłam. Wte
dy spotkałam Toma, a resztę już wiesz, Saro.
Sara milczała przez chwilę, nieco oszołomiona opo
wieścią Oliwii.
- Oliwio, pozwolisz, że zadam ci jeszcze kilka
pytań?
- Naturalnie, Saro.
- Powiedz mi, moja droga, co skłoniło cię do na
pisania listu do pana Churchwarda?
- To była sugestia mamy, prosiła, żebym to zrobiła,
kiedy zauważyła, że lord Allardyce zaczął mi się na
przykrzać. Przedtem jednak, jak mówiłam, chciałam
porozmawiać z lordem Lebeterem.
- Rozumiem. Ale w rezydencji natknęłaś się na lor
da Allardyce'a, przeraziłaś się i uciekłaś...
- Tak. Uciekłam i schowałam się w cieplarni. Tam
znalazł mnie Tom Brookes.
- I teraz ukrywasz się u państwa Brookes?
- Doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej.
Lordowi Allardyce'owi nie przyjdzie do głowy szukać
mnie w mieszkaniach dla służby, a już na pewno nie
194
w domku ogrodnika. Poza tym Tom pracuje w ogro
dzie i cieplarni i może mieć oko na Allardyce'a. Jest
ze mną, oczywiście, moja matka.
- Rozumiem. A czy nadal zamierzasz porozma
wiać z lordem Lebeterem?
Na dźwięk nazwiska Justina oczy dziewczyny znów
rozbłysły.
- Oczywiście, że zamierzam, chociaż Tom i jego
żona są temu przeciwni. Boją się, że lord Lebeter może
okazać się podobny do lorda Allardyce'a. Ostatecznie
postanowiłam napisać do pana Churchwarda. Tom po
radził, żebym z nikim już nic rozmawiała, tylko cierp
liwie poczekała na odpowiedź. A potem, kiedy zoba
czył ciebie i przekonał się, że chcesz mi pomóc... Wte
dy powiedział, że na pewno wszystko będzie dobrze,
bo twoja kuzynka poradzi sobie z lordem Allardy-
ce'em. Saro, czy lady Amelia rzeczywiście jest taka
groźna?
Rozbawiona Sara wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Lady Amelia ma złote serce, potrafi jednak wal
czyć do upadłego. Jest po prostu osobą niezwykłą.
A ciebie na pewno bardzo polubi, przecież to też twoja
krewna, Oliwio!
- No tak... - bąknęła Oliwia. - No a teraz, Saro?
Co my teraz zrobimy?
- Myślę, Oliwio, że przede wszystkim powinnaś
stąd wyjechać. Jutro z samego rana porozmawiam
z Amelią i zabierzemy cię do Bath. Twoja matka, na-
195
turałnie, powinna jechać z nami. Gdy lord Allardyce
przekona się, że masz ustosunkowaną rodzinę, na pew
no zostawi cię w spokoju. Potem skontaktujemy się
z panem Churchwardem, niech wyjaśni sprawę dzier
żawy waszego domu, a Amelia porozmawia z odpo
wiednimi osobami na temat inwestycji twego ojca. Co
o tym sądzisz, moja droga?
Oczy Oliwii zalśniły od łez.
- Och, Saro - wykrzyknęła drżącym głosem. - To
byłoby najcudowniejsze rozwiązanie na świecie!
- I, naturalnie, niczego nie będziemy ukrywać
przed lordem Lebeterem, żeby wiedział, gdzie cię szu
kać. Oliwo, jak myślisz, będziesz gotowa do podróży
jutro rano?
- Jutro rano? - powtórzyła nagle posmutniała
dziewczyna. - Tak mi przykro, Saro, ale to chyba nie
możliwe. Moja matka jest jeszcze zbyt słaba, potrze
buje trochę czasu, żeby dojść do siebie. Chociaż tak
pomyślne wiadomości na pewno pomogą jej szybko
wydobrzeć.
- Oliwio, będziecie musiały jeszcze przez jakiś czas
pomieszkać z matką u państwa Brookes. Tam nic ci
nie grozi.
- Myślę, że się zgodzą, oni są bardzo życzliwi.
Stary zegar w holu głośno wybił godzinę pierwszą.
Oliwia ziewnęła dyskretnie, a Sara nagle poczuła się
bardzo zmęczona.
- Nie będę cię dłużej zatrzymywać - powiedziała,
196
wstając z krzesła. - Wyglądasz na bardzo zmęczo
ną. Zanim jednak stąd wyjdziesz, chciałabym ci coś
zwrócić.
Sara podeszła do peleryny i przez chwilę szukała
czegoś w kieszeni.
- Proszę - powiedziała z uśmiechem, podając
dziewczynie złoty medalion. - Jest bardzo piękny.
A mogłabyś zdradzić, jakim sposobem ten medalion
trafił do twoich rąk?
- Nie mam pojęcia - wyznała szczerze dziewczy
na. - Mam go od zawsze, odkąd tylko sięgam pamię
cią. Sądziłam, że to prezent od mego ojca. Myślałam
tak, bo jestem bardzo podobna do tego pana na por
treciku.
- A jeśli to prezent od twojej matki?
Oliwia aż zarumieniła się z przejęcia.
- To niemożliwe, Saro! Ja nie mam pojęcia, kim
była moja matka! A ty, Saro? Może ty coś wiesz?
Poruszona Sara podeszła do bratanicy i objęła ją
serdecznie.
- Kochanie! Dla mnie ważne jest jedynie to, że
twoim ojcem był mój brat i należysz do rodziny She-
ridanów. I jeszcze jedno, Oliwio! Teraz, kiedy widzia
łam ten medalion, być może odkryję, kim była twoja
matka.
- Przynajmniej odnalazłam ciebie, moja kochana
Saro! - powiedziała Oliwia ze łzami w oczach. - Nie
mogę uwierzyć, że los okazał się taki łaskawy.
197
- Ja też jestem szczęśliwa, że cię odnalazłam. A te
raz powiedz, jak się stąd wydostaniesz?
- Wyjściem dla służby. Tam czeka na mnie Tom.
Prawda, jakie to ekscytujące?
- O, tak - westchnęła Sara. - Ekscytujące, bo mu
sisz przeparadować głównymi schodami! Nie wychodź
jeszcze, Oliwio, sprawdzę najpierw, czy nikt tam się
nie kręci.
Sara wyjrzała na korytarz. Wszędzie panowała ide
alna cisza. Na dany znak Oliwia, posławszy ciotce po
żegnalny uśmiech, prawie bezszelestnie zeszła po scho
dach i znikła w ciemnościach. Potem Sara usłyszała
skrzypnięcie drzwi i znów zapadła cisza. Uspokojona,
wróciła do swego pokoju, który bez tej promiennej sie
demnastolatki nagle wydał jej się bardzo pusty. Ale
nie miała już siły na żadne rozmyślania i natychmiast,
gdy tylko przytknęła głowę do poduszki, zasnęła ka
miennym snem.
Obudziło ją ciche pukanie do drzwi i miły, dźwięczny
głos:
- Dzień dobry, moja droga!
Na progu stała Amelia z tacą.
- Ojej, już chyba bardzo późno - odezwała się Sara
zaspanym głosem.
- Nie szkodzi! Jesteś bardzo rozsądna, że nie ru
szasz się z pokoju. Greville od samego rana drwi sobie
ze mnie z powodu naszej nocnej eskapady - oznajmiła
198
kuzynka radośnie, jakby kpiny sir Baynhama nie spra
wiały jej najmniejszej przykrości. - I miałam już pod
stawy do obaw, że lord Renshaw zapomni o dobrych
obyczajach i wedrze się do twego pokoju, domagając
się wyjaśnień. Ale nie martw się, nie wygadałam się,
choć w tę opowieść o twojej bezsenności nikt nie chce
uwierzyć. Proszę, kochanie!
Amelia ustawiła tacę na kołdrze i przysiadłszy na
brzegu łóżka, perorowała dalej:
- Sama chciałabym się dokładnie dowiedzieć, o co
tu w ogóle chodzi! Saro, spróbuj tego chleba. Podałam
kucharce mój przepis, piekła po raz pierwszy, ale wy
daje mi się, że wyszedł całkiem nieźle.
Sara spojrzała z przyjemnością na kromki świeżego
chleba, posmarowane masłem i miodem.
- A co chciałabyś jeszcze wiedzieć, Milly? - spy
tała, rozkoszując się pierwszym łykiem gorącej, pach
nącej czekolady.
- Jak to co? Wszystko! - oświadczyła obrażonym
tonem Amelia. - Przecież ja wiem tylko, że masz bra
tanicę, z którą zamierzałaś się spotkać o północy
w Folly Tower. A ja chcę wiedzieć wszystko, od sa
mego początku!
Sara, spełniając prośbę kuzynki, rzetelnie opo
wiedziała jej wszystko, począwszy od listu do pana
Churchwarda, a skończywszy na niespodziewanej noc
nej wizycie panny Meredith. Nie wspomniała jednak
o swoich podejrzeniach wobec Guya, ponieważ uznała,
199
że tę kwestię powinna najpierw wyjaśnić z nim oso
biście. Nie powiedziała również o podobieństwie Oli
wii do rodziny Woodallanów.
Kiedy Sara skończyła opowieść, Amelia westchnęła
ciężko.
- Cóż za wstrętny człowiek ten Allardyce! Czy nie
możemy jechać zaraz do Bath, zabierając ze sobą
Oliwię?
- Jesteś kochana, Milly, ale niestety, trzeba pocze
kać, aż pani Meredith wyzdrowieje. Nie możemy za
bierać samej Oliwii, jej matka, całkiem zresztą słusz
nie, będzie się bała powierzyć córkę obcym w końcu
osobom. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Dziękuję,
Milly, śniadanie było pyszne.
- No tak, masz rację - zgodziła się Amelia, wstając
z łóżka i zabierając tacę. - Poczekamy. Zresztą, ja
i tak mam tu mnóstwo rzeczy do zrobienia. Dziś pra
wdopodobnie skończymy sprzątanie sypialni, są w tra
gicznym stanie.
Kiedy kuzynka wyszła, Sara, leżąc w łóżku, przez
chwilę zastanawiała się, co ją dzisiaj czeka. Przede
wszystkim musi porozmawiać z Guyem, ale nie powie
mu o Oliwii. Nie było to miłe dla Sary, osoby szczerej
i prawdomównej, jednak jak najmniej osób powinno
wiedzieć o jej spotkaniu z bratanicą. Musi poważnie
porozmawiać z Guyem. Podobieństwo Oliwii do
Woodallanów było tak uderzające...
200
Zbyt zdenerwowana, aby siedzieć bezczynnie w do
mu, Sara wyruszyła na spacer. Ranek był słoneczny
i mroźny, śnieg skrzypiał pod stopami. W starym roz
walającym się letnim domku natknęła się na Toma, za
jętego czyszczeniem łyżew.
- Dzień dobry, panno Sheridan! - powitał ją sze
rokim uśmiechem. - Jak się pani miewa?
- Dziękuję, Tom, bardzo dobrze. A jak się miewa
twoja rodzina? Twoja... powiększona rodzina?
- Dziękuję, już trochę lepiej, panno Sheridan. Są
dzę, że...
Nagle zamilkł, słysząc czyjeś szybkie kroki. Nie mi
nęła chwila i w progu domku stanął uśmiechnięty Guy
Renshaw.
- Witam pana, milordzie. Ta para łyżew będzie
w sam raz dla pana.
Sara, czując, że się rumieni, cofnęła się nieco. Nie
stety, widok lorda działał na nią niezwykle deprymu
jąco. Powinna wziąć się w garść.
- Panno Sheridan! Witam panią! Czy pani też bę
dzie jeździć na łyżwach?
- Z wielką przyjemnością - odparła gładko. - Po
goda jest zbyt piękna, aby siedzieć w domu. Tom,
gdzieś tu na pewno są jeszcze moje stare łyżwy. Proszę,
odszukaj je.
- Tak jest, panno Sheridan, na pewno się odnajdą.
Lordzie Renshaw, a te sanki już wyszykowałem, moż
na na nich zjeżdżać.
201
- Świetnie! - ucieszył się Guy. - Dziękuję, Tom.
Zaraz wypróbuję je na tym zboczu za domem. Panno
Sheridan, czy pani nie miałaby ochoty pozjeżdżać ra
zem ze mną?
- Na sankach jeżdżą dzieci, milordzie.
- Oj, panno Sheridan, a ja miałem panią za osobę
z fantazją.
- Chyba trochę na wyrost! - śmiała się Sara, kiedy
razem wychodzili z domku. - Na pewno to wielka
przyjemność, ale...
- Ale damie nie wypada? - dokończył Guy, kręcąc
głową z wyraźną dezaprobatą. - Panno Sheridan, pro
szę zaryzykować! Przecież wiem, że jest pani do tego
zdolna!
Kiedy doszli już do zbocza, opadającego łagodnie
w kierunku wioski, Guy skrzywił się komicznie
i oświadczył:
- A więc trudno, panno Sheridan, skoro gardzi pani
moim towarzystwem, sam oddam się rozrywce.
Widok eleganckiego lorda zjeżdżającego z rozwia
nym włosem na małych sankach był tak zabawny, że
Sara z trudem zachowywała powagę. Guy zjechał,
wziął sanki pod pachę i zaczął wspinać się na zbo
cze. Znów wyglądało to tak śmiesznie, że kiedy do
szedł na szczyt wzniesienia, zastał Sarę chichoczącą
w mufkę.
- Rzeczywiście, lordzie Renshaw, to musi być
pyszna zabawa, ale też bardzo niebezpieczna. Gdyby
202
zobaczyła pana jakaś dama z Londynu, straciłby pan
swoją reputację do reszty!
- Ufam, że dochowa pani tajemnicy. Mało tego,
ufam, że pani jednak się przełamie i spróbuje zjechać
ze mną.
- Sama nie wiem...
Sara rozejrzała się dokoła. Rezydencja w Blanchlandzie
była z tego miejsca prawie niewidoczna, przesłonięta zbo
czem, wioska też zdawała się leżeć bardzo daleko...
- Nikt pani nie zobaczy, zaręczam. I czy naprawdę
warto tak zadręczać się konwenansami? Czasami trzeba
trochę poszaleć, panno Sheridan!
- Niestety, potrafi pan przekonać do złego, milor
dzie - stwierdziła z westchnieniem Sara, czując się jak
niegrzeczne dziecko.
- Ja siadam z tyłu i kieruję sankami, pani siądzie
łaskawie z przodu i będzie podziwiać widoki - zadys
ponował lord.
- Ale czy my naprawdę zmieścimy się na tych san
kach? I w ogóle to będzie krę...
- Bardzo przyjemne - stwierdził bezapelacyjnym
tonem Guy. - I na pewno się zmieścimy.
Okazało się, że miał rację. Na tych pozornie małych
sankach było wystarczająco dużo miejsca dla dwojga.
Sara, zebrawszy fałdy sukni, usadowiła się wygodnie,
zachowując pewną odległość od swego towarzysza.
Wyglądało to nawet stosownie, dopóki nie poczuła, jak
silne ramię obejmuje jej kibić.
203
- Na Boga, milordzie!
- Muszę panią trzymać, bo inaczej nie da się kie
rować sankami - wyjaśnił ze stoickim spokojem Guy.
- Chyba nie podejrzewa mnie pani o jakieś złe za
miary!
Sara, pragnąc jednak zachować choćby pozory dys
tansu, pochyliła się jak najbardziej do przodu W od
powiedzi Guy chwycił ją w pasie jeszcze mocniej
i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Panno Sheridan, proszę, niech pani się nie odsu
wa, bo naprawdę nie będę mógł kierować.
Sara zrezygnowała więc z pochylania się do przodu
i usiadła prosto. Poczuła delikatny zapach cytrynowej
męskiej wody. To wystarczyło, aby jej ciało zapragnęło
przesunąć się do tyłu jeszcze dalej, bliżej tego cudow
nie sprężystego i żywotnego mężczyzny. W tym mo
mencie sanki ruszyły.
Jazda była wręcz upojna. Sanki nieustannie na
bierały szybkości, lodowaty wiatr smagał policzki Sa
ry, a ona śmiała się i miała ochotę krzyczeć na całe
gardło. Guy też się śmiał i może dlatego niezbyt sobie
radził z kierowaniem, bo kiedy sfrunęli już na dół, san
ki wywróciły się, wyrzucając oboje pasażerów
w śnieg.
Sara, oszołomiona, przez chwilę leżała nieruchomo,
spoglądając na gałęzie drzewa, układające się w dziw
ne ciemne koronki na tle błękitnego nieba.
- Saro?
204
Lodowate palce Guya musnęły jej policzek. Oczy
pełne były niepokoju.
- Nic ci się nie stało?
- Chyba nie - odparła nieco drżącym głosem, widząc
nad sobą wielką postać oblepioną śniegiem. Ale ręka sa
ma się uniosła i strzepnęła nieco śniegu z jasnych wło
sów. Guy złapał ją za rękę, jego oczy pociemniały.
- A ty masz śnieg na rzęsach - szepnął.
Zamknęła oczy i Guy ostrożnie starł tę odrobinę
zimnej białości. A potem, kiedy całował, Sara miała
wrażenie, że topnieje. Jak śnieg na słońcu. I drżała,
ale to nie miało nic wspólnego z upadkiem z sanek.
Jej palce pieszczotliwie przesunęły się po szorstkim
męskim policzku, potem zanurzyły się w gęstwinie jas
nych włosów. Żadne z nich nie zważało na niewątpli
wy dyskomfort miejsca, w którym się znaleźli. Sara
wiedziała, że Guy z rozmysłem całuje ją delikatnie,
a ona pragnęła, żeby te pocałunki były inne. Żeby Guy
się zatracił...
Jej ręce objęły plecy mężczyzny, przygarniając go
z całej siły. Z ust Guya wydobył się cichy jęk. Uniósł
głowę i Sara dojrzała w jego oczach pragnienie. Była
świadoma, że obudziła w nim wielkie pożądanie i ta
świadomość, miast przestraszyć, tylko ją podnieciła.
Nagle wielka czapa śniegu zsunęła się z gałęzi,
wnosząc w ich zapamiętanie ogromną porcję chłodu.
Ojej! - krzyknęła Sara, siadając błyskawicznie
i wytrzepując zdradliwy śnieg zza kołnierza.
205
Guy obiecał ze śmiechem:
- Następnym razem wybiorę bezpieczniejsze miej
sce. Obiecuję.
Naturalnie, natychmiast padła chłodna odpowiedź.
- Następnego razu nie będzie, lordzie Renshaw.
Guy elegancko podał jej rękę i Sara wstała.
- Proszę mnie puścić, milordzie!
- Przed chwilą wolała pani, żebym ją trzymał.
- Pan... pan jest taki... taki...
- Wiem.
Złożył na jej ustach dziwnie krótki pocałunek
i uwolnił jej dłoń.
- A teraz proszę pozwolić otrzepać się ze śniegu.
- Dziękuję, nie trzeba.
- No cóż, nie nalegam, skoro zależy pani, aby sir
Ralph i jego kompania snuli różne domysły...
- Zależy mi na tym, żeby wracać już do domu,
lordzie Renshaw.
Guy bez słowa chwycił sanki.
- Czuję, że nie namówię pani na drugi zjazd, panno
Sheridan - odezwał się po chwili. - Musi jednak pani
przyznać, że było przyjemnie.
Sara natychmiast stanęła w pąsach.
- No tak... było przyjemnie.
- I pani nie chce wyjść za mnie za mąż - wygłosił
nagle bardzo ponurym głosem Guy. - Jest pani nad
zwyczaj uparta, panno Sheridan.
- Kiedy mówiłam, że było przyjemnie, chodziło mi
206
o jazdę na sankach, milordzie - oznajmiła Sara, pa
trząc mu prosto w oczy.
- A... reszta?
- Myślę - zaczęła cicho Sara, zerkając na pięknie
ośnieżone konary - myślę, że... ta reszta nie jest dobrą
podstawą do małżeństwa...
- Nie zgodzę się z panią. Jest bardzo ważna, choć
liczą się też inne rzeczy. Na przykład takie samo na
stawienie do życia czy wspólne upodobania.
Sara westchnęła w duchu. Nastawienie, upodoba
nia. .. A co z uczuciem? Gdzie miejsce na miłość? Jak
że więc przyjąć jego oświadczyny? Miała rację, nie
godząc się na to małżeństwo. Postąpiła bardzo roz
sądnie. Tylko dlaczego zamiast radości odczuwa smu
tek i chce jej się płakać?
- Ja pragnę, by mój przyszły małżonek miał jeszcze
kilka innych cech - powiedziała szybko, trochę zbyt
porywczo. - Musi być człowiekiem godnym zaufania.
Ogromnie ważna jest też obopólna szczerość, prawdo
mówność...
Twarz Guya pojaśniała.
- Święte słowa, panno Sheridan, święte słowa!
A więc, co pani robiła wczoraj o północy w Folly
Tower?
Sara, o dziwo, wcale nie poczuła się rozdrażniona
jego pytaniem.
- Zatem szuka pani zalet, których brak pani samej?
Było to stwierdzenie bardzo obcesowe. No tak, cały
207
Guy, pomyślała smętnie Sara. Niby gładki i uprzej
my, a jednocześnie potrafi być tak bezwzględnie
szczery.
- Dobrze więc - powiedziała z westchnieniem. -
Poszłam do Folly Tower spotkać się z panną Meredith.
- No tak - mruknął Guy, wkładając ręce do kie
szeni. Jego twarz była nieprzenikniona. - Czyli mie
liśmy słuszność z Greville'em, że bajeczkę o bezsen
ności wymyśliła pani na nasz użytek?
- Lordzie Renshaw, to nie tak - zaprotestowała ży
wo Sara. - Po prostu nie uznałam za stosowne wta
jemniczać wszystkich w moje sprawy. Nawet Amelia
nie miała pojęcia, po co idę do Folly Tower. O pannie
Meredith dowiedziała się, kiedy byłyśmy już o krok
od wieży.
- No dobrze. A proszę mi łaskawie powiedzieć, jak
panna Meredith skontaktowała się z panią?
- Przysłała mi liścik.
- Można wiedzieć, kto go doręczył?
- Można - burknęła niechętnie Sara. - Doręczył
go Tom Brookes, dawny koniuszy mego ojca, teraz
ogrodnik. Panna Merdith prosiła o spotkanie w Folly
Tower o północy.
- Ale panny Oliwii tam nie było?
- Sam pan widział, że panny Meredith tam nie było
- odparła cierpko Sara. - Był za to ktoś inny.
- Tak... - powiedział z zadumą Guy, spoglądając
na szczyt Folly Tower. - Pogłoski o tym, że panna Me-
208
redith będzie w Folly Tower, krążyły po całym Blanch-
landzie. Napastnicy także musieli je słyszeć.
- Prawdopodobnie tak.
- Pani nie wie, kim byli ci napastnicy?
- Ależ skąd!
- A może pani czegoś się domyśla?
- Dlaczego pan mnie przesłuchuje, lordzie Ren-
shaw? Jakim prawem?
- Po prostu sprawdzam pani prawdomówność.
I choć chwilowo zdecydowała się pani być wobec
mnie szczera, jestem przekonany, że ukrywa pani coś
przede mną - wyjaśnił ze spokojem Guy, nie spusz
czając oczu z zarumienionej twarzy dziewczyny. -
Proszę powiedzieć, panno Sheridan, czy nie odnosi pa
ni wrażenia, że i ten liścik, i te pogłoski miały napro
wadzić kogoś na fałszywy trop?
Sara zastanowiła się przez chwilę, po czym odpo
wiedziała bardzo powoli, starannie dobierając słowa.
- W świetle tego, co się stało... myślę, że tak chyba
musiało być, milordzie.
- A co pani sądzi o tym nagłym pojawieniu się lor
da Lebetera? Wczoraj o północy w tym lesie nie bra
kowało spacerowiczów, prawda?
Sara z ulgą zauważyła, że zbliżają się już do pod
jazdu.
- Lord Lebeter podobno cierpiał na bezsenność...
- W Blanchlandzie wybuchła prawdziwa epidemia
bezsenności - stwierdził Guy z uśmiechem, kiedy
209
podchodzili już do frontowych drzwi. - Panno Sheri-
dan, czy pani nadal będzie szukać panny Meredith?
- Nie - odparła Sara głośno i wyraźnie, zgodnie
z prawdą. - Będę czekać, aż ona ponownie skontaktuje
się ze mną. Pan wybaczy, milordzie, ale muszę teraz
jak najszybciej doprowadzić do ładu moje ubranie.
- Gratuluję, panno Sheridan! Udało się pani nie po
wiedzieć ani jednego kłamstwa.
Odszedł, pozostawiając ją stojącą bez ruchu na żwi
rze podjazdu. Czuła ulgę, jednocześnie jednak trapiło
ją poczucie winy, które po chwili znikło. Nie miała
pojęcia, jak dalece Guy wtajemniczony jest w całą
sprawę, była jednak głęboko przekonana, że sprytny
lord wyciągnie z niej wszystkie informacje. A między
Bogiem a prawdą, to jego można było oskarżyć
o ukrywanie prawdy. Dotychczas nie pisnął ani sło
wem, że na własną rękę szuka panny Meredith.
Sara pomknęła na górę jak strzała, aby żadne cie
kawskie spojrzenia nie zanotowały, w jakim stanie jest
jej ubranie. W końcu korytarza kilka służących gorli
wie odkurzało sprzęty i szorowało zapuszczoną po
sadzkę. Słychać było donośny głos lady Fenton, udzie
lającej wskazówek i sprawiedliwie rozdzielającej na
gany i pochwały. Sarze udało się niepostrzeżenie do
trzeć do swego pokoju, z którego nie ruszała się, do
póki nie zadzwoniono na lunch.
Po lunchu wystąpiono z petycją do lady Fenton, aby
zaniechała na jakiś czas szaleństwa porządków i wy-
210
brała się nad jezioro z resztą towarzystwa, co prawda
zdekompletowanego, ponieważ niektórzy goście sir
Ralpha pomysł jazdy na łyżwach ponownie potrakto
wali wręcz z obrzydzeniem. Natomiast pan domu,
o dziwo, z ogromnym entuzjazmem. Grubość tafli nie
wzbudzała żadnych obaw, skoro lód bez problemu
utrzymał potężnego sir Covella, który zadziwił wszyst
kich niepomiernie, poruszając się na łyżwach lekko
i zwinnie. Porwał nawet lady Fenton do walczyka.
Sara cieszyła się jazdą, unikając zręcznie Guya, aby
nie dawać mu okazji do kolejnych rozmów. Jego kpią
ce spojrzenie świadczyło dobitnie, że przejrzał jej
taktykę.
Kiedy wracali do domu, zauważyli koło cieplarni
wielkie ognisko. Obok stał Tom Brookes, karmiący
płomienie jakimiś książkami i papierami. Amelia pode
szła do niego, zamienili ze sobą kilka słów, reszta to
warzystwa szła powoli dalej w stronę domu. Sir Ralph,
zajęty rozmową z sir Baynhamem, nie zwracał uwagi
na ogień, dopóki wiatr nie przywiał mu pod nogi nad
palonej już kartki. Schylił się, podnosząc ją machinal
nie i na jego twarzy pojawił wyraz największej roz
paczy.
- Nie! Moje książki! Moje litografie!
Wszyscy spojrzeli na ognisko, gdzie płomienie tra
wiły właśnie kolejną książkę, po raz ostatni ukazującą
światu bardzo frywolną rycinę.
- Bardzo mi przykro - powiedziała lady Fenton,
211
kładąc sir Covellowi dłoń na ramieniu i patrząc na nie
go z głębokim współczuciem. - Ale książki były już
w połowie zniszczone przez pleśń i robactwo. W pań
skiej bibliotece jest zbyt wilgotno, milordzie!
Patrząc na zrozpaczoną twarz pana domu, Sara po
myślała z niepokojem, czy kuzynka tym razem nie
przesadziła.
- Lady Amelio, czy pani sama wybierała te książki?
- spytał sir Baynham. - Jakiż potworny egoizm!
Sir Covell ze smutnie zwieszoną głową ruszył
w stronę domu, reszta towarzystwa w milczeniu po
dążała za nim.
Tuż przed drzwiami młody Justin Lebeter, zrów
nawszy krok z Sarą, odezwał się półgłosem:
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć śmiałość, ale
czy mógłbym zamienić z panią kilka słów na osob
ności? Nalegam...
Sara zatrzymała się i poczekawszy, aż minie ją re
szta towarzystwa, spojrzała pytająco na młodego lorda.
Ulubieniec Oliwii był bardzo przystojnym kawalerem,
wysokim i jasnowłosym. Jego niebieskie oczy patrzyły
na Sarę niemal błagalnie.
- Panno Sheridan, proszę się nie gniewać - mówił
nieśmiało, jąkając się i rumieniąc. - Chodzi tylko o to,
że bardzo się niepokoję, to znaczy... chciałbym
odnaleźć pewną młodą damę. Ludzie mówią, że pani
przyjechała do Blanchlandu, aby spotkać się z panną
Meredith. Zwykle nie słucham plotek, ale rzecz w tym,
212
że i mnie bardzo zależy na spotkaniu z panną Oliwią
Meredith.
- Rozumiem, milordzie - powiedziała Sara oschle
i młody Lebeter poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Panno Sheridan! Proszę mnie źle nie zrozumieć!
Panna Meredith chodziła do szkoły razem z jedną
z moich sióstr. Pragnę przekazać jej zaproszenie od
mojej rodziny... Tymczasem panna Meredith gdzieś
znikła, bardzo się o nią niepokoję. Czy pani wiadomo
coś na ten temat?
Sara powoli uspokajała się. Młody lord Lebeter
szczerze niepokoił się o Oliwię. Sara z wielką chęcią
rozwiałaby wszystkie jego wątpliwości, niestety, było
to niemożliwe, dopóki Oliwii groziło choćby najmniej
sze niebezpieczeństwo.
- Tak, to prawda, że przyjechałam tu spotkać się
z Oliwią - powiedziała. - Przekonałam się jednak, że
panna Meredith nie przebywa teraz w domu. Bardzo
mi przykro, milordzie, ale naprawdę nie jestem w sta
nie panu pomóc.
Lebeter patrzył na nią przez chwilę i Sara odniosła
wrażenie, że młodzieniec wie o wiele więcej, niż jej
się wydaje.
- Czy naprawdę nie widziała się pani z panną Me
redith?
- Nie, milordzie - zaprzeczyła szybko, aby mieć
to już za sobą.
- Rozumiem - powiedział cicho Lebeter, widać
213
było jednak jasno, że jej nie wierzy. Sara uprzejmie
skinęła głową i uważając rozmowę za skończoną, ru
szyła ku drzwiom. Incydent z lordem Lebeterem wpra
wił ją w zakłopotanie. Nienawidziła kłamstwa, czuła,
że ten młodzieniec niepokoi się szczerze o Oliwię.
A co będzie, jeśli lord Lebeter podzieli się swoimi wąt
pliwościami z Guyem?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Strata ukochanych litografii i powszechnie podzi
wianej kolekcji książek o tematyce erotycznej pogrą
żyła sir Ralpha w głębokim smutku. Siedział za stołem
osowiały, nie zauważając zapewne, że delikatny łosoś
w sosie sardelowym, podany na przystawkę, jest pra
wdziwym dziełem sztuki kulinarnej. Po przystawce
odziany na czarno lokaj wniósł wielką wazę z musem.
Lokaj nazywał się Marvell, w lady Amelii wzbudzał
wielką niechęć, ale niestety, choć udało jej się pozbyć
kilku nieodpowiednich służących, lokaj Marvell okazał
się nietykalny.
Sara zauważyła, że Marvell szepcze coś do ucha
Allardyce'owi, ten zaś w skupieniu obserwuje Amelię.
Jego czarne, świdrujące oczy spoczęły potem na Sarze,
która natychmiast odwróciła głowę. Tego wieczoru
obok lady Fenton usiadł sir Baynham, jako że tej
wiecznie kłócącej się parze udało się przez całe po
południe nie zamienić ani jednego ostrego słowa. Dalej
siadła Sara, a obok niej lord Lebeter, który okazał się
bardzo miłym towarzyszem.
215
Przełknęła pierwszą łyżkę i zrobiła małą przerwę.
Mus miał dziwny smak, niby cytrynowo-mleczny,
osobliwie jednak słodkawy. Kątem oka zauważyła, że
Guy zdecydowanie, wręcz z obrzydzeniem, odprawia
Marvelła z wazą.
Potem wniesiono olbrzymi udziec wołowy, powi
tany z entuzjazmem. Czujny wzrok Sary prześlizgnął
się po twarzach biesiadników. Zmiana w zachowaniu
była aż nadto widoczna. Wszyscy, z wyjątkiem Guya,
ożywili się nadzwyczaj, mówiąc i śmiejąc się bardzo
głośno, jakby zdążyli już wypić niejedną butelkę wina.
Rozbawienie było coraz większe. Oczy biesiadników
stały się szkliste, nieprzytomne. Nikt nie tykał jedzenia,
jako że z zapałem zaczęto się oddawać o wiele bar
dziej ekscytującym zajęciom. Pani Fisk, chichocząc
przeraźliwie, pieściła różowym języczkiem wielkie
ucho sir Covella. Lord Allardyce obsypywał pocałun
kami nagie ramiona lady Tilney, jego oczy jednak szu
kały ponad stołem spojrzenia Sary.
Tym razem było o wiele gorzej niż pierwszego wie
czoru. Tak, jakby znikły wszelkie hamulce. Wśród tych
pisków i chichotów Sara usłyszała nagle jakiś rumor.
Młody lord Lebeter zerwał się od stołu i wybiegł z po
koju, z pasją zatrzaskując za sobą drzwi. Spojrzała
szybko na Amelię, pragnąc dać jej jakiś znak, że one
też powinny się oddalić. Spojrzała... i osłupiała. Lady
Fenton, szacowna wdowa o nienagannych manierach,
skrupulatnie przestrzegająca wszelkich konwenansów,
216
teraz zdawała się być inną osobą. Jej dłoń spoczywała
poufale na udzie sir Baynhama, usta były zajęte na
miętnym pocałunkiem. Sara nie wierzyła własnym
oczom. Tym bardziej że po chwili Amelia i Greviłle
wstali od stołu i czule objęci, całując się niemal bez
przerwy, ruszyli ku drzwiom.
Oszołomiona, znów poczuła koło siebie jakiś ruch.
Na krześle, zwolnionym przez lorda Lebetera, pojawił
się nagle Guy, wyglądający, o dziwo, zupełnie normal
nie, zwłaszcza na tle reszty towarzystwa.
- Panno Sheridan - odezwał się przyciszonym gło
sem. - Ile pani zjadła tego musu?
- Kilka łyżek. W ogóle mi nie smakował. Ale co...
co się stało, milordzie?
- Do tego musu dodano afrodyzjak, taki rodzaj nar
kotyku, który nadzwyczajnie pobudza chęć do miłości,
hm... cielesnej. Pani jadła ten mus, a więc za chwilę
poczuje się pani tak samo, jak reszta towarzystwa.
- Boże święty - szepnęła przerażona Sara, blada
jak ściana. - Przecież ja zjadłam tylko kilka łyżek, czu
ję się zupełnie normalnie.
- Prawdopodobnie na panią zacznie działać nieco
później, bo przyjęła pani mniejszą dawkę. Panno She
ridan, nie mamy ani chwili do stracenia. Trzeba na
tychmiast stąd uciekać.
- Z panem nigdzie nie pójdę - krzyknęła, zrywając
się na równe nogi.
Spojrzała jeszcze raz dookoła i zobaczyła orgię.
217
Półnagie, splecione ze sobą pary, oddające się rozpu
ście. Jęknęła rozpaczliwie. Ci ludzie w wyuzdanych
pozach, te zwiewne, nagie nimfy na fryzie - wszystko
zdawało się drwić z cnotliwej panny Sheridan.
W tym samym momencie silne ramię Guya otoczyło
jej kibić. Mocno, aż boleśnie.
- Saro, proszę mnie posłuchać - mówił szybko,
prowadząc ją ku drzwiom. - Niech pani zapamięta, te
raz wolno być pani tylko ze mną, z nikim innym. Tylko
wtedy nie spotka panią nic złego. Obiecuję.
Byli już w holu, kiedy to się wydarzyło. Sara po
czuła nagle, że robi jej się dziwnie słabo, potem gorąco,
a potem... a potem, że musi natychmiast dotknąć
Guya. Koniecznie. Uniosła dłoń i zaczęła głaskać go
po policzku, gładkim i chłodnym. Potem delikatnie po
wiodła palcami wokół jego ust, pewna, że chyba um
rze, jeśli te usta zaraz nie spoczną na jej wargach. Jej
wyostrzone zmysły skoncentrowane były na tym jed
nym, jedynym mężczyźnie. Chłonęły jego bliskość,
ciepło jego ciała, zapach...
Guy uśmiechnął się.
- Chyba nie będzie to dla mnie zbyt łatwe - mruk
nął, łapiąc ją za rękę, aby udaremnić pieszczoty. Mimo
oszołomienia Sara wyczuła żal w jego głosie. Ale to
nie miało znaczenia, bo potem wziął ją na ręce i niósł
do pokoju, a ona, z twarzą wtuloną w jego szyję, czuła
się niewypowiedzianie szczęśliwa.
218
Kiedy się obudziła, niebo za oknem zaczynało już
szarzeć, ale w pokoju było jeszcze mroczno. Zobaczyła
światełko. Na stoliku przy łóżku świeczka w lichtarzy-
ku, prawie już wypalona. Sara z wolna przekręciła cięż
ką głowę w drugą stronę. Obok leżał mężczyzna po
grążony w głębokim śnie. Guy.
Drgnęła. Natychmiast otworzył szeroko oczy
i chwycił ją za rękę.
- Niech pan mnie puści! - krzyknęła histerycznie.
- Co pan tu robi?!
Przez chwilę jego ciemne oczy wpatrywały się w nią
bacznie, potem nagle puścił jej rękę i usiadł na łóżku.
- Nic pani nie pamięta? - spytał cicho.
- Nie - bąknęła Sara i nagle zmartwiała, bowiem
w jej głowie zaczęły pojawiać się jakieś zamazane ob
razy, mgliste, jak ze snu. Zobaczyła pokój jadalny,
w nim ludzi, półnagich, splecionych w lubieżnym
uścisku. Znów poczuła lęk, że Amelia wychodzi i zo
stawia ją samą. Potem Guy coś jej tłumaczy i nagle
pojawia się ogromne, pożerające wręcz pragnienie, któ
re trwa i trwa. A na koniec żal, bezkresny, bolesny,
że to pragnienie się nie spełniło... Głos Guya, spokoj
ny, rozważny, jego silne ramiona, obejmujące bez cie
nia namiętności, podczas gdy ona... żebrała... o mi
łość, o odrobinę pieszczot.
- Och, nie! - krzyknęła dziko. - Czy to sen?
- Nie, to nie był sen, Saro - odparł spokojnie Guy,
ujmując ją za obie dłonie. - Już po wszystkim, Saro.
219
Jest pani bezpieczna i nie stało się nic złego. Przysię
gam na wszystko.
- Ale ja... och, milordzie, ja pamiętam - szepnęła
z rozpaczą. - Pamiętam doskonale, co mówiłam, co
robiłam. O, nie!
Znów jęknęła i próbowała uwolnić ręce, ale Guy
nie puszczał.
- Saro, nie wolno pani siebie obwiniać, była pani
pod wpływem narkotyku. I przysięgam, nie stało się
nic złego.
Szarpnęła się jeszcze raz, a potem zalała łzami. Po
płynął prawdziwy potok, dziwnie oczyszczający. Gorz
kie łzy przynosiły ulgę po strasznych przeżyciach,
łagodziły uczucie wstydu. Guy objął ją mocno i deli
katnie głaszcząc po głowie, szeptał ciche słowa pocie
chy. Kiedy płacz ucichł, Guy westchnął i stwierdził
bardzo spokojnie:
- Sądzę, że powinna pani się przebrać. Zejdę do
kuchni i przyniosę coś do zjedzenia. Proszę, niech pani
zamknie drzwi na klucz i nikomu nie otwiera.
Po wyjściu Guya Sara zdjęła zmiętą suknię i ochla
pała opuchniętą od płaczu twarz chłodną wodą. Na mo
ment poczuła się lepiej, ale kiedy wkładała świeżą suk
nię, znów opadły ją straszne wspomnienia. Jak przy
tulała się do Guya w najbardziej bezwstydny sposób,
błagając o jeden chociaż pocałunek. Jak próbowała
ściągnąć z siebie suknię, i, o zgrozo, pozbawić ubrania
również Guya. Pamiętała też bardzo wyraźnie, jak Guy
220
odmawiał. Twardo i stanowczo. A najgorsze ze
wszystkiego było to, że w głębi duszy nie była prze
konana, czy jego odmowa ją cieszy.
Cichy głos Guya za drzwiami wyrwał ją z rozmy
ślań. Przekręciła klucz, potem podeszła do okna i roz
sunęła zasłony. Ogarnęła trochę pokój, Guy rozpalił
ogień w kominku. Siedli oboje przed złocistymi pło
mieniami. Sara zauważyła, że Guy też się przebrał, nie
zdążył jednak się ogolić, a na jego twarzy znać było
wielkie zmęczenie.
- No i jak się pani czuje? - zagadnął.
- Trochę lepiej - przyznała słabym głosem. - Ale
to wszystko, co się stało... to wszystko było po
prostu... ohydne. A panu winna jestem najgłębszą
wdzięczność, milordzie. Ta sytuacja nie była dla pana
najłatwiejsza...
- Rad jestem, panno Sheridan, że wykazuje pani
tyle hartu ducha, ponieważ doskonale pojmuję, jak się
pani czuje. A co do mnie... No tak. Nie było mi łatwo.
Pani błagała o coś, czego ja sam bardzo pragnę. Jednak
zdołałem zachować resztki samokontroli i jestem tym
zdumiony.
Guy z niedowierzaniem potrząsnął głową. Sara,
bardzo speszona, zajęła się nalewaniem herbaty.
- Chyba przeceniłam swoje siły - mówiła cichym,
zdenerwowanym głosem. - Nie spodziewałam się, że
będą tu czyhać takie niebezpieczeństwa.
- Prawdopodobnie sir Ralph często ucieka się do
221
takich podniet, aby hm... rozbawić swoich gości.
Skądże jednak tak układna panna jak pani mogła o tym
wiedzieć? Sporo słyszałem o Blanchlandzie i dlatego
byłem tak zaniepokojony pani pomysłem wyjazdu.
- A ten Marvell... Obrzydliwy. Przecież wiedział,
co podaje. A przedtem szeptali coś sobie z lordem Al-
lardyce'em.
- Też to zauważyłem. Nie skosztowałem musu, bo
nie lubię takich potraw.
Nagle uśmiechnął się wesoło.
- Ciekawe, co by to było, gdybym też sobie pod
jadł!
Twarz Sary oblała się szkarłatnym rumieńcem,
szybko więc wypiła następny łyk gorącej herbaty, cu
downego napoju, zawsze kojącego nerwy. Guy również
wypił łyk, po czym poprawił się na krześle i powie
dział z powagą:
- To zrozumiałe, panno Sheridan, że wszelkie pod
jęte przeze mnie kroki miały na celu pani dobro. Nie
wolno było zostawiać pani samej, mogła pani źle się
poczuć, mogła też wpaść w innego rodzaju tarapaty...
- Tak, tak, rozumiem - przerwała spłoszona Sara.
- Sądzę, że była to dla mnie bolesna nauczka. Nie na
leży być tak głupio naiwnym.
- Nie widzę w tym nic głupiego. Po prostu nie zna
pani wszystkich stron życia - powiedział szorstko Guy.
- I jestem szczerze zadowolony, że nie musiała ich
pani poznawać do końca.
222
- Kiedy pan wychodził... widział pan kogoś? -
spytała Sara, za wszelką cenę pragnąc zmiany tematu.
- Nie widziałem nikogo, w całym domu panuje
błoga cisza. W końcu wszyscy zjedli tego musu o wie
le więcej niż pani, dlatego dłużej będą odczuwać jego
działanie.
- A co z Amelią?! - krzyknęła nagle przerażona
Sara. - O, nie! Czy ona...
- Panno Sheridan, jeśli mam być wobec pani zu
pełnie szczery... no cóż... sama pani widziała, że lady
Fenton i sir Baynham razem opuścili pokój jadalny.
- Czyli oni...
- Panno Sheridan, przecież oni też byli pod wpły
wem narkotyku. Wydaje mi się jednak, proszę wyba
czyć śmiałość, że dla lady Fenton będzie to mniejszym
szokiem niż dla pani...
Sara, mocno zawstydzona, odwróciła wzrok. Do
skonale wiedziała, co Guy ma na myśli. Amelia była
wdową, jej wiedza o pewnych sprawach była o wiele
większa niż niezamężnej panny. Jednak...
- Myślę, panno Sheridan, że mimo ciągłych sprze
czek lady Fenton i sir Baynham kochają się naprawdę
i wszystko zakończy się pomyślnie, choć potoczyło się
w sposób raczej niekonwencjonalny.
- Wiem - powiedziała Sara drżącym głosem, się
gając po chusteczkę. Niepokój o Amelię znów dopro
wadził ją do łez. Jakież one były głupie i naiwne, spo
dziewając się, że dadzą radę rozprawić się z otaczają-
223
cym je złem. Przecież finał tej historii mógłby być
o wiele gorszy. Przypomniała sobie lubieżne spojrze
nie lorda Allardyce'a... O, nie! Mimo wszystko po
winna cieszyć się, że i ona, i Amelia miały u boku
mężczyzn, z którymi były bezpieczne.
Osuszyła chusteczką łzy, podeszła do okna i spo
jrzała na pokryty śniegiem świat. Trzeba wyjechać
z Blanchlandu jak najprędzej. Ale co z Oliwią? Uz
mysłowiła sobie ze wstydem, że w ciągu ostatnich kil
ku godzin ta ważna sprawa zupełnie wyleciała jej z pa
mięci. I teraz też... Była zbyt zmęczona i zdenerwo
wana, aby zaplanować coś rozsądnego.
- Jakież to piękne miejsce - powiedział cicho Guy,
stając nagle obok Sary. - Niestety, pod tym pięknem
pleni się zło. Musi się pani z tym pogodzić, panno She-
ridan, choć to trudne.
- Wiem - powiedziała głosem pełnym żalu.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, że powrócę te
raz do kwestii, która niezmiennie panią denerwuje.
Zdaje sobie pani sprawę, że w tych okolicznościach
powinna pani za mnie wyjść?
Sara milczała, zapatrzona w wielkie śnieżne czapy,
przykrywające sosny. Być żoną Guya... A czegóż in
nego ona pragnie? Przecież ten piękny, inteligentny
lord zdążył skraść jej serce... Spodobał jej się już tego
pierwszego dnia, kiedy los po wielu latach znów ze
tknął ich przypadkiem na ruchliwej ulicy w Bath. Po
tem przyszło oczarowanie, szybko przeradzające się
224
w głębsze uczucie. Wkrótce przekonała się, ile zalet
ma ten mężczyzna, o którym głupie plotkarki potrafiły
powiedzieć tylko, że był niegdyś niesłychanie bogatym
birbantem, a potem poszedł na wojnę. Och, gdyby mię
dzy nią a Guyem nie było tylu niedomówień, gdyby
mogli porozmawiać ze sobą szczerze, o ile łatwiej by
łoby rozwikłać kłopoty Oliwii. I jakże łatwo byłoby
powiedzieć mu „tak".
Milczała. Twarz Guya sposępniała.
- Rozumiem, że jest jeszcze problem panny Me-
redith, który należy rozwiązać jak najszybciej - po
wiedział cicho, z przenikliwością, która zaczynała za
dziwiać Sarę. - Wczoraj po południu Justin Lebeter
prosił mnie, abym porozmawiał z panią. Lebeter jest
przekonany, że pannie Meredith grozi wielkie niebez
pieczeństwo, a pani wie, gdzie ona przebywa. Czy to
prawda, panno Sheridan?
Pytanie padło znienacka. Sara, potrzebując trochę
czasu na obmyślenie stosownej odpowiedzi, podeszła
do stolika i nalała sobie szklankę źródlanej wody.
A więc, tak jak przypuszczała, lord Lebeter podzielił
się z Guyem swymi wątpliwościami. Nie wierzył jej.
Czy powodował nim instynkt, czy też może usłyszał
coś przypadkiem. Coś, co utwierdziło go w przekona
niu, że panna Sheridan ukrywa prawdę.
Usiadła z powrotem przed kominkiem, Guy pozo
stał przy oknie. Milczeli oboje. Sara czuła, jak cień
zażyłości, która wytworzyła się między nimi dzisiej-
225
szego poranka, znika, i to chyba bezpowrotnie. Prze
cież Guy jest przekonany, że swoim zachowaniem wy
starczająco udowodnił prawość charakteru. Natomiast
ona poprzez swoje milczenie konsekwentnie daje mu
do zrozumienia, że wciąż mu nie ufa.
Czekał cierpliwie, a jego oczy, dotychczas pełne
ciepła, stawały się coraz bardziej chłodne.
- Lord Lebeter jest w błędzie. Nie wiem, gdzie
przebywa panna Meredith - oświadczyła Sara, zgodnie
przecież z prawdą. - Ja nie skłamałam, milordzie.
- Czyżby? - spytał pogardliwym tonem. - Tak sa
mo jak podczas naszej wczorajszej rozmowy na ten
sam temat? Pani ma wprost nadzwyczajny talent do
ukrywania prawdy! Chylę czoło, panno Sheridan! Bo
tak się składa, droga pani, że lord Lebeter widział pannę
Meredith wychodzącą z tego pokoju. Był nadzwyczaj
zbulwersowany, kiedy pani wyparła się wszystkiego.
Zbulwersowany do tego stopnia, iż pozwolił sobie na
pewną sugestię. Że być może pełni pani rolę bardzo
niewdzięczną, nakłaniając pannę Meredith, aby uległa
Allardyce'owi, znanemu ze swych upodobań do nie
winnych dziewcząt!
Oskarżenie, logiczne, lecz jakże obrzydliwe i niepra
wdopodobne, dotknęło Sarę do żywego. Zerwała się na
równe nogi, a w gwałtownych, pełnych gniewu i gory
czy słowach znalazło ujście całe napięcie ostatnich dni.
- Jak pan ma czelność, milordzie, zarzucać mi
rzecz tak ohydną? Obrażać mnie i poniżać? Oliwia jest
226
moją bratanicą, najbliższą krewną, a pan insynuuje, że
chcę jej krzywdy? Jak w ogóle śmie pan posądzać mnie
o tego rodzaju czyny! Ja...
Wzburzenie odbierało jej głos. Guy zdawał się jed
nak nie zwracać na to uwagi.
- Powtórzyłem tylko to, co insynuują inni -
oświadczył oschłym tonem. - A istnieją podstawy do
takich przypuszczeń. Jest to przecież znany sposób po
zbywania się niewygodnej krewnej.
- Lordzie Renshaw! Niestety, nie po raz pierwszy
spotyka mnie ze strony pana wielka przykrość. Już raz
ocenił mnie pan zbyt pochopnie, było to jednak niczym
w porównaniu z tym, co zarzucił mi pan dzisiaj. Są
dzę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Proszę natychmiast stąd wyjść!
Reakcja Guya była zupełnie nieoczekiwana.
Owszem, podszedł do drzwi, ale tylko po to, aby prze
kręcić klucz w zamku. Klucz ów wylądował na stoliku,
a sam Guy, najspokojniej w świecie, ułożył się wygod
nie na łóżku.
Sara dopiero po chwili zdołała wykrztusić z siebie
pełne oburzenia słowa:
- Co pan sobie wyobraża, lordzie Renshaw! Pro
szę... proszę wyjść!
- Dlaczego? - spytał z drwiącym uśmiechem. -
Byłem tu całą noc, co szkodzi więc, jeśli poleżę sobie
jeszcze parę godzin! Nie ruszę się stąd, dopóki pani
nie wyjawi mi całej prawdy.
227
- Nie może pan tu zostać - oświadczyła Sara, sta
rając się opanować rozdygotane nerwy. - To nie pora
na rozmowę, skoro oboje jesteśmy tak wzburzeni. Po
winniśmy przedyskutować sprawę na spokojnie, kie
rując się rozsądkiem...
- Na to właśnie czekam, panno Sheridan - oznaj
mił Guy głosem, w którym wyczuwało się hamowaną
złość. - Tej nocy wyświadczyłem pani przysługę i nie
widzę powodu, dla którego pani nie mogłaby pójść mi
na rękę. Nie przekonam pani, aby powiedziała mi pra
wdę o Oliwii Meredith, ale mam sposoby, by to wy
musić. Dlatego zostanę tu, dopóki pani nie wyjawi mi
absolutnie wszystkiego.
- Co?! - krzyknęła Sara, czując, że z gniewu robi
jej się czerwono przed oczami. - To niech pan posłu
cha, milordzie! Nic panu nie powiem, bo panu nie wie
rzę! Bo to pan coś przede mną ukrywa! Kiedy byliśmy
w Woodallan, usłyszałam przypadkiem, o czym roz
mawia pan z ojcem. Wiem, że dostał pan polecenie
odszukania Oliwii w tajemnicy przede mną! O Boże!
Tego wszystkiego nie sposób już wytrzymać...
Jęknęła i rzuciła się do stolika po klucz. Guy był
jednak szybszy i chwyciwszy ją za rękę, pociągnął ku
sobie. Opadła na szerokie łóżko i zanim zdążyła coś
wykrztusić, rosłe, męskie ciało wgniotło ją w materac.
Tuż nad sobą zobaczyła twarz Guya.
- No i co, panno Sheridan? - spytał bardzo łagod
nym głosem. - Znów jesteśmy blisko siebie, jak tej
228
nocy. A była pani tak... śmiała, że skusiłaby pani świę
tego. Ja jednak zdołałem się pani oprzeć.
- Proszę więc nie zmieniać swego postępowania -
powiedziała Sara, z trudem łapiąc oddech. Zdawała so
bie sprawę, że wszystko wymyka się spod kontro
li. A oczy Guya nie były już ani złe, ani szydercze,
były mroczne i pełne pożądania... Oparł się jej, ale
przecież kiedyś ta niezaspokojona żądza musiała zna
leźć ujście.
Jakżeż on jej pragnął... Jakżeż ona pragnęła jego...
Pierwsze powiedziały o tym usta, złączone w gorą
cym, namiętnym pocałunku, potem ręce błądzące po
ciele tej drugiej, upragnionej osoby, coraz bardziej
śmiałe, żądające coraz więcej.
Zduszony szept:
- Będziesz moja, Saro? Wyjdziesz za mnie?
- Tak, Guy, tak...
Jeszcze jeden gorący pocałunek, jakby pieczętujący
ich przymierze, i Guy, delikatnie oswobodziwszy się
z ramion Sary, poprosił cicho:
- Usiądźmy przed kominkiem, tak będzie lepiej.
Muszę ci coś wyznać, Saro.
Znów zasiedli na krzesłach przed kominkiem i spo
jrzeli na złociste płomienie. Za oknem było już zupeł
nie jasno, jednak w całym domu nadal panowała ni
czym niezmącona cisza.
- Oskarżyłaś mnie, że ukrywam coś przed tobą -
zaczął Guy posępnym głosem. - Tak, to prawda i, na
229
Boga, gorzko tego żałuję. Powinienem był powiedzieć
ci to wcześniej. Oliwia Meredith jest...
- Córką twojej siostry?
- Skąd wiesz?
Sara wybuchnęła głośnym, perlistym śmiechem.
- Ponieważ widziałam pannę Meredith! I wystar
czyło jedno spojrzenie...
- Podobna do Woodallanów?
- O, tak! Poza tym Oliwia ma medalion, moim zda
niem są w nim portreciki twoich dziadków. Ale ona
o tym nie wie, ona w ogóle nie ma pojęcia, kim była
jej matka. Wie tylko, że jej ojcem był Francis Sheridan.
A ja... ja zastanawiałam się długo i w końcu doszłam
do wniosku, że jej matką musiała być Catherine. Zga
dza się?
- Tak.
Uśmiech zgasł na twarzy Sary.
- Powiedz, Guy, jak to się mogło stać? - spytała
przygnębionym głosem. - Zgoda, mój brat był lekko-
duchem, ale nigdy nie uwierzę, że uwiódł i porzucił
niewinną dziewczynę.
- On jej nie porzucił, Saro. Catherine nie zwierzyła
się nikomu, ukrywała swój stan prawie do samego koń
ca. Twój brat, nieświadomy niczego, wyruszył za mo
rze, a ona umarła w połogu. Mój ojciec szalał z roz
paczy, nie chciał w ogóle widzieć dziecka na oczy
i dlatego wszystkim zajęła się twoja rodzina. Saro, wy
bacz... Musiałem to zataić, dałem ojcu słowo...
230
- Dałeś ojcu słowo - powtórzyła smutno Sara. -
I miałeś ją odnaleźć pierwszy, prawda? Dlaczego two
jemu ojcu tak na tym zależy?
W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że Guy nie
odpowie. Zerwał się z krzesła, przykląkł przed komin
kiem i dorzucił do ognia nowe polano. Dopiero po
chwili, nie odrywając oczu od płomieni, odezwał się
nieswoim głosem:
- Ojciec chciał, żebym zapłacił pannie Meredith za
milczenie. Miała zniknąć, razem ze swoją tajemnicą.
A ty nie powinnaś się o niczym dowiedzieć.
Cios był bardzo mocny. Przez kilka minut osłupiała
Sara wpatrywała się w twarz Guya, oświetloną złoci
stym blaskiem, a oburzenie w jej oczach było coraz
większe.
- Jak to? - spytała po chwili drżącym głosem. -
Twój ojciec wstydzi się Oliwii? Pragnie zataić jej ist
nienie?
- Mój ojciec za wszelką cenę chce chronić dobre
imię Catherine. Była jego ukochaną córką, Saro. On
nie zniósłby, gdyby teraz, po latach, zbrukano pamięć
o mojej siostrze. Próbowałem go przekonać, że postę
puje nierozważnie, ale nie chciał słuchać. To stary czło
wiek, Saro, dumny i nieustępliwy.
- Rozumiem, Guy, ale Oliwia jest moją bratanicą
i zawsze tak będzie, niezależnie od tego, co myśli sobie
twój ojciec - oświadczyła Sara rozżalonym głosem. -
Boże, a ja, naiwna myślałam, że miałeś mi towarzyszyć
231
do Blanchlandu, aby pomóc, ochronić w razie potrze
by, a nie pokrzyżować moje plany!
Zerwała się z krzesła, zaczęła nerwowo krążyć po
pokoju.
- Nie mogę uwierzyć, że przybyłeś tu ze mną po
to, aby mnie oszukać! I ty miałeś jeszcze czelność
oskarżać mnie o ukrywanie prawdy!
- Saro! Posłuchaj!
Guy podbiegł do Sary, chwycił ją mocno za obie
ręce.
- Przysięgam! Słyszysz? - powiedział twardym,
stanowczym głosem, patrząc jej prosto w oczy. - Przy
sięgam, że nie miałem zamiaru spełnić woli mego ojca.
- Oliwia i tak nigdy by się na to nie zgodziła! -
krzyknęła Sara, wybuchając głośnym płaczem. - Ona
jest uczciwą, prawą osobą, nie taką, jak niektórzy jej
krewni!
- Chyba masz rację - westchnął Guy, obejmując
ją i delikatnie głaszcząc po plecach. - Niektórym jej
krewnym trochę tej prawości zabrakło. Ale mój ojciec
nie jest złym człowiekiem, Saro. Obiecuję ci, poroz
mawiam z nim jeszcze raz, spróbuję przekonać, że
w sprawie panny Meredith powinien postępować ina
czej. Zrobię, co w mojej mocy.
Sara, z twarzą wtuloną w jego surdut, płakała jeszcze
przez chwilę, a gdy uspokoiła się nieco, Guy ostrożnie
- Nie mogę zebrać myśli - lamentowała Sara. - To
232
wszystko jest dla mnie za trudne! O Boże, Boże, mam
już tego dosyć,..
- Moja Saro, moja droga - przemawiał czule Guy,
siadając obok. - Rozumiem, jak ci ciężko! I wybacz
mi, znów powiedziałem ci tyle przykrych stów. Byłem
zły, że mi nie ufasz, że coś przede mną ukrywasz.
Wiem, sam też nie jestem bez winy, ale teraz, kiedy
oboje już znamy prawdę, będzie inaczej...
Nagle, gdzieś z daleka, dobiegł ich hałas. Ktoś nie
rozważnie trzasnął drzwiami, potem znów zapadła ci
sza, jakby dom sir Covella nie miał zamiaru obudzić
się do życia.
- Pójdę sprawdzić, co tam się dzieje - powiedział
szybko Guy, chwytając za klucz. Szybko otworzył
drzwi, Sara wybiegła za nim.
Na dole, w holu, stał Tom Brookes.
- Tom? Co się stało? - pytał Guy, schodząc szybko
po schodach. Sara, zdenerwowana, pospieszyła za nim.
- Jakie to szczęście, że to pan, milordzie! Przyje
chał posłaniec z Woodallan. Pański ojciec...
- Nie! - jęknęła Sara, chwytając Guya kurczowo
za ramię. - Czy lord...
- Pański ojciec nie czuje się ponoć najlepiej, ma
pan natychmiast wracać do Woodallan. Osiodłałem już
pańskiego konia, czeka przed domem.
- Dziękuję, Tom.
Guy uścisnął lekko dłoń Sary, nadal spoczywającą
na jego ramieniu.
233
- Jadę, Saro. Czekaj na mnie, nic nie rób, nie
podejmuj żadnych kroków, dopóki nie wrócę albo
nie przyślę ci jakiejś wiadomości. Miej na siebie ba
czenie!
Ucałował ją szybko.
- Tom!
- Tak, panie.
- Kiedy mnie nie będzie, strzeżcie pilnie panny
Sheridan i panny Meredith.
- Oliwia! - krzyknęła nagle Sara. - Guy! Nie zdą
żyłam ci powiedzieć...
- Powiesz mi później.
Jeszcze raz ją ucałował i rzucił się ku drzwiom. Kie
dy Sara i Tom wyszli przed dom, Guy na swym koniu
pędził już w śnieżną dal. Był coraz dalej, coraz mniej
szy i Sara, ścigając go wzrokiem, czuła, jak ogarnia
ją wielkie przygnębienie. Jeździec na koniu był już pra
wie niewidoczny. A więc została sama. Sama. Nagle
poczuła lęk. I prawie pewność, że teraz na pewno sta
nie się coś złego.
- A najokropniejsze jest to, że właściwie niczego
nie pamiętam - żaliła się Amelia, skubiąc nerwowo róg
kołdry. - Pojmujesz? Greville mnie uwiódł, a ja ni
czego nie pamiętam. To straszne! Rano, naturalnie, od
razu zorientowałam się, co zaszło... Ale wybacz, nie
powinnam rozmawiać o rzeczach tak intymnych! Moja
Saro, a z tobą wszystko w porządku?
234
- Oczywiście - zapewniła Sara, głaszcząc ją czule
po ramieniu. - Milly, powiedz mi, jak to teraz z tobą
będzie?
- O, moja droga! Nie ma powodu do niepokoju!
- odparła z promiennym uśmiechem kuzynka. - Być
może zabrzmi to nieco frywolnie, ale wiesz, Saro,
wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wystaw sobie,
że Greville i ja... krótko mówiąc, zamierzamy wziąć
ślub, i to jak najszybciej! Byłam głupia, Saro, że się
opierałam. Przecież ja go kocham, i to jak!
Amelia zamilkła. Leżała teraz cichutko, bledziutka,
z zamkniętymi oczami. Sara, pełna niespokojnych my
śli, spojrzała w okno. Niebo przykryte było ciężkimi
chmurami, śnieg nadal sypał.
- Prawdopodobnie każdy z gości sir Ralpha obu
dził się dziś rano w towarzystwie osoby, której wcale
nie oczekiwał - odezwała się niespodzianie Amelia po
nurym głosem. - Kiedy robiłam porządki, poprzesta
wiałam meble. Może to i nawet zabawne!
- Najważniejsze, że ty i ja rano znalazłyśmy obok
siebie prawych mężczyzn. A sir Covell i jego goście
to już nie nasze zmartwienie - oświadczyła Sara sta
nowczo, dziwiąc się w duchu, jak bardzo zmieniła się
w ciągu ostatnich dni i jak otwarcie wypowiada się
w delikatnej przecież sprawie. - Mam nadzieję, że
państwo Fisk obudzili się razem. Może odnaleźli w so
bie dawną skłonność i zrobią sobie drugi miesiąc mio
dowy. Jak sądzisz?
235
Kuzynki spojrzały na siebie i obie zachichotały ra
dośnie.
- O Boże święty - biadoliła zabawnie Amelia mię
dzy jednym wybuchem śmiechu a drugim. - Okrop
ność! W końcu byłam już mężatką. Ale ty, Saro! Ojej,
ojej, nie zdołałam cię upilnować, droga kuzyneczko!
- Lord Renshaw zatroszczył się o mnie! I zacho
wał się jak prawdziwy dżentelmen.
- Dżentelmen?
Amelia i Sara patrzyły na siebie przez chwilę
i znów wybuchnęly niepohamowanym śmiechem.
- Dżentelmen! - piszczała Amelia. - Mogę sobie
to wyobrazić. Albo nie. Tego nie mogę sobie wyob
razić! .
Kiedy zamilkły, Sara znów podeszła do okna i za
patrzyła się na białe płatki wirujące w powietrzu.
- Alan nigdy nie był mi wierny, przecież wiesz -
odezwała się znów Amelia. - Był bardzo przystojny,
czarujący, no i uwielbiał kobiety. Zranił mnie bardzo,
tak bardzo, że nie mogłam myśleć o powtórnym mał
żeństwie. To dlatego odmawiałam, kiedy Greville pro
sił mnie o rękę.
Sara, zaniepokojona, odwróciła się szybko. Nigdy
nie słyszała u Amelii tak przygnębionego głosu.
- Amelio! Moja droga! Nie mówiłaś mi o tym! By
łam pewna, że odmawiasz Greville'owi, bo uważasz
go za nudziarza.
- Chyba po prostu nie doceniałam jego zalet, a ma
236
ich przecież mnóstwo. To musiała być jakaś podświa
doma obawa, lęk przed ponownym rozczarowaniem,
rozumiesz? Teraz już wiem, że mogę mu ufać.
- Jestem pewna, że nie znajdziesz bardziej odpo
wiedniego mężczyzny, kochana Milly - powiedziała
Sara serdecznie, siadając z powrotem na brzegu łóżka.
- Greville kocha cię szczerze, i to nie od dziś, dobrze
o tym wiesz.
- Wiem. Myślę, że los mi sprzyja. Gdybym tylko
mogła sobie przypomnieć...
- Zdaje się, że to dla ciebie prawdziwa tragedia
- powiedziała Sara z figlarnym uśmiechem. - Nie
martw się, będziesz miała mnóstwo okazji, żeby od
tworzyć sobie wypadki dzisiejszej nocy!
- Ależ droga kuzynko! - krzyknęła z udanym obu
rzeniem Amelia. - Nie poznaję cię!
- Tak, wiem - przyznała Sara, spoglądając na roz
bawione nimfy na ścianie. - Może to wpływ tych ob
rzydliwych malowideł.
- A mnie się wydaje, że to sprawka Guya, który
uczynił z ciebie prawdziwą kobietę - mruknęła cicho
Amelia. - Saro? Zostaniesz jego żoną?
- No... teraz tak - odpowiedziała Sara, umykając
spojrzeniem w bok. - Chociażby dlatego, że po tej no
cy nie wypada mi niczego innego uczynić.
- Saro!
Amelia chwyciła kuzynkę za rękę i spojrzała jej głę
boko w oczy.
237
- Przecież tutaj nie chodzi o konwenanse! Ty go
kochasz, to oczywiste! Gdybym nie była tak zmęczona,
wytłumaczyłabym ci to dobitniej.
Amelia przespała prawie cały dzień. Sara trwała
wiernie przy jej łóżku. Sir Greville Baynham, który
całkowicie już wydobrzał po narkotykach, upewniwszy
się, że Sara czuje się dostatecznie dobrze, aby czuwać
przy łóżku damy jego serca, pognał konno załatwiać
sprawy związane ze ślubem. Sara podejrzewała, że
Greville chce sprawić się szybko, żeby rozwiać ostatnie
wątpliwości Amelii, co było zresztą zupełnie niepo
trzebne. Amelia zdawała się być zachwycona obrotem
spraw i najzupełniej przekonana o szczerości uczuć
Greville'a.
Po wyjeździe sir Baynhama Sara poczuła się jeszcze
bardziej samotna. Pocieszała się, że Guy niebawem
wróci. A poza tym na miejscu był Justin Lebeter, na
którego zawsze można było liczyć. Młody lord po
przedniego wieczoru demonstracyjnie opuścił pokój
jadalny i zanim afrodyzjak zaczął działać, zamknął się
w swoim pokoju, wyrzucając klucz przez okno. Nie
chciał sprzeniewierzyć się swej miłości do Oliwii. Ra
no, kiedy się ocknął, łomotał do drzwi i Sara, z po
mocą Toma, uwolniła go z jego więzienia.
Przepowiednia kuzynek spełniła się. Państwo Fisk,
wpatrzeni w siebie, jeszcze tego samego ranka opuścili
Blanchland, prawdopodobnie rzeczywiście zamierzając
238
powtórzyć miesiąc miodowy. Sir Ralpha i reszty jego
gości Sara nie miała ochoty oglądać. Aż do zmierzchu
siedziała przy łóżku Amelii, pełna niespokojnych my
śli. O tym, że sypie śnieg i nie wiadomo, jak dotrą
do Woodallan, o starym, chorym lordzie i jego nie
chcianej wnuczce. O Guyu, który obiecał, że wróci...
Co pewien czas zrywała się z krzesła i podchodziła
do okna, spoglądając na białe, wirujące płatki, które
wcale nie przynosiły ukojenia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tuż przed zapadnięciem zmierzchu Sara wyszła na
przechadzkę. Długo brodziła po zasypanych śniegiem
ścieżkach, rozmyślając smutno, że Guya tego dnia na
pewno już nie zobaczy. Wracając do domu, przeszła
powoli przez cieplarnię, wdychając z lubością zapach
kwiatów i owoców. Było tu nadspodziewanie jasno,
śnieg prószył na szklany dach i przykrywał go białą
pierzynką.
W rezydencji, tuż za drzwiami wejściowymi, cza
tował na dziewczynę sir Ralph, zupełnie zdruzgotany.
- Droga kuzynko, jak się czujesz? - spytał nie
śmiało.
- Dziękuję, czuję się znakomicie - oświadczyła Sa
ra. - Jednak gorzko żałuję, że pilne sprawy zmusiły
mnie do przyjazdu do dawnego domu rodzinnego.
- Kuzynko, błagam, wysłuchaj! To sprawka tego
trutnia, Marvella, on jest na usługach Allardyce'a. Mar-
vella z miejsca wyrzuciłem, ten łajdak Allardyce zbiera
się już do wyjazdu. Och, droga Saro, jak mogłem do
puścić, żebyś była świadkiem takich bezeceństw. Nigdy
sobie tego nie wybaczę! Ale ja z tym wszystkim skoń-
240
czę, przysięgam. Do diabła, co to się porobiło... co
to się porobiło...
Potrząsając bezradnie głową, oddalił się szybkim
krokiem, mamrocząc coś pod nosem i Sara, mimo obu
rzenia, poczuła coś na kształt współczucia. Socjeta za
wsze lekceważyła sir Covella, wymyślił więc sobie te
hulanki w doborowym towarzystwie, no i proszę,
wpakował się w niezłe tarapaty. Westchnąwszy litości
wie nad smutnym losem drogiego kuzyna, Sara rączym
krokiem pospieszyła na górę. Amelia czuła się już
znacznie lepiej i Sara, zadowolona z tego bardzo,
w nagłym przypływie energii zaczęła krzątać się po
domu, zaciągając na noc zasłony. Cały dwór zdawał
się być wymarły, oprócz lorda Lebetera nie spotkała
nikogo. Było to bardzo nieprzyjemne, postanowiła
więc, że noc spędzi w pokoju kuzynki. Zamkną się
obie na klucz i będą czekać powrotu Guya.
Kiedy zaciągała długą storę w oknie na półpiętrze,
zauważyła w oddali, między drzewami, jakieś światło.
Przyjrzała się dokładniej. Tak. Niewątpliwie były to po
chodnie zatknięte przy wejściu do groty. Z pasją zaciąg
nęła storę do końca. A więc tyle są warte obietnice sza
nownego kuzyna! Jeszcze pół godziny temu zaklinał się,
że wkroczy na drogę cnoty, a tymczasem tam z pewno
ścią szykuje się jakaś nowa orgia. Ciekawe, skąd sir Ralph
i jego kompania biorą na to wszystko siły...
Nagle drgnęła. Na dole skrzypnęły cicho jakieś
drzwi i zaraz potem usłyszała słaby głos:
241
- Panno Sheridan!
Do holu wchodził Tom Brookes, dziwnie chwiej
nym krokiem i nawet w słabym świetle kilku świec Sa
ra zauważyła na jego czole olbrzymi guz.
- Tom! Wielkie nieba! Co się stało? - wołała prze
rażona, zbiegając do niego po schodach.
- Uderzyli mnie, panno Sheridan - mamrotał sta
ruszek. - W głowę. Upadłem w śnieg, leżałem tam
bardzo długo... A panny Oliwii nie ma!
- Co to znaczy „nie ma"? Tom, ty ledwo stoisz na
nogach. Proszę, usiądź tu na chwilę, a ja zawołam słu
żącą, żeby opatrzyła ci ranę.
Ostrożnie poprowadziła staruszka do schodów i po
mogła usiąść na najniższym stopniu.
W tym momencie drzwi prowadzące do pomiesz
czeń dla służby otwarły się z wielkim hukiem i do holu
wtargnęła pani Brookes, zaczerwieniona, w przekrzy
wionym czepku. Za nią tłoczyło się kilka zaaferowa
nych służących.
- Tom, co ty wyrabiasz! - krzyknęła, podbiegając
do męża. - Och, panno Sheridan, w głowie mu się po
mieszało! Jak tylko usłyszał, że panna Meredith wy
szła, zaraz za nią pobiegł. A mówiłam mu przecież,
że to pani przysłała jej wiadomość. Ale on w ogóle
nie chciał mnie słuchać...
Pani Brookes urwała nagle, dostrzegając w oczach
Sary wielkie zdumienie.
- Panno Sheridan, chyba nie powie pani...
242
- Nie posyłałam żadnej... - zaczęła zdenerwowa
nym głosem Sara, zagłuszył ją jednak tupot drobnych
stóp. Po schodach zbiegała Amelia, zaintrygowana ha
łasem. Z pokoju do gry w karty wyjrzał Justin Lebeter.
Stan zdrowia lady Fenton rzeczywiście nie mógł budzić
żadnych zastrzeżeń, ponieważ, jak zwykle, natychmiast
objęła komendę.
- Zuziu, niech Zuzia przygotuje miskę z gorącą
wodą i bandaże! Lordzie Lebeter, proszę pomóc To
mowi wejść po schodach. Natychmiast trzeba go po
łożyć. Reszta musi się odsunąć, proszę nie zabierać
choremu powietrza! Ostrożnie, lordzie Lebeter! Ostroż
nie! Proszę uważać!
- Wielki Boże - szepnęła pani Brookes, patrząc,
jak jego lordowska mość, pod czujnym okiem Amelii,
z wielką troskliwością transportuje jej męża na górę.
- Pani kuzynka... Cóż to za kobieta! A mój mąż, pan
no Sheridan, to osioł, zwykły osioł! Panno Sheridan,
co pani robi?
Sara zdążyła już wyjąć z wielkiej szafy w holu
swoją pelerynę i buty.
- Dokąd się pani wybiera? Przecież już ciemno,
śnieg pada, a do tego oni w grocie zaczęli te swoje
pogańskie obrzędy! Fuj!
- Idę szukać Oliwii - wyjaśniła krótko Sara, zajęta
zapinaniem butów.
- Sama? Po nocy? Panno Sheridan, niechże się pani
opamięta! Może poprosić tego młodego lorda...
243
- Nie mamy ani chwili do stracenia, pani Brookes
- ucięła Sara, otulając się peleryną. - Kiedy przysłano
wiadomość?
- Jakąś godzinę temu, ktoś wsunął kartkę pod
drzwi. Panna Oliwia powiedziała, że to pani chce się
z nią zobaczyć. Prosiłam, żeby nie szła, ale ona po
wiedziała, że nie wychodzi daleko, nie mówiła jednak,
dokąd. Och, panno...
- Proszę iść na górę, do męża, pani Brookes! I pro
szę powiedzieć lady Fenton, że wyszłam - mówiła
szybko Sara, kładąc rękę na klamce. - Wszystko bę
dzie dobrze, pani Brookes. Znajdę Oliwię.
- Daj Boże, bo jej biedna matka...
Ale Sara już nie słuchała. Otworzyła szybko drzwi
i wybiegła w noc.
Na dworze było dziwnie jasno. Blask księżyca prze
nikał przez rzadkie, postrzępione chmury, oświetlając
przykrytą białym śniegiem ziemię i nagie drzewa. Cały
świat był idealnie czarno-biały. Z groty dobiegał jakiś
dziwny, monotonny śpiew. Sara zadrżała, natychmiast
jednak skarciła się w duchu. Na tym zapewne polegają
te idiotyczne obrzędy, zupełnie nieszkodliwe. Chociaż
po wczorajszych doświadczeniach nie wiadomo, czy
można być tego tak zupełnie pewnym. Przypomniała
sobie głośny skandal sprzed kilku lat, kiedy to wykryto,
że członkowie klubu, założonego przez sir Francisa
Dashwooda, oddają się praktykom satanistycznym i
244
w przebraniu mnichów uczestniczą w rozpustnych or
giach. Czyżby sir Ralph podążał tą samą ścieżką? Sara
znów zadrżała i znów skarciła się w duchu. Nie, teraz
nie wolno jej się bać.
Szła przez las, starając się myśleć jak najbardziej
trzeźwo. Ktoś, podszywając się pod Sarę Sheridan,
wywabił Oliwię z jej schronienia. Sara była pewna,
że kryje się za tym lord Allardyce. Sir Ralph po
wiedział, że Marvell jest na usługach Allardyce'a. Cał
kiem więc możliwe, że to lokaj wywęszył, gdzie
ukrywa się Oliwia. Któryś z nich musiał też napaść
na Toma, aby staruszek nie powstrzymał dziewczyny.
No i jednocześnie Allardyce zdążył przed swoim
wyjazdem zaaranżować te całe obrzędy, dzięki cze
mu prawdopodobnie łatwiej mu będzie uprowadzić
Oliwię.
Klucząc między drzewami, Sara zbliżała się do gro
ty. Widziała już dobrze dwie olbrzymie pochodnie, we
tknięte w skały po obu stronach wejścia. Dziwne za
wodzenie było coraz głośniejsze. Czuła, że dostaje gę
siej skórki. Zatrzymała się na chwilę i przycupnąwszy
za grubym pniem, ostrożnie wychyliła głowę. Na środ
ku groty, naprzeciwko wejścia, stał wielki, żelazny
kosz, w którym płonął ogień. Sara czuła zapach dymu,
dziwnie jednak słodki i odurzający. Zakręciło jej się
w głowie, było jednak za późno, aby się wycofać. Bez
szelestnie jak cień pokonała kilka metrów dzielących
ją od wejścia do groty i nagle, zdjęta panicznym lę-
245
kiem, odskoczyła w bok i całym ciałem wcisnęła się
w skalny załomek.
Z groty wynurzyło się kilka postaci w długich,
ciemnych szatach i z dziwnym piskiem rozbiegło
wśród drzew. Wszyscy mieli na twarzach maski, Sara
była jednak pewna, że szczupłe, czarne widmo to lady
Ann Walter, za którą biegnie jakiś mężczyzna. Złapał
ją i za chwilę oboje, spleceni ze sobą, turlali się po
śniegu. Sara z niesmakiem odwróciła wzrok. Nagle
z wnętrza groty dobiegł jakiś dźwięk. Pokonując
strach, ostrożnie zajrzała do środka. Niestety, widziała
tylko kosz. Dziwny zapach był jeszcze bardziej inten
sywny, tym razem zakręciło jej się w głowie bardzo
mocno, oczy zapiekły. Czyżby znowu narkotyk?
W grocie coś stuknęło, a więc na pewno ktoś został
w środku. Może to sir Ralph, jako najwyższy kapłan,
czyni przygotowania do dalszej części ceremonii?
Cofnęła się i wsunęła do załomka, zastanawiając się
gorączkowo, co robić. Wejść do groty? Po co? Oliwii
tam nie ma, przecież ta grota przed chwilą była pełna
ludzi, a Allardyce'owi na pewno nie zależało na świad
kach. Nagle znów wtuliła się w skałę, wstrzymując od
dech. Z groty wynurzyła się jeszcze jedna postać
w czarnej szacie. Mężczyzna, bez maski, czarny kaptur
zsunięty z głowy. Kiedy przechodził obok pochodni,
jasny płomień oświetlił jego twarz i Sara poczuła się,
jakby ktoś obuchem uderzył ją w głowę.
Guy Renshaw. Wrócił do Blanchlandu, nie zawia-
246
domił jej o tym i teraz idzie przyłączyć się do reszty
uczestników tej orgii. Boże drogi, jak ona w ogóle
mogła mu zaufać?
Przemknął obok niej, jego szata niemal otarła się
o jej pelerynę. Szedł inaczej niż pozostali uczestnicy
żałosnych obrzędów, którzy wychodzili z groty
chwiejnym krokiem, a teraz ich piski i wrzaski rozle
gały się po całym lesie. Krok Guya był równy, mocny.
Nagle Sarę dopadło inne podejrzenie, chyba jeszcze
gorsze. Wielki Boże, a jeśli to nie Allardyce, lecz Guy
wywabił Oliwię z domu? Mówił, co prawda, że nie
zgadza się ze swym ojcem. Tak, mówił, ale równie
dobrze mógł kłamać, aby uśpić czujność Sary i bez
przeszkód wykonać polecenie ojca, zanim Sara zdoła
temu zapobiec. Naturalnie, że kłamał. I mamił ją od
samego początku. Był szarmancki i uroczy, szeptał
czułe słówka i całował, tylko po to, aby się w nim
zakochała. Zaufała swemu instynktowi i popełniła
straszliwą pomyłkę. Trzeba iść za Guyem, bo on do
prowadzi ją do Oliwii.
Sara bezszelestnie wysunęła się ze swojej kryjówki
i kryjąc się wśród drzew, ruszyła za lordem. Nie było
to łatwe. Od dziwnego zapachu, dobywającego się
z kosza w grocie, jej głowa zrobiła się dziwnie ciężka,
nogi nie chciały jej słuchać. Siłą woli zmuszała się
jednak, aby podążać naprzód. Co pewien czas dostrze
gała wśród drzew kolejną postać w ciemnej, rozwianej
szacie. Nagle jedna z nich, wyjątkowo wysoka i tęga,
247
wyrosła tuż przed nią, jak spod ziemi. Przerażona, ze
brała się w sobie i jednym mocnym ruchem pchnęła
wielkoluda w śnieg.
Guy szedł w górę, do Folly Tower. Sara widziała
przed sobą jego wysoką, ciemną postać, rysującą się
wyraźnie na tle nieba. Doszedł do wieży, wszedł do
środka. Pomyślała, że powinna też tam wejść i zażądać
od niego wyjaśnień. Ostrożnie zbliżyła się do wieży.
Drzwi były otwarte. Przez szpary w ścianach sączyło
się światło księżyca, można było dojrzeć wszystko.
Również dziwny, sporej wielkości tłumoczek, rzucony
na ziemię...
Strach znikł. Sara krzyknęła i jak oszalała wbiegła
do środka, rzucając się na kolana. Drżącymi rękami
odwróciła tłumoczek na drugą stronę. Jej bratanica była
nieprzytomna, bezwładna jak szmaciana lalka. Światło
księżyca srebrzyło przerażająco bladą twarz. Na białym
czole widniał ślad po uderzeniu, podobnie jak u Toma.
Wielki guz i rana pokryta zakrzepłą krwią.
Księżyc skrył się za chmurą i wieża pogrążyła się
w ciemnościach. Sara usłyszała czyjeś kroki, coś mięk
kiego opadło jej na twarz. Ktoś chwycił ją za ramiona,
szarpnął, zanim jednak zdążyła uczynić jakiś ruch, ten
ktoś już brutalnie zdzierał kaptur z jej głowy.
Blask księżyca powrócił, oświetlając wykrzywioną
gniewem twarz Guya.
- Sara! Co ty, u diabła, tu robisz?
- To pytanie powinno być raczej skierowane do pa-
248
na, milordzie - wysapała gniewnie. - Podobno poje
chał pan do Woodallan? W każdym razie ja miałam
w to uwierzyć, a tymczasem pan włóczy się po lesie
w czarnych szatach, jak ta cała banda. I co pan zrobił
mojej bratanicy?!
Puścił ją tak nagle, że omal nie upadła na ziemię.
- Pani uważa, że to ja?!
- A dlaczegóż by nie? Opowiadał mi pan o zamy
słach swego ojca. Oliwia ma zniknąć, zanim ktokol
wiek dowie się o jej prawdziwym pochodzeniu! Nie
ważne, co z nią będzie, najważniejsze, żeby nie spla
miła honoru Woodallanów! Uśpił pan moją czujność,
rozwiał podejrzenia. Zaczęłam panu wierzyć, milor
dzie! Sądziłam, że Allardyce czyha na Oliwię, a tym
czasem to pan jest jej wrogiem!
Guy zaklął. Jego twarz pobladła z gniewu i Sara
nagle pojęła, że jej instynkt nie kłamał, to tylko ból
i rozczarowanie kazały jej zaatakować Guya.
- Allardyce jest w grocie. I nie przyjdzie tu po pani
bratanicę, która miała czekać na niego, bezwolna i nie
przytomna. Nie przyjdzie, bo jest związany, łaskawa
pani. To on czyhał na Oliwię. Dziś rano powiedziałem
pani całą prawdę, ale pani nie uwierzyła! Natomiast
wierzy pani w to, że byłbym w stanie zaatakować bez
bronną kobietę, do tego moją krewną. Zaiste, pani opi
nia o mnie jest bardzo pochlebna!
- Gdyby pan od początku mówił prawdę...
- Wydaje mi się, że teraz nie powinniśmy roztrzą-
249
sać takich ważnych spraw, panno Sheridan, gdyż naj
pierw trzeba pomóc pani bratanicy.
Powiedział to tonem lodowatym, kładąc nacisk na
wyraz „bratanica". Był chłodny, opanowany, pozornie
już się nie gniewał. Sara pojęła, że Guy Renshaw nie
prędko jej wybaczy niesłuszne zarzuty. O ile w ogóle
wybaczy.
Nagle poczuła, że świat wokół niej znów zaczyna
wirować. Wiruje coraz szybciej. Od tego zapachu
w grocie, od tych wszystkich przeżyć, od ostrych słów
Guya. Zrobiło jej się słabo. Oparła się o ścianę, słyszała
głos Guya, dziwnie daleki, ledwo słyszalny...
- Jest pani w wielkim błędzie, jeśli przypuszcza,
że w ten sposób odzyska moją przychylność.
- Ten dym... w grocie - zaszeptała półprzytomna.
- Ten dym...
Jego twarz znalazła się nagle bardzo blisko.
- Na Boga, Saro, nie! Saro! - krzyczał rozpaczli
wie, potrząsając ją za ramiona, ale ona czuła, że od
chodzi. Jak przez mgłę zobaczyła jeszcze jedną męską
twarz, która pojawiła się nagle nad ramieniem Guya.
Głos należał niewątpliwie do Justina Lebetera.
- Guy, co ty... Guy!
A potem, odczuwając to jako wielką ulgę, Sara wy
ślizgnęła się z ramion Guya i upadła na ziemię.
Z trudem uniosła powieki. Była w Blanchlandzie,
w pokoju, do którego zaczynała się już powoli przy-
250
zwyczajać. Ostre światło, widoczne w szparze między
zasłonami znaczyło, że jest dzień. W pokoju panował
jednak półmrok i Amelia, przeglądająca jakiś żurnal,
co chwila mrużyła oczy.
- Rozsuń zasłony - odezwała się Sara słabym gło
sem. - Będzie jaśniej.
Amelia aż podskoczyła na krześle.
- No, chwała Bogu, że się obudziłaś, moja droga.
Jak się czujesz?
- Dziękuję, bardzo dobrze - odparła uprzejmie Sa
ra, siadając na łóżku. Natychmiast jednak głowa dała
znać o sobie i Sara z cichym jękiem opadła z powro
tem na poduszki.
- A widzisz, wcale nie jest jeszcze dobrze - po
wiedziała zmartwionym głosem kuzynka. - Musisz
spokojnie poleżeć.
Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Ostre światło
dnia zalało cały pokój. Sara zmrużyła oczy i skrzywiła
się lekko.
- Która godzina, Milly?
- Południe. Spałaś prawie dwanaście godzin.
- Dwanaście - powtórzyła powoli Sara i nagle pa
mięć wróciła. - Oliwia! Milly, co z Oliwią? Żyje?
- Żyje, żyje - zapewniła ją Amelia, przysiadając
na brzegu łóżka i głaszcząc czule Sarę po ramieniu. -
I jest całkowicie bezpieczna. Ocknęła się wcześniej
niż ty!
- A co z Tomem? - pytała zaniepokojona Sara,
251
próbując ponownie usiąść na łóżku, a nawet opuścić
nogi na podłogę. Ta próba jednak również spełzła na
niczym i Sara z rezygnacją opadła na poduszki.
- Moja droga, leż spokojnie, bo ci niczego nie po
wiem - oświadczyła kategorycznym tonem lady Fen-
ton, poprawiając kołdrę. - A mam dla ciebie dobre
wiadomości. Tom czuje się o wiele lepiej i jest już na
nogach. Pani Brookes błagała go, żeby jeszcze trochę
poleżał, ale to uparciuch. Wszyscy goście sir Ralpha
rozjechali się, został tylko lord Lebeter, który nie od
stępuje Oliwii na krok. Dzięki Guyowi wyjechał na
reszcie ten wstrętny Allardyce. Ta noc, którą spędził
związany w grocie, nieco ostudziła jego zapały miłos
ne. Nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek próbował
zbliżyć się do Oliwii. No, a sir Ralph trochę gorącz
kuje. Znaleźliśmy go w głębokiej zaspie.
- O Boże! - krzyknęła Sara, z przerażenia zasła
niając usta ręką. - Więc to był on! Och, Milly, teraz
już sobie wszystko przypominam. To było niesamo
wite. Te postacie w czarnych szatach, ten odurzający
zapach, który rozchodził się po całym lesie...
- Guy mówił, że to rodzaj opiatu, jeszcze jeden
narkotyk z apteczki Allardyce'a! Wywołuje halucyna
cje. Brr! - Amelia skrzywiła się ze wstrętem, a potem
nagle zaczęła chichotać. - Nafaszerowali się nim bez
umiaru, dlatego tarzali się w śniegu, nie czując chłodu.
Na ciebie podziałał inaczej, po prostu zemdlałaś. Po
dobno dlatego, że byłaś zdesperowana, pełna niepokoju
252
o Oliwię. Tak przynajmniej przypuszcza doktor.
A więc wyszłaś z tego obronną ręką, moja droga. Już
po raz drugi!
Sara powoli zaczynała uświadamiać sobie grozę sy
tuacji. Ten narkotyk, tak niebezpieczny... Może to pod
jego wpływem wysunęła wobec Guya ciężkie zarzuty?
Guy powinien to zrozumieć, tak, na pewno to zrozu
mie, musi...
Jej rozmyślania przerwał następny głośny wybuch
śmiechu kuzynki.
- Biedny sir Ralph! Nie bądź dla niego zbyt surowa,
Saro. Podejrzewam, że wszystko, co działo się w Blanch-
landzie, to przede wszystkim sprawka Allardyce'a. Ten
łajdak wykorzystywał gościnność sir Covella, żeby fol
gować swym obrzydliwym upodobaniom. A wczoraj, te
obrzędy, to też jego sprawka. Chciał wszystkich odurzyć,
żeby nikt nie wszedł mu w paradę i nie pokrzyżował jego
niecnych planów względem naszej biednej Oliwii. Wy
staw sobie, że ten jego sługus, Marvell, wystrychnął go
na dudka i czmychnął z lady Ann Walter! A sir Ralph
szedł do groty sprawdzić, co tam się dzieje. No i teraz
ma gorączkę!
Sara nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo
rozgniewała Guya. Uśmiechnęła się więc tylko blado,
czując coraz większe przygnębienie, czego Amelia zda
wała się nie zauważać.
- Ja też o mało nie zemdlałam - paplała dalej nie
strudzenie. - Kiedy z Lordem Lebeterem wpadliśmy
253
do wieży... Moja droga! Przecież to wyglądało tak,
jakby lord Renshaw cię dusił!
- Zdaje się, że miał na to ochotę - przyznała Sara
głosem nieskończenie smutnym.
- Moja Saro! Dlaczego? Co się stało?
- Zarzuciłam mu niesłusznie okropną rzecz, Milly
- wyznała cicho Sara, nie patrząc na kuzynkę. -
Oskarżyłam go, że to on napadł na Oliwię. Wszystko
dlatego, że wcześniej usłyszałam przypadkiem jego
rozmowę z ojcem. Stary lord polecił Guyowi odszukać
Oliwię i wyprawić gdzieś daleko, zanim ludzie się do
wiedzą o jej pokrewieństwie z Woodallanami. Milly...
jej matką była Catherine, siostra Guya, pojmujesz?
A może już o tym wiesz? W każdym razie założyłam,
że Guy wykonał polecenie ojca...
Ameba, porażona wiadomością, aż przybladła.
- W taki sposób? Saro! Jak mogłaś! Naprawdę są
dziłaś, że lord jest zdolny do tak strasznego czynu?
I to jeszcze wobec najbliższej krewnej? Saro!
- Wiem, Milly, wiem, to był szczyt głupoty z mojej
strony. Nie, chyba jeszcze gorzej. Wykazałam całko
wity brak zaufania wobec Guya i on nigdy mi tego
nie wybaczy. Kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo
się pomyliłam, miałam ochotę wyrwać sobie język! Ale
było już za późno!
Broda Sary zaczęła się trząść. Przez chwilę Sara
walczyła ze sobą, bezskutecznie jednak, bo łzy i tak
popłynęły szerokim strumieniem.
254
- Saro, może Guy pozwoli się przebłagać - pocie
szała ją Amelia. - Zrozumie, że byłaś odurzona nar
kotykiem i zdenerwowana tą koszmarną sytuacją.
- Och, Milly, nie próbuj mnie tłumaczyć - powie
działa z goryczą Sara, ocierając twarz z łez. - Guy za
chował się wobec mnie jak dżentelmen, obdarzył mnie
całkowitym zaufaniem. A ja w zamian za to rzuciłam
mu w twarz straszliwe oskarżenie. O Boże! Po co ja
się w ogóle urodziłam!
- Tego nie żałuj, Saro - powiedziała z uśmiechem
Amelia, głaszcząc ją czule po ramieniu. - Moja droga,
zejdę teraz do kuchni i powiem, żeby przynieśli ci coś
do jedzenia. Musisz się posilić. Na pewno poczujesz
się lepiej i kto wie, może pozwolę ci wstać z łóżka.
Zdaje się, moja droga, że my już tak zawsze będziemy
się nawzajem pielęgnować!
- Milly! - zawołała Sara, kiedy Amelia otwierała
drzwi. - A co z ojcem Guya? Jak on się czuje?
- Nie najgorzej. Nie było powodu do niepokoju.
Wystaw sobie, że tę wiadomość, rzekomo z Woodallan,
przysłała Guyowi prawdopodobnie ta sama osoba, któ
ra napisała do Oliwii!
- Jak to...
- Później, moja droga - oświadczyła Amelia, zni
kając za drzwiami.
Sara ubierała się powoli, z wysiłkiem. Kiedy zja
wiła się służąca z tacą, Sara spojrzała na jedzenie bez
entuzjazmu i z trudem przełknęła parę kęsów. Dopiero
255
po wypiciu szklanki źródlanej wody poczuła się trochę
lepiej i postanowiła wyjść z pokoju. Przecież tak bar
dzo pragnęła zobaczyć się z Oliwią! Nie wiedziała,
gdzie ulokowano jej bratanicę, odgadnąć jednak nie
było trudno. Naturalnie, w pokoju, przed którymi trwał
na krzesełku lord Justin Lebeter.
Na widok Sary zerwał się na równe nogi.
- Panno Sheridan! Mam nadzieję, że już czuje się
pani lepiej.
- O, tak! Dziękuję, milordzie - odparła Sara z bar
dzo ciepłym uśmiechem. - Przyszłam dowiedzieć się,
jak czuje się panna Meredith.
Twarz młodzieńca natychmiast pojaśniała.
- Panna Meredith dochodzi powoli do siebie. I na
pewno bardzo się ucieszy na pani widok. Teraz jest
u niej lord Renshaw i pani Brookes... w charakterze
przyzwoitki. Choć przecież lord Renshaw jest wujem
panny Meredith. Trudno uwierzyć, że Guy jest czyimś
wujem!
- Zatem lord Renshaw już we wszystko pana wta
jemniczył.
- Tak. Panno Sheridan, chciałbym wyrazić głęboką
wdzięczność za wszystko, co pani uczyniła dla panny
Meredith. Panna Meredith mówi o pani z największym
szacunkiem. Ja nie wyobrażam sobie...
Sarę ogarnęło nagle poczucie winy.
- A ja proszę o wybaczenie, milordzie. Milczałam,
kiedy pan pytał o Oliwię. Nie chciałam pana zwodzić,
256
milordzie, ale bałam się Allardyce'a i sądziłam, że im
mniej osób będzie wiedziało, gdzie jest panna Mere-
dith, tym lepiej.
- Panno Sheridan, proszę mnie nie przepraszać!
Rozumiem doskonale pani intencje i pragnąłbym...
pragnąłbym bardzo, aby pani wiedziała... Ja żywię
nadzieję, że uda mi się pozyskać przychylność panny
Meredith. Moje zamiary są jak najbardziej poważne
i uczciwe, a sprawa, dotycząca... przodków panny
Meredith nie ma na nie żadnego wpływu.
Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy ta sprawa
będzie równie nieistotna dla matki młodego lorda, ow
dowiałej lady Lebeter. Czy zapała sympatią do synowej
o tak skomplikowanym pochodzeniu? Matka Justina
była znaną snobką, osobą wyniosłą i złośliwą. Jednak
młody Justin z kolei sprawiał wrażenie osoby zdeter
minowanej, a ewentualne przeciwności mogły tylko
spotęgować jego uczucie do Oliwii.
Lord Lebeter otworzył drzwi, Sara weszła do środ
ka. Oliwia, z głową owiniętą białym bandażem, sie
działa na łóżku i wesoło gawędziła z Guyem. Lord sie
dział na krześle obok łóżka, mile uśmiechnięty, po
chylony ku dziewczynie. Pani Brookes z pogodną twa
rzą siedziała pod oknem, zajęta robotą na drutach. Była
to urocza, rodzinna scena.
Guy spojrzał na wchodzącą Sarę i natychmiast
uśmiech znikł z jego twarzy. Wstał z krzesła i złożył
oficjalny ukłon.
257
- Panno Sheridan! Cieszę się, że widzę panią w do
brym zdrowiu. Teraz, jeśli panie pozwolą, oddalę się.
Nie chciałbym przeszkadzać w rozmowie.
- Och, proszę, milordzie! Proszę jeszcze nie wy
chodzić! - zawołała impulsywnie Oliwia. - Tak miło
mieć przy sobie i ciotkę, i wuja! Saro, lord Renshaw
opowiadał mi o rodzinie mojej matki. To takie ekscy
tujące! Trudno mi się z tym oswoić!
Jakie to szczęście, że Guy przedstawił Oliwii całą
sprawę w taki sposób, aby dziewczyna nie czuła się
ani zakłopotana, ani nieszczęśliwa, pomyślała Sara. No
cóż, Sara żałowała tylko, że ojciec panny Meredith nie
był tak niewinną i prawą istotą jak matka dziewczyny!
Czuła na sobie spojrzenie Guya, pełne ironii. Czyżby
znów czytał w jej myślach?
- Jestem szczęśliwa, że czujesz się już lepiej, droga
Oliwio - odezwała się miło Sara. - Bardzo się o ciebie
martwiłam.
Siedemnastolatka udała zabawnie, że wstrząsa nią
potężny dreszcz.
- Brr! To było okropne! Zupełnie jak w tych go
tyckich opowieściach! - paplała, wyraźnie rozkoszując
się nagłą odmianą losu. - Kiedy dostałam ten list, no
wiesz, rzekomo od ciebie, wzywający mnie do Folly
Tower, natychmiast wybiegłam z domu. Pani Brookes
próbowała mnie zatrzymać, ale nie słuchałam. Po pro
stu bardzo chciałam się z tobą zobaczyć. Pobiegłam
więc do wieży, weszłam do środka i wołałam cię, ale
258
nikt nie odpowiadał. A potem już nic nie pamiętam,
ocknęłam się dopiero tu, w tym pokoju.
- Wszystko dobrze się skończyło - skwitował
z uśmiechem Guy. - Ufam, że Lebeter w przyszłości
ustrzeże pannę przed takimi przygodami.
Oliwia zachichotała i zarumieniła się.
- On był trochę rozczarowany, że kto inny rozpra
wił się z Allardyce'em. Pewnie nie obszedłby się z nim
tak łagodnie. Przede wszystkim zamierzał go spolicz-
kować! I to nie raz!
- Całkiem zrozumiałe - przyznał z wielką powagą
Guy. - A teraz oddalę się już, będą panie mogły spo
kojnie sobie pogawędzić. I proszę się nie przemęczać,
panno Meredith!
. - Tak, tak. Porozmawiam z Sarą, a potem będę
spała - odparła grzecznie Oliwia. - I dziękuję, milor
dzie, że poświęcił mi pan tyle czasu,
- Skoro pani zwraca się do swej ciotki per ty, pro
ponuję, żebyśmy i my mówili sobie po imieniu. Na
turalnie, jeśli ta sytuacja nie wyda się pani niezręczna.
Sara, słysząc „ciotka", natychmiast poczuła się, jak
by miała sto lat. A jej bratanica nie posiadała się z ra
dości.
- Naprawdę? Mogę mówić do pana po imieniu, mi
lordzie? To cudownie - cieszyła się głośno, przenosząc
rozpromienione spojrzenie z Guya na Sarę. - I chcia
łam jeszcze powiedzieć, że bardzo się cieszę z tej naj
świeższej nowiny!
259
- Oliwia cieszy się z naszych zaręczyn - wyjaśnił
Guy, widząc zdziwienie na twarzy Sary. - Pani, zdaje
się, zamierzała zepsuć jej tę radość?
Sara wyglądała na zupełnie zdezorientowaną. Za
ręczyny? Była przekonana, że po wczorajszym wyda
rzeniu Guy jest jak najdalszy od tego, aby pojąć ją za
żonę. Jego chłodne powitanie parę minut temu utwier
dziło ją w tym przekonaniu, a złośliwe spojrzenie, ja
kim ją teraz obdarzył, absolutnie upoważniało do tego
typu wątpliwości. Milczała jednak, zdając sobie spra
wę, że to nie pora na poważne rozmowy.
- Guy, zostań jeszcze trochę - prosiła Oliwia, nie
zauważając zmieszania Sary. - Nie skończyłeś opowia
dać, jak mnie uratowałeś. Opowiadaj, proszę. A więc
wezwano cię do Woodallan, tak?
- Nie wiem, czy pannę Sheridan nie znudzi ta opo
wieść - powiedział Guy, uśmiechając się porozumie
wawczo do siostrzenicy. - Może opowiem ci kiedy in
dziej, Oliwio.
- Wcale mnie nie znudzi - oświadczyła chłodno
Sara, siadając na krześle. - Z chęcią posłucham. O ile
pan sobie przypomina, ja również pytałam, po co pan
wczoraj wieczorem powrócił do Blanchlandu.
- Rzeczywiście - rzucił niedbale Guy, zajmując
z powrotem miejsce na krześle przy łóżku Oliwii. -
No więc, Oliwio, to było tak. Kiedy dostałem tę wia
domość, pognałem jak szalony do Woodallan. Ku swej
wielkiej radości zastałem ojca w niezłej kondycji,
260
o wiele lepszej niż przed moim wyjazdem do Blanch-
landu. Oczywiście, wcale mnie nie wzywał. Domyśli
łem się więc od razu, że ktoś chciał mnie podstępnie
wywabić z Blanchlandu. Wskoczyłem na konia i na
tychmiast pognałem z powrotem. Przy Old Down koń
zgubił podkowę. Podjechałem więc do kowala, zosta
wiłem u niego konia, sam natomiast wstąpiłem do za
jazdu. Było tam jakichś dwóch mężczyzn. Czekali na
kogoś i dla zabicia czasu popijali piwo, rozmawiając
tak głośno, że nie sposób było ich nie słyszeć. To byli
stangreci. Przyjechali tu zakrytym powozem, który stał
na podwórzu. Z ich rozmowy wynikało, że ten powóz
wynajął jakiś lord z Londynu, no i mieli tutaj na niego
czekać. Popijali więc piwo i dowcipkowali, po co ko
mu taki powóz w środku zimy. Wtedy to nabrałem
pewnych podejrzeń.
Sara zauważyła, że Oliwia przestała się już uśmie
chać. Wpatrywała się w Guya oczami okrągłymi
z przejęcia, jak dziecko, któremu opowiada się bajkę.
- I co zrobiłeś? - spytała szeptem.
- Właściciel zajazdu okazał się bardzo usłużny i za
drobną opłatą zgodził się napełniać tym dwóm męż
czyznom ich kufle jeszcze bardzo długo. A ja, kiedy
kowal podkuł mego konia, popędziłem do Blanchlan
du. Obrzędy już się zaczęły. Przebrałem się więc w te
czarne szaty, których nie brakowało w szafach sir Co-
vella, i pospieszyłem do groty. Odczekałem, kiedy ce
remonia dobiegnie końca i całe towarzystwo rozproszy
261
się po lesie. W grocie został tylko Allardyce, nic więc
nie stało na przeszkodzie, abyśmy ucięli sobie krótką
pogawędkę... Powiedział mi wszystko.
Oliwia aż pisnęła z emocji.
- Ależ to okropny człowiek, ten Allardyce! A ten
jego sługa? Marvell? Gdzie on wtedy był?
Sara i Guy spojrzeli po sobie.
- Był zajęty czymś innym - wyjaśnił oględnie Guy.
- I było to raczej korzystne, bo nie musiałem toczyć
pogawędki z dwoma naraz.
- Powinien pan po przyjeździe do Blanchlandu po
prosić o pomoc lorda Lebetera - wtrąciła słodkim gło
sem Sara, nie mogąc się powstrzymać od drobnej pro
wokacji. - Siły byłyby równe.
- Niestety, nie miałem ani chwili do stracenia -
odparł Guy równie miło, choć w jego oczach nie było
ani cienia sympatii do panny Sheridan. - Musiałem
też działać bardzo ostrożnie, żeby Allardyce nie za
uważył mojej obecności. Dziwię się trochę, panno She
ridan, że akurat pani mi to wytyka, skoro to pani, za
słaniając się potrzebą chronienia Oliwii, tyle spraw za
chowała tylko dla siebie!
Spojrzeli na siebie bardzo chłodno. Wręcz wrogo,
jakby walczyli ze sobą, zapominając o obecności Oli
wii. Sara zauważyła spojrzenie dziewczyny, zdumione,
a zaraz potem przestraszone. Oliwia była osobą inte
ligentną i na pewno zorientowała się, że to ona jest
przyczyną rozdźwięku między ciotką a wujem.
262
- Och, wybacz, moja droga - powiedziała szybko
Sara z bardzo ciepłym uśmiechem. - Lord Renshaw
i ja musimy omówić pewne sprawy, ale przecież nie
będziemy tego robić tutaj.
Przez otwarte drzwi widać było szczupłą postać lor
da Lebetera, niezmiennie trwającego na swoim poste
runku.
- Oliwio, kochanie, twój miły kawaler nie może
się doczekać, kiedy zamienisz z nim słówko.
Sara podeszła do dziewczyny i serdecznie pocało
wała ją w policzek, bardzo teraz zarumieniony. Oczy
dziewczyny błyszczały, a więc na pewno zapomniała
o żenującej sprzeczce ciotki i wuja. Sarze było jednak
bardzo nieprzyjemnie.
Kiedy dochodziła już do swoich drzwi, usłyszała
za sobą szybkie kroki:
- Panno Sheridan! Bardzo proszę, aby poświęciła
mi pani kilka chwil rozmowy.
- Pan chce ze mną rozmawiać, lordzie Renshaw?
- spytała chłodno, mierząc go wzrokiem.
Lord Renshaw skłonił się wyjątkowo nisko.
- Pani sama raczyła wspomnieć, że pewne sprawy
powinniśmy ze sobą omówić.
- W takim razie może przejdziemy do...
- Nie. Wolałbym porozmawiać z panią na osobno
ści. Przecież... byłem już u pani w pokoju, przypo
mina sobie pani?
Zarumieniła się. Nie musiała sobie tego przypomi-
263
nać, bo o pewnych sprawach trudno zapomnieć. I była
pewna, że Guy powiedział to tylko dlatego, żeby czuła
się jeszcze bardziej skrępowana.
- A więc proszę, raczy pan wejść, milordzie - po
wiedziała doskonale obojętnym tonem i ruszyła do
środka szybkim krokiem, jakby nie dbając o to, czy
lord wejdzie za nią. Usłyszała jego kroki, potem odgłos
zamykanych drzwi. Odczekała chwilę, odwróciła się.
Guy stał przy kominku, z ręką opartą na gzymsie.
- A więc? Cóż chciałaby pani ze mną omówić?
Przez chwilę patrzyła na jego chłodną, nieprzenik
nioną twarz, świadoma, że Guy z rozmysłem utrudnia
jej sprawę. Potem jej opanowanie znikło nagle bez
śladu.
- Guy, proszę, wybacz! Wiem, że jesteś na mnie
bardzo zagniewany. Bardzo żałuję tych ostrych słów,
które ci wczoraj powiedziałam. Zrozum mnie jednak...
Wiedziałam przecież, dlaczego twój ojciec wysłał cie
bie do Blanchlandu. Widziałam, jak wychodzisz z gro
ty, szłam za tobą przez las, do wieży. Wszedłeś do
środka, a potem znalazłam nieprzytomną Oliwię.
Zgoda, użyłam gwałtownych, nieprzemyślanych słów,
jednak...
Wiedziała, że jej przemowa trafia w próżnię. Twarz
Guya nadal była nieprzenikniona, spojrzenie pełne
chłodnej rezerwy. I pogardy.
- Pani po prostu dała wyraz temu, co pani naprawdę
myśli. A ja sądziłem, że ta komedia omyłek i prze-
264
milczeń należy do przeszłości, że wyjaśniliśmy sobie
wszystko i nie mamy przed sobą żadnych tajemnic.
Niestety, pomyliłem się. Po cóż się dłużej łudzić? Nie
ufamy sobie wzajemnie, to nie ulega wątpliwości.
Zapadła pełna napięcia cisza. Sara miała wrażenie,
że za chwilę jej serce rozpadnie się na tysiąc kawałków.
- W takim razie rozwiązał się problem, który nam
obojgu nie dawał spokoju - powiedziała cichym, nie-
swoim głosem. - Skoro nie ufamy sobie, byłoby nie
wybaczalnym błędem połączyć te dwa braki zaufania
w jedno małżeństwo.
Stali naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Sara
nie wiedziała, jakie uczucia malują się na jej twarzy,
ale jej dusza była jednym wielkim błaganiem. Oby tyl
ko Guy jej wybaczył, a wszystko będzie dobrze. Mil
czała jednak, przekonana, że on zignoruje jej prośbę.
On, którego czułość i delikatność dane było jej poznać.
Teraz stał przed nią, zimny, odpychający. Jak człowiek,
który nie potrafi wybaczać.
- Jest pani w błędzie, panno Sheridan! - odezwał
się po chwili, nadal bardzo chłodno. - Rezygnacja
z naszego małżeństwa byłaby największym błędem, ja
ki moglibyśmy popełnić. Nie, panno Sheridan! Nie
mam zamiaru zwracać pani słowa, niezależnie od tego,
jak może się to wydać bezsensowne. Poślubi mnie pani.
Kiedy byliśmy w Woodallan, poleciłem poczynić przy
gotowania. Ślub odbędzie się w pierwszym tygodniu
po świętach, po trzykrotnym odczytaniu zapowiedzi.
265
- Nie - szepnęła przerażona Sara. - Ja nigdy na
to nie przystanę.
- Nie ma pani wyboru, panno Sheridan! Może pani
już zrobić tylko jedno. W kościele, w obecności na
szych rodzin, powiedzieć „nie"!
Nagle jego twarz trochę złagodniała.
- Saro!
Chwycił ją za ramię i prawie siłą posadził na krześle.
- Musisz zostać moją żoną! Inaczej będziesz zgu
biona, Saro! Allardyce...
- Allardyce? - powtórzyła zdumiona Sara. - My
ślałam, że on już nam nie zagraża.
- Może jeszcze wyrządzić wiele zła! Nie będzie
już napastował Oliwii, tego jestem pewien. Jednak sko
ro miał okazję dokładnie się jej przyjrzeć, może się
zacząć zastanawiać nad jej pochodzeniem. To zły czło
wiek, chętnie zaszkodziłby naszym rodzinom. No i
w dodatku marzy o zemście, bo został potraktowany
dość obcesowo. Gotów jestem się założyć, że już teraz
rozsiewa skandaliczne plotki o tobie, o twojej kuzyn
ce, o waszym pobycie w Blanchlandzie. Przypomnij
sobie, co działo się po tej kolacji, przedwczoraj. Przy
pomnij sobie tamtą noc. Jeśli zwrócisz mi słowo, skutki
tego mogą być straszliwe. Pomyśl też o Oliwii! Jeśli
będziemy razem, ty i ja, łatwiej będzie przekonać me
go ojca, żeby zaakceptował wnuczkę.
Sara milczała, targana sprzecznymi odczuciami. Ro
zumowanie Guya było bardzo logiczne, argumenty nie
266
do zbicia. Z jednym, ogromnym zastrzeżeniem. To
małżeństwo oznaczało związek dwojga ludzi, którzy
zdołali już siebie zranić tak bardzo, że prawdopodobnie
nigdy nie będą ze sobą szczęśliwi. A życie trwa zbyt
długo, aby spędzać je na wzajemnym wyliczaniu win
i karmić obolałą duszę niespełnionymi marzeniami.
- Nie martw się, Saro - odezwał się nagle Guy,
dziwnie łagodnym głosem. - Zachowasz swoją repu
tację, a ja jestem pewien, że będziesz najświetniejszą
panią naszych rodowych włości.
Nie uspokoiło to Sary, zastanawiającej się z rozpa
czą, czy ona będzie w stanie znieść takie formalne mał
żeństwo. Reputacja, Woodallan... Przecież ona poko
chała Guya, lecz już straciła go na zawsze, jeszcze za
nim wypowiedzieli sakramentalne „tak".
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Następnego ranka wyruszyli do Woodallan. Zarów
no Oliwia, jak i jej matka, czuły się już dostatecznie
dobrze, aby udać się w krótką podróż. Droga była ob
lodzona i pełna dziur, jechali więc powoli, w końcu
jednak minęli bramę wjazdową do rezydencji. Z po
wozu Sara wysiadała z ciężkim sercem, jako że uczu
cie lęku przed nadchodzącym ślubem z Guyem Ren-
shawem nie opuszczało jej ani na chwilę. Była również
pełna obaw o Oliwię, spoglądającej teraz na wspaniałą
rezydencję z wyraźnym przestrachem. Współczuła też
gorąco pani Meredith, umierającej zapewne z niepo
koju o przyszłość dziecka, które wychowała i kochała
jak własne, a którego los spoczywał w rękach boga
tych i wpływowych krewnych.
Tym razem nie było tłumnego powitania. W holu
czekała tylko pani domu, sprawiająca wrażenie tak sa
mo zdenerwowanej jak jej goście. W powitaniu nie za
brakło jednak serdeczności. Objęła czule Oliwię, nie
kryjąc łez wzruszenia, bardzo ciepło przywitała też pa
nią Meredith. Chwilę później w holu zjawiły się dwie
268
siostry Guya, obie z mężami, otoczone gromadką dzie
ci. Pocałunki i radosne okrzyki przepędziły napiętą at
mosferę.
Nikt nie komentował faktu nieobecności pana do
mu, Sara zauważyła jednak, że Guy, zamieniwszy
z matką kilka słów, zniknął w korytarzu prowadzącym
do gabinetu ojca.
Czas bardzo się dłużył. Sara spodziewała się, że tego
pierwszego dnia w Woodallan Guy będzie bardzo za
jęty, nie sądziła jednak, iż zignoruje ją zupełnie. Wspo
minając gorzkie słowa, które padły poprzedniego dnia,
dochodziła do coraz smutniejszych wniosków. No cóż,
powinna zacząć się przyzwyczajać do takiego stanu
rzeczy. Pani domu przeznaczyła dla niej różową sy
pialnię, honorując w ten sposób nowy status Sary, teraz
narzeczonej Guya. Jednak Sara, siedząc samotnie w prze
pysznym wnętrzu, czuła się oszukana. O zmierzchu przy
jechał konno Greville. Jego przybycie spowodowało tro
chę radosnego zamętu, potem znów w całym domu
zapadła cisza. Wszyscy w napięciu czekali na decyzję
pana domu.
Guy i lord byli jedynymi osobami, które przed ko
lacją nie zjawiły się w salonie. Napięcie, zauważalne
już wcześniej, teraz przybrało na sile. Wszyscy śmiali
się, gawędzili i każdy zerkał na drzwi. Matka Guya
bez przerwy spoglądała na zegar, Oliwia była blada
jak ściana i Sara próbowała dodać jej otuchy. Takie
269
oficjalne spotkanie z dziadkiem, na oczach całej ro
dziny, mogło wytrącić z równowagi nawet najsil
niejszą psychicznie osobę. A jeśli dziadek nie uz
na wnuczki, Oliwia dozna niewyobrażalnego wprost
upokorzenia.
Kamerdyner otworzył drzwi i do salonu wkroczył
lord Woodallan, wsparty na ramieniu syna.
- Witam wszystkich - powiedział, obrzucając
zgromadzonych przenikliwym, nieco sarkastycznym
spojrzeniem. -I proszę o wybaczenie, że kazałem cze
kać, szykowałem się jednak nieco dłużej, aby zapre
zentować się jak najlepiej podczas powitania nowego
członka naszej rodziny.
Jego wzrok, teraz już łagodniejszy, prześlizgnął się
po zebranych i spoczął na pobladłej twarzy Oliwii.
- Panno Meredith, proszę tu podejść.
Wszyscy wstrzymali oddech. Pani Meredith leciut
ko popchnęła Oliwię, dziewczyna wysunęła się do
przodu i złożyła przed lordem głęboki, ceremonialny
ukłon. Lord uśmiechnął się i ujął jej dłoń. Pomógł Oli
wii wstać. Jego ciemne oczy nie odrywały się od twa
rzy dziewczyny.
- Jakże ty jesteś podobna do swojej matki - po
wiedział po chwili ochrypłym ze wzruszenia głosem.
- Cieszę się bardzo, że cię widzę, moje dziecko.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a oczy Oliwii pojaś
niały ze szczęścia. Lord podał jej ramię i poprowa
dził do pokoju jadalnego. Sir Baynham podszedł do
270
Guya i klepnąwszy go po ramieniu, powiedział pół
głosem:
- Świetnie się spisałeś, mój drogi! Zresztą, byłem
dobrej myśli.
Justin Lebeter serdecznie uścisnął dłoń Guya, a pani
Meredith dyskretnie ocierała łzy. Lady Fenton podeszła
do kuzynki i serdecznie ją objęła.
- Och, Saro! Czy to nie cudowne? Trudno wprost
uwierzyć, że niebawem wszyscy tu będziemy rodziną.
To niepojęte!
Sara, czując na sobie baczny wzrok Guya, z wiel
kim wysiłkiem wyczarowała na swej twarzy promienny
uśmiech.
- Tak, to cudowne. Jestem bardzo szczęśliwa z po
wodu Oliwii. Wszystko ułożyło się o wiele lepiej, niż
się spodziewałam.
- Dla nas wszystkich - podkreśliła Amelia, uśmie
chając się uwodzicielsko do Greville'a, który właśnie
nadchodził, aby poprowadzić ją do stołu. - Kochanie,
jestem pewna, że Oliwia nigdy nie zapomni, co dla
niej zrobiłaś.
Sara z każdą minutą czuła się coraz gorzej. Ból
w jej sercu nasilał się. Oczywiście, użalanie się nad
sobą było teraz najmniej pożądaną emocją i do niczego
nie prowadziło. Swoje uczucia względem niej Guy
określił bardzo jasno, a ona nie miała zamiaru ujaw
niać reszcie rodziny żenującej prawdy.
Pobladła ze zdenerwowania Sara widziała, jak pani
271
domu dyskretnie podpowiada synowi, by poprowadził
do stołu pannę Sheridan. Zjawił się więc przed nią
i skłoniwszy niedbale, oświadczył:
- Moja matka prosiła, żebym poprowadził panią do
stołu.
Sara nie wiedziała, czy Guy świadomie zamierza
dręczyć ją swoją nonszalancją, nie miała jednak za
miaru okazywać irytacji.
- Tak chyba wypada, milordzie - odezwała się
uprzejmie i nawet z uśmiechem, biorąc go pod ramię.
- Podobno jesteśmy zaręczeni.
Podczas kolacji Guy nie zauważał jej, pochłonięty
raczej rozmową ze swoją siostrą, Emmą, która siedziała
obok niego z drugiej strony. Sara znosiła to mężnie,
tym bardziej że mogła sobie miło pogawędzić z drugim
sąsiadem, czyli Justinem Lebeterem, oraz drugą siostrą
Guya, Klarą, która siedziała naprzeciwko. Niestety,
fakt, że Guy zaniedbuje narzeczoną, nie uszedł uwagi
zarówno jego matce, jak i Amelii. Sara była tego świa
doma, jej policzki robiły się coraz bardziej szkarłatne,
a w oczach pojawiły się gniewne błyski.
Rozmowa nieuchronnie zeszła na temat najmniej
przyjemny.
- Byliśmy bardzo przejęci, kiedy Guy powiedział
nam o zbliżającym się ślubie - mówiła Klara, uśmie
chając się miło poprzez stół do przyszłej szwagierki.
- Takie gwałtowne uczucie, i to do sympatii z lat dzie
cinnych. Jakie to cudowne!
272
Sara słyszała, że Guy w tym momencie przerwał
na chwilę rozmowę z Emmą, nie spojrzała jednak w je
go stronę.
- Och, ta historia jest właściwie pozbawiona uroku
- skwitowała, lekko wzruszając ramionami. - Ale kie
dy spotkaliśmy się w Bath, Guy od razu sobie przy
pomniał psikusy, jakie płatał mi w dzieciństwie.
- Będziemy o tym opowiadać naszym wnukom -
wtrącił poirytowanym głosem Guy.
- Ależ naturalnie - powiedziała Sara ze słodkim
uśmiechem. - Naturalnie, że będziemy opowiadać na
szym wnukom. Jak jakąś bajkę.
- Na pewno byłaś też zadowolona, kiedy dowie
działaś się, że ślub ma odbyć się niebawem - mówiła
rozpromieniona Klara. - Och, jakie to wszystko cu
downe! Nagłe pojawienie się Oliwii, za dwanaście dni
święta Bożego Narodzenia, potem dwa śluby w rodzi
nie! Nie mogę się doczekać.
- O, tak, chyba aż za dużo tych ślubów! - wypaliła
nagle Sara. Guy posłał jej niezbyt miłe spojrzenie,
a ona poczuła się dziwnie lekko, jakby wypiła trochę
za dużo wina. Być może nie umiała zmusić swego
przyszłego męża do miłości, ale na pewno potrafiła
go zirytować. Teraz gniewnie zmarszczył czoło i ner
wowo bębnił palcami w stół. Na chwilę zrzucił maskę
chłodnej obojętności, ujawniając prawdziwe emocje.
Po kolacji dżentelmeni bardzo szybko dołączyli do
dam w salonie. Guy nadal okazywał znikome zaintere-
273
sowanie narzeczoną, śmiejąc się i żartując z Amelią
i Greville'em. Sara, miło gawędząc z Klarą, mogła po
patrywać ukradkiem na jego piękną, szlachetną twarz,
słuchać radosnego śmiechu. Serce Sary zaczynało
umierać z tęsknoty. Ileż by dała, żeby ją pokochał, ale
na to było już za późno. To ona zawiniła, ona sprawiła,
że jej narzeczony czuł do niej jedynie pogardę. Guy
spojrzał na nią, jakby przywołała go swoimi myślami.
W jego ciemnych oczach, zanim umknęły pospiesznie,
malowało się tyle niechęci, że na jeden krótki moment
Sarze zabrakło tchu. Jak będzie wyglądać ich wspólne
życie? Nagle, wśród ciepła i miłości emanujących od
zebranych w salonie osób, poczuła się bardzo samot
na. I nikomu niepotrzebna. Wstała, przeprosiła panią
domu, tłumacząc się zmęczeniem i ruszyła ku
drzwiom.
Ku jej zdumieniu Guy podszedł do niej:
- Odprowadzę panią do jej pokoju.
Nie sprzeciwiała się, choć jego zachowanie krępo
wało ją bardzo. Zdawała też sobie sprawę, że zaofia
rował jej swoje towarzystwo tylko dlatego, aby uspo
koić rodzinę. Weszli po schodach, potem szli galerią,
zawieszoną portretami wyniosłych Woodallanów. Mil
czenie przerwała Sara.
- Dziękuję z całego serca za wszystko, co pan
uczynił dla Oliwii, milordzie. To cudowne, że udało
się panu przekonać swego ojca, aby ją uznał i przyjął
do rodziny.
274
- Ale to pani była pierwszą osobą, która miała dość
odwagi, aby pospieszyć Oliwii z pomocą.
Nieoczekiwana pochwała zdumiała Sarę, jak rów
nież to, co nastąpiło potem. Guy przystanął nagle i de
likatnie ujął ją za dłoń. Długie, mocne palce splotły
się z delikatnymi palcami Sary.
- Odwagi? - powtórzyła Sara, zdając sobie sprawę,
jak bardzo drży jej głos. - Prawdopodobnie ma pan
na myśli upór albo głupotę.
- Kto wie - powiedział Guy. W jego głosie słychać
było śmiech. - Nie. To była odwaga.
Potem nastąpiła chwila długa jak wieczność. Jedno
leciutkie drgnienie jego dłoni mogło rzucić ją w jego
ramiona. Ale ta dłoń pozostała nieruchoma. Sara pierw
sza ostrożnie uwolniła rękę. Jej pantofelki stukały ci
chutko po drewnianej podłodze, kiedy uciekała przed
Guyem w ciemność korytarza.
W Wigilię pani domu, zgodnie z tradycją, wybierała
się do dzierżawców i wieśniaków z życzeniami i po
darunkami. Towarzyszyła jej Sara, jako przyszła pani
Woodallan. Powóz wyładowany był po brzegi. Był
w nim i węgiel, i pomarańcze, herbata i placek ze
śliwkami. Sara zauważyła nawet, jak hrabina starym
mężczyznom wsypywała tytoń do spracowanych dłoni,
a pewna bardzo już leciwa dama obdarowana została
butelką dżinu. Obie panie witano z radością, zwłaszcza
Sarę, jako przyszłą żonę młodego lorda.
275
Guy nie pojechał, wymawiając się brakiem czasu,
jako że z powodu choroby ojca czynił honory domu,
zajmując się przede wszystkim gośćmi płci męskiej.
Ponieważ byli to jednak albo członkowie rodziny, albo
bliscy przyjaciele, wymówka Guya nie zabrzmiała zbyt
przekonująco i Sara uzyskała następny dowód, iż na
rzeczony unika jej jak ognia. Pani domu zapewne za
uważyła niewesołą minę przyszłej synowej, powstrzy
mała się jednak od komentarzy, wyczuwając, że w za
istniałej sytuacji żadna rada nie zostanie przyjęta z ra
dością.
Kolacja tego dnia była zupełnie inna niż wspólny
posiłek całej rodziny, jaki miał miejsce dnia poprzed
niego. Na wieczerzę wigilijną, połączoną z tańcami,
Woodallanowie zaprosili wszystkich sąsiadów. Na pod
jazd co chwilę wjeżdżał nowy powóz, ustrojony ostro-
krzewem i jemiołą, pełen rozradowanych gości. Przy
było mnóstwo ludzi i wieczerzę spożywano na dole,
w ogromnym holu, z którego wyniesiono zbędne
sprzęty i dostawiono kilka stołów. Rozpalono ogień
w wielkim kominku, pamiętającym jeszcze czasy śred
niowiecza, do żelaznych uchwytów na ścianach po
wkładano płonące pochodnie. Panowała pogodna,
prawdziwie świąteczna atmosfera.
Amelia na ten dzień wybrała suknię w kolorze
ciemnej czerwieni.
- Jak sądzisz, moja droga, czy ten kolor nie jest zbyt
276
śmiały jak na prowincję? - pytała Sarę, kontemplując
swoje odbicie w lustrze. - Pojmujesz, czerwień kojarzy
się nie tylko ze świętami! No, trudno, jestem rozwiązłą
kobietą, a zatem pojawię się w czerwonej sukni!
Obie zachichotały wesoło. Sara patrzyła na kuzynkę
z zachwytem. Głęboka czerwień pasowała znakomicie
do bardzo ciemnych włosów Amelii i jej wyjątkowo
jasnej cery.
- Wyglądasz cudnie, Milly. I nie wydziwiaj na ten
kolor, wszak jesteś świąteczną panną młodą!
Greville stanął na wysokości zadania i ślub miał się
odbyć już w drugi dzień świąt, na co lady Fenton przy
stała z radością.
- No tak. - Amelia uśmiechnęła się z wielkim za
dowoleniem. - A ty, Saro, wyglądasz czarująco! Je
stem pewna, że Guy będzie zachwycony twoją suknią.
- A ja jestem pewna, że w ogóle jej nie zauważy
- stwierdziła ponuro Sara, podchodząc do lustra i je
szcze raz ogarniając wzrokiem swoją zieloną, jedwabną
kreację.
Jej obawy okazały się w pełni uzasadnione. Guy
nawet nie poprowadził Sary do stołu. Przez całą wie
czerzę trzymał się od niej z daleka. Nie zamienili ze
sobą ani słowa. Sara gawędziła ze wszystkimi dookoła,
gorliwie się uśmiechając. Od tego uśmiechania zaczy
nały ją boleć mięśnie, tym bardziej że ani na chwilę
nie opuszczała jej myśl, jak strasznego dozna upoko
rzenia, jeśli jej narzeczony z nią nie zatańczy.
277
Wieczerza dobiegła końca, stoły usunięto na bok,
szykowano się do tańców. Sara, stojąc samotnie koło
tłoczących się ludzi, pocieszała się myślą, że dzięki
jej zielonej sukni poniektórzy wezmą ją po prostu za
jeszcze jedną świąteczną dekorację. Podczas kolacji
wypito sporo wina. Sarze zrobiło się bardzo gorąco,
wachlowała się więc zawzięcie i dyskretnie rozglądała
za Guyem. Amelia i Greville stali pod jemiołą, trzy
mali się za ręce, spoglądając sobie czule w oczy. Oli
wia i Justin Lebeter także razem, ich głowy pochylone
ku sobie. Tak więc tylko panna Sheridan została po
zbawiona towarzystwa narzeczonego.
- Panno Sheridan!
Młody, ciemnowłosy mężczyzna zginał się przed nią
w ukłonie.
- Daniel Ferrier, do usług łaskawej pani. Czy pani
przypomina sobie? Byliśmy kiedyś sąsiadami.
- Ależ naturalnie, że sobie przypominam! Jak miło
pana widzieć! To już chyba sześć lat...
- Siedem, droga pani - sprostował pan Ferrier,
wyraźnie zachwycony, że piękna dama z sąsiedztwa
zachowała go w pamięci. Ich króciutką rozmowę prze
rwało wejście wiejskich kolędników. Po żywiołowym
odśpiewaniu tradycyjnych pieśni malownicza grupa za
jęła się pałaszowaniem świątecznej pieczeni. Popijano
wino z dzikiego bzu, które hrabina kazała przygotować
dla pokrzepienia tancerzy.
Na tańce w rezydencji przybyło również wielu
278
wieśniaków. Tłok robił się coraz większy, odległość
między Sarą a panem Ferrierem zmniejszyła się nie
bezpiecznie, urągając konwenansom. Młody człowiek
wydawał się być niezadowolony z takiego obrotu rze
czy. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki ludowego tań
ca, natychmiast zwrócił się do damy z prośbą:
- Panno Sheridan, czy ofiaruje mi pani ten taniec?
Zgodziła się z ochotą. Dlaczego nie? Guya nie było
w pobliżu, a tyle osób ruszyło w tany, że na pewno
nikt nie zauważy, iż panna Sheridan tańczy nie z tym,
z kim powinna.
Po tańcu Sara i pan Ferrier przysiedli pod ścianą,
aby opowiedzieć sobie, co wydarzyło się w ciągu tych
siedmiu lat. Pan Ferrier, jak się okazało, przed kilkoma
miesiącami wrócił z wojny. Bardzo barwnie opisał
swoje przeżycia, Sara opowiedziała o życiu w Bath.
- Wybacz, Ferrier, że przerywam tak miłą poga
wędkę - rozległ się nagle wyjątkowo chłodny głos lor
da Renshawa. - Zmuszony jestem jednak tak uczynić,
ponieważ pragnę zatańczyć ze swoją narzeczoną.
Ten głos wyraźnie ostrzegał. Przez chwilę obaj
mężczyźni stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzro
kiem bardzo nieprzyjaznym, co Sarze wydało się ab
surdem, skoro pan Ferrier był tylko dawnym przyja
cielem rodziny, a Guy niezbyt dokładnie ukrywał pra
wdziwe uczucia do narzeczonej. W końcu pan Ferrier
skinął lekko głową, jeszcze bardziej nieznacznie, niż
uczynił to przed chwilą Guy.
279
- Jesteś dzieckiem szczęścia, Renshaw.
- Wiem o tym.
Jego arogancja była irytująca w najwyższym sto
pniu. Sara zerwała się z krzesła i bardziej wylewnie,
niż przewidywały konwenanse, wyraziła swoje ubole
wanie z powodu niemożności dokończenia tak uroczej
pogawędki, zapewniając solennie:
- Bez wątpienia dokończymy naszą rozmowę kiedy
indziej, drogi panie Ferrier.
- Bardzo bym tego pragnął - odparł pan Ferrier
z cieniem uśmiechu i oddalił się.
Guy objął Sarę wpół i poprowadził na środek holu.
- Panno Sheridan, czy mogłaby pani uczynić mi
tę łaskę i nie flirtować tak zawzięcie z sąsiadami moich
rodziców?
W pierwszym odruchu Sara zapragnęła salwować
się ucieczką, choćby i przez okno. Natychmiast jednak
przyszło opamiętanie:
- Pan Ferrier jest również starym przyjacielem ro
dziny Sheridanów, milordzie - wyjaśniła ze słodkim
uśmiechem.
- Ale nowym - na pewno nie będzie.
Układ tańca wymagał, aby teraz rozdzielili się na
moment, co też uczynili, oboje świadomi, że temat nie
został jeszcze wyczerpany. Kiedy znów tańczyli razem,
Sara odezwała się z ujmującym uśmiechem:
- Nadzwyczajna arogancja, milordzie! Od trzech
dni ignoruje pan całkowicie swoją przyszłą żonę, a po-
280
tem reaguje gwałtownie tylko dlatego, że ktoś poświęcił
jej trochę uwagi.
- To błędne mniemanie - burknął Guy, rozglądając
się dookoła, czy nikt nie słyszy jego wymiany zdań
z narzeczoną. - Cóż mnie obchodzi jakiś dżentelmen,
który zamienił kilka słów z moją przyszłą żoną.
- Obchodzi, bo zachowuje się pan jak pies ogrod
nika - wyjaśniła słodko Sara, wykonawszy zgrabny
obrót w tańcu. - A nie obchodzi pana ktoś inny, czyli
ja. Udowodnił to pan aż nadto należycie.
- A pani nadto skwapliwie szuka pocieszenia, je
szcze zanim połączy nas małżeński węzeł. Ten Ferrier
stał koło pani tak blisko, że kija by nie można między
was wetknąć!
Znów rozdzielili się w tańcu i znów Sara nadeszła
z gotową ripostą.
- Pan uważa, że bardziej wypada szukać pocieszy
ciela, gdy jest się już mężatką? - wypaliła bez ogródek,
doskonale zdając sobie sprawę, że zachowuje się na
gannie. Jednak świetnie się bawiła, tym bardziej że Guy
zdawał się nie dostrzegać komizmu sytuacji.
- Uprzedzam, nie będę tolerował tego typu eksce
sów, gdy zostanie pani moją żoną. Proszę o tym nie
zapominać.
- Cały czas pamiętam, że chce pan mnie skazać
na bardzo samotną egzystencję - odparła z uśmie
chem, składając przed nim przesadnie niski ukłon, gdy
taniec dobiegł końca. - Jest pan obrzydliwym puryta-
281
ninem, milordzie. Przecież w małżeństwach z rozsąd
ku obowiązują pewne reguły.
W odpowiedzi Guy chwycił ją mocno za rękę i za
czął prowadzić ku drzwiom. Wszyscy ich obserwowali,
wszyscy też udawali, że niesnaski między narzeczo
nymi w ogóle ich nie obchodzą. Podjęła rozpaczliwą
próbę nakłonienia Guya do zmiany kierunku.
- Jestem bardzo spragniona, milordzie.
- Napije się pani w salonie, gdzie będziemy roz
mawiać.
- Ale ja wcale nie łaknę żadnej rozmowy! Pańskie
zachowanie jest wręcz absurdalne, lordzie Renshaw!
Mogła sobie darować mniej lub bardziej łagodne
protesty. Guy puścił jej rękę, za to objął wpół i po
ciągnął ze sobą. Ostatnie metry, dzielące ich od drzwi,
Sara przebyła właściwie w ramionach Guya. Narzeczo
ny puścił ją dopiero w salonie. Kopniakiem zamknął
drzwi.
- A czemuż to lordowska mość nie zamyka drzwi
na klucz? - spytała Sara zmartwionym głosem. -
Ostatnim razem okazało się to tak przydatne.
- Posłuchaj, Saro...
- Nie będę niczego słuchać! - przerwała podnie
sionym tonem. - Dość już się nasłuchałam!
- Ale tego posłuchasz. Jeśli sądziłaś, że nasze mał
żeństwo będzie małżeństwem z rozsądku, to muszę
wyprowadzić cię z błędu.
Sara milczała. Nie spodziewała się takiego oświad-
282
czenia. Zaprotestowała dopiero po chwili, nieco drżą
cym głosem.
- Przecież to miał być taki rodzaj układu. Oboje
w jakiś sposób jesteśmy zobligowani do tego małżeń
stwa, no więc...
- Nie, Saro! Ja się na to nie zgadzam.
Sara milczała, zupełnie wytrącona z równowagi.
Przypomniała sobie, jak Guy przekonywał ją, że po
winni pobrać się dla dobra Oliwii oraz by ratować re
putację Sary. Skąd zatem ten gwałtowny protest?
- Nie rozumiem pana, milordzie. Chyba nie będzie
pan mi opowiadał o jakichś... Uczuciach względem
mnie. Wiem, że wciąż nie przebaczył pan mi niesłusz
nych oskarżeń.
- Zgadza się - mruknął Guy, wkładając ręce do
kieszeni surduta. - Jednak pragnę porozmawiać z pa
nią właśnie... o uczuciach.
Tym razem zdumienie Sary nie miało granic, jed
nocześnie gorączkowo próbowała odpowiedzieć sobie
na pytanie, czy ona rzeczywiście chce poznać uczucia
Guya. Nie znalazła odpowiedzi, jako że Guy, zapa
trzony w zimowy krajobraz za oknem, przystąpił już
do omawiania kwestii.
- Panno Sheridan, zależy mi na szczerej rozmowie.
A więc ja... kiedy zobaczyłem panią wtedy, z narę
czem kwiatów, na tej ulicy w Bath... od tej pierwszej
chwili wydała mi się pani bardzo pociągająca. I dlatego
też...
283
Odwrócił się i spojrzał na nią.
- I dlatego, panno Sheridan, nie będzie to małżeń
stwo z samej tylko nazwy. Żaden układ! Nawet gdy
bym pani obiecał, że będziemy małżeństwem tylko
z nazwy, nie byłbym w stanie dotrzymać takiej obiet
nicy. Rozumie pani?
- Przecież to niegodziwe! Pan nie czuje do mnie
ani odrobiny sympatii!
Guy podszedł do niej. Z kunsztownie upiętej fry
zury ostrożnie wyciągnął jeden loczek koloru burszty
nu. Sara zadrżała na całym ciele i szybko odwróci
ła głowę, żeby ukryć wyraz twarzy. Gdyby Guy wie
dział, jaką posiada władzę, jak umie zniewolić jej
umysł i ciało...
- Doskonale pojmujesz, co mam na myśli, Saro...
- szepnął. Jego palce zostawiły loczek w spokoju, te
raz delikatnie pieściły szyję. - Czujesz to samo. I to
jest jedyna rzecz, która nas łączy.
Sara jęknęła z rozpaczą, jej dłonie zacisnęły się
w pięści.
- Ale ja nie chcę się temu poddawać!
- A ja chcę - odparł z uśmiechem Guy. - I tym
właśnie różnimy się od siebie.
- Tak nie może być - protestowała Sara bliska łez.
- Jak zbudujemy związek, skoro zdążyliśmy powie
dzieć sobie tyle gorzkich, bolesnych słów. Przecież my
się nawet nie lubimy. Między nami nigdy nie będzie...
prawdziwej miłości.
284
Jednak Guy jakby nie słuchał. Jego usta przesunęły
się delikatnie po smukłej szyi dziewczyny i spoczęły
w ciepłym, pulsującym zagłębieniu. Sara z trudem
walczyła z żarem, jaki ogarniał jej ciało i który przy
pominał jej o wszystkich gorących pocałunkach...
A usta Guya już dotarły do celu, całując najpierw
delikatnie jeden kącik, a potem drugi kącik jej sprag
nionych warg. Całował zmysłowo, czule...
- Nie! - krzyknęła Sara, wyrywając się z jego ob
jęć. - Nie będę się temu poddawać.
- Pani wola, panno Sheridan - powiedział zachryp
niętym, nieswoim głosem, odstępując od niej o krok.
- Niech pani jednak pomyśli, jakie smutne i samotne
będzie pani życie, jeśli dzień po dniu odmawiać będzie
pani sobie tego, czego pani pragnie, za czym tęskni,
i co może się spełnić tylko w moich ramionach... Tyl
ko moich, panno Sheridan!
W dniu poprzedzającym ślub, późnym popołudniem
Amelia uchyliła drzwi małego kościółka i z ulgą spo
jrzała na nieruchomą postać w pierwszym rzędzie ła
wek. Był to ten sam kościół, w którym Amelia trzy
dni temu wzięła ślub z sir Greville'em Baynhamem.
Pozdejmowano już jednak ślubne dekoracje. W ka
miennych murach panował przejmujący chłód. Sara,
owinięta szczelnie peleryną, siedziała bez ruchu, z od
chyloną głową, jakby kontemplowała złociste gwiazd
ki, namalowane na suficie.
285
- Saro, moja droga, nareszcie cię znalazłam - po
wiedziała półgłosem Amelia, wsuwając się na miejsce
obok kuzynki. - Długo tu jesteś?
Sara drgnęła i zamrugała powiekami, jakby wyrwa
no ją z głębokiego snu.
- Milly! Przepraszam, zamyśliłam się. Tak tu spo
kojnie... Nie, nie jestem długo, chyba kwadrans.
Przedtem mierzyłam suknię... no wiesz, do ślubu...
Głos Sary zamarł. Panna Sheridan w niczym nie
przypominała radosnej kobiety, szykującej się do ślubu
z ukochanym mężczyzną.
- Moja droga, ciebie coś gnębi. Denerwujesz się
tym ślubem, tak? - spytała ostrożnie Amelia.
Sara wzruszyła ramionami i jeszcze szczelniej otu
liła się peleryną.
- Na pewno zauważyłaś, że Guy od tygodnia mnie
unika?
- No cóż - bąknęła wyraźnie zakłopotana Amelia.
- Zauważyłam jakiś dystans między wami. Ale Guy
jest przecież bardzo zajęty...
Sara ożywiła się nagle.
- Moja droga - powiedziała ostro, posyłając Ame
lii miażdżące spojrzenie. - Doskonale wiesz, że nawet
pełniąc obowiązki pana domu, można znaleźć trochę
czasu dla narzeczonej. Jeśli, naturalnie, ma się na to
ochotę! Przypomnij sobie, jak Greville zachowywał się
przed waszym ślubem. A Guy... Guy po prostu mnie
unika, ponieważ wplątał się w małżeństwo, którego
286
wcale nie pragnie. Zdecydował się na nie tylko po to,
aby uniknąć skandalu, no i nie zrezygnuje, bo wtedy
skandal byłby jeszcze większy!
Nagle coś stuknęło, jakby kamień uderzył o kamień.
Obie podskoczyły i trwożliwie rozejrzały się dookoła.
Nie było nikogo, tylko ze ścian patrzyły na nich nie
ruchome kamienne twarze Woodallanów, którzy prze
nieśli się już do wieczności.
- Chyba mysz - powiedziała niepewnym głosem
Amelia, nerwowo zbierając fałdy sukni. - Saro, jak ty
powiedziałaś? Małżeństwo z rozsądku, żeby uniknąć
skandalu? Dziwne, przecież pamiętam, jak Guy ci nad
skakiwał... Skąd ta nagła zmiana?
Na bladej twarzy Sary pojawiły się lekkie rumieńce.
- Och,Milly! Od samego początku wszystko ukła
dało się na opak! Ciągłe nieporozumienia i tak mało
czasu, żeby je wyjaśnić. Guy i ja w ogóle nie mamy
do siebie zaufania. Dlaczego ja się w nim zakochałam?
Tak nagle... Prawie w ogóle go nie znam. - Sara bez
radnie potrząsnęła głową. - Wspominałam ci, że przed
przyjazdem do Blanchlandu przez przypadek usłysza
łam jego rozmowę z ojcem. Z tej rozmowy wynikało,
że Guy ma przede mną pewne rzeczy zataić. Wobec
tego ja z kolei nie powiedziałam mu, że odnalazłam
Oliwię. I tak każde z nas posiało ziarno nieufności.
Potem Guy sam mi wyznał, że jego ojciec polecił mu
odszukać Oliwię i zmusić ją, aby usunęła się w cień,
nie sprawiała kłopotów Woodallanom. To zabrzmiało
287
tak bezwzględnie, niemal okrutnie! Byłam przerażona.
Guy przysięgał, że on nie mógłby tak postąpić wobec
Oliwii, ale ja znów zaczęłam w niego wątpić...
- I dlatego, kiedy pojawił się niespodzianie w Folly
Tower, byłaś przekonana, że...
- Tak, Milly - przytaknęła Sara, ze smutkiem ki
wając głową. - Byłam przekonana, że to on napadł
na Oliwię. Rzuciłam mu to oskarżenie w twarz. Ale
tak naprawdę, to miałam wtedy w głowie straszny za
męt. Zrozum, ja już zaczynałam mu ufać, a on znów
postępował tak, jakby knuł coś za moimi plecami. Tak
było, Milly, i dlatego, kiedy znalazłam nieprzytomną
Oliwię, a potem zobaczyłam Guya... Milly, byłam już
tak tym wszystkim udręczona, zagubiona jak małe
dziecko. Wiem, wiem, to mnie nie usprawiedliwia.
W każdym razie okazałam mu całkowity brak zaufa
nia, a on nie potrafi mi tego wybaczyć. To koniec, Mil
ly. Jeśli nawet rodziło się w nim jakieś uczucie, to i tak
teraz wszystko przepadło.
Przez dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Nagle
Sara zadrżała konwulsyjnie.
- Jak mogę poślubić Guya, skoro on mną pogar
dza? Może nawet mnie nienawidzi. Powinnam uciec,
ale dokąd? Och, przeklinam Blanchland i tę potrzebę
dbania o moją reputację! Milly! Przecież ja mam zła
mane serce!
- Saro! Kochanie!
Przerażona Amelia objęła kuzynkę ramieniem.
288
- Przede wszystkim chodźmy już stąd, Saro. Na
pewno przemarzłaś.
Wstały i powoli ruszyły środkiem kościoła, rozma
wiając nadal przyciszonymi głosami. Amelia starannie
zamknęła ciężkie drzwi i już po chwili obie damy kro
czyły przed siebie wysypaną żwirem dróżką. Żwir
chrzęścił cichutko pod ich stopami, ciszej, coraz ciszej,
a kiedy ucichł zupełnie, w jednym z okien kościółka,
za kolorowym witrażem, pojawiła się czyjaś twarz.
I kiedy postacie obu kobiet były już niewidoczne,
drzwi kościółka uchyliły się ostrożnie i ktoś ciężko
zszedł po kamiennych schodach.
Późnym wieczorem lord wezwał do siebie syna.
Czekał w gabinecie. Wszystko tu było tak, jak wtedy
gdy lord odsłaniał przed synem tajemnicę pochodzenia
Oliwii Meredith. W kominku płonął ogień, starszy pan,
z książką w ręku, siedział w fotelu. Na stoliku stały
dwa kieliszki do brandy.
- Siadaj, synu - zaprosił lord, wskazując fotel.
- Ty, ojcze, też się napijesz?
- Tak, synu, z chęcią - przystał z uśmiechem lord,
odkładając książkę na stolik.
Guy napełnił kieliszki i rozsiadłszy się wygodnie
w fotelu, spojrzał pytająco na ojca.
- Przede wszystkim chciałem ci podziękować, sy
nu. Bo to ty mnie przekonałeś, że nie warto być starym,
upartym osłem. Nie chciałem uznać swojej wnuczki,
289
ponieważ jej rodzice kiedyś zbłądzili. A to przecież
Bogu ducha winna i urocza dziewczyna.
Guy uśmiechnął się, nie odrywając oczu od złota
wego płynu w kieliszku.
- Bardzo się cieszę, ojcze, że polubiłeś pannę Me-
redith. Myślę, że jej przybrani rodzice mają powód do
dumy.
- O, tak. Dziewczyna jest świetnie ułożona i ode
brała stosowne wykształcenie. Młody Lebeter wie,
o kogo się starać! Wydaje mi się, że można mu po
wierzyć Oliwię. No cóż, odzyskałem wnuczkę, żeby
stracić ją za kilka tygodni!
- Ale to zupełnie co innego, ojcze! Poza tym okres
narzeczeństwa raczej się wydłuży. Justin będzie musiał
przekonać swoją matkę, a to na pewno zajmie sporo
czasu.
- Masz rację. Lady Lebeter to kobieta z charakterem.
- Mama próbuje nakłonić panią Meredith, żeby ra
zem z Oliwią zamieszkały teraz w Woodallan, w wol
nym domu na terenie posiadłości. To twój pomysł,
ojcze?
- Nie. Nie doceniasz matki, Guy. To jej pomysł,
a ja przyjąłem go z radością. Będę szczęśliwy, jeśli da
ne mi będzie częściej oglądać moją wnuczkę.
- Greville i Amelia też zapraszali panią Meredith
z córką do siebie, do Bath, sądzę jednak, że młodzi
małżonkowie, tuż po ślubie...
- Powinni pobyć sami? Masz rację. A my tu, jak
290
sytuacja trochę się uspokoi, wprowadzimy Oliwię do
towarzystwa.
- A co sądzisz, ojcze, o zagrożeniu ze strony Al-
lardyce'a? Może rozsiewać niebezpieczne plotki na te
mat Oliwii.
Hrabia machnął lekceważąco ręką.
- Ludzie na pewno będą plotkować, ale jeśli ma
się przyjaciół...
Lord zawiesił głos, jednak Guy doskonale wiedział,
co ojciec miał na myśli. Lord Woodallan, mimo że
z powodu choroby nie uczestniczył już w życiu towa
rzyskim, był nadal człowiekiem niezmiernie wpływo
wym i pogłoski rozsiewane przez Allardyce'a nie mog
ły zbytnio zaszkodzić, szczególnie teraz, kiedy Oliwia
była już po słowie z Justinem Lebeterem. A matka Oli
wii, Catherine, nie żyła od dawna. Poza tym plotki
i skandale mają to do siebie, że ludzie, choć je kochają,
szybko się nimi nudzą i z radością rzucają się na nowe
sensacje.
Guy dopił brandy i uniósł się z fotela.
- Cieszę się, że wszystko ma się ku dobremu. A te
raz, jeśli pozwolisz, ojcze, oddalę się, bo przed jutrzej
szym dniem mam jeszcze coś do zrobienia.
- Zostań, Guy. To nie wszystko, o czym chciałem
porozmawiać.
Starszy pan westchnął, przez chwilę uważnie ob
serwował syna spod krzaczastych brwi, po czym prze
mówił szorstko.
291
- Zastanawiam się, synu, czy nie lepiej, byś zre
zygnował ze ślubu z panną Sheridan.
Guy zmrużył oczy.
- Wybacz, ojcze, czy ja się nie przesłyszałem?
- Nie, nie przesłyszałeś. Siadaj, do licha!
- O co chodzi, ojcze? - spytał Guy nieswoim gło
sem, opadając znów na fotel.
- Wszyscy widzieli, że ty i panna Sheridan nie
lgniecie do siebie. To niezbyt dobra prognoza na przy
szłość, mój drogi.
Guy skrzywił się lekko.
- No cóż, ojcze. Nie będę ukrywał, że istnieją pew
ne trudności.
- I zdaje się, że niezależnie od rodzaju tych trud
ności, ty nie jesteś w stanie ich przezwyciężyć. Dlatego
rozsądniej byłoby odwołać ślub.
- Nie, ojcze. Mówiliśmy przed chwilą o skandalu.
A to dopiero będzie skandal, jeśli mój ślub z panną
Sheridan nie dojdzie do skutku.
Starszy pan niespokojnie poruszył się w fotelu
- Chwileczkę, Guy! Czy to znaczy, że zdecydowa
łeś się na ten ślub tylko z pobudek altruistycznych?
- spytał oschłym głosem. - To bardzo szlachetne
z twojej strony, ale kiepski powód do zawarcia mał
żeństwa. Nic dziwnego, że czujesz do tej dziewczyny
taką urazę!
Guy zarumienił się.
- To nie tak, ojcze - powiedział cicho, ale ojciec,
292
nie zważając na jego protest, mówił dalej, konfiden
cjonalnie zniżając głos:
- Szczerze mówiąc, czuję ulgę, że nie zależy ci na
tej dziewczynie. Jesteś moim jedynym synem, dziedzi
czysz po mnie tytuł. Po co masz zawierać związek,
dzięki któremu nie uzyskasz żadnych korzyści mate
rialnych? Nazwisko Sheridanów było kiedyś w naszym
kraju bardzo poważane, ale ta dziewczyna nie ma żad
nego majątku, nie ma dobrych koneksji towarzyskich,
niczego...
- Jesteś w błędzie, ojcze! - powiedział twardym
głosem Guy. - Ja chcę, aby ten ślub się odbył. I jestem
zdumiony, że mówisz w taki sposób o swojej chrze
stnej córce.
- Po prostu jestem szczery, nie owijam niczego
w bawełnę. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym
bardziej jestem przekonany, że popełniasz błąd. Nie
musisz zamartwiać się sytuacją panny Sheridan. Po
mogę jej...
- Pomożesz jej, ojcze? A na czym miałaby polegać
ta pomoc?
- No... na początku, dopóki nie ucichnie skandal,
związany z wyjazdem do Blanchlandu, panna Sheridan
powinna udać się w jakąś dłuższą podróż. Trzeba
znaleźć miłą, szacowną damę, która lubi podróżować
i chętnie przystanie na towarzystwo panny Sheridan.
Myślę, że bez trudności przekonamy pannę Sheridan...
- A ja nalegam, żeby ojciec nikogo do niczego nie
293
przekonywał! - oświadczył podniesionym tonem Guy.
- I powtarzam ojcu, że chcę ożenić się z panną She-
ridan. Nie zmienię zdania!
- A ja powtarzam, że ślubu nie będzie! - zawołał
gniewnie lord, uderzając pięścią w poręcz fotela. -
Znajdę jakieś wyjście, ułożę się z dziewczyną.
- Tak jak chciałeś ułożyć się z panną Meredith! -
krzyknął Guy, zrywając się z fotela. - To twój ulubiony
sposób załatwiania spraw! Może panna Sheridan też po
winna zniknąć, żeby nie zawadzać Woodallanom!
- Tak sądzisz? - spytał lord, nagle spokojnym gło
sem. - Sądzisz, że chcę ją przekupić? Znasz mnie, sy
nu, już dwadzieścia dziewięć lat. Powiedz, czy ja kie
dykolwiek w życiu tak postąpiłem?
- No nie. Jednak...
- Zostawmy w spokoju pannę Meredith. Guy, po
mówmy o twojej narzeczonej. Nie, nie chcę jej prze
kupić, synu. A skoro uparłeś się z tym ślubem, to mo
że... może porozmawiamy o mej przyszłej synowej?
Może to będzie ta moja... pomoc?
Starszy pan upił łyk brandy i nie spuszczając oczu
z syna, mówił dalej.
- Wspomniałeś o pewnych komplikacjach, synu...
no cóż, spotkałeś pannę Sheridan po wielu latach. Ileż
to dni liczy ta wasza nowa znajomość? Chyba dziesięć?
Nie dłużej, prawda? A spotkaliście się w chwili, gdy
panna Sheridan znalazła się w trudnej sytuacji, niezwy
kle trudnej, z którą jednak chciała uporać się sama.
294
Owszem, miała u swego boku kuzynkę, lady Fenton
nie była jednak wtajemniczona w szczegóły. Panna
Sheridan, bez wahania spiesząc na pomoc Oliwii, wzię
ła wszystko na swoje barki. Sama musiała wszystko
przemyśleć, sama o wszystkim decydować. Pomyśl, ile
musiało ją to kosztować, skoro nawet my, synu, ja i ty,
którzy obiecaliśmy jej pomóc, powtarzam, obiecaliśmy,
okazaliśmy się w pewnym sensie oszustami. Zamiast
pomóc, okłamaliśmy ją. Nie wiedziała przecież, że ja
chcę pierwszy odnaleźć Oliwię.
- Powiedziałem jej o tym, ojcze. Później...
- Ale za późno! Pomyśl, jak bardzo potrzebowała
pomocy. Słaba, bezbronna, mająca za towarzyszkę rów
nie bezbronną kuzynkę. Już zaczynała ci ufać, trakto
wać jak kogoś, na kim można się wesprzeć. Wtedy
wyznałeś jej prawdę. Powiedziałeś, że zgodnie z moją
wolą masz pozbyć się Oliwii, kupić jej milczenie. Ta
prawda przeraziła pannę Sheridan. Szok musiał być
tym większy, że znów zasiałeś w niej ziarno nieufno
ści, znów poczuła się sama, bezradna, zagubiona. Czy
to takie dziwne, że kiedy zastała cię przy nieprzyto
mnej, pobitej bratanicy, nasunął jej się ten jeden, lo
giczny wniosek? Pomyśl, ona znała cię zaledwie dzie
sięć dni! Czy ty tego nie pojmujesz, Guy? Czy można
winić dziewczynę, która sama borykała się z ciężarem,
stanowczo zbyt wielkim na jej barki?
Guy siedział w milczeniu, po chwili na jego twarzy
pojawił się ponury uśmiech.
295
- No tak, wyłożyłeś mi to wszystko dokumentnie...
Powiedz, ojcze, skąd ty to wiesz?
Lord spojrzał na niego z nie ukrywaną satysfakcją.
- Usłyszałem to z ust samej panny Sheridan.
A czego nie usłyszałem, jakoś wydedukowałem. I zgo
dzisz się, że chyba nie najgorzej?
- O, tak - przytaknął Guy i nagle zasępił się. -
Czy Sara naprawdę sama ci to wszystko opowiedziała?
- A skąd! - zaprzeczył z uśmiechem lord. - Usły
szałem przypadkiem, jak rozmawiała z kuzynką. Mó
wiła jeszcze coś, ale to naprawdę nie było przeznaczone
dla moich uszu! Aha, i wreszcie... - Na twarzy lorda
pojawił się ciepły uśmiech. - Jeśli chcesz znać moją
prawdziwą opinię o pannie Sheridan, to wiedz, mój sy
nu, że uważam ją za osóbkę bardzo dzielną i prawą.
W żadnej mierze nie rezygnuj ze ślubu! I wiesz co,
Guy? - Plecy lorda zatrzęsły się od śmiechu. - My
ślałem, że mnie spoliczkujesz, kiedy wyraziłem się
o niej lekceważąco!
- Jakbyś mówił zupełnie o kimś innym.
- Wybacz! Ciężko mi było udawać, ale musiałem
tobą potrząsnąć! Byłeś o krok od tego, żeby odepchnąć
od siebie to, co najmilsze twemu sercu. Tak, synu.
Guy nalał sobie jeszcze brandy i wypił jednym hau
stem, do dna.
- Chyba muszę porozmawiać z moją narzeczoną.
- Lepiej z tym nie zwlekaj!
296
Pokonał schody z prędkością przynajmniej dwu
krotnie większą niż zwykle. Niestety, i tak przybiegł
za późno. Lady Woodallan, wyraźnie zgorszona, prze
kazała mu przez drzwi, że w noc przed ślubem narze
czony stanowczo nie powinien oglądać swej narzeczo
nej, bo wróży to nieszczęście. Guyowi pozostało więc
tylko jedno. Odszedł jak niepyszny, zastanawiając się,
czy przez głupią dumę już nie sprowadził na swą głowę
nieszczęścia.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Tego dnia stary kościółek zmienił się nie do po
znania. Szare mury przystrojono zielonymi gałązkami
ostrokrzewu, wawrzynu i sosny, przewiązanymi złoci
stymi i czerwonymi wstęgami. Panna młoda, wsparta
na ramieniu ojca chrzestnego, kroczyła środkiem ko
ścioła, oszołomiona blaskiem setek świec i tą jedną,
dominującą teraz myślą.
Klamka zapadła. Poprzedniego wieczoru przyszła
do niej matka Guya, opowiadała, jak cała rodzina cie
szy się z tego ślubu i życzy młodym wszystkiego naj
lepszego. Napomknęła, co prawda, o nieco krótkim
okresie znajomości, wyrażając jednak nadzieję, że mi
mo to serce Sary zdążyło poznać i zrozumieć przy
szłego męża. W końcu Sara, przemęczona i zdenerwo
wana, wybuchnęła głośnym płaczem, a matka chrze
stna tuliła ją do siebie, szepcząc do ucha słowa otuchy.
Potem Sara zasnęła. No a teraz brała ślub.
Lord Renshaw ubrany był na biało i zielono. Twarz
poważna, nieprzenikniona - dopóki nie uśmiechnął się,
tylko raz, a tak ciepło i serdecznie, że serce Sary pod
skoczyło z radości. Właśnie wtedy pomyślała, że ten
298
mężczyzna obok, choć tylko na krótką chwilę, stał jej
się bardzo bliski. Ceremonia ciągnęła się bardzo długo,
słowa przysięgi państwo młodzi powtarzali jasnymi,
dźwięcznymi głosami, bez wahania. Potem małżonek
podał ramię małżonce i poprowadził ją uroczyście
środkiem kościoła.
- Saro, wyglądasz pięknie - szepnął. - A ja muszę
z tobą pomówić...
Przerwał, weszli już bowiem do kruchty, gdzie tło
czyli się wieśniacy i dzierżawcy. Ktoś krzyknął rubasz
nie, wymachując gałązką jemioły:
- Gorzko! Gorzko!
Guy uśmiechnął się i złożył na ustach żony poca
łunek, ostrożny i chłodny. Jakby zabłąkany płatek śnie
gu musnął jej wargi...
Ciężkie, ołowiane chmury pokryły niebo. Wszyscy
wylegli z kościoła, zrobili przejście i młoda para,
wśród śmiechu i wiwatów, przeszła do karety. W po
wietrzu zawirowały pierwsze płatki śniegu.
- Saro - odezwał się Guy, siadając naprzeciwko
żony. - Ostatnio niewiele czasu spędzaliśmy ze sobą,
a ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć.
Drzwi karety otworzyły się.
- Wybaczcie, moi drodzy! Czy lady Amelia i Oli
wia mogą jechać z wami? - mówiła szybko matka
Guya, patrząc błagalnie na świeżo upieczonych mał
żonków. - Śnieg sypie coraz bardziej, a one,
wyobraźcie sobie, przyszły do kościoła na piechotę!
299
Przez całą drogę powrotną Oliwia, bardzo pode
kscytowana uroczystością, paplała bez przerwy.
- Och, jak we śnie, zupełnie jak we śnie! Saro,
wyglądasz przecudnie! A w kościele paliło się tyle
świec! I jak pięknie był przystrojony. Te zielone ga
łązki świetnie zastąpiły kwiaty.
Sara uśmiechała się, mówiła jakieś miłe słowa, cały
czas świadoma, że Guy patrzy na nią bez przerwy, a je
go oczy, które tyle czasu były chłodne i odpychające,
dziś nagle są pełne ciepła. Jeszcze wczoraj, przy ko
lacji, ignorował ją zupełnie, jakby ta lodowata obojęt
ność weszła mu w krew. Potem zapragnął z nią po
rozmawiać, ale matka odprawiła go spod drzwi. A dziś
w kościele zjawił się zupełnie inny Guy, serdeczny, pe
łen atencji. Ta nieoczekiwana przemiana wpływała na
Sarę bardzo deprymująco.
Kareta wjechała na podjazd. Stangret zatrzymał konie,
Sara zebrała fałdy sukni, szykując się do wysiadania Guy
był jednak szybszy i czyniąc zadość starym obyczajom,
porwał ją na ręce i przeniósł przez próg, wzbudzając
wielki aplauz zgromadzonych w holu gości weselnych.
Natychmiast obstąpił go tłum przyjaciół i Sara, korzy
stając z zamieszania, gorączkowo zaszeptała do Amelii:
- Milly, musimy porozmawiać.
- Dobrze się czujesz, Saro? - spytała Amelia, pa
trząc na nią zatroskanym wzrokiem.
- Oczywiście! Ale musimy porozmawiać, i to
szybko, zanim Guy zauważy.
300
Obie kuzynki niepostrzeżenie przemknęły do poko
ju dla dam. Sara starannie zamknęła drzwi i natych
miast zaczęła lamentować:
- Och, Milly! Ja zupełnie nie mam pojęcia, co się
dzieje!
- Stań przed lustrem, moja droga - poleciła pra
ktyczna kuzynka. - Przede wszystkim poprawię ci suk
nię i fryzurę.
- No więc wczoraj... - zaczęła Sara, wpatrując się
w swoją zdenerwowaną twarz - jeszcze wczoraj zu
pełnie mnie ignorował, a dziś...
- Świetny pomysł z tym diademem - mruknęła do
siebie Amelia i przypiąwszy diadem nieco mocniej, za
jęła się upychaniem kilku niesfornych loczków.
Zniecierpliwiona Sara gwałtownie odwróciła głowę.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Milly?
- Naturalnie, że tak! Ale chciałam też pochwa
lić łady Woodallan, że wpadła na pomysł, abyś za
miast wianka nałożyła srebrny diadem. Przecież w zi
mie nie ma...
- Milly! Ja muszę powiedzieć ci coś o Guyu!
Ktoś wszedł do pokoju. Sara była pewna, że to świe
kra, głos jednak był zdecydowanie męski.
- Lady Amelio, byłbym bardzo zobowiązany! -
prosił Guy i Amelia natychmiast ruszyła ku drzwiom.
Sara w ostatniej chwili złapała ją za ramię.
- Milly, zostań!
- Bądź rozsądna - syknęła lady Baynham i uśmiech-
301
nąwszy się porozumiewawczo do Guya, opuściła po
kój, zamykając za sobą drzwi wyjątkowo starannie.
Sara, czując, że wpada w panikę, odwróciła się do
lustra i oczami spłoszonej sarny wpatrywała się w mę
ską postać zmierzającą w jej kierunku.
- Czekają już na nas, tak? - spytała lekko zdysza
nym głosem.
- Mogą poczekać - powiedział Guy, biorąc ją de
likatnie za ramiona i odwracając ku sobie. - Saro,
chciałbym ci powiedzieć...
- Co? - szepnęła, wpatrując się w niego oczami
okrągłymi z przerażenia.
- Czego ty się tak boisz? - spytał szorstko i nagle
zaklął: - Do diabła, moja cierpliwość już jest na wy
czerpaniu.
Przygarnął ją mocno, jego usta natychmiast trafiły
do jej warg. A ona, jak nakazywał instynkt, natych
miast je rozchyliła, zarzucając mu ręce na szyję.
- Guy, co wy wyrabiacie - rozległ się płaczliwy
głos pani domu. - Wszyscy wprost mdleją z głodu.
Na pieszczoty będziecie mieli jeszcze mnóstwo czasu!
- Dobrze, mamo. Zaraz przyjdziemy.
- Nie! Idziemy już teraz! - oświadczyła bezapela
cyjnym tonem lady Woodallan, podchodząc do Sary
i poprawiając jej koronkową suknię, która po uścisku
Guya nie wyglądała już tak nieskazitelnie.
Kiedy wracali do gości, Sara zdawała sobie sprawę,
że loczki znów wysunęły się spod diademu, a policzki
302
jej płoną, tak więc goście weselni nie będą mieli wąt
pliwości, czym zajętą była młoda para w pokoju dla
dam. Nie to jednak było istotne. Do Sary bowiem do
tarło, że Guy próbuje jej coś powiedzieć i próby te
ponawia, więc rzecz musi być ważna. A poza tym...
poza tym w tym pokoju dla dam już nie po raz pierw
szy mogła się przekonać, jak wszechwładną moc ma
nad nią Guy.
Przyjęcie weselne było bardzo wystawne. Najpierw
podano gorącą zupę, aby goście odtajali, potem na stole
pojawił się turbot w sosie ziołowym, następnie deli
katny kapłon, a na końcu comber z sarny. Sara ma
chinalnie dziobała widelcem każdą kolejną potrawę,
zbyt zdenerwowana, aby rozkoszować się jej wybor
nym smakiem. Na szczęście gładko prowadziła kon
wersację, z Guyem niezbyt często, zauważyła jednak,
że on przygląda jej się nieustannie.
- Saro - szepnął, dotykając jej dłoni. - Chciałbym
ci powiedzieć...
- Saro, dziecko drogie - zawołał wesoło jej teść
z drugiego końca stołu. - Dlaczego wzgardziłaś świą
tecznym puddingiem? Jest wyborny!
Guy z rezygnacją machnął ręką, a Sara czuła, że
zaraz się rozpłacze.
I wreszcie do sali biesiadnej wniesiono olbrzymi
puchar weselny, wypełniony kompozycją z najprzed
niejszych win, wzbogaconą imbirem, muszkatem
i jabłkami. Hrabia wzniósł toast za zdrowie młodej pa-
303
ry, wypił pierwszy łyk i przekazał puchar pannie mło
dej. Sara wypiła potężny łyk, od którego zakręciło jej
się w głowie. Puchar wędrował z rąk do rąk, wiele
osób wznosiło toast albo wygłaszało krótką mowę oko
licznościową. Kiedy w pucharze pokazało się dno, na
deszła pora na tańce.
Od stołu Sara wstawała na nieco chwiejnych no
gach. Sosy do wszystkich potraw doprawione były wi
nem, a zawartość weselnego pucharu wyjątkowo moc
na. Z wdzięcznością przyjęła pomoc troskliwego mał
żonka, który skwapliwie złapał ją wpół, szepcząc do
ucha:
- Saro, jak się czujesz? Możemy zaraz się oddalić,
ale dobrze by było, gdybyśmy przetańczyli choć jeden
taniec.
Zwykle na początku grywano dwa szybkie tańce
ludowe, tym razem jednak pan młody zadysponował
inaczej i salę wypełniły słodkie dźwięki walca. Pan
młody wyprowadził oblubienicę na środek i oboje za
wirowali w upojnym tańcu. A kiedy walc ucichł, go
ście rzucili się do młodej pary. Wirowali więc dalej,
przekazywani z rąk do rąk, wśród salw śmiechu i we
sołych okrzyków. W końcu Sara, zupełnie bez tchu,
opadła na. krzesło i zażądała natychmiast zimnej le
moniady.
Po walcu przyszła kolej na tańce ludowe. Sara fru
wała z ramion do ramion, jako że każdy dżentelmen
pragnął zatańczyć z uroczą panną młodą. W tym cza-
304
sie Guy przeżywał prawdziwe oblężenie, ogłoszono
bowiem, że damy mogą same wybrać sobie kawalerów
do tańca, tak więc wszystkie, jak jeden mąż, rzuciły
się do pana młodego.
Tańczyli zatem osobno i tylko raz, na króciutko, Sa
ra przechwyciła spojrzenie Guya, w którym była tę
sknota i determinacja. Dawał do zrozumienia, że wy
trzyma te pląsy, bo tak każe obyczaj, ale i tak za chwilę
będzie tylko z Sarą. Sam na sam.
Wiedziona jakimś odruchem, wysunęła się z roztań
czonego tłumu i wyszła do holu. Za oknem, na tle
ciemnego nieba, wirowały tysiące białych płatków. By
ło tak pięknie... Narzuciła szybko pelerynę i wybiegła
na dwór. Szybkim krokiem ruszyła jakąś zasypaną śnie
giem ścieżką, co pewien czas zerkając w rozświetlone
okna. Troszkę przestraszona, jak dziecko, które uciekło
z nielubianej lekcji. Cisową aleją zbiegła w dół, aż do
rozłożystego dębu. Powietrze było czyste, mroźne,
śnieg sypał bez przerwy. I nagle Sara, uśmiechnąwszy
się do tego śniegu, rozpostarła ramiona i zakręciła się
w kółko. Raz, drugi, szybko, coraz szybciej. Jak jesz
cze jeden płatek śniegu, wielki, czarny, bardzo czarny
wśród tej nieskazitelnej bieli.
- Saro, co ty wyrabiasz?!
Silne ramiona zatrzymały ją w miejscu. Guy miał
ośnieżone włosy i rzęsy, pachniał mroźnym powie
trzem i wodą sandałową, a Sara czuła, że kolana jej
coraz bardziej drżą.
305
- Ja... ja po prostu czułam, że muszę wyjść.
- Ty szalejesz na śniegu, a ja szaleję z niepokoju
- mówił zdenerwowanym głosem. - Nie było cię ani
w sali balowej, ani w twojej sypialni... Szukałem
wszędzie. Saro, bałem się, że ty odeszłaś.
- Odeszłam? Dlaczego? I dokąd?
- Nie wiem.
Ramiona Guya opadły. Cofnął się nieznacznie i spog
lądając w ciemne niebo, powiedział cicho:
- A dlatego, że nie chcesz być moją żoną.
- Guy...
- Nie! - krzyknął, odwracając ku niej zmienioną
twarz. - Proszę, wysłuchaj mnie. Cały dzień próbuję
ci powiedzieć...
- Renshaw, niech mnie kule biją! - rozległ się tu
balny głos z ciemności. - Jak się macie, moi drodzy!
Przybyłem wznieść toast za wasze zdrowie!
- To sir Ralph - szepnęła Sara. - Chyba znalazł
klucze do piwniczki z winem.
- O, nie, panienko! - zaprotestował obsypany śnie
giem wielkolud, stając nagle przed nią. - To woda
źródlana, która orzeźwia lepiej niż najprzedniejsza
brandy! A mnie wyleczyła z gorączki. Musiała zresztą,
bo niczego innego do picia w domu nie było!
Uczyniwszy to wyznanie, sir Ralph wyciągnął ra
miona i niemal zgniótł Sarę w potężnym uścisku.
- Dużo szczęścia, droga kuzynko!
- Dziękuję, drogi kuzynie - śmiała się Sara, wy-
306
suwając się z jego objęć i biorąc go pod rękę. - Sir
Ralphie, zapraszamy serdecznie do środka. Proszę
wziąć udział w naszej uroczystości.
Wrócili do domu po śladach Sary. W holu sir Co-
vell, wyzwoliwszy się z peleryny, jeszcze raz złożył
życzenia, całując kuzyneczkę po ojcowsku i serdecznie
ściskając dłoń Guya.
- Dziękujemy, milordzie. I raczy pan wybaczyć, że
nie będziemy towarzyszyć mu do sali balowej - mówił
Guy gładko, wszelako z trudem hamując zniecierp
liwienie. - Mam z żoną ważną kwestię do omówienia,
bardzo pilną...
Sir Ralph porozumiewawczo mrugnął okiem.
- Rozumiem, wszystko rozumiem, młodzieńcze!
I nie kłopocz się, sam znajdę drogę.
Uśmiechnął się jeszcze raz i dziarskim krokiem ru
szył w stronę drzwi, zza których dobiegały dźwięki
muzyki. Drzwi otworzyły się przed nim same, na progu
stanęła lady Woodallan.
- Ścielę się do nóg, łaskawa pani - zagrzmiał na
cały hol imponujący bas sir Covella. -I pytam od razu,
czy nie chciałaby pani spróbować krystalicznie czystej,
cudownie orzeźwiającej wody z mojego źródła?
Lady Woodallan, uśmiechając się niepewnie, wy
mówiła się grzecznie i szybkim krokiem umknęła do
Sary i Guya.
- A któż to taki? - spytała półgłosem, wskazując
oczami na olbrzyma, znikającego w drzwiach sali
307
balowej. - Czy był zaproszony? I chyba troszkę...
pijany?
- Zaręczam, że tylko wodą źródlaną - wyjaśniła
ze śmiechem Sara. - To sir Covelł, mój kuzyn o dość
wątpliwej reputacji, wydaje się jednak, że zamierza wy-
szlachetnieć, a przede wszystkim zrobić interes na wo
dzie ze swego źródła. Proszę wybaczyć...
- Nic się nie stało, moja droga - uspokoiła ją świe
kra. - Niech kuzyn bawi się razem z nami. Wy też
powinniście wrócić do sali balowej.
- Nie, mamo - zaprotestował kategorycznym to
nem Guy. - Wszyscy świetnie się bawią bez nas! Poza
tym Sara natychmiast musi się przebrać, bo brodziła
w śniegu. No i co najważniejsze, ja muszę z nią po
rozmawiać. I to w cztery oczy!
- Ależ Guy! - jęknęła hrabina. - Nie wypada, że
byście oddalali się tak wcześnie! Poza tym, zgodnie
z obyczajem, powinniśmy wszyscy uroczyście odpro
wadzić Sarę do sypialni, trzeba też pomóc jej zdjąć
suknię...
- Sam ją odprowadzę - oświadczył zdesperowany
Guy, chwytając Sarę za rękę. Po kilku minutach byli
już w pokoju nowożeńców.
- To straszne - śmiała się Sara, z trudem łapiąc od
dech. - Twoja matka na pewno nie życzy sobie, żeby
jej synowa zachowywała się tak osobliwie!
Guy zamknął drzwi i dla większej pewności, że nikt
ich nie otworzy, oparł się o nie całym ciałem.
308
- Saro, muszę z tobą porozmawiać.
- Wiem. Próbujesz to zrobić przez cały dzień.
- Tak. Próbuję. A więc, Saro... Nie, Saro, twoja
suknia jest zupełnie mokra od tego śniegu. Musisz na
tychmiast się przebrać. Ja... ja wyjdę na chwilę.
Ruszył ku drzwiom wiodącym do garderoby. Za
trzymał go drżący głos:
- Guy, twoja matka miała rację. Nie poradzę sobie
z tą suknią. Tam z tylu są guziczki... Przez całe plecy.
Czy mógłbyś je rozpiąć?
- Naturalnie - oświadczył Guy energicznym gło
sem osoby chętnej do niesienia pomocy innym. Zdjął
z Sary mokrą pelerynę i rozwiesił na krześle przed ko
minkiem. Potem jego mocne palce zręcznie rozpinały
guziczki. Jeden, drugi, trzeci... Kiedy dotykał kolej
nego guziczka, palce, choć nadal bardzo sprawne, drża
ły jeszcze bardziej. Tak samo drżała Sara.
Ostatni guziczek, i dłoń Guya delikatnie przesunęła
się po jej plecach, przykrytych już tylko cieniutką ba
tystową koszulką.
- Gotowe - powiedział zachrypniętym głosem
i natychmiast znikł w drzwiach garderoby.
Sara zsunęła suknię, potem zdjęła bieliznę, zostając
w samej koszulce. Wszystko było mokre. Co ją pod-
kusiło z tym bieganiem po śniegu? Spojrzała w okno.
Ciemna, mroźna noc, śnieg sypał nadal. A w tej sy
pialni jest jasno i ciepło, ogień płonie w kominku...
Cichy szmer w garderobie przypomniał jej, że Guy za-
309
raz wróci. Zdjęła szybko koszulkę i włożyła jedyną su
chą część garderoby, jaką miała pod ręką. Nocną ko
szulkę z najcieńszego batystu, a na nią peniuar w pięk
nym odcieniu eau-de-nil. Kiedy szczotkowała włosy
przed lustrem, wszedł Guy w granatowym szlafroku.
Przez krótką chwilę patrzyli na siebie, potem Guy
wypowiedział zdanie, które tego dnia słyszała już wie
lokrotnie:
- Chciałbym ci coś powiedzieć.
Rozejrzał się. W sypialni było tylko jedno krzesło,
wziął więc Sarę za rękę i podprowadził do łóżka. Serce
Sary biło jak szalone. Guy usiadł, ona też, jak najdalej
od niego, w nogach łóżka.
Zapadła cisza.
Po chwili Sara odezwała się błagalnym tonem:
- Guy? Powiedz mi, proszę, bo zaczynam się bar
dzo niepokoić.
Tym bardziej że posępna twarz małżonka nie wró
żyła niczego dobrego.
- Wybacz, Saro - zaczął zakłopotany, nerwowo
przeczesując palcami włosy. - Przez cały dzień nie
mogłem doczekać się chwili, kiedy uda mi się pomówić
z tobą na osobności. A teraz sam nie wiem, od czego
zacząć. Wczoraj wieczorem pukałem do ciebie. Wiesz
o tym?
- Tak. Twoja matka powiedziała, że nieszczęście
gotowe, jeśli narzeczony zobaczy oblubienicę w noc
przed ślubem.
310
- Dla mnie nieszczęściem była niemożność rozmó
wienia się z tobą - powiedział Guy przygnębionym
głosem. - Wieczorem odbyłem długą rozmowę z oj
cem. I on... on uświadomił mi, że moje postępowanie
wobec ciebie było bardzo niewłaściwe, od samego po
czątku. Najpierw, w Bath, rzuciłem ci w twarz osz
czerstwo, potem wymusiłem na tobie zgodę na mał
żeństwo. W Blanchlandzie ukrywałem prawdę, jedno
cześnie o wszystko obwiniając ciebie... Moja duma
nie pozwalała mi przyznać nawet przed samym sobą,
że postępuję źle. A teraz, przez te ostatnie dni, byłem
dla ciebie tak przykry, z rozmysłem unikałem twego
towarzystwa...
- Przestań! - krzyknęła Sara, niezdolna wysłuchi
wać tej listy przykrości i niepowodzeń. - Ja też nie
jestem bez winy, przecież to przeze mnie wszystko tak
się pogmatwało. Guy, proszę, nie mówmy już o tym,
zapomnijmy...
- A więc przebaczasz mi? Saro, nie wyobrażasz so
bie, jaki jestem szczęśliwy! Bo muszę ci wyznać... Sa
ro, moje uczucie narodziło się tak gwałtownie, tak
szybko, jeszcze zanim miałem sposobność dobrze cię
poznać.
- Teraz też jeszcze dobrze mnie nie znasz - ode
zwała się cichutko Sara, spoglądając na niego nieśmiało
spod rzęs.
- Znam. Na Boga, Saro, przecież wiem... Masz
piękną twarz i piękną duszę. Jesteś bardzo dzielna
311
i jednocześnie tak delikatna. Ja cię kocham, Saro! Saro,
dlaczego płaczesz?
- Nie wiem - przyznała uczciwie. - Chyba ze zde
nerwowania. Naprawdę mnie kochasz?
- Kocham, kocham całym sercem. Więc dla
czego płaczesz? Czy dlatego, bo jest ci to niemiłe?
Saro?
Na twarzy Guya malowała się teraz całkowita bez
radność.
- Saro? Ty mnie nie kochasz?
- Ja? - Załzawiony uśmiech Sary był pełen szczęś
cia. - Guy, ja też cię kocham. Całym sercem. Jaki z pa
na głuptas, lordzie Renshaw!
A Guy był już przy niej, tuląc ją do siebie jak naj
większy skarb.
- Przeżyliśmy niezły galimatias, Saro. Ale najważ
niejsze, że jesteśmy razem.
Jego palce delikatnie głaskały aksamitny karczek
żony, przykryty kaskadą złocistobursztynowych locz
ków. Poły męskiego, granatowego szlafroka rozchyliły
się, pod spodem nie było nic, jedynie gładka skóra,
pachnąca drzewem sandałowym. Nad obojczykiem za
głębienie.. . Usta Sary przywarły do tego miejsca, tylko
na moment, bo Guy już podrywał jej głowę, już
całował, łapczywie, żarliwie, już obejmował smukłe
ciało w koszulce z najcieńszego batystu i zwiewnym
peniuarze...
312
W sypialni panował ziąb, Sarze było jednak roz
kosznie ciepło pod grubą kołdrą, szczelnie otulającą
ją i jej małżonka, władczo obejmującego żonę silnym
ramieniem.
- Guy - szepnęła.
Obudził się natychmiast. Spojrzał półprzytomnie zaspa
nymi oczami i jeszcze mocniej przygarnął ją do siebie.
- Saro, moja... - szepnął jej do ucha. - Czy jesteś
zadowolona?
- O, tak - wymruczała.
- Może... powtórzymy?
- Nie wiem, milordzie - odezwała się nagle bardzo
układnie. - Chyba pora jest niezbyt stosowna. Czy już
ranek?
- Wątpię. Jest jeszcze bardzo ciemno. Nie słychać
też, żeby ktoś kręcił się po domu.
Guy ziewnął szeroko i wychylił się z łóżka, żeby
zapalić świecę stojącą na stoliku. Kołdra zsunęła się,
płomień świecy oświetlił wspaniały, muskularny tors.
Sara spojrzała łakomie, więc on, za karę, pociągnął ją
za jeden z bursztynowych loczków. Chciała chwycić
go za rękę. Drugi koniec kołdry, chroniący jej nagość,
opadł na łóżko.
- Mówiłem już, że cię kocham? - pytał Guy, biorąc
Sarę w ramiona.
- Tak, tak, ale mów jeszcze, kochany, a ja potem
powtórzę tyle samo razy...
313
Obudziło ich dyskretne pukanie do drzwi. Guy na
rzucił szlafrok i poszedł otworzyć. Sara, kryjąc się
w łóżku za kotarą, gorączkowo naciągała koszulkę
i peniuar. Guy wrócił po chwili, niosąc tacę ze śnia
daniem.
- Mama powiedziała, że na pewno zgłodnieliśmy.
Ciekawe, po czym? Zupełnie nie mam pojęcia - śmiał
się, stawiając tacę na stole. - Co my tu mamy? Chleb,
masło, jajka... No i niespodzianka!
Roześmiał się i teatralnym gestem wskazał na ol
brzymi dzbanek.
- A co w środku? - pytała Sara.
- Nie domyślasz się? Woda! Czysta, źródlana
woda.
Nalał wody do szklanek i śmiejąc się wesoło, mówił
dalej:
- Mama twierdzi, że przy śniadaniu nikt nie stronił
od tej wody! Wszyscy wychwalali ją pod niebiosa. Jest
to ponoć cudowny medykament dla tych, którzy, ule
gając podszeptom szatana, pofolgowali sobie wczoraj
w spożywaniu mocniejszych trunków. Hm... niezła.
Mam nadzieję, że twój kuzyn tym razem wsiadł na
właściwego konia.
- Daj Boże, żeby mu się powiodło - westchnęła
Sara. - Blanchland pozbędzie się swej ponurej sławy.
- Ale to Blanchland sprawiło, że wszyscy są szczęś
liwi. Oliwia odzyskała rodzinę, a w dodatku dostała Ju-
stina Lebetera. Amelia i Greville połączyli się na zawsze,
314
a sir Ralph ma swoją wodę źródlaną i jasno patrzy
w przyszłość! Jednak najwięcej szczęścia miałem ja,
prawda?
Jego zręczne palce już rozwiązywały węzeł paska
peniuaru, ten węzeł, który przed paroma minutami Sara
zawiązywała tak starannie.
- Tak, ja - szeptał, szukając jej ust. - Blanchland
dał mi ciebie, Saro. Dał mi szczęście na całe życie.