Nicola Cornick
Kobieta z zasadami
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kwietniowe słońce poraziło go niczym wybuch prochu, a hałas
odsuwanych stor zabrzmiał jak odległy huk ognia artyleryjskiego.
Przez moment Jack, markiz Merlin, był pewien, że znów wysłano go
na wojnę na Półwyspie Iberyjskim. Przewrócił się na wznak i z
trudem rozwarł powieki.
- Hodges?
- Tak, milordzie?
Markiz zdołał wreszcie spojrzeć na służącego i nie było to
spojrzenie przyjazne.
- Hodges, która godzina? - Głos również nie wróżył niczego
dobrego.
- Kilka minut po dziewiątej - padła beznamiętna odpowiedź.
- Rozumiem, że po dziewiątej rano? - upewnił się markiz.
- W rzeczy samej, milordzie.
Markiz przeciągnął się, prezentując wspaniałe muskuły.
- O ile sobie przypominam, kazałem obudzić się o dwunastej, nie
wcześniej. Nie widzisz tu jakiejś rozbieżności?
- Oczywiście, milordzie. - Hodges otworzył garderobę i wyciągnął
wytworny niebieski surdut z najprzedniejszego materiału.
Bogiem a prawdą służący odetchnął, stwierdziwszy, że jego pan
jest w domu i do tego sam: w obecnym położeniu był to niezwykle
pomyślny zbieg okoliczności. Markiz aż nazbyt często przesiadywał
po dwadzieścia cztery godziny na dobę u White'a, wpadał do domu
jedynie po to, by się przebrać, pomiędzy jednym a drugim rozdaniem
kart do gry w faraona.
Nieraz bywało, że Hodges rano znajdował kolejną z cheres amies
swego pana w łóżku u boku jego lordowskiej mości. Był to widok,
który mógłby zbić z pantałyku niejednego mniej wytrawnego sługę. I
bez wątpienia znacznie skomplikowałby sprawy akurat tego dnia.
- Cóż zatem, Hodges? Czekam na wyjaśnienia.
- Czy mógłbym zachęcić waszą lordowską mość do
podźwignięcia się z pościeli? - Zostało to wypowiedziane głosem
całkowicie bezbarwnym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. -
Książę i księżna Merlin oczekują pana w zielonym salonie.
Jack zaklął i usiadł na łóżku, pomacał ręką głowę, w której tysiące
złośliwych karzełków zrodzonych przez wczoraj wypitą brandy
szeptało mu, by umościł się na powrót w bezpiecznym przytulisku z
pościeli.
- Diabli nadali! Moi rodzice, powiadasz? Tutaj? Cóż, na Boga,
przywiodło ich o tak nieprzyzwoitej porze? Chyba nie chcą mi
przedstawić kolejnego źle wybranego obiektu, który miałbym
obdarzyć afektem?
- Jego książęca wysokość, pański ojciec, nie dzieli się ze mną
takimi informacjami. - Hodges pozwolił sobie na uśmiech. - Księżna
natomiast wspomniała coś o twoim kuzynie, panu Pershorze, który
znajduje w dość trudnym położeniu.
Jack przerwał mu, mierzwiąc przy tym i tak już rozczochraną
czarną czuprynę.
- Co, znowu?
- Tak, milordzie. Chodzi o przebiegłą kobietę i pospieszny ślub, o
ile dobrze zrozumiałem. Wspominano coś o wsi.
Markiz zaklął. Który to już raz jego nieodpowiedzialny kuzyn,
Bertie Pershore, pakuje się w tarapaty?
- Diabli nadali, tego już naprawdę za wiele! Czemuż Pershore nie
może zawrzeć swojego poronionego związku w mieście, jak normalny
człowiek? Teraz znów będę musiał się za nim uganiać po Oxfordshire,
by okazać, jak bardzo troszczę się o rodzinę.
- W rzeczy samej, milordzie. - Hodges kończył czyścić surdut. -
Książę raczył dodać coś jeszcze.
- Cóż takiego?
- Powiedział, że jeżeli wasza lordowska mość nie zjawi się na
dole w ciągu pół godziny, on pofatyguje się na górę.
Jack spuścił nogi na podłogę i sięgnął po koszulę, rzucając okiem
na zegar.
- Kiedy to było?
- Nieco ponad dwadzieścia pięć minut temu. - Lokaj uśmiechnął
się pod nosem. - Pozwoliłem sobie budzić pana wcześniej, ale pan
nawet nie drgnął. Byłem już prawie gotów użyć dzbana z wodą.
Sposób może radykalny, ale daje murowany efekt, milordzie.
- Bóg ci wynagrodzi, żeś tak nie postąpił. - Jack przyjrzał się
uważnie twarzy wiernego służącego, potem spojrzał na trzymany
przez Hodgesa surdut i ciężko westchnął. - Niech to diabli! Wygląda
na to, że muszę...
- Tak - potwierdził lokaj.
- Theo - zaczęła poważnie panna Clementine Shaw, taksując
starszą siostrę bacznym spojrzeniem. - Czy ty wychodzisz za pana
Pershore'a dla pieniędzy? Z pewnością jest bardzo bogaty, czyż nie
tak? Nie mogę wprost uwierzyć, że wydajesz się za mąż z miłości!
Właśnie ty. To niepodobna.
Theodosia Shaw odłożyła robótkę, którą była zajęta. Wygładziła
gorset ślubnej sukni przyozdobionej brukselskimi koronkami,
odprutymi od starej matczynej kreacji, która leżała w kufrze na
strychu i ciągle pachniała lawendą.
Koronki były piękne, lecz zdążyły mocno pożółknąć ze starości.
Jutro w kościele zaproszeni goście będą jak nic szeptać, że donasza po
kimś strój. Wzruszyła ramionami. Cóż to ma za znaczenie, skoro i tak
wszyscy w okolicy Oakmantle wiedzą, jak opłakana jest jej sytuacja
finansowa.
- Gemmie, przede wszystkim musisz nauczyć się, że nie wolno
zadawać takich pytań - skarciła siostrę, która nie przyswoiła sobie
sztuki wytwornej konwersacji, a jej bezpośredniość mogła zrazić
nawet najbardziej zatwardziałego zalotnika. - Szanowny pan Pershore
jest idealnym kandydatem na męża, doprawdy trudno o lepszego. On
jest... - Urwała, usiłując za wszelką cenę dodać coś jeszcze do opisu
wybranka. - Jest dżentelmenem w każdym calu: uprzejmy, dobrze
urodzony... no, w każdym calu...
- Powtarzasz się - zauważyła Clementine. Posłała Thei kolejne
baczne spojrzenie, a miała takie same niebieskie oczy i ten sam
przenikliwy wzrok jak siostra. - Nie będziemy tu roztrząsać, czy jest
miły. Czyż nie zaproponował ci, że po ślubie zajmie się nami
wszystkimi? - Zaczęła wyliczać na palcach. - Ned pojedzie na studia
do Oxfordu, Harry do Eton, ja zacznę bywać w towarzystwie, Clara
ma swoje lekcje gry na harfie, Daisy...
- Przestań, na litość boską! - przerwała jej siostra nieco
gwałtowniej, niż zamierzała.
Wyliczanie przez Theę wszystkich korzyści materialnych
związanych z małżeństwem wpędzało ją w poczucie winy, bo
rzeczywiście wychodziła za Bertiego Pershore'a dla pieniędzy i nie
mogła temu zaprzeczyć. Chciałaby, żeby było inaczej, wydawało się
jej, że młodzieniec zasługiwał na coś więcej.
Niemniej jednak była zdesperowana, a on na tyle rycerski, by
wydobyć ją z tarapatów. Przypomniała sobie dzień, kiedy złożył
niespodziewaną deklarację, i uśmiechnęła się. Na poły ze smutkiem,
na poły z rezygnacją.
- Wiesz przecież, że za tobą szaleję, moja staruszko - powiedział
wtedy Bertie. Popatrzył na Theę brązowymi oczyma zupełnie tak jak
jej ulubiony spaniel. - Nie mogę dłużej znieść, że butwiejesz w takim
otoczeniu, w tej starej ruderze. Pewnego dnia będzie mi potrzebna
odpowiednia żona, a ty nie jesteś w ciemię bita. Zawrzyjmy układ. Co
ty na to?
Thea nie od razu dała mu odpowiedź. Wstała i podeszła do okna,
za którym świeciło wczesnowiosenne słońce. Drzewa wciąż były
bezlistne, ale na trawnikach tu i ówdzie pokazały się już pierwsze
przebiśniegi i żółte akonity, zwane też tojadami. W sumie ładny
widok, ale nie był w stanie rozproszyć przygnębiającej atmosfery
unoszącej się nad Oakmantle Hall.
Thea odwróciła się do swojego nieoczekiwanego konkurenta, nie
wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. Byli tacy, którzy twierdzili, że
szlachetnie urodzony pan Pershore, arbiter elegancji, dba tylko o
swoje jedwabne fulary i buty z najlepszej skóry, nic więcej go nie
obchodzi.
Jednak Thea znała go jeszcze z dzieciństwa i wiedziała, że ma
złote serce i jest z gruntu dobrym człowiekiem. Właśnie złożył jej
wspaniałomyślną, choć niezbyt romantyczną propozycję.
- Ach, Bertie, jesteś taki szlachetny, ale ja wiem doskonale, że nie
palisz się do małżeństwa z osobą taką jak ja. Gdyby nie chodziło o
resztę mojej rodziny, nie zawracałabym sobie tym głowy ani przez
chwilę. Poza tym ci wstrętni strażnicy twojej wolności wezmą nas na
języki, powiedzą, że poślubiasz kobietę bez grosza, bez perspektyw, z
wieloma zobowiązaniami...
Zaprzeczał, energicznie kręcąc głową i robiąc żałosną minę.
- Nie patrz na to z perspektywy Merlinów! Jestem już dorosły i
mogę się żenić, z kim zechcę.
Thea westchnęła i powiedziała to, co dyktowało doświadczenie
dwudziestu przeżytych lat.
- Bertie, zastanów się tylko, jakich to przysporzy kłopotów.
Książę Merlin nigdy nie zaaprobuje takiego nierozważnego kroku,
choćby chodziło i o najdalszego kuzyna. Wyobrażasz sobie, co może
zrobić?
- Prawdopodobnie przyśle Jacka. - Bertie się skrzywił. - Jack
zawsze wybawia mnie z kłopotów. Mówiłem ci o tym, jak znalazł
mnie u madame Annet, kiedy wyrzucili mnie z Eton...
- Tak - przerwała mu szorstko, krzywiąc się bardziej na
wzmiankę, że ich potencjalne małżeństwo ma być kolejnym
„kłopotem", niż na pikantne wspomnienie o londyńskich domach
rozpusty.
Bertie od piątego roku życia opowiadał jej o wielbionym
bałwochwalczo kuzynie Jacku Merlinie z takim skutkiem, że Thea
powzięła zdecydowaną antypatię dla markiza. Nie spotkała go, ale
wyrobiła sobie opinię: Jack to arogancki arystokrata, który od życia
otrzymał wszystkie przywileje, ale nie ceni tego i jest nawet nieco
znudzony własną sytuacją.
Bertie zapewniał ją, że Jack to prawdziwy pistolet i pies na
kobiety, co też nie przysporzyło kuzynowi Merlinowi sympatii w jej
oczach. Wiedziała tylko, że Jack Merlin to hulaka i nicpoń, i nawet w
położonym z dala od świata Oakmantle słyszało się to i owo na temat
jego reputacji.
Bertie stropił się.
- Przepraszam, Theo, nie powinienem o tym wspominać. Nie
przystoi.
Westchnęła. Poczuła lekką irytację. Uważała znanego od lat
młodzieńca za nieco denerwującego młodszego brata. To czyniło jego
propozycję matrymonialną jeszcze bardziej absurdalną.
Thea miała na utrzymaniu pięcioro rodzeństwa i nikłą nadzieję, że
pojawi się kandydat pragnący szóstego dziecka. Ojciec odszedł,
pozostawiwszy po sobie przygniatającą ją górę długów, rozpadającą
się siedzibę rodową, braci i siostry, którymi musiała się zaopiekować.
A zalotnicy jakoś nie walili drzwiami i oknami do Oakmantle Hall...
Thea porzuciła te myśli i wróciła do teraźniejszości. Nie ma sensu
rozpamiętywać sytuacji. Podjęła decyzję i jutro klamka zapadnie.
- Clemmie, musisz zrozumieć, że nie wszyscy decydują się na
małżeństwo z miłości.
- Czemuż to? Mama zawsze powtarzała, że nie wolno iść na
kompromis z pryncypiami.
Pani Shaw była sawantką z kręgu pani Montagu, przywiązywała
wielką wagę do wykształcenia i niezależności kobiet. Wpoiła
dzieciom ideał romantycznej miłości; wspaniały, to prawda, ale kiedy
nie starcza na utrzymanie rodziny, górnolotne koncepty stają się
niedostępnym luksusem.
Dopiero po śmierci ojca Thea zorientowała się, jak bardzo są
biedni. Pan Shaw był naukowcem i dżentelmenem nieprzywiązującym
wagi do tak przyziemnych spraw jak pieniądze. Mieszkali w starym
domu w Oakmantle, odkąd sięgała pamięcią, ale dopiero po śmierci
ojca okazało się, że to miejsce do nich nie należy, a teraz właściciel
zaczął grozić podniesieniem czynszu.
Nie mieli stałego źródła dochodu. Thea nie zarabiała
wystarczająco dużo jako guwernantka bądź nauczycielka, aby
utrzymać ich szóstkę. Co prawda, Ned rozwodził się szeroko na temat
perspektyw pracy w londyńskim City, ale miał dopiero siedemnaście
lat i nikogo, kto by go ulokował na dobrej posadzie. Żyli dzięki
hojności przyjaciół i dalszych krewnych; na dłuższą metę potrzebne
było inne rozwiązanie. Bertie Pershore to rozwiązanie jej podsuwał.
Przyjrzała się krytycznie swojej kreacji. Jej duma cierpiała, bo za
suknię zapłacił Bertie, a ona teraz musiała doszywać do niej pożółkłe
koronki. Westchnęła, niemal gotowa wepchnąć suknię na spód kufra,
a bodaj i wrzucić ją do ognia.
- Nigdy nie miałam zdolności do szycia, ale zrobiłam co w mojej
mocy. Trzeba tylko będzie przeprasować ją gorącym żelazkiem.
Clementine zamknęła książkę i pochyliła się, by zdmuchnąć
jedyną świeczkę.
- Ta kreacja wymaga znacznie więcej. Nie przejmuj się, Theo!
Nie masz może wprawy w robótkach ręcznych, ale możesz
dyskutować z panem Pershore'em przy filiżance popołudniowej
herbaty o filozofii, poezji oraz historii starożytnej.
Thea skrzywiła się, lecz nie skarciła siostry. Clementine, bystra
obserwatorka, jak zwykle trafiła w sedno. Pershore był kochany, ale
nie zaliczał się do intelektualistów. Myśl, że przez najbliższe
czterdzieści lat albo i więcej będzie wiodła z nim trywialne
konwersacje, była dość przerażająca. Thea poczuła się nie w porządku
wobec Bertiego. Przecież to cena, którą musiała zapłacić za finansowe
zabezpieczenie, i to znowu nie tak wygórowana.
Ceremonia dopiero co się zaczęła, a Thea już miała serdecznie
dość. Od samego rana pojawiały się złe wróżby, które starała się
ignorować. Podczas krótkiej jazdy z Oakmantle Hall do kościoła
mżyło, przemókł jej welon, przyczepione do stanika róże wyglądały
naprawdę żałośnie. W kościele było zimno, pachniało kurzem i Thea
trzęsła się w swojej cienkiej jedwabnej sukni. Clementine, Harry,
Clara i Daisy stali w szeregu w pierwszej ławce, wyglądali schludnie,
ale miny mieli markotne.
Ładnie się prezentowała jej rodzina: wszyscy mieli te same
chabrowe oczy, te same jasne włosy. Za to ubrania stare i
podniszczone, wyszykowane specjalnie na tę okazję przez panią
Skeffington, zarazem kucharkę i gospodynię. Thea pomyślała, że
Harry w swoim najlepszym czarnym surducie wygląda jak pomocnik
grabarza. Clara i Daisy trzymały się za ręce i miały żałosny wyraz
twarzy.
Bertie Pershore stał przed ołtarzem z mocno wystraszoną miną.
Przemknęło jej przez głowę, że może zmienił zdanie, lecz honor nie
pozwala mu się wycofać.
- Drodzy wierni... - rozpoczął proboszcz, taksując pannę młodą
surowym spojrzeniem. Znała go od dziecka, chrzcił ją i jej
rodzeństwo, pół roku temu pochował jej ojca.
Ci sami wieśniacy, którzy byli tu wtedy z szacunku dla pana
Shaw, wiercili się teraz i szeptali w kościelnych ławach, komentując
konsternację pana młodego i biedną suknię ślubną. Nikt z rodziny
Bertiego się nie pojawił i Thea nie była do końca pewna, czy jest jej z
tego powodu przykro, czy wręcz przeciwnie.
Proboszcz rozwodził się nad sensem małżeństwa, mówił o
prokreacji, dzieciach. Thea nie myślała o nocy poślubnej i nagle
została skonfrontowana z tym problemem: ona i Bertie leżą obok
siebie w staroświeckim łożu z baldachimem w Oakmantle.
Należało, oczywiście, brać pod uwagę doświadczenie, jakiego
Bertie nabył pod skrzydłami madame Annet, Thea jednak była w tym
względzie znacznie mniej obeznana. Myśl o małżeńskim łożu była z
gruntu odpychająca. Tak, Bertie był miły, lecz nie wydawał się jej
dość atrakcyjny, żeby pozwoliła sobie na marzenia. Kiedyś miała
nadzieję, że poślubi mężczyznę, który rozpali w niej namiętność.
- Po drugie, dla uniknięcia grzechu cudzołóstwa... - ciągnął
proboszcz, spoglądając groźnie na wiernych, kręcących się
niespokojnie w ławkach.
Bertie zapatrzył się na swoje wyglansowane buty, odchrząknął
nerwowo. Boże ty mój, pomyślała Thea.
- Bardzo mi przykro, ale zaszło straszliwe nieporozumienie i
sądzę, że muszę już iść - powiedziała grzecznie, lecz stanowczo.
Zapadła grobowa cisza, która zdawała się trwać całą wieczność.
Pastor otwierał i zamykał usta, nie wydając dźwięku, niczym ryba
wyrzucona na brzeg, Bertie bladł i czerwieniał na przemian, wierni
szemrali, połapawszy się szybko, że coś jest nie tak.
Thea obróciła się na pięcie i pobiegła wzdłuż nawy, podtrzymując
dłonią suknię i stukając głośno obcasami. Nie patrzyła ani w prawo,
ani w lewo, ignorując zaciekawione spojrzenia wieśniaków. Słyszała
za sobą głosy brzmiące w jej uszach jak szum morza, ale już dobiegła
do drzwi. Mocowała się z klamką, nie od razu mogła otworzyć, tak
trzęsły się jej ręce. Czuła się lekka i wyzwolona i wiedziała, że musi
uciekać.
Wreszcie drzwi ustąpiły, owiało ją chłodne wiosenne powietrze.
Rzuciła się naprzód, prawie nic nie widziała przez welon i przez łzy
zalewające oczy. Pomyślała, że nie dotrze do bramy, że zaraz upadnie,
gdy wtem poczuła, iż ktoś wyciąga pomocną dłoń. Znalazła oparcie,
odzyskała równowagę i wyprostowała się.
- Co, u diabła! - odezwał się męski głos.
Welon został brutalnie zerwany i stanęła twarzą w twarz z
mężczyzną, który ją podtrzymywał.
Thea zdołała dojrzeć, że jej wybawca ma ciemnoniebieskie oczy,
nienaturalnie długie rzęsy, surowe rysy, kwadratowy podbródek i
wąskie zaciśnięte usta znamionujące bezkompromisowość. Poczuła
delikatny zapach cytrynowej wody kolońskiej i skóry.
To wszystko, w połączeniu z chłodnym powietrzem, sprawiło, iż
zrobiło jej się ponownie słabo, ale było to inne doznanie niż
poprzednio. Ugięły się pod nią kolana, ale on mocno trzymał ją w
ramionach.
Na czoło opadał mu ciemny pukiel i Thea instynktownie chciała
doprowadzić do porządku jego czuprynę. Już prawie wyciągała dłoń,
gdy nagle otrząsnęła się, szarpnęła do tyłu i oswobodziła jednym
zdecydowanym ruchem.
- Proszę poczekać. - Mężczyzna bezskutecznie usiłował ją
zatrzymać.
Zignorowała go. Biegła przed siebie, nie zważając na deszcz i
śliskie kamienie kościelnego dziedzińca, plątała się w ślubnym stroju,
uciekała, jakby od tego biegu zależało jej życie.
Jack dostrzegł kobietę, gdy tylko przekroczył obrośniętą pnączem
i omszałą bramę, wiodącą na dziedziniec kościoła. Pędziła wprost na
niego i mógłby przysiąc, że go nie zauważyła. Niemal płynęła w
powietrzu, tak zaabsorbowana sobą, że na nic nie zwracała uwagi,
niczego nie dostrzegała.
Raptem poślizgnęła się na mokrym bruku; instynktownie złapał ją
za rękę, chwycił w ramiona, powstrzymując przed upadkiem. Te
włosy przesłonięte welonem, wspaniała figura skryta pod jedwabiem,
zmysłowe usta, bliskość jej ciała, zapach lawendy i łąki skoszonej o
wiosennym poranku...
Jeszcze nigdy kobieta nie obudziła w Jacku Merlinie podobnych
doznań. Nic dziwnego, że jej pożądał, ale czemu był tak wstrząśnięty?
- Poczekaj! - rzucił odruchowo, bezwiednie, kiedy wyrwała się z
jego ramion.
Gnana przed siebie jakąś potężniejszą od niej samej siłą, nie
zwróciła uwagi na ten okrzyk. Zdążył tylko dostrzec, że drżą jej ręce,
zauważył pożółkłe koronki ozdabiające suknię ślubną. Pobiegła ku
zarośniętej bluszczem bramie; całe spotkanie nie trwało nawet minuty.
Jack wciągnął głęboko powietrze, powoli uchodziło z niego
napięcie. Za plecami słyszał gwar dochodzący z kościoła, osiągający
stopniowo crescendo. Spojrzał raz jeszcze w kierunku, w którym
pobiegła kobieta. Nic nie rozumiał poza tym, że panna młoda uciekła.
Nie wiedział, czy przedtem małżeństwo zostało zawarte, czy też
nie, w głębi serca żywił jednak nadzieję, że prawdziwa jest ta druga
ewentualność. Ostatnie, co przyszłoby mu do głowy, kiedy wyjeżdżał
z Londynu, było to, że pozazdrości kuzynowi. Jak widać małżeństwo
Bertiego było czymś znacznie bardziej skomplikowanym, niż mógł się
spodziewać.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Przynajmniej ja nie miałem problemu - ironizował Jack. -
Czułbym się jak skończony idiota, gdyby proboszcz zapytał, czy nikt
nie zna przeszkód w zawarciu sakramentu, a ja musiałbym zabrać głos
i sprzeciwić się twojemu małżeństwu.
- Nie doszło do tego - odparł kwaśno Bertie Pershore, podszedł do
kominka, przy którym wygrzewał się Jack, i podał kuzynowi
szklaneczkę brandy. - Jack, do diaska! Zrobiła ze mnie durnia na
oczach całej wsi. Zostawiła mnie przed ołtarzem.
Siedzieli w prywatnym saloniku gospody „Pod Owcą i
Królikiem", gdzie Jack pozostawił godzinę wcześniej swój ekwipaż.
Hodges spędził pracowite chwile, sprawdzając, czy wszystko jest w
należytym porządku. Jack, sącząc brandy, pomyślał z uznaniem, że
zaiste trafił mu się istny książę pośród lokajów.
Po ucieczce panny młodej Jack zrywał boki ze śmiechu, widząc,
jak jego kuzyn wręcza finansową rekompensatę proboszczowi i
przekonuje go, że narzeczona potrzebowała zaczerpnąć świeżego
powietrza. Nikt nie ośmielił się tego zakwestionować.
Jack wzruszył ramionami, moszcząc się wygodniej w fotelu.
- Staruszku, być może panna Shaw nieoczekiwanie znalazła
lepsze rozwiązanie. Jakiś dobry szlachecki tytuł i do tego fortunka...
- Ona nie jest z takich! - zaprotestował gwałtownie Bertie. - Fakt,
przygnębiła mnie ta przygoda, ale mijasz się z prawdą, kuzynie. Thea
i ja znamy się od lat, z całego serca chciałem jej pomóc.
- Na przyszłość poskramiaj rycerskie zapędy - poradził Jack. - Nie
winię cię, Bertie. Panna Thea Shaw jest diablo pociągającą kobietą,
więc nie dziwota, że uległeś jej czarowi, ale żeby od razu składać
takie propozycje...
-
Pociągającą?
-
Bertie
przyglądał
się
kuzynowi
z
niedowierzaniem. - Thea? Przyznaję, że ta dziewczyna nieźle się
prezentuje, całkiem gładka, ale żeby to była piękność? Czy
rozmawiamy o tej samej kobiecie?
Jack nie miał wysokiego mniemania o gustach kuzyna względem
kobiet, ale żeby być aż tak ślepym? I to wobec czarującej osoby, którą
zamierzał poślubić. Nie jemu wytykać błędy Bertiemu, bo w ten
sposób sam mógł upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Miał pewność, że do małżeństwa już nie dojdzie, i mógł
zaplanować pannie Thei Shaw całkiem inną przyszłość. W dodatku
dobrze wiedział, jak to zorganizować.
Przez godzinę, która upłynęła od spotkania przed kościołem,
Jackowi udało się uporządkować nieoczekiwane i zaskakujące
odczucia, które nim owładnęły. Oczywiste, że panna, niezależnie od
tego, co twierdził Bertie, polowała na posag.
Była więc szansa, że przystanie na inną propozycję, może nie tak
szarmancką jak ta kuzyna, ale za to bardzo atrakcyjną finansowo. Jack
uśmiechnął się cynicznie. Był pewien, że potrafi, tak czy inaczej,
zaspokoić pragnienia zarówno swoje, jak i niedoszłej panny młodej.
- Rozumiem, że nie zamierzasz ponawiać oferty wobec panny
Shaw? - spróbował wysondować kuzyna i poczuł ulgę, widząc jego
wściekłość.
- Niech mnie diabli, jeżeli mi przyjdzie coś takiego do głowy!
Chciałem jedynie jej pomóc ze względu na długoletnią przyjaźń...
Myślałem, że przynajmniej będzie wobec mnie uczciwa. Lepiej
zrobię, wystrzegając się kobiet. Do diaska z nimi! Nigdy nie można
ich rozgryźć. - Bertie z ponurą miną wpatrywał się w ogień płonący w
kominku.
- Nie ty jeden, staruszku, nie potrafisz ich rozgryźć. To
przypadłość całego męskiego rodu. Cóż... - Jack się podniósł - złożę
wizytę pannie Shaw. Wolałbym, żeby jej humory nie przysparzały
kłopotów również w przyszłości, trzeba ją ułagodzić.
Bertie pokręcił głową z dezaprobatą.
- Jack, jesteś w błędzie. Thea nie będzie zadowolona, że się
wtrącasz. Czemu nie zostawić sprawy tak, jak jest? Odwołany ślub...
Możesz być pewien, że nie będę spieszył się z następnymi
oświadczynami. Nieźle się już sparzyłem! Na razie wystarczy mi
doświadczeń matrymonialnych.
- Mimo wszystko będę spokojniejszy, wyjaśniając parę kwestii z
panną Shaw - odrzekł Jack. - To nie potrwa długo.
- Czuję, że chcesz ją przekupić. Popełniasz wielki błąd. Prosisz
się o kłopoty. Sam się przekonasz, mój drogi.
- Mam kilka propozycji dla panny Shaw - rzucił niedbale Jack,
zakładając płaszcz. - Zobaczymy, która najbardziej przypadnie jej do
gustu.
- Nie mogę uwierzyć, że zachowałam się tak podle! - Thea kuliła
się w fotelu w salonie. Zmieniła już ślubną suknię na prosty
muślinowy strój i rozpuściła loki. - Biedny Bertie. Nigdy mi nie
wybaczy. Sama sobie nie mogę tego darować. Powiedzieć „nie" przed
ołtarzem! Jak mogłam tak postąpić?!
- Rzeczywiście, zachowałaś się fatalnie - przyznała Clementine -
ale może lepsze to niż poślubić dziś pana Pershore'a, a zdanie zmienić
jutro. - Wcisnęła siostrze do ręki kieliszek. - Masz, wypij, na frasunek
najlepszy trunek, zawsze tak uważałam.
- Nie rozumiem doprawdy, jak to możliwe, że w twoim wieku
znasz się na takich lekarstwach - odrzekła Thea, zapominając na
chwilę o swoim przygnębieniu.
Czasami miała wrażenie, że bardzo nieudolnie zastępuje siostrze
matkę, ale Clementine była krnąbrna i nie sposób było nad nią
zapanować. Upiła łyk madery i umościła się wygodniej w fotelu.
- Clemmie, co działo się w kościele, kiedy wybiegłam?
- Nic wielkiego - odparła siostra, klęcząc przy kominku, jako że
dokładała właśnie polan do ognia. - Proboszcz apelował do wiernych
o spokój, ale to jakby chcieć powstrzymać rzekę Oak! Zaczęli gadać i
plotkować, gdy tylko znalazłaś się w drzwiach. - Pochwyciwszy
spojrzenie siostry, dodała pospiesznie: - Umilkli, zanim jeszcze
powiedziałaś to swoje „nie".
- Wielkie dzięki! - Thea przyjrzała się siostrze. - A tak na
marginesie: jesteśmy tak samo biedni i w opłakanym położeniu jak
poprzednio. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
- Słusznie postąpiłaś. - Clementine wstała, otrzepując dłonie
ubrudzone popiołem. - Nieważne, że pan Pershore jest naprawdę
bogaty. Jako mąż nie jest zbyt atrakcyjny.
Thea odwróciła głowę. Czuła się rozbita. Wiedziała, że znalazła
się na zakręcie, i rozumiała, że już nic nie można poradzić na to, co
stało się w kościele, i potem, gdy zeń wybiegła. Nie zauważyła nawet
tego nieznajomego na dziedzińcu, póki nie pochwycił jej w ramiona.
Irracjonalne i głupie uczucie, ale gdzieś w głębi serca poczuła, że on
mógłby być jej przewodnikiem, że za nim poszłaby wszędzie.
- Czy jakiś dżentelmen pojawił się w kościele po mojej ucieczce?
Wydaje mi się, że widziałam kogoś zmierzającego do wejścia.
- O tak! - rozpromieniła się Clementine. - Zapomniałam ci
powiedzieć. To był najwyraźniej kuzyn pana Pershore'a, ale nie
zdążyłam go poznać, bo natychmiast porwał gdzieś Bertiego.
Zauważyłam jedynie, że jest niebywale przystojny.
- Kuzyn Bertiego, powiadasz? Nie, niemożliwe, żeby to był
markiz Merlin we własnej osobie. Właśnie w takim krytycznym
momencie! Więc to w jego ramionach się znalazłam, to on mnie
uchronił przed upadkiem. - Odstawiła kieliszek, pojmując, że sytuacja
jeszcze bardziej się pogmatwała.
Clementine przysiadła na piętach i przyglądała się siostrze
podejrzliwie.
- To był markiz Merlin? Czy ten, który cieszy się taką fatalną
reputacją? Ten hulaka? Łotr, który uciekł z lady Spence, a potem ni
stąd, ni zowąd doszedł do wniosku, że woli jej młodszą siostrę
właśnie poślubioną lordowi Raistrickowi?
- Tak - odrzekła Thea, zastanawiając się, skąd młodsza siostra zna
takie gorszące plotki.
Jedno nie ulegało wątpliwości: Jack Merlin był rozpustnikiem i
człowiekiem niebezpiecznym, a ona krótko, bo krótko, ale przebywała
w jego objęciach. Nie chciała jednak przyznać się przed siostrą, że nie
było to niemiłe.
- Jest bosko przystojny. Ach, jakże chciałabym go poznać! -
Clementine westchnęła.
Thea rozmyślała właśnie, że siostra oprócz trzeźwego
usposobienia po matce ma skłonność do romantycznych uniesień, gdy
zobaczyła postać wyłaniającą się zza węgła domu. Tak, to bez
wątpienia on, choć poprzednio widziała go bardzo krótko. Markiz
Merlin postanowił złożyć im wizytę. Thea chciała rzucić się do
ucieczki, pobiec na górę, gdy rozległo się natarczywe pukanie do
drzwi.
- Możesz teraz naprawić swoje niedopatrzenie - powiedziała
ledwie słyszalnym głosem. - Markiz u bram. Pojęcia nie mam, czego
on u nas... - Urwała i wygładziła nerwowym ruchem suknię.
Że też musiała włożyć akurat dzisiaj ten stary szary muślin! Już
po raz drugi markiz będzie miał okazję zobaczyć ją byle jak ubraną,
kiedy ona potrzebowała tej pewności siebie, jaką daje tylko modna
suknia. Prawdę mówiąc, nie miała żadnej modnej sukni, więc...
- Przepraszam, panienko. - W drzwiach salonu pojawiła się
gospodyni, pani Skeffington, mocno wzburzona i czemuś wyraźnie
niechętna. Thei przemknęło przez głowę szalone podejrzenie, że
markiz z nią flirtował. - Przyszedł markiz Merlin. Pyta, czy pani jest
w domu.
- Wprowadź go! - zawołała Clementine, omal nie podskakując z
podniecenia.
Thea posłała jej spojrzenie z serii „uspokój się, z łaski swojej".
- Dziękuję, Skeffie. Przyjmę lorda Merlina tutaj. Clementine -
zwróciła się do siostry - myślę, że będzie lepiej, jeśli zostawisz nas
samych.
- O nie! - sprzeciwiła się Clementine zasadniczym, surowym
tonem, który tak często przybierała wobec niej siostra. - To nie
wypada.
- Lord Merlin, proszę pani - mruknęła przez zaciśnięte zęby pani
Skeffington, po czym dygnęła i wycofała się majestatycznie, co miało
oznaczać, o ile to możliwe, jeszcze większą dezaprobatę dla gościa.
Do pokoju wszedł markiz Merlin. Thea wzięła głęboki oddech,
musiała się opanować. Serce jej biło gwałtownie, i to nie tylko ze
zdenerwowania. Miała wreszcie sposobność dokładniej przyjrzeć się
zmierzającemu właśnie ku niej markizowi i odkryła z zakłopotaniem,
że mogłaby przyglądać mu się bez końca.
Był nie tylko bosko przystojny, jak to raczyła ująć Clementine, ale
to akurat rzucało się od razu w oczy i nie ulegało najmniejszej
wątpliwości. Było w nim jednak także coś znacznie bardziej
intrygującego niż męska uroda. Nagle Thea uświadomiła sobie, że
przyjęła Bertiego, ponieważ był nieskomplikowany, szczery,
prostolinijny. Przy nim mogła czuć się bezpiecznie.
Jacka Merlina prawie nie znała, ale już ta ich krótka, acz bogata w
wypadki znajomość wskazywała, że markiz jest przeciwieństwem
Bertiego. Silny, niezależny, niebezpieczny - stanowił wyzwanie i
Thea nie była pewna, czy jest gotowa to wyzwanie podjąć. Te myśli
nie wpływały wcale uspokajająco.
Clementine wbiła nieruchome spojrzenie w markiza i Thea wcale
się jej nie dziwiła. Merlin był wysoki, miał wyraziste rysy i pewien
nonszalancki wdzięk, który przyciągał wzrok. Gęste, ciemne włosy
nosił rozwichrzone. Biedny Bertie nigdy nie osiągnąłby tego nieładu
na głowie przy pomocy najlepszego lokaja.
Ukłonił się nieskończenie wytwornie.
- Panno Shaw?
Niski, ciepły głos przyprawił Theę o lekki dreszcz. Skinęła
sztywno głową.
- Witam, lordzie Merlin.
Na twarzy Jacka pojawił się leciutki uśmiech.
- Jak się pani miewa? Bardzo się cieszę, że widzę panią
ponownie.
Thea puściła mimo uszu czytelną aluzję do ich poprzedniego
spotkania i wskazała na Clementine:
- Lordzie Merlin, pozwoli pan, że przedstawię moją siostrę: panna
Clementine Shaw.
Jack skłonił głowę.
- Do usług, panno Clementine.
Zachowanie siostry zirytowało Theę; Clementine dygnęła jak
największa skromnisia i natychmiast uśmiechnęła się uwodzicielsko.
Nigdy nie stosowała kobiecych sztuczek wobec żadnego z ich
znajomych, a tu masz. Thea miała ochotę potrząsnąć siostrzyczką, ale
markiz przedsięwziął kroki w celu uwolnienia się od towarzystwa
Clementine.
- Mam nadzieję, że wybaczy mi pani, ale chciałbym zamienić
słowo z pani siostrą w cztery oczy, panno Clementine - mówił
właśnie, trzymając drzwi do salonu otwarte. - Bardzo mi było miło
panienkę poznać. - Wypraszał ją najzwyczajniej w świecie.
Thea posłała siostrze spojrzenie, w którym było i błaganie, i
rozkaz, ale Clementine pozostała ślepa na jej wezwania. Nie ociągając
się, wyszła z salonu i Jack zamknął za nią drzwi.
Thea odchrząknęła i powiedziała:
- Napije się pan czegoś, lordzie Merlin? Dla odświeżenia?
Jack spojrzał na jej kieliszek.
- Chętnie wypiję kieliszek madery dla dotrzymania pani
towarzystwa.
Thea nalała mu wina, starając się opanować drżenie rąk. W Jacku
Merlinie było coś denerwującego. To jego prawie natrętne spojrzenie
ciemnoniebieskich oczu! Od chwili gdy wszedł do salonu, nie
spuszczał z niej wzroku. Do tego aura władczości. Thea wolałaby nie
mieć z nim nic wspólnego, a jednak w głębi duszy bardzo tego
pragnęła...
Podała mu wino, uważając, by ich palce się przy tym nie zetknęły.
Ciągle miała żywo w pamięci niefortunne spotkanie przed kościołem i
jej równowaga, już mocno zachwiana, nie zniosłaby kolejnego
zawirowania. Wróciła na swoje miejsce, starając się przybrać
swobodną pozę, i wskazała Jackowi fotel naprzeciwko.
Usiadł, usilnie się w nią wpatrując.
- Mam nadzieję, że doszła już pani do siebie. Kiedy spotkaliśmy
się przed kościołem, zrobiła pani na mnie wrażenie trochę...
wytrąconej z równowagi. Pomógłbym pani, gdyby tylko dała mi pani
po temu sposobność.
Powiedział to tak ciepłym tonem, jakby łączyła ich zażyłość. Thea
poczuła, że oblewa się rumieńcem. Przypomniała sobie, jak chwycił ją
w ramiona. Było to bardzo miłe, znaleźć się na moment pod opieką
silnego mężczyzny, miłe i ekscytujące.
Thea wygładziła suknię nerwowym gestem. Nie była w stanie
spojrzeć mu w oczy.
- Dziękuję, milordzie. Doszłam już do siebie.
- To dobrze. - Ton Jacka zmienił się ledwo zauważalnie, zniknęła
delikatność. - Panno Shaw, proszę mi wybaczyć bezpośredniość, ale
chciałbym porozmawiać z panią o ślubie. Dlaczego zostawiła pani
Bertiego? Skoro już przekonała go pani do małżeństwa, nie mogę
zrozumieć, dlaczego odrzuciła pani tak korzystną partię. Chyba że - w
jego głosie pojawiła się ironiczna nuta - ma pani na widoku coś
znacznie bardziej atrakcyjnego.
Thea poderwała głowę. Nie tracił czasu na miłe słówka,
konwencjonalne uprzejmości. Mówił wprost, co myśli. Nie rozumiał
jej zachowania i wyraźnie potępiał.
- Obawiam się, że myli się pan, i to w kilku kwestiach - odrzekła
wyniośle. - Po pierwsze, nie musiałam wywierać żadnego wpływu na
pana Pershore'a, by mi się oświadczył. Uczynił to, ponieważ jest
moim przyjacielem i bardzo rycerskim...
Przerwała, widząc, że Jack poruszył się niespokojnie.
- I dlatego, że jest rycerski, zostawiła go pani przed ołtarzem? -
zapytał z naciskiem. - Tak się nie postępuje, panno Shaw.
Thea przygryzła wargę. Chciał ją wprawić w zakłopotanie, to
oczywiste. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma nic na swoją
obronę. Potraktowała biednego Bertiego w sposób niewybaczalny, to
prawda, ale nie zamierzała wysłuchiwać reprymend z ust Jacka.
Spojrzała na niego hardo.
- Wolałby pan, żebym wyszła za pana kuzyna, lordzie Merlin?
Proszę wybaczyć, ale pańską obecność w Oakmantle odczytałam
zupełnie odwrotnie. Odniosłam wrażenie, że raczej chce pan
przeszkodzić w ślubie, niż tańczyć na naszym weselu. A może się
mylę i przyszedł pan, by pomimo wszystko skłonić mnie do
poślubienia Bertiego?
Jack zaśmiał się.
- Skądże, panno Shaw. Mój kuzyn wtajemniczył mnie trochę w
pani położenie i teraz widzę jasno, że byłby to ze wszech miar
niepożądany związek. Nie ma pani pieniędzy, stosunków, nie ma pani
żadnych atutów oprócz... - Urwał i zmierzył ją pełnym aprobaty
spojrzeniem, które nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości co do
jego niedopowiedzianej opinii.
Thea wstała. Nie mógł jej bardziej obrazić.
- Jest pan impertynentem. Najwyraźniej majątek i koneksje mają
dla pana wielkie znaczenie. Wobec tego wiedz, że moja rodzina jest
równie stara i godna szacunku jak pańska, nawet bardziej. Przy tym
zachowujemy się godniej. - Widząc, że Jack się uśmiecha, dodała
ostrym tonem: - Proszę się nie obawiać, nie będę nalegała na Bertiego,
by dał mi drugą szansę. Jeśli o mnie idzie, pański kuzyn jest
bezpieczny.
- Miło mi to słyszeć - mruknął Jack. On także się podniósł i stał
teraz denerwująco blisko Thei. Zbyt blisko.
Przez moment miała wrażenie, że czuje ciepło jego ciała, zapach
cytrynowej wody kolońskiej, ten sam, który zapamiętała z ich
pierwszego spotkania. Cofnęła się gwałtownie i omal nie przewróciła
stolika, na którym stały kieliszki. Jack chwycił ją za łokieć, aby ją
podtrzymać, ale Thea wyszarpnęła ramię, wstrząśnięta, że jego dotyk
potrafił przyprawić ją o dreszcz.
- Myślę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, lordzie
Merlin - oznajmiła zimno, podchodząc do dzwonka. Chciała wezwać
gospodynię. - Muszę pana pożegnać.
Jack podniósł dłoń, by ją powstrzymać.
- Przeciwnie - powiedział z lekką kpiną w głosie. - Mam jeszcze
wiele do powiedzenia. Proszę, by pani usiadła, panno Shaw.
Przez chwilę w napięciu mierzyli się wzrokiem, po czym Thea
ostentacyjnie podeszła do okna. Nie będzie siadała tylko dlatego, że
on jej każe.
- Równie dobrze mogę wysłuchać tego, co ma pan mi do
powiedzenia, kiedy będę stała - odparła Thea poirytowana.
- Jak pani sobie życzy, panno Shaw. Miałem tylko na uwadze pani
wygodę.
- Słucham - rzuciła niecierpliwie. Była tak zła, że zapomniała o
dobrych manierach.
Jacka nic nie mogło wytrącić z równowagi.
- Bardzo dobrze. W uznaniu dla pani słowności i rzetelności
chciałbym uczynić pewną propozycję. Jeśli zobowiąże się pani, że
nigdy więcej nie zobaczy się z Bernem, jestem gotów
zrekompensować tę stratę. - Rozejrzał się po wywołującym dość
przygnębiające wrażenie salonie. - Pomoże to pani zadbać o siebie do
czasu, aż znajdzie pani kolejnego konkurenta, mam nadzieję...
Thea wyprostowała się. Nie uważała się za osobę porywczą i
wybuchową, ale też nigdy dotąd nie została sprowokowana przez
markiza Merlina.
- Chce mnie pan przekupić? Czy dobrze zrozumiałam? - zapytała
lodowatym tonem. - Myli się pan, jeśli uważa, że przyjmę propozycję.
Zamierzam zobaczyć się z Bertiem, choćby tylko raz i tylko po to,
żeby go przeprosić. Przyjaźnimy się czy też przyjaźniliśmy od wielu
lat.
- Moja droga, to pani się myli, a właściwie mami - powiedział
Jack tonem tyleż znudzonym co rozbawionym, co doprowadziło Theę
do jeszcze większej wściekłości. - Może to i umniejsza wyrzuty
sumienia, kiedy pani udaje, że układ z Bertiem wynikał z rycerskości
bądź też przyjaźni, czy jak tam chce to sobie pani przedstawić. Prawda
wygląda tak, że była to najzwyklejsza w świecie transakcja, niczym
się nieróżniąca od tej, którą ja proponuję.
Na moment zaległa cisza.
- Nie dam się przekupić - oznajmiła Thea sztywno. - Moje słowo
powinno wystarczyć.
Jack wzruszył ramionami.
- Słowo kobiety z zasadami? - Przyglądał się jej z cynicznym
błyskiem w oku. - Bardzo chciałbym w to wierzyć, panno Shaw.
Wyjął z kieszeni zwitek banknotów, rozwinął, położył od
niechcenia na gzymsie kominka, na nich ułożył jeszcze kolumienkę
złotych gwinei, jakby bał się, że banknoty mogą sfrunąć w przeciągu.
Thea patrzyła na to wszystko w osłupieniu. Tyle pieniędzy...
Więcej, niż przez całe życie zdołałaby zarobić jako nauczycielka;
dość, by sześcioosobowa rodzina przez wiele lat żyła wolna od trosk
materialnych...
- Widzi pani, panno Shaw - głos Jacka brzmiał niezwykłe
łagodnie - zasady są dla głupców. Pieniądze są pani...
Gwałtownym ruchem ręki Thea strąciła rulon gwinei, tak że
potoczyły się z głośnym brzękiem na wszystkie strony, w cztery kąty
pokoju, wpadając pod meble. Jedna trafiła w wyjątkowo paskudną
rzeźbę, która kiedyś należała do ojca Thei, i odtrąciła jej nos.
Jack wziął banknoty, zwinął na powrót i schował do kieszeni, po
czym uśmiechnął się szeroko.
- Rozumiem, że pani odmawia?
Thea trzęsła się z oburzenia, ale zdołała powiedzieć spokojnie:
- Jest pan niezwykle przenikliwy.
- Kobieta z zasadami, rzeczywiście. Jeśli koniecznie chce pani
oszczędzić mojemu ojcu wydatków, nie będę nalegał. - Zrobił krok w
jej stronę. - Tylko proszę nie przychodzić w przyszłości, by żebrać o
pieniądze, i nie próbować grozić skandalem.
Thea musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby nie zdzielić go na
odlew w twarz. Pohamowała się i odpowiedziała:
- Nie zamierzam. Być może pan lubi tak postępować, milordzie...
W oczach Jacka zabłysło złośliwe rozbawienie i Thea bezwiednie
cofnęła się o krok niczym ofiara przed drapieżnikiem.
- Jeśli już pani pyta, pokażę, jak lubię postępować, panno Shaw.
Objął ją mocno i pocałował. Zrobił to tak błyskawicznie i tak
zręcznie, że nie zdążyła zareagować.
Kiedy poczuła jego wargi na swoich, nie miała siły się oburzać,
ogarnęła ją słodka słabość zapierająca dech w piersiach, zapowiedź
budzącego się pożądania. Nie miał dla niej litości. Thea ledwie mogła
się rozeznać w swoich doznaniach, a on całował ją dalej, wprawnie,
zaborczo, nieustępliwie. Zachwiała się lekko i ze zdumieniem
stwierdziła, że tuli się do niego mocniej, ośmielona nieoczekiwanie
przez własne pragnienia.
Poruszyła się lekko i wyczuła pod stopą coś twardego. Złota
gwinea. Ocknęła się natychmiast i odepchnęła Jacka, oburzona i
przerażona tym, co się stało. Puścił ją od razu.
Cofnęła się i powiedziała drżącym głosem:
- To było...
- Wyjątkowe.
Co takiego było w tym mężczyźnie, że zmieniała się przy nim w
absolutnie bezwolną istotę? Nie była przecież głupią dziewką
podkuchenną, żeby tracić głowę dla pięknych markizów.
- Moja droga panno Shaw. - Jack ujął właśnie jej dłoń, na nowo
rozbudzając wszystkie te odczucia i sensacje, które Thea chciała
koniecznie w sobie zdusić. - Czy wolno mi zaproponować
rozwiązanie alternatywne oparte na... zadziwiającej harmonii, którą
właśnie, jak się zdaje, osiągnęliśmy? W rewanżu za twe względy
jestem gotów wybawić cię z kłopotów finansowych...
Chwilę trwało, zanim Thea zrozumiała sens słów Merlina, a kiedy
już to się stało, reakcją był szok tak silny, że z trudem oddychała.
Odwróciła się i machinalnym ruchem poprawiła kilka drobiazgów na
gzymsie kominka.
- Rozumiem, że chce pan uczynić ze mnie swoją kochankę,
lordzie Merlin? - Była zdumiona, że tak spokojnie to powiedziała. - A
może się mylę i interesowałaby pana tylko krótka, ale rozkoszna
przygoda? Pytam wyłącznie przez czystą ciekawość.
Odwróciła się tak gwałtownie, że jeden z dekoracyjnych
drobiazgów, urocza porcelanowa pastereczka, spadł i roztrzaskał się o
podłogę.
- W obu wypadkach odpowiedź brzmi: nie! Dziękuję uprzejmie.
Najpierw usiłuje mnie pan przekupić, w chwilę później proponuje mi
pan haniebny kontrakt! Pańska arogancja, bezczelność, zarozumiałość
przekraczają wszelkie granice. Żądam, by opuścił pan ten dom, zanim
sama pana wyrzucę!
- Dała pani piękny pokaz urażonej godności, ale zapytajmy, czy
aby słusznie tak się pani gniewa? Czy przed chwilą nie zareagowała
pani nader żywo na mój pocałunek? - Zmierzył ją bezczelnym
spojrzeniem, które zatrzymało się na piersiach. - Jak często
odwoływała się pani do swoich niezaprzeczalnych wdzięków, aby
wybrnąć z trudnej sytuacji? Wszak to jedyna karta, jaką może pani
rozgrywać, prawda?
Thea nie odpowiedziała. Przeszła obok Merlina i otworzyła drzwi
salonu, po czym wyszła do holu, minęła wystraszoną gospodynię i
otworzyła szeroko drzwi wejściowe do Oakmantle Hall. Zrobiła to z
takim impetem, że uderzyły w ścianę, aż huk poniósł się po całym
domu.
Jack wyszedł za nią do holu, odbierał właśnie płaszcz od pani
Skeffington, która miała minę tak pełną dezaprobaty, jakby Jack nie
był markizem, tylko najgorszą szumowiną ludzką. Thea, z najwyższą
niechęcią, musiała jednak przyznać, że Merlin przyjął wyproszenie z
twarzą. Ukłonił się jej nawet.
- Zrozumiałem, panno Shaw.
Thea nie odpowiedziała. Patrzyła w grobowym milczeniu, jak
Merlin schodzi po szerokich schodach, po czym zatrzasnęła drzwi z
takim hukiem, że wypłoszyła wszystkie ptaki z dębów na podjeździe.
Jack szedł żwirową aleją pochłonięty rozmyślaniami o pannie
Thei Shaw. „Arogancja, bezczelność, zarozumiałość"... Skrzywił się.
Od dawna nikt, być może z wyjątkiem ojca, nie oskarżał go o podobne
bezeceństwa. Może w tym właśnie tkwił cały kłopot. No, połowa
kłopotu.
Wiedział doskonale, że wszystko zrobił nie tak, jak powinien, ale
wiedział też, że uczynił tak, po części przynajmniej, z rozmysłem.
Chciał poddać pannę Shaw próbie, przekonać się, czy rzeczywiście
jest kobietą z zasadami, jak sama o sobie powiedziała.
Właściwie ledwie wszedł do salonu i zaczął rozmowę, miał już
pewność, że Thea nie przyjmie ani pieniędzy, ani awansów. Thea
miała w sobie niewinność, prostolinijność i uczciwość; transakcja,
którą jej zaproponował, była brudna i poniżająca, to jasne. Spotkał się
z reakcją, na jaką w pełni zasłużył.
Nie posłuchał własnej intuicji i wbrew wszystkiemu wystawił
Theę na próbę, a Thea dowiodła mu niezbicie, że nie mylił się co do
niej. I była to myśl bardzo przyjemna. Zasępił się trochę. Byłoby
znacznie łatwiej dać jej pieniądze i zapomnieć albo zrobić sobie z niej
kochankę i czekać, aż fascynacja minie i Thea najzwyczajniej mu się
znudzi. Tymczasem on cieszył się, że jest uczciwa. Prawdę rzekłszy,
chciał, żeby była uczciwa.
Do tej pory niewinność szczególnie go nie pociągała. Kobiety,
które obdarzały go względami, były doświadczone i bardzo mu to
odpowiadało, nie tęsknił za innymi. Tym razem było jednak inaczej.
Jack zaczął fantazjować, wyobrażając sobie, jak by to było
wprowadzać Theę w tajniki zmysłowych rozkoszy.
Zareagowała na jego pocałunek z autentyczną pasją i było to
bardzo podniecające. Powiedzmy, że osiągnie efekt dziesięciokrotnie
silniejszy... Łatwo sobie wyobrazić, jak potężny płomień wtedy
buchnie...
Arogancki, zarozumiały... Owszem był i arogancki, i zarozumiały,
pragnąc Thei Shaw wyłącznie dla siebie. Mało tego, był pewien, że
mając czas i sposobność, mógłby przekonać ją do swojego punktu
widzenia, nawrócić ją, by tak rzec, na swój sposób myślenia.
Istniało mnóstwo pilnych powodów, by jak najszybciej wracać do
miasta, już ten choćby, że nienawidził życia na wsi. Panna Thea Shaw
będzie musiała pozostać jedną z tych dam, które mu się wymknęły...
Jack był zawiedziony. Nie rozumiał, dlaczego się zawahał, kiedy
panna Shaw powiedziała mu wprost, co o nim myśli. Gdyby nie
bardzo bolesny fizyczny dyskomfort, śmiałby się z żartu losu. Jack
Merlin, bezwzględny drań, do bólu pragnął kobiety, której nie mógł
mieć.
Aby oderwać myśli od niemiłego tematu, rozejrzał się po
posiadłości Oakmantle i stwierdził, ku własnemu zdziwieniu, że ma
ona swój urok: zaniedbane ogrody, dom ze złotego piaskowca, z
wysokimi kominami i spadzistym dachem, otoczony fosą, teraz
przepełnioną po ostatnich deszczach, rozległe trawniki, park z
kępkami żonkili pod drzewami, świeże powietrze. Jednym słowem
sielsko.
Jack zatrzymał się na brzegu fosy. Na prawo znajdował się padok,
na którym pasł się kucyk. Doskonałe miejsce na stajnie hodowlane.
Jack mówił czasem w żartach, i tylko w żartach, że gdyby już miał
mieszkać na wsi, hodowałby konie i założył stajnie wyścigowe z
prawdziwego zdarzenia, takie, które mogłyby konkurować z
najlepszymi w kraju.
Gdzieś z oddali dochodziły głosy dzieci, być może młodsze
rodzeństwo Thei bawiło się w parku. Pomyślał, że chętnie poznałby te
dzieci, i zaraz się zasępił. Jedna po drugiej naszły go zupełnie
nietypowe dla niego myśli. Być może powietrze w Oakmantle tak na
niego działało, że mieszało mu w głowie. Powinien czym prędzej
wracać do gospody i ruszać do Londynu. Szybko.
Tuż obok rozległ się krzyk, Jack odwrócił się gwałtownie, ale
było już za późno. Otrzymał potężny cios w ramię, który powalił go
na ziemię. Poczuł jeszcze uderzenie czymś ostrym w głowę i zgasł jak
zdmuchnięta świeczka.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Zabiłam go! Zabiłam markiza!
Thea ustawiała w salonie poprzewracane bibeloty, zbierała
rozsypane gwinee i usiłowała zapomnieć o Jacku Merlinie.
Zapominanie polegało na tym, że przepowiadała sobie w myślach całą
ich rozmowę, wrzała słusznym gniewem, wracała do pocałunku i
czuła się wyprowadzona z równowagi. Fakt, że przez całe dziesięć
minut nie potrafiła myśleć o niczym innym poza Jackiem Merlinem,
był wystarczającym powodem do rozpaczy, ale tu była zupełnie
bezradna.
- Thea!
Głos Clementine przedarł się wreszcie przez natłok poświęconych
Jackowi myśli i Thea pobiegła ku drzwiom, w holu zderzając się z
siostrą. Clementine była blada, patrzyła błędnym wzrokiem. Chwyciła
siostrę za mankiet i niemal zaciągnęła do drzwi frontowych.
- Thea, zabiłam go...
- Słyszałam twoje krzyki. - Thea starała się mówić spokojnie. W
kącie przy drzwiach dostrzegła łuk. Uściskała siostrę, przerażona jej
stanem. Clementine była na granicy histerii.
- Uspokój się, na pewno nie jest aż tak źle. Prowadź mnie do
niego.
Popołudnie było ładne, ciepłe, ale w powietrzu czuło się już
zapowiedź deszczu. Kiedy wyszły na podjazd przed wozownią, oczom
Thei ukazał się straszliwy widok.
Jack Merlin leżał na żwirze tuż koło fosy, z głową na jednym z
kamieni, które wyznaczały granice podjazdu. Z ramienia sterczało
pióro strzały, twarz miał białą jak pergamin. Był nieprzytomny.
Thea podbiegła, przyklękła przy Jacku i zaczęła szukać pulsu.
Żwir boleśnie wbijał się w kolana przez cienki materiał sukni.
Jackowi zapewne nie jest wygodnie tak leżeć, pomyślała trochę bez
sensu, ale wiedziała, że nie powinna go ruszać, dopóki nie stwierdzi,
jakie ma obrażenia.
- Gemmie, poślij Neda po doktora Rylanda - rzuciła przez ramię. -
Potem idź do kuchni, każ pani Skeffington zagotować garnek wody, a
sama poszukaj bandaży.
- Czy on nie żyje?
- Żyje! - Thea uśmiechnęła się do siostry, próbując dodać jej
otuchy. - Aż tak dobrą łuczniczką nie jesteś, moja droga. Strzała tkwi
płytko, ale wygląda na to, że upadając, uderzył się w głowę.
- Wszedł mi prosto na linię strzału - poskarżyła się Clemmie.
Thea uścisnęła jej dłoń.
- Teraz to nie ma znaczenia. Jeśli chcesz mu pomóc, szybko poślij
po doktora.
Patrzyła, jak siostra biegnie trochę niepewnym krokiem w stronę
krzewów, za którymi Ned i Harry prawdopodobnie w dalszym ciągu
grali w krykieta. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej na podjeździe stała
tarcza łucznicza. Thea westchnęła. Od czasu kiedy Clementine
przestrzeliła kapelusz chłopcu od rzeźnika, obawiała się czegoś
podobnego.
Teraz miała dowód, że jej niepokój był w pełni uzasadniony. To,
że strzała ugodziła aroganta markiza, było pewną, acz niewielką
pociechą. W dodatku Thea odkryła, że widok nieruchomego ciała
raczej przejmuje ją troską, niż napawa poczuciem triumfu.
Spojrzała ponownie na Jacka. Jego twarz ciągle była blada, zimna
i lepka od potu, ale puls był wyraźnie wyczuwalny, a oddech
regularny. Nie było z Merlinem tak tragicznie, jak mogłoby się na
pierwszy rzut oka wydawać.
Położyła sobie jego głowę na kolanach, uważając, by nie
podrażnić ramienia. Merlin ciągle był nieprzytomny i Theę zdjęła
przemożna chęć, żeby odgarnąć mu włosy z czoła. Po chwili wahania
rzeczywiście to zrobiła. Były miękkie i jedwabiste, dokładnie takie w
dotyku, jak sobie wyobrażała. Chciała przesunąć po nich palcami raz
jeszcze, jakby dla utrwalenia wrażenia, ale napomniała się ostro w
duchu i cofnęła rękę.
Siedziała tak z jego głową na kolanach i podziwiała długie rzęsy,
linię policzków... Bliskość Jacka budziła w Thei dziwne uczucia:
zapierała dech w piersiach, ale i wywoływała serdeczne odruchy
opiekuńcze. Poruszyła się nieznacznie, szukając wygodniejszej
pozycji, i zamarła, bo Jack jęknął. Wstrzymała oddech, ale ranny nie
otworzył oczu.
Zaczęło padać. Thea pomyślała, że znowu będzie miała mokre
włosy. Jedna kropla spadła na policzek Jacka i Thea wytarła ją
ostrożnie. Jack zmarszczył nos, widać deszcz przywracał mu
przytomność. Otworzył oczy i spojrzał na Theę.
Przez chwilę patrzył na nią błędnym wzrokiem, otępiały z bólu i
od uderzenia. W końcu chyba ją rozpoznał i coś zaświtało mu w
głowie, bo usiłował usiąść.
- Co, do dia... - Urwał, jęknął, kiedy ból przeszył ramię, zamknął
oczy i natychmiast otworzył je na powrót. - Co się, na litość boską,
dzieje, panno Shaw?
Thea położyła mu dłoń na zdrowym ramieniu, powstrzymując
przed dalszymi próbami podnoszenia się.
- Niech pan leży spokojnie, Merlin. Miał pan wypadek, ale
posłałam już brata po doktora i zaraz przeniesiemy pana do domu.
Jack, nie bez trudu, sięgnął prawą dłonią do ramienia, szukając
powodów bólu.
- Co to jest? Strzała? - W jego głosie zabrzmiało zdumienie,
biorąc górę nad bólem. - Na litość boską, czy mierzyła pani do mnie z
łuku, aby ratować swoją cześć? Zapewniam, że jeśli o mnie idzie, nie
musiała pani posuwać się do tak drastycznych środków.
- Nie błaznuj pan - zgasiła go Thea. - Moja siostra akurat ćwiczyła
z łukiem, a pan wszedł jej na linię strzału. Niezwykły przypadek. A
potem, upadając, uderzył pan głową o kamień.
- Prawdziwy łańcuch wypadków. - Jack westchnął i potarł czoło. -
Niech to wszyscy diabli, czuję się słaby jak nowo narodzone kocię, a
łeb tak mnie boli, jakby zaraz miał pęknąć. - Poruszył się znowu. - Ta
strzała w moim ramieniu...
- Doktor Ryland ją wyjmie, jak tylko się pojawi. - Thea rozejrzała
się z niejaką desperacją.
Poczciwy doktor długo kazał na siebie czekać. Miała wrażenie, że
wieki minęły od momentu, kiedy wydała Clementine odpowiednie
polecenie, ale była to zapewne kwestia paru minut. Tymczasem
rozpadało się na dobre, a Jack na razie musiał tkwić na podjeździe,
wystawiony na deszcz. Co gorsza, pot wystąpił mu na czoło i
wstrząsały nim dreszcze. Thea zaczęła się niepokoić.
- Gdybym mógł ją dobrze chwycić, sam bym wyciągnął - orzekł
Jack, po czym usiadł i spróbował dosięgnąć indeksu strzały. Bez
skutku. Zyskał tylko tyle, że jęknął z bólu.
- Niech pan się nie rusza - poprosiła Thea. - Jedynie pogarsza pan
swoje położenie. Jeśli czuje się pan na siłach, moglibyśmy spróbować
przejść do domu.
Jack popatrzył na nią spod zmrużonych powiek, próbując się
skupić.
- Chętnie bym poszedł, ale nie mogę spacerować ze strzałą w
ramieniu, panno Shaw. To diabelnie niebezpieczne, mógłbym i pani
zrobić krzywdę, gdybym się przewrócił. Może pani spróbowałaby to
wyjąć...
- Och, nie, za nic - przeraziła się Thea. - Nawet gdybym się
odważyła, to zbyt ryzykowne.
W oczach Jacka błysnęła kpina.
- Ma pani szansę zadania mi bólu i nie chce z niej skorzystać,
panno Shaw? A może mdleje pani na widok krwi? Zapewniam, że
krwi będzie niewiele, a wyświadczy mi pani nieocenioną przysługę.
Zapadła cisza. Thea zbladła. Jack nieznacznie skinął głową,
wpatrując się w nią wyczekująco nieruchomym spojrzeniem.
Zacisnęła usta. Robiło się jej niedobrze na myśl, że ma zadać mu ból.
Wiedziała, że musi to zrobić, ale niezwykle trudno było zebrać jej
potrzebną do tego odwagę.
Wzięła głęboki oddech, zacisnęła dłoń na indeksie strzały i
szarpnęła z całych sił. Usłyszała, jak Jack syknął, ale to wszystko. Nie
wydał żadnego innego dźwięku: krzyku czy jęku. Strzała wyszła z
ramienia gładko, na zielonym płaszczu z najdelikatniejszej wełny
pojawiła się w tym miejscu niewielka plama krwi, znacznie mniejsza,
niż Thea się obawiała.
- Jedno z najpiękniejszych dzieł Westona zrujnowane - zauważył
Jack obojętnie. - Nigdy mi tego biedak nie wybaczy. Panno Shaw,
użyczyłaby mi pani kawałka halki dla zatamowania krwi? To bodaj
jedyna okazja, kiedy śmiem prosić, żeby pani dobrowolnie pozbyła się
części ubrania...
Thea powściągnęła uśmiech. Pokpiwania Jacka sprawiły, że czuła
się znacznie raźniej i pewniej, były widomym znakiem, że Merlin nie
zamierza żegnać się z życiem.
- Bardzo się cieszę, że doszedł już pan do siebie, skoro stroi pan
sobie ze mnie żarty - powiedziała. - Chętnie oddam panu kawałek
halki, ale przecież nie całą, bo to jedyna, jaką mam.
- Kupię pani inną, jeśli przyjmie pani ode mnie tak osobisty
prezent. - Jack z lekkim uśmiechem patrzył, jak Thea podciąga
spódnicę i pospiesznie odrywa pasek materiału z halki. - Proszę zrobić
z jednego paska coś na kształt małej poduszeczki, przyłożyć do rany i
owiązać drugim paskiem - instruował swoją sanitariuszkę.
- Jest pan bardzo pomysłowy i zaradny, milordzie - pochwaliła go
Thea, idąc za wskazówkami.
Bardzo ją zaskoczył, ale tego nie chciała przyznać głośno. Takie
trzeźwe, nacechowane rozsądkiem postępowanie zupełnie nie
pasowało do wizerunku światowego nicponia i łajdaka, za jakiego
miała Merlina.
- Nauczyłem się radzić sobie w potrzebie, kiedy wojowałem na
Półwyspie Iberyjskim. Pani halka to doskonały materiał na szarpie,
panno Shaw, w porównaniu z tym, czym musiałem zadowalać się
wówczas.
- Był pan na półwyspie? - zapytała Thea, tym razem nie kryjąc
zdumienia. - Nie przypuszczałam... Bertie o tym nie wspominał.
Jack odwrócił głowę i patrzył, jak Thea niewprawnymi ruchami
opatruje mu ramię. Musnął niechcący jej dłoń i Thea omal nie
skoczyła na równe nogi, ale szybko się opanowała i dalej walczyła z
opatrunkiem. Nie chciała, żeby zbyt szybko i łatwo przejrzał jej
słabości.
- Trochę mocniej, jeśli mogę prosić, panno Shaw.
Na szczęście Jack nie dostrzegł chyba jej zmieszania, chociaż
wyjątkowo dużo widział jak na człowieka, który właśnie został
ugodzony strzałą, a potem uderzył głową o kamień, tracąc
przytomność. Wpatrywał się w Theę przez cały czas, nie spuszczał z
niej ani na chwilę wzroku. Było bardzo to krępujące i denerwujące.
- Wielu rzeczy jeszcze o mnie pani nie wie, panno Shaw. Czy
Bertie często o mnie opowiadał?
- Bez przerwy - odparła Thea żywo, wiążąc przy tym bandaż. -
Wręcz zanudzał nas opowieściami na pański temat. Gotowe. Teraz
spróbujemy przejść do domu. Niech pan oprze się na moim ramieniu.
Przykro mi, ale nie mamy służących, którzy mogliby pana zanieść...
- Nie ma potrzeby, panno Shaw - odparł Merlin. - Aczkolwiek
dziękuję za dobre chęci. Aha, coś mi się wydaje, że poczciwy doktor
przyjechał. Widzę, że jest z nim mój lokaj, Hodges.
Thea podniosła głowę. Przez podjazd szedł szybkim krokiem Ned,
prowadząc doktora Rylanda i krępego mężczyznę o cierpiętniczym
wyrazie twarzy, który niósł torbę podróżną. Thea odniosła wrażenie,
że lokaj zwykł znajdować swojego pana w rozmaitych nietypowych
sytuacjach,
i
rozważał
właśnie,
jak
tym
razem
ratować
nieobliczalnego markiza.
Ned podał jej rękę i Thea dźwignęła się z ziemi, prostując
zesztywniałe członki. Doktor Ryland i Hodges pomogli Merlinowi
podnieść się, po czym poprowadzili go powoli w stronę Oakmantle
Hall.
Dziwnie było Thei patrzyć, jak Jack wraca do tego samego domu,
z którego zaledwie dwadzieścia minut wcześniej wyrzuciła go z
hukiem. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy
smucić, że tak trudno jej uwolnić się od Merlina. Jednego była pewna:
musi się go pozbyć raz jeszcze, i to szybko.
Nie chciała, by odgadł, jak bardzo wstrząsnął nią fatalny
wypadek, ani żeby odkrył, że obudziła się w niej opiekuńczość.
Naprawdę musiała wziąć się na odwagę, żeby wyciągnąć mu strzałę z
ramienia, i tym bardziej podziwiała Jacka za stoicką postawę, z jaką
przyjmował jej niezdarne zabiegi, mające przynieść mu ulgę w
cierpieniu.
Nie, Jack Merlin na pewno nie był światowym ladaco.
Rzeczywiście niewiele o nim jeszcze wiedziała i nie była pewna, czy
zgłębianie wiedzy na temat markiza jest zajęciem bezpiecznym.
W domu czekał ją kolejny dylemat. Doktor Ryland uparł się, że
markiza należy bezzwłocznie położyć do łóżka. Thea, chcąc nie
chcąc, oddała mu własną sypialnię, innego wyjścia nie było.
Zaprowadziła panów na górę, po czym poszła szukać Clementine.
Chciała sprawdzić, czy siostra już się uspokoiła po wypadku, czy
też nadal biadoli. Zastała Clemmie w kuchni; panna raczyła
gospodynię opowieścią o tym, jak to ustrzeliła z łuku markiza. Kiedy
Thea weszła, przerwała stropiona.
- Napije się pani herbaty? - zaproponowała pani Skeffington
skwapliwie i przesunęła dzbanek w stronę Thei.
Przyda mi się łyk herbaty po tych dramatycznych przejściach,
pomyślała Thea, siadając za stołem i przyjmując z wdzięcznością
filiżankę z rąk gospodyni. Clementine wróciła do swojej opowieści.
Trajkotała jak najęta. Thea się nie wtrącała. Wiedziała, że siostra w
ten sposób odreagowuje wstrząs, i postanowiła pozwolić jej się
wygadać, odkładając na później burę, na którą Clemmie bez wątpienia
zasłużyła.
Wsparła brodę na dłoni i siedziała w milczeniu. Czuła się
zmęczona i rozbita. Całe zajście z markizem obudziło w niej poczucie
bezradności czy też bezbronności. Nie chciała Jacka Merlina w swoim
domu, ale nie dlatego, że żywiła doń antypatię. Owszem, wiedziała, że
powinna go znienawidzić po tym, co zaszło między nimi tego
popołudnia. Tymczasem odkryła, że zaczyna lubić tego człowieka, i to
zupełnie wytrąciło ją z równowagi.
Jack był zbyt atrakcyjny, a jego obecność zakłócała spokój ducha
Thei. Powinien jak najszybciej wyjechać z Oakmantle. Jak tylko
doktor skończy go badać, Thea zażąda, żeby markiz albo wracał do
gospody „Pod Owcą i Królikiem", albo jechał prosto do Londynu.
Niech się zabiera w diabły, wszystko jedno dokąd.
Jack należał do ludzi, którzy pochwycą całą rękę, gdy dasz im
palec, i wypadek na pewno nie osłabił w nim tej cechy.
- Nic wielkiego - uspokajał doktor Theę, kiedy pół godziny
później usiedli we dwoje w bibliotece. - Guz na głowie i płytka rana
od strzały, poza tym żadnych obrażeń. Nie ma wstrząśnienia mózgu,
wszystko w normie, o ile mogłem się zorientować. Pod pani troskliwą
opieką w tydzień stanie na nogi.
Thea patrzyła na doktora bez słowa. Nie pomyślała, że Jack może
zaziębić się na deszczu. Niepotrzebnie czekała, zwlekała. Ale żeby
miał teraz kurować się w jej domu, w dodatku w jej własnym łóżku!
- On nie może tu zostać! - zawołała wzburzona. - Drogi doktorze
Ryland, to nie przystoi! W domu nie mieszka nikt poza moją rodziną i
panią Skeffington. Niech pan dopilnuje, żeby przeniósł się do
gospody.
Doktor Ryland dopił wino i odstawił kieliszek na stolik, po czym
pokręcił głową.
- Teraz nie wolno go przenosić, moja droga. Po pierwsze rana po
strzale, po drugie głowa, po trzecie deszcz. Nie, wszystko to razem
sprawia, że markiz musi pozostać w łóżku i na razie nie ruszać się z
Oakmantle. Przenosiny mogłyby wpłynąć na pogorszenie jego stanu.
- Co w takim razie robić?
- Pozostawić go przez kilka dni w spokoju i obserwować, jak
szybko wraca do zdrowia - odparł doktor. - Poza tym, czy
powierzyłaby pani, droga panno Shaw, lorda Merlina opiece pani
Prosper? Wie pani przecież, że ta kobieta ma dwie lewe ręce, niczego
nie potrafi zrobić jak należy, na niczym się skupić. Zmarnowałaby
biedaka w tydzień.
Thea uśmiechnęła się niewesoło. Pani Prosper, osoba niezwykle
prostacka, świetnie nadawała się na szynkarkę i wiedziała, jak sobie
radzić z wiejskimi pijaczkami, ale to były wszystkie jej talenty. Nie
miała za grosz cierpliwości i gotowała wręcz okropnie.
Mimo wszystko Thea czuła się niezręcznie. Nie chciała okazać się
niegościnna, ale nie mogła wytłumaczyć doktorowi Rylandowi, że jej
opory wobec perspektywy zatrzymania Jacka w Oakmantle nie
wypływały ani z poczucia, co wypada, a co nie wypada, ani z obawy
przed kosztami. Chodziło o samego Jacka i o to, jakie uczucia w niej
wywoływał.
- Poza tym - ciągnął doktor pogodnie, zbierając się do wyjścia -
będzie pani miała do pomocy lokaja markiza, Hodgesa. Wydaje się
bardzo poukładany. Jest na służbie u markiza od dziesięciu lat. -
Ramiona mu zadrgały jak od tłumionego śmiechu. - Do pioruna,
czego on musiał się przez ten czas napatrzyć.
Thea odprowadziła doktora do drzwi, odebrała od niego solenną
obietnicę, że zajrzy następnego dnia, po czym poszła na górę
zobaczyć, jak się miewa jej nieproszony i niechciany gość. Już
podniosła dłoń, by zapukać do drzwi, kiedy z sypialni doszły ją
podniesione głosy. Zamarła i zaczęła nasłuchiwać.
- I co myślisz o tym domu, Hodges? - rozległ się głos Jacka,
rześki, jakby nie zdarzył się wypadek. - Malowniczo tu, co? Chyba
zmienię zdanie na temat wsi.
- Bardzo miłe miejsce, milordzie - przytaknął lokaj zgodnie.
- Tak jak i sama panna Shaw - dodał Jack. - Te jej staroświeckie
poglądy, ta cudaczna suknia, zupełnie jak z balu przebierańców!
Thea spojrzała po sobie. Zrozumiałaby, że Jack mógł wziąć
suknię ślubną za kostium, ale szary muślin? Zjeżyła się.
- Wydaje się bardzo miłą i dobrze ułożoną damą - powiedział
Hodges.
Thea usłyszała przeciągłe ziewnięcie Jacka.
- A jaka przy tym śliczna, chociaż z opowiadań Bertiego wnoszę,
że sytuacja przedstawia się cokolwiek inaczej, niż to sobie wyobrażał
mój ojciec.
- W rzeczy samej, milordzie. - W głosie lokaja zabrzmiała
wyraźna dezaprobata. - Trudno sobie wyobrazić, by taka dama jak
panna Shaw chciała usidlić dżentelmena i zmuszać go do małżeństwa.
Thea wciągnęła gwałtownie powietrze, oblała ją fala gorąca. A
więc oto, co pomyślał książę Merlin, kiedy usłyszał o jej ślubie z
Bertiem. Zrobiło się jej jeszcze bardziej gorąco, gdy skonstatowała, że
książę wcale nie był daleki od prawdy.
Usłyszała hałas, oprzytomniała i zapukała głośno. Głosy
natychmiast zamilkły i Hodges otworzył drzwi. Miała wrażenie, że
jest trochę speszony.
- Witam, proszę pani. - Przemknął obok niej. - Przepraszam,
zostawię panią samą z jego lordowską mością. Zapewne woli pani
rozmawiać z nim w cztery oczy.
Thea zdecydowanie nie wolała, ale było za późno, żeby zatrzymać
Hodgesa; był już na schodach. Weszła do pokoju, zostawiając drzwi
szeroko otwarte.
Jack siedział w łóżku, oparty o poduszki. Wyglądał trochę
komicznie w starej koszuli ojca Thei. Najwidoczniej nie miał w torbie
podróżnej rzeczy tak niezbędnej jak nocne odzienie. Być może w
ogóle nie używał czegoś takiego, przemknęło Thei przez głowę, lecz
natychmiast odgoniła tę nieprzyzwoitą myśl.
Niestety,
stara
koszula
niewiele
skrywała,
przeciwnie,
uwydatniała tylko imponującą muskulaturę lordowskiego torsu. Thea
szybko odwróciła wzrok, mówiąc sobie w duchu, że nie muskulatura
Jacka powinna ją obchodzić, tylko jego stan ogólny oraz temperatura.
Tymczasem to jej podnosiła się temperatura w obecności Jacka.
Uśmiechnął się do niej i Thei zrobiło się jeszcze bardziej gorąco.
Najchętniej okręciłaby się teraz na pięcie i uciekła; z trudem się
powstrzymała, by tego nie uczynić.
- Przykro mi, że jestem dla pani ciężarem, panno Shaw -
przemówił grzecznie Jack. - Postaram się sprawiać jak najmniej
kłopotów.
Thea bardzo w to wątpiła.
- A mnie przykro, że moja siostra pana trafiła - odparła tym
samym poprawnym tonem. - Doprawdy fatalny wypadek.
Jack uśmiechnął się.
- Tak, trochę nietypowe zachowanie, strzelać do gości, ale nie
powinno mnie to dziwić, jesteście nietypową rodziną. - Uśmiech
zniknął z ust Jacka i Thea miała wrażenie, że dostrzegła na jego
twarzy zakłopotanie. - Mówiłem zupełnie poważnie, panno Shaw. Nie
chcę sprawiać kłopotów, przede wszystkim zaś nie chcę być dla pani
ciężarem... finansowym. - Spojrzał jej w oczy i szybko odwrócił
wzrok. - Proszę wybaczyć, że poruszam tak delikatny temat.
- Nie trzeba przepraszać, milordzie - rzuciła Thea ostro. - Nie
minęły dwie godziny od czasu, gdy proponował mi pan pokaźną
sumę. Gwinee, które pan zostawił, pokryją z naddatkiem wszystkie
koszty związane z pobytem w Oakmantle. Jest tego dość, żeby
zapewnić najlepszą opiekę medyczną.
Jack skrzywił się.
- Touche, panno Shaw. Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Nie
miałem prawa wyobrażać sobie, że znam pani cenę. Wykazałem
karygodny brak delikatności.
Thea zmrużyła oczy. Nie podobały się jej implikacje tego
stwierdzenia.
- Wydaje mi się, że jasno się wyraziłam, milordzie. Nie jestem do
kupienia.
- Proszę tak nie mówić, panno Shaw. Może być pani cenniejsza
od brylantów, ale każdą rzecz można kupić, nawet niewinność. To
tylko kwestia znalezienia odpowiedniego środka płatniczego.
- Mam rozumieć, że znajdzie pan odpowiedni... środek płatniczy?
Jest pan o tym przekonany?
Jack zaśmiał się.
- To nie powinno nastręczać specjalnych trudności. Bertie trochę
mi opowiadał o pani położeniu. Mówił, że dla rodziny gotowa jest
pani uczynić wszystko. Weźmy pani brata... Ned, jeśli się nie mylę?
Chce zostać żołnierzem. Przydałoby się znaleźć mu miejsce w dobrym
regimencie, a na to trzeba mieć wpływy i pieniądze. Z moimi
koneksjami jestem w stanie załatwić mu to od ręki. - Kpił sobie z niej
w żywe oczy. - Widzi pani, panno Shaw, jak łatwo jest znaleźć słabe
punkty i umieć je wykorzystać...
Thea trzęsła się ze złości. Najpierw zaplotła dłonie, po chwili
jednak założyła ręce do tyłu. Nie uderzy przecież rannego.
- Przekupstwo zawsze pozostanie przekupstwem, lordzie Merlin,
jakkolwiek by pan je nazywał. To na mnie nie działa. I wątpię, by
cokolwiek komukolwiek był pan w stanie załatwić, jeśli przyduszę
pana poduszką.
Jack uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nachylił się lekko w stronę
Thei.
- Bardzo dobrze, panno Shaw. Co powie pani na zakład? Żadnego
przekupstwa, żadnego szantażu. Tylko moje doświadczenie przeciwko
pani zasadom.
Thea posłała mu pełne wzgardy spojrzenie.
- To będzie łatwe, milordzie. Pański urok nie jest aż tak
nieodparty.
Jack przechylił głowę.
- Chciałbym bardzo, żeby mi pani tego dowiodła - rzekł lekkim
tonem. - Jakie to pikantne, niewzruszona cnota przeciwko...
- ...zepsuciu - dokończyła za niego Thea. - Nie mogę uwierzyć, że
jest pan całkiem wyzuty z zasad moralnych, milordzie. Jakież to
przykre.
Jack zaśmiał się.
- Może pani mnie uratuje i nawróci na drogę cnoty, moja słodka
Theodosio.
- Widzę, że już zaczyna pan batalię - powiedziała Thea ostrym
tonem - ale ostrzegam, mam się na baczności, milordzie.
- To dobrze. - Nie wiedziała nawet, kiedy Jack ujął jej dłoń i jego
dotyk uczynił poważne wyłomy w pozycjach obronnych Thei.
Wyrwała rękę i poprawiła pościel, choć wcale tego nie wymagała.
Thea po prostu musiała się czymś zająć, by pokryć zmieszanie.
Liczyła na to, że Jack wreszcie się zmęczył i nie będzie ciągnął
rozmowy, niestety, wypadek nie osłabił go ani trochę.
- Bardzo nietypowe domostwo - zmienił temat. - Nikt starszy z
wami nie mieszka? Jacyś krewni, opiekunowie?
Thea przybrała pełną godności minę.
- Nie, milordzie. Jestem wystarczająco dorosła, żeby być panią
domu.
- W świetle naszej konwersacji myślałem raczej o względach
przyzwoitości...
- Och, wszyscy w okolicy znają mnie jako szanującą się starą
pannę - oznajmiła Thea z przekonaniem.
Jack się zaśmiał.
- Nie wątpię, ale koronkowy czepeczek nie czyni pani starą,
chociaż jesteś ewidentnie panną. Musiała pani zawzięcie się bronić
przed nieodpowiednimi adoratorami.
- Wcale nie, mój panie. - Thea z nadmierną energią zabrała się za
wzruszanie poduszek. - W każdym razie nie musiałam, dopóki pan się
tu nie pojawił. Żyjąc na wsi, nie wystawiam się na niepotrzebne
niebezpieczeństwa i, jak już powiedziałam, cieszę się w okolicy
nieposzlakowaną opinią. Poza tym mam panią Skeffington i jej
wsparcie.
- Ach, ta straszna kobieta, która jest gospodynią? Nie znalazłem
chyba uznania w jej oczach?
- I trudno się dziwić - odparła Thea kąśliwie. - Skeffie to kochana
osoba. Opiekuje się nami od śmierci naszego ojca.
- Tak... - Jack na moment spoważniał, opuściła go wesołkowatość.
- Słyszałem, że pan Shaw zmarł ledwie sześć miesięcy temu. Moje
wyrazy współczucia.
Słowa Jacka zabrzmiały szczerze i Thea poczuła bolesny ucisk w
gardle. Żałowała, że w ogóle poruszyła ten temat. Jack zbijał ją z
tropu: raz nie do zniesienia arogancki, to znów delikatny i pełen
wyczucia. Podejrzewała mgliście, że to element jego strategii
uwodzenia.
Chce uśpić jej czujność, wmówić jej, że ostatecznie nie jest wcale
taki zły, jak się wydaje. Chce przebić się przez jej, już mocno
nadwątlone, pozycje obronne, przypuścić atak na zasady, w końcu
uwieść bez skrupułów.
Theę przeszedł dreszcz na samą tę myśl i nie był to dreszcz
zgrozy. Zaczęła z niezwykłą gorliwością porządkować rzeczy
ustawione na szafce nocnej.
- Dziękuję, milordzie.
- Wypadek na polowaniu, jak rozumiem - ciągnął Jack. - Proszę
wybaczyć, jeśli mój własny wypadek obudził bolesne wspomnienia.
Thea spojrzała na niego i szybko odwróciła wzrok. Nie chciała
mówić, że dlatego tak trudno było jej wyciągnąć strzałę z ramienia
Jacka, bo pamiętała jeszcze aż nazbyt dobrze, jak usiłowała tamować
krew płynącą z ojcowskich ran. Nie chciała się przed nim wynurzać,
opowiadać o sprawach najbardziej osobistych. Gwałtownie przeszła
na inny temat:
- Wygodnie panu tutaj, milordzie?
Jack gładko przyjął zmianę przedmiotu rozmowy, chociaż Thea
czuła, że doskonale zdaje sobie sprawę z powodów tej zmiany.
Wpatrywał się w nią tym swoim przenikliwym wzrokiem, który
zdawał się przeszywać ją na wskroś. Powinna mieć się na baczności
przed tym wszystkowidzącym spojrzeniem.
Raptem w oku Jacka zapaliły się przekorne iskierki, co jeszcze
bardziej wytrąciło ją z równowagi.
- Dziękuję, bardzo mi wygodnie. To niezwykle miły pokój. Pani,
jak się domyślam. Jeśli chce pani go ze mną dzielić...
Thea zacisnęła usta. Jack flirtujący był tak samo niebezpieczny i
denerwujący jak Jack przenikliwy.
- Zabiorę tylko najpotrzebniejsze rzeczy, milordzie - odparła z
naciskiem - i zostawię pana samego. Może uda się panu zasnąć.
Cały czas czuła na sobie jego spojrzenie, kiedy krzątała się po
pokoju. Zbierała flakoniki z toaletki, wyjmowała ubrania z szafy.
Zawahała się przez moment, czy otworzyć komodę, gdzie trzymała
bieliznę, ale nie miała wyboru. Z naręczem rozmaitych fatałaszków,
pończoch i koszulek przemknęła koło łóżka, zmierzając ku drzwiom.
- Nie ma się czego wstydzić, panno Shaw, że zobaczyłem kilka
sztuk bielizny - odezwał się Jack. - Widziałem już w życiu rzeczy
bardziej wstrząsające.
- W to nie wątpię, mój panie - prychnęła Thea, usiłując ukryć
garderobę za plecami, co skończyło się fatalnie, bo większość rzeczy
rozsypała się na dywaniku koło łóżka.
- Pani bielizna jest o wiele przyzwoitsza niż ta, którą zwykłem
widywać - ciągnął Jack. - Chociaż mogę sobie łatwo wyobrazić, jak
by pani wyglądała w czymś... bardziej prowokującym.
- Proszę nie wysilać tak swojej wyobraźni. - Thea posłała mu
lodowate spojrzenie. - To zachowanie jest oburzające, mój panie.
- Z panią tak uroczo można się przekomarzać. Czuję, że długo
będę wracał do zdrowia, na tyle długo, że zanim całkiem ozdrowieję,
zdołam panią nakłonić, byś podzieliła ze mną nie tylko swoje
bieliźniane sekrety...
- Prędzej będzie pan dzielił fosę z łabędziami niż łoże ze mną.
Thea dała ujście złości, wychodząc szybko z pokoju i trzaskając
drzwiami. Zaczęło jej to wchodzić w nawyk, a był to nawyk groźny,
bo dom był stary, zaniedbany i za którymś trzaśnięciem drzwiami
ściany mogły popękać.
Słyszała jeszcze na korytarzu denerwujący śmiech Jacka i z
przygnębieniem myślała o tym, że jeszcze przez tydzień będzie
musiała znosić jego obecność. Coś jej mówiło, że lord Merlin będzie
bardzo trudnym pacjentem, a do tego ten zakład.
Thea zatrzymała się, oparła o ścianę, zamknęła oczy. To, że
przyjęła zakład, nie miało absolutnie żadnego znaczenia, bo Jack i tak
próbowałby ją uwieść. Dla zabawy, dla samej przyjemności
polowania. Thea zwiesiła bezradnie ramiona. Nie była pewna, czy
potrafi mu się oprzeć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie utrzymasz lorda Merlina zbyt długo w łóżku.
Thea drgnęła, książka zsunęła się jej z kolan. Clementine nie
mogła o tym wiedzieć, ale jej słowa natychmiast wywołały
najrozmaitsze wizje w umyśle starszej siostry.
Thea od trzech dni pielęgnowała Jacka i był to absolutny czyściec,
nawet nie dlatego, że był trudnym pacjentem, czego wcześniej się
obawiała, ale dlatego, że jego obecność fatalnie na nią działała,
odbierała jej spokój i przytłaczała. Sprawdzały się jej najczarniejsze
obawy, ba, było jeszcze trudniej, niż mogła wcześniej przypuszczać.
Jack rzeczywiście się przeziębił, trochę gorączkował, ale kiedy
temperatura spadła, własne towarzystwo zaczęło go nudzić i stał się
ogromnie rozmowny. Zasypywał Theę dociekliwymi pytaniami na
każdy niemal temat, wystawiając na ciężką próbę jej poglądy, opinie i
przekonania. Od śmierci ojca przed nikim nie musiała się tak
opowiadać jak teraz przed nim.
Ich potyczki słowne przypominały jej dyskusje, które odbywała z
ojcem, były jednak o wiele bardziej stymulujące i ekscytujące.
Dawała się wciągać w konwersację, żywo argumentowała, a kiedy
pierwszy ferwor mijał i podnosiła głowę, napotykała spokojne,
uważne
spojrzenie
Jacka.
Obserwował
ją
niczym
badacz
eksperymentator.
Traciła wtedy wątek, myśli się gmatwały, oblewała się pąsem, a
markiz nie przestawał wpatrywać się w nią, jakby czytał w jej
myślach. Ona też poznawała Jacka. W pewnym momencie
zorientowała się, że założenia, jakie sobie poczyniła na temat jego
osoby i stylu życia, nie są warte funta kłaków: żadne się nie ostało.
No, z wyjątkiem jednego. Nadal była głęboko przekonana, że jest
niebezpieczny i że przy pierwszej nadarzającej się okazji pokazałby
prawdziwe oblicze.
Cały czas pamiętała o zakładzie. Nie wracali do tego w
rozmowach, ale niepokojąca myśl pozostawała, zawsze obecna,
dręcząca. To, że Jack nie próbował jej uwodzić, nie wykonał w tym
kierunku żadnego gestu, wzmagało tylko jej niepokój. Nie mogła mu
ufać.
Sama obecność markiza nastręczała jej nie lada rozterek. Szybko
zrezygnowała z pielęgnowania go, zostawiając ten obowiązek
Hodgesowi, który jak nikt potrafił zadbać o swojego pana, a przy tym
z wyjątkową łatwością zadomowił się w Oakmantle. Stał się niemal
członkiem rodziny.
Zaprzeszłej nocy Thea usłyszała jakiś odgłos dochodzący z
korytarza. Pewna, że to Daisy znowu chodzi we śnie, wstała, by
sprawdzić, co się dzieje. Natknęła się na rozgorączkowanego Jacka.
Gdyby nie chwyciła go w porę, spadłby niechybnie ze schodów.
Musiała działać błyskawicznie, nie zdążyłaby zawołać Hodgesa.
Odprowadziła chorego do łóżka. Padł na pościel na wpół
przytomny i pociągnął ją ze sobą. Dobrą chwilę trwało, zanim
uwolniła się z jego ramion, ale też czyniła w tym kierunku dość
umiarkowane wysiłki, bo bliskość Jacka okazała się bardzo
podniecająca.
Ten incydent wytrącił ją jeszcze bardziej z równowagi. Gdyby nie
wiedziała, że Jack gorączkuje, mogłaby przysiąc, że zrobił to
umyślnie. Jednak markiz był w malignie, nie miał świadomości tego,
co się z nim dzieje, ani kiedy padał na łóżko, ani potem, gdy
obmywała mu delikatnie twarz zimną wodą.
Thea wróciła do siebie i długo potem leżała, nie mogąc usnąć,
dręczona wspomnieniem jego dotyku i zapachu skóry, ciepła jego
ciała. Po tym zajściu przez dwa dni nie zaglądała do Jacka, nie miała
odwagi. Nachyliła się, podniosła książkę i spojrzała znad okularów na
siostrę.
- Co masz na myśli, Clemmie? Nie trzymam markiza Merlina w
łóżku przemocą....
- Phi. - Clementine wyraziła swoją opinię. Thea nawet nie
próbowała zwracać jej uwagi. - Akurat. Przekonałaś Hodgesa, że
markiz powinien jeszcze leżeć, chociaż doktor Ryland powiedział, że
może już wstać. Zamknęłabyś go na klucz, gdybyś mogła. Boisz się,
co będzie, kiedy markiz podniesie się z łóżka i zacznie buszować po
domu, ot co.
- Przedziwnego języka używasz, siostrzyczko. Nie wiem, czy to
najlepsze określenie, zważywszy reputację markiza - odparła Thea,
powstrzymując chichot. - Mówisz o nim jak o dzikim zwierzu, który
zagraża bezpieczeństwu domowników.
- Tylko twojemu, siostro - stwierdziła Clementine najspokojniej w
świecie. - Wiesz, że ma cię na oku.
- Nic mi o tym nie wiadomo - obruszyła się Thea, zachodząc w
głowę, jak Clemmie odgadła prawdę. - Nie chcę tylko, żeby lord
niepotrzebnie się forsował. Powinien oszczędzać siły. Kiedy
wydobrzeje, wyjedzie stąd natychmiast. Proste.
Clemetine mruknęła coś pod nosem, co brzmiało jak „banialuki",
jeśli nie gorzej, ale Thea udała, że nie słyszy, i z pełną godności miną
wróciła do czytania. Po chwili westchnęła i opuściła książkę na
kolana.
- To śmieszne! Czytam i czytam o różnych sposobach
zdobywania pieniędzy i w każdym widzę błąd. Jeśli tak dalej pójdzie,
Harry zostanie kominiarczykiem, Clara i Daisy będą sprzedawać
kwiaty na ulicy, ja i ty będziemy uczyć rozpuszczone bachory czytać i
pisać, a Ned zostanie kancelistą u podejrzanego prawnika.
Clementine odłożyła książkę na cokolik, na którym stała jedna z
licznych rzeźb, tak ukochanych przez nieboszczyka pana Shaw. Rzecz
ciekawa, była to powieść pani Kitty Cuthbertson „Santo Sebastiano",
a nie ulubiona rozprawka Clementine pióra Mary Wollstonecraft
„Prawa kobiet".
Theę zaintrygowało, że siostra nagle zagustowała w romansach,
miała jednak nadzieję, że ta zmiana upodobań nie wynika z
zainteresowania
Clemmie
markizem,
bo
to
dodatkowo
skomplikowałoby już i tak trudną sytuację. Z własnymi
niepożądanymi emocjami Thea jeszcze była w stanie sobie poradzić, z
uczuciami Clementine nie miała siły się zmierzyć.
- Może to nie takie straszne pracować na własne utrzymanie -
odezwała się Clementine. - Tyle że Harry jest już za duży na
kominiarczyka i ani chybi utknąłby w kominie, a Clara zaczyna
kichać na sam widok kwiatów...
- Bierzesz moją opinię zbyt dosłownie - zauważyła Thea. - Coś na
pewno wymyślę, nawet jeśli miałyby to być tylko poduszeczki z
lawendą albo galaretki owocowe. Och, gdybyśmy miały coś
wartościowego, co mogłybyśmy sprzedać.
Wzięła głęboki oddech. Za nic nie chciała dawać siostrze do ręki
dodatkowych argumentów na potwierdzenie opinii, jakoby obecność
markiza w ich domu wytrącała ją z równowagi. Ponownie zerknęła na
książkę.
- Co myślisz o pisarstwie pani Cuthbertson, Clemmie? Zwykle
czytasz znacznie poważniejsze rzeczy.
- Całkiem przyjemna lektura. Hodges mi ją polecił. On bardzo
lubi czytać współczesne romanse, ale dla mnie za dużo tu
sentymentalnych partii. - Zaśmiała się. - Bohater nic tylko pada do
stóp heroinie. W takiej pozycji musi być okropnie niewygodnie.
Moim zdaniem przecenia się romanse. Wiesz, dochodzę do wniosku,
że jednak powinnaś była wyjść za pana Pershore'a.
Jack obudził się nagle, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje.
Przez chwilę leżał bez ruchu, wpatrując się w mdły płomień świecy i
zniszczone kotary przy łóżku. Za oknem zapadał zmierzch.
Markiz uświadomił sobie, że przebywa w Oakmantle Hall prawie
od tygodnia. Co prawda, gorączka go nie zmogła, ale głodowa dieta
gotowa go wykończyć. Lada dzień.
Pierwszego wieczoru po wypadku Thea posłała mu przez
Hodgesa talerz kleiku, który natychmiast odesłał z powrotem do
kuchni, żądając butelki porto i porządnego kawałka wołowiny.
Dziesięć minut później kleik pojawił się znowu, tym razem
przyniesiony osobiście przez Theę: powiedziała mu jasno i wyraźnie,
że musi zjeść, co przygotowała, jako że nic innego nie dostanie.
Chcąc nie chcąc, Jack przełknął kleik. Następnego dnia było
niewiele lepiej: dostał cienką zupkę. Jeszcze następnego musiał
zadowolić się chlebem z serem i już zaczął się zastanawiać, czy Thei
nie stać na nic więcej, pomimo że jego złote gwinee zasiliły budżet
domowy Oakmantle.
Hodges wyjaśnił mu, że tak właśnie pani Skeffmgton wyobraża
sobie zdrową dietę dla rekonwalescenta, ale ten argument go nie
przekonał. W każdym razie, czy to z powodu nader skromnych
posiłków, do czego jego organizm nie był przyzwyczajony, czy to z
racji obrażeń odniesionych w wypadku, nie był w stanie podnieść się z
łóżka i ta jego słabość napełniała go prawdziwym niesmakiem.
Był też mocno rozczarowany, bo Thea od dwóch dni się nie
pokazała. Odprowadzała doktora na górę, kiedy ten przychodził z
wizytą, Jack słyszał ich głosy z korytarza, ale nie wchodziła do
pokoju.
Nie pojawiała się od tamtej nocy, kiedy to w ostatniej chwili
uratowała go przed upadkiem ze schodów. Pomimo że miał gorączkę,
pamiętał tamto spotkanie w każdym szczególe: miękkość ciała Thei
pod jego ciężarem, słodki zapach lawendy bijący z jej sukni i włosów,
jej powolne, jakby niechętne uwalnianie się z jego ramion...
Uśmiechnął się nieznacznie. Był zbyt chory, żeby wykorzystać
sytuację, a szkoda, ale nie aż tak chory, by nie docenić uroku tamtej
chwili. Tyle tylko, że Thea od tamtej pory już się u niego nie pojawiła.
Może uznała, że nie wypada, a może była zbyt zakłopotana tym, co
zaszło między nimi.
Bez względu na powód, Jack czuł się mocno zawiedziony.
Pragnął ją widzieć, chciał z nią rozmawiać. Tęsknota zaiste niezwykła
u nicponia i hulaki. Musiał jednak przyznać, jeśli chciał być ze sobą
szczery, że brak mu bardzo ich dyskusji, w których poruszali
najrozmaitsze tematy, od życia towarzyskiego londyńskiej socjety po
dramaty Szekspira.
Nigdy wcześniej nie stawał do słownych potyczek z kobietą
myślącą niezależnie, wyedukowaną i stwierdzał, że to bardzo
stymulujące doświadczenie, prawie tak stymulujące jak trzymanie
Thei w ramionach. Może przyniesie mu jedzenie dzisiejszego
wieczoru...
Na myśl o jedzeniu aż usiadł i przetarł oczy. W nogach łóżkach
siedział aniołek. Jack przez sekundę zastanawiał się, czy przypadkiem
nie umarł we śnie i czy anioł nie jest bezpośrednim efektem spożycia
pewnej ilości brandy z butelki, którą na jego wyraźnie żądanie
przeszmuglował do pokoju Hodges.
Kiedy uważniej przyjrzał się aniołkowi, zauważył, że niebiańska
istota ściska w dłoniach mocno sfatygowaną wełnianą owieczkę i
wygląda na jakieś pięć lat. Bardzo przy tym podobna do Thei, można
rzec - jej miniaturowa wersja: te same mocno skręcone loki, te same
ogromne błękitne oczy. Być może Thea tak właśnie wyglądała jako
dziecko, a może dziecko Thei tak właśnie będzie wyglądało.
Jack poczuł ucisk w piersi na tę myśl. Dziecko z jasnymi lokami i
uśmiechem cherubinka...
Skrzywił się. Choroba uczyniła go obrzydliwie sentymentalnym.
- Hej - powiedział anioł.
- Hej - odpowiedział Jack.
- Thea mówi, że z tobą są same kłopoty - oznajmił anioł z
powagą, utkwiwszy w nim błękitne spojrzenie. - Powiedziała, że nie
wolno nam tu przychodzić.
Jack poczuł się głęboko dotknięty. Czy Thea rzeczywiście miała
go za potwora, przy którym jej rodzeństwo może być narażone na Bóg
wie jakie niebezpieczeństwa? Jego siostry twierdziły, że jest aż nazbyt
pobłażliwym wujem, chociaż nigdy nie myślał o własnym
przychówku. Aż do tej chwili.
Uśmiechnął się do dziewczynki.
- Ty pewnie jesteś Daisy.
Skinęła głową i dalej się w niego wpatrywała, jakby próbowała
ocenić, z kim ma do czynienia.
- Skoro siostra zabroniła ci przychodzić do mnie, co tutaj robisz?
Milczenie, chwila zastanowienia.
- Chciałam sama się przekonać - oznajmiła Daisy z powagą.
Jack uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej nie tylko Clementine
przejęła filozofię niezależności od matki. Thea prawdopodobnie nie
zdawała sobie sprawy, że jej obecne kłopoty z siostrami to drobiazg
wobec tego, co czekało ją w przyszłości.
- I co myślisz?
Daisy nie spieszno było dzielić się opinią. Nie przestawała
wpatrywać się w Jacka błękitnymi jak chabry oczami.
- Ładnie wyglądasz - stwierdziła w końcu Daisy, uśmiechnęła się
słodko i przysunęła do Jacka. - Przytulanko - zażądała.
Jack zdębiał, przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi, po czym
przygarnął małą do siebie zdrowym ramieniem. Złote loki łaskotały
go po policzku, łapka z wełnianą owieczką wylądowała na piersi.
Teraz widział, że owieczka jest mocno nadjedzona przez mole i
wycmokana. Najwyraźniej w domu państwa Shaw zabawki
przechodziły z dziecka na dziecko; tu się ich nie wyrzucało.
Daisy ziewnęła szeroko, powieki jej opadły.
- Bajka - padło następne żądanie i Jack poczuł obezwładniającą
pustkę w głowie.
Był rzeczywiście dobrym wujkiem, ale jego dobroć nie sięgała aż
tak daleko, żeby miał opowiadać siostrzenicom i siostrzeńcom bajki
na dobranoc. W końcu nie była to jego rola. Bajki opowiadały
dzieciom niańki i opiekunki, a tych w domach sióstr nie brakowało.
Daisy otworzyła oczy i spojrzała na niego z głębokim wyrzutem.
- Bajka - powtórzyła, tym razem nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Jack poczuł, że ogarnia go panika. Zerknął na drzwi, ale panowała
za nimi cisza, nic nie zwiastowało nadejścia rychłej pomocy.
- Eee... Thea opowiada ci bajki? - zagadnął, grając na zwłokę.
Daisy kiwnęła głową i złote loki połaskotały Jacka w nos.
- Opowiada mi o wróżkach i duszkach. One mieszkają w
ogrodzie.
Wróżki i duszki. Jack wciągnął głęboko powietrze. Sam zaczynał
wierzyć w czary.
- Mieszkają w ogrodzie, ale ich nie możesz zobaczyć, prawda?
- Prawda. - Daisy umościła się wygodnie. - One są zaczarowane.
Jack odetchnął. Wszystko wskazywało na to, że jest na dobrym
tropie. Próbował wysilić pamięć i przypomnieć sobie, co właściwie
wie o ogrodach Oakmantle. Szkoda, że nie obejrzał ich sobie
dokładnie. Rosły tam drzewa, to jasne, i była fosa...
- A czy Thea opowiadała ci o wodnych duszkach, które mieszkają
w fosie? - zapytał.
Daisy pokręciła głową.
- No... - głosik miała senny, ale najwyraźniej zamierzała dać
Jackowi szansę - opowiedz.
Ostrożnie rozpoczął opowieść o wodnych duszkach, które
mieszkały w fosie razem z łabędziami i kaczkami. Wymyślił
podwodny zamek i złe chochliki ze starego dębu, z którymi duszki
prowadziły odwieczny spór.
Historia była magiczna i bardzo poplątana. Miał już zacząć
opowiadać o zaczarowanej królewnie, która najpierw została porwana,
potem uratowana przez dobre duszki, kiedy zorientował się, że Daisy
smacznie usnęła wtulona w jego ramię.
Przestał mówić i przyjrzał się małej: zaróżowione policzki, lekko
rozchylone usta. Poczuł na ramieniu ciepło i wilgoć: mała musiała się
trochę ślinić przez sen. Siedział sztywno, bojąc się, że lada ruch może
ją obudzić. Zastanawiał się, dlaczego jego siostry nie opowiadają
dzieciom bajek na dobranoc, kiedy to taka przyjemność.
To doprowadziło go do kolejnych pytań, dlaczego ludzie światowi
wychowują dzieci na odległość i czy wiedzą, co tracą. Śpiąca na jego
ramieniu Daisy przepełniła go miłością. Prawie już postanowił, że
sam chciałby mieć dzieci, ale szybko tę myśl odrzucił, przerażony jej
implikacjami.
Daisy, Gara, Harry, Ned i Clementine. Serce mu się ścisnęło.
Biedna Thea, robiła wszystko, co mogła, by zastąpić rodzeństwu
matkę. Gdyby mógł jej pomóc...
Pokręcił głową. Kolejna szalona myśl, której należy pozbyć się
jak najszybciej. Tak właśnie wpływa na człowieka wiejskie powietrze;
nie darmo twierdził, że mąci umysł i ogłupia. Oto miał najlepszy
dowód.
Usłyszał kroki na korytarzu, po chwili ktoś zapukał, drzwi się
otworzyły i w progu stanęła Thea w białym fartuchu, z wypiekami na
twarzy, w czepku, spod którego wymykały się niesforne kosmyki.
- Och. - Zobaczyła uśpioną siostrę w ramionach Jacka i zniżyła
głos do szeptu. - Przepraszam. Wszędzie jej szukam. Zdarza się jej
chodzić we śnie...
- Chciała, żebym opowiedział jej bajkę na dobranoc - wyjaśnił
Jack.
Thea spojrzała mu w oczy, ale nic nie było w stanie wyczytać z
tego spojrzenia.
- I co?
-
Opowiedziałem.
Wróżki,
duszki,
chochliki,
porwane
księżniczki...
- Sama chętnie bym posłuchała.
- Z przyjemnością opowiem pani bajkę na dobranoc, panno Shaw.
Kiedy tylko pani zechce.
Zaczerwieniła się, ale nie odpowiedziała. Nachyliła się, żeby
wziąć od niego Daisy, i musnęła rękawem jego policzek. Poczuł jej
zapach, lawendowy i różany, delikatny, ulotny. Poruszył się, niby że
rozprostowuje zesztywniałe ramiona. Może to z głodu zakręciło mu
się w głowie, a może przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej.
- Nie zagląda pani do mnie - zauważył niby od niechcenia,
przyglądając się, jak Thea zgrabnie układa sobie Daisy w zagłębieniu
ramienia. - Mógłbym tu umrzeć i nawet by o tym pani nie wiedziała.
- Gdyby tak się stało, Hodges na pewno by mnie zawiadomił o
tym smutnym fakcie - odpowiedziała rzeczowo, a potem
nieoczekiwanie uśmiechnęła się i Jack poczuł, że serce zabiło mu
gwałtowniej.
To uparte przeziębienie, powiedział sobie, chyba że i w tym
przypadku przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej.
- Tak czy inaczej, cieszę się, widząc, że do śmierci panu daleko,
milordzie - dokończyła Thea.
- Naprawdę? Dlaczego w takim razie mnie pani unika, panno
Shaw?
- Muszę iść - oznajmiła, nagle się spiesząc. - Daisy się obudzi i...
- Nie odpowiedziała pani na moje pytanie - obruszył się Jack. -
Chyba nie boi się pani przebywać ze mną sam na sam, panno Shaw?
Milczała przez chwilę.
- Nie boję się, jeśli mam być ścisła, milordzie - odpowiedziała
powoli - ale zbyt dobrze pamiętam, jaką reputacją pan się cieszy. A
teraz, jeśli pan pozwoli...
- Chwileczkę. - Jack dotknął jej dłoni i Thea, która już miała
odejść, zatrzymała się. - Dlaczego powiedziała pani dzieciom, że nie
powinny do mnie przychodzić? - Jego głos zabrzmiał poważniej,
niżby sobie życzył. - Jestem aż tak zepsuty, że trzeba trzymać dzieci z
daleka ode mnie?
- Och! - Thea aż się zatchnęła na to przypuszczenie. - Nie miałam
nic takiego na myśli, lordzie Merlin. Po prostu nie chciałam, żeby
panu przeszkadzały. Powinien pan odpoczywać, dzieci mogłyby
przeszkadzać...
- Pozwoliła pani Bertiemu na odwiedziny - zauważył Jack.
- To co innego. Poza tym sama chciałam zobaczyć się z Bertiem,
przeprosić go.
- I dlatego tyle uwagi mu pani poświęca, a mnie ani trochę?
Daisy poruszyła się przez sen, coś mruknęła.
- Muszę iść - powtórzyła Thea.
Jack opuścił rękę i odprowadził ją spojrzeniem do drzwi.
- Panno Shaw?
Zatrzymała się w progu.
- Tak, lordzie Merlin?
Jack uśmiechnął się szeroko.
- Dzisiaj na kolację znowu kleik?
Dojrzał w oczach Thei wesołe iskierki, które błysnęły i
natychmiast zgasły.
- Nie. Pani Skeffington przygotowuje dla pana pożywną potrawkę
z baraniny. Ach, jeszcze jedno, lordzie Merlin...
- Panno Shaw?
- Skonfiskowałam butelkę brandy, którą przyniósł pański lokaj.
To niezdrowe. Jeśli będzie pan grzeczny, pozwolę wypić kieliszek
domowego wina z czarnego bzu - oznajmiła i zamknęła cicho drzwi.
Jack oparł się o poduszki, uśmiech błąkał się na jego ustach.
Theodosia Shaw. Teraz, kiedy leży złożony niemocą, panna Shaw jest
górą, ale markiz postanowił następnego dnia podnieść się z łóżka, a
wtedy trudniej jej będzie go unikać.
Zawrze bliższą znajomość z panną Shaw. Już nie mógł się
doczekać.
- To jasne jak słońce, że unikasz markiza Merlina - oznajmiła
Clementine, nie bawiąc się w subtelności. Pomagała Thei zbierać
żonkile, które właśnie ścięły na bukiety do domu. - Zaprzeczałaś cały
czas, ale sama dobrze wiesz, że to prawda i że unikasz go dlatego, że
go lubisz.
Thea zatrzymała się z koszem kwiatów w dłoni. Był piękny ranek
i zdecydowała się wreszcie wyjść do ogrodu. Tkwienie w domu tylko
wzmagało niepokój, który ją dręczył od pewnego czasu. Clementine,
bystra obserwatorka, bez trudu rozpoznała przyczynę stałego
podenerwowania siostry - był nią oczywiście markiz Merlin.
Prawdę powiedziawszy, Thea nie miała żadnych argumentów na
odparcie słów siostry: rzeczywiście unikała Jacka, szczególnie od
momentu, kiedy wreszcie podniósł się z łóżka i w każdej chwili mógł
pojawić się w dowolnym miejscu.
Wiedziała, że poszukuje jej towarzystwa, i wytrącało ją to z
równowagi, tym bardziej że nie pozostawała obojętna na te jego
przenikliwe, gorące spojrzenia i odkrywała, z niejakim przerażeniem,
że wbrew wszystkim zastrzeżeniom wobec osoby Jacka i ona chętnie
go widzi.
Niemniej czuła się jak zwierzyna łowna. Markiz na nią polował
spokojnie, cierpliwie, ale z uporem i te jego łowy budziły w niej
podniecenie pomieszane z fascynacją. Wiedziała, że Merlin wciąga ją
w pułapkę i że powinna się strzec, jednak strzec się wcale nie miała
ochoty.
- Myślę, że markiz też cię bardzo lubi - stwierdziła Clementine
ostrożnie i Thea spiekła raka, mocno poruszona tym stwierdzeniem.
- Markiz jest uprzejmy i miły w obejściu dla każdego -
powiedziała, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie. Ruszyły
powoli przez trawnik w kierunku domu. - Pokazuje Harry'emu, jak
należy grać w krykieta.
- Rozmawia z Clarą o muzyce.
- Opowiada Daisy bajki na dobranoc.
- Prowadzi dyskusje kulinarne ze Skeffie - dokończyła
Clementine ze śmiechem. - Kochana Skeffie zupełnie zmieniła o nim
zdanie i teraz wychwala go pod niebiosa.
Thea się zaśmiała.
- W tym wypadku podejrzewam markiza Merlina o czystą
interesowność. Nasza kuchnia jest dla niego zbyt uboga, tęskni za
porządnym, krwistym stekiem i butelką dobrego porto.
Stanęły na skraju parku i omiotły spojrzeniem dom otoczony fosą.
Jasny kamień, z którego wzniesiono Oakmantle Hall, złocił się w
słońcu, po fosie pływały kaczki, łabędzie wyciągały długie szyje.
- Markiz Merlin rozmawiał też z Nedem - powiedziała Thea z
wahaniem - o jego zamiarach wstąpienia do wojska, wiesz?
- Kapitalnie. - Clementine aż podskoczyła. - Ned zawsze marzył,
żeby zostać żołnierzem. Jeśli markiz może mu pomóc...
- Ned powinien pójść na studia - rzuciła Thea kategorycznym
tonem. - I nie mów „kapitalnie", Clemmie, dama nie powinna używać
takich słów.
- E tam! - prychnęła Clementine. - Wiesz, że Ned nie ma głowy
do książek, jego interesuje tylko wojsko i wszystko, co się z wojskiem
łączy. Gdyby tata nie umarł tak niespodziewanie...
- Nie pozwolę, żeby markiz Merlin wykupił dla Neda rangę w
wojsku. - Słowa same popłynęły z ust Thei. - Nie chcę mu nic
zawdzięczać. - Nie mogła powtórzyć Clementine rozmowy, którą
przeprowadziła z Jackiem pierwszego dnia, zaraz po wypadku, kiedy
powiedział, że wszystko można kupić, i przywołał sytuację Neda na
potwierdzenie swoich racji. Dowodziło to tylko, że nie miał
uczciwych intencji.
Clementine spojrzała na siostrę z zainteresowaniem.
- Dlaczego nie? Jest ustosunkowany. Zastanów się dobrze, co
mówisz. Nie tak łatwo będzie znaleźć innego sponsora dla Neda.
Thea zacisnęła dłoń na koszyku.
- Markiz Merlin jest inny. On... ja... On może oczekiwać...
- Podzięki za swoją wielkoduszność?
- Clemmie!
Clementine zsunęła kapelusik na plecy, tak że trzymał się teraz
tylko na wstążkach. Okropność, pomyślała Thea z niesmakiem. Coraz
częściej czuła się bezradna wobec dezynwoltury drogiej siostrzyczki,
jej lekceważenia manier.
- Chcesz powiedzieć, że markiz Merlin sugerował ci coś takiego?
- Tak, sugerował! - wyrzuciła z siebie Thea. - Po wielokroć.
Clementine zrobiła wielkie oczy.
- Niesamowite. Ty to masz szczęście.
- Clementine Shaw!
- Muszę cię zostawić. Radź sobie sama z markizem Merlinem.
Właśnie zmierza w naszym kierunku. Wybacz, że nie zostanę i nie
będę cię chronić przed jego niecnymi zakusami. - Wyjęła Thei z ręki
koszyk z żonkilami i pobiegła w stronę domu.
Thea odwróciła głowę. Rzeczywiście Jack szedł w jej stronę,
obok biegł jeden z domowych spanieli. Dopóki żył ojciec, w
Oakmantle była cała zgraja psów, z której pozostały tylko trzy.
Jackowi towarzyszył najbardziej wiekowy, artretyczny staruszek.
Thea zauważyła, że Jack celowo zwalnia, by pies mógł dotrzymać mu
kroku, i uśmiechnęła się. Naprawdę dobry z niego człowiek,
pomyślała. Dobry i przez tę swoją dobroć jeszcze bardziej
niebezpieczny.
Nadal wyglądał blado, ale niezwykle elegancko: wysokie czarne
sztylpy, śnieżnobiała koszula i doskonale skrojona myśliwska kurtka
czyniły go uosobieniem dobrego smaku. Głowę miał odkrytą i na jego
ciemnych włosach igrały złotawe refleksy słońca.
Thea postanowiła, że musi być stanowcza, nie może dopuścić, by
zniszczył ze szczętem jej pozycje obronne.
- Dzień dobry - powiedziała, gdy podszedł. - Z góry wyekwipował
się pan na dłuższy pobyt na wsi czy też kazał przysłać sobie kufry z
Londynu?
W odpowiedzi Jack uśmiechnął się i ujął dłoń Thei. Próbowała
cofnąć rękę, ale Jack na to nie pozwolił, włożył ją sobie pod ramię i
tak razem ruszyli.
- Prawdę powiedziawszy, Hodges jest taki przewidujący. Jemu
zawdzięczam, że mam się w co ubrać. Gdyby nie jego zaradność,
pewnie musiałbym pożyczyć bieliznę i kaftany od Bertiego.
- Wątpię, by pasowały na ciebie... - zaczęła Thea, nie
zastanawiając się, co mówi, i pokraśniała niczym piwonia.
Poniewczasie uświadomiła sobie, że porusza temat, któremu dama
nie powinna poświęcać myśli, a tym bardziej o nim mówić. Owszem,
nie mogła nie dostrzec widomych zalet fizycznych Jacka, ale zdradzać
się z tym, że widzi i docenia? Dojrzała uśmiech w jego
ciemnoniebieskich oczach i sklęła się w duchu za to, że nie trzyma
języka za zębami. Godny potępienia brak kontroli.
- Pochlebia mi, że tyle uwagi poświęca pani mojej osobie, panno
Shaw - powiedział z naciskiem, tak by nie miała najmniejszych
wątpliwości, że każda sposobność, jaką mu stworzy, zostanie przez
niego wykorzystana natychmiast i do końca. - Gdyby chciała pani
przeprowadzić dokładniejsze obserwacje, jestem na pani usługi.
Thea postanowiła, że nie da się zbić z pantałyku kpinami.
- Doprawdy, milordzie? Będę miała szansę? Byłam pewna, że pan
wyjeżdża. Wszak doszedł pan już do siebie po wypadku.
- Niestety, panno Shaw, w moim stanie podróż mogłaby się
okazać zgubna, jestem jeszcze bardzo osłabiony.
W opinii Thei Jack na pewno nie sprawiał wrażenia osłabionego.
Wszystko, tylko nie to. Już prędzej niebezpieczny hultaj i nicpoń. Ale
osłabiony? Doprawdy śmieszne.
- Przykro mi, że ciągle pan słabuje - powiedziała uprzejmie. -
Może powinien pan wrócić do domu i trochę odpocząć? Nie trzeba się
przemęczać. Dalszy spacer może tylko zaszkodzić.
- Och, nie. Codziennie będę starał się dłużej pozostawać na
nogach, panno Shaw - stwierdził Jack z zabójczym uśmiechem. -
Dzisiaj jeszcze nie osiągnąłem założonego celu. A propos celu, czy
może pani siostra ćwiczy strzelanie z łuku? Jeśli tak, chętnie
obejrzałbym w pani towarzystwie herbarium, tam powinniśmy być
bezpieczni.
Thea spojrzała na niego podejrzliwie, nie bardzo wiedząc, skąd u
Jacka to nagle zainteresowanie ogrodnictwem. Była pewna, że to
pretekst, ale odmówić byłoby niegrzecznie, szczególnie że Clementine
zabrała koszyk z kwiatami, pozbawiając w ten sposób siostry
wymówki, która pozwoliłaby jej wrócić niezwłocznie do domu.
Przeszli przez drewniany mostek przerzucony przez fosę i znaleźli
się w tej części ogrodu, która kiedyś była chlubą i wizytówką
Oakmantle, i gdzie Thea niedawno przycinała stare krzewy różane,
przygotowując je na nadejście nowego sezonu.
Markiz otworzył furtkę i podał Thei dłoń. Dotknął jej lekko,
musnął zaledwie, ale to wystarczyło, by Theę przeszedł gwałtowny
dreszcz, przenikający całe ciało od stóp do głów. Jack nie spuszczał
wzroku z jej twarzy.
- Latem zbieramy tu płatki róż - zaczęła opowiadać, chcąc pokryć
zmieszanie. - Suszymy je i potem robimy z nich potpourri do szaf z
ubraniem i bieliźniarek i... w ogóle. Hodujemy zioła na przyprawy i
zioła zapachowe, szczególnie lawendę. - Wiedziała, że mówi zbyt
szybko, nerwowo i chaotycznie.
Następne słowa Jacka wprawiły ją w jeszcze większe
pomieszanie.
- Teraz rozumiem, dlaczego pościel pachnie lawendą - powiedział
miękko i zniżył głos. - Pani też...
Theę oblała fala gorąca. Wokół unosił się zapach lawendy, ledwie
wyczuwalny, niemniej niepokojący.
- Nie powinien pan mówić takich rzeczy, milordzie.
- Nie powinienem? - Głos Jacka zmienił się, brzmiał teraz
chropawo. - Zapamiętałem dobrze pani zapach, kiedy trzymałem
panią w ramionach w dniu niedoszłego ślubu. I później...
Thea ruszyła ścieżką wśród lawendy. Serce biło jej jak oszalałe.
Jack szedł tuż za nią, żwir chrzęścił pod jego stopami. Theę nagle
zdjęło irracjonalne pragnienie, by rzucić się do biegu i uciec jak
najdalej. Niestety, ścieżka, którą szli, kończyła się przy oczku
wodnym.
Gdyby Thea chciała uciec, musiałaby się przedzierać przez
zarośla, co wyglądałoby i śmiesznie, i żałośnie. Niezrozumiały atak
paniki minął i zdrowy rozsądek wziął górę. Nie grozi jej przecież
niebezpieczeństwo, w każdej chwili może zawrócić i iść do domu.
Myśl ta wydała się jej tak sensowna, że zatrzymała się, by spojrzeć
markizowi odważnie w twarz. I znieruchomiała.
Dzieliły ich zaledwie dwa kroki. Jack stanął i w jego pozie było
coś, co stanowiło dla Thei ostrzeżenie: wiedziała, co się za chwilę
musi wydarzyć. Jack ją pocałuje, a ona...
Resztki zdrowego rozsądku, które przed chwilą z takim wysiłkiem
udało się jej przywołać na pomoc, pierzchły, kiedy wargi markiza
dotknęły jej ust. Jack wykorzystał okazję, pozwalając sobie na długi,
głęboki pocałunek, który obudził w Thei dreszcz najczystszego,
pożądania, przenikający ciało od stóp do głów.
Otoczył ją ramionami. Smakował świeżym powietrzem i czymś
trudnym do określenia, co uderzało do głowy, a jego skóra pachniała
drzewem sandałowym. Po chwili Thea zorientowała się, że zarzuca
mu ręce na szyję i przyciąga go do siebie.
Pocałunek, choć długi i głęboki, był delikatniejszy niż ten w
salonie, raczej skłaniał Theę do reakcji, niż jej żądał. A jednak pod tą
łagodnością kryła się i groźba, i obietnica. Jack konsekwentnie parł do
celu, to się czuło, a Thea doskonale zdawała sobie sprawę, co jest tym
celem.
Uwolnił ją po bardzo długiej chwili, podtrzymując jeszcze, kiedy
się odsunęła trochę chwiejnie. Zachmurzona usiłowała zebrać myśli,
uporządkować chaos panujący w głowie. Spojrzała na Jacka.
Odpowiedział spojrzeniem pozbawionym wyrazu, z którego nic nie
była w stanie wyczytać.
- To sprzeczne z moim sposobem bycia, ale zapytam, chce pani,
żebym przeprosił za swoje zachowanie, panno Shaw?
- Nie. - Thea została wychowana na osobę prawdomówną i teraz
przechodziła trudny test. - Trudno tu mówić o winie...
Dłoń Jacka zacisnęła się na jej ramieniu i przez moment myślała,
że znowu przyciągnie ją do siebie.
- Zatem o przyjemności, jeśli nie o winie?
- Nie! - Thea cofnęła się gwałtownie. - To jest... tak, ale...
- Ale nikt dotąd tak pani nie całował i własna reakcja panią
zdumiała? - Z tonu Jacka biło obrzydliwe wręcz, rażące uszy
samozadowolenie, nawet jeśli w jego słowach była prawda.
- Rzeczywiście nigdy dotąd nie całował mnie hultaj. Jeśli nie
liczyć, oczywiście, pierwszego pocałunku, mój panie.
- I podobało ci się?
Thea nasrożyła się.
- Niech pan nie zadaje trudnych pytań. Jeśli wolno prosić.
- A więc podobało się. Chciałaby pani powtórzyć to
doświadczenie?
- Nie! - Thea zrobiła kolejny krok do tyłu.
Było to pierwsze oczywiste kłamstwo, jakie zdarzyło się jej
wypowiedzieć od bardzo, bardzo dawna i natychmiast zrozumiała, że
Merlin jej nie uwierzył. Chwycił ją za ręce i przycisnął je do piersi.
- Och, panno Shaw. - Wpił w nią to swoje ciemnobłękitne,
przenikliwe spojrzenie. - Miałem cię za osobę absolutnie
prawdomówną, a teraz widzę, że zmusiłem cię do kłamstwa.
Wystawiłem twoją niewinność na cięższą próbę, niż mogłem
przypuszczać.
Thea wiedziała, że musi natychmiast się uwolnić. Nie była jednak
w stanie wykonać żadnego ruchu. Tym razem Jack bardzo powoli
nachylił głowę, zamknął jej usta pocałunkiem słodkim i pełnym
pożądania, pocałunkiem, który domagał się odpowiedzi.
Thea rozprostowała palce, którymi dotykała piersi Jacka. Pod
opuszkami czuła bicie jego serca. Rozgrzewało ją słońce i żar bijący z
wewnątrz. Traciła kontrolę nad sobą, nie wiedziała już, co się z nią
dzieje. Bliskość Jacka działała jak narkotyk.
Uwolniła się w końcu z jego objęć; puścił ją niechętnie, z
oporami. Oddychał ciężko, w jego oczach było pragnienie, które
widziała w nich już wcześniej.
- Wracam do domu, drogi panie. Muszę pomyśleć o tym, co się
stało, a w pańskiej obecności nie mogę się skupić.
- Przeceniamy myślenie, są o wiele przyjemniejsze sposoby
spędzania czasu - powiedział Jack, przeciągając słowa, ale ruszył za
nią w stronę domu. - Czy w ogóle warto myśleć, droga panno Shaw?
Nie moglibyśmy zająć się czym innym?
Thea uniosła dłoń, jakby chciała go odepchnąć. Nie była w stanie
rozmawiać z Jackiem, nie teraz, kiedy straciła swoje savoir faire.
Cokolwiek powiedziałaby w tej chwili, pogorszyłoby tylko jej
położenie. Nie mogła dłużej pozostać w przesyconym zapachem
kwiatów ogrodzie, obecność Jacka stanowiła zbyt wielką pokusę.
Dla niego to była tylko gra, aż nazbyt dobrze zdawała sobie z tego
sprawę. Merlin po prostu krok po kroku zmierzał do wygrania
zakładu, chciał jej dowieść, że osiągnie to bez trudu. Musi być
nieprzejednana, stanowcza. Byłaby największą idiotką w całym
chrześcijańskim świecie, gdyby wpadła w ramiona tego nicponia,
który chciał zabawić się jej kosztem.
- Wybacz, milordzie - powiedziała lodowatym tonem, obracając
się na pięcie. - Czekają na mnie domowe obowiązki.
Tym razem Jack nie próbował iść za Theą. W jej głowie kłębiły
się sprzeczne myśli na jego temat, nie wiedziała, jak go oceniać: zły,
dobry, przewrotny, zepsuty do szpiku kości? Zrobiła cztery kroki i
zatrzymała się. Było coś, o co od dawna chciała go zapytać. Teraz
nadeszła pora...
- Markizie Merlin - zaczęła powoli - odpowie mi pan na jedno
pytanie?
Jack nieznacznie wzruszył ramionami.
- Jeśli będę potrafił.
- W czasie naszej pierwszej rozmowy zaproponował mi pan
pieniądze i powiedział, że zasady są dla głupców. Naprawdę tak pan
uważa?
Ich spojrzenia się spotkały i Thea nagle poczuła się tak, jakby
stała na skraju niezgłębionej przepaści, która zaraz ją wciągnie na
zawsze, bez ratunku. Jack westchnął głęboko.
- Panno Shaw, jak nikt potrafi pani przywołać człowieka do
porządku - zauważył z wyrzutem. - Jeśli koniecznie chce pani znać
prawdę, była to jedna z najbardziej nieprzemyślanych moich
wypowiedzi. Nie, wcale nie uważam, żeby zasady były dla głupców.
Na twarzy Thei odmalowała się widoczna ulga, pobladłe policzki
zaróżowiły się uroczo.
- Dziękuję - szepnęła.
Jack patrzył za nią, dopóki jej sylwetka nie zniknęła za węgłem
domu, po czym wsadził dłonie w kieszenie i ruszył tą samą drogą,
pogwizdując cicho pod nosem. Dobry Boże, co się z nim dzieje? Jak
to się stało? Panował nad sytuacją, był o krok od wygrania zakładu,
tymczasem panna Theodosia Shaw niemal rzuciła go na kolana tą
swoją przerażającą szczerością połączoną z niewinnością.
Nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale nie mógł dłużej się
oszukiwać, musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Mógł oczywiście
walczyć, ale wynik jawił mu się bardzo niepewny. Poczuł się jak
nicpoń i hultaj bliski nawrócenia na drogę cnoty.
Pokręcił nieznacznie głową. Gdyby ktoś przepowiedział mu coś
podobnego jeszcze kilka dni temu, wyśmiałby tego kogoś. Rodzice od
pięciu lat nalegali, żeby się ożenił, on nawet słyszeć o tym nie chciał,
wolał przelotne przygody z kobietami, które postępowały według tych
samych co on reguł: obie strony szukały przyjemności, unikając
zobowiązań.
Teraz, nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, odstąpił od
wyznawanych dotąd zasad. Jeśli czegokolwiek nauczył się w życiu, to
tego, że nie należy walczyć z losem, przeciwstawiać się mu. Miał
przeczucie, że tym razem dosięgło go jego przeznaczenie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Wybacz mi, moja staruszko, ale to diabelnie trudne. - Bertie
poruszył się niespokojnie na kanapie obitej brokatem. Unikał
zawzięcie wzroku Thei. - Chciałbym ci pomóc, ale muszę wyjechać. -
Przymknął oczy. - Mówiłem ci przecież, jadę do Yorkshire. Nie
będzie mnie przez całe dwa tygodnie.
Thea nie wierzyła ani słowu. Bertie nie potrafił kłamać i teraz też
wykręcał się nieumiejętnie. Sprawę niefortunnego ślubu już sobie
wyjaśnili i znowu byli dobrymi przyjaciółmi, niemniej Thea czuła, że
Bertie coś przed nią ukrywa. Postanowiła poddać go małemu testowi.
- Przecież markiz Merlin jest twoim kuzynem, Bertie. Przez
wzgląd na uczucia rodzinne mógłbyś zaproponować mu gościnę w
Wickham...
- Z rozkoszą. Gdybym nie musiał wyjechać, na pewno bym go
zaprosił. Niestety, mam zobowiązania, muszę być w Yorkshire.
- Ciągle usiłuje pani pozbyć się mnie, panno Shaw - rozległo się
od drzwi.
Thea drgnęła. Nie słyszała, jak Jack wchodzi, i teraz stanęła w
pąsach, zakłopotana, że ją podsłuchał. Podszedł powoli do
marmurowego kominka, tu stanął w nonszalanckiej pozie, opierając
rękę na gzymsie, a tak się ustawił, by patrzyć wprost na Theę.
Poruszyła się niespokojnie w fotelu pod jego uważnym spojrzeniem,
rumieniec na jej twarzy jeszcze się pogłębił.
Przy obiedzie, w towarzystwie Bertiego i Clementine, udawało się
jej unikać spojrzeń Jacka, chociaż nie przestawała o nim myśleć.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że w czasie całego posiłku
zachowywała się tak, jakby jej nie było przy stole.
Dla reszty towarzystwa musiało to być wysoce irytujące, nie
potrafiła jednak się skupić. Jack obserwował ją z niejakim
rozbawieniem, ale i z uwagą, co jeszcze bardziej ją rozstrajało. Kiedy
wspominała pocałunki, które wymienili tego popołudnia...
Dość tego, powtarzała sobie stanowczo, nie będzie dłużej do tego
wracać. Chyba że chce własnej zguby. Thea przywykła do tego, że
jest panią swojego serca. Panowała nad uczuciami, podobnie jak
musiała panować nad domem i kierować losami rodziny. Fascynacja,
jaką budził w niej Jack, wydawała się niebezpieczna i wprowadzała
chaos w jej uporządkowane życie.
- Przykro mi, że nie mogę uwolnić pani od swojego towarzystwa,
panno Shaw - powiedział Jack gładko. - Doktor Ryland mówi, że nie
powinienem ruszać w drogę przed końcem tygodnia, a ja zamierzam
zastosować się do jego wskazówek. Obiecuję wyjechać, kiedy tylko
dostanę pozwolenie od doktora.
- Zapomniałem powiedzieć, że wszyscy jesteśmy zaproszeni na
piątkowy bal do Pendle Hall - odezwał się Bertie, uszczęśliwiony, że
Thea wreszcie zostawiła go w spokoju. - Lady Pendle bardzo nalegała,
chociaż mówiłem jej, że jesteś jeszcze bardzo osłabiony, Jack.
Twierdzi, że nic tak nie uświetni jej balu jak twoja obecność.
Jack skrzywił się.
- Skoro muszę, pojadę. Byłbym niewdzięcznikiem bez manier,
gdybym odmówił. Poczciwa lady codziennie przysyła mi kwiaty ze
swojej oranżerii z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
Thea w skupieniu piła herbatę. W jej oczach lady Pendle była
wiedźmą bez wychowania, a za jej troską o Jacka stały motywy aż
nazbyt czytelne i dalekie od bezinteresownych.
Pendle'owie od lat odnosili się do Thei z lekceważeniem. Raz
tylko była na balu w ich domu i był to koszmarny wieczór, bo
wszyscy tam, szczególnie młodzi Pendle'owie, traktowali ją z
protekcjonalną wyższością. Od tego czasu konsekwentnie odrzucała
wszystkie ich zaproszenia.
- Ja nie pojadę - oznajmiła z miejsca. - Ty, Bertie, też chyba nie
przyjmiesz zaproszenia, wszak wyjeżdżasz niebawem...
Bertie zrobił się czerwony jak burak.
- Och, prawda, zapomniałem. Wyjeżdżam do Lancashire...
- Do Yorkshire - sprostowała Thea delikatnie i Bertie skwapliwie
skinął głową. - Dobranoc, Bertie. Dziękuję, że zechciałeś zjeść z nami
obiad. Życzę miłej podróży i baw się dobrze w Yorkshire.
Jack otworzył przed nią drzwi.
- Przykro mi, że mój kuzyn nie może pomóc, panno Shaw.
Thea dojrzała w jego oczach podejrzanie wesołe iskierki, które
zdawały się mówić, że nie jest mu ani trochę przykro.
- Przeciwnie - odparła słodkim tonem. - To raczej mnie jest
przykro. Serdecznie współczuję wizyty w Pendle Hall. Dostanie pan
za swoje, jak panny Pendle zaczną się do pana umizgać. Ani chybi
któraś rada by pana usidlić.
Jack posłał jej wiele mówiące spojrzenie.
- Dziękuję za troskę, panno Shaw. Może jednak pojechałaby pani
ze mną, dla ochrony?
Thea uśmiechnęła się.
- Czy nicpoń potrzebuje ochrony przed uczciwymi, godnymi
szacunku damami? Jestem pewna, że sam świetnie pan sobie poradzi.
Jack chwycił ją za rękę i wyciągnął do tonącego w półmroku holu,
zatrzaskując za sobą drzwi prowadzące do salonu.
- Nie bądź tego taka pewna, panno Shaw. - Wyprostował się. - A
teraz mówmy poważnie. Naprawdę chce pani, żebym wyjechał z
Oakmantle?
Thea oblała się rumieńcem.
- Przykro mi, że usłyszał pan moje słowa, milordzie. Nie
chciałabym wydać się niegościnna... - Urwała, nie wiedząc co
powiedzieć. Jak wytłumaczyć Jackowi, że powinien wyjechać z tej
prostej przyczyny, że przestał jej być obojętny? Nie mogła przecież
wyznać mu prawdy i zdradzić się ze swoimi uczuciami.
- Chodzi o zachowanie przyzwoitości, jak rozumiem? - zapytał
ostrożnie. - Moja obecność w Oakmantle sprzeciwia się dobrym
obyczajom.
- Tak. - Thea skwapliwie chwyciła się podsuniętej przez Jacka
wymówki. - Niewiele sobie robię z plotek, ale...
- .. .ale wolałaby pani nie dawać do nich powodów. Doskonale to
rozumiem.
Thea zachmurzyła się. Jack podejrzanie ułatwiał jej sytuację.
- Oczywiście, wolałabym...
- Oczywiście - przytaknął. - Pomimo nieskazitelnej reputacji, jaką
pani cieszy się w okolicy, mimo tego śmiesznego koronkowego
czepka starej panny i tego okropnego fartucha, który uparła się pani
nosić.
Thea dopiero teraz uświadomiła sobie, że Jack nadal trzyma ją za
rękę. Próbowała wyrwać dłoń, ale on nie zwolnił uścisku.
- Jeśli chce pan sobie stroić ze mnie żarty, drogi panie...
- Wręcz przeciwnie. Próbuję zachować się jak należy chociaż raz.
Dotąd nie zaprzątałem sobie głowy takimi sprawami.
- W to akurat chętnie wierzę - rzuciła Thea ostrym tonem i raz
jeszcze próbowała uwolnić dłoń z uścisku Jacka. Bez rezultatu.
- Może dojdziemy do kompromisu, panno Shaw? - ciągnął. -
Wyjadę z Oakmantle jutro. Przeniosę się chwilowo do Wickham pod
warunkiem, że pozwoli pani towarzyszyć sobie na piątkowym balu.
Thea zmarszczyła czoło.
- Skoro zamierza pan opuścić Oakmantle, może pan wracać prosto
do Londynu. Nie rozumiem, dlaczego miałby pan zwlekać?
Nie była w stanie niczego wyczytać z ukrytej w cieniu twarzy
Jacka. Jego głos brzmiał chłodno.
- Może nie chcę wracać do Londynu. Proszę o odpowiedź, panno
Shaw.
- Jeśli nie zgodzę się pojechać na bal, nie opuści pan Oakmantle,
czy tak?
- Jeśli nie zgodzi się pani pojechać na bal, ja nie opuszczę
Oakmantle.
- Potrafi pan być naprawdę niemożliwy. Dziwny koncept,
doprawdy, bardzo dziwny. Już mówiłam, że nie ulegnę szantażowi.
- Nazwijmy rzecz perswazją, panno Shaw, może to określenie
lepiej panią do mnie usposobi.
Thea pokręciła głową.
- Dziwny koncept - powtórzyła uparcie - ale nikomu nie
zaszkodzi. Zgadzam się przez wzgląd na moją reputację.
- Oczywiście. - Jack ucałował jej dłoń. - Dziękuję. Pomówię z
Bertiem o koniecznych przygotowaniach. - Podał jej lichtarzyk
stojący na stoliku przy schodach.
- Dobranoc.
- Chwileczkę, panno Shaw.
- Tak? - Thea zdała sobie sprawę, że stoi zbyt blisko Jacka i
cofnęła się szybko, wywołując uśmiech na jego twarzy.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli nie znajdzie pani innego
rozwiązania problemów finansowych, zawsze może pani sprzedać
rzeźby z salonu. Dwie przynajmniej są dłuta Johna Edwarda Carew.
Warte kilka tysięcy funtów każda, chociaż ta z odłamanym nosem
znacznie straciła na wartości. - Ukłonił się z przesadną kurtuazją i
cofnął się do drzwi salonu. - Dobranoc, panno Shaw.
W salonie Bertie dopijał właśnie porto i zbierał się do wyjścia.
- Muszę już jechać, przygotować się do podróży - oznajmił
ponuro na widok Jacka. - Nie rozumiem, dlaczego akurat Yorkshire,
jakbym nie mógł wybrać miejsca bliżej cywilizacji. Mam chyba
nierówno pod sufitem, że się zgodziłem na ten wariacki plan.
- Dzięki, Bertie. Jestem twoim dłużnikiem.
- Tak, mam udawać, że wyjeżdżam, żebyś ty mógł zostać w
Oakmantle. Niech cię diabli, Jack, nie umiem oszukiwać. Thea wie, że
kręcę, zapamiętaj sobie moje słowa. Przed tą dziewczyną nic się nie
ukryje.
- Nie musisz już oszukiwać, Bertie. Zawarliśmy z panną Shaw
kompromis. Ja obiecałem, że przeniosę się jutro do Wickham, a ona w
rewanżu pojedzie ze mną na bal do Pendle Hall.
Bertie nasrożył się.
- Po co były moje opowieści o podróży do Yorkshire? Na próżno
się wygłupiałem?
- Zawsze możesz powiedzieć, że w ostatniej chwili odwołałeś
wyjazd - poradził Merlin polubownym tonem. - Wcale się nie
wygłupiałeś i na pewno nie na próżno, Bertie. Chyba że moje
szczęście nic dla ciebie nie znaczy.
- A w czym widzisz swoje przyszłe szczęście, Jack? Martwi mnie
twoje zachowanie. Niech to dunder świśnie. Skończ te zabawy,
proszę. Chętnie ci pomogę, ale jeśli w jakikolwiek sposób
skrzywdzisz Theę...
Jack spojrzał poważnie na kuzyna.
- Miej do mnie trochę zaufania, Bertie. Na pewno jej nie
skrzywdzę.
- Oby. W każdym razie uważaj, bo będziesz miał ze mną do
czynienia. Kobiety cię lubią, ale zasady są ważniejsze niż...
- Niż instynkt samozachowawczy? - Jack zaśmiał się. - Nie
oskarżaj mnie zbyt pochopnie, Bertie. Wiem, że moja reputacja
świadczy przeciwko mnie, ale zamierzam poprosić pannę Shaw, żeby
za mnie wyszła.
- Wyszła za ciebie? Nie wierzę. Kpisz sobie ze mnie.
- Klnę się na mój honor, że to prawda. - Jack podał kuzynowi
karafkę z brandy. - Wypij kieliszek przed wyjściem. Wyglądasz tak,
jakbyś potrzebował jednego na wzmocnienie.
Bertie usiadł na powrót.
- Ślub... Małżeństwo... - mruczał pod nosem. - Wszystkiego bym
się spodziewał...
- Wiem - powiedział Jack przepraszająco. - Smutny koniec hulaki
i nicponia, ale obawiam się, że ją kocham. Nie ucieknę od tego.
Bertie upił potężny łyk brandy.
- Ona cię nie zechce.
Jack znieruchomiał na te słowa.
- Dlaczego tak myślisz?
- Ponieważ ma cię za hultaja - odparł Bertie. - Nie ufa ci. Co
więcej - dodał z pełnym przekonaniem - nie wyjdzie za mąż dla
pieniędzy. Coś o tym wiem.
Jack westchnął. Właśnie uświadomił Thei, że nie musi wychodzić
za mąż dla pieniędzy, i nie mógł dyskutować ze stwierdzeniem
Bertiego.
- Myślałem, że kobiety lubią sprowadzać nicponi na dobrą drogę -
powiedział smętnie. - Dobry Boże, całe lata broniłem się przed
zakusami matrymonialnie usposobionych panien, przedkładając nad
małżeństwo inne przyjemności, a ty mi teraz mówisz, że jedyna
kobieta, której pragnę, nie będzie mnie chciała? To ja się pytam, gdzie
jest sprawiedliwość na tym świecie?
Bertie uśmiechnął się szeroko.
- Ktoś wreszcie powinien dać ci nauczkę, Jack. Najwyższa pora.
Trafiłeś wreszcie na godną przeciwniczkę - stwierdził bez cienia
złośliwości.
Jack dopił brandy.
- I tutaj muszę się z tobą zgodzić, Bertie. Rzeczywiście trafiłem
na godną przeciwniczkę.
- Ślicznie panienka wygląda, panno Shaw. - Pani Skeffington,
która tego wieczoru pozbyła się fartucha i przyjęła rolę pokojówki, ze
łzami wzruszenia w oczach przyglądała się wystrojonej na bal Thei. -
Markiz Merlin już przyjechał, panienko - dodała. - Czeka na panienkę
w salonie.
Thea zawahała się i raz jeszcze spojrzała w lustro. Nie martwiła
się swoim wyglądem, bo miała jedną jedyną suknię, która nadawała
się na uroczysty wieczór, co z góry eliminowało wszelkie rozterki
dotyczące wyboru toalety. Nikt nie nazwałby jej ostatnim krzykiem
mody, ale była prosta i elegancka. Problem zatem nie tkwił w stroju,
Theę nagle obleciał strach. Miała ochotę wycofać się, nie jechać z
Jackiem na bal.
Przez ostatnie dwa dni, od chwili gdy opuścił Oakmantle, czuła
się przygnębiona. Bardzo jej go brakowało. Dzieci też za nim tęskniły,
nie przestawały o nim mówić. Były nieznośne i hałaśliwe, to znowu
milkły i zamykały się w sobie.
Kiedy próbowała rozmawiać z Nedem o tym, że powinien zacząć
szukać pracy w Londynie, wpadł w złość i zniknął na kilka godzin.
Daisy zaniosła się płaczem, kiedy usłyszała, że Jack nie będzie już
opowiadał jej bajek na dobranoc, a Clara przez cały dzień wygrywała
na starym fortepianie pieśni żałobne. Thea miała wrażenie, że głowa
jej pęknie od tego brzdąkania i zacznie wrzeszczeć z rozpaczy.
Wszyscy tęsknili za Jackiem, ale ona najbardziej.
I oto Jack pojawił się znowu w Oakmantle, czekał w salonie, żeby
zabrać ją na bal, a ona nie miała odwagi zejść na dół.
Wzięła czarną aksamitną pelerynę, torebkę i zaczęła powoli
schodzić po schodach. W rzeczywistości Jack wcale nie czekał w
salonie, jak powiedziała pani Skeffington. Być może tam go
wprowadziła, ale teraz stał u podnóża schodów i mierzył schodzącą
Theę uważnym spojrzeniem, od czubka głowy i starannej fryzury po
atłasowe pantofelki.
Obejrzawszy ją dokładnie, zatrzymał wzrok na jej twarzy.
Uśmiechnął się na ten swój sposób: niedbale, leniwie, a jednocześnie
niebezpiecznie. Thea przestraszyła się, że jeszcze chwila i ten uśmiech
pozbawi ją resztek zdrowego rozsądku. Zebrała wszystkie siły.
- Dobry wieczór.
Jack skłonił głowę.
- Dobry wieczór, panno Shaw. To dla mnie wielka radość widzieć
panią znowu. Wygląda pani doprawdy olśniewająco. Czarująco.
W jego oczach pojawił się błysk, z którego mogła wnosić, że Jack
zamierza mącić jej w głowie. Thei przemknęło przez myśl, że wcale
nie byłaby od tego, i przeszedł ją dreszcz. Niedobrze. Przecież
uczyniła wszystko, by pozbyć się markiza z Oakmantle; jego
obecność była zbyt kłopotliwa. Nie po to włożyła w to tyle wysiłku,
żeby teraz tracić rozum na jego widok niczym nieopierzona dzierlatka.
Przyjęła jego ramię i Jack poprowadził ją do czekającego na
podjeździe powozu. Pendle Hall położony był zaledwie o dziesięć
minut drogi od Oakmantle i Thea nie zastanawiała się wcześniej, co
będzie oznaczać to krótkie sam na sam z Jackiem w zamkniętym
powozie. Dziesięć minut dla takiego nicponia to mnóstwo czasu, żeby
uwieść kobietę.
Thea była spięta, ale Jack zachowywał się przez całą drogę bez
zarzutu, był uprzedzająco uprzejmy, wręcz nadskakujący. Pomógł jej
wsiąść do powozu, siedział w przyzwoitej odległości, poruszał w
rozmowie tematy absolutnie neutralne, mówił o swoim powrocie o
zdrowia, wspomniał coś o braciach i siostrach. Thea była
rozczarowana.
Kiedy dotarli na miejsce, w Pendle Hall rojno już było od gości.
Lady Pendle, nie tracąc czasu, zdążyła zawiadomić wszystkich
znajomych i przyjaciół, że jej bal zaszczyci sam markiz Merlin.
Zgotowano Jackowi gorące przyjęcie, Theę powitano znacznie
chłodniej. Początkowo myślała, że przesadza, słysząc wokół kąśliwe
uwagi, widząc, jak damy odsuwają się lub odwracają plecami na jej
widok. Nie, nie przesadzała, i wkrótce miała się o tym boleśnie
przekonać.
Jack został porwany do tańca przez jedną z panien Pendle, a ją
otoczył wianuszek dam, a właściwie wiedźm.
- To musiała być dla ciebie prawdziwa przyjemność, gościć
markiza Merlina przez cały tydzień w domu, panno Shaw - natarła na
nią przybrana w fioletowe aksamity lady Pendle. Jej słowa wprost
ociekały jadem. - Taki uroczy człowiek i taki okropny wypadek.
Doprawdy nie wiadomo, co bardziej szokuje: czy szaleństwa twojej
siostry, która nie potrafi panować nad łukiem, czy fakt, że zabawiałaś
w swoim domu kawalera, nie mając przyzwoitki.
Thea wzięła głęboki oddech.
- Markiz Merlin był zbyt chory, żebyśmy miały go zabawiać, lady
Pendle. Wracał do zdrowia i nie szukał rozrywek.
Tu odezwała się kolejna matrona z otaczającego Theę kółka:
- Wydaje się, że lord Merlin całkiem już wrócił do zdrowia. Bez
wątpienia to twoja zasługa, wydaje się, że musiałaś go bardzo
starannie pielęgnować, panno Shaw, prawda?
Któraś z dam zachichotała, skrywając twarz za wachlarzem. Thea
potoczyła spojrzeniem po zebranych wokół niej damach. Niektóre
spoglądały na nią z niezdrową ciekawością, inne z otwartą wzgardą,
żadna z sympatią. Była osaczona, nie miała dokąd uciec.
- Moja rodzina z radością zaopiekowała się markizem -
powiedziała bezbarwnym, wypranym z emocji tonem. - Robiliśmy
wszystko co w naszej mocy, by jak najszybciej doszedł do siebie.
- Czy markiz Merlin zamierza długo pozostać w Oxfordshire? -
zainteresowała się lady Pendle.
- Markiz Merlin nie wtajemnicza mnie w swoje plany. - Thea
starała się mówić spokojnie, ale wzbierał w niej gniew. - Myślę
jednak, że niedługo zabawi w okolicy i wkrótce wróci do Londynu.
- Cóż, bez wątpienia nacieszył się już przyjemnościami, jakie ma
do zaoferowania Oakmantle - zauważyła jedna z dam znacząco. - To
człowiek, który szybko się męczy...
- Każdy szybko się męczy, kiedy jest osłabiony - odparła Thea
tym razem już ostrym tonem. Zaczynała tracić opanowanie. Zrobiła
krok, gotowa uwolnić się od towarzystwa wiedźm, choć nie bardzo
wiedziała, gdzie ma szukać przed nimi schronienia. - Zechcą panie
wybaczyć - rzuciła.
- Zatańczy pani ze mną, panno Shaw? - Drogę zagrodził jej
wielmożny Simon Pendle, przystojny młodzieniec, który zwykle
spoglądał na nią z góry, ale tym razem Thea chwyciła się jego
propozycji niczym liny ratunkowej.
- Dziękuję, panie Pendle.
Wyszli na parkiet, zostawiając harpie samym sobie, i Thea
odetchnęła z ulgą. Niedługo cieszyła się ledwie odzyskanym
spokojem, bo Simon Pendle trzymał ją w tańcu o wiele za blisko, niż
wypadało.
- Jak tam układało się z Merlinem, panno Shaw? Wspaniały z
niego gość, nieprawdaż? I bardzo hojny, jak słyszę.
Thea zmrużyła oczy. Czuła, że jeszcze chwila i wybuchnie.
Chciała wierzyć, że źle odczytała obraźliwe słowa Pendle'a,
niewłaściwie zinterpretowała bezczelny ton głosu.
- Rzeczywiście, lord Merlin był bardzo wielkoduszny wobec
mojej rodziny - odpowiedziała chłodno, celowo zmieniając „hojny" na
„wielkoduszny".
Pedle zarechotał głośno.
- Zbytnia skromność, panno Shaw. Chciałbym zamienić z panią
później kilka słów, omówimy sobie parę kwestii. - Ścisnął jej ramię
poufałym gestem.
- Nie sądzę, żebyśmy mieli kwestie do omówienia, panie Pendle -
powiedziała Thea zimno i odsunęła się.
- Dajże spokój... - W kolejnej figurze tanecznej znowu zbliżyli się
do siebie i Pendle niby niechcący przesunął ręką po piersi Thei.
Wstrząsnęła się z obrzydzenia, rumieńce wystąpiły jej na policzki. -
Mówią, że Merlin jutro wraca do miasta. Może po jego wyjeździe
będzie pani bardziej skora rozmawiać ze mną.
Thea miała ochotę zdzielić go na odlew w twarz, na pewno nie
rozmawiać. Odpowiedziała cicho, spokojnie, ale tonem lodowatym:
- Jest pan w wielkim błędzie, sir. Nie mam nic do dodania.
Pendle uśmiechnął się obleśnie.
- Patrzcie no, patrzcie, jak panna zadziera nosa. Nie będzie pani
taka harda, kiedy skończą się pieniądze Merlina...
- Sługa uniżony, Pendle. Panno Shaw, mogę prosić o następny
taniec? - Głos Jacka uciął obelgi Pendle'a.
Thea nie zdążyła wypowiedzieć ostrej riposty, którą miała na
końcu języka. Głęboko dotknięta i zła nie zauważyła nawet, kiedy
orkiestra przestała grać i Jack do nich podszedł.
Simon Pendle ukłonił się i dopiero teraz dostrzegła, że jest mocno
pijany.
- Dobry wieczór, Merlin. Właśnie mówiłem pańskiej uroczej
inamorata, że... - Urwał wystraszony, kiedy Jack zrobił krok w jego
kierunku.
- Myślę, że się pan myli, Pendle, i że panna Shaw zdążyła już
wyprowadzić pana z błędu. - Głos Jacka brzmiał groźnie, jakby ten
miał lada chwila chwycić Pendle'a za gardło. - Gdybyśmy nie byli w
domu pańskich rodziców, pokazałabym, jak bardzo pan błądzi.
Tymczasem - Jack odstąpił o krok - puszczę płazem obrazę, jeśli
jednak zobaczę, że zbliża się pan do panny Shaw, będzie pan miał ze
mną do czynienia.
Podał Thei ramię i oddalili się, zostawiając Pendle'a z
rozdziawionymi ustami.
- To powinno zapewnić nam spokój na resztę wieczoru -
powiedział Jack, spoglądając na Theę. - Dobrze się pani czuje, panno
Shaw?
Thei drżały ręce, Jack uścisnął mocno jej dłoń, jakby chciał ją
uspokoić. Słyszała szepty wymieniane przez gości Pendle'ów na ich
temat. Nie mogła dłużej tego znieść, słowa same wyrwały się jej z
ust:
- Chcę wracać do domu. Zaraz!
- Nie powinna pani uciekać. - Jack chwycił ją mocno za ramię. -
Chce pani tym plotkarzom, tym złośliwcom dać satysfakcję? Chce
pani, by powiedzieli, że panią stąd wypłoszyli? Nie jesteś przecież aż
tak słaba, panno Shaw. Nie wolno się poddawać.
W oczach Thei zabłysł gniew.
- Dobrze panu mówić, markizie Merlin. Jestem tylko pańską
kolejną zdobyczą.
- Theo, wie pani, że to nieprawda.
- Ja wiem, ale ci wszyscy ludzie - Thea zatoczyła gwałtownie
dłonią - uwierzą we wszystko, co najgorsze.
Orkiestra znowu zaczęła grać i zanim Thea zdążyła zejść z
parkietu, Jack porwał ją do tańca. Był to sprytny ruch, bo w trakcie
menueta Thei trudno było się z nim sprzeczać. Spokojna muzyka,
wytworne figury, wszystko to wymagało stosownego, godnego
zachowania. Dostojny taniec stał w żywej sprzeczności z burzą uczuć,
która ogarnęła zdenerwowaną Theę. Ilekroć otwierała usta, żeby
zaatakować Jacka, rozdzielali się w kolejnych pląsach.
- Dla pana to nic - zaczęła, kiedy znowu się spotkali. - Przyjeżdża
pan sobie do Oakmantle i przysparza mi kłopotów.
Tu znowu się rozdzielili, by po chwili na powrót stanąć
naprzeciwko siebie.
- Jest pani niesprawiedliwa - rzekł Jack. - Pani zaczęła, kiedy
wpadła na pomysł poślubienia Bertiego. Trudno wyobrazić sobie
głupszy plan.
Trzymając się za ręce, okrążyli inne pary.
- Niech pan nie zrzuca winy na mnie - powiedziała Thea z urazą. -
Przyjechał pan do Oakmantle, żeby nie dopuścić do naszego ślubu.
- W rzeczy samej - przytaknął Jack. - Działałem w dobrej sprawie
i wyjechałbym, gdyby pani siostra nie postanowiła ustrzelić mnie z
łuku, zmuszając do pozostania u was.
Thea puściła mimo uszu niezaprzeczalną prawdę słów Merlina.
- A teraz próbuje pan odwrócić uwagę od swojego nagannego
zachowania.
Rozdzielili się na moment i po chwili znowu spotkali. Jack
uśmiechnął się szeroko.
- Protestuję. Mojemu zachowaniu nic nie można zarzucić.
- Chce pan zaprzeczyć, że zaproponował mi pan kontrakt? -
spytała Thea. - I że najzwyczajniej w świecie próbował pan mnie
uwieść?
Wykonali kolejną skomplikowaną figurę.
- Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, nie zaprzeczę, ale drugi? - Jack
uniósł brew. - To naprawdę nie w porządku. Nigdy nie próbowałem
pani uwieść.
- Owszem, próbował pan. Założył się pan nawet, taki był pan
pewien sukcesu, ale to ja wygrałam zakład.
Rozdzielili się i za moment znowu spotkali, łącząc dłonie.
- Przyznaję, że wysunąłem taką propozycję - zgodził się Jack - ale
odstąpiłem od zakładu po tym, gdy panią pocałowałem w ogrodzie.
- Ciszej! - Thea ze zgorszeniem rozejrzała się wokół. - Jeszcze kto
usłyszy.
Jack wzruszył ramionami i Thea natychmiast wykorzystała jego
milczenie.
- Mam zatem wierzyć, że wygrałam, bo pan w swojej łaskawości
pozwolił mi wygrać, tak, markizie Merlin? Mam też uznać, że gdyby
próbował mnie pan uwieść, zauważyłabym zmianę w pańskim
zachowaniu?
- Bez wątpienia. Co więcej...
- Tak?
- Droga panno Shaw, uległaby mi pani bez wątpienia. Gotów
byłbym postawić każde pieniądze, że tak właśnie by się stało.
- Och! - Thea tupnęła ze złości i zakłopotana zainteresowaniem
sąsiadów z parkietu, zrobiła taką minę, jakby jej tupnięcie było celowe
i należało do wykonywanej właśnie figury tanecznej.
Ten człowiek doprowadzał ją do furii, szczególnie że miał rację.
Sapnęła gniewnie, dostrzegła w spojrzeniu Jacka rozbawienie i omal
nie krzyknęła, zupełnie już wytrącona z równowagi.
- Markizie Merlin, nie znam większego prowokatora. Ja próbuję
się z panem sprzeczać, a pan bawi się cały czas moim kosztem. Nie
widzę w tym nic śmiesznego. Pana tutaj fetują, a mnie obrażają.
Jack skłonił głowę.
- Wiem i wyrzucam sobie, że nie przewidziałem takiego obrotu
spraw.
- Zrujnował pan moją reputację - rzuciła Thea porywczo. Czuła,
że przestaje panować nad sobą i nic z tym nie potrafiła zrobić. Emocje
brały górę. - Co gorsza, zdobył pan serca mojego rodzeństwa. Teraz
tęsknią za panem, są nieszczęśliwi. Ned marzy o tym, żeby zaciągnąć
się do wojska, Harry, kiedy dorośnie, chce jak pan zostać nicponiem,
a Daisy... domaga się nowego tatusia. Zawrócił im pan niepotrzebnie
w głowach, a nie powinien był się wtrącać.
Przerwała, czując, że za dużo powiedziała. Jej słowa mogły go
zranić i chyba zraniły. Nadal mówił spokojnie, ale w jego głosie było
tyle chłodu, że Thea w jednej chwili zapomniała o złości.
- Jeśli naprawdę pani wierzy, że celowo unieszczęśliwiłem
rodzeństwo, masz prawo mnie łajać, panno Shaw. A jeśli tak się pani
martwi o swoją reputację, radzę, żeby dobrze się pani zastanowiła, bo
oto sama się przyczyniasz do własnego upadku swoim zachowaniem.
Dopiero po tych słowach Thea uświadomiła sobie, że wszyscy
goście ich obserwują, złaknieni skandalu. Nie mogła uwierzyć, że
sama z własnej woli dostarcza tym ludziom upragnionej sensacji,
pożywki do plotek. Zapragnęła, żeby ziemia się rozstąpiła i
pochłonęła ją w jednej chwili.
Gorszy od upokorzenia, które sama sobie zgotowała, był chłód
bijący z zachowania Jacka. Podał jej sztywno ramię i sprowadził z
parkietu. Thea wiedziała, że nie zostawi jej na pastwę
rozplotkowanych harpii, ale czuła, że jej towarzystwo nie jest już mu
miłe. Po prostu spełniał swój obowiązek.
Nie mogła pojąć, dlaczego wypowiedziała te gorzkie słowa.
Owszem, martwiła się o rodzeństwo, i Jack rzeczywiście zawrócił
dzieciom w głowie, a co gorsza, jej także. Dlatego czuła się taka
nieszczęśliwa. Zakochała się w nim i teraz mogła mieć pretensje tylko
do siebie.
Zamknęła oczy i zaraz je otworzyła, mając nadzieję, że przez ten
krótki moment morze ciekawskich twarzy zniknie, czas się cofnie w
cudowny sposób, a ona otrzyma jeszcze jedną szansę.
Niestety, cud się nie zdarzył, twarze nie zniknęły, Jack odnosił się
do niej z dystansem. Czuła się zupełnie bezwolna, bezradna,
zagubiona. Zdesperowana zastanawiała się, czy może być gorzej, niż
jest, kiedy drzwi do sali balowej otworzyły się nagle.
Zaległa cisza. Lady i lord Pendle zostawili przyjaciół, z którymi
rozmawiali, i rzucili się w pośpiechu witać przybyłych. Jack odwrócił
się, spojrzał i zaklął pod nosem.
Thea nawet nie zdążyła się zdziwić, kto przybywa tak późno na
bal, wywołując przy tym takie zamieszanie, kiedy kamerdyner
odchrząknął i oznajmił donośnym głosem:
- Książę i księżna Merlin.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Thea wciągnęła gwałtownie powietrze. Księżna okazała się
kobietą wysoką, prawdziwą grande dame, patrycjuszką w każdym
calu. Odziana w złotogłów, zachowywała dystans. Książę, do którego
Jack był uderzająco podobny, górował nad otoczeniem i wzrostem, i
dumną postawą. Książęcej parze towarzyszył Bertie Pershore, mocno
zakłopotany, z niewyraźną miną.
Thea miała ochotę obrócić się na pięcie i uciec, gdzie pieprz
rośnie, ale było już za późno. Księżna i książę uwolnili się wreszcie
od nadskakujących im Pendle'ów i zmierzali w stronę syna oraz jego
towarzyszki. Thea chciała się cofnąć, ale Jack zacisnął dłoń na jej
ramieniu.
- Jack, kochanie. - Ku zdumieniu Thei surowe oblicze księżnej
rozjaśnił promienny uśmiech. Ucałowała serdecznie syna w policzek i
z tym samym ciepłym uśmiechem zwróciła się do Thei, ujmując jej
dłonie. - Witaj, panno Shaw. Bertie wiele nam opowiadał o pani.
Jesteśmy tacy szczęśliwi, że chcesz wyjść za naszego Jacka.
- Ja... - Thea posłała Bertiemu mordercze spojrzenie i jej drogi
przyjaciel skulił ramiona w poczuciu winy. - Jestem zaszczycona, że
mogę poznać Wasze Wysokości, obawiam się jednak, że...
Zamilkła, bo Jack ścisnął jej ramię z taką mocą, że tchu jej
zabrakło.
- Proszę, mamo, nie wprawiaj panny Shaw w zakłopotanie -
podjął gładko, gdzie Thea przerwała. - Nie ogłosiliśmy jeszcze
zaręczyn.
- Rozumiem, że chciałeś, byśmy poznali twoją wybrankę, zanim
ogłosicie oficjalnie zaręczyny - odezwał się książę, po czym wymienił
z synem uścisk dłoni i zmierzył Theę bacznym spojrzeniem.
Uśmiechnął się serdecznie. - Proszę wybaczyć księżnej niejaką
popędliwość, ale spieszno jej powitać panią w rodzinie.
- Oczywiście. - Zaszokowana Thea znalazła się nagle w objęciach
pachnącej księżnej. - Panno Shaw, Theo... Mogę mówić do ciebie
Thea? Będziesz przecież moją córką. Nie mogłam wprost uwierzyć,
kiedy Bertie mi powiedział. Taka jestem szczęśliwa! - Księżna
zwróciła roziskrzone radością spojrzenie na Jacka. - Najwyższy czas,
żebyś wreszcie się ustatkował, drogi chłopcze. Od dawna
powtarzaliśmy ci, że w twoim wieku...
- Tak, mamo - przerwał Jack pospiesznie matczyny monolog. -
Moglibyśmy później dokończyć tę rozmowę?
- Bezwzględnie - odparł książę i zwrócił się do Thei z błyskiem w
oku. - Czy ja też mogę ci mówić po imieniu? Proszę o taniec.
Uświetnimy bal Pendle'ów. Będą zachwyceni, że pierwsi usłyszą
nowinę. Sprawmy im tę przyjemność. Niech potem opowiadają, że na
ich oczach książę poprowadził przyszłą synową do tańca.
Thea szybko zrozumiała, że jest to nie tyle zaproszenie, ile
rozkaz. Jack też tak odebrał słowa ojca, bo posłał jej markotny
uśmiech, ucałował jej palce w taki sposób, że Thei jeszcze bardziej
zakręciło się w głowie, i podał ramię matce.
- Może napijesz się czegoś, mamo? A potem opowiesz mi, jakim
sposobem się tu znaleźliście, bo trochę się pogubiłem.
Thea też bardzo chciała wysłuchać opowieści księżnej, ale książę
czekał. Nieśmiało przyjęła jego ramię. Była przekonana, że ta
komedia pomyłek zaraz się skończy. Książę położył dłoń na jej dłoni i
ten gest, co ją niepomiernie zdziwiło, dodał jej otuchy.
- Nie rób takiej przerażonej miny, moja droga - rzekł. - Naprawdę
łagodny ze mnie człowiek, chociaż ludzie nie chcą w to wierzyć.
Thea zaśmiała się niepewnie.
- Nie wątpię, Wasza Wysokość, jeśli jednak odkryje pan, że
pańska łagodność została wystawiona na ciężką próbę... że zaistniało
nieporozumienie...
Merlin utkwił w Thei spojrzenie ciemnobłękitnych oczu, tak
podobnych do oczu Jacka.
- Ale tak nie jest, prawda, droga panno Shaw? O żadnym
nieporozumieniu nie może być mowy. Mówiono mi, że jesteś idealną
partią dla mojego syna, co więcej, widzę, że będzie to małżeństwo z
miłości.
Thea milczała. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co miałaby
odpowiedzieć. Książę Merlin zdawał się człowiekiem zbyt
inteligentnym, by miał fałszywie odczytać sytuację, ale dla sobie tylko
wiadomych powodów zinterpretował ją po swojemu. W jego głosie
zabrzmiało tak wyraźne ostrzeżenie, że Thea wolała nie ciągnąć
rozmowy, w każdym razie nie przy tylu świadkach. Byłaby szalona,
gdyby się upierała.
Przybycie księcia i księżnej radykalnie odmieniło jej położenie:
jeszcze przed chwilą okryta odium skandalu, teraz triumfowała.
Kąśliwe uwagi, które słyszała dotąd wokół siebie, zamieniły się w
pełne zazdrości poszeptywania.
- Zaręczona z markizem Merlinem... Dlaczego nie powiedziała
nic wcześniej... Droga Thea ma w sobie tyle wrodzonej delikatności,
tyle skromności... Nic dziwnego, że książę jest zachwycony swoją
przyszłą synową...
Rzeczywiście, książę okazuje mi względy, otacza serdeczną
uwagą, pomyślała oszołomiona Thea. Prowadził z nią lekką rozmowę,
ale komplementy płynęły prosto z serca, kiedy mówił, że przyszła
synowa tańczy zachwycająco. Na koniec zaś powiedział głośno, tak
by wszyscy ciekawscy mogli go słyszeć:
- Dziękuję, moja droga. To była prawdziwa przyjemność, ale
muszę zwrócić cię mojemu synowi, bo gotów zrobić mi awanturę.
Każdy powinien mu zazdrościć takiej uroczej narzeczonej.
Jack rzeczywiście nie spuszczał z Thei wzroku. Ulotnił się chłód,
który wyczuwała w nim zaledwie pół godziny wcześniej. Wpatrywał
się w nią tak intensywnie, że poczuła się przez moment znacznie
pewniej, ale zaraz przyszła myśl, że Jack odgrywa tylko narzuconą mu
rolę w tym qui pro quo i skonfundowała się jeszcze bardziej.
Książę przekazał ją synowi, a ten ujął jej dłoń w taki sposób,
jakby chciał wszystkim wokół pokazać, że Thea należy do niego.
- Jeśli nie jesteś zmęczona, moja kochana, zatańczysz ze mną
ostatniego walca? Teraz, kiedy wszyscy znają nasz sekret, nie musimy
się ukrywać.
Thea zmrużyła oczy. Jack zbyt łatwo i gładko przeszedł od
oficjalnego „panno Shaw" do „moja kochana". W jego oczach
pojawiły się wesołe iskierki, które zdawały się oznaczać, że zamierza
grać do końca rolę szczęśliwego narzeczonego.
Korciło ją, żeby zepsuć mu zabawę, w pełni na to sobie zasłużył,
ale księżna i książę przyglądali się im z zachwyconymi uśmiechami,
więc się pohamowała. Jack objął jej kibić i poprowadził na parkiet.
- Markizie - zaczęła, kiedy rodzice Jacka nie mogli ich słyszeć.
- Jack. Jesteśmy zaręczeni, musisz zwracać się do mnie po
imieniu... Theo!
- Nie jesteśmy zaręczeni - szepnęła. - Nic mi o tym nie wiadomo,
żebym przyjęła twoje oświadczyny, i nie planuję wychodzić za ciebie
za mąż...
- Cicho. - Jack położył jej palec na ustach i Thea natychmiast
umilkła. Żadne słowa tak by jej nie uciszyły jak ten intymny gest. -
Koniecznie chcesz walczyć z dobrym losem? Jeszcze pół godziny
temu wyrzucałaś mi, że zrujnowałem twoją reputację. Teraz
triumfujesz i chcesz to przekreślić?
Zabrzmiała muzyka i zaczęli wirować w walcu. Thea z
przyklejonym uśmiechem, jaki pasował, w jej mniemaniu, do młodej,
szczęśliwie zakochanej kobiety.
- Tak, mój panie.
- Jack.
- Doskonale rozumiem, ale cena takiego położenia wydaje mi
się...
- ...za wysoka?
Jack przygarnął ją w tańcu i Thea chyba jeszcze nigdy nie czuła
tak bardzo, tak dojmująco jego bliskości. Wszystkie jako tako trzeźwe
myśli pierzchły w jednej sekundzie. Spojrzała mu prosto w oczy i
poczuła, że zaczyna drżeć, tyle w nich było nieskrywanej, jawnej
zmysłowości.
- Jesteś pewna, Theo? - Poczuła ciepły oddech Jacka na policzku i
znowu przeszedł ją dreszcz. Wargi markiza musnęły jej usta.
Usiłowała myśleć jasno, przywołać resztki zdrowego rozsądku,
uwolnić się z pajęczyny pożądania, która oplątywała ją coraz mocniej.
Nie było to łatwe i nic nie wskazywało na to, że odniesie sukces.
- To komedia, milordzie - powiedziała bez tchu. - Gra tylko. Nie
wierzę, żebyś chciał się ożenić. Już choćby z racji swojego
usposobienia zupełnie nie nadajesz się do małżeństwa.
- Zapewniam cię, że coraz bardziej skłaniam się ku małżeństwu.
Jack położył jej dłoń na karku i jeszcze bliżej przygarnął do
siebie. Tańczyli teraz mocno przytuleni, niemal spleceni: doznanie
było tak silne, tak obezwładniające, że Thei zabrakło tchu.
- Jack!
- Tak jest znacznie lepiej. - W głosie Jacka zabrzmiała nuta, która
mogła zupełnie rozbroić Theę, istniało w każdym razie takie
niebezpieczeństwo. Nie ukrywał, że jej pragnie. Słyszała to w jego
tonie, czuła w jego dotyku. - Musisz pogodzić się z faktami - ciągnął
cicho. - Moi rodzice pochwycili nas w pułapkę, a zrobili to tak
zgrabnie i sprytnie, że jestem pełen podziwu dla ich strategii. Od
dawna nalegali, żebym się ożenił, i wreszcie dałem im okazję.
Skorzystali i wymusili na mnie swoją wolę, a ja ani trochę tego nie
żałuję.
- Musimy odwołać te fikcyjne zaręczyny. - Thea szukała
odpowiedzi w jego twarzy. Nie wierzyła, by Jack chciał kontynuować
coś, co zaczęło się od sprytnego podstępu księżnej i księcia. - Nie
ożenisz się przecież ze mną.
Jack spojrzał na nią z czułością.
- Dlaczego nie? Jesteś zachwycająca, będziesz wspaniałą żoną.
- Ale... - Thea wykonała pełen desperacji gest. - Robisz dobrą
minę do złej gry, lecz nie przypuszczam, żebyś chociaż mnie lubił, o
małżeństwie już nie wspomnę. Po tym, co ci powiedziałam
wcześniej...
Uśmiech zniknął z twarzy Jacka.
- Mówiłaś poważnie, Theo?
Odwróciła wzrok. Spojrzenie Jacka było zbyt przenikliwe. Kiedy
tak na nią patrzył, czuła się zupełnie bezbronna. Wiedziała jednak, że
paskudnie się z nim obeszła i winna mu jest przeprosiny.
- Nie. Wybacz mi moje słowa. To prawda, że zawróciłeś nam w
głowach, ale nie podejrzewam cię o złe intencje.
- Dziękuję ci z całego serca. Zatem jesteśmy pogodzeni i
zaręczeni... moja ukochana.
Thea spłoniła się, tyle było ciepła w jego głosie. Jack zręcznie
omijał wszelkie jej obiekcje, ale Thea potrafiła być równie uparta jak
Clementine, kiedy chciała przeprowadzić swoją wolę. Zachmurzyła
się.
- Ale...
Jack objął ją mocniej.
- Jeszcze jedno zastrzeżenie, a pocałuję cię tutaj, zaraz.
Thea uśmiechnęła się niepewnie.
- Och, Jack...
- Chyba mimo wszystko cię pocałuję...
- Bądź poważny. Zostałeś pochwycony w pułapkę...
- Owszem, zostałem pochwycony w pułapkę i nie mam nic
przeciwko temu. A ty?
Thea odwróciła wzrok, uciekając od jego przenikliwego
spojrzenia.
- Nie wiem. - Wiedziała tylko tyle, że kocha Jacka, a zarazem lęka
się tak poważnej decyzji.
Bała się, czy wzajemna fascynacja, która niewątpliwie między
nimi istniała, stanowi wystarczająco silną podstawę do zbudowania
trwałego związku. Styl życia Jacka był całkowicie odmienny od jej
własnego i wcale nie była pewna, czy potrafi odnaleźć się w wielkim
świecie. Ponadto zdawała sobie sprawę, że prawie go nie zna. Kochała
go, to pewne, ale nie śmiała mu tego powiedzieć.
- Nie wiem - powtórzyła cicho.
Nie spostrzegła przelotnego grymasu, który przemknął przez
twarz Jacka. Rozluźnił uścisk. Taniec i tak dobiegł końca.
- Odwiozę cię do domu - powiedział chłodno.
Przez całą drogę do Oakmantle księżna mówiła coś do Thei w
wielkim podnieceniu: było to ujmujące, ale zbijało z tropu. Jack, który
dobrze znał swoją matkę, wiedział, że teraz księżna już nie popuści,
będzie parła do celu z siłą żywiołu.
Kiedy zaczęła rozprawiać o terminie ślubu, o wyprawie, a Thea
zbywała ją wymijającymi odpowiedziami, Jack stracił ducha walki.
Miał potwierdzenie tego, co Thea powiedziała mu wcześniej: wcale
nie była pewna, czy chce wyjść za niego za mąż.
Kręcił się niespokojnie na ławce w powozie i milczał. Klął się w
myślach za to, że nie wyjawił swoich uczuć, zanim księżna i książę
pojawili się na balu. Teraz byli zaręczeni niejako niezależnie od
własnej woli i Thea nigdy nie uwierzy, że on naprawdę chce się z nią
ożenić.
Nie oświadczył się wcześniej, bo przestraszył się tego, co
powiedział Bertie, że Thea nie będzie go chciała. Reputacja nicponia i
rozpustnika to poważna przeszkoda, myślał gorzko, kiedy człowiek po
raz pierwszy w życiu chce postąpić uczciwie, w zgodzie z własnym
sercem.
Nie wyjdzie za niego dla pieniędzy. Wiedział o tym, jeszcze
zanim powiedział Thei, ile warte są rzeźby zgromadzone przez jej
ojca. Uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Musi ją przekonać, że
jego uczucia są szczere. Będzie się do niej zalecał z zachowaniem
całego dekorum, tak jak robi to zakochany mężczyzna wobec
ubóstwianej kobiety.
Kłopot w tym, że zaloty to rzecz czasochłonna, a on nie należał do
cierpliwych. Poza tym nie miał gwarancji, że ją przekona i zdobędzie
jej serce. W takim razie pozostawało mu uwieść Theę. Na tę myśl
przeszedł go dreszcz pożądania. Znowu poruszył się niespokojnie i
spróbował skupić myśli.
Czy Thea da się przekonać? Kobieta wyemancypowana, sawantka
o otwartym, chłonnym umyśle powinna być podatna na argumenty
natury intelektualnej. Na razie tkwiła w przeświadczeniu, że on chce
się z nią ożenić wbrew swej woli, na przekór własnym inklinacjom, a
skoro raz nabrała takiego przekonania, odwieść ją od niego nie będzie
łatwo. Czy naprawdę chciał, żeby uznała jego argumenty?
Spojrzał na jej twarz oświetloną migotliwym światłem latarni
powozu i uśmiechnął się znowu. Myśl o przekonywaniu jej była
całkiem miła, ale pomysł uwiedzenia nieporównanie ciekawszy.
- Bardzo cię przepraszam, staruszko, ale co mogłem zrobić? -
Bertie rozłożył bezradnie ręce. Wyglądał jak zbity spaniel. -
Merlinowie koniecznie chcieli wiedzieć, co się dzieje, a ja...
- Ty? Ty miałeś być w Yorkshire, nie w Londynie, mój drogi. -
Thea zerwała się z ławki ogrodowej. - To jakiś absurd, Bertie. Coś ty
nagadał księżnej i księciu, że przyjechali tutaj przekonani, że Jack
chce się ze mną żenić?
Bertie zrobił nieszczęśliwą minę.
- Ślepy by zauważył, co się dzieje między tobą a Jackiem. Jak
opowiedziałem księciu trochę o tobie, a potem jeszcze nadmieniłem,
że Jack zapałał do ciebie niejakim afektem, Merlin zupełnie się
rozkrochmalił. Jeszcze nigdy nie widziałem staruszka w takim stanie.
Thea spiorunowała przyjaciela wzrokiem.
- Podałeś mu na talerzu to, na co czekał. Och, Bertie! Doskonale
wiedziałeś, że książę od pięciu lat nalega na Jacka, żeby się ożenił,
więc postanowiłeś pomóc mu okiełznać syna.
- Nie widzę w tym nic złego - odparł Bertie z godnością i
przesunął palcem po fularze, jakby ten był za ciasno związany. - Nie
rozumiem, z czego robisz problem. Myślałem, że będziesz
zadowolona, w końcu pomogłem ci w tym gnieździe żmij.
Wiedziałem, jak przyjmą cię u Pendle'ów, czułem, że cię tam żywcem
zjedzą.
- To nie ma nic do rzeczy. - Thea uniosła ręce w geście pełnym
desperacji. - Jack nie chce nawet słyszeć o zerwaniu zaręczyn, moja
przyszła teściowa ustala datę ślubu...
- I bardzo dobrze. - Bertie podniósł się z ławki. - Wystarczający
powód, żebyś wyszła za Jacka. Twoje rodzeństwo jest zachwycone.
Ned nie dalej jak wczoraj mówił, jak bardzo się cieszy.
- Jasne, że się cieszy. Teraz będzie miał sponsora i będzie mógł
wreszcie wstąpić do tej swojej wymarzonej armii.
Bertie spojrzał na nią z umiarkowaną sympatią.
- Wiesz, co ci powiem, Thea? Cieszę się, że nie wyszłaś za mnie.
Byłaś taką kochaną dziewczyną, a teraz zmieniłaś się w wiedźmę.
Może Jack oprzytomnieje, zanim będzie za późno.
Thea przestała chodzić w tę i z powrotem i zapatrzyła się na
Bertiego. Miał rację. Pamiętała te czasy, kiedy mało co potrafiło
wyprowadzić ją z równowagi. Nigdy nie była taka jędzowata i
nieznośna jak teraz. Wszystkiemu winien był Jack Merlin. To przez
niego się zmieniła, on namieszał w jej życiu tak bardzo, że już nigdy
nie miało być takie jak niegdyś. Usiadła z powrotem na ławce z
ciężkim westchnieniem.
- Och, wszystko mnie denerwuje, zaraz się złoszczę. Okropna
jestem.
Bertie poklepał ją po dłoni.
- Nie przejmuj się. Nie wszystko stracone. Może uda ci się jeszcze
poprawić. Szczególnie wobec Jacka. Jemu naprawdę na tobie zależy.
Sam mi to powiedział.
I to była ostatnia kropla, która przepełniła kielich goryczy. Thea
zalała się łzami. Bertie aż się cofnął z wyrazem zgrozy na skądinąd
smętnym obliczu.
- Nie płacz, na litość boską! - zawołał. - Nie trzeba.
- Przepraszam, Bertie. - Thea pociągnęła nosem i zaczęła szukać
chusteczki, próbując jednocześnie zapanować nad sobą. Chlipnęła
jeszcze raz. - Zaraz będzie mi lepiej - obiecała.
Wysiąkała energicznie nos, walcząc z ogarniającą ją żałością.
Czuła się okropnie. Paskudnie. Kłóciła się z Jackiem przez bite sześć
dni. Od balu do dzisiejszego ranka. Przyjeżdżał codziennie, zabierał ją
na przejażdżki, zalecał się zgodnie z wszelkimi regułami i rodzice
Thei mogliby tylko tym zalotom przyklasnąć.
Zachowywał się nienagannie, był uosobieniem dobrych manier,
łagodnie sprzeciwiał się wszelkim próbom zerwania zaręczyn. Nie
tracił ani na chwilę pogody ducha i spokoju, a przy tym był tak
wytrwały, że Thea miała ochotę wyć z rozpaczy.
Właśnie tego ranka próbował raz jeszcze ustalić z nią datę ślubu,
na co Thea prychnęła, że nigdy nie wyjdzie za niego za mąż. Przez
twarz Jacka przemknął grymas bólu, ale zniknął tak szybko, że nie
była pewna, czy sobie tego nie wyobraziła.
W każdym razie zyskała tyle, że Jack odwrócił się bez słowa i
odjechał, a ona pobiegła do swojego pokoju i rozpłakała się, nie
bardzo wiedząc, dlaczego tak rozpacza. Potem zajęła się domowymi
sprawami i jakoś przetrwała aż do przyjazdu Bertiego. Teraz znowu
się rozbeczała.
Bertie rzucił jej spłoszone spojrzenie.
- Mam zawołać twoją siostrę? - zapytał z nadzieją w głosie. -
Kobiety znają się na łzach i w ogóle - mamrotał.
Thea pokręciła głową.
- Nikogo nie ma w domu. Ned i Harry grają we wsi w krykieta,
Skeffie zabrała Daisy i Clarę, żeby przyjrzały się rozgrywkom,
Clementine pojechała z wizytą do księżnej. - Thea rozpogodziła się
nieco, wytarła oczy. - Wiesz, Bertie, co mówi księżna? Że z
Clementine jeszcze może być dama. W przyszłym sezonie chce ją
wprowadzić w świat. - Znowu posmutniała. - Ale przecież nie wyjdę
za Jacka...
Bertie prychnął.
- Wyjdziesz za niego czy nie wyjdziesz, tu już przesadziłaś.
Clementine i dama! Już to widzę. Z małpy prędzej zrobiłby damę niż
z tego postrzeleńca.
Thea zachichotała przez łzy.
- Może masz rację. Zbyt wygórowane nadzieje. Och, Bertie -
uściskała go serdecznie - jesteś najlepszym z najlepszych przyjaciół, a
ja jestem dla ciebie taka okropna.
Kiedy Bertie odjechał, Thea włożyła fartuch na suknię z
błękitnego muślinu i poszła do herbarium. Był piękny wiosenny dzień,
w słońcu pod murem z czerwonej cegły zieleniły się kępki mięty,
pietruszki, tymianku. Thea minęła grządki z hyzopem, rozmarynem i
zatrzymała się przy lawendzie. Wyjęła z kieszeni niewielki nóż, ścięła
kilka młodych roślinek i wróciła do domu.
W Oakmantle Hall panowała niezwykła cisza. Thea weszła na
piętro, do swojej sypialni, gdzie zaczęła składać świeżo upraną
pościel, by schować ją do skrzyni z bielizną. Między poszczególne
sztuki wkładała lawendę, a kiedy skończyła, zamknęła wieko.
Zapach lawendy został na palcach i przypomniał jej tamten dzień
w ogrodzie, kiedy Jack trzymał ją w ramionach. Być może w ogóle
już nie wróci, była dla niego taka okropna. Na tę myśl łzy znowu
napłynęły jej do oczu. W ostatnich dniach zrobiła się z niej straszna
beksa, i to jeszcze bardziej wytrącało ją z równowagi.
Nie usłyszała, że ktoś otwiera frontowe drzwi, że idzie po
schodach. Dopiero kiedy rozległy się kroki na korytarzu przed
sypialnią, odwróciła się i zobaczyła Jacka. Stanął w drzwiach i oparł
się o framugę. Nie odezwał się, po prostu stał i przyglądał się, a
spojrzenie miał takie, że Thei zaparło dech w piersiach.
- Jack.
- Thea?
Wyprostował się i podszedł. Dwie myśli równocześnie
przemknęły jej przez głowę. Pierwsza, że nigdy dotąd nie byli sami w
opustoszałym domu. Druga, że Jack jest nicponiem i hultajem.
Ledwie to pomyślała, zrozumiała, z jakimi intencjami on
przychodzi, i serce zaczęło walić jej jak oszalałe. Cofnęła się o krok,
zgniatając kwiat lawendy, który upadł na podłogę. Rozszedł się
intensywny zapach, Jack zbliżył się jeszcze bardziej, oczy mu
pociemniały.
- Muszę z tobą porozmawiać - szepnęła Thea w panice.
Jack nawet się nie zatrzymał.
- Później porozmawiamy.
- Ale...
Thea zrozumiała, że Jack nie zamierza tracić czasu na próżne
dyskusje. Wolał ją pocałować. Nachylił się i otoczył ją ramieniem.
Ledwie musnął jej wargi, a jednak Thea poczuła to najdelikatniejsze z
muśnięć w całym ciele. Położyła mu dłoń na piersi i zdobyła się na
ostatni wysiłek, odchyliła się nieco do tyłu.
- Jack... Co ty robisz?
I znowu to spojrzenie, przed którym nie potrafiła się obronić.
- Zamierzam uwieść cię, Theo. Zalecałem się do ciebie według
wszelkich reguł, próbowałem przemówić ci do rozumu, ale jeśli tylko
w ten sposób mogę cię przekonać, że naprawdę chcę się z tobą ożenić.
- Och, już jestem przekonana.
Jack pokręcił głową.
- Za późno. Jeśli teraz odstąpię, wymyślisz kolejny powód, żeby
mi odmówić. Tylko w ten sposób mogę uczynić cię wyłącznie swoją...
„Uczynić wyłącznie swoją..." Thei znowu zabrakło słów, nie
mogła mówić, ledwie oddychała.
Pocałunek był gorący, namiętny, pełen żądzy. Zagarnęła ją
potężna fala, której nie potrafiła się oprzeć. Nawet nie próbowała.
Rozum mówił jej, że nie ma powodów, by się opierać, że Jack
naprawdę jej pragnie dla niej samej - nie dlatego, by ratować jej
reputację czy pomóc jej rodzinie, ale dlatego, że „chce uczynić ją
swoją", zdobyć jej ciało i duszę.
Drżąca pozwoliła pociągnąć się na łóżko. Kolejny pocałunek był
bardzo długi, słodki, niespieszny, ale równie zapierający dech w
piersiach. W końcu Jack oparł się na łokciu, ściągnął jej z włosów
koronkowy czepek i odrzucił.
- Od dawna chciałem to zrobić - rzekł. - Jeśli zaś chodzi o ten
koszmarny fartuch... - Odnalazł tasiemki i już je rozwiązywał.
Thea próbowała cicho protestować, ale Jack zamknął jej usta
kolejnym pocałunkiem. I znowu nie była w stanie wypowiedzieć
słowa.
- Theo... Chciałem ci powiedzieć, że tamtego dnia, kiedy wpadłaś
prosto w moje ramiona w kościele, poczułem do ciebie coś, czego
nigdy jeszcze nie czułem wobec żadnej kobiety.
Zręcznie rozpinał jej guziki przy sukni. Thea obserwowała jego
poczynania z nikłym uśmiechem na ustach.
- Czy to nie było pożądanie, Jack? - szepnęła ledwie słyszalnie.
- Możliwe - zgodził się. - Tak, zdecydowanie. Ale nie tylko...
Rozpiął suknię do końca i wsunął dłoń pod delikatne muśliny.
- To było coś więcej - ciągnął, dotykając ustami jej skóry. - Moje
uczucia szybko przerodziły się w uwielbienie i... miłość. Musisz
obchodzić się ze mną łagodnie, kochanie, bo nigdy wcześniej coś
takiego mi się nie przydarzyło.
- Naprawdę mnie kochasz?
- Tak.
Dłonie Jacka wędrowały po jej ciele, pieściły, zataczały delikatne
kręgi, rozbudzały w Thei miłość i pragnienie. Znowu ją pocałował i
był to długi, gorący pocałunek. Thea czuła, że się otwiera, że jest
gotowa na jego przyjęcie.
- Domyślam się, że robiłeś to już wcześniej - szepnęła.
- Tym razem jest inaczej...
Thea otworzyła oczy rozświetlone pożądaniem. Bez słowa
wsunęła palce w jego włosy, przyciągnęła go do siebie i teraz to ona
całowała. Miłość, pożądanie, pełna triumfu zaborczość, wszystko
złączyło się w jedno i Jack powoli, z nieskończoną delikatnością
uczynił ją swoją.
Kiedy się obudził, słońce jasną smugą kładło się na skłębionej
pościeli. Thea klęczała w nogach łóżkach i wyciągała głowę, próbując
dojrzeć godzinę na zegarze kominkowym, a jej włosy złociły się w
słońcu, tworząc wokół głowy czarodziejską aureolę.
Thea była czarodziejką, rzuciła na niego urok i już nigdy nie miał
się uwolnić spod jej zaklęcia. Jack na chwilę zatrzymał się przy tej
myśli, spodobała mu się nadzwyczajnie, przyjął ją z uśmiechem i
przeciągnął się leniwie. Thea natychmiast odwróciła głowę: ciemna
sylwetka, zarys postaci z opromienionymi słońcem włosami, i w
Jacku na nowo obudziło się pożądanie.
Całe życie przed nami, pomyślał. Codziennie będzie mógł
przyglądać się Thei, uczyć się na pamięć jej twarzy, odkrywać na
nowo jej ciało. Kiedy omal nie straciła równowagi na skłębionej
pościeli i pochyliła się, szukając oparcia, namiętność wzięła górę.
Chwycił ją w talii i jednym ruchem przyciągnął do siebie.
- Tak sobie myślę, ja wyznałem ci miłość w największej pokorze,
serce moje, ale ty nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz.
Thea spojrzała na niego ze zdumieniem. Miała zaróżowione
policzki, lekko rozchyliła usta.
- Och... myślałam, że wiesz. Oczywiście, że cię kocham.
Jack pocałował ją delikatnie.
- W takim razie muszę jechać po licencję na ślub. Natychmiast.
Nie ma czasu do stracenia.
Thea poruszyła się niespokojnie, jej dłonie ożyły, pieściły Jacka.
- Jack... czy to nie może trochę zaczekać?
- Cóż... - wszedł w nią łagodnie - chyba może trochę zaczekać.
On na pewno nie mógł czekać, a Thea reagowała tak zmysłowo i
żywiołowo, że wszystkie postanowienia wzięły w łeb.
A przyrzekał sobie, że będzie delikatny, że będzie wprowadzał ją
w miłosne arkana powoli, stopniowo, ze zrozumieniem dla jej braku
doświadczenia. Nic z tego. Kochali się jak dwoje spragnionych siebie
szaleńców, do utraty tchu i całkowitego wyczerpania. Leżeli potem
spleceni, nasyceni sobą, szczęśliwi. Powoli wracali na ziemię.
- Dzieci niedługo wrócą - mruknęła Thea.
Jack odmruknął coś sennie w odpowiedzi.
- Musimy wstawać. - Thea uwolniła się z jego objęć i zaczęła
zbierać ubranie rozrzucone po całym pokoju. - Daisy będzie
dopominała się bajki na dobranoc, Clara zechce ci zagrać coś na
fortepianie, chłopcy, jeśli przegrali mecz we wsi, będą żądali
kolejnych lekcji krykieta.
Jack przewrócił się w pościeli i zmierzył Theę od stóp do głów
tym swoim spojrzeniem hultaja.
- A ty czego będziesz ode mnie chciała, kochanie moje?
- Och, tylko tyle, żebyś się ze mną ożenił - odparła Thea lekko. -
To w zupełności wystarczy. - Spojrzała na niego z uśmiechem. -
Wiem, że te rzeźby są warte fortunę, ale z powodów sentymentalnych
nie mogę się z nimi rozstać. Ojciec tak bardzo je lubił. Bardzo mi
przykro, Jack - nachyliła się i pocałowała go - muszę wyjść za ciebie
dla twoich pieniędzy. Nie mam innego wyboru.