Jorstad Jarl Zrozumieć siebie, zrozumieć innych


Jarl Jørstad

ZROZUMIEĆ SIEBIE

ZROZUMIEĆ INNYCH

przekład:

Jacek Kubitsky

0x01 graphic

GWP

GDAŃSKIE

WYDAWNICTWO PSYCHOLOGICZNE

Gdańsk 1998

Tytuł oryginału: Sånn er livet, sånn er du og jeg

Copyright © Jarl Jørstad 1998

Stockholm 1987

Copyright © for the Polish edition

by Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1998

Wszystkie prawa zastrzeżone,

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody

Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego.

Wydanie pierwsze w języku polskim

Redakcja: Bogumiła Cirocka

Korekta: Bogumiła Cirocka

Skład: Maria Chojnicka

Opracowanie graficzne: Agnieszka Wójkowska

ISBN 83-85416-21-8

Druk: Zakłady Graficzne Atext

Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3

Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne

ul. Piastów 1/1a, 81-758 Sopot, tel/fax 058/551-61-04

e-mail: gwpsopot@softel.gda.pl

SPIS TREŚCI

Wstęp

Przedmowa

CZĘŚĆ I

  1. Nasz świat zewnętrzny i świat wewnętrzny

  2. Choroba i problemy życiowe

  3. Od zależności do samodzielności

  4. Nasz stosunek do uczuć

  5. Strata, reakcja żałoby i depresja

  6. Cieszyć się sobą i kochać innych

  7. Sen, fantazja i rzeczywistość

  8. Czy odsłonięcie swego serca innemu człowiekowi pomaga nam?

CZĘŚĆ II

9. Człowiek z lękiem

  1. Pastor z „brzydkimi" myślami

  2. Mięśnie i uczucia

  3. Bóle w stawach nie zawsze są widoczne na rentgenie

  1. Doktorze, bolą mnie plecy!

  2. Jedzenie, ciało i matka

  3. Z jednej skrajności w drugą

  4. Dziewczyna z anoreksją

  5. Dlaczego ktoś chce odebrać sobie życie?

  6. Niektórzy popadają w obłęd

  7. Psychoza Berit

  8. Rola rodziny

Słowniczek

WSTĘP

Jarl Jørstad (ur. 1923) jest norweskim psychiatrą i psychoanalitykiem. Podczas drugiej wojny światowej był więźniem obozów koncentracyjnych w Niemczech i w Polsce. Po ukończeniu studiów medycznych przez wiele lat kierował oddziałem przyjęć w szpitalu Ullevål, największym szpitalu psychiatrycznym w Oslo. Zajmował się leczeniem poważnych przypadków psychoz. Peł­nił funkcję prezesa Związku Psychiatrów Norweskich oraz był przewodniczącym Komitetu d/s Dydaktyki na wydziale medycyny uniwersytetu w Oslo. Jednocześnie żywo się angażował w dzia­łalność popularyzującą wiedzę psychoanalityczną, wygłaszając prelekcje, publikując książki i liczne artykuły w czasopismach fa­chowych. Jego poglądy przyczyniły się do przeprowadzenia wielu pozytywnych zmian w lecznictwie psychiatrycznym w krajach skandynawskich.

Jednym z jego mentorów był Harald Schjelderup (1895-1974), który jako profesor psychologii i czynny psychoanalityk odegrał ogromną rolę w krzewieniu ruchu psychoanalitycznego. Dzięki Schjelderupowi psychoanaliza już w latach 20-tych, stała się w Norwegii dyscypliną akademicką i - w odróżnieniu od wielu innych krajów - ma bardzo silną pozycję w otwartym i zamkniętym lecznictwie psychiatrycznym.

Sztokholm, październik 1997

Jacek Kubitsky

psycholog, psychoterapeuta

kandydat Norweskiego Instytutu Psychoanalitycznego


PRZEDMOWA

W tej książce pragnąłem opowiedzieć zwykłym ludziom o nie­których doświadczeniach, które zdobyłem, pracując jako psychiatra, psychoterapeuta i psychoanalityk. Wiele moich spostrzeżeń dotyczy zarówno pacjentów psychiatrycznych, jak i ogólnych warunków ży­cia, które są udziałem nas wszystkich.

Na kartach tej książki usiłowałem pokazać, że psychiatrzy zajmują się zwykłymi ludzkimi trudnościami i kryzysami, które w pewnych przypadkach są szczególnie bolesne i prowadzą do po­ważnych konsekwencji. Ciężko chorzy pacjenci borykają się z ta­kimi samymi przywarami i słabościami, jakimi obarczony jest każdy z nas. Jednak nie jest rzeczą przypadku, że niektórzy ludzie reagują silniej od innych. Starałem się naświetlić te dwie kwestie w części pierwszej, poruszającej zagadnienia ogólne, oraz w części drugiej, w której przedstawiłem typowe reakcje i przebieg niektórych zabu­rzeń psychicznych. W omawianiu tych zjawisk starałem się wycho­dzić od zjawisk ogólnych i podążać w stronę zagadnień szczegóło­wych, dotyczących poszczególnych jednostek.

Przedstawienie tak złożonego tematu w sposób prosty i przy mi­nimalnym użyciu terminologii fachowej nie jest zadaniem łatwym. Na końcu książki czytelnik znajdzie krótką listę z objaśnieniami terminów (opatrzonych w tekście gwiazdką), których nie udało mi się uniknąć. Zrezygnowałem również z rozważań czysto teoretycz­nych i z bibliografii. Polecam natomiast kilka pozycji w językach skandynawskich wszystkim tym, którzy pragną zapoznać się bliżej z wybranymi zagadnieniami omawianymi w tej pracy.

Historie choroby stanowią meritum książki, zwłaszcza kiedy do głosu dochodzi sam pacjent. Materiał ilustracyjny, opis przypadków chorobowych, pochodzi z wielu źródeł, zarówno z moich własnych doświadczeń, jak i z superwizji młodszych kolegów. Wyróżniające cechy omawianych tu pacjentów zostały tak zmienione, aby zagwa­rantować im pełną anonimowość.

Nie ukrywam, że moje doświadczenia i refleksje opierają się na założeniach psychodynamicznych. Psychoterapia i psychoanaliza - obok pracy ordynatora, wykładowcy i superwizora - najbardziej po­głębiły mój wgląd i stały się największym źródłem natchnienia i ra­dości. Doświadczenia zdobyte podczas prawie trzydziestu pięciu lat pracy przekonały mnie o skuteczności metody psychoanalitycznej, która niekiedy może uwolnić pacjenta od bolesnych objawów, zmie­nić jego postawę i wyzwolić siły niezbędne do lepszego kierowania życiem i bardziej samodzielnego podejmowania decyzji.

Pragnę podziękować moim pacjentom, którzy przekazali mi tak wiele wiedzy o życiu, o ludziach oraz o tym, co stanowi istotę le­czenia. Ponadto nauczyli mnie wyrozumiałości i cierpliwości oraz dali mi siłę, dzięki której łatwiej mogłem dostrzec własne słabe strony. Jestem także głęboko wdzięczny moim dwóm psychoanali­tykom szkoleniowym, profesorowi Haraldowi Schjelderupowi i ma­gister Astri Brun. Dzięki nim nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi i relacje międzyludzkie. Pragnę również podziękować Wenche Margrethe Myhre, która dodała mi bodźca, realizując dla rozgłośni ra­diowej - latem 1985 roku - pięć programów pod wspólnym tytułem „Takie jest życie"; administracji szpitala psychiatrycznego Ullevål, która udzieliła mi urlopu na okres pisania książki; oraz ordynato­rowi Thorowi Kristianowi Island, który przejął w tym czasie wiele moich zadań. Dziękuję także maszynistce Inger-Lise Hallan, która przepisała całą książkę, co znacznie ułatwiło mi pracę.

Sandvika, maj 1986

Jarl Jørstad

ROZDZIAŁ 1

Nasz świat zewnętrzny

i świat wewnętrzny

Świat zewnętrzny, w którym żyjemy, trzyma nas mocno w swo­im uścisku. Świat ten uważamy za „rzeczywistość" albo za „świat właściwy". Odbieramy go przez nasze zmysły i staramy się nim zawładnąć przy pomocy wiedzy, inteligencji i doświadczenia. Ku niemu kierujemy nasze pragnienia, ambicje, dążenia do osiągnię­cia odpowiedniej pozycji społecznej i chęć zdobycia władzy. Świat zewnętrzny jest przede wszystkim światem „rzeczy", o które tak wytrwale zabiegamy w naszej części świata. Tworzą go dobra ma­terialne, takie jak willa, domek letni, samochód, różne symbole sta­tusu i korzyści płynące z życia w społeczeństwie dobrobytu. Jest to również świat techniki i nauk przyrodniczych, który uznaje za prawdę tylko to, co można zmierzyć, zważyć, przeanalizować lub obliczyć przy pomocy matematyki albo statystyki.

W historii ludzkości świat rzeczy był zawsze światem realnym. Od zarania dziejów istniała ziemia, woda, słońce dające ciepło, deszcz zraszający pola i wiejący wiatr. W walce o ujarzmienie sił przyrody człowiek przeszedł od stanu pierwotnego do wyższych form osobowości i kultury. W naszej epoce człowiek osiągnął spekta­kularny postęp w tym „zewnętrznym" świecie - od rozszczepienia atomu aż do podróży kosmicznych. Lecz czy ludzie są dziś bardziej szczęśliwi i bezpieczni? Czy rozwój daje nam gwarancję, że nasi potomkowie unikną tego, co podczas ostatniej wojny światowej spadło na starsze pokolenie - albo czegoś jeszcze gorszego? Na pierwsze pytanie musimy chyba odpowiedzieć „I tak, i nie".

W naszej części świata większość ludzi ma poczucie bezpieczeń­stwa i cieszy się dobrobytem materialnym - w postaci zabezpieczeń przed chorobą, starością, bezrobociem i różnego rodzaju nieszczę­ściami. Mimo to wiele osób odczuwa niepokój, niezadowolenie i lęk - lęk przed sobą, przed przyszłością i śmiercią, a nawet przed nie­znanym w nas samych, przed możliwością czynienia zła. W tym miejscu dochodzimy do drugiego pytania; dziś nie wierzymy już tak naiwnie i niezłomnie jak dawniej w humanizm i postęp. Do­strzegamy coraz wyraźniej, iż technika i nauki przyrodnicze nie są same w sobie dobrem, lecz mogą także zostać użyte do spowo­dowania ostatecznej zagłady. Wszystko zależy od człowieka, który posługuje się tymi rzeczami. Nie zamierzam tu analizować proble­mów współczesnego człowieka ani lęku, jaki udziela się wielu z nas, lecz pragnę wskazać na kilka istotnych czynników.

Postawa, jaką przybieramy wobec świata zewnętrznego i rzeczy, zabarwia także nasz stosunek do ludzi. Nie będąc tego świadomi, wykorzystujemy innych, by osiągnąć własne cele, traktujemy ich jak przedmioty, pozbawione własnej woli i wartości, którymi mo­żemy manipulować w zależności od naszych potrzeb. Z pewnością łatwiej jest dystansować się od takiej postawy, kiedy mówimy o sys­temach ideologicznych lub politycznych, natomiast znacznie trud­niej jest ją dostrzec w naszym stosunku do najbliższej rodziny lub kolegów w pracy. A jak wygląda stosunek rodziców do własnych dzieci? Czy traktują je jak odrębne, niezależne jednostki? Wiemy, że wielu naszych pacjentów padło ofiarą różnych manipulacji, nie z powodu złej woli lub głupoty otoczenia, lecz chyba właśnie dlatego, iż stosunki międzyludzkie stały się dziś mniej osobiste i bar­dziej przepojone światopoglądem technicznym i materialistycznym, typowym dla kultury zachodniej.

Medycyna tradycyjna wraz z ośrodkami kształcenia i instytu­cjami leczniczymi bierze za podstawę tę samą filozofię pozytywi­styczną. Dziś najbardziej imponują odkrycia techniczne. Wydaje nam się, iż rozwój nauk przyrodniczych jest równoznaczny z postę­pem. Zachłystujemy się nowymi metodami laboratoryjnymi, rewela­cyjnymi lekarstwami, sztucznymi nerkami lub transplantacją serca. Proszę mnie dobrze zrozumieć: wszystkie te rzeczy - obok ubezpie­czeń i instytucji socjalnych - są pożyteczne i ważne. Lecz jakie miej­sce w technologii medycznej zajmuje sam człowiek? Jaką rolę od­grywa osoba pacjenta w dyskusjach na temat chorób i symptomów? Jak się czujemy, leżąc w łóżku szpitalnym, zdani na ogromne, ano­nimowe instytucje? Gdy wokół nas stoją różne urządzenia, cala ta medyczna aparatura, a my jesteśmy poddawani niezliczonym analizom i badaniom? Postęp medycyny pomaga nam w zachowaniu życia i tym samym w przedłużeniu jego przeciętnej długości. Jednak nadal nie bardzo wiemy, dlaczego ktoś zapada na jakąś chorobę, i nadal nie potrafimy zapobiec wielu schorzeniom. Nasza zdolność sprawiania, by ludzie prowadzili pełniejsze, bogatsze i bardziej har­monijne życie, znajduje się dalszym ciągu na dość prymitywnym po­ziomie. Pod tym względem technika i nauki przyrodnicze niewiele nam pomagają. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn tego stanu rze­czy jest zaniedbywanie „wewnętrznego" świata człowieka - świata uczuć, potrzeb, sił popędowych, ideałów i możliwości drzemiących głęboko w naszym wnętrzu. Być może adepci wiedzy lekarskiej zbyt rzadko zadawali pytanie:, „Co w zasadzie różni człowieka od zwierzęcia, co jest typowo ludzkie?"

Minęło dziewięćdziesiąt siedem lat od czasu, kiedy Zygmunt Freud (1856-1939) opracował kilka metod, którymi nadal posłu­gujemy się w odkrywaniu „wewnętrznego świata". Dostrzegł on prawidłowości rządzące dynamiką sił wewnętrznych i potrzeb oraz ogromne znaczenie tych sił i potrzeb dla każdego z nas. Doświad­czenia psychoanalizy i zidentyfikowane z nią pojęcia wycisnęły niezatarte piętno na kulturze naszych czasów i na spojrzeniu na człowieka. Stały się one teoretycznym i klinicznym fundamentem psychologii i psychiatrii. Mimo to zadziwiająco niewielu wykorzy­stuje tę wiedzę w swoim życiu. Niektóre pojęcia psychoanalizy we­szły na dobre do naszego języka. Wielu ludzi operuje takimi ter­minami, jak „nieświadome motywy", „wewnętrzne siły popędowe", „konflikty dzieciństwa", „kompleks Edypa" czy „surowe superego". Czy jednak posługiwanie się nimi nie jest właśnie skuteczną formą zwalczania tego „świata wewnętrznego"? Unikaniem wprowadze­nia odpowiednich zmian w myśleniu i zachowaniu? Niewykluczone, że czasami używamy tych uczonych pojęć do zdiagnozowania i za­szufladkowania innych ludzi, zamiast traktować ich jak osoby ma­jące w gruncie rzeczy te same co my właściwości.

Osiągnięcie wyższego stopnia świadomości „świata wewnętrz­nego" powoduje zrozumienie wielu spraw, które deformują nasz obraz siebie i obraz świata. Zaczynamy sobie uświadamiać własne zadufanie, dostrzegamy, że nasze przekonanie o własnej dosko­nałości zostało okupione wyparciem mniej chwalebnych pragnień i przypisaniem ich otoczeniu. Dobrze jest mieć kogoś takiego, na którego zawsze można zrzucić winę, od którego można się zdy­stansować lub kim można pogardzać. Stawia to nas w lepszym świe­tle, a przede wszystkim uwalnia nas od odpowiedzialności i winy. Niektórzy z nas ostro reagują na dyskryminację rasową, lecz jak wygląda nasz stosunek do osób z marginesu, autsajderów, do ludzi, którzy odbiegają od normy, na przykład do osób cierpiących na ner­wicę lub dotkniętych psychozą? Nazywamy ich bez zastanowienia „wariatami" albo „histerykami", podczas gdy sami uważamy się za wzór cnoty i normalności.

Niekiedy jednak zdobywamy się na odwagę i zmniejszamy dy­stans do pewnych niemiłych spraw, przypisując je na przykład są­siadom, rodzicom, żonie czy mężowi lub „nieznośnym bachorom". Tutaj kończy się nasza śmiałość. W żadnym wypadku nie chcemy zobaczyć „belki we własnym oku", nie przyznajemy się, że wiele spraw „szalonych", „chorych", „godnych pogardy" i „anormalnych" tkwi w nas samych, choć są głęboko zagrzebane i ukryte pod płasz­czykiem układnej pobożności, osobistej niechęci lub pedanterii.

Co nas tak przeraża u chorego umysłowo człowieka - dorosłego lub dziecka - którego nawiedzają na pozór niezrozumiałe wyobra­żenia i przeżycia? A może świat schizofrenika nie jest tak niezro­zumiały, jak nam się wydaje? Może jest spokrewniony z myślami i magicznymi wyobrażeniami, które kiedyś, w dzieciństwie, nas na­wiedzały?

Im bliżej jesteśmy chorego, tym mocniej niepokoi nas myśl o współodpowiedzialności za jego stan. Być może, iż my - ty i ja - staliśmy się pośrednio przyczyną jego porażki życiowej, rozczarowa­nia lub lęku. Niewykluczone, że doznania były tak przytłaczające, że chory nie miał innego wyjścia, jak tylko wycofać się ze wspólnoty ludzkiej i pogrążyć się w mrocznej samotności psychozy. Jest to kra­ina cieni, w której pustkę chorego wypełniają fantazje urojeniowe. Niekiedy z powodu niewiedzy lub obojętności nie byliśmy w stanie jej wypełnić poczuciem bezpieczeństwa lub ludzkim ciepłem. Uspra­wiedliwiamy się, zapewniając, że „przecież to niechcący", że „zrobi­liśmy wszystko, co było w naszej mocy". Jak powiedział św. Paweł: „nie czynię dobra, którego pragnę, lecz zło, którego nie chcę".

Czyż zatem nasze życie jest tylko chaosem, w którym grzech pierworodny i występki ojców i matek przechodzą z pokolenia na pokolenie? Czy wszyscy jesteśmy ślepymi niewolnikami, skutymi łańcuchem przyczyn i skutków? Czy człowiek ma wolność wyboru czy pozostaje nam tylko pustka, nihilizm i brak sensu życia?

Osobiście wierzę, że istnieje tylko jedna odpowiedź na te pyta­nia, a jest ona równie banalna, co dla mnie pełna znaczenia. Chodzi tu o uczucie, brak go zwłaszcza tym, którzy cierpią na samotność, ponieważ znaleźli się poza społeczeństwem lub żyją zamknięci w żelaznym uścisku lęku lub psychozy. Uczucie to buduje mosty między osamotnionymi, rozdwojonymi i niekochanymi, niezależnie od tego, czy uważają się za zdrowych czy chorych, czy są poza wspólnotą czy wewnątrz niej. Tym uczuciem jest miłość, która nie stawia warun­ków i żądań, lecz po prostu jest. Jej przejawami są: bliskość, bez­pieczeństwo, akceptacja i tolerancja. Nie sądzę, aby ktokolwiek był zdolny w stu procentach do obdarzania drugiego człowieka takim uczuciem, łącznie z kochającą matką, której wizerunek otaczamy czcią. Jednak uważam, iż miłość - nawet ta nie najdoskonalsza - ma decydujące znaczenie dla osiągnięcia dojrzałości wewnętrznej, odczuwania głębokiej więzi z innymi i światem, rozwoju osobowości i człowieczeństwa. Sądzę ponadto, iż miłość zakłada otwartość wo­bec „nieznanego" w nas samych, wobec „świata wewnętrznego", o którym nasza epoka i kultura zachodnia prawie całkiem zapo­mniały w pogoni za efektywnością, dobrami materialnymi, karierą i władzą. Harmonia, otwartość i tolerancja przejawiana w „świecie zewnętrznym" wobec innych ludzi, narodów i ras, zakłada również otwartość i tolerancję wobec naszego „świata wewnętrznego". To dwie strony tego samego medalu.

ROZDZIAŁ 2

Choroba i problemy życiowe

Psychiatria zajmuje się przede wszystkim relacjami między ludźmi - problemami i kryzysami, które mogą dotknąć każdego z nas. Powodem tych trudności jest najczęściej nasz stosunek do innych bądź do nas samych lub określona sytuacja życiowa. W nie­których przypadkach problemy te sięgają głębiej, stają się bardziej bolesne i przewlekłe, wywołują objawy, którym należy (odpowied­nio) zaradzić. Mówimy wówczas o dolegliwościach „nerwowych" lub „chorobach" psychicznych.

Niektóre dolegliwości są wynikiem fizjologicznych zmian w mó­zgu, na przykład zmiany starcze (zgrzybiałość), albo długotrwa­łego działania takich środków trujących, jak alkohol czy narkotyki. Znacznie rzadziej są one spowodowane na przykład uszkodzeniami głowy lub guzem w mózgu.

My, którzy zajmujemy się psychiatrią, niechętnie mówimy o „chorobach", ponieważ kojarzy się to od razu z czymś „fi­zycznym" wewnątrz głowy lub układu nerwowego, na co należy zażyć lekarstwo. Wiele osób z niechęcią zwraca się ze swoimi bolączkami do psychiatry lub psychologa, nawet, jeśli istnieją bar­dziej „namacalne", „fizjologiczne" przyczyny choroby psychicznej. Przychodzą oni ze swoim lękiem, depresją, fobiami, myślami na­trętnymi albo innymi dolegliwościami psychosomatycznymi. Naj­częściej u podstawy tych objawów leżą problemy życiowe: utrata najbliższej osoby, rozłąka, odrzucenie, rozczarowanie lub konflikty. Niekiedy źródłem objawów jest samotność i izolacja, szczególnie w wypadku ludzi w podeszłym wieku.

Trudności życiowych nie można rozwiązać przy pomocy table­tek, chociaż lekarstwa mogą przynieść okresową - najczęściej ob­jawową - ulgę.

Pomoc jest bardziej skuteczna, jeśli między osobą udzielającą pomocy a osobą potrzebującą jej wywiąże się współpraca polegająca na próbie wspólnego zrozumienia źródeł i przyczyn trudności i na usiłowaniu znalezienia wyjścia z kryzysu.

Większość z nas dysponuje niewykorzystanymi uczuciami i moż­liwościami, posiada siły samouzdrawiające, które wyzwalają się po­przez leczenie rozmową, czyli przez psychoterapię. Niekiedy na­leży przeprowadzić rozmowę z całą rodziną i z ważnymi osobami w najbliższym środowisku, a w razie konieczności skorzystać także z socjalnego aparatu pomocy.

Medyczny, przyrodniczo-naukowy model choroby skupia się bardziej na „chorobie" niż na chorym i często pomija sytuację ży­ciową pacjenta. Model ten jest więc niezbyt odpowiedni w pracy psychiatrycznej, a niekiedy może nawet podsycać nieuzasadnione nadzieje, utrudniać współpracę i osłabiać aktywność pacjenta, która jest warunkiem osiągnięcia czegoś więcej niż złagodzenia samych objawów.

W psychiatrii spotykamy również ludzi, którzy cierpią na poważne choroby psychiczne, czyli psychozy. Niektórzy z nich nie życzą sobie żadnej pomocy, choć domaga się tego otoczenie lub ro­dzina. Wielu ludziom wydaje się często, że psychiatrzy leczą w zasa­dzie tylko takich „szaleńców" i że ktoś najpierw musi „zwariować", zanim zwróci się o pomoc.

Z jednej strony, opinia ta nie jest słuszna, gdyż przytłaczająca większość osób borykających się z dolegliwościami psychicznymi nie jest psychotykami. Z drugiej strony jest prawdą, iż część z nich wymaga leczenia szpitalnego, ponieważ rzeczywiście cierpi na psy­chozy. To znaczy ma wyobrażenia lub doznania zmysłowe, których inni nie są w stanie potwierdzić lub które wydają się niezrozu­miałe, i w konsekwencji budzą lęk. Na przykład pacjentowi, który ma urojenia, wydaje się, że ktoś go prześladuje lub chce mu wyrzą­dzić krzywdę, że znajduje się w centrum uwagi lub działań innych ludzi albo że jest wybrańcem wyższych sił lub samego Boga, prze­znaczonym do spełnienia określonych misji. Niektórzy chorzy żyją w przeświadczeniu, że są przyczyną śmierci, biedy lub choroby in­nych, i dlatego zasługują na karę.

Takie wyobrażenia - do których jeszcze powrócę - nie są tak szalone, jak to się może wydawać. Zawsze noszą w sobie ziarno prawdy, zarówno w znaczeniu zewnętrznym, jak i wewnętrznym, zwłaszcza kiedy spojrzymy na całokształt życia chorego. Ponadto podobne wyobrażenia zawsze pełnią w życiu pacjenta jakąś ważną funkcję, która wyraża nieświadome procesy życia psychicznego.

Większość ludzi niepokoi fakt, że osoby o takich wyobrażeniach nie chcą pomocy lub leczenia i muszą być umieszczane w szpitalu siłą, wbrew swojej woli. Jest to jeden z najtrudniejszych problemów, które napotykamy w leczeniu psychiatrycznym. Na szczęście, więk­szość z nich czuje się już po krótkim czasie tak dobrze, iż można uchylić ten przymus i dalsze leczenie przebiega na zasadzie dobro­wolności. Niektórych pacjentów trzeba jednak zatrzymać w szpitalu na dłuższy okres, co często jest przykre dla chorego i odbija się niekorzystnie na leczeniu. Może to zbyteczne, lecz pragnę mimo wszystko podkreślić, iż celem leczenia przymusowego jest zawsze ochrona chorego przed wyrządzeniem sobie lub innym krzywdy oraz troska o to, aby nie zmarnował szansy odzyskania zdrowia.

Przy każdym szpitalu lub klinice psychiatrycznej działa komisja kontrolna nadzorująca formalne i prawne aspekty leczenia przy­musowego, do której mogą zwracać się pacjenci, skoro tylko sobie tego zażyczą.

W ciągu ostatnich lat na całym świecie wydano wiele ustaw gwa­rantujących przestrzeganie prawa wobec pacjentów psychiatrycz­nych. Nowe ustawy skutecznie zapobiegają nadużyciom i bezpraw­nemu przetrzymywaniu chorego w instytucjach psychiatrycznych. Uważam, że jest to pod wieloma względami słuszne, choć ostatnio wielu psychiatrów twierdzi, iż prawnicy posunęli się za daleko i że część nowych ustaw i przepisów podkreślających prawa pacjenta ogranicza częściowo możliwości jego leczenia, zwłaszcza w ostrej fazie choroby.

To, co powiedziałem na temat pacjentów z innymi dolegliwo­ściami psychicznymi, dotyczy także psychotyków - ich reakcje są wyrazem kryzysu spowodowanego sytuacją życiową, jednak kry­zysu bardziej długotrwałego i głębszego, na który składa się wiele różnych przyczyn. Z tego względu reakcje psychotyczne przynaj­mniej na pozór wydają się poważniejsze od innych reakcji. Dla­tego też zakrawa na paradoks fakt, że psychozy sytuacyjne, zwane także psychozami reaktywnymi, dają się zwykle łatwiej wyleczyć niż przewlekłe stany lękowe lub natręctwa. Większość pacjentów z ostrymi psychozami uwalnia się od urojeń i innych symptomów po kilku dniach lub tygodniach skutecznego leczenia szpitalnego. Jest to kwestia współdziałania dobrej opieki, spokoju, wypoczynku, lekarstw oraz kontaktu z jednym bądź kilkoma osobami, dzięki któ­rym chory powraca do zdrowia i odnajduje się w sobie.

Główny problem polega wszak na tym, że przyczyny kryzysu tkwiące w sytuacji życiowej i społecznej pacjenta i w jego wrażli­wości nadal istnieją. Splot tych dwóch czynników: cech osobowo­ści i sytuacji życiowej określa rodzaj i przebieg załamań psycho­tycznych i kryzysów. Jeśli ani sytuacja życiowa, ani osobowość nie zmienia się, to pacjentowi po wypisaniu ze szpitala grozi nawrót i to nawet dość rychło.

Wspomniałem, że objawy psychotyczne, na przykład urojenia i omamy, mogą nam się wydawać niezrozumiałe lub budzić lęk. Jednak objawy te nie różnią się zasadniczo od stanów, w jakie każdy z nas może popaść w skrajnych okolicznościach. Jeślibyśmy się znaleźli w ścisłej izolacji od świata i ludzi przez dostatecznie długi okres, to nie jest wykluczone, że sami zaczęlibyśmy zastę­pować rzeczywistość własnymi fantazjami i mieć halucynacje lub urojenia. Wskazują na to także doświadczenia laboratoryjne prze­prowadzone ze zdrowymi ludźmi. Podobne zjawiska możemy za­obserwować w określonych warunkach społecznych, na przykład w dużych nieustrukturowanych grupach, oraz w ekstremalnych okolicznościach, którym towarzyszy silny stres fizyczny.

Innymi słowy: każdy z nas nosi w sobie możliwości reakcji psy­chotycznych, nawet, jeśli one w zwykłych warunkach nie docho­dzą do głosu. Nie różnimy się zatem aż tak bardzo od „waria­tów", jak nam się wydaje. Ludzie „normalni" nie zawsze kierują się w swoim życiu rozsądkiem i nie zawsze potrafią świadomie kontrolować swoje zachowanie. Granice między normalnością a nienor­malnością są płynne i nasze działania w znacznej mierze zależą od nasilenia stresu, trudności życiowych i stopnia wrażliwości.

A dziedziczność? Czy nie dziedziczymy skłonności do zaburzeń psychicznych? Często widzimy, że dolegliwości psychiczne, depresje lub psychozy powtarzają się w pewnych rodzinach. Czyż predyspo­zycje do nich nie przechodzą z pokolenia na pokolenie?

Istnieją oczywiście pewne podobieństwa między członkami tej samej rodziny. Wielu uważa, iż jest to uwarunkowane czynnikami dziedzicznymi. Sprawa nie jest jednak taka prosta, albowiem życie psychiczne każdego człowieka jest wypadkową czynników dziedzicznych i środowiskowych. Należy jednak zaznaczyć, ze w przypadku chorób psychicznych prawie nigdy nie chodzi wyłącznie o dziedziczność w sensie biologicznym. To, co dziedzi­czymy, stanowi raczej pewne ogólne właściwości osobowościowe, jak inteligencja, temperament i określone postawy wobec otoczenia, a zwłaszcza wobec najbliższych osób. Dziś wiemy, że wiele czynni­ków, które dawniej uważaliśmy za dziedziczne, jest wynikiem wcze­snego wpływu środowiska, tak zwanej „dziedziczności środowisko­wej", czyli wzajemnego oddziaływania rodziców i dziecka.

W pewnym sensie łatwiej nam przyjąć wyjaśnienie, że dane za­burzenie jest dziedziczne, brzmi to bowiem bardziej obiektywnie i uwalnia nas od poczucia winy. Czynniki dziedziczne kojarzą się ze zrządzeniem losu, którego nikt nie może odwrócić. Następstwem takiej postawy jest pesymistyczny stosunek do leczenia.

Zmiana w spojrzeniu na genezę chorób psychicznych i na zna­czenie okresu wczesnodziecięcego sprawiła, że bycie matką lub ojcem stało się dziś trudniejsze, głównie z powodu ciężaru odpowie­dzialności za rozwój dziecka, jaki spada na rodziców. Całe zagad­nienie sprowadza się w zasadzie do pełnego zrozumienia przyczyn i skutków wzajemnego oddziaływania rodziców i dziecka. Pozwala nam to nie tylko lepiej zrozumieć relacje międzyludzkie, lecz także poprawić jakość leczenia. Na długą metę przyczyni się to z pewno­ścią do pogłębienia wiedzy o zapobieganiu chorobom psychicznym. Jest to jedno z najtrudniejszych a zarazem najważniejszych zadań służby zdrowia. Działania profilaktyczne w psychiatrii muszą sku­piać się na wczesnym rozwoju dziecka i pozycji rodziny w społeczeń­stwie. I nie chodzi tu tylko o sprawy materialne czy mieszkaniowe, lecz przede wszystkim o miłość, poczucie bezpieczeństwa i potwier­dzenie wartości dziecka. Dziecko winno odczuwać, że jest warte samo przez się, a nie dlatego, że zaspokaja potrzeby rodziców, że coś osiągnęło, albo że zachowuje się tak, jak sobie tego życzą dorośli.

Wiele chorób psychicznych jest w zasadzie chorobami deficy­towymi, których geneza tkwi właśnie w braku miłości i poczucia bezpieczeństwa oraz w niedostatecznej afirmacji wartości dziecka. Powrócimy do tych zagadnień w późniejszych rozdziałach.

ROZDZIAŁ 3

Od zależności

do samodzielności

Objawy i dolegliwości psychiczne powstają często na tle trud­ności i kryzysów wywołanych stosunkiem do innych ludzi. Czło­wiek jest tak bardzo uzależniony od otoczenia, że związki z innymi ludźmi należą do najważniejszych spraw w jego życiu. Wiele zależy od tego, ile zadowolenia i poczucia bezpieczeństwa czerpiemy z re­lacji z bliźnimi. Jak to często bywa w życiu, także i tutaj chodzi o za­chowanie równowagi między skrajnościami. Rozwój dziecka prze­biega od całkowitej zależności od rodziców w okresie dziecięcym do samodzielności i niezależności w wieku dorosłym. W dzieciństwie i młodości każdy z nas musi stopniowo się odnaleźć i rozwinąć nie jako kopia swoich rodziców, lecz jako odrębna osoba o wykształ­conej *tożsamości.

Dolegliwości psychiczne mogą powstać nie tylko w wyniku nad­miernej zależności, lecz również z powodu zbyt krótkiego lub nie­dostatecznego okresu zależności i braku bliskich więzi w okresie wczesnodziecięcym.

Schizofrenicy, czyli osoby dotknięte najpoważniejszym zaburze­niem, jakie występuje w psychiatrii, odrzucają często kontakt z in­nymi ludźmi i poczucie wspólnoty z nimi. Za tym odrzuceniem kry­je się najczęściej skrajna zależność, często w powiązaniu z ogromną wrażliwością i poczuciem krzywdy. Swoim zachowaniem schizofrenik pragnie powiedzieć: „doznałem tyle rozczarowań i tyle zła od tych, od których byłem najbardziej zależny, iż teraz wolę zaosz­czędzić sobie przyszłych zawodów, odcinam się więc od wszystkich ludzi i będę żył we własnym świecie".

Podobną postawę, choć w znacznie stonowanej formie, spo­tykamy u ludzi, którzy wprawdzie obcują z innymi, lecz kontaktują się jedynie powierzchownie i bezosobowo. Nie dopusz­czają nikogo do siebie, aby uniknąć emocjonalnego zaangażowania i ponownie nie popaść w uczuciową zależność. Nierzadko chodzi tu o osoby bardzo inteligentne i wykształcone, które cieszą się powo­dzeniem i prestiżem, lecz które w głębi serca czują się samotne i nie-szczęśliwe. Objawia się to zazwyczaj dopiero w depresjach, na które cierpią w takich okresach życia, kiedy brak więzi z innymi staje się szczególnie widoczny, na przykład w okresie młodzieńczym, kiedy rówieśnicy utrzymują intymne związki z płcią przeciwną lub za­kładają rodzinę; w wieku przejściowym, kiedy już minęła większa część życia; a przede wszystkim w starości, gdy brzemię samotności szczególnie daje się we znaki. Z drugiej strony, każdy z nas odczuwa od czasu do czasu potrzebę prywatności i odosobnienia. Jak zawsze, przejście od normalności do skrajności graniczącej z chorobą psy­chiczną jest płynne.

Dlaczego zależność jest dla nas tak ważna, a zarazem tak trudna? Trzeba pamiętać, jak ogromnie sami byliśmy uzależnieni od naszych rodziców. Okres bezbronności dziecka jest dłuższy niż innych żywych istot. Równocześnie brakuje nam instynktów, w które są wyposażone zwierzęta. Zwierzęta otrzymały niejako w darze to, do czego człowiek musi dojść własną pracą; zamiast in­stynktów człowiekowi została dana możliwość uczenia się. Dzięki językowi może on przekazywać wiedzę swoim dzieciom a także na­stępnym pokoleniom. Zdolność ta jest kamieniem węgielnym roz­woju kultury i społeczeństwa. Dzięki długotrwałej zależności od rodziców jesteśmy w stanie przyswoić sobie wiedzę, umiejętności i role społeczne, które warunkują nasze powodzenie w społeczeństwie.

Uczenie się jest ściśle związane z uczuciami, którymi darzymy naszych rodziców będących dla nas wzorcem, na dobre i złe. Dzi­wię się za każdym razem, kiedy widzę, że dorośli zapominają, iż dzieci na początku żyją wyłącznie uczuciami. Uczucia rodzą się w kontakcie z dorosłymi, w pierwszym rzędzie z matką, potem, stopniowo - z ojcem i później (ewentualnie) - z rodzeństwem i in­nymi osobami. Tutaj odbywa się pierwszy trening naszych uczuć, na długo przed nabyciem zdolności myślenia, a nawet przed roz­wojem języka. Każdy człowiek przechodzi na drodze od zależności do samodzielności przez wiele faz i każdy z nas zabiera w dorosłość pewną wrażliwość uczuciową i nierozwiązane konflikty z wcześniej­szych okresów życia. Niekoniecznie musi to prowadzić do większych problemów lub kryzysów. Niektórym jednak nie udaje się wyzwolić od zależności od rodziców. Pozostają emocjonalnie zależni i nigdy nie osiągną pełnej samodzielności. Ich osobowość cechuje niepew­ność, lękliwość i niedojrzałość. Po śmierci rodziców zwykle przeży­wają kryzys, który prowadzi do zaburzeń psychicznych. Niektórzy z kolei zachowują w kontaktach z ludźmi ten sam wzorzec zależno­ści, co w dzieciństwie. Wiele małżeństw i związków nosi znamiona wczesnych relacji, osoba dorosła powtarza w nich model zachowa­nia nabyty w dzieciństwie. W zasadzie, we wszystkich związkach powielamy w mniejszym lub większym stopniu wczesne wzorce współżycia i często „wybieramy" partnera, którego cechy są po­dobne do właściwości jednego z naszych rodziców, zwykle rodzica płci przeciwnej. Zachowanie takie może mieć pewną zaletę, miano­wicie gwarantuje ono pewną ciągłość i jednolitość w życiu.

I znowu nie chodzi tu o albo-albo, lecz o różnicę stopnia. Jeśli w związku dwojga dorosłych ludzi nieświadome więzi i zależności są zbyt silne i zaczynają przypominać relację typu rodzice-dziecko, to związek ten nie może się w pełni rozwinąć. Zachodzi ryzyko, że ten, kto ciągle musi być ojcem lub matką dla swojego partnera czy partnerki, może w końcu na dobre utknąć w tej roli i pozbawić się możliwości bywania dzieckiem i korzystania z pomocy, kiedy znajdzie się w potrzebie. Z kolei, partner, który zawsze gra rolę bezwolnego dziecka, nie potrafi rozwinąć dojrzałych stron osobo­wości, na przykład odpowiedzialności i samodzielności w działaniu. Niekiedy taki układ prowadzi do poważnych kryzysów, zwłaszcza gdy nagle zabraknie partnera.

Wiele kryzysów we współżyciu międzyludzkim ma swoje źródło w nierozwiązanych układach zależności, w których pozostaje jedna ze stron bądź oboje partnerzy. Życie emocjonalne charakteryzuje się prawidłowością, zgodnie z którą im większa nieświadoma zależność od danej osoby, tym silniejsze tendencje - ukryte lub jawne - do uwolnienia się od niej, tym ostrzejszy protest i bunt. Tak reagują zwykle nastolatki w stosunku do swoich rodziców. Im bardziej ci młodzi ludzie są zależni, tym gwałtowniej wyrażają swój sprzeciw -aby się uwolnić i znaleźć własną drogę. Jeśli to się nie uda w młodo­ści, to bunt zostaje odroczony i zwykle przejawia się później - wobec partnera. U podstaw protestu i agresji leży poczucie własnej, nie­świadomej zależności, jednak jego obiektem staje się partner, który teraz musi odpowiadać za wszystkie grzechy rodziców.

W słowach wypowiadanych podczas ceremonii ślubnej kryje się głęboka mądrość życiowa: dwoje młodych musi opuścić matkę i ojca, aby stać się jednym. Najważniejszą przesłanką udanego współżycia dwojga ludzi jest osiągnięcie pewnego stopnia dojrzałości i autonomii w stosunku do rodziców. Dopiero wtedy mogą oni traktować siebie jak równorzędnych partnerów i unikać wyznaczania sobie jednostronnych i zniewalających ról. Związek, w którym partne­rzy wzajemnie się potwierdzają, nie uniknie oczywiście trudności i kryzysów, jednak oni będą mogli swobodnie oscylować między okazywaniem siły a przejawianiem słabości, między udzielaniem a przyjmowaniem pomocy. Obydwoje będą mogli wyciągać z każdego kryzysu pożyteczne nauki. W takim otwartym związku, opartym na bezpiecznych relacjach, partnerzy będą nadal odczuwać wzajemną zależność, lecz będzie to zależność bardziej świadoma i dobrowolna. To właśnie stanowi podstawę miłości, czyli uczucia łączącego dwie samodzielne i równorzędne osoby.

Bezpieczeństwo i wolność są ze sobą sprzęgnięte w szczególny sposób: im bardziej łakniemy bezpieczeństwa, tym bardziej musimy rezygnować z wolności. Powodem przesadnej zależności jest zwykle brak poczucia bezpieczeństwa sięgający korzeniami do najwcze­śniejszych lat. Jest wiele rzeczy, które mogą pozbawić dziecka po­czucia bezpieczeństwa, na przykład brak tego poczucia u rodziców, częste konflikty rodzinne, niespokojna sytuacja w otaczającym świe­cie. Jednak najważniejszym światem dla dziecka są rodzice, którzy jawią się dziecku jako pierwsi bogowie, wszechpotężni i doskonali. Na długo przed wykształceniem zdolności myślenia i rozumowania dziecko musi przystosować się do potrzeb i pragnień rodziców, do ich norm i przekonań. Wszyscy rodzice w pewnym stopniu wyko­rzystują dziecko do zaspokajania własnych ambicji i realizowania planów, w których ono odgrywa określoną rolę.

Nie wszyscy rodzice traktują swoje dziecko jak jednostkę, która z czasem się od nich uwolni i uniezależni. Zdarza się, że pragną -świadomie czy nieświadomie - aby dziecko na zawsze pozostawało pod ich ochroną i było ich własnością, aby zaspokajało ich potrzeby przez całe życie. Niekiedy rodzice bezwiednie przekazują swoim dzieciom różne zadania. Pragną, aby wybrały ten sam zawód, wy­znawały ten sam światopogląd lub realizowały właśnie to, czego im samym nie udało się zrealizować. Takie pragnienia są w su­mie zjawiskiem prawidłowym, lecz łatwo mogą stać się dla dziecka obciążeniem, zwłaszcza kiedy są wyrażane w sposób nieświadomy. Możemy zadać sobie pytanie, czy w takiej atmosferze, pełnej ocze­kiwań i nacisków, dzieci mają wolność wyboru.

Bywa też, że rodzice zbyt wcześnie zmuszają dziecko do usamo­dzielnienia się, wówczas okres zależności trwa zbyt krótko. Rodzi­com, którzy sami nie doświadczyli w dzieciństwie dostatecznej bli­skości i poczucia bezpieczeństwa, niełatwo przelać - przynajmniej w wystarczającym stopniu - te uczucia na własne dzieci. Istnieją też inne powody, dla których rodzicom trudno znieść dłuższą zależ­ność dziecka. Dzieje się tak na przykład wtedy, gdy matka samot­nie wychowuje dziecko lub gdy brak jej wsparcia ze strony rodziny lub najbliższego otoczenia. Kłopoty finansowe lub trudne warunki mieszkaniowe wywierają podobny wpływ. Zarówno warunki spo­łeczne, jak i kulturowe mają tu pewne znaczenie.

Dzieci różnie reagują na taką sytuację. Niektóre wcześnie roz­wijają zdolność radzenia sobie samemu, płacąc za to tłumieniem poczucia samotności lub odrzucenia. Niektóre z nich cierpią później na objawy psychosomatyczne, czyli na dolegliwości fizyczne mające swoje podłoże w życiu emocjonalnym. Takie wczesne usamodziel­nienie się w połączeniu z odrzuceniem, obojętnością lub lekcewa­żeniem ze strony rodziców może doprowadzić do tego, że osoby, które tak zostały potraktowane, popadają w przewlekły alkoholizm, stają się narkomanami lub popełniają przestępstwa. Nie należy jed­nak wyciągać wniosków odwrotnych, mianowicie, że wszyscy prze­stępcy lub narkomani mieli właśnie takie doświadczenia w dzieciń­stwie. Związki przyczynowe są w tych zaburzeniach bardzo złożone, co jednak nie zmienia faktu, że ci, którzy doświadczyli odrzucenia nie potrafią się na ogół przywiązywać do innych ludzie Traktują ich ze sceptycyzmem, otwartą niechęcią lub czują potrzebę zemsty. Zrzucając całą winę na otoczenie, sami posługują się często innymi ludźmi jak przedmiotami. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nigdy nie zaznali bliskich i bezpiecz­nych więzi ze swoimi rodzicami. Ostatecznie ludzie są tacy, jakie są ich dzieci. I takiż jest świat.

Metody psychoterapeutyczne niewiele mogą pomóc osobom o podobnej przeszłości, gdyż podstawowym warunkiem skorzysta­nia z takiej pomocy jest zdolność do nawiązania kontaktu i okazy­wania zaufania, a tego właśnie im brakuje. Ponadto, ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, że wiele przyczyn ich trudności tkwi w nich samych, a nie wyłącznie w „społeczeństwie". Nie rokuje to wielkich nadziei ani na współpracę, ani na zmianę osobowości. Musimy jed­nak zrozumieć te osoby; najczęściej jako dzieci były zaniedbywane, odrzucane lub bite przez rodziców, którzy z kolei nie wiedzieli, jak się obchodzić z bezradnym i zależnym dzieckiem.

Napotykamy tutaj paradoks, który nabiera szczególnej wy­mowy, gdy spotykamy ludzi z poważnymi obciążeniami z okresu dzieciństwa. Z jednej strony jesteśmy w stanie zrozumieć i wyjaśnij przy pomocy metod psychologicznych, dlaczego dana osoba reaguje i działa w określony sposób. Dostrzegamy związki przyczynowe niej tylko w relacjach między rodzicami a dziećmi, lecz także między pokoleniami. Z drugiej strony wiemy, że każda dorosła osoba ponosi pełną odpowiedzialność za swoje czyny, niezależnie od stopnia ich zdeterminowania przez czynniki nieświadome. Zakładamy więc, iż człowiek ma wolną wolę, jest istotą świadomą konsekwencji swojego postępowania i kieruje się zasadami moralności, choć zarazem zdajemy sobie sprawę z czynników determinujących jego zachowanie.

Psychiatria nie mówi nam, jak mamy poradzić sobie z tym paradoksem, a my z kolei nie możemy przymykać oczu na kwestię odpowiedzialności. Naszym zadaniem jest zrozumienie i okazanie pomocy, a nie ferowanie wyroków i potępianie. Wydawanie werdyktów pozostawiamy sądom, a potępianiem słabych zajmuje się, niestety, nazbyt wielu.

W psychiatrii każdego dnia spotykamy przyczyny i zależności, które wyjaśniają ludzkie zachowanie. Naszym zadaniem jest, aby pacjent dostrzegł te związki przyczynowe, jednak wgląd nigdy nie może być celem samym w sobie. Celem leczenia jest raczej umoż­liwienie ludziom wyzwolenia się od tego, co ich wiąże i zniewala w przeszłości i teraźniejszości. Zbyt duża lub zbyt krótka albo niedostateczna zależność od rodziców może być równie fatalna w skutkach. W leczeniu nie chodzi tylko o uświadomienie przyczyn, lecz także o wskazanie możliwości swobodniejszego wyboru, czyli umożliwienie pacjentowi wykorzystania szansy na bardziej dorosłe i odpowiedzialne życie. Nie wszyscy są jednak podatni na takie leczenie, a z tych podatnych niewielu ma do niego dostęp.

ROZDZIAŁ 4

Nasz stosunek do uczuć

Wiele spraw, z którymi stykamy się w psychiatrii, dotyczy kon­fliktów emocjonalnych. Często są to uczucia, z których nie zdajemy sobie w pełni sprawy albo przynajmniej nie bardzo rozumiemy, że są tak silne i sprzeczne. Mówimy, że uczucia te są nieświadome.

Co to znaczy? Skąd wiemy, że jest w nas coś nieświadomego?

Nieświadomość daje znać o sobie na wiele sposobów. Wielo­krotnie łapiemy się na tym, że nasze zachowania lub reakcje - wbrew woli i rozsądkowi - są całkiem inne od zamierzonych. Nie przyjmujemy tego do wiadomości i traktujemy to jak nieprzyjemny fakt, który od siebie odsuwamy. Jeśli jednak takie nasze postępo­wanie powtarza się raz za razem, to trudno oprzeć się wrażeniu, że w grę wchodzą ukryte siły i potrzeby, które kierują nami w rów­nym prawie stopniu co rozum i wola. Z reguły nie wiemy, czym jest to nieznane, i nie zawsze mamy odwagę się do tego przyznać. Przejawiamy zadziwiającą pomysłowość w wynajdywaniu przyczyn naszego zachowania, zarówno na użytek własny, jak i otoczenia. Dokonujemy racjonalizacji, czyli znajdujemy rozsądne powody dla wyjaśnienia spraw, które nie mają nic wspólnego z rozsądkiem.

Nasi partnerzy życiowi lub przyjaciele łatwiej dostrzegają nie­które osobliwości naszego zachowania. Dzieci, ludzie młodzi i wielu pacjentów odznaczają się szczególnie dużą wrażliwością na nieświa­dome postawy i pobudki innych ludzi.

Przeświadczenie o racjonalności naszego postępowania ulega zachwianiu wskutek przejęzyczeń, czynności pomyłkowych lub nagłych zaników pamięci. Jeśli przyjrzymy się bliżej tym zjawi­skom, to odkryjemy to, co przeszło sto lat temu dostrzegł Zyg­munt Freud - mianowicie, że większość „przypadkowych" prze­języczeń lub przeoczeń bynajmniej nie jest przypadkowych, lecz ujawnia określone uczucia i związki. Demaskujemy się, nie zdając sobie z tego sprawy.

Najważniejszą drogą do odkrycia nieświadomego życia wewnętrznego są niewątpliwie sny, które każdej nocy przypominają nam nieodmiennie o świecie wewnętrznym i jego specyficznym ję­zyku symboli i przenośni. Co noc przez około dwie godziny, po­dzielone na cztery lub pięć okresów, każdemu człowiekowi coś się śni, nawet jeśli niewiele pamięta, kiedy się budzi. Sny zawsze mają określone znaczenie, opowiadają naszej świadomości o czymś, co tkwi w naszej nieświadomości. Ich treść stanowią wątki aktualna albo wydarzenia z przeszłości, ukazujące nas samych w prawdziwszym świetle. Jednocześnie sny mówią coś o naszym stosunku do innych ludzi.

Każdy może się nauczyć, jak zapamiętywać sny, i każdy z nas potrafi przy odrobinie dobrej woli także się nauczyć rozumieć ich znaczenie. Trzeba mieć trochę odwagi, gdyż konfrontacja z naszym prawdziwym "ja" nie zawsze przypada nam do gustu.

W psychoterapii lub psychoanalizie uświadamiamy sobie stopniowo nieświadome wzory naszego zachowania i kierujące nim nieświadome siły. Daje nam to możliwość wyzwolenia się od nich, dokonania swobodniejszego wyboru i bardziej celowego działania. Wymaga to od zainteresowanego silnej woli, motywacji oraz chęci poznania własnego świata wewnętrznego. Wiele osób nie ma tych cech i dlatego ta forma leczenia nie byłaby skuteczna w ich wypadku.

Wróćmy jednak do roli uczuć i ich znaczenia w chorobach psy­chicznych. Wiele naszych emocji jest nieświadomych i sprzecznych] ze sobą (ambiwalentnych). Każdy z nas zetknął się z uczuciem lęku. Kiedy poziom lęku jest wysoki, tworzy dogodne podglebie dla wielu dolegliwości psychicznych. Częstokroć lęk mówi o tym, co w nas jest nieznane, sygnalizuje silne uczucia i nieświadome potrzeby. Lęk i strach mają wiele cech wspólnych. Strach dotyczy rzeczy konkretnych, podczas gdy lęk odnosi się do czegoś wewnętrz­nego, nieznanego.

Lęk może być otwarty i świadomy. Silny lęk należy do naj­bardziej bolesnych doznań odczuwanych przez człowieka. Przypomina on wewnętrzny strach, który niekiedy urasta do paniki; człowiek odczuwający go ma wrażenie, że wszystko znika albo że on sam zapada się i ginie. Często uczuciu lęku towarzyszą objawy fi­zyczne, zwykle bóle w piersiach, co wielu opacznie tłumaczy sobie jako niedomagania sercowe. Zazwyczaj puls jest przyspieszony, po­jawiają się trudności z oddychaniem, mięśnie, zwłaszcza w okolicy szyi, barków i piersi, są napięte, czasami ciało oblewa zimny pot.

Lęk może wystąpić również w formie ukrytej - jako niepokój wewnętrzny, podniecenie lub napięcie. Wszystko to są oznaki tego, co nazywamy nerwowością. Szczególnie przykrą cechą takiego lęku - niezależnie od tego, czy jest on otwarty, czy ukryty - jest fakt, że nie znamy jego źródła.

Zdarza się, iż nieświadomość okazuje się tutaj pomocna, prze­obrażając lęk w strach przed określonymi sytuacjami lub rzeczami. Nazywamy to *fobią. Uczucia jawią się wówczas jako mniej bolesne, gdyż jesteśmy w stanie unikać sytuacji wywołujących lęk, na przykład ulic czy otwartych placów (agorafobia) lub małych, zamkniętych pomieszczeń czy wind (klaustrofobia). W kolejnych okresach życia przejawiamy różne skłonności do fobii. Wystarczy tylko pomyśleć, jak wiele osób cierpi na lęk wysokości, lęk przed ciemnością, wodą, przed ostrymi przedmiotami lub lęk przed róż­nymi zwierzętami.

Zdarza się, iż fobie mogą nam coś „powiedzieć" o nieświado­mych przyczynach lęku, choć nie jest to takie proste. Powszechnie lęk przed ciemnością tłumaczy się tym, że ktoś jako dziecko został zamknięty w ciemnym pokoju, a przyczynę fobii kotów upatruje się w tym, że kogoś dawniej przestraszył kot. Jednak częściej fobia wyraża coś w sposób symboliczny, na wzór języka marzeń sennych; kot niekoniecznie musi oznaczać prawdziwego kota, lecz może sym­bolizować miękkość, ciepło, pochlebstwo, przewrotność obnażającą nagle pazury lub kobiecość - wszystko to, co u danej osoby wy­wołuje nieświadomy lęk. Ciemność reprezentuje zwykle lęk przed nieznanym w nas samych lub w innych oraz poczucie osamotnienia. Klaustrofobia symbolizuje często życie jałowe, zniewolone, podczas gdy agorafobia wyraża lęk przed wolnością pójścia w świat, przed uwolnieniem się od zbyt silnych więzi, przed jakąś pokusą, która jest tak przerażająca, iż należy ją bezwzględnie unieszkodliwić.

Lęki i fobie mają wiele przyczyn, jednak za ich objawami kryją się zawsze silne, nieświadome uczucia. Jeden rodzaj lęku od­nosi się do straty i rozłąki, na które wszyscy jesteśmy szczególnie wyczuleni. Ten lęk separacyjny, czyli lęk przed rozłąką, sięga ko­rzeniami do najwcześniejszych lat dzieciństwa i może ulec wzmoc­nieniu podczas kolejnych faz życia.

Inny rodzaj często spotykanego lęku pochodzi z dzieciństwa, z okresu między trzecim a szóstym rokiem naszego życia, i jest spowodowany mieszanymi uczuciami, jakie żywimy wobec rodzi­ców Przez pewien czas kochamy nade wszystko matkę i postrze­gamy ojca jako rywala i konkurenta. W innym okresie życia da­rzymy miłością ojca, a matkę uważamy za rywala i pragniemy się jej pozbyć. Pod koniec tego stadium stosunek matki do syna bądź ojca do córki staje się szczególnie intensywny. Istota zjawiska polega jednak na tym, iż my wszyscy mamy w dzieciństwie mieszane uczucia - czujemy i miłość i nienawiść - wobec naszych rodziców; uczucia te są bardziej gwałtowne, niż to sobie wyobrażamy w wieku dorosłym. Z jednej strony pragniemy zachować wyłącznie dla siebie osobę, którą kochamy, z drugiej - boimy się zemsty ze strony tego, kogo nienawidzimy. Budzi to w nas ogromny lęk, nawet jeśli uczu­cia te ulegają w znacznej mierze *wyparciu w wieku 6-7 lat i potem drzemią już tylko w naszej nieświadomości. Właśnie w tym wieku wyraźniejszy kształt przybiera sumienie, które pomaga nam w pa­nowaniu nad zakazanymi uczuciami. Sumienie staje się źródłem szczególnego rodzaju lęku, który nazywamy poczuciem winy. Te nieświadome uczucia tkwią w nas i reprezentują wrażliwe obszary, które niekiedy ponownie dochodzą do głosu w wieku dojrzałym.

Z pewnym uproszczeniem można stwierdzić, iż lęk często pozo­staje w związku z chęcią agresji i nienawiścią. Okoliczność ta nie­pokoi nas tym bardziej, że celem tych uczuć są właśnie osoby, które szczerze lubimy, albo te, od których jesteśmy zależni. Im bardziej konfliktowy i złożony jest nasz stosunek do rodziców, tym bardziej sprzeczne są nasze uczucia wobec nich, tym łatwiej uaktywniają się podobne emocje w późniejszym okresie życia na przykład w małżeństwie. Nie jest dziełem przypadku, że wiele kobiet cierpiących na agorafobię i lęk wywoływany wychodzeniem z domu zmusza swojego partnera do ciągłego przebywania w domu lub do towarzy­szenia im wszędzie poza domem. Musimy pamiętać, iż taka kobieta jest całkowicie nieświadoma swoich sprzecznych uczuć, zwłaszcza uczucia agresji, które jest uwarunkowane jej stosunkiem do rodzi­ców w okresie wczesnodziecięcym. Składnik agresywny znajduje częściowo ujście w ciężarze, jakim kobieta obarcza mężczyznę z po­wodu swoich objawów, oraz w kontroli, jaką nieświadomie sprawuje nad jego życiem. Jak wiadomo, społeczeństwo nie toleruje agre­sji, zwłaszcza jeśli wyraża ją kobieta. Przyjęty wzorzec zachowania mężczyzn pozwala im na bardziej bezpośrednie przejawianie tego typu uczuć. Wyjaśnia to być może fakt, że lęki i fobie występują znacznie częściej u kobiet niż u mężczyzn, oraz to, że więcej ko­biet cierpi na manię sprzątania lub mycia, „wymiatając" z siebie tłumioną złość.

Mit głoszący, że rodziców, swoje dzieci lub partnera należy tylko kochać, a gniew i wściekłość trzeba ukrywać za wszelką cenę, staje się źródłem wielu problemów dla przedstawicieli obu płci. Istotne jest to, byśmy, okazując innym ludziom te uczucia, zachowali między nimi właściwe proporcje.

Jeśli w dzieciństwie wychowywano nas przede wszystkim w atmosferze miłości, to będziemy patrzeć na siebie jak na osoby dobre i sympatyczne, co z kolei ułatwia nam kochanie innych, nawet jeśli daleko im do doskonałości i nawet jeśli niekiedy rozczarowują
nas lub ranią. Dylemat polega na tym, że właśnie ci ludzie, których najbardziej lubimy, od których najbardziej zależymy, mogą nas najboleśniej zranić lub zawieść. Jeśli w dzieciństwie spotykaliśmy się nie z miłością i akceptacją, lecz z odrzuceniem, obojętnością lub lekceważeniem, to trudno nam kochać innych. Najczęściej będziemy ich traktować tak, jak nas samych traktowano.

Dotychczas mówiłem przede wszystkim o uczuciach ambiwa­lentnych, miłości i nienawiści, i wskazywałem na fakt, że za lękiem lub fobią kryje się często agresja. Mówiąc o zdrowiu psychicznym i chorobach psychiki, należy pamiętać, iż wiele innych uczuć rów­nież odgrywa istotną rolę w tym kontekście. W naszej części świata okazywanie czułości i ciepłych uczuć jest w pojęciu wielu ludzi rów­nie niebezpieczne jak wyrażanie złości. Widać to zwłaszcza u wielu mężczyzn, którzy za wszelką cenę starają się robić wrażenie twar­dych, szorstkich, trzeźwo myślących i niezależnych. Postawa taka wiąże się z obowiązującym w naszym społeczeństwie modelem za­chowania mężczyzn i kobiet, zgodnie z którym małych chłopców uczy się, że nie należy płakać i okazywać słabości. Mężczyźni silniej tłumią uczucia niż kobiety, albo inaczej mówiąc, wielu męż­czyzn skuteczniej wypiera takie uczucia, jak bezradność, zależność, słabość, czułość i ciepło, które często nazywamy uczuciami kobie­cymi (rozdz. 13.).

Wygląda na to, iż wielu mężczyzn jest niedorozwiniętych uczu­ciowo. Zużywają oni wiele energii na przejawianie swoich uzdol­nień oraz aktywności i skuteczności w działaniu. Starają się dokonać wielu rzeczy i imponują w dziedzinach technicznych i ekonomicznych. Trudniej im po prostu „być", żyć pełniejszym i bardziej harmonijnym życiem, kochać kogoś - nie tylko miłością erotyczną. Być może słowa te brzmią dość ostro, lecz mężczyźni jako zbiorowość płacą wysoką cenę za tę jednostronność. Dowodem tego jest fakt, że znacznie krócej żyją. Innym dowodem jest więk­sza niż u kobiet skłonność do zagłuszania problemów alkoholem, a co gorzej, większa podatność na poważne dolegliwości psychoso­matyczne, jak wysokie ciśnienie, zawał serca i wrzód żołądka.

Wydaje się, że dominacja mężczyzn w życiu społecznym stanowi duże zagrożenie nie tylko dla kobiet, lecz i dla samych mężczyzn. Kobiety zachowują bliższy kontakt ze swoim światem wewnętrz­nym i z uczuciami - może dlatego funkcjonują w sposób pełniejszy i zdrowszy.

ROZDZIAŁ 5

Strata, reakcja żałoby

i depresja

Większość z nas szczególnie boleśnie odczuwa utratę kogoś bli­skiego lub rozłąkę z nim. Wiele sytuacji kryzysowych i chorób psy­chicznych, które powodują, że ludzie zwracają się do psychiatry bądź psychologa lub trafiają do zakładów psychiatrycznych, ma swoje podłoże w stracie i rozłące albo w groźbie zbliżającej się utraty ważnych dla nich osób.

Jedną z częstych reakcji na takie sytuacje jest depresja. De­presja jest uczuciem, które - podobnie jak lęk - jest częścią życia. Kiedy ogarnia nas przygnębienie, wszystko staje się mroczne, cięż­kie i beznadziejne. Życie jawi nam się jako puste i bezcelowe, od­czuwamy spowolnienie myślenia i działania, tracimy apetyt oraz zainteresowanie ludźmi i rzeczami.

Prawie każdy popada od czasu do czasu w większe lub mniej­sze depresje. Niektórzy odczuwają to silniej niż inni; przygnębienie trwa dłużej, sięga głębiej, wywołując na przykład poczucie winy, które innym może się wydawać niedorzeczne. Osiem na dziesięć osób przebywających na oddziałach psychiatrycznych cierpi na ob­jawy depresyjne, wiele z nich dręczą myśli samobójcze. Nierzadko depresja jest tak głęboka, że przechodzi w psychozę.

Nasuwają się w tym miejscu dwa pytania: Dlaczego odczuwamy tak boleśnie stratę kogoś bliskiego? Jak wygląda związek między stratą a depresją? Już wcześniej podkreśliłem zależność każdego człowieka od innych ludzi, szczególnie w pierwszych latach życia. Z punktu widzenia dziecka rodzice są istotami wszystkowiedzącymi i doskonałymi. W planie zewnętrznym rekompensują oni naszą całkowitą bezbronność i kruchość. Lecz ani idealna matka, ani najlepszy ojciec nie są w pełni doskonali. Ich cierpliwość i zdolność do okazywania miłości ma swoje granice. Nawet najbardziej oddanych rodziców ogarnia czasami znużenie, czują strach, złość lub zwątpienie. Wiele matek i wielu ojców miewa okresy depresji, nawiedzają ich niekiedy myśli, żeby przynajmniej na pewien czas pozbyć się dziecka. Wielu z nich nie może liczyć na pomoc dziadków lub innych krewnych. Coraz więcej matek żyje samotnie i dźwiga na swoich barkach całą odpowiedzialność za los dzieci, co zwykle prowadzi do wyczerpania pracą i przygnębienia. Dziecko najczę­ściej odbiera zapracowaną matkę jako emocjonalnie nieobecną lub obojętną. Reakcje dziecka są podobne, kiedy rodzi się nowy brat lub siostra, zwłaszcza gdy uwaga rodziców nazbyt skupia się na najmłodszym potomku. Jako dorośli zbyt szybko zapominamy, jak odbieraliśmy świat przez pierwsze lata naszego życia.

Zaledwie kilka dziesięcioleci temu wśród wychowawców i rodziców przeważał pogląd, iż dziecka, które krzyczy, nie należy brać na ręce, zmieniać mu pieluszek czyje karmić. Mówiono, że nie należy| „rozpieszczać" dziecka, lecz zajmować się nim w ściśle określonych porach, i że w ogóle dziecko powinno wcześnie nabrać „zdrowych" przyzwyczajeń.

Obecnie wiemy więcej na ten temat. Dziecko poniżej trzech lat, które czuje się opuszczone i całkiem samotne, nie ma z reguły żad­nej możliwości poradzenia sobie w takiej sytuacji. Samotność jest odbierana przez dziecko jako straszliwa katastrofa. Małego dziecka nie da się po prostu rozpieścić. Należy możliwie jak najszybciej i jak najlepiej zaspokoić jego potrzebę kontaktu fizycznego, pocie­szyć je i uśmierzyć jego lęk, nakarmić lub zmienić pieluszki. Więk­szość matek słusznie polega na swoich naturalnych i spontanicznych reakcjach. Tylko w przypadku, kiedy są w rozterce, zwracają się po radę do osoby bardziej doświadczonej lub zaglądają do po­radników, które dziś są znacznie lepsze niż 25-30 lat temu.

Jako psychiatra, dostrzegam poważne następstwa tego, co przed kilkunastu laty było powszechnie stosowaną praktyką - mianowi­cie, że oddzielano matkę od dziecka, jeśli któreś z nich musiało pójść do szpitala. Niekiedy wprowadzano nawet zakaz odwiedzin głownie z uwagi na personel szpitalny. Na szczęście, obecnie jest inaczej i matki mogą przebywać wraz z małymi dziećmi podczas całego okresu leczenia, nawet na wielu oddziałach chirurgicznych.

Wszystkie te okoliczności - i wiele innych - o które większość z nas się starała, przyczyniły się do tego, że jesteśmy szczególnie wrażliwi na rozłąkę. Stopień tej wrażliwości wiąże się ściśle z naszym dzieciństwem, a przede wszystkim z okresem stop­niowego przechodzenia od zależności do samodzielności pomiędzy pierwszym a trzecim rokiem życia.

Dla wyjaśnienia związku między utratą kogoś bliskiego a de­presją posłużę się pojęciem reakcji żałoby. Gdy człowiek dorosły straci ważną dla siebie osobę, odczuwa głęboki żal. Żałoba obej­muje zwykle trzy fazy. Na początku przechodzimy przez fazę szoku, w której zwykle nie przyjmujemy do wiadomości, że kogoś stracili­śmy. Mówimy sobie, że to po prostu nieprawda. W następnej fazie buntujemy się przeciw losowi lub przeciw osobie, która od nas ode­szła. Stopniowo przychodzi faza, w której ze smutkiem akceptujemy to, co się stało, odczuwamy przygnębienie i brak ukochanej osoby. Po jakimś czasie pojawiają się wspomnienia wszystkiego dobrego, co nas z nią łączyło.

Przechodzenie przez kolejne etapy żałoby trwa dość długo. W wypadku śmierci kogoś bliskiego, rok żałoby nie jest w żaden sposób długim okresem. Ten czas nazywamy zwykle pracą żałoby, którą należy wykonać, jeśli chcemy, aby utrata nie pozostawiła po sobie tylko negatywnych wspomnień, lecz stała się doświadczeniem życiowym, które może mieć dla nas również znaczenie pozytywne. Być może brzmi to nieco dziwnie, że „wykonujemy" pracę żałoby, lecz jest to praca wewnętrzna, coś, co po prostu należy zrobić. W na­szych czasach wielu ludzi pragnie tego uniknąć i wzdraga się przed uczuciami smutku, rozpaczy i goryczy. Nie należy tłumić w sobie bolesnych uczuć wywołanych stratą. Wszystkie emocje i wspomnie­nia mające związek z utraconą osobą winny znaleźć swój pełny wy­raz. Ułatwi nam to zachowanie wspomnień związanych z utraconą osobą, które mogą się stać źródłem ożywczej radości. Ponadto po­może nam to również zachować zdolność do nawiązywania bliskich stosunków z innymi ludźmi. Poprzez pracę żałoby możemy zdo­być wyjątkowe doświadczenie życiowe, dzięki któremu staniemy się bardziej samodzielni i dojrzali. Natomiast niedostateczna praca ża­łoby może nam utrudnić to zadanie i doprowadzić do zamrożenia uczuć, w efekcie czego żałoba przedłuży się i przejdzie w depresję, albo też doprowadzi do wyidealizowania osoby utraconej kosztem kontaktów z innymi ludźmi.

Omawiam ten temat tak szczegółowo, ponieważ wielu ludzi na­dal nie zdaje sobie sprawy z ogromnego znaczenia pracy żałoby. W świecie zachodnim występują liczne tendencje zmierzające do nieuznawania zjawiska śmierci za nieodłączny składnik ludzkiej rzeczywistości. Doprowadziły one do ograniczenia tradycyjnych rytuałów pogrzebowych, które dawniej wydatnie pomagały w pracy żałoby,

Podobieństwo między żałobą a depresją zostało dostrzeżone już przez Zygmunta Freuda. Zauważył on, że wielu pacjentów cier­piących na depresję przeżyło utratę bliskich osób, która wycisnęła na ich psychice niezatarte piętno. I w przypadku utraty, i w de­presji przygniatał ich smutek, brak ochoty do życia, niekiedy wy­rzuty sumienia i gniew. Freud utrzymywał, iż między normalną ża­łobą a depresją zachodzi istotna różnica. W wypadku reakcji żałoby przeważają uczucia pozytywne w stosunku do opłakiwanej osoby, podczas gdy w depresji częściej występują uczucia ambiwalentne i agresywne. Aby móc odczuwać żałobę po kimś, należy posiadać określoną siłę, albo inaczej mówiąc, aby znieść coś, co jest złe, na­leży przedtem doświadczyć czegoś dobrego, co może złagodzić ból spowodowany utratą. Praca żałoby wymaga ponadto określonej doj­rzałości. Taka dojrzałość pojawia się zasadniczo dopiero w wieku 8-10 lat. Przed osiągnięciem tego wieku trudniej jest uporać się ze stratą, zwłaszcza jeśli relacje dziecka z rodzicami były złożone. Au­striacki psycholog Rene Spitz (1887-1974) stwierdził przed wielu laty, że noworodki i niemowlęta, które straciły kontakt ze swoimi matkami i nie otrzymały odpowiedniej rekompensaty emocjonal­nej, rozwijają tak zwaną depresję anaklityczną, popadają w apatię, a nawet umierają, chociaż są karmione i otoczone właściwą opieką. Inne badania potwierdziły znaczenie utraty i rozłąki dla dziecka, zwłaszcza w wieku 3-4 lat, oraz wagę tych przeżyć, których na­stępstwa trwają przez całe życie.

Na postawione na wstępie pytanie dotyczące związku między stratą a depresją pragnę odpowiedzieć, że w wielu przypadkach taki związek występuje. U osób, które cierpią na poważne depresje w wieku dorosłym, często dochodzą do głosu przeżycia utraty ko­goś bliskiego w okresie wczesnodziecięcym, często zapomniane, na które potem nakładają się aktualne przeżycia.

Wiemy skądinąd, że nie tylko śmierć ważnych dla nas osób pro­wadzi do depresji. Strata ukochanego zwierzęcia, które dla wielu ma tę samą wartość co najbliższy przyjaciel, również może nas po­grążyć w depresji. Duże znaczenie ma też utrata pracy lub miesz­kania oraz wartości bardziej oderwanych, na przykład kariery, prestiżu bądź dobrego imienia. U podłoża prawie wszystkich de­presji leży utrata poczucia własnej wartości. Im mniej nawiązaliśmy w dzieciństwie dobrych i bliskich kontaktów, im wyraźniej złe przeżycia górują nad dobrymi, im wrażliwsze jest nasze poczucie własnej wartości - tym większa skłonność do reagowania depre­sjami, gdy dotknie nas w wieku dorosłym zgon kogoś bliskiego, rozczarowanie lub klęska, jedno z tych doświadczeń, których życie nam nigdy nie skąpi.

Lecz czy depresje nie są objawem zakłóceń biochemicznych w układzie nerwowym? Czyż nie dlatego depresję leczy się dziś głównie farmakologicznie, czyli przy pomocy tabletek? Oczywiście, że wszystkim objawom i chorobom psychicznym towarzyszą pro­cesy biochemiczne zachodzące w układzie nerwowym. Wiedza na temat biochemicznych mechanizmów depresji rozwinęła się czę­ściowo w oparciu o badania działań określonych lekarstw, które skutecznie wpływają na depresje, zwłaszcza na jej najcięższe wa­rianty. Jednak nie należy mylić przyczyn choroby z jej mechani­zmami. Skuteczne działanie leków nie oznacza jeszcze, że w lecze­niu depresji można zapomnieć o emocjonalnych - wewnętrznych i zewnętrznych - przyczynach.

Na zakończenie pragnę powiedzieć, że depresje są bardzo czę­stym sposobem reagowania na utratę, rozczarowanie i porażkę. Podobnie jak w wypadku żałoby, ważne jest to, abyśmy mogli się przed kimś otworzyć, wyrazić wszystkie uczucia i myśli wywołane depresją, łącznie z naszym stosunkiem do innych ludzi i do sytu­acji życiowej. W niektórych przypadkach depresja jest tak głęboka i długotrwała, że przeradza się w chorobę psychiczną wymagającą fachowej pomocy. Tutaj ważnym środkiem zaradczym jest zarówno psychoterapia, jak i przyjmowanie leków. Niekiedy konieczny jest pobyt na oddziale psychiatrycznym. Dzięki skutecznej pomocy i le­czeniu ogromna większość chorych dość rychło wychodzi z mroków depresji.

ROZDZIAŁ 6

Cieszyć się sobą

i kochać innych

Niełatwo jest pisać o miłości, choć większość z nas czuje intuicyjnie, iż ma ona ogromne znaczenie dla zrozumienia wielu ludzkich problemów. Posługujemy się słowem miłość dla określe­nia różnych rzeczy, począwszy od zakochania, poprzez seks, aż do poświęcenia własnego życia dla dobra ojczyzny. Postaram się przy­bliżyć to osobliwe uczucie, które wyraża się tym, iż dobro drugiego człowieka i cała jego egzystencja są dla nas ważniejsze od czego­kolwiek innego.

Wiele chorób psychicznych spowodowanych jest różnymi deficytami. Można spojrzeć na te choroby jak na wynik braku bezpie­czeństwa i miłości, przede wszystkim w dzieciństwie. Nie znaczy to, że oskarżam rodziców, lecz pragnę, podkreślić uwarunkowania i postawy przekazywane z pokolenia na pokolenie. Matkom i ojcom, którzy nie zaznali dość bezpieczeństwa, bliskości i miłości w dzie­ciństwie, trudno przekazać te uczucia swoim dzieciom. Jak można dać innym coś, czego się samemu nie doznało?

Większość religii stawia nam wysokie moralne wymagania w ro­dzaju „kochaj bliźniego swego jak siebie samego" - ideał, z którym wszyscy się zgadzamy. Wiemy także, iż powody do miłości bliźniego są różne u różnych ludzi. Często widzimy, że właśnie ci, którzy nie zaznali wiele miłości na progu życia, także i później raz za razem spotykają się z obojętnością, odrzuceniem, pogardą lub karą. Po­strzegamy to jako przejaw tragicznego losu, na który te osoby wcale nie zasłużyły, albo twierdzimy odruchowo, że same stały się przy­czyną takich reakcji. Wyrażając taki pochopny pogląd, obarczamy je odpowiedzialnością, zapominając o tym, że życie nie obdziela ludzi miłością jednakowo.

Popularne bestsellery amerykańskie proponują „recepty na zdrowie psychiczne, uciekając się do sloganów w rodzaju „Kochaj samego siebie" lub „Jestem w porządku i ty jesteś w porządku . Za­lecają one techniki, dzięki którym możemy sobie zasugerować, ze siebie lubimy, i tym samym rozwiązać większość naszych kłopotów. Wszystko byłoby takie proste, gdyby każdy mógł sobie wmówić, że jest coś wart, że znaczy bardzo wiele i że wszyscy jesteśmy dobrzy! Jednak trudno jest tego dokonać samemu, w próżni.

Aby człowiek mógł naprawdę poczuć się pełnowartościowy, ktoś musi go najpierw docenić i potwierdzić jego wartość. Abyśmy mogli polubić samych siebie, ktoś musi nas najpierw pokochać i pokazać nam, że jesteśmy warci miłości. Jak możemy kochać innych, jeśli nasi rodzice nie nauczyli nas miłości, przywiązania i szacunku?

Wielu wydaje się trochę dziwne, że należy lubić samego sie­bie. Czy nie jest to jednoznaczne z egoizmem i egocentryzmem? Czyż nie powinniśmy z tym walczyć? Chrześcijaństwo naucza, że należy zapomnieć o sobie i wyznać, jak bardzo jesteśmy nędzni i „grzeszni". Stosunek wielu rodziców do dzieci i do ich wycho­wywania był - i chyba nadal jest - nacechowany takim przekona­niem. Ponadto „rodzice zawsze wiedzą najlepiej" i dlatego dzieci winny uginać się przed ich autorytetem i „czcić ojca swego i matkę swoją" (czwarte przykazanie chrześcijańskiego dekalogu). Decydu­jące znaczenie dla dziecka ma jednak nie to, co mówią rodzice, lecz to, jacy są i co robią. Rodzice wpływają na dzieci przede wszystkim na zasadzie modelu. Głoszenie miłości bliźniego nie trafia dziecku do przekonania, jeśli rodzice na co dzień praktykują egoizm. Ro­dzice wielu pacjentów byli właśnie egocentryczni i niesprawiedliwi, wytykali im błędy, lekceważyli ich, a w niektórych przypadkach na­wet bili. Żadne z tych zachowań nie daje dziecku podstaw do czu­cia się kochanym i cenionym. Jeśli człowiek jest tak wychowany, to brakuje mu poczucia własnej wartości i nie ma w nim miłości, ani w stosunku do siebie, ani do innych. Zwykle bywa tak, że ten kto sam był bity w dzieciństwie, bije potem swoje dzieci.

Będąc dorosłymi, zapominamy, jak bardzo byliśmy wrażliwi jako dzieci i że podczas pierwszych lat nie byliśmy w stanie zro­zumieć przyczyn postępowania naszych rodziców. Kiedy matka lub ojciec unosili się gniewem, zachowywali się dziwnie, wyrażali lęk, byli pijani lub chorzy, znikali z niewyjaśnionych powodów - auto­matycznie czuliśmy się temu winni. Podobnie reagowaliśmy, gdy rodzice nas za coś ganili lub okazywali nam obojętność. Dziecko zbyt łatwo bierze na siebie rolę ofiary lub kozła ofiarnego w rodzi­nie i staje się nosicielem problemów ludzi dorosłych. Z moich do­świadczeń psychoterapeutycznych i psychoanalitycznych wynika, że irracjonalne poczucie winy, pogarda i nienawiść moich klientów do samych siebie często ma właśnie takie podłoże.

Lecz czy mówienie o miłości może nam pomóc? Czy istnieje w ogóle jakaś nadzieja i czy można coś zrobić? Od czego zacząć? Wspomniałem wcześniej, że łatwo pomylić zależność z miłością, a są to dwie diametralnie różne sprawy. Warunkiem zdolności kochania innego człowieka jest osiągnięcie pewnego stopnia autonomii i rów­ności wobec własnych rodziców. Inną przesłanką jest przekonanie, że lubimy samych siebie, że naprawdę uważamy się za godnych miłości, że jesteśmy dobrzy i pełnowartościowi sami w sobie, a nie tylko ze względu na nasze osiągnięcia. Na tym polega poczucie wła­snej wartości, a tego właśnie w wielu depresjach brak.

Podstawowe zręby poczucia własnej wartości i przekonania, że świat jest dobry i że jesteśmy lubiani przez innych - powstają pod­czas pierwszych lat życia - we współdziałaniu z matką lub z osobą, która ją zastępuje. Matka w codziennym kontakcie z dzieckiem, poprzez dotyk, pieszczoty i rozmowy podczas karmienia, przeka­zuje swoją postawę, która później stanie się dla dziecka punktem odniesienia jego stosunku do siebie i innych.

Jeśli pierwszy rok życia upłynął nam względnie pomyślnie, to wstępujemy w nowe stadium, w którym uważamy się za środek świata. Część wszechmocy rodziców spływa teraz i na nas. Wydaje nam się, iż rządzimy światem, upajamy się jego podbojem; sądzimy, że jesteśmy w centrum ogólnej uwagi. Jest to ważny okres dla roz­woju własnej wartości. Nie wolno zbyt pośpiesznie i brutalnie od­bierać dziecku tego przekonania. Rodzice winni okazywać dziecku miłość i podziw oraz powtarzać, że jest ono fantastyczną istotą, wokół której kręci się cały świat.

Podczas drugiego i trzeciego roku życia stopniowo rezygnujemy z tego złudnego egocentryzmu i złudnej wszechwładzy. Krok po kroku zdajemy sobie sprawę, że rodzice nie są całkiem doskonali. Ten proces przebiega równolegle z rozwojem poznawczym, czyli z naszą zdolnością do tworzenia pojęć i logicznego rozumowania. Rozwój ten powinien przebiegać w atmosferze miłości, winniśmy być chwaleni za nasze postępy.

Równie istotne jest to, aby rodzice stopniowo pozwalali dziecku na stawanie się samodzielnym, w sensie i geograficznym, i uczu­ciowym. Niektórzy uważają, że dzieci są cudowne dopóty, dopóki są małe i bezradne, lecz kiedy dziecko w tzw. wieku przekory za­czyna mówić „nie", wówczas zachwyt bezpowrotnie mija. To „nie jest pierwszym przejawem niezależnej woli i odruchem istoty, która się usamodzielnia. Dziecko uświadamia sobie, ze ma własne „ja ", ze samo może dokonywać wyboru. Kiedyś, w przyszłości obierze drogę, która je poprowadzi od matki i ojca ku nowemu, własnemu życiu. Rodzice muszą to zrozumieć i zaakceptować. W pracy psychiatrycz­nej spotykamy wielu ludzi, których rodzice nie uczyli tego. Niektó­rzy z tych ludzi przez resztę życia żywią głębokie przeświadczenie, że są źli albo że świat jest niedobry lub wrogo do nich nastawiony. W przesileniach psychotycznych myśli takie przeradzają się w wy­obrażenia o własnej winie lub o tym, że ponoszą karę za wszystkie grzechy świata. Czasami chory posądza innych o złe zamiary lub cierpi na manie prześladowcze.

Z kolei inni mieli trudności podczas drugiego roku życia i utknęli w egocentrycznym złudzeniu o swojej suwerenności i wyż­szości nad innymi. Traktują najbliższe otoczenie wyłącznie jako lustro, w którym mogą się przeglądać i podziwiać. O takich oso­bach mówimy, że mają chorobliwie wyolbrzymione poczucie własnej wartości albo że cechuje je osobowość narcystyczna. Odznaczają się tym, iż potrafią rozumieć i kochać innych, lecz wyłącznie jak przedmioty, dzięki którym mogą być podziwiane i otaczane uległą miłością. Ich ciągła zależność od admiracji ze strony otoczenia przy równoczesnym wywyższaniu się wyraża niskie mniemanie o sobie i powątpiewanie o własnej wartości.

W psychozach maniakalnych egocentryczne samouwielbienie występuje jeszcze bardziej wyraźnie i objawia się w wyobraże­niach megalomańskich, podwyższonym nastroju, podnieceniu ruchowym i braku krytycyzmu. Mania jest w pewnym sensie obroną lub ucieczką przed ukrytą depresją i obniżonym poczuciem wła­snej wartości.

Część badaczy reprezentujących różne dziedziny jest zdania iż w całej kulturze zachodniej nasilają się obecnie tendencje narcystyczne. Być może jest w tym ziarno prawdy. Należy jednak pod­kreślić, iż pewna doza narcyzmu, miłości do samego siebie jest zjawiskiem prawidłowym i nader ważnym. Nim pokocha się innych, trzeba umieć kochać samego siebie. Jedynie wtedy, gdy mamy za dużo lub za mało tego uczucia, mogą się wywiązać trudności i poja­wić ewentualne dolegliwości psychiczne. Ktoś może się zapytać, na czym opieram to przekonanie. Nasza wiedza na temat wpływu dzie­ciństwa na wiek dorosły opiera się na doświadczeniu tysięcy psycho­analiz i psychoterapii dzieci i dorosłych, w trakcie których można było zrekonstruować związki przyczynowe wielu chorób i objawów psychicznych. Obszerne badania nad normalnymi relacjami matki i dziecka oraz nad rolą rodziny dodatkowo pogłębiły nasze spo­strzeżenia. Mamy obowiązek szerzyć tę wiedzę, chociaż może się wydawać, że ona działa prowokująco.

Dzięki tym badaniom nauczyliśmy się także czegoś, co może sta­nowić pociechę dla wielu - mianowicie dowiedzieliśmy się, dlaczego dzieci najczęściej rozwijają się pomyślnie, mimo iż żadne z rodzi­ców nie jest doskonałe, a wręcz zdradza wiele wad i popełnia dużo błędów. Okazuje się, że dzieci mają niesłychaną zdolność wykorzy­stywania najbliższego otoczenia do uzupełniania braków i napra­wiania błędów i potknięć rodziców.

Ponadto podczas kolejnych okresów życia mamy ciągle nowe możliwości rozwiązywania starych konfliktów i wyciągania z tego odpowiednich wniosków. Waśnie w bliskich związkach z ludźmi - w miłości i przyjaźni - tkwią nie tylko możliwości powielania starych wzorców, lecz także rozwoju osobowości i zdolności do ko­chania innych. Dojrzały wiek i doświadczenie życiowe pomagają w tym ostatnim: w miarę upływu lat wszystko staje się bardziej zrozumiałe, spoglądamy na siebie z szerszej perspektywy i lepiej ustalamy priorytety życiowe.

Jeśli chodzi o mnie, to nabieram coraz silniejszego przeświad­czenia, że ze wszystkich ważnych rzeczy w życiu najważniejsza jest miłość. Bierze ona swój początek z relacji między rodzicami a dzieckiem.

ROZDZIAŁ 7

Sen, fantazja i rzeczywistość

Chińskiemu mędrcowi i taoiście, Chuang-tse, który żył 350 lat p.n.e., śniło się raz, że jest motylem i fruwa pośród kwiatów. Kiedy się nagle ocknął, powiedział: „Teraz nie wiem, czy jestem człowie­kiem, któremu się śniło, że jest motylem, czy jestem motylem, któ­remu się śni, że jest człowiekiem?" Tymi słowy wyraził swoją wąt­pliwość co do realności świata. Kultura zachodnia uznaje rozsądek, logikę, inteligencję i wrażenia zmysłowe za jedyne i podstawowe na­rzędzia służące do orientowania się w świecie. Słuszność tej opinii potwierdza ogromny rozwój wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych i technologii, którymi przesiąknięta jest edukacja szkolna, życie go­spodarcze i polityczne oraz planowanie społeczne. Człowiek pozbył się prymitywnych mitów i zabobonów, tradycji, religii i innych po­zostałości po mniej oświeconych epokach.

Większość z nas wychodzi z założenia, iż jesteśmy istotami z gruntu racjonalnymi, które kierują się w działaniu rozsądkiem, inteligencją, wiedzą i świadomym wyborem. Fantazje i uczucia są w naszym pojęciu domeną dzieci i artystów. Od czasu do czasu pa­miętamy być może jakiś sen lub przelotne urojenia, ale traktujemy je jako coś mało istotnego lub wręcz zakłócającego nasz spokój. Przypomniany sen jawi się najczęściej jako coś niezrozumiałego i pozbawionego sensu. Zaraz o nim zapominamy, mówiąc do sie­bie: „To przecież tylko bzdury!" Dawniej (i dziś - w kulturach innych niż zachodnia) sny odgrywały istotną rolę zarówno w ży­ciu jednostki, jak i w życiu całej wspólnoty. Prawo do tłumaczenia snów przysługiwało jedynie najstarszym rodu, szamanom lub ka­płanom. Dzieci i dorośli z zamieszkałego na półwyspie Malakka ple­mienia Senojów poważnie traktowali swoje sny, przekazywali sobie ich treść i starali się wspólnie zrozumieć płynące z nich przesłanie, a następnie wprowadzić je w czyn. Według antropologa Kiltona Ste­warta lud ten właśnie dzięki tej wiedzy rozwinął kulturę, która była bardziej demokratyczna od innych znanych kultur. Ponadto wyeli­minował on ze swego życia przemoc i konflikty na tle własności oraz uwolnił się od poważnych chorób psychicznych, nerwic i in­nych dolegliwości.

Kiedy Zygmunt Freud w swoim dziele O marzeniu sennym (Traumdeutung) z 1900 roku utrzymywał, iż marzenie senne jest królewską drogą do wiedzy o nieświadomości", było to poważną prowokacją dla ówczesnych ludzi. W książce tej Freud usiłował nie tylko wyjaśnić funkcje i genezę marzeń sennych w oparciu o nie­świadome fantazje, lecz także twierdził, że jest w stanie zinter­pretować każdy sen. Tłumaczenie snów stało się istotnym elemen­tem leczenia metodą psychoanalityczną i stopniowo także źródłem wglądu, nie tylko dla pacjentów, lecz również dla nas wszystkich.

Freud usiłował wyjaśnić ukryte przesłanie snu, tak zwaną uta­joną treść marzenia sennego, która w wyniku „pracy marzenia sennego" przybiera postać „treści jawnej", czyli konkretnego snu, który pamiętamy. „Cenzura marzenia sennego" stara się sprawić, aby nieświadome przesłanie snu nie zostało zbyt jednoznacznie wy-rażone. Freud był zdania, że marzenie senne często zaspokaja pra­gnienia i że chroni śpiącego przed obudzeniem się. Freud twierdził, że sny lękowe lub koszmary pojawiają się wtedy, gdy nieświadoma treść snu przechodzi przez cenzurę w postaci nieprzepracowanej, co wywołuje lęk i powoduje, że śpiący się budzi.

Tysiące psychoanalityków oraz psychoterapeutycznie przeszko­lonych psychologów i psychiatrów potwierdziło na przestrzeni lat, że marzenia senne mają fundamentalne znaczenie dla każdego czło­wieka. Po odkryciach Freuda różni badacze różnorodnie podkreślali poszczególne aspekty snów i rozmaicie je interpretowali. A jednak wszyscy są zgodni co do tego, że marzenie senne mówi coś o naszej przeszłości i teraźniejszości, biorąc zwykle za punkt wyjścia wyda­rzenia z dnia poprzedniego. Sen na pozór niejasny lub pozbawiony sensu staje się po jakimś czasie zrozumiały, jeśli zmienimy doń sto­sunek i wyjdziemy z założenia, że może nam coś powiedzieć o nas samych i naszej sytuacji. Taka zmiana postawy dokonuje się zwykle u większości osób, które uczęszczają na psychoterapię lub psycho­analizę (rozdz. 8.). Do podobnych wniosków dochodzimy, kiedy sta­ramy się zapamiętywać sny lub je zapisywać tuż po przebudzeniu.

Sny stają się bardziej zrozumiałe po bliższym poznaniu języka symboli i obrazów marzeń sennych. Jest to język metaforyczny, którym wszyscy posługiwaliśmy się jako dzieci na długo przed roz­wojem języka opartego na pojęciach i logice. W wieku dorosłym nawiązujemy kontakt z tym językiem przez nasze sny, a jeszcze bardziej poprzez zabawę, humor, bajki, mity i sztukę. Ułatwia nam to łączność z częściowo nieświadomymi warstwami naszej psychiki.

Nasza wiedza o znaczeniu snów pogłębiła się także dzięki neurofizjologii, która zajmuje się badaniem czynności pojedynczych komórek. W laboratoriach snów, w wielu krajach, zarejestrowano przy pomocy zapisu fal elektroencefalograficznych (EEG) zmiany elektryczne w mózgu oraz inne procesy zachodzące w organizmie podczas snu. Dzięki tym badaniom wiemy na przykład, że każdy człowiek doznaje marzeń sennych podczas 20-25% całego okresu snu, podzielonego na 4-5 faz - trwających od 5 do 40 minut - które pojawiają się z 90-minutowymi przerwami. Pierwsza faza zaczyna się zwykle po trzydziestu minutach (do sześćdziesięciu) snu. Okres ten nazywany jest także snem REM, ponieważ wraz z charaktery­stycznymi zmianami EEG w korze mózgowej gałki oczne wykonują szybkie, rytmiczne poziome ruchy (REM = rapid-eye movement). Wiemy ponadto, iż podczas snu REM w organizmie zachodzą rów­nież inne zmiany. Następuje wzrost ciśnienia krwi, zmiany w pul­sie i rytmie oddychania, wzrost temperatury i przemiany materii w mózgu, wzwód prącia u mężczyzn i sporadyczna aktywność wielu grup krótkich mięśni. Mięśnie utrzymujące ciało w postawie piono­wej pozbawione są prawie całkowicie napięcia mięśniowego.

Doświadczenia laboratoryjne wykazały, iż aktywność psychicz­na nie zanika nawet w tych okresach, w których nie występują marzenia senne (Non-REM), ma ona jednak inny przebieg niż pod­czas faz REM. Dorosłe osoby przepracowują we śnie typu Non-REM aktualne wydarzenia, zachowując zasady myślenia logicznego, po­dobnie jak to czynią na jawie. Większość osób obudzonych w czasie trwania fazy REM pamięta tylko częściowo swój sen. Natomiast kiedy się ockną w fezie Non-REM, pamiętają fragmenty rozumo­wań, które zaprzątały ich myśli w momencie przebudzenia. Aktyw­ność psychiczna trwa w nas nieprzerwanie, nawet kiedy śpimy.

Na podstawie eksperymentów laboratoryjnych wiemy, że sen REM jest bezwzględnie konieczny, by człowiek mógł normalnie funkcjonować na jawie. Zakłócanie marzeń sennych na początku każdej fazy REM wywołuje, po pewnym czasie, rozdrażnienie i ner­wowe objawy nawet wtedy, gdy śpimy dostateczną ilość godzin. Jeśli takie zakłócenie trwa przez dłuższy okres, to pojawiają się halucy­nacje. Badania wykazały, iż zachodzi związek między wrażeniami zmysłowymi o dużym ładunku emocjonalnym, którymi przed za­śnięciem pobudzano osoby poddane badaniu, a treścią ich snów. Innym interesującym spostrzeżeniem jest stwierdzenie, że świeże wydarzenia, pełne konfliktów i powikłań, mobilizują więcej mate­riału z przeszłości niż neutralne i emocjonalnie wyciszone epizody.

Wiemy również, że alkohol i niektóre środki chemiczne, jak am­fetamina i barbituraty skracają sen REM. Ciekawe, że delirium tremens, czyli majaczenie alkoholowe występujące u alkoholików, odznacza się silnymi omamami, którym towarzyszy lęk podobny do koszmarów na jawie. Niewykluczone, że ta niebezpieczna psy­choza alkoholowa jest zastępczą reakcją po długim okresie redukcji snu REM.

Okazuje się, iż wszystkie ssaki, zwłaszcza mięsożerne, także przechodzą przez fazę snu REM. Wywołało to liczne spekulacje, czy fakt ten nie podważa tezy, według której sen pełni u człowieka funkcję psychologiczną i ma głębsze znaczenie. W odpowiedzi na to część badaczy sformułowała hipotezę, opatrzoną mianem „teoria czuwania". Utrzymują oni, że sen REM u ssaków to stan czuwania podczas snu, kiedy łatwo można obudzić zwierzę. Zmiany fizjolo­giczne w tej fazie można wytłumaczyć podwyższoną gotowością do walki lub ucieczki. Wydaje się zatem, że sen REM pomaga ssakom przeżyć. Możemy zadać sobie pytanie, czy ten rodzaj snu pełni po­dobną funkcję u człowieka.

U ludzi istnieją mechanizmy fizjologiczne, które są wykorzy­stywane do innych - niż pierwotnie - celów, na przykład wyko­rzystujemy oddech do mówienia, a spożywanie posiłków stało się ważnym sposobem rozwijania społecznych więzi. Wiele wskazuje na to, iż sen REM jest prastarym mechanizmem fizjologicznym, który, w procesie ewolucji, na przestrzeni dziejów przekształcił się ze sposobu przetrwania, w znaczeniu fizjologicznym, w środek prze­trwania w sensie psychologicznym i społecznym. Sny w większym stopniu skupiają naszą uwagę na zmianach zachodzących w środo­wisku ludzkim niż na grożących nam konkretnych niebezpieczeń­stwach. Wygląda na to, że nieświadomie wykorzystujemy sen REM do studiowania naszych relacji z innymi ludźmi i ich wpływu na nasze życie.

Większość psychoanalityków i psychoterapeutów zajmujących się na co dzień marzeniami sennymi traktuje je jako istotny pro­ces, w którym aktualne wydarzenia pobudzają doświadczenia i pro-bierny z przeszłości, głównie z okresu wczesnodziecięcego. Język snów jest zagęszczony i pełen symbolicznej treści, pojawiają się w nim także elementy języka codziennego. Marzenie senne jako całość wyraża istotne aspekty całokształtu osobowości.

Proces marzenia sennego staje się w ten sposób sceną, na której rozgrywa się przeszłość i teraźniejszość, doświadczenia zewnętrzne i wewnętrzne wraz z całym potencjałem danej osoby, która poszu­kuje rozwiązania aktualnych konfliktów uczuciowych. Niekiedy sen wychodzi poza granice przeszłości i teraźniejszości i wybiega tre­ścią w przyszłość.

Marzenia senne przypominają nam ciągle o tym, iż najważniej­szą rzeczą w życiu są relacje z innymi ludźmi. Niekiedy nie rozu­miemy naszego stosunku do ludzi z powodu przeżyć, których dozna­liśmy w dzieciństwie. Trudności w relacjach z innymi, które tkwią w nas od dziecka, często się powtarzają i mogą wycisnąć na naszym postępowaniu piętno irracjonalności. Sny przypominają nam każdej nocy o tym, co jest niejasne lub czego nie chcemy sobie uświadomić.

Na przestrzeni dziejów ludzie byli bardziej zajęci zdobywaniem świata zewnętrznego niż próbą zrozumienia świata wewnętrznego. W całej kulturze zachodniej dominuje język, logika, intelekt i wie­dza techniczna - ich „siedzibą" jest przede wszystkim lewa półkula mózgowa. W szkole uczymy się czytać, pisać i liczyć, ale nie inte­resujemy się uczuciami, fantazjami i snami, których ośrodki znaj­dują się w prawej półkuli.

Wiemy, że sen zawsze daje człowiekowi prawdziwy obraz jego osoby, jego więzi z innymi i aktualnej sytuacji. Marzenie senne jest zawsze szczere, konfrontuje nas z prawdą o nas samych, której w ciągu dnia nie mamy odwagi spojrzeć prosto w oczy. Ukazuje nas takimi, jakimi jesteśmy, a nie jakimi się sobie wydajemy. Sen mówi nam często o czymś z przeszłości, co nie zostało w pełni rozwiązane. Ma on właściwości lecznicze i może się przyczynić do naprawienia więzi z innymi i ukazania nam drogi na przyszłość. Wszystko to dzieje się niezależnie od tego, czy pamiętamy sen, niezależnie od tego, czy zrozumieliśmy, czy nie, jego przesłanie.

Lecz skoro wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie nieświa­domej, czy przypominanie Sobie treści snów i próba ich zrozu­mienia ma jakiś sens? Doświadczenie psychoanalityczne ukazuje jednoznacznie, że wykorzystanie mądrości snów w naszym życiu stanowi istotną pomoc nie tylko dla pacjentów. Sny przyczyniają się do przerzucenia mostów między światem wewnętrznym i zewnętrz­nym i sprawiają, że stajemy się uczciwsi, pełniejsi, otwarci na wła­sne uczucia i możliwości, a także na innych ludzi, oraz mamy większe poczucie bezpieczeństwa.

Psychoterapeuta lub psychoanalityk nie ma spisu gotowych re­cept lub teorii, które jednoznacznie tłumaczą sen pacjenta. Nikt nie może twierdzić, że dokonuje jedynie słusznej interpretacji snów drugiego człowieka. Najlepszym ekspertem jest tylko ta osoba, która śni. Sen jest przekazem od śniącego do śniącego. We śnie nie ma żadnych uniwersalnych symboli; każdy symbol ma odmienne znaczenie dla różnych osób i różnych sytuacji. Psychoanalityk nie zrozumie snu pacjenta, jeśli przedtem nie wsłucha się w jego my­śli i skojarzenia, które mu nasuwa dany sen. Trafną interpretację można poznać po tym, że wywołuje ona u pacjenta silną reakcję i stanowi swego rodzaju wyzwanie, dzięki któremu dostrzega on nowe perspektywy w życiu wewnętrznym i zewnętrznym.

Niekiedy wystarczy opowiedzieć sen w obecności jednej lub wię­cej osób, do których żywimy zaufanie i które potrafią słuchać z za­interesowaniem, bez komentowania. Prowadzi to często do nagłego uświadomienia sobie, co ten sen oznacza. Takie doświadczenia przy­czyniły się do rozwoju metody pracy w grupie z udziałem, zwykłych ludzi, którzy interesują się zrozumieniem treści snów i ich integra­cją ze swoim życiem. Uczestnicy takiej grupy opowiadają własne sny i wysłuchują opowieści innych, a następnie dzielą się swoimi skojarzeniami.

Dlaczego w kulturze zachodniej oddaliliśmy się od języka snów? Dlaczego mamy taki powierzchowny kontakt ze światem wewnętrz­nym i zamykamy sobie dostęp do ukrytej w nim wiedzy i mądrości? Odpowiedzi należy szukać w racjonalnym obrazie świata, o którym wspominałem na wstępie oraz w naszym spojrzeniu na człowieka. Być może większość norweskich dzieci słucha jeszcze bajek i opo­wiada rodzicom o swoich fantazjach i snach, ale dorośli najczęściej dają im do zrozumienia, iż nie należy tego brać poważnie. Bajki są bajkami, a fantazje i sny są czymś nierzeczywistym, co w świecie dorosłych nic nie znaczy. To, co się liczy, to przede wszystkim świat zewnętrzny i materialny, wiedza i konkretne osiągnięcia. Uczucia są również czymś, co dorośli starają się ukrywać i dusić w sobie. W ten sposób przyzwyczajamy nasze dzieci do tłumienia uczuć, do oddalania się od świata wewnętrznego, od snów i fantazji, od tego wszystkiego, co w znacznej mierze jest źródłem radości życia i tworzenia, a także warunkiem wykształcenia silnej tożsamości. Każdej nocy sny przypominają nam o świecie wewnętrznym, dając nam nową szansę na pełniejsze życie, na większe poczucie bezpie­czeństwa i harmonię z sobą i z innymi. Jednak każdego ranka, kiedy się budzimy, staramy się zapomnieć, o czym się nam śniło, i mówimy do siebie: „To przecież tylko bzdury".

ROZDZIAŁ 8

Czy odsłonięcie swego serca

innemu człowiekowi pomaga nam?

Słowami posługujemy się w różnych celach, na przykład, by określić to, co ukazują nam zmysły: rzeczy, ludzi, właściwości, lub aby nazwać ważne osoby: matkę, ojca lub rodzeństwo. Słowami po­trafimy przekazywać innym ludziom - a dzięki pismu nawet przy­szłym pokoleniom - nasze uczucia, myśli, wyobrażenia i doświad­czenia. Język jest podstawą wszystkich związków międzyludzkich oraz tego, co nazywamy kulturą i społeczeństwem.

W Norwegii, podobnie jak w innych krajach, dzieci uczą się nie wyjawiać swoich myśli i uczuć. Wychowanie i konwencje towarzy­skie wdrażają nas niejednokrotnie do mówienia rzeczy odwrotnych do tego, co czujemy. Słowa wyrwane z kontekstu emocjonalnego i użyte przewrotnie dezorientują każde dziecko. Wpływa to ujem­nie na jego zdolność wyrażania uczuć słowami i prowadzi do tego, że kontakty z innymi tracą szczerość i bezpośredniość. Kontakt z własnymi uczuciami jest warunkiem bliskiego kontaktu z innymi ludźmi. Wspominam o tym na wstępie, pragnąc wyjaśnić ogólne zasady psychoanalizy i psychoterapii. Stosując te metody, posługu­jemy się między innymi słowami jako środkiem do możliwie najlep­szego wyrażenia naszych uczuć, czyli do osiągnięcia pełnej zgodno­ści między tym, co czujemy, a tym, co mamy odwagę uzewnętrznić.

Psychoanaliza i psychoterapia wydają się wielu ludziom poję­ciami mętnymi, a wiedzę na ich temat osoby te niejednokrotnie czerpią z filmów, książek i dowcipów. Niektórzy sądzą, iż psycho­analiza jest zajęciem, któremu oddają się bogaci Amerykanie zapa­trzeni we własny pępek. Inni zaś uważają, że Freud interesował się wyłącznie sprawami seksualnymi i że psychoanaliza polega na wyzwalaniu ludzi od zahamowań na tym polu. Według innych opinii, pacjent zakochuje się ze wzajemnością w swoim psychoanalityku. Wszystko to jest nieporozumieniem, które utrudnia rzeczowe zro­zumienie podstawowych pojęć psychoanalizy.

Nie będę tu opisywał całego rozwoju psychoanalizy i terapii psychodynamicznej, która opiera się na psychoanalizie, a jednak pokuszę się o krótkie przedstawienie kilku głównych zasad tych dwóch metod.

Psychoanaliza jest czymś więcej niż samą metodą leczenia. Można na nią spojrzeć jak na najbardziej dogłębny i systematyczny proces budzenia się świadomości oraz osiągania wolności wewnętrz­nej. Jest to metoda, dzięki której człowiek może dokonać konfron­tacji z sobą i swoim życiem w obecności innej osoby. Osobie tej, psychoanalitykowi stawia się najwyższe wymagania co do profesjo­nalizmu i właściwości charakteru. Psychoanalityk jest nie tylko spe­cjalistą w dziedzinie psychiatrii lub psychologii klinicznej, ma także gruntowną wiedzę z zakresu psychoanalitycznej teorii i praktyki. Do tego dochodzi obowiązek odbycia własnej, długoletniej psycho­analizy oraz leczenia psychoanalizą kilku przypadków pod kierow­nictwem tak zwanych psychoanalityków szkoleniowych.

Dlaczego wykształcenie psychoanalityka musi być tak głębo­kie i rzetelne? Ponieważ nikt nie może i nie powinien pracować z ludźmi trzy do pięciu razy w tygodniu przez wiele lat, jeśli sam nie przeszedł przez proces psychoanalizy, nie stanął w obliczu pod­stawowych problemów ludzkich i nie doświadczył na sobie tego, co przeżywa pacjent. Psychoanaliza jest wyprawą w głąb historii własnego życia i jednocześnie historii całej ludzkości. Jest ona po­twierdzeniem wspólnoty ludzkich dążeń, wbrew wszelkim różnicom indywidualnym. Psychoanaliza jest także potwierdzeniem, że każdy z nas ma wiele wspólnego z najbardziej nawet chorym pacjentem.

Odbycie psychoanalizy szkoleniowej jest pomocne w rozwią­zywaniu problemów, z którymi się boryka każdy psychoanalityk. Wyrabia to w nim wrażliwość i pogłębia zdolność rozumienia przy­szłych pacjentów.

Podstawowe zasady psychoanalizy są na ogół znane, na przy­kład to, ze pacjent leży na kozetce, a analityk siedzi za nim z tyłu oraz ze psychoanaliza trwa od czterech do pięciu lat, często dłużej Ważna jest także metoda wolnych skojarzeń, polegająca na tym, że analityk prosi pacjenta, aby mówił wszystko to, co mu przy­chodzi na myśl, bez jakichkolwiek zahamowań, nawet jeśli coś wy­daje mu się nieważne lub żenujące. Zaiste niełatwo być tak w pełni szczerym, zwłaszcza że pacjent wkrótce odkrywa w sobie silny opór przed mówieniem wszystkiego, a nawet opór przed całym lecze­niem. Otóż ów opór jest jednym z podstawowych pojęć wykorzysty­wanych w praktyce psychoanalitycznej. Nie należy go -jak to wielu sądzi - „przełamywać", ponieważ prowadzi on do zrozumienia istot­nych procesów w sposobie reagowania pacjenta. Opór odsłania siły, które strzegą granicy oddzielającej świadomość od nieświadomo­ści, i ujawnia w nas to, co przeciwstawia się zmianom. Stopniowo z mroków zapomnienia wynurzają się samorzutnie przeżycia, uczu­cia i fantazje.

Ważnym elementem psychoanalizy jest ponowne przeżywanie przeszłości w teraźniejszości, co w języku fachowym nazywa się *przeniesieniem. Uwidacznia się ono w uczuciach i reakcjach pa­cjenta wobec psychoanalityka. Pacjent nieświadomie „przenosi" uczucia, postawy i reakcje utrwalone w dzieciństwie na osobę psy­choanalityka. Freud zauważył, iż pacjenci reagowali na niego, jakby był kimś innym, mimo iż nie dawał ku temu żadnego powodu. Spo­strzeżenia te doprowadziły go do odkrycia zjawiska przeniesienia.

Praca nad przeniesieniem pacjenta i uczuciami, jakie to zjawisko wywołuje u psychoanalityka, czyli nad *przeciwprzeniesieniem, stanowią sedno pracy psychoanalitycznej. Dzięki wzajemnemu od­działywaniu przeniesienia i przeciwprzeniesienia w gabinecie psy­choanalityka wytwarza się coś na podobieństwo stosunku pacjenta do ważnych osób w jego dzieciństwie. Prowadzi to do ponownego przeżywania i reinscenizacji przeszłości „tu i teraz". Zachodzą jed­nak istotne różnice: pacjent nie jest już dzieckiem, lecz osobą do-rosłą, jego „dziecinne" reakcje w stosunku do psychoanalityka roz­grywają się na płaszczyźnie nieświadomej. Z kolei psychoanalityk również nie jest matką lub ojcem pacjenta, nawet jeśli przeniesienie i przeciwprzeniesienie oddziałują na niego z potężną siłą. Jednak psychoanalityk nie reaguje jak osoby z przeszłości, prze­rywając tym samym *przymus powtarzania. Otwiera to przed pa­cjentem możliwości odstąpienia od starych wzorów zachowania i odkrycia, że istnieją inni ludzie i inny świat. Wyjaśnienia i inter­pretacje psychoanalityka również mu w tym pomagają. Psychoana­lityk wskazuje na podobieństwa między przeszłością i teraźniejszo­ścią, które manifestują się w przeniesieniu. Interpretacje zawsze są tylko próbne, nigdy kategoryczne. O tym, czy są słuszne czy błędne, świadczy reakcja pacjenta. Trafna interpretacja prowadzi zawsze do nowych wspomnień i nowych emocji.

Zjawisko przeniesienia nie występuje jedynie w leczeniu psychoanalitycznym, choć tu szczególnie się ujawnia. Może ono służyć do zrozumienia czyjejś przeszłości lub do oddziaływania na związki z ważnymi dla nas osobami w teraźniejszości. We wszyst­kich relacjach międzyludzkich powtarzają się nieświadome wzorce z przeszłości, które wpływają na nasze sympatie lub antypatie, na wybór partnera lub przyjaciół, na stosunek do zwierzchników, do mężczyzn i kobiet.

Właśnie reakcje przeniesienia i przeciwprzeniesienia, ich siła w bardzo bliskim kontakcie, jaki nawiązuje się w psychoanalizie lub psychoterapii, uzasadniają konieczność odbycia własnej psycho­analizy przez przyszłego psychoanalityka (lub psychoterapeutę).

W psychoanalizie dochodzi do oscylacji między aktualnymi wy­darzeniami w życiu pacjenta a wspomnieniami z dzieciństwa, fanta­zjami i snami. Szczególnie sny (rozdz. 7.) pomagają nam zrozumieć przenikanie się przeszłości i teraźniejszości, które również uwidacz­nia się w przeniesieniu względem analityka. Prowadzi to w wielu przypadkach do spontanicznego „olśnienia", wglądu i wyzwolenia. Jako że przeżycia i emocje z okresu dzieciństwa tkwią w nas bardzo mocno, należy je analizować w ciągle nowych kontekstach. Proces „przepracowania" jest niezwykle czasochłonny, co sprawia, iż le­czenie psychoanalizą trwa kilka lat.

Sny pomagają nam zrozumieć również inne aspekty przeniesie­nia niż te, o których wspominałem wyżej. Okazuje się, że pacjent bezwiednie występuje w różnych rolach z przeszłości. Niekiedy bie­rze na siebie rolę dorosłego, przydzielając psychoanalitykowi rolę dziecka, którym kiedyś sam był. Ta zmiana ról jest nieświadomą próbą opanowania wcześniejszych konfliktów; pacjent staje się te­raz stroną czynną, agresywną, wymagającą lub uwodzącą, przypi­sując analitykowi własną bierność i bezradność. Dzięki przeciw-przeniesieniu, które jest następstwem takiej zmiany ról, analityk odczuwa subiektywnie to, czego doznawał pacjent, kiedy był dziec­kiem.

Obecnie dyskutuje się często na temat stosunku fantazji do rze­czywistości w pracy psychoanalitycznej. Debaty te kończą się zwy­kle skrajnymi wnioskami „albo-albo". W 1897 roku Freud zmienił zdanie co do relacji swoich pacjentek, które utrzymywały iż były jako dzieci często wykorzystywane seksualnie przez dorosłych zwy­kle przez ojców lub starsze rodzeństwo. Początkowo Freud uważał, że nadużycia seksualne wobec dzieci są przyczyną ich nerwic. Póź­niej jednak zmienił zdanie i zaczął przypisywać fantazjom tę samą rolę co rzeczywistym wydarzeniom. Ta zmiana poglądów miała do­niosłe znaczenie dla dalszego rozwoju psychoanalitycznej teorii, do­tyczącej między innymi seksualności dziecka, roli popędów w dzie­ciństwie i kompleksu Edypa. Niektórzy psychoanalitycy wysunęli poważne zastrzeżenia co do tej zmiany poglądów, podkreślając zna­czenie rzeczywistych urazów w dzieciństwie. Ujawnienie w ostat­nich czasach częstych przypadków kazirodztwa zdaje się potwier­dzać słuszność tych zarzutów.

W praktyce psychoanalitycznej nigdy nie lekceważono znacze­nia przeżyć wczesnodziecięcych, wręcz odwrotnie, psychoanaliza bardziej niż inne metody leczenia przyczyniła się do zrozumienia decydującej wagi dzieciństwa w ogóle i jego znaczenia w procesie po­wstawania nerwic i innych zaburzeń psychicznych. Każde dziecko w pierwszych latach swojego życia inaczej postrzega rzeczywistość i różnie przepracowuje ją w fantazjach i snach podczas kolejnych lat. Na scenie psychoanalitycznej rozgrywają się w teraźniejszości urywki dramatyczne z przeszłości, przybierając realne kształty, co ilustruje, jak przymus powtarzania prowadzi do skostnienia i za­mrożenia uczuć oraz do przekłamań w odbiorze rzeczywistości. Dzięki psychoanalizie dowiedzieliśmy się, że dzieci są bite i wykorzysty­wane seksualnie częściej niż się powszechnie sądzi. Dowiedzieliśmy się również o jeszcze częstszym wykorzystywaniu dzieci przez nie­dojrzałych i zapatrzonych w siebie rodziców, polegającym na trakto­waniu dziecka jako środka do zaspokajania własnych potrzeb i pra­gnień. Jeśli dziecko chce przeżyć, to nie pozostaje mu nic innego jak przystosować się do tych wymagań. Fantazja i rzeczywistość zazę­biają się ze sobą i są od siebie zależne. Rzeczywistość wewnętrzna jest równie realna i równie brzemienna w skutki jak rzeczywistość zewnętrzna. Dlatego w psychoanalizie wszystkie aspekty ludzkiego życia są równie ważne, niezależnie od tego, czy chodzi tu o zda­rzenia aktualne, czy przeżycia z dzieciństwa, marzenia senne, czy objawy lub cechy charakteru.

Co zatem różni psychoterapię od psychoanalizy? Samo słowo „psychoterapia" ma szeroki zakres, który obejmuje wiele różnych metod, głębokich i powierzchownych, długotrwałych i krótkotrwa­łych. Psychoterapia jest po prostu leczeniem rozmową, w której odpowiednio wyszkolona osoba usiłuje przy pomocy metod psy­chologicznych zrozumieć jedną lub więcej osób i dokonać zmian, by doprowadzić do złagodzenia objawów i pełniejszego rozwoju osobowości.

Należy zaznaczyć, że celem większości metod psychoterapeu­tycznych jest nie tylko złagodzenie objawów występujących u osób, które poddały się terapii, lecz także rozwój ich osobowości i osią­gnięcie przez nie dojrzałości. Dotyczy to zwłaszcza psychoterapii indywidualnej o orientacji psychodynamicznej, której uczą się młod­sze kadry norweskich psychiatrów i która jest powszechnie prak­tykowana w gabinetach prywatnych i w psychiatrycznej służbie zdrowia. Psychoterapia psychodynamiczna opiera się na trzech pod­stawowych przesłankach: istnieniu nieświadomości u wszyst­kich ludzi, fundamentalnym znaczeniu dzieciństwa i znacze­niu objawów. Oznacza to również, że u podstaw większości obja­wów nerwowych leży wzajemny wpływ czynników zewnętrznych i wewnętrznych. Wyzwalające czynniki trafiają na „czułe" miej­sca pacjenta, co prowadzi do psychicznych objawów i reakcji, które można zrozumieć jedynie w kontekście całego rozwoju pacjenta.

W psychoterapii dynamicznej sesje nie są tak częste jak w psychoanalizie, odbywają się raz lub dwa razy w tygodniu. Pa­cjent nie leży, lecz siedzi, patrząc na terapeutę. W leczeniu krótko­terminowym, które trwa do jednego roku, punkt ciężkości spoczywa na problemach związanych z aktualną sytuacją życiową, gdy zaś leczenie trwa dłużej, ośrodek uwagi oscyluje bez przerwy między obecną sytuacją pacjenta a jego dzieciństwem. Psychoterapia dyna­miczna także wykorzystuje znaczenie snów oraz zjawisko przenie­sienia i oporu, jednak psychoterapeuta jest bardziej aktywny niż psychoanalityk, a proces terapeutyczny nie jest równie intensywny i prowokujący co w psychoanalizie.

Zarówno w psychoterapii, jak i psychoanalizie działają podobne czynniki. Utrwalony w przeszłości stosunek do ważnych osób po­jawia się także w psychoterapii i wyraża we wzajemnej relacji pa­cjenta i terapeuty. Również w psychoterapii dochodzi do wyrugowa­nia starych i nieadekwatnych wzorów zachowań i do odkrywania nowych możliwości i większej swobody wyboru. Warunkiem osią­gnięcia tego jest zachowanie przez psychoterapeutę odpowiedniej postawy i kontrolowanie swojego przeciwprzeniesienia. W efekcie u pacjenta następuje obniżenie poziomu lęku, poczucia winy i in­nych objawów. Pacjent zdobywa pełniejszą świadomość i jest w sta­nie zrozumieć zależności w swoim życiu, czyli uzyskuje wgląd.

Nie jest to oczywiście wszystko, co można powiedzieć na temat psychoanalizy i psychoterapii. Psychoterapia to nie tylko profesjo­nalność, wykształcenie i technika, choć wszystko to jest niezbędne do prowadzenia tego rodzaju działalności, lecz także umiejętność - uzależniona od samej osoby terapeuty, jego doświadczenia życio­wego i dojrzałości. Tych rzeczy tylko do pewnego stopnia można się nauczyć z książek. Zdarza się, że pacjent nie nawiązuje przyjaznego kontaktu z psychoterapeutą, podobnie jak nie każdemu psychotera­peucie pracuje się dobrze z pewnymi pacjentami. Niektórzy pacjenci wybierają chętniej psychoterapeutę kobietę, inni wolą mężczyznę, gdyż uważają, że będą czuć się bezpieczniej. Tego rodzaju życzenia są niekiedy uzasadnione, lecz czasami odzwierciedlają one właśnie te problemy, które należy przepracować podczas terapii.

Pierwszy kontakt jest zawsze bardzo ważny dla późniejszej współpracy. Wspomniane wyżej cechy terapeuty są bardziej istotne od jego płci. W psychoanalizie lub w psychoterapii długoterminowej zagadnienia płci pojawią się wcześniej czy później, niezależnie od tego, czy terapeutą jest kobieta, czy mężczyzna. Zarówno psycho­analiza, jak i psychoterapia psychodynamiczna reprezentują szcze­gólny rodzaj współpracy. Z jednej strony, jest to spotkanie dwojga równych sobie ludzi, którzy są szczerzy w stosunku do siebie, oka­zują sobie szacunek i mają do siebie wzajemne zaufanie. Z drugiej strony, współpraca ta zakłada przestrzeganie ściśle ustalonych gra­nic i zasad zawodowych, na przykład analityk w odróżnieniu od pacjenta nie zwierza się ze swoich myśli i uczuć. Wynik leczenia zależy przede wszystkim od tego, w jakim stopniu pacjent jest za­interesowany samym sobą, od jego zdolności do kierowania uwagi do wewnątrz i od jego motywacji.

Wielu pacjentom - przynajmniej na początku trudno zrozu­mieć, dlaczego terapeuta nie musi być równie otwarty i bezpośredni jak oni. Stopniowo pacjent zaczyna rozumie'' że właśnie ta róż­nica ról jest wyrazem szacunku okazywanego mu przez terapeutę, który nie miesza swojego życia prywatnego z prowadzoną terapią. Jego stosunek do pacjenta jest bowiem inny i bardziej neutralny niż do innych osób. Stanowi to warunek umożliwiający rozpoczęcie procesu terapeutycznego. Specyficzność tej sytuacji ma kilka cech wspólnych z innymi ważnymi zdarzeniami zachodzącymi w naszym życiu, kiedy na przykład odsłaniamy serce przed innym człowie­kiem, który nie ulega pokusie udzielania płytkich rad lub wygła­szania konwencjonalnych komentarzy, lecz jest po prostu obecny, stara się nas zrozumieć i wsłuchuje się w to, o czym mówimy. Nie­wiele osób ma takich przyjaciół lub krewnych, choć niektórzy z nas mieli szczęście spotkać kogoś, kto w sytuacji kryzysowej potrafił udzielić pomocy i wsparcia oraz sprawić, że spojrzeliśmy na siebie z nowej perspektywy. Na tym polega w zasadzie znaczenie insty­tucji spowiedzi, zwłaszcza w Kościele katolickim. Jej efekt zależy również między innymi od osobowości i doświadczenia życiowego spowiednika.

Sama obecność i postawa terapeuty, który, nie używając wielu słów, przyczynia się do wzrostu naszej świadomości i wyrobienia nowych wzorów postępowania odgrywa wielką rolę w psychoanali­zie lub psychoterapii, od terapeuty w znacznym stopniu zależy, czy terapia się powiedzie. Nic dziwnego, że takie spotkanie przynosi wielu ludziom dużą ulgę i prowadzi do wyzwolenia myśli i uczuć. W naszym kraju również żyje wiele osób, które są pozbawione praw­dziwie bliskiego kontaktu z innym człowiekiem.

Ten aspekt psychoterapii lub psychoanalizy wyraźnie przypo­mina bliską więź matki z dzieckiem, która jest pierwszą w życiu człowieka relacją stanowiącą podstawę do naszej orientacji w świe­cie (rozdz. 19.). Filozof Martin Buber (1878-1965) tak to wyraził: „To, co ludzkie, można odczuć tylko w żywej wzajemności. Poprzez «ty» człowiek staje się «ja». Człowiek może rosnąć i rozwijać się tylko w bliskim związku «ja-ty»".

ROZDZIAŁ 9

Człowiek z lękiem

Kilka lat temu do pewnego lekarza zwrócił się czterdziestoletni żonaty mechanik samochodowy, którego nazwiemy Hansen. Opo­wiedział pokrótce taką oto historię:

Kiedy obudził się pewnego ranka, pół roku temu, odczuwał silny lęk i miał trudności w oddychaniu. Był przekonany, że dostał ataku serca. Wezwał pogotowie. Lekarz, który przyjechał, gruntownie go zbadał, posłuchał pracy serca, lecz nie stwierdził nic nieprawidło­wego, powiedział więc, że musi to być „stres", wypisał zwolnienie lekarskie, na tydzień, dał mu receptę na valium. Gdy Hansen po tygodniu wrócił do pracy, gwałtowne zawroty głowy znowu się poja­wiły, nadal odczuwał lęk. Kilka razy chodził do lekarza i regularnie zażywał valium, lecz wcale nie czuł się lepiej. Z trudnością radził sobie z pracą, którą teraz wykonywał w skróconym wymiarze go­dzin. Po jakimś czasie stwierdził, że ma agorafobię, czyli lęk przed otwartymi przestrzeniami i klaustrofobię, lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Nie mógł korzystać z wind, autobusów i tram­wajów, w kinie musiał zawsze siadać tuż przy wyjściu. Tak było do chwili obecnej.

Co mogło być przyczyną tych napadów lęku, zawrotu głowy i fobii? Co jeszcze powiedział lekarzowi? Jako że był mężczyzną, najłatwiej przychodziło mu mówienie o pracy. Przed czterema laty podjął pracę w niewielkim warsztacie samochodowym, w którym czuł się dobrze i po dwóch latach został w nim majstrem. Właści­cielem i kierownikiem warsztatu był starszy mężczyzna cierpiący na dusznicę. Między nim a Hansenem zawiązały się dobre stosunki. Przed trzema i pół rokiem kierownik zwierzył się Hansenowi, że zamierza go uczynić swoim wspólnikiem. Na krótko przed zreali­zowaniem tego zamiaru, kierownik zmarł na atak serca. Jego syn, który dotychczas nie pracował w firmie, przeniósł się do biura ojca
i pozycja Hansena stanęła pod znakiem zapytania. Odczuwał całą sytuację jako uciążliwą. Na domiar złego, zachorował na ischias, który uczynił zeń półinwalidę. Zaistniała konieczność zastosowa­nia gimnastyki leczniczej.

Czy przytoczone okoliczności nie wyjaśniają w pełni nerwicy lękowej Hansena, a nawet jego ischiasu? Czy nie były konsekwen­cją jego niepewności co do pracy i przyszłości? Czy nie można na­zwać tego stresem psychicznym? Może i tak, lecz Hansen dodał, ze sprawy w firmie właśnie się wyjaśniły. Syn właściciela wycofał się i Hansen został wspólnikiem i współwłaścicielem. Był teraz kie­rownikiem i nic nie zagrażało jego przyszłości. Lubił swoją pracę i znał się na niej, jego sytuacja finansowa była dobra, a mimo to nadal prześladował go lęk i fobie. W dalszym ciągu nie mógł jeź­dzić windą, autobusem lub samolotem i udając się w jakieś miejsce chciał, aby mu towarzyszyła żona.

Na pytanie lekarza, czy już wcześniej odczuwał lęk, odpowie­dział, że po raz pierwszy poczuł lęk, skłonność do fobii i zawroty głowy, gdy miał 16 lat. Uległ wówczas wypadkowi, uciął sobie wska­zujący palec, który mu następnie przyszyto w szpitalu - pod nar­kozą. Pamiętał koszmarny sen, który dręczył go podczas znieczu­lenia: był zamknięty w szklanej kuli, siedział w niej zupełnie sam, bez kontaktu z jakąkolwiek żywą istotą.

Wydaje się, że opowiadanie o tym nieszczęśliwym wypadku po­ruszyło w nim coś nieświadomego, obudziło wspomnienie o czymś ważnym. Lekarz poprosił go, aby opowiedział nieco szerzej o swoim dzieciństwie i wczesnych latach życia. Hansen był drugim z trojga dzieci, miał starszego brata i młodszą siostrę. Uważał, że jego dzie­ciństwo było udane. Ojciec służył jako oficer w marynarce i bardzo rzadko bywał w domu, kiedy Hansen był dzieckiem. Dzieci odbie­rały ojca jako surowego i wymagającego. Hansen nie miał z nim bliskich więzi. Zawsze wydawało mu się, że nie dorasta do oczeki­wań ojca. Uważał się za leniwego i z tego powodu zawsze gryzły go wyrzuty sumienia. „Nie znam ojca, w głębi serca byłem krytycznie do mego nastawiony, lecz nigdy otwarcie tego nie okazywałem".

Kiedy Hansen o tym mówił, nagle zrobiło mu się niedobrze Jego twarz przybrała napięty wyraz, spotniały mu ręce, czuł ból w krzyżu, który promieniował na nogi. Następnie poczuł, jakby nie miał nóg. Najwidoczniej dostał napadu lęku. Obawiał się, że kiedy wizyta dobiegnie końca, trudno mu będzie wyjść z gabinetu.

Reakcja Hansena świadczy o tym, że w rozmowie został poru­szony istotny temat, który budził w nim lęk, mianowicie, kwestia jego stosunku do ojca. Zaczął teraz dużo opowiadać o dzieciństwie, miedzy innymi o tym, że jego matka także często przebywała poza domem, kiedy był mały, i że dzieci wielokrotnie były pozostawiane same. Zarzucał ojcu, że tak rzadko bywał w domu. Następnie Hansen przyznał, że zawsze szukał wsparcia u starszych mężczyzn. W dzieciństwie zwracał się do starszego brata, a później do swo­ich zwierzchników. Uderzyło go nagle, że zmarły niedawno szef był dla niego w pewnym sensie ojcem, dawał mu poczucie bezpieczeń­stwa i był kimś, wobec kogo mógł wyrażać swój sprzeciw. Śmierć kierownika musiała zatem dotknąć Hansena silniej, niż mu się wy­dawało na początku. Nagle Hansen przypomniał sobie sen, który mu się przyśnił tuż po śmierci kierownika: „Wchodzę do pokoju, w którym na łóżku leży mój kierownik. Muszę schylić głowę i w tej samej chwili dostrzegam jego żonę. Kierownik mówi: «w moim ży­ciu dokonałem dwóch trafnych wyborów». Domyśliłem się, że jed­nym z nich byłem ja, a drugim - jego żona. Poczułem, że łączy mnie z nim silna więź". Hansen powiedział potem, że po śmierci szefa nagle poczuł, że teraz nie ma nikogo, kto mógłby go wesprzeć. Stracił ważny punkt oparcia i czuł dosłownie, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Wyjawił również, że zawsze czuł się niepewnie w sto­sunku do swoich rówieśników, natomiast łatwiej nawiązywał zna­jomości z kobietami.

Rozmowa zeszła na temat jego małżeństwa, w którym -jak się okazało - było szereg problemów. Żona, którą kochał, była kobietą niezależną, osiągającą sukcesy zawodowe, silną, upartą i dominu­jącą. Lecz za tą fasadą ukrywała niepewność, zwłaszcza jeśli chodzi o uczucia, oraz przekonanie o własnej słabości. Kiedy się spotkali, Hansen był bardziej od niej doświadczony seksualnie. Z kolei ona dawała mu poczucie bezpieczeństwa dzięki swojej przebojowości, dobrej pozycji społecznej i szerokiemu kręgowi znajomych. „Wy­brałem ją, aby poczuć się bezpiecznie, ale już się tak nie czuję". Żona nie mogła zrozumieć, dlaczego Hansen nie potrafi się wziąć w garść i przezwyciężyć lęku. Skarżył się, że żona „nie daje mu szansy". Hansen wyznał, że po śmierci kierownika stał się impo­tentem. Stracił ochotę do współżycia płciowego z żoną, choć mie­wał fantazje z udziałem innych kobiet. Był jednak osobą wierzącą i zdrada małżeńska nie wchodziła w rachubę.

Na razie zadowolimy się powyższym fragmentem. Opowiadanie Hansena nie jest bardziej lub mniej ciekawe od relacji innych pa­cjentów, którzy zwracają się do lekarza lub psychologa z powodu objawów nerwicowych. Jakie wnioski możemy zatem wyciągnąć z tego, co Hansen powiedział?

Po pierwsze, objawy nerwicowe są z reguły wywoływane przez wydarzenia aktualne. Po drugie, wydarzenia te dotykają zwykle czułych punktów osobowości, których pacjent nie jest świadomy i które prawie zawsze wiążą się z okresem dzieciństwa i stosun­kiem do najbliższych.

Hansenem, który miał blisko 40 lat, wstrząsnęła śmierć prze­łożonego. Wydarzenie to miało ogromne znaczenie, ponieważ przy­wiodło mu na pamięć jego, częściowo nieświadomy, stosunek do ojca. Stosunek ten, odznaczający się ambiwalencją, cechowały wy­parte uczucia wrogości i buntu, którym towarzyszyło poczucie winy, lęk przed zemstą lub odrzuceniem ze strony ojca. Jednocześnie w Hansenie odezwała się głęboka, nieświadoma tęsknota za silną więzią z ojcem, a w konsekwencji i z matką, na co wyraźnie wska­zuje jego sen. Dopóki nosił w sercu obraz dobrego ojca, dopóty był w stanie zachować względnie stałą równowagę. Po śmierci pra­codawcy Hansenowi trudno było wypełniać obowiązki kierownika w firmie i mężczyzny w małżeństwie. Jednocześnie syn zmarłego szefa zaktualizował wyparte pragnienie współzawodniczenia i ry­walizowania z bratem, a także z innymi mężczyznami w jego wieku. Osobowość żony, która nie pozwoliła jej zrozumieć słabości i lęku męża, odświeżyła w pamięci Hansena więź z matką. Matkę również cechowało trzeźwe spojrzenie na świat i oszczędność w przejawia­niu uczuć. Hansen czuł się opuszczony przez ojca i nierozumiany przez matkę.

Analiza snu wykazała, że Hansen zmaga się z nierozwiązanymi problemami sięgającymi korzeniami fazy edypalnej, która przypada zwykle na wiek od 3 do 6 lat. W tym okresie szczególnego znacze­nia nabiera trójkąt: matka, ojciec i dziecko. U wszystkich dzieci pojawiają się wówczas mieszane uczucia w stosunku do rodziców. Powołując się na przykład Hansena, można w wielkim uproszczeniu stwierdzić, ze aby funkcjonować jako mężczyzna w stosunku do ko­biety, trzeba mieć w sobie obraz bezpiecznego i dobrego ojca. Brak wiary Hansena w siebie jako mężczyznę uzewnętrznił się, kiedy sam został kierownikiem i musiał współzawodniczyć w pracy z in­nym mężczyzną.

Historia związana z wypadkiem (z odcięciem palca) także może świadczyć o głębokim, wypartym lęku, który łączy się z nierozwią­zanymi problemami w jego stosunku do ojca w fazie edypalnej. Koszmarny sen o szklanej kuli wyraża w sposób klasyczny samo jądro lęku: odcięcie się od ludzi, izolację i niewypowiedziane osa­motnienie. Klaustrofobia jest symbolicznym przejawem tego lęku, lęku przed zamknięciem w środku, natomiast agorafobia wyraża lęk przed wolnością, nieświadomie przypomina Hansenowi o koniecz­ności wyswobodzenia się ze zniewolenia, z małżeństwa, wszczęcia buntu przeciw matce, ojcu i żonie, wszystkim autorytetom, które go zawiodły i nie zrozumiały. Jednak surowe sumienie Hansena ukróca skutecznie te zakusy. Wolność jest niebezpieczna, należy trzymać ją w ryzach. Nerwica lękowa jest dla Hansena - jak i dla większości ludzi mających takie objawy - kompromisem, który go chroni przed posunięciem się za daleko i wystawieniem się na zbyt silny lęk.

Przypadek ten jest również ilustracją typowej nerwicy oraz przykładem zależności między wiekiem dorosłym a dzieciństwem, która występuje w większości chorób psychicznych.

ROZDZIAŁ 10

Pastor z „brzydkimi" myślami

Kilka lat temu do psychiatry zwrócił się pastor w wieku około 50 lat z prośbą o pomoc w przezwyciężeniu dokuczliwych myśli natręt­nych. Dolegliwości zaczęły się pięć lat wcześniej i wyrażały się pra­gnieniem używania przekleństw, takich jak „cholera jasna", „psia­krew" i „kurwa mać". Myśli te pojawiały się jak swego rodzaju opętanie, w sytuacjach, kiedy pastor popełniał jakąś gafę, naraża­jąc na szwank swój prestiż. Po pewnym czasie natręctwa te zaczęły go nękać przy innych okazjach, na przykład gdy wygłaszał kaza­nie lub w czasie spotkań parafialnych. Kiedy zaczął wymawiać te słowa półgłosem, ogarnęło go oczywiście przerażenie, że ktoś może go usłyszeć i dlatego poprosił o zwolnienie lekarskie. Równocześnie zaczęło mu się zdawać, że spogląda na ludzi „kłującym" wzrokiem. Obawiał się, że ktoś to może zauważyć, i z tego względu unikał patrzenia ludziom w oczy.

Przez miesiące poprzedzające wizytę u lekarza jego sen zakłó­cały napady lęku. Poza tym skarżył się na rosnący egocentryzm, jego myśli krążyły nieustannie wokół własnej osoby. Nie miał siły interesować się rodziną lub innymi ludźmi, co z kolei wzmagało po­czucie winy i umacniało jego przekonanie, że jest wielkim grzesz­nikiem. Pogrążał się więc coraz bardziej w apatii i przygnębieniu, opuszczał się także w pracy. Wkrótce ogarnęła go zdecydowana nie­chęć do wykonywania zawodu pastora. Równolegle z tymi objawami wydawało mu się, że coś hamuje i powstrzymuje jego myśli.

Pastor opisał siebie jako osobę zamkniętą, powściągliwą i nie­śmiałą, której zawsze z trudem przychodziło okazywanie uczuć. Ukrywał gniew, smutek i radość. Zamiast się złościć, zamartwiał się porażkami i doznanymi urazami, nie potrafił doprowadzić do końca rzeczy trudnych, niesłychanie bał się krytyki i czuł się zablokowany i jakby zniewolony. Nigdy nie miał odwagi polegać na sobie i wła­snych myślach, ciągle łaknął potwierdzenia u innych, starając się spełniać ich oczekiwania. Dręczyło go niezdecydowanie i chwiejność. Często przeżywał rozterki, kiedy musiał dokonywać jakiegoś wyboru. Ponadto liczył się z każdym groszem i był niesłychanie skąpy, co prowadziło niejednokrotnie do konfliktów z żoną.

W trakcie rozmów z psychiatrą, zwłaszcza podczas pierwszego spotkania, pastor zademonstrował swoim zachowaniem wiele opisa­nych przez siebie cech. Był ostrożny, spięty, tłumił wszystkie uczu­cia, lecz jednocześnie przejawiał pewne przygnębienie, sprawiał wrażenie wrażliwego i bezradnego. W sumie wydawał się utalen­towany i sympatyczny - powiedzielibyśmy, że to pobożny i szczery chrześcijanin.

W cotygodniowych rozmowach z psychiatrą wyszło stopniowo na jaw, że natrętne myśli i strach przed „kłującym" wzrokiem po­jawiły się nagle, pięć lat temu, kiedy to jego zwierzchnik - dziekan - odmówił zamieszczenia w gazetce parafialnej artykułu, który pa­stor napisał na jakiś temat związany z filologią. Pastor poczuł się tym głęboko urażony, jednak nie przyznawał się do tego przed sobą, a jeszcze mniej przed innymi. Ogarnęła go nieprzeparta potrzeba przyglądania się zwierzchnikowi oraz przekonanie, że jego spojrze­nie „kłuje". Z czasem pastor zaczął unikać chodzenia na spotkania, na których był obecny jego zwierzchnik, i w końcu przeniósł się do innej diecezji.

Jakie było dzieciństwo tego pobożnego pastora o tak niechrze­ścijańskich myślach? Wychował się w niewielkiej górskiej osadzie, w której jego ojciec prowadził małe gospodarstwo. Był średnim dzieckiem w dużej gromadce rodzeństwa, które było bardzo su­rowo wychowywane. Przejawianie sprzeciwu lub wyrażanie wła­snego zdania było nie do pomyślenia. Wszyscy musieli ciężko praco­wać; w rodzinie panowała zasada, iż każdy ma robić to, co do niego należy. Obowiązek i samozaparcie były uważane za najważniejsze rzeczy w życiu. Oboje rodzice byli wierzący, lecz w sposób formalny, nieosobisty. Atmosferę domu przenikała melancholia matki wywo­łana śmiercią dwojga dzieci. Żadne z rodziców nie okazywało uczuć, co należało w tych okolicach do normy. Rodzina żyła w odosobnie­niu i późniejszy pastor był jako chłopiec nieśmiały w stosunku do obcych. Ze względu na brak pieniędzy musiał zaciągnąć pożyczkę na naukę w szkole realnej, którą ukończył w jeden rok, oraz później na naukę w liceum oraz na studia. Po maturze pragnął studiować filologię, lecz z powodów finansowych wybrał teologię na uniwersy­tecie. W czasie studiów uczył się pilnie, rezygnując ze wszystkich innych zainteresowań.

Wielokrotnie zmieniał miejsce pracy. Dwa lata przed zwróce­niem się do psychiatry zaakceptował ze względów finansowych pracę w nowej parafii, w której panował całkowity brak tolerancji i dewocyjna religijność. Ponieważ miał uniwersyteckie wykształce­nie, żył w ustawicznym lęku, że zostanie posądzony o wyznawanie liberalnych poglądów teologicznych, co - jego zdaniem - mogło po­ciągnąć za sobą katastrofalne skutki. W ciągu dwóch lat pobytu w tej parafii jego myśli natrętne tak się nasiliły, że pastor czuł się jak prawdziwy inwalida. Opisał także kilka epizodów ze swo­jej pracy duszpasterskiej, kiedy to - jak utrzymywał - naraził się na kompromitację i utratę prestiżu. Wydarzenia te spowodowały nasilenie objawów. Zauważył, że to on sam jest obiektem tych prze­kleństw. Obelgi te wyrażały pogardę odczuwaną do samego siebie, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy zdarzało mu się popełnić jakąś gafę na oczach ludzi. Czuł, że lęk przed patrzeniem kłującym wzrokiem jest w zasadzie lękiem przed agresją skierowaną przeciw innym. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz tylko intelektualnie, bez emocjo­nalnego zaangażowania.

Podczas kolejnych sesji pojawiło się więcej materiału na temat jego aktualnej sytuacji, jego stosunku do ludzi w okolicy, dręczą­cego go lęku i braku poczucia bezpieczeństwa. Pojawiły się także wspomnienia z dzieciństwa, które rzuciły światło na jego osobo­wość. Opowiedział też kilka krótkich snów, które dobitnie ilu­strowały jego przeżycia. Podczas pierwszych tygodni przedstawił wiele rzeczy, które kojarzyły mu się z tymi snami, co pozwoliło mu dostrzec nowe aspekty swojej osobowości. W czasie jednej sesji przypomniał sobie dwa fragmenty snów, z których jeden dotyczył „martwego dziecka". Skłoniło go to do zastanowienia się nad po­rzuconymi ideałami i nad odczuwaną pustką i martwotą. Drugi fragment traktował o „wylęgarce, która nie działała, ponieważ za­płacił za nią o dwie korony za mało". Ten sen spowodował, iż zaczął myśleć o swoim skąpstwie, w sensie dosłownym i przenośnym, oraz o lęku przed okazywaniem uczuć i przed dzieleniem się z innymi swoimi myślami. Obraz wylęgarki symbolizuje nowe życie. Pastor tak to skomentował: „jeśli się nie otworzę i nie podzielę swoimi uczuciami z innymi, to nie zaznam nowego życia". Inne sny uwy­datniły konflikt między przyjemnością a obowiązkiem, który prze­wijał się przez całe jego życie.

Podczas piątej sesji pastor zrozumiał, że przekleństwa są ko­mentarzem do jego jałowego życia i protestem przeciw temu, co robił, a czego nie powinien był robić. Wielokrotnie chciał rzucie pracę pastora i poświęcić się pracy pedagogicznej. Dwa lata wcze­śniej otrzymał nawet posadę nauczyciela w liceum, lecz po długich wahaniach podjął pracę we wspomnianej parafii, z wiadomymi na­stępstwami. Obecnie ponownie rozważał możliwość podjęcia pracy w szkole.

Po paru miesiącach pod wpływem pewnego snu wyraził żal, jaki odczuwał w stosunku do psychiatry, i rozczarowanie psycho­terapią, która jego zdaniem niewiele mu pomogła. Zapoczątkowało to analizę jego nierealistycznych oczekiwań co do wyników lecze­nia i odczuwanego przezeń lęku przed powrotem do domu. Jeszcze większe znaczenie miało zaakceptowanie przez psychiatrę agresyw­nych wątków jego *przeniesienia, które polegało na rzutowaniu na osobę psychiatry swoich dawnych reakcji na autorytety. Psychiatra nie odrzucił go, ani też nie zmienił doń stosunku. Objawy natrętne zniknęły prawie całkowicie, a pastor poczuł się znacznie lepiej, choć nie pozbył się niektórych objawów. Leczenie zostało zakończone na życzenie pastora, który pragnął wrócić do pracy.

Po kilku latach przerwy pastor ponownie skontaktował się z psychiatrą, aby rozpocząć krótkoterminową psychoterapię. Opo­wiedział, że przez pierwszy rok był prawie całkowicie wolny od objawów, lecz że w ciągu ostatnich miesięcy natręctwa mówienia przekleństw i lęk przed kłującym wzrokiem ponownie się pojawiły. Tym objawom towarzyszył dawny lęk i potrzeba odseparowania się od ludzi. Nie znalazł - jak pierwotnie planowano - lekarza lub pastora, z którym mógłby regularnie rozmawiać o swoich trud­nościach. Wspomniał też, że jego żona nie bardzo rozumiała jego kłopoty. Nie udało mu się też rozwiązać konfliktu między przyjem­nością a obowiązkiem w pracy duszpasterskiej. Jednak tym razem widać było wyraźnie, iż uzyskał wgląd w swoje problemy. Po sze­ściu rozmowach czuł się znacznie lepiej, nie czuł już lęku i był w bardziej pogodnym nastroju. Rzadko zdarzało mu się czuć po­trzebę przeklinania. Wracając do domu, był optymistycznie nasta­wiony do przyszłości. Dobre wyniki leczenia znalazły potwierdzenie w listach, które w kolejnych latach pisywał do psychiatry. Pozostał na stanowisku pastora aż do emerytury.

O czym mówi ta historia? Po pierwsze o tym, że same objawy często ukazują podstawowe konflikty. Jeśli pobożny pastor czuje potrzebę przeklinania, to domyślamy się konfliktu między poboż­nością a gniewem, uległością a sprzeciwem, między zachowaniem chrześcijańskim a niechrześcijańskim. Równocześnie widzimy, że na początku pastor nie był świadomy tego konfliktu. Uciekał się do takich mechanizmów obronnych, jak *wyparcie i "reakcja upozo­rowana (w jego przypadku: przesadna pobożność), przemieszczenie (w czasie i przestrzeni), *izolacja (treść myśli oddzielona od uczuć), nie czując w sobie wezbranej złości, sprzeciwu i buntu. Traktował myśli natrętne jako niezrozumiałe, pozbawione sensu i stanowiące jaskrawy kontrast z myślami świadomymi i ideałami, jako swego rodzaju „opętanie". Lecz obsesja ta wywierała wpływ na jego my­ślenie, zakłócała je i hamowała. Nieświadoma obrona zaczęła się kruszyć, ogarniał go rozlany lęk i depresja wraz z narastającym egocentryzmem jako oznaką *regresji.

Aby zrozumieć znaczenie objawów, należy zawsze przyjrzeć się z bliska sytuacji, w której się one pojawiły po raz pierwszy. Dzie­kan, zwierzchnik pastora, skrytykował coś, co było dlań ważne. Przełożony uraził jego poczucie własnej wartości, zlekceważył za­angażowanie w coś, co było dlań szczególnie ważne, choć leżało na marginesie jego pracy jako pastora.

Lęk przed kłującym spojrzeniem jest objawem fobicznym, który świadczy o wyizolowanym i wypartym poczuciu krzywdy i o agresji. Uczucie to skłoniło pastora do unikania osoby, która go głęboko uraziła. Wtedy pojawiły się przekleństwa. Nie uwolniły one jednak pastora od dręczącego go problemu, gdyż objawy przemieściły się tylko na inne osoby i inne sytuacje.

Warto przyjrzeć się sytuacjom, które wywołują lub wzmacniają objawy. W życiu pastora zachodziły okoliczności, w których czuł się niepewnie, spotykał się z lekceważeniem albo w których mu się wy­dawało, że się skompromitował. Wszystkie te zdarzenia podkopały jego poczucie własnej wartości. Nie było też dziełem przypadku, że objawy nasiliły się i w końcu uczyniły zeń inwalidę, kiedy prze-niósł się do miejscowości, w której panował szczególnie silny brak tolerancji i w której pastor z wykształceniem uniwersyteckim mu­siał być bardzo ostrożny. Domyślamy się presji społecznej, która może być ważnym czynnikiem w powstawaniu objawów nerwico­wych. Pastor podjął pracę w parafii w tym samym czasie, kiedy, na dobrą sprawę, mógł zatrudnić się w szkole. Brakowało mu jednak odwagi, by zrezygnować z pracy pastora. Jego decyzja okazała się brzemienna w skutki, do czego później sam się przyznał podczas psychoterapii.

Jeśli przyjrzymy się temu duchownemu, to stanie się dla nas jasne, iż mamy przed sobą człowieka o charakterze nerwicowym cierpiącego na liczne zahamowania i przerost kontroli, w powiąza­niu z dużą wrażliwością i lękiem przed krytyką. Rozpamiętywanie przezeń porażek i zniewag pozwala nam lepiej zrozumieć jego znie­wolenie i odsuwanie się od ludzi. Podejrzewamy także niskie poczu­cie własnej wartości, ponieważ nigdy nie miał odwagi polegać na sobie i zawsze starał się spełniać oczekiwania innych. Znamienną jego cechą - podobnie jak innych osób z natręctwami - jest silna ambiwalencja, która chwilami całkowicie uniemożliwiała mu doko­nywanie wyboru oraz skrajna oszczędność, jeśli chodzi o uczucia i pieniądze. Te właściwości charakteru zostały opisane przez niego samego i zademonstrowane już podczas pierwszej rozmowy.

Reasumując, można stwierdzić, że obrona przed poczuciem niż­szości, bezradności i zależności od otoczenia oraz przed tym, co zagrażało tej zależności, mianowicie przed pewnością siebie, sprze­ciwem i agresją - stała się strukturą jego osobowości, „obroną jego charakteru".

Objawy pojawiły się po prowokacyjnym incydencie z dziekanem, kiedy „obrona charakteru" nie była już dostatecznie silna. W tre­ści i charakterze objawu widać wyraźnie agresywny impuls. Jed­nocześnie pogłębiło się rozszczepienie myśli i uczuć (izolacja). Pa­stor popadał coraz bardziej w egocentryzm (regresja), podczas gdy w depresji oraz w powziętych postanowieniach zaczął ujawniać się wątek samoukarania.

Jeśli popatrzymy na wczesne dzieciństwo pastora, to możemy na podstawie jego skąpych informacji domyślić się, jak wpłynęło na niego przygnębienie matki, surowość ojca i ogólne ubóstwo uczu­ciowe i odosobnienie, które znamionowało dom rodzinny, a do pew­nego stopnia i całą okolicę.

Badania psychoanalityczne pogłębiły naszą wiedzę o tym, jaki wpływ na dziecko podczas jego pierwszych 3-4 lat życia wywiera depresja matki, mianowicie może ona prowadzić do zaburzeń typu osobowości pogranicznej (borderline) i do reakcji depresyjnych (rozdz. 15., 17.). Nie wdając się w szczegóły dzieciństwa pastora, od­gadujemy pewne powody, dla których pastor już od dziecka musiał tłumić swoje uczucia, zwłaszcza poczucie własnej wartości i agre­sywność, lecz także potrzebę przyjemności i radości, na które nie było miejsca w jego dzieciństwie, ani nawet w późniejszym życiu, nacechowanym surową obowiązkowością i pobożnością. Nie dziwi więc, iż w decydujących chwilach pastor wybierał drogę powinności i wyrzeczeń, ani to, że z bezwolną uległością od­nosił się do ojca, a później do zwierzchników. Całą agresywność kie­rował przeciw sobie samemu. Przekleństwa i samopogarda spadały nań właśnie wtedy, kiedy próby obrony własnej wartości i własnych interesów kończyły się porażką.

Osobowość rodziców oraz atmosfera domu są w pełni wystar­czające dla zrozumienia genezy „obrony charakteru" pastora.

ROZDZIAŁ 11

Mięśnie i uczucia

Mięśnie, podobnie jak skóra, pozostają w ścisłym związku z układem nerwowym, lecz wyrażają także stan uczuć i nasz sto­sunek do innych ludzi. Mięśnie poprzecznie prążkowane pozostają w łączności z układem nerwowym zależnym od naszej woli i z ośrod­kami nerwowymi w pniu nerwowym, które kierują takimi mi­mowolnymi funkcjami, jak napięcie mięśniowe. Czynność mięśni gładkich w naczyniach krwionośnych i narządach wewnętrznych podlega autonomicznemu układowi nerwowemu i zależy w dużym stopniu od nastroju i emocji, zwłaszcza tych pozostających w sfe­rze nieświadomości.

Człowiek zaczyna poruszać kończynami, będąc jeszcze płodem, w łonie matki. Po przyjściu na świat znamy już kilka ruchów odru­chowych jak odruch ssania i chwytania. Umiemy wyrażać różne na­stroje przy pomocy grymasów, krzyku lub nieskoordynowanych ru­chów kończyn. Nieco później, w pierwszym roku życia, uczymy się modulować nasz głos, dopasowując go do ruchu mięśni, które regu­lują oddychanie, sterują strunami głosowymi, wargami i językiem. Podczas kolejnego półrocza zaczynamy gryźć, co prowadzi zwykle do tego, że matki przestają nas karmić piersią. Gdy czujemy ból lub lęk, gdy ogarnia nas frustracja lub złość, wydajemy przeraźliwe krzyki, napinamy mięśnie piersi, karku i pleców i gwałtownie po­ruszamy kończynami. Nasze zadowolenie i radość uzewnętrzniamy, majtając rączkami, wesoło chrząkając, gaworząc i wydając różne gardłowe dźwięki.

Pełzanie i potem uczenie się chodzenia pobudzają ważne partie mięśni, które nam umożliwiają poruszanie się po pokoju, przybie­ranie postawy pionowej i eksplorację otoczenia. Stopniowo uczy­my się trzymać łyżeczkę i kubeczek, aby móc jeść i pić samemu. Ruchy mięśni zaczynają się nam kojarzyć z radością, z dumą wy­nikającą z panowania nad rzeczami i dawania sobie rady samemu, z uznaniem i pochwałami ze strony rodziców, lecz także z uczu­ciami przeciwnymi: z niepewnością, bezradnością, lękiem, smut­kiem lub gniewem.

Dla naszych mięśni jeszcze ważniejszą rzeczą jest kontrola nad uczuciami, która jest wynikiem każdego wychowania. Nasze mięśnie mają w niej istotny udział; zamiast bić i kopać, uczymy się panować nad muskulaturą rąk i nóg, zamiast krzyczeć i miotać się lub wpadać w lęk czy rozpacz, zamrażamy nasze emocje, blokując mięśnie przepony, piersi, szyi, karku, pleców lub ramion.

Nasze sumienie odgrywa ważną rolę w wyhamowywaniu bodź­ców agresywnych i seksualnych. Sumienie odzwierciedla normy kulturowe, wpojone w drodze wychowania przez rodziców, głównie na zasadzie przykładu. Rodzice wykorzystują również do tego celu naszą zależność i strach przed utratą miłości. Może to z kolei wywołać lęk i poczucie winy. W późniejszym okresie życia uczucia te zostają wzmocnione przez otoczenie, które, posługując się presją społeczną i wykorzystując nasz lęk przed odbieganiem od większo­ści, nakłada na nas jarzmo konformizmu.

Bodźce agresywne doprowadzają do uruchomienia grupy mięśni potrzebnych do wykonania ataku, do obrony lub ucieczki, zwłasz­cza mięśni nóg. Wskutek hamującego wpływu lęku lub wyrzutów sumienia napięciu ulegają przeciwne grupy mięśni, zwłaszcza tak zwane mięśnie prostowniki uniemożliwiające ruch. Napięcie oby­dwu grup mięśniowych staje się statyczne. Wynikiem takiego stanu rzeczy jest ukształtowanie się zbyt sztywnych i naprężonych mię­śni, które swoim zasięgiem obejmują większe partie ciała. Napięte mięśnie przyczyniają się do wyparcia uczuć i konfliktów do nieświa­domości. Tak oto mięśnie stają się częścią naszej obrony psycholo­gicznej przed zakazanymi bodźcami, uczuciami i myślami.

Jak już wspominałem, w dzieciństwie uczymy się nie tylko kon­trolowania uczuć, ale także ich ukrywania, co często uwidacznia się w naszej mimice. Zaciskamy zęby, wstrzymujemy oddech, nakładamy na siebie maskę obojętności. Jednak radość, smutek, lęk, rozpacz i nienawiść dają znać o sobie w inny sposób, na przykład w intonacji głosu lub spojrzeniu. Dotykamy tu zagadnienia „komunikacji niewerbalnej", czyli komunikowania się bez używania słów, które w planie nieświadomości odgrywa znacznie większą rolę niż nam się wydaje.

Szczegółowe badania przy użyciu kamery filmowej wykazały, iż ruchy dwojga osób, które prowadzą ze sobą miłą rozmowę, upodob­niają się do siebie i przypominają swego rodzaju taniec zgranej pary. Jeśli dwoje ludzi ma negatywne odczucia względem siebie albo po­zostaje ze sobą w konflikcie, to mimowolne ruchy stają się nie-zborne, wypadają z taktu, a rozmówcy się od siebie odwracają.

Mięśnie są ważną areną, na której uwidaczniają się w pełni nasze impulsy i nasz stosunek do otoczenia. Z jednej strony od­czuwamy potrzebę spontaniczności i bezpośredniego wyrażania emocji, z drugiej - staramy się tłumić i ukrywać uczucia. Ma to duże znaczenie, gdyż wiele wczesnych lub przewlekłych konfliktów uczuciowych ulega zamrożeniu w określonych schematach mięśni. Dzieje się to bez udziału świadomości. Bardzo często wiele osób ma napięte lub zablokowane partie mięśni, zwłaszcza mięśni pleców i mięśni oddechowych. Oznacza to, iż niektórzy z nas mają względ­nie wiotkie mięśnie, co może być oznaką poważnych dolegliwości psychicznych. Niewykluczone, że taki stan mięśni wyraża postawę zbliżoną do *regresji lub rezygnacji.

Oddychanie ma dla wszystkich żywotne znaczenie i odgrywa pierwszoplanową rolę we wszystkich przejawach uczuć. Sposób od­dychania zmienia się zasadniczo, gdy płaczemy, krzyczymy, śmie­jemy się lub cieszymy. Lęk i strach wywierają hamujący wpływ na oddech, który staje się krótszy lub bardziej powierzchowny. Dzieje się tak z powodu zablokowania mięśni w dolnej części klatki piersiowej, czynność oddychania przebiega wówczas w górnej części, w większym stopniu wykorzystywane są mięśnie szyjne. Prowa­dzi to do „podwyższenia" klatki piersiowej. Zablokowane uczucia zawsze wpływają hamująco na oddychanie, podczas gdy wyzwole­nie uczuć automatycznie prowadzi do swobodniejszego oddychania, zwłaszcza po rozluźnieniu się mięśni przepony i piersi. Mięśnie sta­nowią spójną całość i dlatego na przykład napięte mięśnie łydek lub szczęki są w stanie zablokować lub utrudnić oddychanie.

Skąd o tym wiemy? Ludzie od dawna wiedzieli, że uczucia i reakcje dają o sobie znać poprzez różne postawy ciała, które są uwa­runkowane czynnością mięśni. Często używamy przenośni, które opisują to zjawisko, mówimy na przykład, że ktoś ma twardy kark, że jest cały spięty czy zaciska zęby lub że jest to człowiek z kręgosłupem lub bez kręgosłupa. Większość ludzi bez trudu potrafi odczytać stan wewnętrzny danej osoby z postawy ciała, ze sposobu poruszania się i gestykulowania, z mimiki, sposobu oddychania i barwy głosu.

Wiadomo też od dawna, że różne formy masażu, ciepłe kąpiele, relaksacja i ćwiczenia gimnastyczne przyczyniają się do rozluźnia­nia i łagodzenia bólu mięśni, co wydatnie poprawia samopoczu­cie i przynosi zadowolenie. We wszystkich krajach i wszystkich znanych kulturach istnieje niezliczona ilość różnych metod fizjo­terapeutycznych. W starożytności szczególną sławę zyskały łaź­nie rzymskie, a obecnie kąpiele japońskie. Każdy psychoanalityk i psychoterapeuta wie doskonale, iż w układzie mięśniowym i spo­sobie oddychania pacjentów zachodzą dramatyczne zmiany, gdy w czasie terapii drążone są określone konflikty lub problemy.

Jeden z uczniów Zygmunta Freuda, psychiatra Wilhelm Reich (1897-1957) w swojej książce Charakteranalyse (Analiza charak­teru) z 1933 roku szczegółowo opisał, w jaki sposób emocjonalne konflikty odzwierciedlają się w mimice, postawie ciała, oddycha­niu i ruchach. Posługiwał się pojęciem „pancerz charakteru" (niem. Charakterpanzer) dla określenia napiętych i twardych mięśni, które stanowią nieświadomą obronę przed zagrożeniem zewnętrznym i wewnętrznym. Mięśnie te utrudniają doznawanie przyjemno­ści i radości, hamują kreatywność i rozwój osobowości. Wilhelm Reich uważał, że psychoanaliza - aby była skuteczna - musi także uwzględnić cielesną stronę życia emocjonalnego, opracował więc własną teorię i stosowne techniki.

Wiele zjawisk przedstawionych przez Wilhelma Reicha w Charakteranalyse jest dziś naturalną częścią leczenia psychoanalitycz­nego. Niektórzy posunęli się jeszcze dalej, rozwijając własne me­tody lecznicze: wegetoterapię, bioenergetykę i inne metody fizjo­terapeutyczne.

Wilhelm Reich zyskał szczególne znaczenie w Norwegii, gdzie przebywał przez kilka lat przed drugą wojną światową. Jego myśli zostały rozwinięte przez psychiatrę dziecięcego, lekarkę Nic Waal oraz psychiatrę i psychoanalityka Trygve Braat0y, który był ordy­natorem szpitala Ullevål w Oslo, w latach 1946-1953. Nic Waal opracowała test mięśni, tak zwaną metodę WSP który umożliwia określenie wewnętrznych konfliktów wyłącznie na podstawie ana­lizy napięcia mięśniowego.

Fizjoterapeutka Aadel Bulow-Hansen opracowała w bliskiej współpracy z Trygve Braatøy własną metodę relaksacji, nazywaną dzisiaj fizjoterapią psychomotoryczną. Polega ona na badaniu i le­czeniu całego ciała, przede wszystkim w pozycji leżącej. Celem le­czenia jest rozluźnienie chronicznie napiętych mięśni, zmiana po­staw ciała oraz uwolnienie oddechu. Nowe wzory współdziałania mięśni szkieletowych i mięśni oddechowych wyzwalają często wy­parte reakcje, takie jak płacz, śmiech, lęk, złość, przygnębienie lub uczucia seksualne, które jednocześnie stają się świadome. W nie­których przypadkach należy je przepracować w procesie psychote­rapii z uwzględnieniem ich genezy i związków przyczynowych. Bli­ską współpraca fizjoterapeuty z psychiatrą jest na ogół korzystna, przynosi pozytywne wyniki.

Podczas takiego leczenia może wystąpić u pacjenta szereg ob­jawów, takich jak gęsia skórka, ból i zawroty głowy, bóle żołądka, biegunka lub mdłości. Niektórzy czują się po zabiegach bardziej rozluźnieni, swobodniejsi i pewniejsi siebie, zaś u innych występuje nasilenie symptomów. Niektórym potrzebna jest w życiu „obrona mięśni" i ci pacjenci nie nadają się do tego rodzaju leczenia. Osoby z poważnymi depresjami i stanami pogranicznymi mają często wiot­kie mięśnie. W takich przypadkach fizjoterapia psychomotoryczna nie zawsze jest wskazana, raczej zaleca się bardziej aktywne le­czenie, które może zwiększyć napięcie mięśniowe. Istotne jest, aby fizjoterapeuta przed rozpoczęciem leczenia psychomotorycz­nego skrupulatnie zbadał stan mięśni. W przypadku wątpliwości należy zasięgnąć porady lekarza lub psychiatry.

Opierając się na tradycji Braatøy i Bulow-Hansena, wielu fizjoterapeutów prowadzi dalsze prace nad udoskonaleniem metod badania mięśni. Obecnie można określić rodzaj i stopień zaburzeń emocjonalnych, posługując się badaniami czynności mięśni, nieza­leżnie od metod psychologicznych. Badania te umożliwiają także ocenę zmiany czynności mięśni i zmiany w oddychaniu w trakcie leczenia.

Ruch dla zdrowia i dbałość o własne ciało odbijają się korzyst­nie na naszej psychice, zapewniają dobre samopoczucie, pobudzają myślenie i emocje. Nie bez racji mówi się, że „w zdrowym ciele -zdrowy duch". Zażywanie ruchu na świeżym powietrzu opiera się właśnie na tej maksymie. Obecnie wiemy sporo o związkach uczuć i mięśni, które przebiegają w odwrotnym kierunku: od uczuć do mięśni. Ten nader ciekawy obszar wiedzy nie został jeszcze dosta­tecznie zbadany. A wydaje się niezmiernie ważny, ponieważ dole­gliwości wywołane przez mięśnie i stawy należą do najczęstszych niedomagań, z powodu których ludzie zwracają się do lekarza. Jest to jedna z najczęstszych przyczyn absencji i niezdolności do pracy w Norwegii. Państwo łoży ogromne kwoty na leczenie konwencjo­nalne, które z reguły skupia się wyłącznie na samych objawach i stronie fizjologicznej. Ta grupa chorób nazywa się chorobami z ob­ciążenia. Lekarze dopatrują się przyczyn głównie w uszkodzeniach fizycznych, przeciążeniach, znużeniu ciężką pracą, niewłaściwej po­zycji przy pracy lub w nadwadze, pomijając przy tym czynniki psy­chiczne. Z tego względu, skutki takiego leczenia fizykalnego są za­zwyczaj krótkotrwałe i czysto objawowe.

Nie neguję w żaden sposób wpływu czynników fizycznych na szereg objawów w mięśniach i stawach, zwłaszcza u osób, które na przykład podnoszą ciężkie przedmioty lub wykonują ciężkie prace. Prawdą jest też, że osoby z nadwagą obciążają dodatkowo biodra, kolana i stopy. Ponadto wraz z wiekiem zachodzą zmiany w nogach i stawach, które przyczyniają się do odczuwania wielu dolegliwości.

Chyba nie przypadkiem wielu z nas ma napięte mięśnie karku, niekiedy do tego stopnia, iż prowadzi to do deformacji płytek chrzęstnych w kręgach szyjnych u większości osób powyżej 40 lat. Nie wydaje się, żeby to było spowodowane ciężarem głowy. Wielu pacjentów cierpiących na bóle głowy ma napięte mięśnie karku i szczęki. Mięśnie te pomagają tłumić uczucia gniewu i sprzeciwu. Nieprzypadkowo wielu z nas oddycha zbyt płytko przy nieznacz­nym tylko udziale przepony i często towarzyszy temu napięcie mię­śni szyi, piersi i barków. Lęk leży częstokroć u podstaw bólu mięśni w piersiach, przypominającego niekiedy napady dusznicy bolesnej (rozdz. 9.). Lęk bywa również przyczyną astmopodobnych trudno­ści w oddychaniu.

Ciekawe, dlaczego tyle osób starszych cierpi na niepokój w po­łączeniu z kurczem mięśni łydek, czyli na zespół niespokojnych nóg (ang. restless legs). Wiadomo, że przyczyna tych dolegliwości tkwi nie w zaburzeniach krążenia, lecz w nazbyt napiętych mięśniach łydek. U wielu kobiet zwracających się do internisty lub gineko­loga z powodu bólu w narządach płciowych stwierdza się występo­wanie wysokiego napięcia mięśni miednicy, wywołane konfliktami uczuciowymi na tle seksualnym. Ból pleców jest częstą dolegliwo­ścią, która zaostrza się w wyniku postrzału lub ischiasu, wskutek przeciążenia, skręcenia lub podnoszenia ciężkich przedmiotów przy pochylonych plecach. Lecz plecy musiały być napięte jeszcze wcze­śniej, przed przeciążeniem. Przewlekłe napięcie mięśni sprawia ból dopiero po dodatkowym fizycznym lub psychicznym obciążeniu.

Wydaje się, że zarówno lekarze, jak i fizjoterapeuci winni oka­zywać nieco większe zainteresowanie psychologiczną stroną chorób z obciążenia (rozdz. 12., 13.).

ROZDZIAŁ 12

Bóle w stawach nie zawsze

są widoczne na rentgenie

Na oddział psychiatryczny przyjęto żonatego trzydziestolet­niego robotnika, z północnej Norwegii, którego nazwiemy Fredriksen. W ciągu ostatniego roku cierpiał na bóle w stawach, zwłaszcza w kolanach, łokciach, barkach, a także częściowo w krzyżu. Bóle na­wiedzały go bez widocznej przyczyny. Uskarżał się na dolegliwości w różnych stawach, a od czasu do czasu także na bóle głowy. Ostat­nio boleści nękały go codziennie. Przez ostatnie sześć tygodni przed przyjęciem do szpitala Fredriksen przebywał na zwolnieniu lekar­skim z powodu wspomnianych dolegliwości. Został zbadany przez lekarza zakładowego i wielu innych lekarzy, internistów, reumato­loga i neurologa, lecz nikt z nich nie był w stanie jednoznacznie ustalić przyczyny odczuwanych przez niego bólów. Niektórzy leka­rze sugerowali, że dolegliwości mogą mieć podłoże nerwowe, czego Fredriksen nie mógł zrozumieć. Pewien internista powiedział mu, że „jest zdrowy jak rydz", lecz i to go nie przekonało, wręcz odwrot­nie.

W końcu sam się zgłosił do szpitala na oddział psychiatryczny. Powiedział, że jest trzecim dzieckiem spośród jedenaściorga ro­dzeństwa, z którego troje zmarło tuż po przyjściu na świat. Ojciec był rybakiem. Sytuacja finansowa rodziny i warunki mieszkaniowe były kiepskie. Do trzynastego roku życia Fredriksen moczył się w łóżku. Po ukończeniu siedmioletniej szkoły podstawowej przez ja­kiś czas pracował jako rybak, potem zatrudnił się w fabryce mączki rybnej. Następnie przeniósł się na południe kraju, gdzie najpierw pracował jako rolnik, a potem podjął pracę w dużym zakładzie prze­mysłowym. Ożenił się z kobietą starszą od siebie o dziewięć lat, która prowadziła sklep z wyrobami tytoniowymi.

W trakcie pierwszych rozmów podkreślał, że nie ma żadnych problemów ani w miejscu pracy, ani w małżeństwie, poza tym daw­niej także nie miał żadnych trudności, ani nie był chory. Nie nad­używał alkoholu ani leków i utrzymywał, że nie przejawia żadnych reakcji, które świadczyłyby o nerwowości. Żona, która raz uczestni­czyła w rozmowie, okazała się kobietą towarzyską i żywotną. Scha­rakteryzowała męża jako trochę dziwnego, mówiła, że ma zmienne usposobienie, zamyka się w sobie i z trudnością podejmuje roz­mowę. Ponadto jest dumny, ambitny i łatwo się obraża. Żona czy­niła mu wymówki z powodu skąpstwa. Twierdziła, że Fredriksen interesuje się wyłącznie domkiem letnim i samochodem, natomiast zupełnie nie jest zainteresowany ewentualnym posiadaniem dzieci, co z kolei jest ważne dla niej. Żona użalała się, że czuje się jak gospodyni domowa, a nie jak żona.

Opowiedziała następnie, że kiedy rok wcześniej mężowi zaczęły dokuczać bóle w stawach, stał się jeszcze bardziej zamknięty w so­bie i często popadał w zły humor. Czytał wiele książek medycznych i obawiał się, że dostanie gruźlicy lub raka. Za każdym razem, kiedy wracał od nowego lekarza z wynikiem, który rozwiewał jego obawy, stawał się jeszcze bardziej przygnębiony, jednak nigdy nie rozma­wiał z nią o swoich uczuciach.

W czasie jednej z rozmów lekarz pytał go, jak się czuje w swojej pracy. Fredriksen odpowiedział, że przez ostatni rok obsługiwał ob­rabiarkę, co wymagało ogromnej precyzji. Pracował w niewygodnej pozycji, a ponadto czuł się bardzo odpowiedzialny za nową i kosz­towną maszynę. Po bliższym zbadaniu mięśni okazało się, że były one niesłychanie napięte i obolałe. Zostało to także potwierdzone przez fizjoterapeutkę, która go również zbadała. Mięśnie były tak wrażliwe, że Fredriksen krzyknął z bólu, kiedy go ostrożnie do­tknęła. Przepisano mu gimnastykę leczniczą, w trakcie której bóle stopniowo przemieściły się ze stawów do mięśni.

Po kilku rozmowach Fredriksen zaczął opowiadać o innych związanych z pracą sprawach, które go dręczyły. Pozostawał w do­brych stosunkach z brygadzistą, który często do niego podchodził i interesował się, jak mu idzie. Fredriksen lubił go i w pracy dawał z siebie wszystko. Jednocześnie czuł, iż okazywane mu zaintereso­wanie nie było w smak kolegom. Kiedy koledzy wspólnie zażądali od brygadzisty, aby zwracał jednakową uwagę na wszystkich pra­cowników, Fredriksen odebrał to jako napaść, atak zwrócony prze­ciw niemu. Według niego było to przejaw nieufności i zazdrości ze strony kolegów, od których poczuł się teraz odsunięty. Brygadzi­sta potwierdził w rozmowie z lekarzem, że uważa Frednksena za najzdolniejszego fachowca w swojej dziedzinie. Jego zdaniem Fre­driksen jest lubiany przez zwierzchników i załogę; nie potwierdził, że koledzy odnoszą się do niego nieprzychylnie. Zdaniem brygadzi­sty odczucia Fredriksena wynikały z jego przewrażliwienia.

Po czterech tygodniach Fredriksen opowiedział nieco więcej o swoim dzieciństwie i szczegółowo opisał rodzeństwo, trudne wa­runki mieszkaniowe i złą sytuację finansową. Rodzice prowadzili walkę o byt, starając się wyżywić liczną gromadkę dzieci. Nie pa­miętał, by kiedykolwiek doświadczył ciepła lub troski ze strony matki lub ojca, natomiast często dostawał od matki lanie za to, że moczył się w łóżku. Jak tylko mógł sięgnąć pamięcią wstecz, bał się, czuł się niepełnowartościowym i gorszym. Zawsze chował się, kiedy ktoś obcy przychodził do nich w odwiedziny. Kiedy miał zale­dwie piętnaście lat, musiał opuścić dom rodzinny i samemu za­rabiać na życie.

Przyznał, że nigdy nie potrafił przywiązać się do innych ludzi, brakowało mu poczucia bezpieczeństwa, wszyscy budzili w nim po­dejrzliwość. Lękał się zwłaszcza większych zbiorowisk ludzkich. We wszystkich sytuacjach czuł się zahamowany, nieśmiały i gorszy. Wy­jątek stanowiły kobiety, z którymi łatwo nawiązywał kontakt, cho­ciaż nie angażował się poważnie w te znajomości. Małżeństwo było pierwszą i jedyną próbą wyrwania się z emocjonalnego odosobnie­nia i samotności.

Po miesiącu pobytu w szpitalu bóle stawów nie ustąpiły, a on sam sceptycznie odnosił się do twierdzenia, że między bólami a czynnikami emocjonalnymi zachodzi związek przyczynowy i na­dal był przekonany o fizjologicznym podłożu dolegliwości. Raz śniło mu się, że podszedł do niego mężczyzna i powiedział, żeby pod­dał się radiografii. Jego zdaniem sen wyrażał jego przekonanie, iż nie został dostatecznie dokładnie zbadany, ponieważ nie zrobiono mu zdjęć rentgenowskich. Zdjęcia wykonano i okazało się, że wynik jest ten sam co po badaniach poprzednich. Na spotkaniach grupo­wych organizowanych na oddziale jego stosunek do innych pacjen­tów był nacechowany nadwrażliwością, pesymizmem i rezerwą. Po pięciu tygodniach Fredriksen zaczął sam, ostrożnie, zabierać głos i odnosiło się wrażenie, że czuje się trochę pewniej i jest bardziej akceptowany. Stopniowo przyznawał otwarcie, że zawsze czuł się ujarzmiony i zdominowany przez innych i że reagował gwałtow­nie na osoby autorytarne, którym ciągle ulegał. Dał także wyraz stłumionej złości i potrzebie podkreślania własnej wartości. Raz, pełniąc służbę wojskową, dowodził ośmioma żołnierzami, co potem skomentował: „podobało mi się, kiedy miałem władzę nad innymi".

Po sześciu tygodniach Fredriksen podjął wątek dotyczący miej­sca pracy, którego wcześniej w ogóle nie poruszył, a który był dla niego ważny. Chodziło o kolegę w jego wieku, który udzielał się poli­tycznie i pełnił funkcję przewodniczącego rady zakładowej. Według Fredriksena miał on tupet i odznaczał się kłótliwym i agresywnym usposobieniem. Często popadał w konflikty z pracownikami i sze­fami różnych działów w zakładzie, lecz jako że nie można go było zwolnić z pracy, przenoszono go z jednej sekcji do drugiej. Od kilku lat pracował w tym samym dziale co Fredriksen. Już od pierwszej chwili związkowiec mówił mu często impertynencje, w rodzaju „ty paskudny nordlandczyku, zbieraj się tam, skąd przyszedłeś". Uda­remnił wprowadzenie racjonalizatorskiej metody pracy zapropono­wanej przed Fredriksena, która mogłaby zaoszczędzić czas i do­prowadzić do zwiększenia dochodów zakładu. Fredriksen usiłował na początku odgryzać się i bronić, lecz bez skutku. Przez ostatnie trzy lata jego obrona polegała na otaczaniu się murem milczenia, mimo iż kolega stał przy maszynie oddalonej zaledwie o cztery czy pięć metrów od Fredriksena. Podsycany od wielu lat antagonizm powodował tak silny stres, iż Fredriksen w ciągu ostatniego roku myślał nawet o porzuceniu pracy. Dopiero teraz zaczął rozumieć, że okoliczność ta mogła mieć jakieś znaczenie dla jego stanu zdrowia.

Po ośmiu tygodniach nastąpił wyraźny przełom w leczeniu. Fre­driksena prowokowała otwartość innych pacjentów, na którą reago­wał depresją i nasileniem się bólów w stawach. Podobną reakcję wy­woływały odwiedziny żony. Mówił o samobójstwie, czuł, że wszyscy są przeciwko niemu, popadał w coraz to głębsze przygnębienie i był bliski załamania. Pewnego dnia poprosił o rozmowę i po raz pierw­szy opowiedział o swoich trudnościach z żoną. Żona zaczęła brać bardziej czynny udział w leczeniu, między małżonkami pojawił się nowy rodzaj kontaktu i otwartości. Fredriksen po raz pierwszy za­czaj, rozmawiać z żoną o swoich problemach. Okazało się, że dzie­liło ich całe pasmo nieporozumień i wzajemnych podejrzeń. Żadne z nich nie czuło się rozumiane przez drugą stronę. Na przestrzeni wielu lat izolowali się coraz bardziej od siebie, reagując urażoną ambicją i poczuciem doznanej krzywdy.

Bezpośrednio po tym bóle stawów ustały i po dwóch miesiącach leczenia pacjent dostrzegał już powiązania między bólami w stawach a czynnikami emocjonalnymi. Zauważył, że bóle nasilają się, względnie ustają, w ściśle określonych sytuacjach i ze te sytuacje mają związek z jego stosunkiem do innych osób. Stan zdrowia Fredriksena z każdym dniem się poprawiał. Mężczyzna stawał się bardziej aktywny, czuł się pewniej i był w lepszym nastroju. Bóle stawów ustąpiły prawie całkowicie. Podczas sesji psychoterapeu­tycznych opowiadał teraz, że całe jego życie było w zasadzie ucieczką przed ludźmi. Przyznał, że w ciągu ostatniego roku chciał porzucić nie tylko miejsce pracy, lecz i żonę. Stopniowo zaczął so­bie uświadamiać swój egocentryzm, swoje wymagania i poczucie krzywdy, które okazywał zarówno żonie, jak i innym osobom.

Po trzech miesiącach pobytu w szpitalu nie odczuwał już bólu i został wypisany. W rok później lekarz skontaktował się z nim w ramach opieki pozabiegowej i stwierdził, że Fredriksen nadal jest wolny od bólu, pracuje w pełnym wymiarze godzin i cieszy się dobrym samopoczuciem.

Chociaż nie wniknąłem głębiej w trudności, z jakimi zmagał się Fredriksen w okresie dzieciństwa, i ograniczyłem się tylko do wy­branych fragmentów sesji psychoterapeutycznych, historia ta ilu­struje jednak istotne cechy występujące u wielu pacjentów cier­piących na bóle mięśni i stawów. Wielu ludzi, zwłaszcza mężczyzn, zaprzecza, że trudności i konflikty mogą być przyczyną takich obja­wów, jak bóle stawów i mięśni. Ich reakcja może być uwarunkowana brakiem kontaktu ze swoimi uczuciami lub negowaniem własnego lęku, depresji i poczucia krzywdy. Z tego względu są oni szczegól­nie wrażliwi na bieżące stresy, które wywołują wspomniane emocje. Jednocześnie zawsze zachodzi zależność między wrażliwością wy­kształconą podczas dzieciństwa a przewlekłymi konfliktami z oto­czeniem. W tym przypadku konflikt dotyczył zarówno stosunku do żony, jak i kolegów w pracy. Konflikt nie został wcześniej rozwią­zany i dopiero po uzyskaniu pomocy psychoterapeutycznej Fredrik­sen potrafił o nim mówić otwarcie.

Pomoc udzielona pacjentowi w nazywaniu własnych uczuć i w zrozumieniu zależności kryjących się za objawami stała się punktem zwrotnym, który przerwał błędne koło. Do tej chwili w Fredriksenie narastało poczucie bezradności wobec ludzi, od któ­rych był najbardziej uzależniony, i wobec konfliktów wewnętrznych Uczucie to było tak przytłaczające, iż gotowy był porzucić żonę i pracę, nim ostatecznie zapanował nad sytuacją. Napięcie mię­śni, na które Fredriksen cierpiał, stanowiło część jego nieświadomej obrony przed niedozwolonymi uczuciami. Dolegliwość ta przyczy­niła się z pewnością do utrzymania tych uczuć i konfliktów w nie­świadomości. Ciekawe, że na początku odczuwał on ból wyłącznie w stawach, a nie w mięśniach. W trakcie leczenia napięcie zmalało, a bóle ustały. Fizjoterapia okazała się pomocna, jednak aby osiągnąć możliwie najtrwalsze wyniki, należy poddać leczeniu i ciało, i duszę.

ROZDZIAŁ 13

Doktorze, bolą mnie plecy!

Czterdziestoletni mężczyzna otrzymał skierowanie do psychia­try z powodu bólu w plecach. Ból, który zlokalizowano w okolicach krzyża, dał o sobie znać rok wcześniej i stopniowo się nasilał. Mimo iż pacjent zwracał się do kilku lekarzy i przeszedł wszelkie możliwe badania, między innymi przy pomocy rentgena, nie stwierdzono żadnej fizjologicznej przyczyny jego dolegliwości. Bóle stały się na­stępnie tak uciążliwe, że pacjent nie mógł prowadzić samochodu, jeździć na nartach, ani uprawiać żadnych sportów i ćwiczeń fizycz­nych, do których był przyzwyczajony od lat. Jednocześnie nie był w stanie pracować równie wydajnie jak dawniej. Część jego pracy leżała więc odłogiem, a część swoich zadań musiał przekazywać innym. Pacjent był inżynierem chemikiem i zajmował stanowisko dyrektora firmy średniej wielkości, w mieście położonym na zacho­dzie Norwegii.

Był to inteligentny i dobrze wykształcony mężczyzna średniego wzrostu, o atletycznej budowie ciała i miłym usposobieniu. Był żo­naty i miał kilkunastoletnie dzieci, doskonalą pozycję społeczną i dobrą sytuację materialną. Podczas rozmowy otwarcie opowiedział o swoich dolegliwościach i silnie wierzył w skuteczność leczenia. Powiedział, że po raz pierwszy zauważył u siebie pewien niepokój półtora roku temu. Nie rozumiał, dlaczego trzęsą mu się trochę ręce, dlaczego źle śpi i nie jest w stanie skupić się na pracy.

Rok wcześniej jeden z przyjaciół powiedział mu nagle podczas rozmowy, że wygląda na nerwowego. Inżynier natychmiast poczuł ból w plecach. Jednocześnie nerwowość ustąpiła całkowicie i już się więcej nie pojawiła. Uspokoił się, stał się zrównoważony, natomiast zaczęło mu dolegać napięcie i ból mięśni.

Zapamiętajmy, że to, co najpierw zostało zarejestrowane jako „nerwowość", przeszło następnie w napięcie i bóle mięśni, oraz że to się stało, kiedy inna osoba nazwała go „nerwowym”. Już na tym etapie psychiatrę zaciekawiła możliwa przyczyna tych obja­wów, więc zaczął spekulować, czy nerwowość i słabość, dostrzeżone przez innych, mają swoje źródło w bardziej ukrytych problemach.

Na pytanie o stosunki w pracy inżynier odpowiedział, że przez ostatnie parę lat czuł się zestresowany i niezadowolony z wielu różnych powodów. Ze względu na planowaną budowę dużych zakła­dów chemicznych uwikłał się w konflikt z kilkoma zleceniodawcami i władzami, które preferowały inne rozwiązanie. Szczególnie przy jednej okazji wygarnął -jak to określił - prominentom prawdę, nie owijając niczego w bawełnę. Wprawdzie zrealizował swój pierwotny plan, ale przeczuwał, że będzie musiał za to zapłacić. Wydawało mu się, że władze administracyjne zmieniły doń stosunek. Jedno­cześnie dręczyła go obawa, że jeśli jego projekt, który mógł być realizowany za pół roku, nie powiedzie się, to cała wina spadnie na niego. Zdawał sobie sprawę, że nie mógł kontrolować wszystkiego: dostawców urządzeń do produkcji, przedsiębiorców, i jednocześnie nadzorować poszczególne etapy budowy zakładów. Był człowiekiem, który nawykł do sprawowania kontroli nad wszystkim, i jak więk­szość osób na kierowniczych stanowiskach odczuwał wielką odpo­wiedzialność za swoje przedsiębiorstwo.

Z pewnością objawy nerwowe inżyniera można by wytłumaczyć stresem psychicznym. Ale dlaczego jego nerwowość ustała i prze­obraziła się w napięcie i ból mięśni? Nim to przedstawię bliżej, pra­gnę wymienić jedną informację, której udzielił w kolejnej rozmowie z psychiatrą, a mianowicie, że objawy szczególnie się nasilały, kiedy przebywał w towarzystwie bliskich mu osób: żony, rodziny teściów lub przyjaciół. Natomiast przebywając z obcymi ludźmi, „zapominał się" i nie czuł żadnego bólu, zachowywał się zupełnie swobodnie -jak dawniej. Podobny acz krótkotrwały efekt wywierały także różne nagłe zdarzenia. To samo odczuwał tuż po przebudzeniu się rano lub kiedy leżał wyciągnięty na tapczanie.

Po wielu rozmowach psychoterapeutycznych, podczas których odsłaniał się coraz bardziej, zaczął odczuwać bóle za każdym ra­zem, kiedy przestępował próg gabinetu psychiatry. Z kolei, kiedy siedział w poczekalni, był w stanie się rozluźnić i czuł się całkiem dobrze. Także podczas pewnych zabiegów fizjoterapii psychomoto­rycznej, którym przez pewien czas poddawał się tuż przed wizytą u psychiatry, nie nękały go żadne objawy. Stopniowo objawy po­jawiały się jednak także w czasie zabiegów fizjoterapeutycznych. Wyglądało więc na to, że bliskość innych osób i „odkrywanie się" potęgowało uczucia i konflikty kryjące się za objawami.

Kim był ten sympatyczny i zdolny, lecz zarazem udręczony męż­czyzna i jakie nękały go konflikty? Jakie było jego dzieciństwo? W tym miejscu pragnę przytoczyć dane, które zebrałem podczas pierwszych rozmów. Gdy był dzieckiem, jego rodzice wspólnie pro­wadzili małą firmę. Jak tylko sięgał pamięcią wstecz, rodzice pra­cowali codziennie do późna w nocy, łącznie z sobotami, niedzielami i świętami. Razem z siostrą byli więc tak zwanymi dziećmi z klu­czem na szyi. Siedziba firmy znajdowała się blisko domu, dzieci zawsze mogły zwrócić się do rodziców, jeśli zaszła potrzeba. Jako starszy brat poczuwał się od samego początku do odpowiedzialno­ści za siostrę. Nigdy się nad tym nie zastanawiał i uważał, że tak po prostu musi być. Jako dziecko nie reagował na to, że rodzice nigdy nie okazywali serdeczności, ani innych uczuć, że nie rozma­wiali z dziećmi czy z sobą o sprawach osobistych. Dopiero kiedy się ożenił i zbliżył do rodziny teściów, odkrył, że panują w niej ciepłe i serdeczne stosunki.

Stopniowo wyszły na jaw dwie okoliczności: po urodzeniu sio­stry, kiedy miał niecałe pięć lat, rodzice umieścili go na kilka miesięcy u ciotki, a następnie w domu dziecka, gdzie spędził pół roku. Później przez kilka miesięcy przebywał w ciągu dnia w domu dziecka, do którego sam dojeżdżał autobusem. Nigdy nie rozmawiał na ten temat z rodzicami. Uważał, że widocznie nie mieli czasu się nim zajmować ze względu na obciążenie pracą.

Niełatwo nam, dorosłym, wyobrazić sobie, co oznacza umiesz­czenie w domu dziecka dla cztero- czy pięciolatka, który nadal jest ogromnie uczuciowo zależny od rodziców. Dziecko odczuwa to jako katastrofę, która niszczy jego poczucie bezpieczeństwa, miłość, wspólnotę z rodzicami i potwierdzenie własnej wartości. Wiemy, iż nieobecność matki przez jeden tydzień pozostawia niezatarte ślady, na całe życie, w psychice dwu-, trzyletniego dziecka. Dziecko ma­jące cztery czy pięć lat nadal jest bardzo wrażliwe na rozłąkę z ro­dzicami.

Inżynier wspomniał o domu dziecka niejako mimochodem, nie sądząc, że ma to jakiekolwiek znaczenie; znowu znakomity przy­kład niesłychanej zdolności zapominania - albo wypierania - bole­snych, a zarazem istotnych przeżyć z dzieciństwa. Kiedy psychiatra zatrzymał się nieco dłużej nad pobytem w domu dziecka i pytał, czy wiele z tego pamięta, pacjent nie mógł pojąć, że coś takiego może w ogóle odgrywać jakąś rolę. A jednak pojawiło się wspomnienie poczucia samotności i opuszczenia, które mu towarzyszyło w podróżach autobusem.

Druga okoliczność, o której wspomniał dość beznamiętnie, do­tyczyła bliskich więzi, jakie łączyły siostrę z matką, a jego z ojcem. Jedyne zainteresowanie okazywane mu przez ojca ograniczało się do ustawicznego przypominania o odrabianiu lekcji. Mimo iż do­brze się uczył i miał dobre stopnie, nie pamiętał, aby kiedykolwiek ojciec czy matka pochwalili go za to.

Historia ta mówi wiele o znaczeniu rodziców dla rozwoju oso­bowości dziecka, nawet jeśli z ostrożnością odniesiemy się do słów pacjenta i uwzględnimy błędy w pamięci i inne subiektywne źró­dła ewentualnych pomyłek. Uważam, że postawa ojca wpłynęła za­sadniczo na stosunek pacjenta do samego siebie jako mężczyzny i menadżera oraz na jego stosunek do autorytetów. Chociaż ta hi­storia wiecznie zajętych rodziców i dwojga opuszczonych dzieci wy­daje się opowieścią o szczególnym, jednostkowym przypadku, uka­zuje ogólne tendencje panujące w naszym kraju: rodzice poświęcają większą część czasu i sił na pracę zarobkową, zaniedbując jedno­cześnie podstawowe potrzeby dzieci w zakresie miłości, bliskości, wzajemnej wymiany uczuć i myśli. Rodzice nie troszczą się o fun­damentalne potrzeby ludzkie - zarówno swoje, jak i swoich dzieci -i w konsekwencji zubożają własne życie. Lecz czy mają szansę wy­boru? Czy bezwolnie poddają się prawom rozwoju społeczeństwa? Jakie było ich dzieciństwo? Nic o tym nie wiemy.

Rodzice inżyniera wiedzieli być może, że są bardzo zestreso­wani, gdyż pracowali od rana do wieczora. Ale nie musieli tak ciężko pracować, ponieważ dość szybko zaczęli dużo zarabiać i ich sytu­acja finansowa była dobra. Jak mogli umieścić chłopca w domu dziecka, aby im nie przeszkadzał? Przez większą część dzieciństwa brat z siostrą musieli sami dawać sobie radę bez opieki rodziców. Z pewnością dzieci wcześnie się usamodzielniły i nauczyły radzić sobie w trudnych sytuacjach. Lecz za jaką cenę?

Używanie słowa stres w tym kontekście jest moim zdaniem nie na miejscu, ponieważ tu chodzi o uczucia, które swoim za­sięgiem ogarniają całą osobowość bezbronnego dziecka. Dziecko wystawione na taką próbę ucieka się do nieświadomych strategii obrony i adaptacji, które umożliwiają mu przeżycie. Jedna z czę­sto stosowanych strategii polega na wyłączaniu uczuć; nie tylko uczucia tęsknoty za rodzicami, lecz wszystkich pokrewnych uczuć. Ten chłopiec musiał już na wczesnym etapie swojego życia wyeli­minować prawie wszystko, co miało coś wspólnego z emocjami i po­trzebami osobistymi. Ten sposób reakcji i takie zachowanie były - jak sam powiedział - typowe także dla jego rodziców. Na początku, kiedy lekarz pytał go kilka razy, co czuje, trudno mu było coś po­wiedzieć. Nie bardzo wiedział, co lekarz ma na myśli. Bezradnie od­powiedział pytaniem: „Co właściwie rozumiesz przez uczucia. Bo ja nie bardzo wiem, co to jest". Rzeczywiście, brakowało mu słów na określenie większości uczuć, których doznawał. To, co czuł, było wyłącznie bólem fizycznym, spowodowanym napięciem mięśni ple­ców. Tam znalazło najwidoczniej schronienie wiele wczesnych i nie­nazwanych emocji, które jego świadome Ja" wyparło i których się wyrzekło. Niekiedy jego twarz nabierała przybitego i umęczonego wyrazu, z którego sam nie zdawał sobie sprawy.

Dziecko może bezwiednie stworzyć sobie osobowość, która uła­twia mu przystosowanie się do otoczenia. Ta struktura nazywa się „fałszywym podmiotem" (ang. the false self). Jest to swego rodzaju zewnętrzna skorupa, która na pozór funkcjonuje doskonale w wielu sytuacjach, maskując jednak samotność, rozpacz i pustkę. Inżynier, mimo sukcesów w sferze materialnej, żywił przekonanie, że nie jest nic wart.

Psychiatra miał teraz przed sobą wyraźniejszy obraz pacjenta, który przyznał, że zawsze odczuwał konieczność bycia aktywnym i skutecznym. Dawniej pracował często do późna w nocy, a w czasie wolnym również musiał coś robił. Poświęcał się więc różnym rodza­jom treningu, uprawiał sport albo pracował fizycznie. W zasadzie nie ma w tym nic złego, jednak w jego przypadku czynności te miały charakter natręctw. Inżynier cierpiał na tak zwaną „nerwicę końca tygodnia", czyli nie potrafił nic nie robić. W każdą niedzielę chciał, aby żona i dzieci wykonywały te same ćwiczenia, które sam upra­wiał, zapewniając, że to wszystko dla zdrowia. Ilu mężczyzn i ojców zachowuje się podobnie? Charakterystyczne, że ów inżynier nigdy do tej pory nie interesował się sprawami związanymi z nerwami i nerwowością i nie rozumiał ich. Jak sam powiedział: „Dawniej są­dziłem, że należało się tylko wziąć w garść". Przed pojawieniem się objawów był przekonany, że panuje nad tym, co robi. Miał skłonno­ści perfekcjonistyczne i stawiał sobie i innym surowe wymagania. Powtarzał zatem obsesyjną skłonność rodziców do ciężkiej pracy i bycia stale czymś zajętym. Pracował bez przerwy, aby usprawie­dliwić coś, o czego istnieniu sam nie wiedział. Może nieświadomie starał się coś udowodnić dawno już zmarłemu ojcu, który nigdy nie był z niego zadowolony. Albo starał się udowodnić samemu so­bie, że jest coś wart. Tak czy owak możemy stwierdzić, że osoba i zachowanie ojca nieświadomie wycisnęły na mm piętno, kształtując jego sumienie, ideały i zachowanie. Innym powodem przesadnej aktywności była obrona przed biernością i słabością, czyli przed tendencjami, które budzą strach u wielu mężczyzn i które są przez nich silnie zwalczane. W przypadku inżyniera łączyło się to ści­śle z uczuciami straty i depresji, jakie go dręczyły podczas pobytu w domu dziecka.

Myślę, że wiele podobnych rysów osobowości przejawia się w za­chowaniu typowego mężczyzny w naszym społeczeństwie. Historia dzieciństwa inżyniera uczy nas, że stereotyp mężczyzny nie zawsze jest uwarunkowany społecznymi oczekiwaniami, lecz że może mieć także podłoże indywidualno-psychologiczne: ubóstwo emocjonalne, brak więzi i wewnętrznego zakotwiczenia, które zostają zastąpione wytężoną pracą i innymi zajęciami. Kultura „męska", która nadal dominuje w wielu społeczeństwach, podtrzymuje i umacnia „mę­skie" cechy charakteru. Nic dziwnego, że nasz pacjent był we wła­snych oczach - i w oczach innych - osobą w pełni przystosowaną i odnoszącą sukcesy.

Teraz rozumiemy lepiej przyczyny jego dolegliwości, pomijając już inne sprawy, na przykład jego małżeństwo i kwestia stosunku do dzieci i siostry, która pojawiła się dopiero później w psychoterapii. Inżynier popadł po raz pierwszy w konflikt ze swoimi zwierzchni­kami w pracy, kiedy wygarnął im całą prawdę. Odnowiło to nie­rozwiązany konflikt z ojcem, kryjący się za tym protest i gniew, a także strach przed karą i odrzuceniem.

Inżyniera dręczył brak pewności, czy ma pełną kontrolę nad uruchomieniem nowego zakładu chemicznego, co wywołało nie­świadomą niepewność i zwątpienie w siebie. „Zdemaskowanie" go przez przyjaciela jako osoby nerwowej spowodowało przesunięcie objawów z poziomu „nerwowego" do poziomu fizycznego, czyli psychosomatycznego. Przesunięcie to jest swego rodzaju wypar­ciem głębszym i bardziej złożonym. Niewykluczone, że było ono wynikiem niedostatecznego rozwoju emocjonalnego, który między innymi wyrażał się brakiem umiejętności nazywania uczuć. Każdy człowiek musi osiągnąć wyższy poziom rozwoju, aby móc dostrzec i wyrazić lęk, depresję, fobie czy nastręctwa. W tym kontekście jest rzeczą ciekawą, iż wielu badaczy w Stanach Zjednoczonych i w Europie stwierdziło, iż osoby reagujące objawami fizycznymi na przejawy uczuć często nie mają kontaktu ze swoim światem wewnętrznym, mają ubogi zasób słów i symboli określających emo­cje. Zjawisko to nazywa się aleksytymią. Zdaniem naukowców jest to zaburzenie rozwojowe sięgające wczesnego dzieciństwa. Można snuć spekulacje, w jakiej mierze dolegliwości inżyniera były następ­stwem braku kontaktu z rodzicami albo pobytu w domu dziecka.

Kiedy ból mięśni stopniowo się nasilił podczas trwania psycho­terapii, inżynier musiał zrezygnować ze wszystkich zajęć i przez pe­wien okres być na zwolnieniu lekarskim. Bólu nie czuł tylko wtedy, kiedy leżał wyciągnięty na tapczanie, nic nie robiąc, czyli oddając się bezczynności, na co nigdy sobie nie pozwalał, kiedy był zdrowy. Ob-jawy fizyczne skonfrontowały go zatem z unikaniem bierności, a za­razem posłużyły za pretekst, aby się niczym nie zajmował. Jedno­cześnie dla wszystkich stało się jasne, że teraz jest „chory". Fasada doskonałości pękła, jednak ani on, ani jego bliscy nie zrozumieli prawdziwych przyczyn objawów. Wrażliwość inżyniera i strach, że inni mogą go przejrzeć, zdają się niezbędnym elementem jego nie­świadomej obrony przed własną słabością i bezradnością - obrony prowadzonej przez jego „fałszywy podmiot". Wiązało się to z ko­niecznością zachowania dystansu do innych ludzi; im byli bliżej, tym bardziej stawali się groźni. Nasilenie objawów następowało właśnie w obecności innych. Im bardziej zbliżał się do bolesnych i wypartych wątków podczas pierwszej części terapii, tym silniej na­rastało zagrożenie dla jego obrony i tym mocniej nasilały się objawy.

Zatrzymam się w tym miejscu, choć kusi mnie, aby powiedzieć trochę więcej o innych aspektach osobowości i leczenia tego pa­cjenta. Po roku psychoterapii jego objawy ustąpiły.

ROZDZIAŁ 14

Jedzenie, ciało i matka

W ciągu ostatnich lat wiele uwagi poświęcono zjawisku pole­gającemu na tym, że nastolatki odchudzają się tak gwałtownie, iż zagraża to ich zdrowiu. Niektóre z nich chudną do tego stopnia, ze wyglądają jak chodzące szkielety, a inne zagładzają się na śmierć. To zjawisko pojawia się szczególnie w okresie dojrzewania; dziew­częta zaczynają jeść bardzo mało albo odżywiają się tylko potra­wami niskokalorycznymi. Niektóre oddają się orgiom żarłoczności, po których celowo wywołują wymioty. Spadek ciężaru ciała prowa­dzi najczęściej do zatrzymania menstruacji. Wiele dziewcząt zażywa ponadto znaczne ilości środków na przeczyszczenie, biega dla zdro­wia lub jeździ na rowerze, stara się być bez przerwy w ruchu. Od­bywa się to zwykle w czasie nieobecności rodziny. Ich wychudzony wygląd budzi po jakimś czasie lęk i irytację, zwłaszcza u matek.

Te dwa zaburzenia, anoreksja nerwowa (brak łaknienia, głodze­nie się) i bulimia (żarłoczność) są ze sobą blisko związane i w wielu wypadkach mają tę samą genezę. Groźne przypadki anoreksji są na­dal względnie rzadkim zjawiskiem, podczas gdy łagodniejsze formy tego zaburzenia - kiedy odchudzanie nie pociąga za sobą poważniej­szych następstw - zdarzają się nagminnie. Różne stopnie bulimii, choć częste, nie prowadzą zwykle do tak poważnych konsekwen­cji jak anoreksja.

W środkach masowego przekazu mówi się zwykle o dwóch róż­nych przyczynach anoreksji i bulimii. Według jednej wersji przy­czyną tych stanów są zaburzenia hormonalne w okresie dojrzewa­nia i dlatego wysyła się pacjentki do lekarzy, którzy próbują je leczyć hormonalnie, lecz bez skutku. Według drugiej wersji zaburzenia te są następstwem presji społecznej, która narzuca ideał urody ko­biecej reprezentowany przez smukłe modelki (Twiggy) lub gwiazdy muzyki pop, stąd histeria odchudzania.

Zgodnie z moim doświadczeniem i obserwacjami innych psy­chiatrów i psychologów, te dwa modele objaśniające są i powierz­chowne, i błędne. Nie odpowiadają one na pytanie, dlaczego właśnie u tych dziewcząt pojawia się tak nieodparty wstręt do jedzenia, który w pewnych przypadkach równa się po prostu rozłożonemu w czasie samobójstwu.

Podczas długotrwałej pracy psychoterapeutycznej z pacjent­kami okazało się, że dziewczęta cierpiące na poważniejsze formy anoreksji borykają się z reguły z podobnymi konfliktami uczucio­wymi i żyją w podobnych warunkach rodzinnych. Aby to zrozumieć, należy najpierw przyjrzeć się bliżej pokwitaniu dziewcząt, które różni się zasadniczo od dojrzewania chłopców.

Ważnym zadaniem obojga płci w okresie dojrzewania jest uwol­nienie się od zależności od rodziców, stopniowe usamodzielnienie się i wykształcenie własnej ^tożsamości, „oto, jakim jestem, różnię się od matki i od ojca i od innych ludzi". Ważna część tej odrębności łączy się z tożsamością płciową i względnie silnym przekonaniem, że jestem chłopcem" albo jestem dziewczyną". Tożsamość ta jest uwarunkowana przez wiele czynników, jednak dwa spośród nich są szczególnie ważne. Młody chłopak i młoda dziewczyna muszą, po pierwsze, uwolnić się od wczesnego przywiązania do matki, po dru­gie, przed okresem dojrzewania winno nastąpić pozytywne utoż­samienie się z rodzicem tej samej płci. Chłopiec powinien zatem uwolnić się od matki i utożsamić z ojcem. Nie jest to zadanie całkiem łatwe, ponieważ chłopiec musi dokonać wyparcia części swojej bierności, zależności i słabości. Dziewczyna musi z kolei najpierw wyswobodzić się od „wszechmocnej" matki, a następnie utożsamić z nią, czyli pogodzić się z rolą dojrzałej kobiety. Proces ten nastręcza niektórym dziewczętom wiele trudności, zwłaszcza kiedy czują się zbyt silnie przywiązane do matek. Brak dostatecznie bliskiego i do­brego ojca lub „ojca zastępczego", który by pokazał, że kocha swoją córkę, również odbija się niekorzystnie na sytuacji. Innymi słowy: każda dziewczyna potrzebuje ojca, którego przez pewien okres może kochać i idealizować i który również winien potwierdzić jej kobie­cość i tym samym ułatwić jej wyzwolenie się od matki.

W rodzinach kobiet anorektycznych często spotykamy konstela­cję składającą się z matki, która silnie przywiązała do siebie córkę, i oddalonego ojca, który całkowicie pozostawił opiece matki swoje dzieci, a przynajmniej córkę. Zdarza się jednak, że ojcowie prze­jawiają przesadne zainteresowanie córką, o wyraźnie seksualnym podłożu, co może ją przestraszyć lub zdezorientować Jak to często bywa w życiu, także i tutaj chodzi o zachowanie złotego środka. W domu anorektyczki panuje zwykle pogardliwy lub przeintelektualizowany stosunek do jedzenia, do przyjemności i miłości. Niekiedy jedno z rodziców lub obydwoje interesują się zanadto własnym wy­glądem lub wyglądem córki. Oczywiście jest wiele wariantów i różnych układów rodzinnych, lecz przytoczone wyżej schematy często się powtarzają. W czym zatem tkwi przyczyna tego, ze matka tak silnie przywiązuje córkę do siebie?

Nierzadko stosunki między rodzicami są chłodne lub złe, co po­woduje, że matka szuka pociechy u córki. Urodzenie córki jest nie­kiedy problematyczne dla kobiety, gdyż wywołuje często sprzeczne uczucia wobec jej własnej matki. Za mocnymi więziami łączą­cymi matkę z dziećmi kryją się częstokroć uczucia agresywne lub poczucie winy, które łatwiej stłumić w bliskim związku odzna­czającym się nadopiekuńczością i wzajemną zależnością. Dziew­częta anorektyczne były często ulubienicami matek, nim zaczęły się głodzić i prowokować wymioty. Często wywierają one wrażenie wyjątkowo grzecznych, dobrze wychowanych, obowiązkowych i uz­dolnionych. Nierzadko są one prymusami w szkole. Matki tych dziewcząt same mają bardzo często trudności w stosunkach ze swo­imi matkami, a tym samym z własną rolą kobiety. Niekiedy nie udało im się wyswobodzić od swoich matek. Urodzenie córki aktu­alizuje te konflikty i prowadzi do przesadnego zacieśnienia więzi między matką a córką. Ojcowie w takich rodzinach dystansują się zarówno od żony, jak i od córki, skupiając się wyłącznie na sobie lub swojej pracy. Nierzadko są to mężczyźni na kierowniczych i od­powiedzialnych stanowiskach. Córka jest zatem pozbawiona „stacji pośredniej", czyli bliskiego kontaktu z ojcem, który ułatwiłby jej wyswobodzenie się od matki.

Dlaczego te problemy manifestują się właśnie w stosunku do je­dzenia? Aby to wyjaśnić, należy sięgnąć głębiej do rozwoju dziecka, aż do pierwszego roku życia, kiedy to jedzenie wiąże się ściśle z osobą matki, z jej piersią i ciałem. Jedzenie i matka stanowią jedność, nawet kiedy dziecko jest karmione butelką ze smoczkiem Doświadczenie uczy, że niemowlęta są niesłychanie wyczulone na świadome i nieświadome emocje matki. Dziewczyna anorektyczna już jako niemowlę czuła pewną ambiwalencję wobec matki, która następnie przeniosła na konstelację jedzenie - matka. W okresie dojrzewania okoliczność ta nabiera dramatycznego wymiaru, gdyż ciało dorastającej dziewczyny ulega widocznym zmianom; jej piersi rosną, biodra nabierają krągłości, pojawiają się nowe doznania, zwłaszcza po pierwszej miesiączce. Dojrzewanie biologiczne i psy­chologiczne stanowi przejście od dzieciństwa do wieku dojrzałego, któremu towarzyszy między innymi odmienny stosunek do płci przeciwnej, intymności i seksualności.

Dziewczęta anorektyczne nie wyzwoliły się całkiem od swoich matek i nadal pozostają w fazie *symbiozy pierwszego roku ży­cia, w której dziecko nie dostrzega jeszcze ostrej granicy pomiędzy sobą a matką. Fizjologiczne zmiany budzą w nich strach i uczu­cie śmiertelnego zagrożenia dla pączkującej tożsamości. Ich obrona polega na odchudzaniu się i zwracaniu pokarmu. Kobiety, które przypominają jej matkę, wywołują zwykle ostrą *regresję i silny lęk. Dziewczyna odczuwa niekiedy nieświadomy sprzeciw wobec matki i przeciw stawaniu się dorosłą - jak matka - kobietą. Cza­sami matka jest postrzegana jako wewnętrzny prześladowca, który tkwi wewnątrz jej ciała.

Psychiatra i naukowiec ze Stanów Zjednoczonych, pani Hildę Bruch twierdzi, iż ma dowody na to, że matki anorektyczek były „głuche" na takie sygnały i potrzeby córek, jak „jestem głodna”, „jestem mokra", „jestem zła". Matki te przez cały czas uważały, że wszystko wiedzą najlepiej i postępowały wyłącznie według wła­snego uznania. Nie potrafiły też dać się ponieść naturalnej radości wynikającej z samego faktu macierzyństwa. Dziecko nie czuło się potwierdzone przez matkę, która intuicyjnie winna zaspokajać jego potrzeby, karmić je, kiedy jest głodne, przewijać, kiedy jest mo­kre, tulić i pocieszać, kiedy się czegoś lęka albo jest niespokojne. Dziewczęta te opowiadają często, że nigdy nie były pieszczone przez matki i nigdy nie siedziały na ich kolanach. Dlatego odczuwają one ogromną tęsknotę za kontaktem fizycznym, który usiłują zastąpić jedzeniem. Nie uzyskały potwierdzenia, że są „kimś", wręcz od­wrotnie - nabrały przekonania, że są „niczym".

Podczas okresu dojrzewania również napawa je strachem sto­sunek do płci przeciwnej i do seksualności. Nie znaczy to wcale, że dziewczęta te są pozbawione uczuć seksualnych, na odwrót, od­dają się wybujałym fantazjom seksualnym, mają silne popędy i po­trzeby. Początkowo lubią jedzenie, lecz potem często mylą seks z je­dzeniem. Ich stosunek do własnego ciała i wysyłanych przez niego sygnałów jest niedojrzały i zagmatwany. Nie zawsze rozumieją na przykład różnicę między głodem a sytością i tylko liczą machinalnie kalorie i kilogramy. Ich stosunek do własnego wyglądu pozbawiony jest realizmu. Nie wiedzą, czy są grube, czy chude. Często wydaje im się po niewielkim posiłku, że ich brzuch się wzdyma, że bardzo przybrały na wadze, niezależnie od tego, co mówią inni.

Co gorzej, ich sumienie jest zazwyczaj bardzo surowe i obarcza je ciężką winą za żarłoczność przejawiającą się w zaspokajaniu po­trzeb fizycznych i emocjonalnych, dotyczy to zarówno jedzenia, jak i poczucia bliskości oraz seksualności. Anorektyczki mają niekiedy fantazje, że pożerają innych ludzi, aby mieć ich w środku. Dawny brak bliskości i bezpośredniego kontaktu (przez skórę) z matką, objawia się również w uczuciu łaknienia; na przykład jednej dziew­czynie śniło się, że miała usta na całym ciele, dzięki czemu mogła tarzać się w potrawach i jeść całym ciałem.

Głodzenie się i prowokowanie wymiotów jest nieświadomą karą za łapczywość i zakazane uczucia. Anoreksja, hamując rozwój fi­zyczny, opóźnia stawanie się kobietą i upodobnienie do matki. Nie pojawia się miesiączka. Córka mści się nieświadomie na matce swoim dramatycznie zmienionym wyglądem. Jej wyzywające za­chowanie przysparza oczywiście rodzinie wiele kłopotu, przyciąga uwagę, a niekiedy budzi złość.

W centrum tej rozpaczliwej walki o zachowanie tożsamości jest pragnienie poddania kontroli własnego ciała, uczuć i potrzeb, a na­wet chęć kontrolowania rodziny i otoczenia. Świat anorektyczki ograniczony jest surowymi restrykcjami, natręctwami i różnymi rytuałami dotyczącymi jedzenia i oddawania stolca, dotyczącymi wszystkiego, co wchodzi do środka i co wychodzi na zewnątrz. Wgłębi serca dziewczęta te mają poczucie wyższości i czują się wolne, kiedy indziej nęka je samotność, bezradność i głęboka de­presja.

Jak zwykle, psychiczne objawy i dolegliwości pojawiają się jako wypadkowa różnych motywów, potrzeb i konfliktów. Dziewczęta z poważną anoreksją mają wiele cech wspólnych z pacjentami cier­piącymi na stan pograniczny i można je traktować jako przedsta­wicielki podgrupy osobowości pogranicznej (rozdz. 15).

Jeśli anorektyczka posunęła się tak daleko, że wyniszczenie jej organizmu zagraża życiu, to należy ją umieścić na krótki okres w szpitalu na oddziale wewnętrznym i dokarmiać dożylnie lub przez zgłębnik. Z uwagi na to, że jest to zaburzenie w pierw­szym rzędzie psychiczne, należy zastosować leczenie psychotera­pią lub terapią rodzinną. W fazie początkowej zachodzi niekiedy konieczność umieszczenia pacjentki na kilka miesięcy na oddziale psychiatrycznym dla młodych pacjentów, który dysponuje odpo­wiednio wykształconymi psychoterapeutami. Zarówno terapia in­dywidualna, jak i rodzinna może trwać wiele lat. Musi być pro­wadzona przez doświadczonych specjalistów. Równie istotna jest współpraca pacjentki i jej rodziny, gdyż leczenie musi się opierać na zasadach dobrowolności. Waśnie w tym miejscu napotykamy wielkie trudności, zwłaszcza w leczeniu szpitalnym, między innymi dlatego, że anorektyczka najbardziej obawia się tego, iż ktoś inny przejmie nad nią kontrolę. Jednak jeśli komuś uda się skutecznie ukrócić jej autodestrukcyjne zachowanie i przejąć odpowiedzialność za reżim w jedzeniu, to pacjentka doznaje zwykle wielkiej ulgi.

Można by powiedzieć więcej o tej dziwnej i tragicznej choro­bie, która dotyka młode, zdolne dziewczęta i ich rodziny. Konflikty dręczące te dziewczęta mają także związek z bardziej ogólnymi, ludzkimi problemami, które po części są też i naszym udziałem. Być może wyjaśnia to, dlaczego ta choroba fascynuje wielu ludzi i budzi takie zainteresowanie środków masowego przekazu.

Jedzenie lub usta pełnią funkcję emocjonalną i seksualną nie tylko w wypadku omawianych zaburzeń (abstrahując od całowania i seksu oralnego). Jedzenie i picie w gronie lubianych osób odgrywa dużą rolę w życiu większości ludzi. Niektórzy przejawiają czasami skłonność do objadania się, by nazajutrz „odpokutować", poszcząc lub jedząc mniej. W wielu kulturach post jest symbolem oczyszcze­nia i odprawiania pokuty za grzechy. Jedzenie i picie jest niekiedy namiastką ludzkich kontaktów i miłości. Mówimy nieraz, że ktoś jest „złakniony ludzi" albo „połyka kogoś oczami". Zdarza się, że kiedy tracimy ważną dla nas osobę, zaczynamy jeść, by „się pocie­szyć", no i tyjemy, inni zaś zaczynają pić i wpadają w alkoholizm. Otyłość ma niekiedy to samo podłoże emocjonalne co jadłowstręt. Niewykluczone, że palenie papierosów, nadużywanie napojów wy­skokowych czy lekarstw staje się nałogiem nie tylko ze względu na działanie nikotyny, alkoholu lub samych lekarstw. Może ma to ja­kiś związek z doznawaniem pociechy, kiedy wkładamy sobie coś do ust. Być może jest to odległe wspomnienie z okresu, kiedy mleko z piersi matki było dla nas równoznaczne z bliskością, bezpieczeń­stwem i ukojeniem.

ROZDZIAŁ 15

Z jednej skrajności w drugą

Po drugiej wojnie światowej psychiatrzy i psycholodzy zaczęli zwracać coraz więcej uwagi na pewną grupę młodych ludzi, których coraz częściej spotykamy w przychodniach i klinikach psychiatrycz­nych. Chodzi tu o osoby cierpiące na tak zwany stan pograniczny (ang. borderline), które oscylują między miłością a nienawiścią, pra­gnieniem bliskości a odrzuceniem. Na podstawie raportów z całego świata zachodniego można wysnuć wniosek, iż grupa ta rośnie, zwłaszcza w ośrodkach miejskich. Jeśli tak właśnie jest, a wielu ludzi tak uważa, to z faktu tego wynika, że społeczeństwo wielko­miejskie i panujące w nim stosunki mają wyraźny wpływ na rozwój dzieci. Nadal brakuje jednak pewności co do zakresu tego zjawiska. W ciągu ostatnich 20-30 lat poprawiło się rozumienie znacze­nia dzieciństwa i konfliktów nieświadomych, które tkwią u podłoża problemów tej kategorii osób. Szczególnie cenne są badania prowa­dzone na tym polu przez psychoanalityków i naukowców amery­kańskich. Dziś częściej niż dawniej stawiamy diagnozę „osobowość pograniczna", gdyż po prostu więcej wiemy na ten temat.

Dawniej traktowano tych pacjentów jako nerwicowców, ponie­waż często cierpieli na objawy nerwicowe, takie jak lęk, fobie, myśli natrętne, odczuwali dolegliwości fizyczne i mieli okresy depresji. Inni uważali, że ten stan jest spokrewniony z poważnymi choro­bami psychicznymi, z którymi ma on pewne wspólne cechy. U tych osób występują zaburzenia w myśleniu i skłonność do mylenia wła­snych uczuć z uczuciami innych. Ludzie ci nie miewają zazwyczaj widocznych natręctw lub halucynacji trwających dłużej niż kilka go­dzin lub parę dni. Zachowują oni dobry kontakt z rzeczywistością, to znaczy odbierają świat zewnętrzny w ten sam sposób jak inni. W skrajnych sytuacjach mogą nastąpić krótkie przerwy w tym kon­takcie, do czego jeszcze wrócimy.

Ze względu na to, że zaburzenia te zajmują pozycję pośrednią między nerwicami a psychozami, w literaturze fachowej nazywa się je dzisiaj zaburzeniami stanu pogranicznego. Aby zrozumieć osobę, która doświadcza takiego stanu, musimy najpierw poznać jej spo­sób funkcjonowania. Nie chodzi tu o chorobę w medycznym tego słowa znaczeniu, lecz o fakt, że dana osoba była podczas pierwszych trzech lat swego życia wystawiana na przeżycia, które zahamowały jej normalny rozwój. Aby przeżyć emocjonalnie, musiała ona stwo­rzyć odpowiednie strategie w odniesieniu do własnych potrzeb i do innych ludzi. Strategie te dotyczą podstawowych problemów ludz­kich, które znane są nam wszystkim, lecz które w przypadku osób pogranicznych stają się szczególnie jaskrawe i dominujące. Oczywi­ście istnieje wiele rodzajów tych problemów, które niezauważalnie przechodzą od „normalności" do „dewiacji". Pragnę też prosić czy­telnika, aby nie robił z tych pacjentów kozła ofiarnego. Łatwo jest im przypisać wiele nieprzyjemnych lub odrażających właściwości, choć każdy z nas w jakimś stopniu również je posiada. W pracy psychiatrycznej tak się często składa, że im lepiej rozumiemy pa­cjenta i im więcej o nim wiemy, tym więcej dostrzegamy w nim cech ogólnoludzkich a zarazem osobistych, które osłabiają potrzebę po­tępiania.

Najbardziej znamienną cechą osobowości pogranicznych jest in­tensywność i zmienność ich stosunku do ludzi. Często mają oni za sobą wiele związków miłosnych i przyjaźni. Te związki zaczynają się od idealizowania i burzliwych zauroczeń, a kończą się równie gwał­townym wielkim rozczarowaniem lub nienawiścią. Ta zmienność uczuć nie byłaby w zasadzie czymś niezwykłym, gdyby nie ich ży­wiołowa siła. Znajomości są krótkotrwałe, a reakcje niekontrolo­wane. Osoby pograniczne przechodzą lekko od intensywnej, wręcz lepkiej zależności od bliskich im osób do rozczarowania, szalonej złości i pogardy. Nierzadko temu ostatniemu uczuciu towarzyszy depresja i rozpacz. Przechodzenie z jednej skrajności w drugą na­stępuje gwałtownie, zwłaszcza wtedy, kiedy podejrzewają partnera, że ich porzucił lub zamierza to uczynić. Ponadto, ci pacjenci usi­łują wszelkimi środkami kontrolować osobę, która budzi w nich tak przeciwstawne uczucia i która zarazem jest dla nich ważniejsza od kogokolwiek. Kontrola przybiera niekiedy charakter podstępnych manipulacji. Czasami uciekają się oni do szantażu, grożąc samo­bójstwem; ta groźba jest jednym z najsilniejszych sposobów wy­wierania presji na otoczenie. Często stosowaną przez nich metodą jest zażycie dużej dawki tabletek lub samouszkodzenia, na przy­kład podcinanie sobie żył, na przegubach dłoni, które zwykle koń­czy się umieszczeniem w szpitalu. Czyny te bywają niekiedy tak przemyślnie zaaranżowane, aby ktoś w ostatnim momencie mógł znaleźć pacjenta i uratować go. Niekiedy zażyta dawka leków jest tak mała, iż nie grozi śmiercią. Postępowanie takie jest jednak cza­sami ryzykowne, gdyż zdarzają się pomyłki kończące się śmiercią. Na ogół za takim zachowaniem autodestrukcyjnym kryje się uczu­cie doznanego zawodu i lęk przed rozstaniem lub samotnością, usi­łowanie sprawowania kontroli nad otoczeniem, pragnienie zemsty i morderczy szał, którego celem jest druga osoba lub sam pacjent. Najczęściej jest to rozpaczliwy krzyk o pomoc i pragnienie dokona­nia zmiany sytuacji życiowej. W wielu przypadkach osoba pogra­niczna podcina sobie przeguby, aby zobaczyć krew i poczuć ból, i po prostu przekonać się, że żyje i istnieje w sensie fizycznym.

Pacjenci pograniczni uzewnętrzniają bezpośrednio swoją nienawiść i agresję. Nie tylko są uszczypliwi, aroganccy i lekceważący, ale potrafią wszczynać burdy i awanturować się. Mają osobliwą zdol­ność dostrzegania słabostek i wad u innych, które z jawnie sady­stycznym zadowoleniem demaskują i wyolbrzymiają. Najbardziej atakują osoby, które odbierają jako słabe i bezbronne. Prawie ni­gdy nie okazują radości lub zadowolenia i często narzekają na nudę i stałe uczucie pustki. Nie znajdują sensu w życiu i czują się często ofiarami zła, wyrządzonego im przez innych.

Ich zmienność wobec otoczenia łączy się z niestałością w sto­sunku do siebie samego. U podłoża stanów depresyjnych i uczucia pustki kryje się przeświadczenie, że są źli, pozbawieni najmniej­szej wartości, że są po prostu zerem. Taka samoocena jest na długą metę nie do wytrzymania i jedynym wyjściem z tego impasu jest do­konanie nieświadomej *projekcji na innych: zło, słabość i pogarda tkwią nie we mnie, lecz w innych. Dopóki to trwa, osoba pogra­niczna czuje, że ma przewagę, jest silna i suwerenna. Już nie jest ofiarą, której inni wyrządzają zło, lecz staje się napastnikiem: zwal­cza „zło", manipuluje, budzi postrach i wywiera presję. W miejsce bezradności i bezsilności pojawia się władza nad innymi. Jednak po krótkim okresie zadowolenia powraca uczucie, że jest się ofiarą.

Niektóre osoby pograniczne odnajdują stabilność w relacji z osobą, która bierze na siebie rolę „ofiary". W ten sposób prze­noszą własną słabość i bezbronność na kogoś innego, nad którym sprawują kontrolę. Nigdy nie przyznają się, że zrobiły coś złego lub że ktoś miał z ich powodu jakieś trudności, wręcz przeciw­nie: zawsze mają rację, a wszyscy inni są w błędzie. Niskie poczucie własnej wartości jest ważnym czynnikiem w ich związkach z ludźmi, które należy rozpatrywać w kontekście słabo rozwiniętej *tożsamości. Osoba pograniczna nie ma poczucia, że jest tą samą osobą na przestrzeni czasu, z poczuciem wewnętrznego zakotwiczenia i względnie wyraźnych granic wobec otoczenia. Czuje się bez­bronna, krucha i zależna od obecności innych, i właśnie ta bliskość przyprawia ją o przerażenie.

Ryzyko zbyt bliskiego kontaktu ma dla pacjentów pogranicz­nych różne znaczenie i pociąga za sobą różne reakcje. Bliskość in­nego człowieka zagraża granicom zewnętrznym i wewnętrznym. W pierwszym przypadku pacjent czuje się jak obiekt inwazji osoby drugiej, zaczyna się rozpadać się i przestaje istnieć. Doznanie ta­kie wywołuje z reguły paniczny lęk i prowadzi do *regresji (rozdz. 16.). W drugim przypadku, osłabienie granic wewnętrznych wywo­łuje strach przed naporem własnych bodźców, nienasyconych po­trzeb lub niszczycielskiej agresywności. Pacjent obawia się „złych" sił w jego wnętrzu, które mogą zniszczyć drugiego człowieka z po­wodu nadmiernej bliskości. Ponadto, osoby pograniczne kierują się zasadą „wszystko albo nic" oraz „teraz albo nigdy". Jeszcze inną przyczyną ucieczki przed bliskością są fantazje, że ktoś inny odkryje, iż za fasadą i grą nie ma nic, tylko pustka.

Ogromna zależność od obecności innych oraz niezdolność by­cia samemu sprawia, że pacjenci pograniczni są bardzo wrażliwi na utratę kogoś bliskiego lub rozłąkę. W większości sytuacji spo­dziewają się odrzucenia i często uznają nawet całkiem błahe wy­powiedzi lub zdarzenia za dowód, że ktoś pragnie z nimi zerwać lub ich porzucić. Niektórzy wolą sami odrzucić kogoś i ten sposób zaoszczędzić sobie rozczarowań; zwykle łączy się to z dziką zemstą i niszczycielskimi czynami i prowadzi do samospełniających się pro­roctw i błędnego koła, które stanowią potwierdzenie tego, czego sami doznawali w dzieciństwie niezliczoną ilość razy. Bez psycho­terapeutycznej pomocy rzadko rozumieją swój udział w tej grze.

Względnie wielu pacjentów pogranicznych nadużywa okresowo alkoholu i innych środków odurzających i wpada w nałóg. Spora część alkoholiczek, to kobiety o osobowości pogranicznej, podobnie zresztą jak wielu młodych narkomanów i „dzieci ulicy", trafiających do placówek służby zdrowia w dużych miastach. Przyczyny nałogu u młodzieży tkwią poniekąd w jej braku poczucia tożsamości i w po­zornej wspólnocie grupy. Alkohol i środki odurzające są surogatem kontaktu z ludźmi. Upojenie przejściowo łagodzi lęk, bezradność i poczucie braku wartości. Nałogowiec może przez krótką chwilę czuć się prawie tak samo jak inni ludzie. Jednak z czasem poczucie własnej wartości wykrusza się. Podobne efekty przynoszą przypad­kowe stosunki płciowe, uciekanie się do przemocy i przestępczość, która często jest konsekwencją ciężkiego i długotrwałego nałogu. Do wielu prób samobójczych i samobójstw dochodzi w stanie za­mroczenia.

Osoby pograniczne mają dobry kontakt z rzeczywistością i nie cierpią na psychozę, jednak w skrajnych okolicznościach, na przy­kład w wypadku utraty bliskiej osoby lub długiej izolacji, mogą doznawać krótkich epizodów psychotycznych, najczęściej w formie wyobrażeń paranoidalnych, że są prześladowani lub że ktoś czyha na ich życie. Niektórzy więźniowie, u których pojawiają się objawy psychozy, należą także do osób pogranicznych. Po opuszczeniu izo­latki i poddaniu się leczeniu ich objawy ustępują po kilku godzi­nach lub dniach. Jednak po powrocie do celi symptomy wracają. W ich przypadku powodem epizodu psychotycznego jest przeby­wanie w izolatce. Moim zdaniem, dla takich więźniów winno się wyznaczać inne formy kary niż umieszczanie w izolatce. Dla więź­niów z rozpoznaniem osobowości pogranicznej, którzy popełnili po­ważne przestępstwa, jak zabójstwo lub gwałt, należałoby stworzyć specjalne małe oddziały.

Używanie środków odurzających, zwłaszcza środków pobudzających ośrodkowy układ nerwowy lub halucynogenów jak LSD, może również wywołać epizody psychotyczne u osób pogranicznych. Niektóre z tych substancji określane mianem „bad trip", nie wywo­łują upojenia, lecz silne doznania lękowe. Jeśli prowadzą do prze­wlekłych objawów, psychotycznych, to oznacza to najczęściej, że pa­cjent jest osobą pograniczną.

Znamienną cechą ludzi o osobowości pogranicznej jest fakt, że budzą oni u otoczenia nadzwyczaj silne i niekiedy całkiem prze­ciwne odczucia i reakcje. Niektórzy odbierają taką osobę jak bez­bronną sierotę, żywią do niej ciepłe uczucia i pragną jej pomagać. Angażują się niekiedy bez reszty, biorąc na siebie rolę pomocnika, rodzica, przyjaciela lub kochanka. Ale to połączone jest z ryzykiem taka pomoc bowiem może rozbudzić oczekiwania i nadzieje, których nie będzie w stanie spełnić. Inni odbierają tę samą osobę jako nie­znośną, wymagającą i despotyczną, którą od razu odrzucą. Rezultat będzie ten sam w obu wypadkach: rozczarowanie, gniew i gwał­towne oskarżenia pod adresem tego, kto tylko „pragnął pomoc".

Dlaczego ludzie o osobowości pogranicznej wzbudzają tak dia­metralnie odmienne uczucia? Sądzimy między innymi, że może to być wynikiem skłonności tych pacjentów do dzielenia świata i lu­dzi na dwa obozy: na aniołów i diabłów. W ich pojęciu niektórzy są tylko dobrzy, podczas gdy drudzy są tylko źli. Przy takim po­dziale łatwo jest popaść w skrajność. Jest ona w gruncie rzeczy wyrazem fantazji i projekcji, które pacjent umieszcza w innych ludziach, jednocześnie usiłując ich kontrolować. Te *identyfikacje projekcyjne wywierają nadzwyczaj silny wpływ na otoczenie. Osoba będąca przedmiotem idealizacji z trudnością jest w stanie oprzeć się wrażeniu, że jest lepsza, a z kolei ktoś lekceważony nieuchron­nie poczuje obniżenie własnej wartości albo będzie częściej zwracał uwagę na swoje wady i słabości.

Z uwagi na występujące między ludźmi różnice, ważną rolę w dokonywaniu podziału odgrywa zestaw właściwości osób, które stają się przedmiotem projekcji. Wygląda na to, że pacjent czuje nieświadomie, kto pozwala się idealizować, a kim łatwiej jest po­gardzać. To oddziaływanie *przeniesienia i *przeciwprzeniesienia (rozdz. 8.) jest zjawiskiem dobrze znanym na każdym oddziale psy­chiatrycznym, na którym leczy się takich pacjentów. Zostało ono też szczegółowo opisane przez czołowych psychiatrów w fachowym pi­śmiennictwie. Podobne *rozszczepienia i identyfikacje projekcyjne dezorientują otoczenie i narażają personel leczniczy na działanie sił, które są w stanie zniweczyć cały proces leczenia.

Nie da się w jednym rozdziale wyjaśnić wszystkiego, co dziś wiemy na temat genezy stanu pogranicznego, gdyż związki przy­czynowe są bardzo złożone i nie do końca jeszcze potrafimy je wy­tłumaczyć. Aby lepiej zrozumieć niektóre z wyżej przedstawionych zjawisk, należy wrócić do pierwszego roku życia. Obszerne bada­nia i doświadczenie wskazują na to, iż na początku dziecko odbiera pozytywne i negatywne doznania w całkiem różny sposób Do­bra" pierś, która daje dziecku mleko, zapewnia ciepło i kontakt budzi uczucia przyjemne, podczas gdy „zła" pierś wywołuje fru­strację, lęk i gniew. Te dwie piersi stanowią dwa całkiem odrębne wewnętrzne obrazy. W analogiczny sposób dziecko odczuwa samo siebie jako „dobre" lub „złe". Jeśli dziecko rozwija się prawidłowo, to po jakimś czasie dochodzi do połączenia tych dwóch uczuć kie­rowanych do tej samej osoby. Inaczej mówiąc, dziecko stopniowo uczy się wyrażać gniew wobec osoby, którą kocha i od której jest zależne, i jednocześnie traktować siebie jako grzeczne (dobre) albo niegrzeczne (złe), zależnie od okoliczności.

Wiele wskazuje na to, że u przyszłego pacjenta pogranicznego w relacjach z matką dochodzi do zakłóceń, które uniemożliwiają zlanie się tych dwóch wizerunków samego siebie i innych. Te we­wnętrzne „obrazy" albo doznania naładowane są intensywnymi -pozytywnymi i negatywnymi - uczuciami i tkwią w nieświadomo­ści jako oddzielone od siebie fragmenty. Ulegają one pobudzeniu, kiedy na przykład ktoś staje się dla pacjenta bliski lub nabiera szczególnego znaczenia.

Wyrażając się metaforycznie i w wielkim uproszczeniu, możemy powiedzieć, że w niesprzyjających okolicznościach „negatywne" ob­razy stapiają się w jedną całość, budząc u osoby pogranicznej prze­konanie, że jest tylko zła lub bezwartościowa. Niewielu może na długą metę pogodzić się z takim pojmowaniem samego siebie. Je­dynym wyjściem w wypadku nasilenia się złych i nienawistnych uczuć jest ich projekcja na zewnątrz. Obiekt lub obiekty projek­cji postrzegane będą wyłącznie jako złe i jako źródło wszelkich trudności. Projekcja usprawiedliwia także pogardę i złość pacjenta, który teraz zamienia się w agresora. Z punktu widzenia psycho­logicznego dodatkowy zysk pacjenta polega na tym, że jego „po­zytywne obrazy" pozostają nienaruszone, podkreślając dodatkowo jego wyższość i suwerenność. Projekcji mogą także ulegać obrazy pozytywne. Pacjent idealizuje jakąś osobę, wyznaczając jej w swojej wyobraźni rolę wiernego przyjaciela, kochanka, matki lub ojca, pod­czas gdy sam uważa się za bezbronnego i pozbawionego wszelkich wartości. Taka sytuacja także nie trwa długo, albowiem wcześniej czy później okazuje się, że nierealistyczne oczekiwania pacjenta nie mogą zostać spełnione, kończy się to więc nieuchronnym rozczaro­waniem. Wyidealizowana osoba spada sromotnie z piedestału i jest traktowana jako oszust i zdrajca.

Stosunek do samego siebie i otoczenia oscyluje u wielu pacjen­tów między pojmowaniem siebie jako ofiary i jako agresora, mię­dzy pragnieniem bliskości a odrzucaniem, między miłością a nie­nawiścią. Ta huśtawka nastrojów - idealizowania i okazywania po­gardy - jest dla większości całkowicie niepojęta i na daleką metę niezmiernie uciążliwa. Te na pozór niezrozumiałe zjawiska stają się zrozumiałe, jeśli przyjrzymy im się z bliska. Pomiędzy pierwszym i trzecim rokiem życia odchodzimy stopniowo od zależności od matki, usamodzielniamy się i osiągamy względną niezależność (rozdz. 3.). W normalnych warunkach pozytywne i negatywne „ob­razy" matki zlewają się w jeden, w którym jest ona zarówno do­bra, jak i zła. Dziecko również odkrywa obecność tych przeciwnych uczuć w sobie. Innymi słowy, uświadamia sobie, że jest w stanie żywić ambiwalentne uczucia do tej samej osoby, że może ją nieraz kochać, a nieraz jej nienawidzić. Ten warunek musi zostać speł­niony, musi się tak stać, abyśmy w wieku około trzech lat mogli zachować w naszym wnętrzu pełny obraz matki i innych osób, na­wet kiedy ich nie ma w pobliżu. W języku fachowym nazywa się to *stałością obiektu. Aby taki, prawidłowy, rozwój był możliwy, dziecko powinno doświadczać dostatecznego poczucia bezpieczeń­stwa, a mają mu je zapewniać bliskie osoby, oraz musi czuć, że jest w stanie przewidywać przyszły bieg wypadków i że ilość przeżyć pozytywnych góruje nad ilością doznań negatywnych.

Wiele wskazuje na to, że u osób ze stanem pogranicznym część tych wymogów nie została spełniona w tej fazie życia. W ich od­czuciu, rodzice lub opiekunowie nazbyt często przechodzili nagle od dobroci do złości, od miłości do odrzucenia, od obecności do nieobecności. Należy tu zaznaczyć, że doznania dziecka kształto­wane są nie tylko przez rzeczywiste postępowanie rodziców, lecz także przez jego własne emocje rzutowane na rodziców. Niemowlę, które się pieni z wściekłości, może w danym momencie odczuwać matkę jako rozwścieczoną i wyobrażać sobie, że jest straszną cza­rownicą. Jeśli matce uda się je uspokoić i zadowolić jego potrzeby, kiedy je przytuli i pocieszy, to obraz wiedźmy zniknie bezpowrot­nie. Natomiast jeżeli matka nie potrafi zneutralizować tej projekcji, na przykład, ponieważ sama nie czuje się bezpieczna, boi się, jest chora lub brak jej oparcia, to „czarownica" będzie nadal żyć w sercu dziecka, nawet jeśli matka jest z gruntu osobą dobrą. Następstwa będą jeszcze poważniejsze, jeśli rodzice - sprowokowani krzykiem lub gniewem dziecka - sami zareagują złością, odrzuceniem lub fizyczną przemocą.

Osoby pograniczne nie osiągnęły stałości obiektu, co wyjaśnia ich ogromną wrażliwość i lęk przed stratą i rozłąką. Jeśli ważna dla nich osoba nie znajduje się w pobliżu, to wydaje im się, że ona po prostu me istnieje. Rozumują niejako według zasady „co z oczu, to i z serca". Cecha ta ma doniosłe znaczenie dla sposobu prowadzenia psychoterapii z tymi pacjentami, między innymi sesje psychotera­peutyczne nie powinny odbywać się zbyt rzadko.

Leczenie pacjentów ze stanem pogranicznym jest dziś jednym z najbardziej śmiałych przedsięwzięć służby psychiatrycznej. Jak wspomniałem na wstępie, stan pograniczny nie jest chorobą w sen­sie medycznym, ani reakcją wywołaną daną sytuacją, lecz głębo­kim, przewlekłym zaburzeniem osobowości, które sięga korzeniami do wczesnego dzieciństwa. Zrozumiałe, że środki psychotropowe z reguły niewiele tu pomagają. Stosując je, ryzykujemy, że część pacjentów będzie nadużywać tabletek i w ten sposób manipulować przebiegiem leczenia i personelem. Wyjątek stanowią tu leki neuroleptyczne, które skutecznie łagodzą objawy epizodów psychotycz­nych.

Pacjenci, którzy znaleźli się w krytycznych sytuacjach życio­wych, na przykład strata bliskiej osoby, czyny autodestrukcyjne lub nałóg, wymagają zwykle całodobowego lub dziennego pobytu na oddziale. Leczenie, jeśli ma przynieść jakieś efekty, to winno być dobrowolne i trwać co najmniej od trzech do sześciu miesięcy. Oddziały takie winny mieć dobrze wykształcony i doświadczony personel i funkcjonować na zasadzie *społeczności leczniczej, która łączy w sobie właściwości terapii środowiskowej, grupowej i indy­widualnej, a w niektórych przypadkach nawet terapii rodzinnej. Bezwzględnie konieczna jest także analiza wpływu *rozszczepienia i *projekcji pacjentów na otoczenie. Tak zorganizowane leczenie może pomóc pacjentom w poprawie swego życia i stosunku do in­nych.

Dziś wiemy, że u niektórych pacjentów można dokonać grun­townej i trwałej zmiany osobowości, wzmocnić ich poczucie własnej wartości i ustabilizować stosunek do otoczenia; warunkiem jest dłu­gotrwała i intensywna psychoterapia (rozdz. 8.). Z uwagi na brak *stałości obiektu i silny lęk przed rozłąką, psychoterapia winna zasadniczo być kontynuowana przez wiele lat, z dwiema, trzema sesjami tygodniowo. Stawia to terapeutom wysokie wymagania, po­nieważ są oni podczas terapii wystawieni na gwałtowne projekcje ze strony pacjentów. Psychoanaliza klasyczna nie odpowiada więk­szości tych pacjentów, przynajmniej na początku.

Główny problem polega jednakże na tym, że wielu pacjentów przerywa leczenie, nim zacznie ono skutkować i zanim wywiąże się sojusz między pacjentem a terapeutą. Leczenie psychiatryczne jest bezskuteczne także wtedy, gdy pacjent ma wyraźne cechy aspołeczne lub skłonności przestępcze, czyli jeśli odznacza się osobowością nieprawidłową.

Omówiłem problem stanu pogranicznego tak szczegółowo, gdyż jest to obszar do tej pory niezbyt znany, a zarazem dotyka on pro­blemów, które są wspólne dla wszystkich ludzi. Ostatecznie wielu z nas przejawia skłonności do gwałtownego zmieniania sposobu po­strzegania siebie i innych. Każdemu zdarza się - zwłaszcza gdy czuje na sobie silną presję - że myli własne uczucia z uczuciami innych osób lub oskarża kogoś o coś, do czego sam nie chce się przyznać. Manipulowanie innymi ludźmi, wywieranie nacisku dla osiągnięcia określonych celów lub działanie impulsywne to kwe­stie, które nie są nikomu obce. I sprawa najistotniejsza: wszyscy reagujemy silnie na utratę lub rozłąkę, zwłaszcza jeśli dotyczy to kogoś bliskiego. Ciekawe, iż wielu naszym dążeniom, naszej tra­dycji i instytucjom przyświeca cel, aby właśnie obronić się przez rozłąką, uchronić przed zawodem lub uniknąć nieprzewidzianych sytuacji. Jest to także próba zachowania równowagi między blisko­ścią a dystansem.

Pacjent ze stanem pogranicznym, rozdarty między uczuciem miłości i nienawiścią, pragnieniem bliskości a odrzuceniem, pro­wadzi podobną walkę, lecz tylko bardziej rozpaczliwą, jej celem jest utrzymanie kruchej równowagi między lękiem przed utratą a lę­kiem przed obezwładnieniem, ujarzmieniem i unicestwieniem.

ROZDZIAŁ 16

Dziewczyna z anoreksją

Dla zilustrowania typowych cech dziewczyny cierpiącej na ano­reksję nerwową i równocześnie na stan pograniczny posłużę się kilkoma fragmentami zapisu sesji psychoterapeutycznych, podczas których pacjentka - nazwijmy ją Kari - opowiada o dzieciństwie i swoich problemach.

Kari ma 20 lat i jest jedynaczką. Z usposobienia i wyglądu robi wrażenie dziecinnej i zarazem rozwiniętej nad wiek. Jej na­strój ulega gwałtownym zmianom, które Kari ukrywa za stereo­typowym uśmiechem. Dziewczyna jest zdolna i wysławia się z ła­twością. Opisując swoje dzieciństwo, Kari przedstawiła ojca jako człowieka chłodnego i niesłychanie wstrzemięźliwego, który nigdy nie przejawiał uczuć i nie rozmawiał o sprawach osobistych. Cza­sami strasznie się denerwował. Odznaczał się skrajną pedantycznością, ascetyzmem i oszczędnością. Chodził w starym, wyświechta­nym ubraniu, niewiele jadał i właściwie w ogóle nie interesował się jedzeniem. Jego życie codzienne było sformalizowane i skrupulat­nie rozplanowane. Prowadzenie domu i zajmowanie się córką pozo­stawiał żonie. Kari nigdy nie czuła więzi z ojcem. Matka była jego diametralnym przeciwieństwem; żywa i towarzyska, chętnie nawią­zywała kontakty z ludźmi. Jednak widać było, że jest sfrustrowana małżeństwem i dość nerwowa. Kari opisała ją jako zmienną i uległą. Łatwo było ją do wszystkiego nakłonić, nigdy nie potrafiła niczego odmówić. Nigdy też się nie złościła, lecz zawsze przybierała minę męczenniczki. Od dziecka Kari zaspokajała potrzeby towarzyskie matki. Kiedy Kari chorowała, matka stawała się jeszcze bardziej nerwowa, dręczyły ją wyrzuty sumienia i poczucie winy. Matka sta­rała się zawsze zachować szczupłą sylwetkę, lecz bez skutku. Kari pamiętała, że kiedy była dzieckiem, w domu mówiło się dużo o je­dzeniu. Matka nienawidziła gotować.

Rodzice powiedzieli jej później, że właściwie pragnęli mieć chłopca i przez wiele lat po urodzeniu nazywali ją Petter. Kari sama używała tego imienia przez wiele lat i zawsze chciała być chłopcem. Kiedy była mała, była lękliwa i bała się ciemności. Do piątego roku życia ssała palec, a potem obgryzała paznokcie. W wieku szkolnym płatała figle i rozrabiała, wdrapywała się na drzewa, grała w piłkę z chłopcami. Zauważyła też, że łatwiej nawiązuje kontakt z ojcem, kiedy jest ubrana w dżinsy, niż kiedy ma na sobie spódniczkę. Wcze­śnie nauczyła się ukrywać swoje uczucia za maską uśmiechu. „Uda­wałam, że nic a nic nie czuję". Nauczyła się także szybko różnych chwytów dla zatuszowania swojej niepewności. W domu zachowy­wała się krnąbrnie i na przekór matce zazwyczaj dopinała swego.

W okresie dojrzewania przeżywała poważny kryzys. Kon­takty z rówieśnikami zaczęły jej nagle nastręczać wiele trudności, czuła się inna niż pozostałe dziewczęta, które zwierzały się sobie ze swoich sekretów, i odnosiła wrażenie, iż chłopcy nie zwracają na nią uwagi. W tym okresie po raz pierwszy stała się świadoma swo­jego ciała i wyglądu i z zażenowaniem stwierdziła, że jest za gruba. Nie chciała już spożywać posiłków razem z rodzicami, lecz jadła sama w kuchni. Kiedy miała 16 lat, straciła swoją jedyną praw­dziwą przyjaciółkę. Potem niechętnie wychodziła z domu, zaczęła się jąkać i chodzić na wagary. Zamykała się w toalecie i podrabiała zwolnienia lekarskie. W wieku 18 lat połknęła zbyt wiele tabletek nasennych, żeby uwolnić się od szkoły, co jej się - przynajmniej na pewien czas - udało. Podczas następnych lat wielokrotnie podejmo­wała próby samobójcze - na pokaz. Po ukończeniu szkoły nie potra­fiła utrzymać się na żadnej posadzie dłużej niż przez kilka tygodni.

Anoreksja pojawiła się nagle, gdy miała 16 lat, w czasie ferii wielkanocnych, pojechała wówczas z grupą koleżanek z klasy w góry. Pewnego dnia, podczas wspólnej gimnastyki, Kari wydało się nagle, że koleżanki są ze sobą zżyte i zgrane i poczuła się obco. Uderzyło ją też, że koleżanki przypominają jej matkę. Ogarnęło ją zażenowanie i zmieszała się. Tego wieczoru nie tylko nie roze­brała się przed pójściem do łóżka, lecz nawet nałożyła na siebie sweter i czapkę. Po powrocie do domu odczuwała silną zależność od matki. Po raz pierwszy zaczęła mówić do niej „mamo" i jedno­cześnie przestała prawie w ogóle jeść. Dotychczas zawsze dopisywał jej apetyt lecz teraz po każdym posiłku doznawała wyrzutów sumienia. Usiłowała więc nie jeść wcale albo możliwie jak najmniej Kiedy głód jej szczególnie dokuczał, dawała za wygraną i rzucała się łapczywie na jedzenie. Następnie dławiła ją wściekłość na samą siebie, którą starała się wyładować na innych. Dostawała ataku furii, rzucała przedmiotami. Ciągle myślała o swojej smukłej i powszechnie lubianej przyjaciółce, którą straciła. Wpadła na myśl, że jeśli się będzie odchudzać, to stanie się taka jak ona. Stopniowo odkryła, że odchudzanie irytuje i prowokuje matkę. Po kryjomu cieszyła się z tego.

Trudności z jedzeniem i próby samobójcze spowodowały, że kilkakrotnie przebywała krótko w szpitalu, między innymi na oddziałach ogólnych. Leczenie to nie przyniosło jednak trwałych rezultatów. Kari nie mogła się zmusić do jedzenia razem z innymi osobami, a kiedy to robiła, odnosiła wrażenie, jakby ktoś obracał nożem w jej piersi. Dręczył ją lęk, myśli natrętne, a od czasu do czasu wybuchy wściekłości. Po pewnym czasie pojawiły się inne natręctwa: każdego dnia musiała sprzątać, myć i szorować miesz­kanie w zawrotnym tempie. Po kilku latach została umieszczona na oddziale psychiatrycznym, gdzie zaproponowano jej psychoterapię - dwa razy w tygodniu.

Na jednej z pierwszych sesji opisała, co czuje po jedzeniu. Była przekonana, że jej ciało rośnie jak ciasto drożdżowe. Czuła jedno­cześnie, że coś w środku otacza ją jak mur, wydawało się jej, że słyszy głos, który mówi, że jeśli będzie jeść, to wszyscy ją odrzucą i pozostanie sama jak palec. Głos ten brzmiał zniewalająco i nie mo­gła się mu oprzeć. Kiedy sprzeciwiała się temu głosowi, ogarniało ją uczucie, że zmarnowała sobie życie. Czuła wtedy, że w takim razie musi zniszczyć wszystko innym, wywrzeć zemstę na całym świecie, miotać się i szaleć.

Po wprowadzeniu ścisłego reżymu w przyjmowaniu posiłków, zgodnie z którym inni decydowali, co ma jeść, oraz zdecydowaniu, że w trakcie jedzenia towarzyszyć jej będzie pielęgniarka, głosy uci­chły po kilku dniach. Stopniowo nauczyła się nazywać swoje uczu­cia, zamiast rozgrywać je w działaniu. Przyznała, że dawniej nie umiała wyrażać swoich uczuć słowami. Powiedziała, że dawała się ponieść złości, aby inni ją mogli powstrzymać i wskazać jej inną drogę. Dotychczas nikomu nie udało się jej powstrzymać. Wszy­scy byli niezdecydowani i Kari doskonale to rozumiała. Podobnie było z jej próbami odebrania sobie życia. „W zasadzie, to przecież chcę żyć, ale nie tak. Właściwie mówię: zróbcież coś". Dotychczas nikt niczego nie uczynił. Dopiero teraz terapeuci pozbawili ją od­powiedzialności i odebrali jej możliwość wyboru. Był to zdecydowa­nie punkt zwrotny. Kari mogła teraz mówić, zamiast zachowaniem wyrażać swoje uczucia. Spotkała się ze stanowczością i wolą po­mocy, wyrażoną w działaniu przez lekarza i pielęgniarkę. Razem starali się nazwać przeciwstawne uczucia, jakie obecnie żywiła.

Zatrzymajmy się w tym miejscu na moment i zastanówmy się nad kwestią odpowiedzialności pacjentów o osobowości pogranicznej Czy pozbawianie ich odpowiedzialności w ten sposób jest słuszne? Można by powiedzieć, że Kari - podobnie jak inni pacjenci - „ucieka" od odpowiedzialności i wyboru. Ujawniło się to wyraź­nie w *regresji Kari, to znaczy w jej dziecinnym sposobie reakcji. Za każdym razem, kiedy jej stan się pogarszał, czuła się jak bezradne dziecko, które woła: „Mamo, mamo!" Wiele razy mówiła, że chce od wszystkiego uciec, zwłaszcza od podejmowania decyzji i brania na siebie odpowiedzialności. Raz przyznała: „Chodzi mi po głowie myśl, żeby stać się znowu malutkim dzieckiem, bo nie mam siły być dorosłą". Innym razem wyraziła to tak: „Mam ochotę zagrzebać się zupełnie sama w sobie - to takie cudowne. Zapominam wtedy, że są inni ludzie, że są rzeczy, które powinnam zrobić... Chciałabym, żeby na świecie nie było innych ludzi".

Leczenie niektórych pacjentów pogranicznych wymaga w pierwszej kolejności wyznaczenia ścisłych granic zachowania i warun­ków leczenia, Jest to istotne przede wszystkim w przypadku pacjentów przejawiających silne skłonności do czynów autodestrukcyjnych i do rozgrywania uczuć w działaniu. Istotne jest jednak, aby pacjent dostrzegł wokół siebie szczerą wolę niesienia mu po­mocy i chęć zrozumienia. Równie ważne jest, aby personel nie brał na siebie odpowiedzialności za całość życia pacjenta podczas jego pobytu w szpitalu. Skoro tylko poczuje się on na siłach, należy mu stopniowo przywracać możliwość dokonywania wyboru i brania na siebie odpowiedzialności.

Podczas trzech pierwszych miesięcy terapii najsilniej dochodził do głosu stosunek Kari do matki, co również znalazło odzwiercie­dlenie w *przeniesieniu do terapeuty w postaci okazywanej mu cza­sami irytacji czy też gniewaniu się na niego (rozdz. 8.). W czasie jednej sesji Kari wydawało się, jakby terapeuta krępował jej ręce i nogi, pozbawiając ją możliwości rozwoju. Odnosiła wrażenie że wszystko o czym mówi, terapeuta przekłamuje i „przerabia na wła­sne kopyto”. „Zupełnie jak u nas w domu. Czuję, że z twojego po­wodu nie ma nic dobrego we mnie, ani w moich uczuciach, myślach czy w tym, co chcę powiedzieć. Daję za wygraną, a potem jestem na ciebie wściekła. Nie chcę mieć jeszcze jednej matki! Mam tego do­syć! Chcę tę matkę, którą mam, ale chcę mieć do niej inny stosunek. Chciałabym, żeby nie patrzała na mnie jak na małe dziecko, które wciąż potrzebuje pomocy. Nigdy nie miałam najmniejszej szansy, żeby sama dać sobie radę".

Przy różnych okazjach mówiła z odrazą o „lepkiej" intymności matki i jej zwyczaju obejmowania każdego. Ponadto Kari reago­wała na to, że matka tak bardzo interesuje się jej ciałem. Zawsze kręciła się w pobliżu, kiedy córka się ubierała lub rozbierała. Kari reagowała gwałtownie na nagość matki i podczas jednej sesji powiedziała: „Wydaje mi się, że mama, kiedy jest rozebrana, ma tak strasznie nagie ramiona i nogi. Czuję, jakby coś chciało mnie po­rwać, coś podobnego do ośmiornicy. Okropnie się boję takich ra­mion. Ale zarazem pragnę, aby te ramiona ośmiornicy mnie nie puszczały. Jest tyle we mnie sprzeczności, chcę dwóch różnych rze­czy na raz. Tak bywa często i wtedy nie wybieram niczego".

Później na pierwsze miejsce w terapii wysunął się jej stosunek do ojca, zwłaszcza kiedy terapeuta postawił jej ostrzejsze wymaga­nia. Kari uważała, że terapeuta nie pozwala jej się cieszyć. Jedno­cześnie stwierdziła, że jej ojciec nigdy nie potrafił zaakceptować żadnego przejawu radości. Dla niego istniała tylko praca i obowiązek. Na jednej z sesji wydawało jej się, że terapeuta jest na nią zły: „Dla mnie nie jesteś żywym człowiekiem, tylko patykiem albo tyczką, czymś wywróconym do góry nogami, czymś, co jest wyso­kie, zimne i paskudne".

Po jakimś czasie doszły do głosu nieświadome impulsy i fanta­zje, między innymi pragnienia kazirodcze, które u osób o strukturze bardziej nerwicowej są głęboko wyparte. Pewnego razu powiedziała: „Nie chcę, by było tak, że tylko ja sama uważam, że twoja pomoc jest dobra. Ty też tak musisz myśleć". Kiedy terapeuta z waha­niem powtórzył to zdanie, dodała: „W takim razie muszę się tak czy owak z tobą przespać? To brzmi głupio, choć niekiedy tak sobie myślę". Przez cały czas trzymała głowę odwróconą i robiła długie przerwy. Terapeuta powtórzył ponownie pytającym tonem to, co po-wiedziała Kari. „Tak, chciałabym doprowadzić ciebie do tego, żebyś chciał ze mną pójść do łóżka, a wtedy dałabym ci kosza. Okazałoby się, że nie tylko ja muszę bez przerwy prosić. Fajnie byłoby zoba­czyć, jak stajesz się mały!" Terapeuta: „To by się tobie podobało?" Kari: „Tak, w każdym bądź razie to fajna myśl, świetna myśl. Gdy­bym znała jakiś inny środek, może bym się nim posłużyła, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy". Terapeuta: "Wygląda na to, że według ciebie pacjent to coś gorszego". Kari. „Tak, coś w rodzaju niemowlęcia, które bez przerwy woła swoją mamusię. Staję się jeszcze bardziej bezsilna. Dawniej byłam bezradna, ale teraz robię się jeszcze bardziej bezradna! Nie mogę tak w nieskończoność tłamsić w sobie tylu spraw".

Później podczas tej samej sesji: „Chciałabym, żebyś myślał, ze wyglądam inaczej, że jestem równie ładna jak inne dziewczyny. W zasadzie podobnie jest z ojcem, okropnie chcę z nim pójść do łóżka, żeby go odebrać matce". Terapeuta zapytał, czy miewała wcześniej takie myśli. „Tak, wiedziałam o tym w głębi serca, ale nigdy nikomu o tym nie mówiłam. To łączy się też z tym, że ojciec jest większy i grubszy ode mnie". Terapeuta: „Chcesz mnie dopro­wadzić do tego, żebym zechciał się z tobą przespać, i potem dasz mi kosza. Ale z ojcem naprawdę chciałabyś pójść do łóżka?" Kari: „Tak, z ojcem tak, muszę to zrobić. Przecież on ukrywa wszystkie swoje uczucia i dlatego powinien je w końcu okazać, w praktyce. Dobrze mamie tak! Miałaby wreszcie powód, żeby płakać i rozczu­lać się nad sobą". W tym miejscu Kari wyraziła głęboką pogardę dla matki i jej ustawicznych narzekań: „To, co jest ohydne u matki, widzę także w sobie".

Na późniejszej sesji oświadczyła: „Jestem w pierwszym rzędzie taką, co musi mieć ludzi na własność, jak matka. Jeśli to niemoż­liwe, to wolę zupełnie spasować. Jeżeli mam kogoś na własność, to mogę go ranić i zadręczać. Ale kiedy nie ma przy mnie nikogo, to i tak się boję tego, że jestem w stanie ranić ludzi. Gdybym miała ciebie na własność, robiłabym z tobą to, co mi się podoba. Matki używałam w pierwszym rzędzie do tego, by ją dręczyć i się na niej mścić". Na kolejnym posiedzeniu stwierdziła: „Wydaje mi się, że gdybym kogoś zabiła, nie miałabym większych wyrzutów sumie­nia, niż gdybym zjadła kromkę chleba. W gruncie rzeczy mogłabym spokojnie i z zimną krwią zabić człowieka. Życie ludzkie nie znaczy dla mnie więcej niż jedzenie".

Później pojawił się wątek jej niesamowitej żarłoczności. Odczu­wała nienasyconą potrzebę czegoś, czego nie rozumiała, i co na dobrą sprawę nie miało nic wspólnego z jedzeniem. Myślała że jeśli zje cały świat, to się nasyci, poczuje się bezpieczna i zadowo­lona. W czasie jednego spotkania powiedziała na przykład: Mam ogromną ochotę na jedzenie, ale na pewno zrobi mi się niedobrze będę musiała wszystko zwrócić, żeby znowu jeść i żeby potem być absolutnie pustą - nie tylko w brzuchu, lecz w sercu i w głowie. To musi zacząć się w brzuchu, bo wszystko zaczyna się u mnie w brzuchu".

Podczas następnej sesji opowiedziała, że po jedzeniu chciała jeszcze więcej, ale nie jedzenia, lecz kontaktu, uwagi i miłości. Pew­nego razu pojawiły się myśli natrętne na temat czynności fizjolo­gicznych: „Mam takie dziwne myśli, że to, co we mnie wchodzi, tam zostaje i nie wychodzi". A innym razem: „Mam ochotę wsadzić wszystko w siebie, tak żeby zniknęło bez reszty".

Innym wątkiem były sadystyczne fantazje dotyczące ważnych osób: matki, ojca, terapeuty i ludzi, od których czuła się uzależ­niona. Raz wyobrażała sobie, że zabiła terapeutę nożem do kraja­nia chleba. Zbiegło się to z okresem, w którym nękały ją sprzeczne uczucia, miała wątpliwości, czy poddać się, czy przystąpić do ataku. Jednocześnie stwierdziła, że żadne wyjście nie mogło być wzięte w rachubę. Te sadystyczne fantazje osiągnęły maksymalny poziom podczas sesji, na której mówiła o potrzebie zemsty, o starciu te­rapeuty w proch, o pokrajaniu go na drobne kawałki. Pragnęła zobaczyć, jak z niego i innych ludzi leje się krew. Chciała wszyst­kich powiesić na krzyżu i przybić ich gwoźdźmi. Pragnęła zjeść wszystko, co w nich było, i chciała, żeby ich bolało. Przedstawiła to z makabrycznymi detalami, kończąc tak: „Boże drogi, czuję to w sobie tak silnie, że chyba postradałam rozum. Pewnie tak, bo jak widzę tę ohydę dokoła siebie, to chce mi się wymiotować". Oczy jej błyszczały, stukała nogami w podłogę, gdy mówiła, że terapeuta będzie wisiał na krzyżu dłużej niż ktokolwiek inny. Opisywała, jak utnie mu uszy, a potem nawlecze je na skakankę i będzie na niej skakać. „Mój sadyzm i pragnienie okrucieństw nie znają granic". Nieco później podczas sesji stała się jakby nieobecna: „Ja to nie ja, a ty to nie ty, ten pokój to też nie ten. Ty nie jesteś mężczyzną, ja nie jestem kobietą. W każdym razie nie chcę być taka, jaka jestem. Nie chcę mieć tego ciała. Nie czuję, że to moje ciało. Przyjemno­ści nie powinny istnieć, nie mają prawa. Głowa, nogi, ciało i moja przyjemność jakoś się ze sobą nie łączą".

W czasie innej sesji wskazała na zależność między seksualno­ścią a agresją: „W zasadzie czuję się jak ktoś, kogo trzeba wysmagać batem, żeby w ogóle miał orgazm. Ale dlaczego tak jest, dlaczego muszę dręczyć i dokuczać?" I odpowiedziała sama: Czuję straszliwą potrzebę dokonania zemsty na matce dlatego, że mnie urodziła. Zrobiła to z przekory, ze złości, żeby być wstrętną. Myślę, że ojciec śpi z matką, żeby być dla niej niedobry, żeby jej zrobić coś okrutnego".

Kari bała się wielokrotnie, że jej żarłoczność doprowadzi ją do czegoś niesamowitego, czegoś, co ją zasmuci chciała sama decydować o czynnościach swojego ciała, o swoich uczuciach, pragnęła uporać się z czymś co nikomu się nie udało. Powróciła do tych urojeń wielkościowych na jednej z sesji, na której powiedziała, że jeśli nie potrafi pracować więcej od wszystkich innych i jeśli nie dokona rzeczy wyjątkowych, to wszystko jest po­zbawione sensu. Kierowała się zasadą „wszystko albo nic". Dlatego też musiała, na przykład, wszystko robić szybciej od innych. W efekcie, nieustannie doznawała niepowodzeń i w końcu przestała próbo­wać. Na innym spotkaniu powiedziała, że jej agresja i przekora jest przykrywką poczucia słabości. W końcu stwierdziła: „Najlepiej by­łoby, gdybym została cesarzem panującym nad wszystkimi innymi cesarzami". „Chcę być bogiem nad wszystkimi, to jest dla mnie bardzo dużo, choć jednocześnie chcę sobie poradzić z tym sama, poradzić sobie z tym wszystkim!" Nie znosiła tego, że bliskie osoby nie dostrzegają lei niezwykłości, a jedynie słabość jej systemu. „ Jestem zła, że nie mogę robić wszystkich tych rzeczy od razu, tak jakbym chciała. Jeśli tylko pomyślę o jednej sprawie, którą muszę załatwić, to z miejsca pojawia się tysiąc innych". Na jednej z sesji zwierzyła się: „Najbardziej chcę być chuda jak szczapa, niesamowi­cie mądra i bystra. Dlatego tak mi okropnie trudno zaakceptować fakt, że jestem taka sama jak inni". Stopniowo zaczęła rozumieć, że najbardziej boi się własnej słabości i zależności od innych. „Jeśli przestanę być przekorna, to stanę się ogromnie słaba". Kari zdała sobie sprawę, jak bardzo było dla niej ważne, aby nie być od nikogo zależną i postępować tak, aby inni stali się zależni od niej.

Co mogło leżeć u podłoża jej lęku przed słabością i zależno­ścią, lęku ukrywanego za parawanem agresywnej postawy oraz re­kompensowanego urojeniami wielkościowymi i żądzą władzy? Pod­czas pewnej sesji powiedziała: „Rozumiesz, jestem zupełnie sama, wszyscy mnie odrzucili, już nie mogę nikomu nic dać". Kiedyś we śnie, miała wrażenie, że jest Żydówką, że jest poza nawiasem, że jest inna. Czuję, ze wszyscy pozostali są w jakiś tam sposób ra­zem i dzielą się wspólnymi rzeczami". „Niekiedy wydaje mi się, że to z czystej zemsty chcę tego, czego nie dostałam, kiedy byłam mała”. Gdy terapeuta zapytał, czego jej brakowało, odparła: Pilnowali tylko, żebym nie jadła tego czy tamtego". Płacząc, przy­znała: „Nic innego nie robili, tylko dawali mi rzeczy". Brakowało jej ojca, z którym nigdy nie nawiązała bliższej więzi: „Ojciec też mi był wtedy czasami potrzebny. Jedyny raz, kiedy poczułam, że mam ojca, to było wtedy, gdy wymierzył mi policzek - wtedy raczył się pojawić! W zasadzie to było coś niesamowitego! Matka zawsze była w pobliżu, uważała, że robi dla nas wszystko. W domu nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć «nie», matka nie potrafiła ani razu się sprzeciwić".

Podczas jednego spotkania Kari wiele mówiła o tym, do jakiego stopnia *symbiotyczny stosunek do matki wprowadził zamęt w jej poczuciu tożsamości: „Gdy przebywam razem z dziećmi, automa­tycznie odgrywam rolę matki, jedną ręką mogę uderzyć, a drugą pogłaskać. Muszą mnie zaakceptować taką, jaką jestem, dokładnie tak, jak to robiła mama. Ona nie biła rózgą, biła uczuciami. Je­śli nie uda mi się stworzyć więzi z dzieckiem, to odpycham je od siebie i traktuję jak powietrze. Jednocześnie śmiertelnie się boję, że dziecko mnie opuści, że zostanę sama i porzucona. Boję się, że dziecko już nigdy nie wróci. Co mam u licha zrobić, żeby zrozumieć różnicę, że to jest dziecko, a to jestem ja?"

Kari komentowała też swoje nieudane próby podjęcia pracy zarobkowej: „W pracy umierałam ze strachu przed wszystkimi, zwłaszcza przed kobietami, które przypominały mi matkę. Top­niałam jak wosk, jakby przede mną stała matka. Wszystkie moje uczucia mówiły mi, że to jest ona. Nie odpowiadam oczekiwaniom matki, ale muszę do nich dorosnąć. Ona chce być szczupła - a we­dług własnych wyobrażeń taką nie jest. Zawsze awanturowała się i piekliła, żeby schudnąć, i żebym ja schudła. Żebym ja mogła być nią". I później: „Już nie wiem, czy jestem sobą czy mamą. Je­stem pełna myśli, znaczeń i uczuć matki. Nie wiem, co to jest, ale to mnie przeraża".

Kari opisała dalej trudności okresu dojrzewania i zamęt, jaki poczuła w stosunku do matki, rówieśników i do samej siebie. „Wie­czorami, kiedy wydaje mi się, że ważę dwadzieścia kilo więcej, je­stem święcie przekonana, że mam ciało matki. Widzę kogoś innego, choć z moją głową. Uczucie to jest tak silne, że właściwie już sie­bie nie dostrzegam. Wtedy rodzi się tak silna nienawiść do mojego ciała, że mogłabym je całkowicie zniszczyć. Kiedy jem, to w zasa­dzie nakładam swoją głowę na ciało matki, a gdy mam ciało matki, to nie potrafię wyjść na ulicę lub coś zrobić".

To zaburzenie tożsamości jest osią trudności i objawów Kari. Lękała się głównie tego, co mogło ją uzależnić od innych: słabości, samotności, żarłoczności i przyjemności, wszystkiego, co budziło ta­kie uczucia i zagrażało jej kruchej jaźni rozpadem. Anoreksja była także próbą obrony przed *symbiozą i „ośmiornicą" oraz usiłowa­niem znalezienia swego rodzaju samodzielności. Lecz upór i prze­kora zamknęły ją w nowej formie zależności. Wyglądało również na to, że Kari w stosunku do małych dzieci zachowywała się po­dobnie jak jej matka; stawała się „ośmiornicą", która nie chciała puścić „ofiary".

Jej anoreksja i natręctwa były rozpaczliwą walką, próbą kon­trolowania swojego ciała i kobiecości, przyjemności i żarłoczności. Było to jednak rozwiązanie regresywne, ucieczka od świata ludzi dorosłych, w którym nie dawała sobie rady i w którym czyhało wiele niebezpieczeństw. Była to też ucieczka od kobiecości, czyli od upodobnienia się do matki. W postawie Kari uwidoczniła się także ambiwalencja, pojawiły się skłonności regresywne - chęć powrotu do symbiozy z „mamą" - w których doszły do głosu wyraźne im­pulsy sadystyczne. Anoreksja dała Kari również okazję do zemsty i wyrażenia uczuć agresywnych wobec matki.

Oto zaledwie fragment psychoterapii trwającej kilka lat, także po wypisaniu ze szpitala. Dziś Kari prowadzi zupełnie normalne życie. Wyszła za mąż, ma dzieci i ciekawą pracę, która wiele dla niej znaczy.

ROZDZIAŁ 17

Dlaczego ktoś chce

odebrać sobie życie?

Wśród osób ubiegających się o pomoc psychiatryczną jest wielu ludzi bardzo przygnębionych; wielu pacjentów na oddziałach psy­chiatrycznych cierpi na tak poważne depresje, że myślą o samobój­stwie. Niektórzy z nich próbowali nawet odebrać sobie życie. Choć podobne myśli nawiedzają nas niekiedy w ciężkich chwilach życia, to nie wprowadzamy ich w czyn, lecz traktujemy je w naszej wy­obraźni jako możliwość uwolnienia się od sytuacji, która w danej chwili wydaje nam się nie do wytrzymania.

Część chorych o osobowości pogranicznej odczuwa okresowo silne impulsy samobójcze lub grozi samobójstwem. Są nawet tacy, dla których próby samobójcze są częścią stylu życia. Za tym kryją się zwykle różne pobudki: rozpacz, przygnębienie, gniew wo­bec bliskich lub samego siebie. Często takie postępowanie jest po prostu wołaniem o pomoc lub pragnieniem dokonania zmiany w ży­ciu (rozdz. 5., 16.).

Pragnę w tym miejscu powiedzieć kilka słów o ciężkich de-presjach. Niektórzy zapadają na psychozy maniakalno-depresyjne lub na melancholię, która jest najcięższą formą depresji. Wielu pa­cjentów z takimi depresjami nigdy nie doznaje maniakalnego bło­gostanu, lecz tylko przechodzi przez jeden lub kilka okresów de­presji. Inni zaś doświadczają zarówno epizodów maniakalnych, jak i depresyjnych o zmiennej długości i częstotliwości. Niektórzy psy­chiatrzy są zdania, że jest to grupa depresji, w której czynniki dzie­dziczne odgrywają większą rolę niż w innych depresjach. Jednak nadal nie wiadomo, jakie znaczenie mają predyspozycje dziedziczne. Im dłużej pracuję jako psychoterapeuta, tym wyraźniej dostrzegam wagę czynników psychologicznych, choć jak w większości chorób psychicznych, tak i w tym przypadku zachodzi oczywiście współ­działanie wczesnego dzieciństwa, osobowości i aktualnej sytuacji życiowej pacjenta.

Pozwolę to sobie zilustrować przykładem historii choroby, któ­rej epilog okazał się tragiczny: kobieta w wieku 27 lat, niezamężna, została wbrew własnej woli umieszczona w szpitalu, na oddziale psychoz maniakalnych. Jej początkowy stan odznaczał się podwyż­szonym nastrojem, brakiem krytycyzmu, agresywnością i niekon­trolowanym zachowaniem. Pacjentka robiła wszystko, aby sprowo­kować rodzinę i personel leczniczy. Jej zachowanie na oddziale było niezwykle uciążliwe dla innych ze względu na wybuchy wściekłości, skłonność do krytykanctwa i jawne lekceważenie personelu.

Prowadzącemu lekarzowi udało się mimo wszystko nawiązać z chorą pewien kontakt. Po kilku miesiącach pacjentka czuła się na tyle dobrze, że można ją było wypisać ze szpitala. Według wcześniej nakreślonego planu miała podjąć przerwaną pracę w biurze, wpro­wadzić się do własnego mieszkania i dalej spotykać się z lekarzem w ramach opieki pozabiegowej. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Pacjentka nie dawała sobie rady ani w pracy, ani w nowym miesz­kaniu. Ponadto spotkało ją bolesne rozczarowanie miłosne. Przy­gnębienie pogłębiło uczucie niewystarczalności, bezwartościowości, któremu towarzyszyły silne wyrzuty sumienia, jednak bez psycho­tycznych zaburzeń myślenia. Tym razem kobieta sama zwróciła się o pomoc. Umieszczono ją w klinice, gdzie regularnie spotykała się ze swoim psychoterapeutą. Stopniowo nawiązali współpracę opartą na wzajemnym zaufaniu.

Pacjentka była zdolna, lecz bardzo niedojrzała. W młodości grała rolę „grzecznej córeczki", a także pośrednika i rozjemcy w ro­dzinie uwikłanej w niezwykle ostre konflikty i problemy. Z tego względu lekarz odbył szereg rozmów z całą rodziną. Spotkania te ujawniły między innymi silną i ambiwalentną więź i depresyjną, nadopiekuńczą matką, od której córka nie mogła się uwolnić, oraz silne poczucie winy u matki i córki. Ojciec robił wrażenie chłodnego i zrezygnowanego. Przez pięć pierwszych lat był prawie nieobecny w życiu pacjentki, a później odsunął się zupełnie od rodziny. Pa­cjentkę dręczyła silna zazdrość o starszą siostrę, która wyszła za mąż i prowadziła w pełni unormowane życie. Podczas rozmów wy­szło na jaw, że we wczesnym dzieciństwie, z powodu wojny, wiele razy przeżywała rozłąkę. Nim ukończyła dwa latka, spędzała nie­kiedy całe noce zupełnie sama, nie było żadnych ludzi w pobliżu. Po tym okresie matka znajdowała ją często leżącą w łóżeczku; dziew­czynka biła monotonnie główką o łóżko i trudno było nawiązać z nią kontakt.

W czasie drugiego pobytu w klinice pacjentka dała wyraz uczu­ciu głębokiej beznadziejności. Nic nie miało - w jej oczach - sensu. Okazało się również, że stała się zależną od swego lekarza, z któ­rym nadal odbywała rozmowy dwa razy w tygodniu. Ani on, ani personel oddziałowy nigdy nie zauważyli, by ta kobieta miała myśli samobójcze. Samobójstwo, które popełniła, gdy była na przepustce w domu rodziców (przez zażycie tabletek nasennych matki), było zupełnym szokiem dla lekarza i personelu. Kiedy jednak personel oddziałowy przeanalizował całe wydarzenie, wyszło na jaw szereg spraw. Przede wszystkim nikt nie sprawdził, czy rodzice pacjentki są w domu, kiedy udawała się na przepustkę. Ich nieobecność była dla niej bolesnym zaskoczeniem. Ponadto lekarz nie poinformował jej, że wyjeżdża na kilka dni. Kiedy pacjentka znalazła się w pustym domu rodziców, zadzwoniła najpierw do szpitala, a potem do leka­rza, aby z nim porozmawiać. Dowiedziała się wówczas, że lekarz jest w podróży. Możemy sobie wyobrazić, jak się czuła pacjentka opuszczona przez rodzinę i przez terapeutę, która we wczesnym dzieciństwie doświadczyła tylu bolesnych rozłąk.

Lekarz przyznał, że zachowywał się zbyt biernie i właściwie nic nie zrobił, gdy pacjentka zwierzyła mu się, że dręczy ją poczu­cie beznadziejności i braku sensu życia. Za mało podnosił ją na duchu i nie podsycał w niej nadziei na pomyślne rozwiązanie trud­ności życiowych. Personel nie zdawał sobie w pełni sprawy z wagi żywionego przez pacjentkę uczucia opuszczenia i niedostatecznej *stałości obiektu pacjentki (rozdz. 15.).

Przykład ten ukazuje ogromne znaczenie przeżyć związanych z rozłąką i śmiercią osoby bliskiej oraz uczucia samotności dla myśli i działań samobójczych. Prawie każdy z nas doznał kiedyś bolesnych następstw rozłąki i lęku przed nią. Wyjaśnia to częstotliwość wystę­powania myśli samobójczych, nie tylko zresztą u pacjentów psychia­trycznych. Widocznie nie uświadamiamy sobie w pełni wrażliwości i przeczulenia ludzi pod tym względem. Często lekceważymy infor­macje pacjentów na temat ich wczesnych strat i rozłąk. Silna za­leżność pacjentki od terapeuty wskazywała na ogromne znaczenie tego kontaktu i na ewentualne skutki jego nieobecności zwłaszcza w chwili kryzysu. Terapeuci nie zawsze doceniają, jak doniosłą rolę odgrywają w życiu pacjentów. Pragnąłbym tez powiedzieć kilka słów o genezie tej depresji. Kiedy pacjentka znajdowała się w fazie maniakalnej, zachowywała się otwarcie agresywnie, krnąbrnie i wyzywająco wobec personelu. Natomiast w fazie depresyjnej nie potrafiła wyrażać tych uczuć, lecz całą agresję kierowała przeciw sobie - w postaci wyrzutów sumienia, poczucia niewystarczalności i bezwartościowości. Agresja, którą w fazie maniakalnej kierowała na zewnątrz, opanowała teraz jej własne sumienie.

Wiemy, że jednym z czynników występujących w ciężkiej de­presji, czyli melancholii, jest prymitywne i karzące sumienie sięga­jące korzeniami pierwszych lat życia. Niekiedy w wyniku frustracji i utraty bliskich pacjent wpada w błędne koło *projekcji i *introjekcji uczuć agresywnych. W rozdziale piątym wskazałem na po­dobieństwa między reakcją żałoby a depresjami. Różnica polega głównie na tym, że w przypadku normalnej żałoby osoba zmarła jest nadal kochana, podczas gdy w melancholii nad miłością góruje ambiwalencja i agresja. Samobójstwo można postrzegać jako czyn agresywny skierowany przeciw osobie zmarłej, która stała się czę­ścią danej osoby, która - innymi słowy - została uwewnętrzniona.

Innym mechanizmem jest utożsamianie się dziecka z depresyj­nym stanem matki. Dziecko trzyma się kurczowo matki, przejmując jej stan emocjonalny. Mogło to odgrywać pewną rolę i w naszym przykładzie.

Jednak większe znaczenie ma fakt, że pacjenci cierpiący na głę­bokie depresje nie wyzwolili się od matki, zazwyczaj z powodu sil­nego lęku w fazie *symbiotycznej albo z powodu zbyt wczesnej rozłąki.

Młoda kobieta z przykładu nie uwolniła się od matki i w kon­sekwencji nie wykształciła w wystarczającym stopniu własnej toż­samości i poczucia niezależności. Przez całe życie była „grzeczną dziewczynką", która zabiegała zarówno o to, aby utrzymać w ry­zach własne impulsy agresywne, jak i o to, by nie dopuszczać do konfliktów rodzinnych. Za tym kryła się niedojrzałość i słabo rozwinięta osobowość, która uwidoczniła się wyraźnie, kiedy pacjentka przed ostatnim pobytem w szpitalu stanęła w obliczu bliskiego związku z mężczyzną i wymagań w zakresie większej swobody działania. Regresja psychotyczna ujawniła także jej dwubiegunowe postrzeganie siebie i innych jako wyłącznie dobrych albo wyłącznie złych. W fazie maniakalnej czuła się doskonała i suwe­renna, a „obrazy negatywne" uległy projekcji na otoczenie. W fa­zie depresyjnej sama odgrywała rolę negatywną, była zdominowana przez prymitywne karzące sumienie i przez „negatywne obrazy". Jednocześnie odżyło w niej poczucie całkowitego braku ludzkiego ciepła oraz uczucie opuszczenia i samotności, których doświadczyła w dzieciństwie.

W melancholii często uwidacznia się wątek separacji lub śmierć bliskiej osoby. Zdarzenia te miały miejsce tak wcześnie, że dziecko nie było wówczas w stanie wyrazić swoich uczuć ani znieść tego urazu. Strata może być rzeczywista na przykład śmierć matki lub jej nieobecność w fazie symbiotycznej, jak w omówionym przykła­dzie, albo spowodowana zniszczeniem obrazów pozytywnych przez impulsy agresywne, co zdaniem wielu badaczy ma istotne znacze­nie.

Wiemy także, iż samobójstwo lub usiłowanie samobójstwa jest niekiedy świadomym aktem agresji, skierowanym przeciw realnym osobom w najbliższym otoczeniu, aktem, który ma dla nich po­ważne następstwa, najczęściej wywołuje silne poczucie winy. Samo­bójstwo jest jednym z najbardziej drastycznych sposobów oddzia­ływania na innego człowieka. Nieprzypadkowo kobieta w naszym przykładzie popełniła samobójstwo w domu rodziców, zażywając ta­bletki nasenne matki. Tragedia nastąpiła, kiedy brak sensu życia i beznadziejność nie zostały potraktowane serio i nie zostały skon­frontowane z innymi poglądami. Być może jej wyidealizowane i nie­realistyczne oczekiwania w stosunku do lekarza i innych osób spra­wiły, że żywiła cichą nadzieję, iż ktoś ją znajdzie i uratuje. Jej gest był krzykiem o pomoc, kontakt, miłość i opiekę, której tak jej bra­kowało we wczesnym dzieciństwie.

Historia ta wskazuje także na trudności, jakie napotyka perso­nel leczniczy i terapeuci w zakładach psychiatrycznych oraz w lecznictwie otwartym. Społeczeństwo i krewni kładą na ich barki brze­mię całkowitej odpowiedzialności za pacjentów, którzy znajdują się w tych instytucjach, mimo iż taka odpowiedzialność nigdy nie może być stuprocentowa, nigdy nie jest się w stanie całkowicie zapobiec tragicznym wypadkom. Świadomość tej odpowiedzialności winna skłonić personel oddziałowy do możliwie jak najlepszego przygoto­wania fachowego, systematycznej superwizji i pogłębiania wiedzy, aby zapewnić pacjentom jak najskuteczniejszą pomoc.

ROZDZIAŁ 18

Niektórzy popadają w obłęd

Co się właściwie dzieje, kiedy człowiek się załamuje i zapada na psychozę?

Zetknięcie się z osobą, która jest psychicznie chora, albo, jak to się również mówi, cierpi na psychozę, należy do najbardziej przy­krych doznań. Przeżycie to jest jeszcze bardziej bulwersujące, jeśli w grę wchodzi bliska nam osoba. Nie pojmujemy, dlaczego ktoś roz­sądny i zrównoważony nagle zaczyna wyobrażać sobie, że, na przy­kład, wokół niego dzieją się tajemnicze rzeczy, że słyszy dźwięki lub głosy, których inni nie słyszą, i widzi rzeczy, których inni nie widzą. Dlaczego komuś się wydaje, że inni ludzie potrafią czytać w myślach bądź narzucać myśli, bądź wywierać wpływ przy pomocy promieni? Dlaczego ktoś czuje się jak bezwolna ofiara wystawiona na działanie zewnętrznych sił?

Przerażają nas oskarżenia spokojnych dotąd krewnych lub do­brych sąsiadów, że ich prześladujemy lub że kierujemy ich wyobra­żeniami. Niektórzy z nas słyszeli historie o psychicznie chorych osobach, które w przypływie wściekłości i bez powodu rzucają się na innych, a nawet dokonują zabójstw. Ta ostatnia rzecz zdarza się, nawiasem mówiąc, bardzo rzadko. Przytaczanie rzeczowych kontr­argumentów nie przynosi zazwyczaj najmniejszych efektów. Jak­kolwiek mądre i rozsądne byłyby nasze słowa, osoba o paranoidalnych wyobrażeniach będzie przekonana, iż ma rację, podczas gdy my ulegamy złudzeniom i jesteśmy obłąkani.

Choć pojmujemy, że tacy ludzie dotkliwie cierpią, to jednak nie­łatwo nam ich zrozumieć, utożsamiać się z nimi lub czuć do nich sympatię. Nie zawsze dostrzegamy dławiący lęk, jakim przesiąk­nięty jest psychotyczny świat pacjenta, przedstawiony chociażby przez Hannah Green w książce z 1964 roku I never promised you a rose garden {Nigdy nie obiecywałam ci różanych ogrodów). Za złośliwymi napaściami ze strony tych ludzi, za ich wyniosłą postawą lub unikaniem kontaktu z innymi kryje się często dręczący ich lęk Bezpodstawne oskarżenia i napaści psychotyka budzą w nas me tylko strach, lecz także gniew i chęć odwetu. Nawet jest nie mówimy tego otwarcie, to przynajmniej myślimy, ze „całkiem zwariował” albo że należałoby go „zamknąć u czubków”.

Na czym właściwie polega kryzys psychotyczny, jak można go opisać i zrozumieć nie tylko z zewnątrz, lecz także od wewnątrz, od strony psychologicznej? Na początku trzeba zaznaczyć, ze każdy indywidualny przypadek psychozy różni się od innych, nawet je­śli objawy są względnie do siebie podobne. Nie każdy psychotyk czuje się prześladowany lub dopuszcza się czynów agresywnych. Niektórzy są pogrążeni w zamęcie, innych zżera depresja, a jeszcze inni są szczęśliwi i zadowoleni. W każdej psychozie występują jed­nak pewne ogólne zaburzenia, których głębsze zrozumienie stało się możliwe dzięki długotrwałej pracy psychoterapeutycznej.

Mimo iż każdy z nas jest na swój sposób trochę „zwariowany" i czasami może mieć pewne trudności z odróżnieniem fantazji od rzeczywistości oraz własnych uczuć od uczuć innych ludzi, to, u kogo rozwinie się psychoza, nie jest dziełem przypadku.

Psychotyk odznacza się zawsze swoistą wrażliwością, która z kolei ma własną prehistorię. Wrażliwość ta bywa różna u różnych ludzi, lecz prawie bez wyjątku sięga korzeniami pierwszych lat ży­cia, których pacjent zwykle nie pamięta lub nie rozumie. Można ją określić jako podstawowy brak poczucia wewnętrznego bezpie­czeństwa. Pacjent jest przekonany, że nie może polegać na innych, gdyż są oni wrogo lub krytycznie doń nastawieni. Poczucie własnej wartości jest niskie, co dodatkowo uwrażliwia pacjenta i czyni go jeszcze bardziej zależnym od otoczenia. Równocześnie odczuwa on lęk przed bliskością i zależnością od innych. W tym lęku kryje się niekiedy przeświadczenie, że on sam również jest pełen złych i nisz­czycielskich sił, i że gdyby nie zachowywał dystansu, mógłby znisz­czyć innych. Pacjent miota się, czuje jak w matni: śmiertelnie się boi bliskości innego człowieka, za którym zarazem rozpaczliwie tęskni Walka o zachowanie samokontroli i panowanie nad sobą pochła­nia wiele energii. Przed wybuchem psychozy widać to na przykład w niepokoju ruchowym, w natręctwach i bezsenności, w rozpamię­tywaniu i filozofowaniu lub w chorobliwym zainteresowaniu wła­snym wyglądem lub dolegliwościami fizycznymi.

Geneza choroby ma zawsze coś wspólnego ze stosunkiem do in­nych ludzi, z utratą kogoś bliskiego, z odrzuceniem lub rozczarowa­niem. Często te doznania nawarstwiają się latami i niespodziewa­nie coś uderza w czułe miejsce pacjenta. Wiele uczuć rozgrywa się początkowo na płaszczyźnie wewnętrznej, w ukryciu przed otocze­niem za zasłoną przelotnych kontaktów i za konwencjonalną fa­sadą. Jest rzeczą zaskakującą, jak rzadko nawet bliscy krewni do­strzegają i rozumieją to, co się dzieje we wnętrzu pacjenta, nim kryzys się zaostrzy. Każdy z nas odczuwa potrzebę bycia aprobo­wanym przez jednego choćby człowieka. Dlatego długotrwały brak kontaktu z innymi ludźmi wiąże się z ryzykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy poczucie własnej wartości jednostki jest nadwątlone, a zależ­ność - lub obawa przed nią -duża.

Wspomniałem już o objawach psychotycznych, takich jak uro­jenia, halucynacje, zamęt lub stany lękowe. Chory nie jest w stanie utrzymać właściwego kontaktu z rzeczywistością. Granica między światem wewnętrznym a zewnętrznym staje się w jego odczuciu płynna i zmienna. Pacjent przypisuje innym własne fantazje i nie­świadome uczucia, odwołując się do *projekcji. Jednocześnie od­czuwa on obecność i doznania innych tak mocno, jakby nie miał skóry. To przeczulenie lub brak bariery przed wrażeniami wyjaśnia w pewnej mierze i potrzebę izolacji, i urojenia. Chory odbiera sy­gnały i bodźce, które inni ledwo rejestrują. Jest on w stanie odebrać subtelne odcienie wzajemnego oddziaływania między ludźmi. Wiele razy uderzyło mnie, że pacjenci psychotyczni potrafią dostrzec lub nazwać zjawiska, które zupełnie uchodzą uwagi osób zdrowych.

Lęk towarzyszący tym przeżyciom jest najbardziej obezwładnia­jącym lękiem, jaki może spaść na człowieka. Niekiedy urasta on do rozmiarów katastrofy, kiedy to pacjentowi wydaje się, że dosięga go zagłada i ginie wraz z całym światem. Możemy na to spojrzeć jak na subiektywne doznanie zacierania się granic, w wyniku którego podmiot (the self) ulega rozszczepieniu i rozpada się na kawałki.

Aby zrozumieć załamanie psychotyczne, należy powiedzieć kilka słów o *regresji. Wszyscy posiadamy po trosze tę zdolność, która polega na odczuwaniu i reagowaniu podobnym jak we wcze­śniejszych etapach naszego rozwoju. Wszyscy ulegamy regresji, kiedy śpimy, śnimy (rozdz. 7.) lub kiedy oddajemy się żywiołowi uczuć w akcie seksualnym, a także gdy się bawimy, żartujemy lub tańczymy. Regresja jest dla ludzi zdrowych skutecznym środkiem przeciwdziałającym stresom i kryzysom w życiu. Z wcześniejszych okresów naszego rozwoju czerpiemy nowe siły i natchnienie. Wychodząc z regresji, zabieramy te doznania ze sobą. Przypomina to nieco budzenie się do nowego dnia po pokrzepiającym śnie. W każdym rodzaju sztuki pojawia się wątek regresji, który wywiera na nas dodatni wpływ. Ponadto w wielu formach życia zbiorowego wy­stępują regresje, choć nie zawsze w znaczeniu pozytywnym.

W psychozie dochodzi do głębszej i trwalszej regresji. Regre­sja psychotyczna może sięgać aż do pierwszego roku życia, kiedy dziecko nie dostrzega jeszcze żadnej granicy między sobą a matką. Tłumaczy to, dlaczego nadwątlone już wcześniej granice ulegają dodatkowemu osłabieniu i dlaczego chory ma wrażenie, ze się roz­pada na kawałki. Regresja burzy linię podziału między światem zewnętrznym a światem wewnętrznym, czyli granicę między świa­domością a nieświadomością, osłabiając w konsekwencji zdolność scalania różnych warstw naszej osobowości. W cięższych przy­padkach regresji psychotycznych następuje zachwianie zdolno­ści postrzegania (percepcji), logicznego myślenia oraz koordyna­cji ruchów. Psychotykowi trudno jest wyjść samemu z regresji. Jeśli pacjentowi nie udzieli się pomocy, to regresja staje się prze­wlekła.

Nasuwa się tu pytanie, dlaczego treści nieświadomych projekcji psychotyka mają często charakter negatywny i agresywny. Głosy, które słyszy, są prawie zawsze pełne oskarżeń, krytyki i szyderstw pod jego adresem. Rzutowane zło należy rozumieć jako fragmenty wczesnych, negatywnych przeżyć w stosunku do bliskich osób i jako wynik skłonności do odczuwania samego siebie jako osoby złej lub agresywnej. Te fragmenty uczuć żyją niekiedy własnym życiem w nieświadomości od pierwszych lat, nie ulegając asymilacji lub in­tegracji z innymi treściami życia psychicznego. Dotyczy to zwłasz­cza osób niedojrzałych i zależnych, którym matki nie zapewniły do­statecznej opieki i poczucia bezpieczeństwa. Odnosi się to również do pacjentów, którzy w dzieciństwie wielokrotnie doznali bolesnej rozłąki. W tym miejscu należy ponownie przypomnieć, iż istnieje wiele postaci psychozy i wiele stopni regresji psychotycznych. Poza tym każdego człowieka można zrozumieć tylko na podstawie nie­powtarzalnej historii jego życia.

Niektóre osoby mają w swojej psychice szczególnie wrażliwy punkt, którego podrażnienie wywołuje ograniczoną regresje lub psychozę, obejmującą tylko dotknięty obszar. Tak właśnie wygląda paranoja, czyli obłęd. Obraz rzeczywistości paranoika jest znie­kształcony tylko pod pewnymi względami. Poza ścisłą sferą zabu­rzenia chory może funkcjonować prawidłowo zarówno w życiu spo­łecznym, jak i w życiu zawodowym.

Na koniec pragnę podjąć temat pewnego aspektu lęku, jaki bu­dzi w nas zetknięcie się z osobami cierpiącymi na psychozę. Być może odcinamy się tak stanowczo od „wariatów", ponieważ czu­jemy w głębi serca, iż pewnego dnia sami możemy stracić kontrolę nad własnym życiem, załamać się nerwowo i „zwariować". Niewielu z nas ma odwagę to sobie uświadomić. Nikt nie zna w pełni możli­wości i potęgi własnej nieświadomości, o których przypomina nam boleśnie spotkanie z „wariatem". Uciekanie się do projekcji, czyli do rzutowania niepożądanych uczuć na innych, jest cechą ogólno­ludzką, zwłaszcza u dzieci i psychotyków.

Nie przypadkiem budowano „domy wariatów" na głuchej pro­wincji, gdzie można było trzymać „szaleńców" w odosobnieniu i z dala od ludzi. Sama nazwa miejscowości, w której znajduje się taki dom, budzi zwykle lęk i niemiłe skojarzenia. Nadal poku­tuje wiele przesądów i mrożących krew w żyłach mitów, nie tylko na temat chorych psychicznie, lecz także w odniesieniu do chorób psychicznych, szpitali psychiatrycznych, a nawet do psychiatrów i psychologów, czyli do profesji, których przedstawiciele wiedzą co nieco o nieświadomych skłonnościach ludzi. Podstawową przyczyną przesądów jest strach przed nieznanym. Najczęstszym sposobem ła­godzenia tego strachu i towarzyszących mu fantazji jest przenosze­nie ich - łącznie z naszym ukrytym szaleństwem - na „wariatów". Na dobrą sprawę robimy dokładnie to samo co paranoicy, którzy przypisują nam własne nieświadome wyobrażenia lękowe i agresje, przeobrażając nas w swoich prześladowców. Takie ryzyko istnieje i jeśli spełnimy oczekiwania paranoików, to potwierdzimy mimo­wolnie ich najgorsze obawy, a mianowicie, że świat jest taki, jakim odebrali go w dzieciństwie, pełen nienawiści, zła i udręki.

ROZDZIAŁ 19

Psychoza Berit

Według Berit zmiany się zaczęły, kiedy miała 19 lat i chodziła do ostatniej klasy liceum. Przedtem zachowywała się - także zdaniem rodziców - zawsze grzecznie i potulnie, była trochę lękliwa i wraż­liwa. Bała się obcych i była ulubienicą matki. Jednak od dziewiętna­stego roku życia zaczęła unikać ludzi i przestała im patrzeć w oczy. Rodzice byli zdania, że jej osobowość uległa wyraźnym przeobraże­niom. Berit stała się przekorna i często dostawała ataków wściekło­ści, zwłaszcza w stosunku do matki. Lecz posłuchajmy samej Berit:

„Pamiętam ostatni rok w liceum, kontrolowałam wszystko, co robiłam, żeby ukryć, jak się naprawdę czuję. Potem strasznie sobą gardziłam, ale tę pogardę przelewałam na rodziców. Później dosta­łam manii mycia rąk i godzinami sterczałam w łazience. Matka tak się wyciekała, że dałam temu spokój na pół roku. Robiła mi awan­tury i mówiła, że cierpią na tym także sąsiedzi, bo zużywam tyle wody. Stopniowo ogarniał mnie lęk z powodu jej gniewu. W tym samym czasie zmuszałam się, żeby nie patrzeć na ludzi, a przede wszystkim nie patrzeć im prosto w oczy. Czułam, że nauczyciel nor­weskiego przygląda mi się trochę ironicznie, miał taki sposób bycia. Ale to mu przeszło i potem stał się bardziej ludzki. Raz przeszy­łam go na wskroś wzrokiem i już nie wydawał mi się taki ludzki. (Tutaj Berit opowiada o innym mężczyźnie, w którym kochała się na odległość, kiedy chodziła do ostatniej klasy licealnej; zmuszała się, aby nie traktować go jak człowieka.)

Byłam taka wrażliwa, że w końcu zrobiłam się niewrażliwa. Wszystko to wywoływało we mnie gwałtowne poczucie winy. Od­suwałam się od ludzi, rodzice niczego nie rozumieli. Strasznie ich nienawidziłam, ale przenikał mnie wstręt do samej siebie. Pozby­łam się wszystkich ciepłych uczuć, nie kochałam nikogo. Najpierw moja nienawiść uderzyła w rodziców. Próbowałam coś naprawić, ale bałam się, że to się powtórzy i ogarnął mnie paniczny strach przed każdym człowiekiem.

Czułam, że wszystko legło w gruzach, stawało się coraz to bar­dziej nienaturalne, w końcu nic już nie wiedziałam, nie miałam pojęcia o niczym, nie wiedziałam, jak się zachować, nie zwracałam na to uwagi, tylko szłam przebojem... Jedyną rzeczą, którą robiłam w ciągu następnych lat, było czytanie książek. Dowiedziałam się z nich, że wszystko jest beznadziejne. Otaczałam się murem, nie­nawidziłam wszystkich i pragnęłam trzymać się na uboczu... Ro­zumiem dziś, że musiałam za to zapłacić wysoką - zbyt wysoką - cenę. Chodzi o to, czy nadal chcę płacić taką cenę... Przeraża mnie to że w pewnym sensie jestem raczej zimna i dość bezwzględna. W stosunku do siebie muszę być zimna, ale moja bezwzględność działa na zewnątrz i wyraża mój stan wewnętrzny. Nie wiem, co to jest wolność".

Podczas następnego posiedzenia opowiedziała, jak odbiera kon­takt z innymi ludźmi i jak się to wszystko zaczęło:

„Czuję, że nie mogę się całkowicie odsłaniać, bo zginę. Boję się czegoś u innych i czegoś w sobie... W ostatniej klasie liceum coś się stało z moją psychiką, w środku i na zewnątrz. Wyparłam z siebie to, co się wydarzyło we mnie, cofnęłam czas, stałam się dziecinna... Zaczęłam świadomie postępować przeciw mojemu prawdziwemu ja".

Berit opowiedziała, jak zerwała z koleżankami z klasy, ponieważ przypominały jej o trudnościach wewnętrznych. Mówiła także o jednym studencie, z którym trochę chodziła, lecz który ją przestraszył, gdyż był natarczywy pod względem seksualnym. Życie seksualne traktowała jako coś prostackiego i brutalnego. Potem odsunęła się zupełnie od mężczyzn, nie potrafiła się skupić na nauce, miała coraz gorsze oceny. W czasie podróży zagranicznej poczuła się przytłoczona widokiem tłumu na ulicach. Była samotna i opusz­czona, narastała w niej panika, strasznie tęskniła za domem. Matka nie chciała jednak, aby zakończyła podróż przed czasem. Gdy Berit wróciła do domu, rodziców uderzyła bezradność widoczna w jej za­
chowaniu. Nie można z nią było nawiązać żadnego kontaktu, słowa były jak groch rzucany o ścianę. Berit tak to ujęła: „Starali się rozwalić mur, jaki zbudowałam wokół siebie, ale im się nie udało".

W czasie późniejszej sesji powiedziała: „Otacza mnie pancerz obsesji, wewnątrz którego odczuwam złudne bezpieczeństwo. Wy­cofuję się, aby mieć spokój". Opisała, jak nie może patrzyć innym w oczy, ponieważ ludzie często ją ranią. Wydawało jej się że kiedy patrzy na ludzi, oni czytają jej myśli, zwłaszcza te, które odnoszą się do uczuć. Nieco później przyznała, że kiedy była małą dziewczynką i podlotkiem, myślała nieraz, że matka umie czytać w jej myślach i widzi jej uczucia. „Byłam własnością matki". Gdy miała cztery lata, usłyszała, jak matka powiedziała pewnego dnia: „Tak jest, cie­bie można czytać jak otwartą książkę". Berit pomyślała wówczas: Jak byłoby cudownie, gdyby matka nie mogła mnie zrozumieć”.

Widzimy, że granice Berit są bardzo kruche. Bliskość innych lu­dzi budzi zagrożenie, ponieważ Berit lęka się, że oni są w stanie od­czytać jej uczucia i myśli. Z przytoczonych wypowiedzi matki doty­czących okresu, kiedy Berit była małą dziewczynką, domyślamy się, że jedna z przyczyn tej słabości tkwiła właśnie w jej relacji do matki. Osłabieniu uległy nie tylko granice zewnętrzne, lecz także granice wewnętrzne, które ją dotychczas oddzielały od lękowych doznań i fantazji. Agresywne i niszczycielskie impulsy przenikały do świa­domości, budząc lęk.

W okresie poprzedzającym wybuch psychozy Berit usiłuje kon­trolować lęk przy pomocy czynności natrętnych, które jednak irytują matkę i wywołują jej agresję. Kolejnym krokiem Berit jest wycofanie się, zbudowanie dookoła siebie muru i zaprzestanie pa­trzenia ludziom w oczy, aby nie być „widzianą". Berit zachowywała się, jak ktoś przewrażliwiony. Teraz robi się nieczuła i pada ofiarą błędnego koła: nienawiść i chłód atakuje ze wszystkich stron. Na płaszczyźnie wewnętrznej Berit odczuwa odosobnienie i brak wol­ności, a na płaszczyźnie zewnętrznej - bezwzględność. Ponadto chce pozbawić innych ludzi cech osobistych, pragnie dokonać tego, co Ronald B. Laing (1927-1989) określił „petryfikacją". Jednocześnie Berit czuje, że działa wbrew własnemu " ja" i ma jeszcze jeden po­wód, aby się oskarżać i sobą pogardzać. Mówi też, że jest dziecinna i bezradna, jej rozwój cofa się, co jest wyraźną oznaką *regresji.

Regresja nasila się podczas podróży zagranicznej, kiedy to po raz pierwszy znalazła się poza domem. Regresja uzewnętrznia się także w jej ruchach, doznaniach zmysłowych i w myśleniu. Berit za­chowuje się niezdarnie, jest sztywna, potyka się o przedmioty, nie jest w stanie się skupić na nauce, jej mowa robi się niejasna i roz­myta. Twierdzi, że nic nie umie i nie wie, jak się zachować. Zarówno ona, jak i jej świat, są w trakcie rozpadu - typowy przejaw zmian regresywne w psychozie. Wydaje jej się, że wraz z otaczającym światem ulega silnym przeobrażeniom. Ilustracją tego załamania był sen, w którym poczuła się bezbronna w obliczu gwałtownych uczuć: „Wszędzie, gdzie się znalazłam, leżały kawałki zburzonego muru. Potem rozlegały się eksplozje i wybuchały granaty. Nie pa­miętam, czy burzyłam mur sama, ale stałam tuż obok walącej się ściany. Przez cały czas uciekałam, ale wszędzie powtarzały się nowe wybuchy i widać było kawałki murów". A oto jej komentarz do snu: ,Byłam tak wstrząśnięta, jakby coś się we mnie zawaliło. Jakby mury wewnątrz mnie omal że nie runęły. Nie miałam pojęcia, co zrobić w tej sytuacji. Eksplozje to wybuch moich uczuć... Jakbym trzymała się kurczowo resztek muru, który jeszcze się nie zawalił". W nawiązaniu do snu pojawiają się bolesne wspomnienia i obrazy z dzieciństwa, pełne gwałtownych wybuchów i konfliktów między matką a ojcem. Z ich powodu straciła pewność siebie i odwagę. Berit czuje, że przede wszystkim musi odzyskać poczucie bezpie­czeństwa. Wiele wspomnień powoduje, że płacze i wyraża niepokój. „Niepewność prześladuje mnie wszędzie i zawsze, nawet kiedy śpię. To okropne, wtedy czuję się zupełnie sama i opuszczona".

Agresja i niszczycielskie fantazje występują szczególnie często u pacjentów cierpiących na psychozy schizofreniczne. Berit tak to przedstawia: „Bez przerwy coś mną targa, szarpie i walczy o miejsce dla siebie. Czuję w sobie ogromną agresję, mam ochotę, żeby ude­rzyć, uderzyć mocno. Wydaje mi się, że ci ludzie mnie prześladują na każdym miejscu, leżą na mnie, rzucają mi dwuznaczne spojrze­nia. Chcę się na nich rzucić i zbić ich na kwaśne jabłko. Może wtedy uwolniłabym się od tego uczucia... Lecz gdybym się dała ponieść tej złości, zniszczyłabym wszystko w sobie i wokół siebie".

Skąd pochodzą te silne impulsy, pełne nienawiści i chęci de­strukcji? Odpowiedzi na to pytanie znajdziemy w niektórych snach. Berit - podobnie jak inni psychotycy - miała zdolność porozumie­wania się przy pomocy snów, które często pomagają zrozumieć jej problemy. Oto jej pierwszy sen, który opowiedziała po rozpoczęciu leczenia: „Wyjaśniono przypadek jakiegoś zabójstwa, w które było zamieszanych kilku malarzy. Zrobiła to jakaś mała dziewczynka". Tak zaś skomentowała go: „Brałam udział w wyjaśnieniu tej sprawy. To było tak potworne, że się obudziłam. Przyczyny tej zbrodni były tak niesamowite, że nie miałam odwagi na to patrzeć". Widzimy zatem, że sen wskazuje na pobudki zabójstwa, którym Be­rit nie ma odwagi „spojrzeć w oczy". Dopiero po kilku miesiącach ten sen stanie się zrozumiały dzięki innemu snowi: „To był ma­kabryczny sen, szłam po schodach na pierwsze piętro. Leżał tam ktoś martwy, matka jednego pacjenta. Wynoszono otwartą trumnę i kiedy przechodziłam obok, zobaczyłam, że leży w niej wysoka kobieta ubrana na czarno. Nawet we śnie wszystko było tak okropne, że nie mogłam na to patrzeć. Wszyscy, którzy za nią szli, płakali”.

A oto komentarz Berit: „Wysoka kobieta - od razu przychodzi mi do głowy, że to moja matka... Nachodzą mnie bardzo sprzeczne uczucia wobec matki. Jako dziecko często się bałam i szukałam u niej schronienia. Jednak matka ciągle mi mówiła żebym wzięła się w garść, że nie trzeba się niczego bać. Nie wolno mi było się bać! W konsekwencji ogarniał mnie jeszcze większy lęk i większa niepewność!... Mam wobec niej mieszane uczucia... Sen mówi mi, że noszę w sobie dużo nienawiści do matki. Ona też żywi sprzeczne uczucia w stosunku do mnie. To sprawia, że czuję się niepewna.

Moja matka jest taka porywcza, ni stąd ni zowąd przechodzi z jednej skrajności w drugą, to na pewno pozostawiło na mnie ślad. Matka jest jak kipiący garnek. Musiałam zawsze poruszyć niebo i ziemię, żeby zechciała mnie wysłuchać. Ciągle starałam się ją przekonywać i to nie wyszło mi na dobre... Dopiero teraz pojęłam, że ona była jednocześnie i dobra, i zła... Ona czuje się zagrożona wszystkim, o czym mówimy. Jest bez przerwy gotowa do obrony". Zdajemy sobie sprawę z tego, że matka odegrała doniosłą rolę w rozwoju Berit. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć nie tego, jaką osobą była matka, lecz przede wszystkim tego, jaką była w od­czuciu małej Berit. Berit podaje wiele przykładów wskazujących na to, że matka pozostawała nieczuła na jej potrzeby, że reagowała lękiem na jej objawy. Jednak przede wszystkim matka „czuła się zagrożona wszystkim tym, o czym mówiliśmy".

Kiedy Berit była małą dziewczynką, nigdy nie wolno jej było okazywać lęku. Gdy u dziewiętnastoletniej Berit pojawiły się pierw­sze objawy choroby, matka nie posiadała się ze złości, a kiedy Be­rit zamknęła się w swoim świecie, matka przypuściła szturm na mur, który córka zbudowała wokół siebie. Kiedy Berit znalazła się poza krajem, poczuła się zdesperowana, samotna i bezradna. Jej we­wnętrzne granice zaczęły się zacierać, lecz matka nie zgodziła się na jej powrót do domu. Berit opisała także, jak ciężko jej było znaleźć zrozumienie u matki i mieć własne zdanie. Matka wszystko wie­działa najlepiej, nikomu nie dawała dojść do słowa. Ponadto była wybuchowa i łatwo zmieniała nastrój. Taka huśtawka nastrojów budzi w każdym dziecku głęboki lęk, ponieważ matka wraz z całym światem stają się czymś nieprzewidywalnym i budzącym grozę Berit widzi tez sprzeczność, matka jest "jednocześnie dobra i zła".

U niektórych matek, których dzieci później zapadają na schi­zofrenię, często występują takie przeciwstawne uczucia; wielu na­ukowców twierdzi, że podstawową przyczyną tego zaburzenia jest niewrażliwość matki na potrzeby dziecka. Zjawisko to występuje także u matek pacjentów z anoreksją nerwową (rozdz. 14.). Dla takich matek ważne są przede wszystkim ich własne potrzeby lub własny lęk, brak im empatycznego zrozumienia dziecka, które jest przesłanką tworzenia bliskich więzi i afirmacji. Jest rzeczą rów­nie ważną, aby matka spotkała się z potwierdzeniem swojego ma­cierzyństwa, aby kontakt z dzieckiem wzbogacał ją o pozytywne uczucia.

Psychiatra niemiecki, Helm Stierlin (ur. 1926) podkreśla w swo­ich pracach pięć podstawowych par pojęć, które występują we wszystkich relacjach międzyludzkich, zwłaszcza w stosunkach mię­dzy matką a dzieckiem: chwila i trwanie, podobieństwo i różnica, zaspokojenie i frustracja, pobudzanie i stabilizacja, bliskość i dy­stans. Wnikliwa analiza tych pojęć pozwala lepiej zrozumieć ży­cie wewnętrzne wielu pacjentów. Niektóre z nich odgrywają także istotną rolę w psychoterapii i psychoanalizie.

Chwila i trwanie: Bezbronność niemowlęcia i jego całkowita zależność podkreślają znaczenie obecności matki przy dziecku, które potrzebuje jej pokarmu, ciepła i kontaktu fizycznego. Rów­nie istotna jest obecność matki w czasie i przestrzeni dziecka, co pozwala mu przewidywać, że ważne dlań osoby będą także później dostępne w jego życiu. Jest to warunkiem przezwyciężenia przez dziecko lęku separacyjnego, który jest jednym z najbardziej podsta­wowych lęków nękających człowieka. Przybiera on u wielu schizo­freników postać szczególnie przytłaczającą.

Wzajemne oddziaływanie matki i dziecka we wszystkich fazach rozwoju jest również niezbędnym warunkiem dla potwierdzenia, pobudzania i normalnego rozwoju wrażeń zmysłowych pochodzą­cych z narządów wewnętrznych oraz dla rozwoju innych umiejęt­ności dziecka. Warunek ten nie jest spełniany w dostatecznym stop­niu w przypadku przyszłych schizofreników, co powoduje, że ich "ja" jest tak słabe.

Podobieństwo i różnica: Z jednej strony, matka jest osobą doro­słą, która różni się od swojego dziecka. Ma własną historię życia i przekazuje wartości rodzinne i kulturowe dziecku, które przypo­mina nieząpisaną kartę. Z drugiej zaś strony, matka musi umieć utożsamiać się z dzieckiem w poszczególnych fazach jego rozwoju, aby jak najlepiej zrozumieć jego potrzeby. Zakłada to zdolność do sporadycznych regresji - by jak najbardziej "upodobnić się" do dziecka, co jest podstawą identyfikacji z nim. Oznacza to, że matka w pełni - świadomie lub nieświadomie - akceptuje swoją rolę kobiety i matki.

Matki późniejszych schizofreników pozbawione są na ogół tej zdolności do regresji i utożsamiania się z dzieckiem. Dotyczy to zwłaszcza córki, która nie tylko kwestionuje rolę swojej matki, lecz ponadto aktualizuje nieświadome konflikty odczuwane przez matkę wobec własnej matki. Na każdym etapie rozwoju dziecko wywo­łuje z zapomnienia problemy, z jakimi borykali się jego rodzice. Uwidoczniło się to w trakcie wielu rozmów z całą rodziną, podczas których matka Berit była spięta, nadpobudliwa, dominująca i nie­zdolna do nawiązywania bliskich kontaktów. Mówiła bez przerwy, nie okazując zainteresowania zdaniem pozostałych osób. Sama wie­działa wszystko najlepiej i nieustannie przerywała, jeśli ktoś usiło­wał coś powiedzieć. Wyszło na jaw, że matka Berit nigdy nie miała bliskiego kontaktu z własną matką, która nie znosiła dzieci i która zdaniem innych była inwalidą uczuciowym. Matka Berit śmiertel­nie się bała ciąży, zanim sama zaszła w ciążę. Domyślamy się, jaka trudna musiała być dla niej rola kobiety i matki.

Zaspokojenie i frustracja: Wiemy, iż popędy, potrzeby i uczucia dziecka są na początku silne i prymitywne i że „funkcja żywicielska" matki w szerokim sensie jest podstawą całego rozwoju dziecka. Aby być troskliwą i zapewniającą bezpieczeństwo matką, trzeba najpierw samej doświadczyć takich uczuć od własnej matki. W nor­malnych warunkach opieka i wsparcie matki wzbudzają u dziecka zaufanie i zapewniają mu poczucie bezpieczeństwa. Dzięki temu dziecko może później lepiej znosić frustracje, na jakie matka stop­niowo będzie musiała je wystawiać. Wspomniałem już o trudno­ściach związanych z separacją podczas drugiego półrocza życia, kiedy dziecko postrzega siebie jako istotę odrębną od matki.

Wyzwolenie i usamodzielnienie się dziecka zaczyna się na dobre właśnie w tym okresie życia, kiedy matka zaczyna stawiać dziecku większe wymagania, co z kolei wywołuje zrozumiałe frustracje Są one niezbędne dla rozwoju dziecka i jego dojrzewania, jednakże pod warunkiem, ze mają miejsce w odpowiednim czasie. W tej fazie istnieje ryzyko powikłań, między innymi dlatego, że niektórym matkom trudno się pogodzić z separacją i usamodzielnieniem się dziecka. Dla zachowania własnej równowagi psychicznej pozostają one w *symbiotycznym związku z dzieckiem, które traktują jako część własnej osoby. Takie matki traktują dziecko jako obiekt, który zaspokaja ich potrzeby, a niejako podmiot mający własne potrzeby i prawa. Niekiedy czują się one sprowokowane przekorą i sprzeci­wem dziecka i stosują przymus lub przesadną presję, na przykład w czasie treningu czystości.

Przeżycia Berit wpłynęły na jej opóźniony okres dojrzewania i nieudaną próbę wyzwolenia, którą podjęła mając dziewiętnaście lat. Matka powiedziała, iż skrupulatnie wdrażała Berit do czysto­ści i że jej córeczka nie moczyła już bielizny, kiedy miała roczek. Następnie matka stwierdziła z dumą, że Berit przez całe swoje dzieciństwo, aż do skończenia dziewiętnastu lat, była wspaniałym dzieckiem; zawsze grzeczna, uległa i absolutnie szczera we wszyst­kim wobec matki. Jednocześnie okazało się, że Berit w wieku od roku do trzech lat miała trudności z zasypianiem, leżała nieru­chomo, mówiła do siebie, żyła we własnym świecie, nie reagując na słowa rodziców.

Nadzwyczaj często słyszymy podobne historie o „grzecznym dziecku" od pacjentów cierpiących na schizofrenię. Dziecko, któ­rego protesty i przejawy samodzielności są zwalczane przez matkę, staje się specjalistą w sztuce przeżycia. Rozwija ono niesłychaną wrażliwość na uczucia i potrzeby matki, kosztem własnych pra­gnień. Hamuje to w istotnej mierze rozwój dziecka, w jego życiu za dużo jest konfliktów i frustracji, a za mało możliwości do rozwoju i swobody zaspokajania własnych potrzeb.

Taka jednostronna komunikacja dziecka z matką odbija się nie­korzystnie na rozwoju języka i przyczynia się do tego, że dziecko w sposób bezkrytyczny przejmuje światopogląd matki.

Pobudzanie i stabilizacja: Wzajemne oddziaływanie matki i dziecka oscyluje między stymulacją i zaspokojeniem w danej chwili a stabilną obecnością rozłożoną w czasie. Powtarzający się rytm po­siłków, rytm doby i regularna pielęgnacja przyczyniają się do wykształcenia w dziecku zaufania do ludzi i świata, uznania, że świat i ludzie są dobrzy i przewidywalni. Zakres stymulacji dziecka przez matkę jest bardzo szeroki: od kontaktu fizycznego poprzez piesz­czoty i uśmiech aż do rozmowy, śpiewu przy kołysce i zabaw.

Nadpobudliwa lub wylękniona matka może z powodu braku wy­czucia stymulować dziecko w sposób przesadny. Wówczas dziecko zamiast opieki i troskliwości dostrzega w matce śmiertelne nie­bezpieczeństwo. Jawi się ona jako straszliwy, pożerający demon. Przyczynia się to do powstania negatywnych "obrazów wewnętrznych", które pojawiają się u schizofreników i które w fazie psychozy rzutowane są na otoczenie w formie myśli prześladowczych lub halucynacji.

Bliskość i dystans: Badania Rene Spita (1887 1974) nad noworodkami i niemowlętami, które straciły kontakt ze swoimi matkami, wykazały, jak ogromne znaczenie ma dla niemowlę­cia bliskość jego matki. Słynne badania przeprowadzone przez Harry'ego Harlowa (1905-1981) nad małpami (rezusami) potwier­dzają to spostrzeżenie. Kontakt przez skórę okazał się niezastą­piony dla normalnego rozwoju młodej małpy. W przypadku dziecka emocjonalne walory fizycznego kontaktu z matką są równie istotne. Dziecko pozbawione fizycznych i uczuciowych więzi przestaje się rozwijać, a niekiedy dosłownie usycha i umiera. W niektórych re­lacjach matki i dziecka można zauważyć podobny brak blisko­ści fizycznej i/albo uczuciowej. Wiemy, iż w pewnych przypadkach prowadzi to do autyzmu lub stanów schizofrenicznych. Niekiedy rażące zaniedbanie lub obojętność matki przyczyniają się do po­wstania psychopatycznych cech osobowości. Inną skrajną postawę reprezentuje matka, która zbyt mocno lub zbyt długo przywiązuje do siebie dziecko; ta zależność symbiotyczna może trwać przez całe życie. W powstawaniu psychoz schizofrenicznych jeszcze większą rolę odgrywa matka dominująca, matka „inwazyjna" lub matka, która przechodzi gwałtownie od bliskości do dystansu.

Berit nie pamiętała, aby matka kiedykolwiek ją pieściła lub ca­łowała. Kiedy zbliżała się do matki, próbując ją objąć, ta odsuwała ją - Jak gdyby się bała ulec jakiejś słabości". Berit była niedosta­tecznie pobudzana w zakresie kontaktu fizycznego, co wpłynęło na jej stosunek do własnego ciała i kontaktów fizycznych w ogóle. Be­rit nie znała własnego ciała, poruszała się ślamazarnie i bezradnie. Jednocześnie przejawiała palącą potrzebę bliskości, którą przerzu­cała na ojca, lecz która także wyrażała się w tęsknocie za kontaktem fizycznym kobiet, co z kolei budziło w niej strach, głównie przed im­pulsami homoseksualnymi. Powodował on też nasilenie objawów psychotycznych z halucynacjami i wyobrażeniami paranoidalnymi W jej rozczarowaniu chłopcami w liceum i w odsunięciu się od nich krył się także silny lęk przed kontaktem heteroseksualnym który wówczas kojarzyła z czymś prostackim i brutalnym. Abstrahując od uczuć seksualnych, Berit znalazła się w pułapce dwóch równie przerażających rozwiązań. Każdy jej kontakt z innymi ludźmi od­znaczał się ambiwalencją. Przez całe życie Berit tęskniła za bezpie­czeństwem i zaufaniem, a przede wszystkim za bliskością i ciepłem. Lecz właśnie bliskość i ciepło najbardziej ją przeraża i budzi wątpli­wości. Relacja z matką przekonała ją, że uczucie bliskości i ciepła wobec innego człowieka równa się albo odrzuceniu, albo zdaniu się na łaskę i niełaskę innych przy jednoczesnym wystawieniu się na przemożne bodźce zewnętrzne i wewnętrzne. Zasklepianie się w sa­motności jest z kolei równie fatalne, ponieważ wywołuje ono uczucie porzucenia i bezradności, które często urasta do paniki. W czasie jednej z sesji przyznała: „Narasta we mnie presja, której muszę się jakoś pozbyć. Odczuwam ogromną potrzebę bliskiego kontaktu, a jednocześnie strasznie się tego boję. Wszędzie, gdzie spotykam lu­dzi, pragnę z nimi nawiązać bliski kontakt. Ze wszystkimi. Ogarnia mnie wielki lęk, bo istnieję jak gdyby tylko w stosunku do innych, a nie w stosunku do samej siebie. Koncentruję się niesłychanie na trzymaniu uczuć w ryzach, gdyż bardzo intensywnie odbieram bli­skość innych. Muszę się skupiać na neutralnych rzeczach, na które mogę zwrócić uwagę". Wszyscy schizofrenicy odznaczają się w kon­taktach międzyludzkich podobną ambiwalencją, której towarzyszy ukryty lęk przed separacją i uczuciem przytłoczenia.

Przedstawiłem tak szczegółowo wczesne relacje matki i dziecka, gdyż mają one podstawowe znaczenie dla zrozumienia psychoz schi­zofrenicznych i głębszych zmian regresywnych w początkowym sta­dium psychozy. Relacje te są o tyle ważne, że można je łatwo przeoczyć w codziennej pracy psychiatrycznej. Zazwyczaj łatwiej dostrzegamy dramatyczne wydarzenia w życiu pacjenta i jego rodziny niż subtelne odcienie wzajemnych oddziaływań matki i dziecka.

Ma się rozumieć, że u schizofreników pojawiały się konflikty i problemy również w późniejszych etapach życia oraz że rola ojca także jest decydująca dla rozwoju dziecka. Mógłbym tu opowiedzieć więcej o wpływie tych czynników na losy Berit i o znaczeniu trudno­ści rodzinnych, jednak z tego zrezygnuję. Ograniczę się do stwier­dzenia, że przedstawiona tu rodzina jest rodziną głęboko nieszczę­śliwą i skłóconą. Problemy i konflikty rodziców przyczyniły się do tego, że Berit już na progu życia została pozbawiona wiary w siebie i w innych. Ani we wczesnym dzieciństwie, ani później nie miała możliwości uwolnienia się od rodziców w takim stopniu, aby zdobyć nowe, korygujące doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Całe jej dzieciństwo przebiegało w atmosferze walki na dwóch frontach, ze­wnętrznym i wewnętrznym. Front zewnętrzny stanowiły osoby do­rosłe, ze skłonnością do dominacji, odrzucenia, niestałości, podczas gdy zmagania na froncie wewnętrznym dotyczyły prawdziwych lub wyimaginowanych wizerunków rodziców, obrazów o treści lękowej. Berit, podobnie jak i wszyscy pacjenci cierpiący na schizofrenię, miała słabe Ja". Dostrzeżenie tej właściwości było warunkiem zro­zumienia poważnych zmian regresywnych, które uwidoczniły się na początku psychozy. Towarzyszyła im znaczna ambiwalencja co do nawiązywania kontaktów, załamanie się wewnętrznej obrony i gra­nic ze światem zewnętrznym oraz zanik koordynujących i integru­jących funkcji "ja".

Tylko dość silne i giętkie „ja", zwane także *tożsamością, jest w stanie zapewnić skuteczną obronę przed anarchią popędów, ty­ranią sumienia i wewnętrznymi prześladowcami oraz przed rozsz­czepieniem i rozkładem jaźni.

ROZDZIAŁ 20

Rola rodziny

Zarówno w mojej działalności psychiatrycznej, jak i na stronach tej książki starałem się patrzeć na poszczególnych pacjentów przez pryzmat ich rodzin, zwłaszcza ich stosunku do rodziców. Kiedy czło­wiek sięga pamięcią do swego dzieciństwa, rozumie jego determi­nujące znaczenie dla późniejszego życia, nawet jeśli niewiele pa­mięta z pierwszych pięciu czy sześciu lat. Być może wynagradzamy sobie brak pierwszych wspomnień wyidealizowanym obrazem dzie­ciństwa, który bardziej odpowiada naszym pobożnym życzeniom niż rzeczywistemu stanowi rzeczy. Zwykle odgrzebujemy niedobre wspomnienia dopiero podczas dłuższej psychoterapii. Jednak wielu z nas miało, mimo wszystko, szczęście wychować się w rodzinach, które dały nam wystarczającą „porcję" bezpieczeństwa, poczucia własnej wartości i zdolności do kochania. Dom rodzinny był dla nas bazą umożliwiającą poznawanie świata i miejscem, w którym przyswajaliśmy sobie pierwsze wiadomości i umiejętności.

W wielu rozdziałach tej książki podkreślałem znaczenie rodzi­ców i ich stosunku do dzieci. My, psychiatrzy, psychoterapeuci, psychoanalitycy odczuwamy nader silnie wagę tych relacji, co nie­ustannie znajduje potwierdzenie w każdej psychoterapii lub psycho­analizie. Obojętnie, czy jesteśmy pacjentami, czy należymy do per­sonelu leczniczego, nosimy w sobie nieświadome „obrazy" rodziców, zarówno takich, jakimi byli naprawdę, jak i takich, jakimi ich ode­braliśmy. Te wewnętrzne „obrazy" są w pewnej mierze zabarwione uczuciami, które żywiliśmy do nich w dzieciństwie. Nasz świat we­wnętrzny zamieszkują zarówno aniołowie, jak i dobre wróżki, cza­rownice i upiory, które nadal wpływają na nasze życie. Te wczesne postawy wielokrotnie powracają w życiu. Uważamy, że zapamiętany świat naszego dzieciństwa pozostanie na zawsze ten sam i często robimy wszystko, aby się nie zmienił, paradoksalnie nawet wów­czas, kiedy nasze przeżycia były ciężkie i bolesne.

Nie można traktować matki, ojca lub dziecka oddzielnie, ro­dzina jest bowiem układem społecznym rządzonym specjalnymi za­sadami i normami. Aby zrozumieć daną osobę, należy wczuć się maksymalnie we współoddziaływanie całej rodziny, zarówno ro­dziny pochodzenia, jak i rodziny aktualnej. Częstokroć na istotne wydarzenia w życiu człowieka należy patrzeć z perspektywy co naj­mniej trzech pokoleń. Im więcej dostrzegamy nieświadomych wzo­rów zachowania ludzi, tym częściej musimy przyznać, że wiele istot­nych spraw w życiu przechodzi po prostu z pokolenia na pokolenie. Przejawia się to na przykład w podziale ról w rodzinie, przekazywa­niu wartości, w sposobie rozwiązywania problemów i radzenia sobie z kryzysami, w wymogach w zakresie lojalności i w przestrzeganiu wewnętrznych i zewnętrznych granic rodziny.

Również dziś, kiedy role i wartości ulegają dramatycznym prze­obrażeniom i gdy zarysowuje się duża przepaść między pokole­niami, podstawowe wzory również przekazywane są z pokolenia na pokolenie, choć niekiedy w odmienny sposób. Typowym przykła­dem mogą tu być młodzi narkomani z Oslo z lat siedemdziesiątych. Ich nałóg odbierano jako protest przeciw rodzicom i wartościom cenionym przez starsze pokolenie. Badania norweskiego psycho­analityka Pera Vagluma wykazały jednak, że ich nałóg przypomina wyraźnie typowy sposób rozwiązywania problemów przez ich rodzi­ców lub nawet dziadków. Różnica polega tylko na tym, że starsze pokolenia odurzały się alkoholem, podczas gdy najmłodsza genera­cja ucieka się do narkotyków. Model zachowania pozostał jednak ten sam.

Każda rodzina podlega prawom rozwoju i zmian społecznych. Wkraczamy tu w zasadzie w dziedzinę psychologii społecznej, która się jednak wiąże z omawianymi zagadnieniami. Wiemy na przykład, że choroby psychiczne częściej występują w dużych miastach, jak w Oslo, gdzie 20% ludności cierpi na dolegliwości psychiczne, niż na prowincji, gdzie odpowiednia liczba wynosi 15%. Nasuwa się przy­puszczenie, że to zjawisko jest wynikiem określonych stosunków ro­dzinnych, wzrostu rozwodów, pojawiania się większej ilości osób sa­motnych i starszych oraz braku więzi międzyludzkich (w 1983 roku 2/3 zawartych w Oslo małżeństw zakończyło się rozwodem, 50% go­spodarstw domowych stanowiły gospodarstwa jednoosobowe w porównaniu z 30% w całym kraju, 40% mieszkańców miasta nie miało kontaktu z rodziną lub krewnymi - w porównaniu z 20% w innych województwach kraju, 40% osób nie kontaktowało się ze swoimi sąsiadami, w porównaniu z 10% na prowincji).

Rodzina dwupokoleniowa jest zagrożona przez wiele czynni­ków w całym świecie zachodnim, zwłaszcza w dużych miastach. Poprawa sytuacji materialnej, wyższy standard życia nie przyczy­niają się, o dziwo, do poprawy poczucia bezpieczeństwa i umoc­nienia więzi między rodzicami a dziećmi; prawdę mówiąc, jest od­wrotnie. Im bardziej cenimy wartości materialne, tym mniej mamy czasu na okazywanie sobie uczuć. Poprawa sytuacji finansowej sprawiła, że ludzie łatwiej się rozwodzą. Wiele innych okoliczno­ści też odgrywa tu pewną rolę. Wiemy, że samotni żywiciele rodzin i samotne starsze osoby należą do grup zagrożonych, podobnie jak rodziny alkoholików, bezrobotnych, dojeżdżających daleko do pracy i imigrantów.

Do dodatnich stron rozwoju społecznego należy fakt, że dziś kobiety w większym niż dawniej stopniu są materialnie niezależne, mają wykształcenie i pracują poza domem. Niestety, doprowadziło to do obniżenia się statusu gospodyni domowej i do tego, że macie­rzyństwo odczuwane jest przez wiele kobiet jako ciężkie brzemię. Dotychczas niewielu jeszcze ojców zostaje w domu, aby zaopieko­wać się małymi dziećmi, gdyż miałoby to przypuszczalnie zbyt po­ważne konsekwencje dla gospodarki kraju. Jednocześnie dziadko­wie czy inni krewni nie zawsze są pod ręką lub po prostu nie mają ochoty pomóc - ostatecznie mają prawo do własnego życia. Zachwa­lana przez socjologów, tak zwana wielka rodzina, czyli rodzina trzy-pokoleniowa na wsi jest w trakcie zanikania i na próżno usiłujemy znaleźć coś zastępczego. Za mało jest też żłobków i przedszkoli.

Wydaje się, że w społeczeństwie różne siły wywierają poważną presję na rodzinę lub oddziałują na nią dezintegrująco. Lecz czy mamy jakieś inne wyjście? Część młodych ludzi eksperymentuje, ży­jąc w kolektywach i innych formach wspólnoty, lecz zdaniem więk­szości ten model współżycia wcale nie jest łatwy.

Co właściwie należy do zadań rodziny? Przede wszystkim za­spokaja ona podstawowe potrzeby biologiczne i emocjonalne mał­żonków oraz wychowywanych dzieci, a ponadto pełni istotne funk­cje w społeczeństwie. Te trzy zadania rodziny łączą się ze sobą i zarazem na siebie wpływają. Wiadomo, że samopoczucie rodzi­ców ma decydujące znaczenie dla dzieci, podobnie jak rozwój dzieci oddziałuje na rodziców. Każdy członek rodziny wywiera wpływ na pozostałych jej członków, co z kolei odbija się na sytuacji całej rodziny. Wiemy także, iż w każdym członku rodziny tkwią siły, których celem jest zachowanie stałej równowagi i przeciwstawianie się zmianom. Zdarza się, że pracując psychoterapeutycznie z poszczególnymi osobami naruszamy tę równowagę. Jeśli zachowanie „osoby oznaczonej jako pacjent", czyli członka rodziny poddanego leczeniu ulega zmianom, to jest to zwykle uznawane przez resztę rodziny za swego rodzaju wyzwanie. Wewnętrzne siły systemu rodzinnego starają się więc nie dopuścić do tego, między innymi po to, aby uniknąć dokonania koniecznych zmian w strukturze ro­dziny, wynikających ze zmian zachowania jednego z członków ro­dziny! Kiedy jedna osoba uwalnia się od objawów, najczęściej ktoś inny załamuje się albo staje się chory.

Leczenie indywidualne nie zawsze wystarcza i nie zawsze jest najskuteczniejsze. Ktoś powiedział, że nigdy nie choruje tylko jedna osoba, lecz zawsze cała rodzina. Z tego względu, lecząc poszczególnych pacjentów, staramy się jednocześnie współpraco­wać aktywnie z całą rodziną. Dotyczy to zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy nadal mieszkają z rodzicami, albo takiej sytuacji, w której u podłoża objawów leżą trudności we współżyciu. Nie­którzy członkowie rodziny, zwykle ojcowie, niechętnie biorą udział w terapii rodzinnej. Terapeuta musi okazać wiele taktu i wyczucia, aby nawiązać skuteczną współpracę z całą rodziną.

Pragnę w tym miejscu wspomnieć o kilku funkcjach rodziny, które są szczególnie istotne dla naszych dzieci. Pielęgnowanie dziecka i opieka nad nim są niesłychanie ważne, ponieważ dziecko pozostaje w całkowitej zależności od rodziców. Troska o dziecko obejmuje nie tylko zaspokajanie jego potrzeb fizycznych, lecz w rów­nym stopniu także potrzeby bezpieczeństwa, bliskości i miłości. Rodzice umożliwiają dziecku zbadanie świata i rozwój nowych umiejętności równolegle z dojrzewaniem fizycznym i emocjonal­nym. Warunkiem tego jest zdolność rodziców do przystosowania się do zmieniających się potrzeb dziecka podczas kolejnych faz roz­woju, przedstawionych między innymi przez Erika H. Eriksona (1902-1994).

W każdej fazie pojawiają się zadania połączone z ryzykiem i możliwością kryzysu, które dziecko musi wykonać. Właśnie od stosunku rodziców do dziecka w poszczególnych fazach zależy tak zwana podstawowa ufność (ang. basic trust) dziecka do siebie i innych, kształt jego granic, postawa wobec samodzielności lub zależności, poczucie własnej wartości i szacunku do siebie, zagadnienie wstydu i samopogardy oraz rozwój zdrowej lub słabej tożsamości. Rodzina jest pierwszym układem społecznym, jaki dziecko na­potyka w swoim życiu, a także miejscem, w którym zapoznaje się z rolami społecznymi i uznanymi wartościami. Kultura stanowi część dziedzictwa przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Zada­niem rodziny jest nauczyć dziecko języka, dzięki któremu możemy przekazywać nasze doznania i doświadczenia oraz dzięki któremu potrafimy myśleć i kreślić plany na przyszłość. Język i myślenie po­magają nam odraczać zaspokojenie potrzeb i dążyć do wytkniętych celów. Niektórzy rodzice nie są w stanie sprostać tym wymaganiom, może dlatego, że sami nie odnoszą się pozytywnie do języka albo ich język nie jest dostatecznie neutralny, lecz przesiąknięty mocnymi uczuciami i irracjonalnymi konfliktami. Tacy rodzice przekazują wówczas dzieciom mistyfikacje i mętne znaczenia słów, zwłaszcza w postaci tak zwanych podwójnych więzów, kiedy na przykład mó­wią jedno, a mają na myśli coś innego. Ten rodzaj komunikacji konfunduje dziecko i hamuje jego rozwój.

Rodzice winni współpracować ze sobą, aby zachować odpowied­nie granice między pokoleniami i płciami. Albowiem przejrzyste granice płci stanowią podstawę tożsamości płci. Toczące się w Nor­wegii dyskusje na temat roli płci świadczą o tym, że jest to za­gadnienie złożone i kontrowersyjne. Z jednej strony, dostrzegamy negatywne skutki stereotypowego i wąskiego pojmowania roli płci, szczególnie przez wielu mężczyzn (rozdz. 13.). Obserwujemy też pozytywne strony swobodniejszego stosunku do roli płci, dzięki któremu mężczyźni mają odwagę zachowywać się w sposób bar­dziej „miękki" i „kobiecy", podczas gdy kobiety stają się bardziej aktywne, niezależne i świadome swojej wartości. Z drugiej strony, wiemy, że niejasne lub sprzeczne role płci mogą przysporzyć dzie­ciom wielu problemów, gdyż nie przyczynia się to do powstania sta­bilnej tożsamości, która opiera się na przekonaniu, że albo się jest chłopcem, albo dziewczynką; albo mężczyzną, albo kobietą. Inna trudność wyłania się wtedy, kiedy młodzi opuszczają rodzinę i wcho­dzą w społeczeństwo, w którym nadal pokutują tradycyjne postawy i modele płci.

Brak kierownictwa i określonych granic w rodzinie prowadzi - tak jak w każdej innej organizacji - do chaosu. Kierowanie ro­dziną może przebiegać w sposób demokratyczny lub autorytarny. Dyktatura praktykowana przez matkę - a nie przez ojca, jak tego wymagała tradycja - nie jest bynajmniej lepszym rozwiązaniem, podobnie jak tyranizowanie rodziców przez dzieci. stosunki takie pociągają za sobą poważne następstwa dla całej rodziny, a zwłaszcza dla dzieci, które potrzebują określonych granic zrozumiałej struktury i jasnych wzorów zachowania. Na szczęście większościrodzin udaje się znaleźć rozsądny sposób dzielenia się zadaniami i odpowiedzialnością.

Brak wyraźnych granic międzypokoleniowych w rodzinie może doprowadzić do powstania poważnych problemów, na przykład do kazirodztwa, które występuje znacznie częściej niż się wydaje. Przy­kłady w tej książce wskazują na inne formy wykorzystywania
dzieci, które są jeszcze bardziej nagminne. Mam tu na myśli przy­padki, których przyczyna tkwi w braku jasnych granic, na przykład kiedy matka traktuje swoje dziecko jako część własnej osoby albo przypisuje mu wyłącznie własne cechy. Niektórzy rodzice posługują się dziećmi do zaspokojenia swoich potrzeb egocentrycznych (narcystycznych), na przykład przywiązując do siebie dziecko zbyt silnie lub zbyt długo i tym samym utrudniając jego normalne wy­zwolenie i usamodzielnienie się (rozdz. 14., 15.). Inni wykorzystują zależność dziecka, jego potrzebę miłości lub poczucie winy z po­wodu prób wyzwolenia się. Wielu przyszłych pacjentów nigdy nie uwolniło się od takich więzi i trwa w nich przez całe życie. Ego­centryzm może też przynieść wręcz odwrotny skutek, na przykład wtedy, kiedy podstawowe potrzeby dziecka są lekceważone, jawnie zaniedbywane lub odrzucane (rozdz. 12., 13.).

Każdy z nas wykorzystuje do pewnego stopnia swoje dzieci jako „delegatów", to znaczy powierza im nieświadomie pewne za­dania. Wiele dzieci wybiera ten sam zawód, wyznaje podobny po­gląd na życie lub głosuje na tę samą partię polityczną co rodzice. Nie wszystkie opcje są wyłącznie zdeterminowane przez nieświa­dome pobudki i „delegowanie". Umiarkowane „delegowanie" sta­nowi normalny element wzajemnego oddziaływania. Przerost tego zjawiska ma miejsce wówczas, kiedy nieświadome pragnienia ro­dziców są tak silne, iż dzieci czują na sobie przytłaczającą presję która uniemożliwia im pójście własną drogą.

W wielu rodzinach panuje zasada lojalności, zgodnie z którą ni­gdy nie należy mówić o pewnych sprawach, na przykład o poważnej chorobie psychicznej któregoś z rodziców lub krewnego o samobójstwie, zdradzie małżeńskiej lub o ubóstwie - jest to temat tabu. Wymogi lojalności nakładają na członków rodziny obowiązek nie-wyjawiania osobom postronnym tego, co się dzieje w rodzinie. Taka ślepa wierność występuje w wielu rodzinach. Niekiedy jest ona prze­jawem silnej więzi i może być pomocna w świecie odczuwanym jako groźny lub wrogi. Lecz w niektórych sytuacjach utrudnia dokonanie niezbędnych zmian w układzie rodzinnym, na przykład wyzwole­nie się dorosłego dziecka lub rozluźnienie zbyt silnych więzi. Często się zdarza, że ktoś w rodzinie pełni rolę kozła ofiarnego, stając się nosicielem tego wszystkiego, od czego pozostali się odżegnują. Czę­sto taka osoba również później bierze na siebie rolę kozła ofiarnego albo ją przekazuje komuś innemu, kto przejmuje funkcję „kubła na pomyje". Niekiedy rodzice sami zlecają dzieciom różne zadania, na przykład „pokutę" za „grzechy", do których rodzice nie chcą się przyznać, spełnienie niezrealizowanych przez nich celów i ambicji, zwalczanie wrogów, eksperymentowanie lub działanie na zakaza­nym lub niebezpiecznym terenie.

Jedną z bardziej skrajnych postaci delegowania jest nieświa­dome robienie z dzieci własnych rodziców, zwane również parentyfikowaniem: na dziecku spoczywa nie tylko odpowiedzialność za własne życie, lecz także za życie rodziców i ich psychiczną równo­wagę. Dziecko jest z reguły bezradne wobec takiego zadania, jednak stara się mimo wszystko spełnić oczekiwania. Ponadto często po­czuwa się do winy za wyrządzone rodzicom zło. Dziecko postawione w obliczu konfliktu lojalności wobec jednego rodzica przeżywa niezwykle bolesną rozterkę. Nierzadko taki konflikt kończy się zała­maniem i psychozą. Posunę się nawet do twierdzenia, że psychoza dziecka bywa niekiedy nieświadomą próbą pogodzenia rodziców lub pragnieniem udaremnienia rozpadu rodziny.

Rodziny - podobnie jak poszczególne jednostki - różnią się od siebie i odmiennie przechodzą przez kolejne fazy rozwoju. Każda rodzina przeżywa swoje kryzysy, które prowadzą ku nowej wiedzy i nowej świadomości albo które kończą się odosobnieniem, skamie­nieniem lub rozpadem.

Gdybym miał w kilku słowach nakreślić obraz zdrowej rodziny, wymieniłbym następujące właściwości: Rodzice i dzieci troszczą się o siebie, wzajemnie interesują się swoim życiem, okazują szacunek dla istniejących między nimi granic, dla niepowtarzalności każdego członka rodziny i jego odmiennych poglądów. W takiej rodzinie jest dużo miejsca dla wszelkiego rodzaju uczuć; radości, smutku, od­dania, czułości i miłości, lecz także dopuszcza się różnice zdań, gniew i konfrontacje, które oczyszczają atmosferę. Członkowie rodziny rozmawiają otwarcie o problemach i trudnościach, niczego nie ukrywając. Rodzice i dzieci żywią zaufanie do siebie i do lu­dzi spoza rodziny.

Jest to być może nieosiągalny dla nas ideał. Jednak dopóki ktoś nie wymyśli czegoś lepszego, dopóty każdy z nas winien się sta­rać urzeczywistnić możliwie jak najwięcej z tych założeń w swojej rodzinie. W tym dążeniu tkwi nadzieja na rozwój, na podążanie w kierunku lepszego społeczeństwa i bezpieczniejszego świata dla naszych dzieci i wnuków.

SŁOWNICZEK

Fobia

Lęk przekształcony w świadomy strach przed określonymi przedmiotami lub sytuacjami. „Strach przed lękiem".

Identyfikacja projekcyjna

Projekcja, w której przypisujemy da­nej osobie określone treści, staramy się także nieświadomie wpływać na tę osobę. Wraz z *introjekcją jest ona także pod­stawą wzajemnego oddziaływania matki i dziecka.

Introjekcja

Nieświadomy proces polegający na wchłonięciu psy­chicznego obrazu innej osoby lub jego części. Występowanie tej tendencji u dziecka jest zapowiedzią późniejszej identyfi­kacji, czyli utożsamienia się. (Patrz także *projekcja).

Izolacja

Mechanizm obronny, który oddziela myśli od uczuć.

Leki neuroleptyczne

Środki farmakologiczne szczególnie sku­teczne w leczeniu pacjentów cierpiących na psychozę; łagodzą również stany lękowe. Mają działania uboczne, które przy małych dawkach nie są na ogół szkodliwe.

Narcyzm

Miłość do samego siebie. Uczucie normalne u dzieci i, jeśli występuje w umiarkowanym stopniu, u dorosłych. Terminu tego używa się w odniesieniu do bardziej skrajnych stopni miłości własnej i egocentryzmu.

Opór

Nieświadome siły, które sprzeciwiają się zmianom, a tym sa­mym przyswajaniu sobie nowych form zachowań. Można po­wiedzieć, że opór jest przejawem skłonności konserwatyw­nych. Opór to także siły niedopuszczające do uświadomienia sobie treści nieświadomych. Opór łączy się ściśle z mechani­zmami obronnymi, na przykład z *wyparciem.

Projekcja

Nieświadomy mechanizm obronny polegający na przypi­sywaniu innym swoich uczuć, myśli i właściwości, z których dana osoba nie zdaje sobie sprawy.

Przeciwprzeniesienie

Z jednej strony, jest to skłonność psycho­analityka lub terapeuty do nieświadomego przenoszenia wła­snych przeżyć, reakcji, postaw i uczuć wobec ważnych osób w dzieciństwie na osobę pacjenta. Z drugiej strony, są to uczu­cia, które pacjent wzbudza u psychoanalityka lub terapeuty, gdy ten nieświadomie przydziela mu określoną rolę. Przeciw-przeniesienie jest zatem reakcją na *przeniesienie pacjenta.

Przeniesienie

Skłonność, charakterystyczna dla każdego czło­wieka, do przenoszenia przeżyć, reakcji, postaw i uczuć wo­bec ważnych osób z dzieciństwa, zwłaszcza wobec matki i ojca, na inne osoby w teraźniejszości. Skłonności do prze­niesienia występują wyraźnie w trakcie psychoanalizy i psy­choterapii i stanowią istotną część procesu terapeutycznego.

Przymus powtarzania

Tendencja do ustawicznego powtarzania pewnych czynności lub sposobów zachowania, niezależna od świadomej woli, rozsądku lub inteligencji.

Reakcja upozorowana (nadkompensacja)

Mechanizm obronny podkreślający właściwości będące przeciwieństwem ukrytych uczuć nieświadomych.

Regresja

Skłonność naszego życia psychicznego do powrotu do wcześniejszych form funkcjonowania, na przykład podczas snu lub zabawy. Także mechanizm obronny obejmujący więk­szą lub mniejszą część życia wewnętrznego.

Rozszczepienie (ang. Splitting)

Wczesny mechanizm obronny, który dzieli świat na dwie części, czarną i białą, oraz ludzi - na dobrych i złych. Dana osoba przeżywa te dobre i złe części (obrazy) jako odrębne właściwości, których nie może ze sobą pogodzić.

Społeczność lecznicza

Sposób zorganizowania oddziału psychia­trycznego - polegający na jego pełnym wykorzystaniu w te­rapii i na przejęciu przez pacjentów współodpowiedzialności za swoje leczenie. Leczenie przebiega w znacznym stopniu w małych i dużych grupach (spotkania grupowe), zakłada się pełną współpracę w wykonywaniu konkretnych zadań robo­czych na oddziale.

Stałość obiektu

Zdolność zachowania obrazu wewnętrznego in­nych osób, kiedy są nieobecne, która się rozwija z reguły w wieku trzech lat.

Symbioza

Okres pierwszych 5-6 miesięcy życia człowieka, kiedy to matka i dziecko żyją emocjonalnie tak blisko siebie, iż tworzą całość, nie ma między nimi żadnych granic.

Tożsamość

Uczucie, że jest się przez cały czas tą samą osobą ma­jącą własny „środek" i własne granice oraz przekonanie, że to uczucie znajduje potwierdzenie u innych.

Wyobrażenia paranoidalne

Wyobrażenia, że jest się prześladowa­nym, śmiertelnie zagrożonym, wybranym, wywyższonym lub wszechmocnym, które są odczuwane jako całkowicie rzeczy­wiste.

Wyparcie

Ważny mechanizm obronny, który sprawia, że „zapo­minamy" o pewnych rzeczach. Wyparte treści wyłaniają się z nieświadomości w różnych postaciach, zwłaszcza w trakcie psychoanalizy lub psychoterapii.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jarl Jørstad Zrozumieć siebie, zrozumieć innych
Zrozumieć innych nie jest trudno, Scenariusze zajęć
Scenariusz lekcji z lekcji wychowawczej Empatia zrozumieć innych
Moskovitz Zrozumieć siebie i innych rozdz 5
J Krishnamurti Początkiem i celem wychowania jest zrozumienie życia i zrozumienie siebie samego (19
17 Marek Jędraszewski Zrozumieć siebie poprzez symbole 269 293
Pomaganie penitentowi w zrozumieniu samego siebie
Zrozumiec psa Jak wybrać psa dla siebie
Eutanazja ulga w cierpieniu czy brak zrozumienia jego sensu
Zrozumieć kobietę
Zrozumieć Naturę Rzeczywistości
czyt ze zrozum-ćw wprow, NOWE
SPRAWDZIAN CICHEGO CZYTANIA ZE ZROZUMIENIEM, czytam i piszę, Ortografia(4)
Moje zrozumienie wychowania, Studia, Niesklasyfikowane
o obywatelstwie, Język polski, Czytanie ze zrozumieniem

więcej podobnych podstron