Jarl Jørstad
ZROZUMIEĆ SIEBIE
ZROZUMIEĆ INNYCH
przekład:
Jacek Kubitsky
GWP
GDAŃSKIE
WYDAWNICTWO PSYCHOLOGICZNE
Gdańsk 1998
Tytuł oryginału: Sånn er livet, sånn er du og jeg
Copyright © Jarl Jørstad 1998
Stockholm 1987
Copyright © for the Polish edition
by Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1998
Wszystkie prawa zastrzeżone,
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody
Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego.
Wydanie pierwsze w języku polskim
Redakcja: Bogumiła Cirocka
Korekta: Bogumiła Cirocka
Skład: Maria Chojnicka
Opracowanie graficzne: Agnieszka Wójkowska
ISBN 83-85416-21-8
Druk: Zakłady Graficzne Atext
Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne
ul. Piastów 1/1a, 81-758 Sopot, tel/fax 058/551-61-04
e-mail: gwpsopot@softel.gda.pl
SPIS TREŚCI
Wstęp
Przedmowa
CZĘŚĆ I
1.
Nasz świat zewnętrzny i świat wewnętrzny
2.
Choroba i problemy życiowe
3.
Od zależności do samodzielności
4.
Nasz stosunek do uczuć
5.
Strata, reakcja żałoby i depresja
6.
Cieszyć się sobą i kochać innych
7.
Sen, fantazja i rzeczywistość
8.
Czy odsłonięcie swego serca innemu człowiekowi pomaga nam?
CZĘŚĆ II
9. Człowiek z lękiem
10.
Pastor z „brzydkimi" myślami
11.
Mięśnie i uczucia
12.
Bóle w stawach nie zawsze są widoczne na rentgenie
13.
Doktorze, bolą mnie plecy!
14.
Jedzenie, ciało i matka
15.
Z jednej skrajności w drugą
16.
Dziewczyna z anoreksją
17.
Dlaczego ktoś chce odebrać sobie życie?
18.
Niektórzy popadają w obłęd
19.
Psychoza Berit
20.
Rola rodziny
Słowniczek
WSTĘP
Jarl Jørstad (ur. 1923) jest norweskim psychiatrą i psychoanalitykiem. Podczas drugiej wojny
ś
wiatowej był więźniem obozów koncentracyjnych w Niemczech i w Polsce. Po ukończeniu
studiów medycznych przez wiele lat kierował oddziałem przyjęć w szpitalu Ullevål, największym
szpitalu psychiatrycznym w Oslo. Zajmował się leczeniem poważnych przypadków psychoz. Pełnił
funkcję prezesa Związku Psychiatrów Norweskich oraz był przewodniczącym Komitetu d/s
Dydaktyki na wydziale medycyny uniwersytetu w Oslo. Jednocześnie żywo się angażował w dzia-
łalność popularyzującą wiedzę psychoanalityczną, wygłaszając prelekcje, publikując książki i liczne
artykuły w czasopismach fachowych. Jego poglądy przyczyniły się do przeprowadzenia wielu
pozytywnych zmian w lecznictwie psychiatrycznym w krajach skandynawskich.
Jednym z jego mentorów był Harald Schjelderup (1895-1974), który jako profesor
psychologii
i
czynny
psychoanalityk
odegrał
ogromną
rolę
w
krzewieniu
ruchu
psychoanalitycznego. Dzięki Schjelderupowi psychoanaliza już w latach 20-tych, stała się w
Norwegii dyscypliną akademicką i - w odróżnieniu od wielu innych krajów - ma bardzo silną
pozycję w otwartym i zamkniętym lecznictwie psychiatrycznym.
Sztokholm, październik 1997
Jacek Kubitsky
psycholog, psychoterapeuta
kandydat Norweskiego Instytutu
Psychoanalitycznego
PRZEDMOWA
W tej książce pragnąłem opowiedzieć zwykłym ludziom o niektórych doświadczeniach,
które zdobyłem, pracując jako psychiatra, psychoterapeuta i psychoanalityk. Wiele moich
spostrzeżeń dotyczy zarówno pacjentów psychiatrycznych, jak i ogólnych warunków życia, które
są udziałem nas wszystkich.
Na kartach tej książki usiłowałem pokazać, że psychiatrzy zajmują się zwykłymi ludzkimi
trudnościami i kryzysami, które w pewnych przypadkach są szczególnie bolesne i prowadzą do
poważnych konsekwencji. Ciężko chorzy pacjenci borykają się z takimi samymi przywarami i
słabościami, jakimi obarczony jest każdy z nas. Jednak nie jest rzeczą przypadku, że niektórzy
ludzie reagują silniej od innych. Starałem się naświetlić te dwie kwestie w części pierwszej,
poruszającej zagadnienia ogólne, oraz w części drugiej, w której przedstawiłem typowe reakcje i
przebieg niektórych zaburzeń psychicznych. W omawianiu tych zjawisk starałem się wychodzić
od zjawisk ogólnych i podążać w stronę zagadnień szczegółowych, dotyczących poszczególnych
jednostek.
Przedstawienie tak złożonego tematu w sposób prosty i przy minimalnym użyciu
terminologii fachowej nie jest zadaniem łatwym. Na końcu książki czytelnik znajdzie krótką listę z
objaśnieniami terminów (opatrzonych w tekście gwiazdką), których nie udało mi się uniknąć.
Zrezygnowałem również z rozważań czysto teoretycznych i z bibliografii. Polecam natomiast
kilka pozycji w językach skandynawskich wszystkim tym, którzy pragną zapoznać się bliżej z
wybranymi zagadnieniami omawianymi w tej pracy.
Historie choroby stanowią meritum książki, zwłaszcza kiedy do głosu dochodzi sam pacjent.
Materiał ilustracyjny, opis przypadków chorobowych, pochodzi z wielu źródeł, zarówno z moich
własnych doświadczeń, jak i z superwizji młodszych kolegów. Wyróżniające cechy omawianych
tu pacjentów zostały tak zmienione, aby zagwarantować im pełną anonimowość.
Nie ukrywam, że moje doświadczenia i refleksje opierają się na założeniach
psychodynamicznych. Psychoterapia i psychoanaliza - obok pracy ordynatora, wykładowcy i
superwizora - najbardziej pogłębiły mój wgląd i stały się największym źródłem natchnienia i ra-
dości. Doświadczenia zdobyte podczas prawie trzydziestu pięciu lat pracy przekonały mnie o
skuteczności metody psychoanalitycznej, która niekiedy może uwolnić pacjenta od bolesnych
objawów, zmienić jego postawę i wyzwolić siły niezbędne do lepszego kierowania życiem i
bardziej samodzielnego podejmowania decyzji.
Pragnę podziękować moim pacjentom, którzy przekazali mi tak wiele wiedzy o życiu, o
ludziach oraz o tym, co stanowi istotę leczenia. Ponadto nauczyli mnie wyrozumiałości i
cierpliwości oraz dali mi siłę, dzięki której łatwiej mogłem dostrzec własne słabe strony. Jestem
także głęboko wdzięczny moim dwóm psychoanalitykom szkoleniowym, profesorowi Haraldowi
Schjelderupowi i magister Astri Brun. Dzięki nim nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi i relacje
międzyludzkie. Pragnę również podziękować Wenche Margrethe Myhre, która dodała mi bodźca,
realizując dla rozgłośni radiowej - latem 1985 roku - pięć programów pod wspólnym tytułem
„Takie jest życie"; administracji szpitala psychiatrycznego Ullevål, która udzieliła mi urlopu na
okres pisania książki; oraz ordynatorowi Thorowi Kristianowi Island, który przejął w tym czasie
wiele moich zadań. Dziękuję także maszynistce Inger-Lise Hallan, która przepisała całą książkę,
co znacznie ułatwiło mi pracę.
Sandvika, maj 1986
Jarl Jørstad
ROZDZIAŁ 1
Nasz świat zewnętrzny
i świat wewnętrzny
Ś
wiat zewnętrzny, w którym żyjemy, trzyma nas mocno w swoim uścisku. Świat ten
uważamy za „rzeczywistość" albo za „świat właściwy". Odbieramy go przez nasze zmysły i
staramy się nim zawładnąć przy pomocy wiedzy, inteligencji i doświadczenia. Ku niemu
kierujemy nasze pragnienia, ambicje, dążenia do osiągnięcia odpowiedniej pozycji społecznej i
chęć zdobycia władzy. Świat zewnętrzny jest przede wszystkim światem „rzeczy", o które tak
wytrwale zabiegamy w naszej części świata. Tworzą go dobra materialne, takie jak willa, domek
letni, samochód, różne symbole statusu i korzyści płynące z życia w społeczeństwie dobrobytu.
Jest to również świat techniki i nauk przyrodniczych, który uznaje za prawdę tylko to, co można
zmierzyć, zważyć, przeanalizować lub obliczyć przy pomocy matematyki albo statystyki.
W historii ludzkości świat rzeczy był zawsze światem realnym. Od zarania dziejów istniała
ziemia, woda, słońce dające ciepło, deszcz zraszający pola i wiejący wiatr. W walce o ujarzmienie
sił przyrody człowiek przeszedł od stanu pierwotnego do wyższych form osobowości i kultury. W
naszej epoce człowiek osiągnął spektakularny postęp w tym „zewnętrznym" świecie - od
rozszczepienia atomu aż do podróży kosmicznych. Lecz czy ludzie są dziś bardziej szczęśliwi i
bezpieczni? Czy rozwój daje nam gwarancję, że nasi potomkowie unikną tego, co podczas
ostatniej wojny światowej spadło na starsze pokolenie - albo czegoś jeszcze gorszego? Na
pierwsze pytanie musimy chyba odpowiedzieć „I tak, i nie".
W naszej części świata większość ludzi ma poczucie bezpieczeństwa i cieszy się dobrobytem
materialnym - w postaci zabezpieczeń przed chorobą, starością, bezrobociem i różnego rodzaju
nieszczęściami. Mimo to wiele osób odczuwa niepokój, niezadowolenie i lęk - lęk przed sobą,
przed przyszłością i śmiercią, a nawet przed nieznanym w nas samych, przed możliwością
czynienia zła. W tym miejscu dochodzimy do drugiego pytania; dziś nie wierzymy już tak naiwnie
i niezłomnie jak dawniej w humanizm i postęp. Dostrzegamy coraz wyraźniej, iż technika i nauki
przyrodnicze nie są same w sobie dobrem, lecz mogą także zostać użyte do spowodowania
ostatecznej zagłady. Wszystko zależy od człowieka, który posługuje się tymi rzeczami. Nie
zamierzam tu analizować problemów współczesnego człowieka ani lęku, jaki udziela się wielu z
nas, lecz pragnę wskazać na kilka istotnych czynników.
Postawa, jaką przybieramy wobec świata zewnętrznego i rzeczy, zabarwia także nasz
stosunek do ludzi. Nie będąc tego świadomi, wykorzystujemy innych, by osiągnąć własne cele,
traktujemy ich jak przedmioty, pozbawione własnej woli i wartości, którymi możemy
manipulować w zależności od naszych potrzeb. Z pewnością łatwiej jest dystansować się od takiej
postawy, kiedy mówimy o systemach ideologicznych lub politycznych, natomiast znacznie trud-
niej jest ją dostrzec w naszym stosunku do najbliższej rodziny lub kolegów w pracy. A jak
wygląda stosunek rodziców do własnych dzieci? Czy traktują je jak odrębne, niezależne jednostki?
Wiemy, że wielu naszych pacjentów padło ofiarą różnych manipulacji, nie z powodu złej woli lub
głupoty otoczenia, lecz chyba właśnie dlatego, iż stosunki międzyludzkie stały się dziś mniej
osobiste i bardziej przepojone światopoglądem technicznym i materialistycznym, typowym dla
kultury zachodniej.
Medycyna tradycyjna wraz z ośrodkami kształcenia i instytucjami leczniczymi bierze za
podstawę tę samą filozofię pozytywistyczną. Dziś najbardziej imponują odkrycia techniczne.
Wydaje nam się, iż rozwój nauk przyrodniczych jest równoznaczny z postępem. Zachłystujemy się
nowymi metodami laboratoryjnymi, rewelacyjnymi lekarstwami, sztucznymi nerkami lub
transplantacją serca. Proszę mnie dobrze zrozumieć: wszystkie te rzeczy - obok ubezpieczeń i
instytucji socjalnych - są pożyteczne i ważne. Lecz jakie miejsce w technologii medycznej zajmuje
sam człowiek? Jaką rolę odgrywa osoba pacjenta w dyskusjach na temat chorób i symptomów?
Jak się czujemy, leżąc w łóżku szpitalnym, zdani na ogromne, anonimowe instytucje? Gdy wokół
nas stoją różne urządzenia, cala ta medyczna aparatura, a my jesteśmy poddawani niezliczonym
analizom i badaniom? Postęp medycyny pomaga nam w zachowaniu życia i tym samym w
przedłużeniu jego przeciętnej długości. Jednak nadal nie bardzo wiemy, dlaczego ktoś zapada na
jakąś chorobę, i nadal nie potrafimy zapobiec wielu schorzeniom. Nasza zdolność sprawiania, by
ludzie prowadzili pełniejsze, bogatsze i bardziej harmonijne życie, znajduje się dalszym ciągu na
dość prymitywnym poziomie. Pod tym względem technika i nauki przyrodnicze niewiele nam
pomagają. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest zaniedbywanie
„wewnętrznego" świata człowieka - świata uczuć, potrzeb, sił popędowych, ideałów i możliwości
drzemiących głęboko w naszym wnętrzu. Być może adepci wiedzy lekarskiej zbyt rzadko
zadawali pytanie:, „Co w zasadzie różni człowieka od zwierzęcia, co jest typowo ludzkie?"
Minęło dziewięćdziesiąt siedem lat od czasu, kiedy Zygmunt Freud (1856-1939) opracował
kilka metod, którymi nadal posługujemy się w odkrywaniu „wewnętrznego świata". Dostrzegł on
prawidłowości rządzące dynamiką sił wewnętrznych i potrzeb oraz ogromne znaczenie tych sił i
potrzeb dla każdego z nas. Doświadczenia psychoanalizy i zidentyfikowane z nią pojęcia
wycisnęły niezatarte piętno na kulturze naszych czasów i na spojrzeniu na człowieka. Stały się one
teoretycznym i klinicznym fundamentem psychologii i psychiatrii. Mimo to zadziwiająco niewielu
wykorzystuje tę wiedzę w swoim życiu. Niektóre pojęcia psychoanalizy weszły na dobre do
naszego języka. Wielu ludzi operuje takimi terminami, jak „nieświadome motywy", „wewnętrzne
siły popędowe", „konflikty dzieciństwa", „kompleks Edypa" czy „surowe superego". Czy jednak
posługiwanie się nimi nie jest właśnie skuteczną formą zwalczania tego „świata wewnętrznego"?
Unikaniem wprowadzenia odpowiednich zmian w myśleniu i zachowaniu? Niewykluczone, że
czasami używamy tych uczonych pojęć do zdiagnozowania i zaszufladkowania innych ludzi,
zamiast traktować ich jak osoby mające w gruncie rzeczy te same co my właściwości.
Osiągnięcie wyższego stopnia świadomości „świata wewnętrznego" powoduje zrozumienie
wielu spraw, które deformują nasz obraz siebie i obraz świata. Zaczynamy sobie uświadamiać
własne zadufanie, dostrzegamy, że nasze przekonanie o własnej doskonałości zostało okupione
wyparciem mniej chwalebnych pragnień i przypisaniem ich otoczeniu. Dobrze jest mieć kogoś
takiego, na którego zawsze można zrzucić winę, od którego można się zdystansować lub kim
można pogardzać. Stawia to nas w lepszym świetle, a przede wszystkim uwalnia nas od
odpowiedzialności i winy. Niektórzy z nas ostro reagują na dyskryminację rasową, lecz jak
wygląda nasz stosunek do osób z marginesu, autsajderów, do ludzi, którzy odbiegają od normy, na
przykład do osób cierpiących na nerwicę lub dotkniętych psychozą? Nazywamy ich bez
zastanowienia „wariatami" albo „histerykami", podczas gdy sami uważamy się za wzór cnoty i
normalności.
Niekiedy jednak zdobywamy się na odwagę i zmniejszamy dystans do pewnych niemiłych
spraw, przypisując je na przykład sąsiadom, rodzicom, żonie czy mężowi lub „nieznośnym
bachorom". Tutaj kończy się nasza śmiałość. W żadnym wypadku nie chcemy zobaczyć „belki we
własnym oku", nie przyznajemy się, że wiele spraw „szalonych", „chorych", „godnych pogardy" i
„anormalnych" tkwi w nas samych, choć są głęboko zagrzebane i ukryte pod płaszczykiem
układnej pobożności, osobistej niechęci lub pedanterii.
Co nas tak przeraża u chorego umysłowo człowieka - dorosłego lub dziecka - którego
nawiedzają na pozór niezrozumiałe wyobrażenia i przeżycia? A może świat schizofrenika nie jest
tak niezrozumiały, jak nam się wydaje? Może jest spokrewniony z myślami i magicznymi
wyobrażeniami, które kiedyś, w dzieciństwie, nas nawiedzały?
Im bliżej jesteśmy chorego, tym mocniej niepokoi nas myśl o współodpowiedzialności za
jego stan. Być może, iż my - ty i ja - staliśmy się pośrednio przyczyną jego porażki życiowej,
rozczarowania lub lęku. Niewykluczone, że doznania były tak przytłaczające, że chory nie miał
innego wyjścia, jak tylko wycofać się ze wspólnoty ludzkiej i pogrążyć się w mrocznej samotności
psychozy. Jest to kraina cieni, w której pustkę chorego wypełniają fantazje urojeniowe. Niekiedy z
powodu niewiedzy lub obojętności nie byliśmy w stanie jej wypełnić poczuciem bezpieczeństwa
lub ludzkim ciepłem. Usprawiedliwiamy się, zapewniając, że „przecież to niechcący", że „zrobi-
liśmy wszystko, co było w naszej mocy". Jak powiedział św. Paweł: „nie czynię dobra, którego
pragnę, lecz zło, którego nie chcę".
Czyż zatem nasze życie jest tylko chaosem, w którym grzech pierworodny i występki ojców
i matek przechodzą z pokolenia na pokolenie? Czy wszyscy jesteśmy ślepymi niewolnikami,
skutymi łańcuchem przyczyn i skutków? Czy człowiek ma wolność wyboru czy pozostaje nam
tylko pustka, nihilizm i brak sensu życia?
Osobiście wierzę, że istnieje tylko jedna odpowiedź na te pytania, a jest ona równie banalna, co
dla mnie pełna znaczenia. Chodzi tu o uczucie, brak go zwłaszcza tym, którzy cierpią na samotność,
ponieważ znaleźli się poza społeczeństwem lub żyją zamknięci w żelaznym uścisku lęku lub psychozy.
Uczucie to buduje mosty między osamotnionymi, rozdwojonymi i niekochanymi, niezależnie od tego,
czy uważają się za zdrowych czy chorych, czy są poza wspólnotą czy wewnątrz niej. Tym uczuciem jest
miłość, która nie stawia warunków i żądań, lecz po prostu jest. Jej przejawami są: bliskość, bez-
pieczeństwo, akceptacja i tolerancja. Nie sądzę, aby ktokolwiek był zdolny w stu procentach do
obdarzania drugiego człowieka takim uczuciem, łącznie z kochającą matką, której wizerunek
otaczamy czcią. Jednak uważam, iż miłość - nawet ta nie najdoskonalsza - ma decydujące
znaczenie dla osiągnięcia dojrzałości wewnętrznej, odczuwania głębokiej więzi z innymi i światem,
rozwoju osobowości i człowieczeństwa. Sądzę ponadto, iż miłość zakłada otwartość wobec
„nieznanego" w nas samych, wobec „świata wewnętrznego", o którym nasza epoka i kultura
zachodnia prawie całkiem zapomniały w pogoni za efektywnością, dobrami materialnymi, karierą
i władzą. Harmonia, otwartość i tolerancja przejawiana w „świecie zewnętrznym" wobec innych
ludzi, narodów i ras, zakłada również otwartość i tolerancję wobec naszego „świata wewnętrznego".
To dwie strony tego samego medalu.
ROZDZIAŁ 2
Choroba i problemy życiowe
Psychiatria zajmuje się przede wszystkim relacjami między ludźmi - problemami i
kryzysami, które mogą dotknąć każdego z nas. Powodem tych trudności jest najczęściej nasz
stosunek do innych bądź do nas samych lub określona sytuacja życiowa. W niektórych
przypadkach problemy te sięgają głębiej, stają się bardziej bolesne i przewlekłe, wywołują objawy,
którym należy (odpowiednio) zaradzić. Mówimy wówczas o dolegliwościach „nerwowych" lub
„chorobach" psychicznych.
Niektóre dolegliwości są wynikiem fizjologicznych zmian w mózgu, na przykład zmiany
starcze (zgrzybiałość), albo długotrwałego działania takich środków trujących, jak alkohol czy
narkotyki. Znacznie rzadziej są one spowodowane na przykład uszkodzeniami głowy lub guzem w
mózgu.
My, którzy zajmujemy się psychiatrią, niechętnie mówimy o „chorobach", ponieważ kojarzy
się to od razu z czymś „fizycznym" wewnątrz głowy lub układu nerwowego, na co należy zażyć
lekarstwo. Wiele osób z niechęcią zwraca się ze swoimi bolączkami do psychiatry lub psychologa,
nawet, jeśli istnieją bardziej „namacalne", „fizjologiczne" przyczyny choroby psychicznej.
Przychodzą oni ze swoim lękiem, depresją, fobiami, myślami natrętnymi albo innymi
dolegliwościami psychosomatycznymi. Najczęściej u podstawy tych objawów leżą problemy
ż
yciowe: utrata najbliższej osoby, rozłąka, odrzucenie, rozczarowanie lub konflikty. Niekiedy
ź
ródłem objawów jest samotność i izolacja, szczególnie w wypadku ludzi w podeszłym wieku.
Trudności życiowych nie można rozwiązać przy pomocy tabletek, chociaż lekarstwa mogą
przynieść okresową - najczęściej objawową - ulgę.
Pomoc jest bardziej skuteczna, jeśli między osobą udzielającą pomocy a osobą potrzebującą
jej wywiąże się współpraca polegająca na próbie wspólnego zrozumienia źródeł i przyczyn
trudności i na usiłowaniu znalezienia wyjścia z kryzysu.
Większość z nas dysponuje niewykorzystanymi uczuciami i możliwościami, posiada siły
samouzdrawiające, które wyzwalają się poprzez leczenie rozmową, czyli przez psychoterapię.
Niekiedy należy przeprowadzić rozmowę z całą rodziną i z ważnymi osobami w najbliższym
ś
rodowisku, a w razie konieczności skorzystać także z socjalnego aparatu pomocy.
Medyczny, przyrodniczo-naukowy model choroby skupia się bardziej na „chorobie" niż na
chorym i często pomija sytuację życiową pacjenta. Model ten jest więc niezbyt odpowiedni w
pracy psychiatrycznej, a niekiedy może nawet podsycać nieuzasadnione nadzieje, utrudniać
współpracę i osłabiać aktywność pacjenta, która jest warunkiem osiągnięcia czegoś więcej niż
złagodzenia samych objawów.
W psychiatrii spotykamy również ludzi, którzy cierpią na poważne choroby psychiczne,
czyli psychozy. Niektórzy z nich nie życzą sobie żadnej pomocy, choć domaga się tego otoczenie
lub rodzina. Wielu ludziom wydaje się często, że psychiatrzy leczą w zasadzie tylko takich
„szaleńców" i że ktoś najpierw musi „zwariować", zanim zwróci się o pomoc.
Z jednej strony, opinia ta nie jest słuszna, gdyż przytłaczająca większość osób borykających
się z dolegliwościami psychicznymi nie jest psychotykami. Z drugiej strony jest prawdą, iż część z
nich wymaga leczenia szpitalnego, ponieważ rzeczywiście cierpi na psychozy. To znaczy ma
wyobrażenia lub doznania zmysłowe, których inni nie są w stanie potwierdzić lub które wydają się
niezrozumiałe, i w konsekwencji budzą lęk. Na przykład pacjentowi, który ma urojenia, wydaje
się, że ktoś go prześladuje lub chce mu wyrządzić krzywdę, że znajduje się w centrum uwagi lub
działań innych ludzi albo że jest wybrańcem wyższych sił lub samego Boga, przeznaczonym do
spełnienia określonych misji. Niektórzy chorzy żyją w przeświadczeniu, że są przyczyną śmierci,
biedy lub choroby innych, i dlatego zasługują na karę.
Takie wyobrażenia - do których jeszcze powrócę - nie są tak szalone, jak to się może
wydawać. Zawsze noszą w sobie ziarno prawdy, zarówno w znaczeniu zewnętrznym, jak i
wewnętrznym, zwłaszcza kiedy spojrzymy na całokształt życia chorego. Ponadto podobne
wyobrażenia zawsze pełnią w życiu pacjenta jakąś ważną funkcję, która wyraża nieświadome
procesy życia psychicznego.
Większość ludzi niepokoi fakt, że osoby o takich wyobrażeniach nie chcą pomocy lub
leczenia i muszą być umieszczane w szpitalu siłą, wbrew swojej woli. Jest to jeden z
najtrudniejszych problemów, które napotykamy w leczeniu psychiatrycznym. Na szczęście, więk-
szość z nich czuje się już po krótkim czasie tak dobrze, iż można uchylić ten przymus i dalsze
leczenie przebiega na zasadzie dobrowolności. Niektórych pacjentów trzeba jednak zatrzymać w
szpitalu na dłuższy okres, co często jest przykre dla chorego i odbija się niekorzystnie na leczeniu.
Może to zbyteczne, lecz pragnę mimo wszystko podkreślić, iż celem leczenia przymusowego jest
zawsze ochrona chorego przed wyrządzeniem sobie lub innym krzywdy oraz troska o to, aby nie
zmarnował szansy odzyskania zdrowia.
Przy każdym szpitalu lub klinice psychiatrycznej działa komisja kontrolna nadzorująca
formalne i prawne aspekty leczenia przymusowego, do której mogą zwracać się pacjenci, skoro
tylko sobie tego zażyczą.
W ciągu ostatnich lat na całym świecie wydano wiele ustaw gwarantujących przestrzeganie
prawa wobec pacjentów psychiatrycznych. Nowe ustawy skutecznie zapobiegają nadużyciom i
bezprawnemu przetrzymywaniu chorego w instytucjach psychiatrycznych. Uważam, że jest to pod
wieloma względami słuszne, choć ostatnio wielu psychiatrów twierdzi, iż prawnicy posunęli się za
daleko i że część nowych ustaw i przepisów podkreślających prawa pacjenta ogranicza częściowo
możliwości jego leczenia, zwłaszcza w ostrej fazie choroby.
To, co powiedziałem na temat pacjentów z innymi dolegliwościami psychicznymi, dotyczy
także psychotyków - ich reakcje są wyrazem kryzysu spowodowanego sytuacją życiową, jednak
kryzysu bardziej długotrwałego i głębszego, na który składa się wiele różnych przyczyn. Z tego
względu reakcje psychotyczne przynajmniej na pozór wydają się poważniejsze od innych reakcji.
Dlatego też zakrawa na paradoks fakt, że psychozy sytuacyjne, zwane także psychozami
reaktywnymi, dają się zwykle łatwiej wyleczyć niż przewlekłe stany lękowe lub natręctwa.
Większość pacjentów z ostrymi psychozami uwalnia się od urojeń i innych symptomów po kilku
dniach lub tygodniach skutecznego leczenia szpitalnego. Jest to kwestia współdziałania dobrej
opieki, spokoju, wypoczynku, lekarstw oraz kontaktu z jednym bądź kilkoma osobami, dzięki któ-
rym chory powraca do zdrowia i odnajduje się w sobie.
Główny problem polega wszak na tym, że przyczyny kryzysu tkwiące w sytuacji życiowej i
społecznej pacjenta i w jego wrażliwości nadal istnieją. Splot tych dwóch czynników: cech
osobowości i sytuacji życiowej określa rodzaj i przebieg załamań psychotycznych i kryzysów.
Jeśli ani sytuacja życiowa, ani osobowość nie zmienia się, to pacjentowi po wypisaniu ze szpitala
grozi nawrót i to nawet dość rychło.
Wspomniałem, że objawy psychotyczne, na przykład urojenia i omamy, mogą nam się
wydawać niezrozumiałe lub budzić lęk. Jednak objawy te nie różnią się zasadniczo od stanów, w
jakie każdy z nas może popaść w skrajnych okolicznościach. Jeślibyśmy się znaleźli w ścisłej
izolacji od świata i ludzi przez dostatecznie długi okres, to nie jest wykluczone, że sami
zaczęlibyśmy zastępować rzeczywistość własnymi fantazjami i mieć halucynacje lub urojenia.
Wskazują na to także doświadczenia laboratoryjne przeprowadzone ze zdrowymi ludźmi. Podobne
zjawiska możemy zaobserwować w określonych warunkach społecznych, na przykład w dużych
nieustrukturowanych grupach, oraz w ekstremalnych okolicznościach, którym towarzyszy silny
stres fizyczny.
Innymi słowy: każdy z nas nosi w sobie możliwości reakcji psychotycznych, nawet, jeśli one
w zwykłych warunkach nie dochodzą do głosu. Nie różnimy się zatem aż tak bardzo od „waria-
tów", jak nam się wydaje. Ludzie „normalni" nie zawsze kierują się w swoim życiu rozsądkiem i
nie zawsze potrafią świadomie kontrolować swoje zachowanie. Granice między normalnością a
nienormalnością są płynne i nasze działania w znacznej mierze zależą od nasilenia stresu,
trudności życiowych i stopnia wrażliwości.
A dziedziczność? Czy nie dziedziczymy skłonności do zaburzeń psychicznych? Często
widzimy, że dolegliwości psychiczne, depresje lub psychozy powtarzają się w pewnych rodzinach.
Czyż predyspozycje do nich nie przechodzą z pokolenia na pokolenie?
Istnieją oczywiście pewne podobieństwa między członkami tej samej rodziny. Wielu uważa,
iż jest to uwarunkowane czynnikami dziedzicznymi. Sprawa nie jest jednak taka prosta, albowiem
ż
ycie psychiczne każdego człowieka jest wypadkową
czynników dziedzicznych i
ś
rodowiskowych. Należy jednak zaznaczyć, ze w przypadku chorób psychicznych prawie nigdy
nie chodzi wyłącznie o dziedziczność w sensie biologicznym. To, co dziedziczymy, stanowi raczej
pewne ogólne właściwości osobowościowe, jak inteligencja, temperament i określone postawy
wobec otoczenia, a zwłaszcza wobec najbliższych osób. Dziś wiemy, że wiele czynników, które
dawniej uważaliśmy za dziedziczne, jest wynikiem wczesnego wpływu środowiska, tak zwanej
„dziedziczności środowiskowej", czyli wzajemnego oddziaływania rodziców i dziecka.
W pewnym sensie łatwiej nam przyjąć wyjaśnienie, że dane zaburzenie jest dziedziczne,
brzmi to bowiem bardziej obiektywnie i uwalnia nas od poczucia winy. Czynniki dziedziczne
kojarzą się ze zrządzeniem losu, którego nikt nie może odwrócić. Następstwem takiej postawy jest
pesymistyczny stosunek do leczenia.
Zmiana w spojrzeniu na genezę chorób psychicznych i na znaczenie okresu
wczesnodziecięcego sprawiła, że bycie matką lub ojcem stało się dziś trudniejsze, głównie z
powodu ciężaru odpowiedzialności za rozwój dziecka, jaki spada na rodziców. Całe zagadnienie
sprowadza się w zasadzie do pełnego zrozumienia przyczyn i skutków wzajemnego oddziaływania
rodziców i dziecka. Pozwala nam to nie tylko lepiej zrozumieć relacje międzyludzkie, lecz także
poprawić jakość leczenia. Na długą metę przyczyni się to z pewnością do pogłębienia wiedzy o
zapobieganiu chorobom psychicznym. Jest to jedno z najtrudniejszych a zarazem najważniejszych
zadań służby zdrowia. Działania profilaktyczne w psychiatrii muszą skupiać się na wczesnym
rozwoju dziecka i pozycji rodziny w społeczeństwie. I nie chodzi tu tylko o sprawy materialne czy
mieszkaniowe, lecz przede wszystkim o miłość, poczucie bezpieczeństwa i potwierdzenie wartości
dziecka. Dziecko winno odczuwać, że jest warte samo przez się, a nie dlatego, że zaspokaja
potrzeby rodziców, że coś osiągnęło, albo że zachowuje się tak, jak sobie tego życzą dorośli.
Wiele chorób psychicznych jest w zasadzie chorobami deficytowymi, których geneza tkwi
właśnie w braku miłości i poczucia bezpieczeństwa oraz w niedostatecznej afirmacji wartości
dziecka. Powrócimy do tych zagadnień w późniejszych rozdziałach.
ROZDZIAŁ 3
Od zależności
do samodzielności
Objawy i dolegliwości psychiczne powstają często na tle trudności i kryzysów wywołanych
stosunkiem do innych ludzi. Człowiek jest tak bardzo uzależniony od otoczenia, że związki z
innymi ludźmi należą do najważniejszych spraw w jego życiu. Wiele zależy od tego, ile zadowolenia
i poczucia bezpieczeństwa czerpiemy z relacji z bliźnimi. Jak to często bywa w życiu, także i tutaj
chodzi o zachowanie równowagi między skrajnościami. Rozwój dziecka przebiega od całkowitej
zależności od rodziców w okresie dziecięcym do samodzielności i niezależności w wieku dorosłym.
W dzieciństwie i młodości każdy z nas musi stopniowo się odnaleźć i rozwinąć nie jako kopia
swoich rodziców, lecz jako odrębna osoba o wykształconej *tożsamości.
Dolegliwości psychiczne mogą powstać nie tylko w wyniku nadmiernej zależności, lecz
również z powodu zbyt krótkiego lub niedostatecznego okresu zależności i braku bliskich więzi w
okresie wczesnodziecięcym.
Schizofrenicy, czyli osoby dotknięte najpoważniejszym zaburzeniem, jakie występuje w
psychiatrii, odrzucają często kontakt z innymi ludźmi i poczucie wspólnoty z nimi. Za tym
odrzuceniem kryje się najczęściej skrajna zależność, często w powiązaniu z ogromną wrażliwością i
poczuciem krzywdy. Swoim zachowaniem schizofrenik pragnie powiedzieć: „doznałem tyle
rozczarowań i tyle zła od tych, od których byłem najbardziej zależny, iż teraz wolę zaoszczędzić
sobie przyszłych zawodów, odcinam się więc od wszystkich ludzi i będę żył we własnym świecie".
Podobną postawę, choć w znacznie stonowanej formie, spotykamy u ludzi, którzy
wprawdzie obcują z innymi, lecz kontaktują się jedynie powierzchownie i bezosobowo. Nie
dopuszczają nikogo do siebie, aby uniknąć emocjonalnego zaangażowania i ponownie nie popaść
w uczuciową zależność. Nierzadko chodzi tu o osoby bardzo inteligentne i wykształcone, które
cieszą się powodzeniem i prestiżem, lecz które w głębi serca czują się samotne i nie-szczęśliwe.
Objawia się to zazwyczaj dopiero w depresjach, na które cierpią w takich okresach życia, kiedy
brak więzi z innymi staje się szczególnie widoczny, na przykład w okresie młodzieńczym, kiedy
rówieśnicy utrzymują intymne związki z płcią przeciwną lub zakładają rodzinę; w wieku
przejściowym, kiedy już minęła większa część życia; a przede wszystkim w starości, gdy brzemię
samotności szczególnie daje się we znaki. Z drugiej strony, każdy z nas odczuwa od czasu do czasu
potrzebę prywatności i odosobnienia. Jak zawsze, przejście od normalności do skrajności
graniczącej z chorobą psychiczną jest płynne.
Dlaczego zależność jest dla nas tak ważna, a zarazem tak trudna? Trzeba pamiętać, jak
ogromnie sami byliśmy uzależnieni od naszych rodziców. Okres bezbronności dziecka jest dłuższy
niż innych żywych istot. Równocześnie brakuje nam instynktów, w które są wyposażone
zwierzęta. Zwierzęta otrzymały niejako w darze to, do czego człowiek musi dojść własną pracą;
zamiast instynktów człowiekowi została dana możliwość uczenia się. Dzięki językowi może on
przekazywać wiedzę swoim dzieciom a także następnym pokoleniom. Zdolność ta jest kamieniem
węgielnym rozwoju kultury i społeczeństwa. Dzięki długotrwałej zależności od rodziców jesteśmy
w stanie przyswoić sobie wiedzę, umiejętności i role społeczne, które warunkują nasze powodzenie
w społeczeństwie.
Uczenie się jest ściśle związane z uczuciami, którymi darzymy naszych rodziców będących
dla nas wzorcem, na dobre i złe. Dziwię się za każdym razem, kiedy widzę, że dorośli zapominają,
iż dzieci na początku żyją wyłącznie uczuciami. Uczucia rodzą się w kontakcie z dorosłymi, w
pierwszym rzędzie z matką, potem, stopniowo - z ojcem i później (ewentualnie) - z rodzeństwem i
innymi osobami. Tutaj odbywa się pierwszy trening naszych uczuć, na długo przed nabyciem
zdolności myślenia, a nawet przed rozwojem języka. Każdy człowiek przechodzi na drodze od
zależności do samodzielności przez wiele faz i każdy z nas zabiera w dorosłość pewną wrażliwość
uczuciową i nierozwiązane konflikty z wcześniejszych okresów życia. Niekoniecznie musi to
prowadzić do większych problemów lub kryzysów. Niektórym jednak nie udaje się wyzwolić od
zależności od rodziców. Pozostają emocjonalnie zależni i nigdy nie osiągną pełnej samodzielności.
Ich osobowość cechuje niepewność, lękliwość i niedojrzałość. Po śmierci rodziców zwykle przeży-
wają kryzys, który prowadzi do zaburzeń psychicznych. Niektórzy z kolei zachowują w
kontaktach z ludźmi ten sam wzorzec zależności, co w dzieciństwie. Wiele małżeństw i związków
nosi znamiona wczesnych relacji, osoba dorosła powtarza w nich model zachowania nabyty w
dzieciństwie. W zasadzie, we wszystkich związkach powielamy w mniejszym lub większym
stopniu wczesne wzorce współżycia i często „wybieramy" partnera, którego cechy są podobne do
właściwości jednego z naszych rodziców, zwykle rodzica płci przeciwnej. Zachowanie takie może
mieć pewną zaletę, mianowicie gwarantuje ono pewną ciągłość i jednolitość w życiu.
I znowu nie chodzi tu o albo-albo, lecz o różnicę stopnia. Jeśli w związku dwojga dorosłych
ludzi nieświadome więzi i zależności są zbyt silne i zaczynają przypominać relację typu rodzice-
dziecko, to związek ten nie może się w pełni rozwinąć. Zachodzi ryzyko, że ten, kto ciągle musi
być ojcem lub matką dla swojego partnera czy partnerki, może w końcu na dobre utknąć w tej roli
i pozbawić się możliwości bywania dzieckiem i korzystania z pomocy, kiedy znajdzie się w
potrzebie. Z kolei, partner, który zawsze gra rolę bezwolnego dziecka, nie potrafi rozwinąć
dojrzałych stron osobowości, na przykład odpowiedzialności i samodzielności w działaniu.
Niekiedy taki układ prowadzi do poważnych kryzysów, zwłaszcza gdy nagle zabraknie partnera.
Wiele kryzysów we współżyciu międzyludzkim ma swoje źródło w nierozwiązanych
układach zależności, w których pozostaje jedna ze stron bądź oboje partnerzy. Życie emocjonalne
charakteryzuje się prawidłowością, zgodnie z którą im większa nieświadoma zależność od danej
osoby, tym silniejsze tendencje - ukryte lub jawne - do uwolnienia się od niej, tym ostrzejszy
protest i bunt. Tak reagują zwykle nastolatki w stosunku do swoich rodziców. Im bardziej ci
młodzi ludzie są zależni, tym gwałtowniej wyrażają swój sprzeciw -aby się uwolnić i znaleźć
własną drogę. Jeśli to się nie uda w młodości, to bunt zostaje odroczony i zwykle przejawia się
później - wobec partnera. U podstaw protestu i agresji leży poczucie własnej, nieświadomej
zależności, jednak jego obiektem staje się partner, który teraz musi odpowiadać za wszystkie
grzechy rodziców.
W słowach wypowiadanych podczas ceremonii ślubnej kryje się głęboka mądrość życiowa:
dwoje młodych musi opuścić matkę i ojca, aby stać się jednym. Najważniejszą przesłanką udanego
współżycia dwojga ludzi jest osiągnięcie pewnego stopnia dojrzałości i autonomii w stosunku do
rodziców. Dopiero wtedy mogą oni traktować siebie jak równorzędnych partnerów i unikać
wyznaczania sobie jednostronnych i zniewalających ról. Związek, w którym partnerzy wzajemnie
się potwierdzają, nie uniknie oczywiście trudności i kryzysów, jednak oni będą mogli swobodnie
oscylować między okazywaniem siły a przejawianiem słabości, między udzielaniem a
przyjmowaniem pomocy. Obydwoje będą mogli wyciągać z każdego kryzysu pożyteczne nauki. W
takim otwartym związku, opartym na bezpiecznych relacjach, partnerzy będą nadal odczuwać
wzajemną zależność, lecz będzie to zależność bardziej świadoma i dobrowolna. To właśnie
stanowi podstawę miłości, czyli uczucia łączącego dwie samodzielne i równorzędne osoby.
Bezpieczeństwo i wolność są ze sobą sprzęgnięte w szczególny sposób: im bardziej
łakniemy bezpieczeństwa, tym bardziej musimy rezygnować z wolności. Powodem przesadnej
zależności jest zwykle brak poczucia bezpieczeństwa sięgający korzeniami do najwcześniejszych
lat. Jest wiele rzeczy, które mogą pozbawić dziecka poczucia bezpieczeństwa, na przykład brak
tego poczucia u rodziców, częste konflikty rodzinne, niespokojna sytuacja w otaczającym świecie.
Jednak najważniejszym światem dla dziecka są rodzice, którzy jawią się dziecku jako pierwsi
bogowie, wszechpotężni i doskonali. Na długo przed wykształceniem zdolności myślenia i
rozumowania dziecko musi przystosować się do potrzeb i pragnień rodziców, do ich norm i
przekonań. Wszyscy rodzice w pewnym stopniu wykorzystują dziecko do zaspokajania własnych
ambicji i realizowania planów, w których ono odgrywa określoną rolę.
Nie wszyscy rodzice traktują swoje dziecko jak jednostkę, która z czasem się od nich uwolni
i uniezależni. Zdarza się, że pragną -świadomie czy nieświadomie - aby dziecko na zawsze
pozostawało pod ich ochroną i było ich własnością, aby zaspokajało ich potrzeby przez całe życie.
Niekiedy rodzice bezwiednie przekazują swoim dzieciom różne zadania. Pragną, aby wybrały ten
sam zawód, wyznawały ten sam światopogląd lub realizowały właśnie to, czego im samym nie
udało się zrealizować. Takie pragnienia są w sumie zjawiskiem prawidłowym, lecz łatwo mogą
stać się dla dziecka obciążeniem, zwłaszcza kiedy są wyrażane w sposób nieświadomy. Możemy
zadać sobie pytanie, czy w takiej atmosferze, pełnej oczekiwań i nacisków, dzieci mają wolność
wyboru.
Bywa też, że rodzice zbyt wcześnie zmuszają dziecko do usamodzielnienia się, wówczas
okres zależności trwa zbyt krótko. Rodzicom, którzy sami nie doświadczyli w dzieciństwie
dostatecznej bliskości i poczucia bezpieczeństwa, niełatwo przelać - przynajmniej w
wystarczającym stopniu - te uczucia na własne dzieci. Istnieją też inne powody, dla których
rodzicom trudno znieść dłuższą zależność dziecka. Dzieje się tak na przykład wtedy, gdy matka
samotnie wychowuje dziecko lub gdy brak jej wsparcia ze strony rodziny lub najbliższego
otoczenia. Kłopoty finansowe lub trudne warunki mieszkaniowe wywierają podobny wpływ.
Zarówno warunki społeczne, jak i kulturowe mają tu pewne znaczenie.
Dzieci różnie reagują na taką sytuację. Niektóre wcześnie rozwijają zdolność radzenia sobie
samemu, płacąc za to tłumieniem poczucia samotności lub odrzucenia. Niektóre z nich cierpią
później na objawy psychosomatyczne, czyli na dolegliwości fizyczne mające swoje podłoże w
ż
yciu emocjonalnym. Takie wczesne usamodzielnienie się w połączeniu z odrzuceniem,
obojętnością lub lekceważeniem ze strony rodziców może doprowadzić do tego, że osoby, które
tak zostały potraktowane, popadają w przewlekły alkoholizm, stają się narkomanami lub
popełniają przestępstwa. Nie należy jednak wyciągać wniosków odwrotnych, mianowicie, że
wszyscy przestępcy lub narkomani mieli właśnie takie doświadczenia w dzieciństwie. Związki
przyczynowe są w tych zaburzeniach bardzo złożone, co jednak nie zmienia faktu, że ci, którzy
doświadczyli odrzucenia nie potrafią się na ogół przywiązywać do innych ludzie Traktują ich ze
sceptycyzmem, otwartą niechęcią lub czują potrzebę zemsty. Zrzucając całą winę na otoczenie,
sami posługują się często innymi ludźmi jak przedmiotami. Jest to do pewnego stopnia
zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nigdy nie zaznali bliskich i bezpiecznych więzi ze
swoimi rodzicami. Ostatecznie ludzie są tacy, jakie są ich dzieci. I takiż jest świat.
Metody psychoterapeutyczne niewiele mogą pomóc osobom o podobnej przeszłości, gdyż
podstawowym warunkiem skorzystania z takiej pomocy jest zdolność do nawiązania kontaktu i
okazywania zaufania, a tego właśnie im brakuje. Ponadto, ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, że
wiele przyczyn ich trudności tkwi w nich samych, a nie wyłącznie w „społeczeństwie". Nie rokuje
to wielkich nadziei ani na współpracę, ani na zmianę osobowości. Musimy jednak zrozumieć te
osoby; najczęściej jako dzieci były zaniedbywane, odrzucane lub bite przez rodziców, którzy z
kolei nie wiedzieli, jak się obchodzić z bezradnym i zależnym dzieckiem.
Napotykamy tutaj paradoks, który nabiera szczególnej wymowy, gdy spotykamy ludzi z
poważnymi obciążeniami z okresu dzieciństwa. Z jednej strony jesteśmy w stanie zrozumieć i
wyjaśnij przy pomocy metod psychologicznych, dlaczego dana osoba reaguje i działa w określony
sposób. Dostrzegamy związki przyczynowe niej tylko w relacjach między rodzicami a dziećmi,
lecz także między pokoleniami. Z drugiej strony wiemy, że każda dorosła osoba ponosi pełną
odpowiedzialność za swoje czyny, niezależnie od stopnia ich zdeterminowania przez czynniki
nieświadome. Zakładamy więc, iż człowiek ma wolną wolę, jest istotą świadomą konsekwencji
swojego postępowania i kieruje się zasadami moralności, choć zarazem zdajemy sobie sprawę z
czynników determinujących jego zachowanie.
Psychiatria nie mówi nam, jak mamy poradzić sobie z tym paradoksem, a my z kolei nie
możemy przymykać oczu na kwestię odpowiedzialności. Naszym zadaniem jest zrozumienie i
okazanie pomocy, a nie ferowanie wyroków i potępianie. Wydawanie werdyktów pozostawiamy
sądom, a potępianiem słabych zajmuje się, niestety, nazbyt wielu.
W psychiatrii każdego dnia spotykamy przyczyny i zależności, które wyjaśniają ludzkie
zachowanie. Naszym zadaniem jest, aby pacjent dostrzegł te związki przyczynowe, jednak wgląd
nigdy nie może być celem samym w sobie. Celem leczenia jest raczej umożliwienie ludziom
wyzwolenia się od tego, co ich wiąże i zniewala w przeszłości i teraźniejszości. Zbyt duża lub
zbyt krótka albo niedostateczna zależność od rodziców może być równie fatalna w skutkach. W
leczeniu nie chodzi tylko o uświadomienie przyczyn, lecz także o wskazanie możliwości
swobodniejszego wyboru, czyli umożliwienie pacjentowi wykorzystania szansy na bardziej
dorosłe i odpowiedzialne życie. Nie wszyscy są jednak podatni na takie leczenie, a z tych
podatnych niewielu ma do niego dostęp.
ROZDZIAŁ 4
Nasz stosunek do uczuć
Wiele spraw, z którymi stykamy się w psychiatrii, dotyczy konfliktów emocjonalnych.
Często są to uczucia, z których nie zdajemy sobie w pełni sprawy albo przynajmniej nie bardzo
rozumiemy, że są tak silne i sprzeczne. Mówimy, że uczucia te są nieświadome.
Co to znaczy? Skąd wiemy, że jest w nas coś nieświadomego?
Nieświadomość daje znać o sobie na wiele sposobów. Wielokrotnie łapiemy się na tym, że
nasze zachowania lub reakcje - wbrew woli i rozsądkowi - są całkiem inne od zamierzonych. Nie
przyjmujemy tego do wiadomości i traktujemy to jak nieprzyjemny fakt, który od siebie
odsuwamy. Jeśli jednak takie nasze postępowanie powtarza się raz za razem, to trudno oprzeć się
wrażeniu, że w grę wchodzą ukryte siły i potrzeby, które kierują nami w równym prawie stopniu
co rozum i wola. Z reguły nie wiemy, czym jest to nieznane, i nie zawsze mamy odwagę się do
tego przyznać. Przejawiamy zadziwiającą pomysłowość w wynajdywaniu przyczyn naszego
zachowania, zarówno na użytek własny, jak i otoczenia. Dokonujemy racjonalizacji, czyli
znajdujemy rozsądne powody dla wyjaśnienia spraw, które nie mają nic wspólnego z rozsądkiem.
Nasi partnerzy życiowi lub przyjaciele łatwiej dostrzegają niektóre osobliwości naszego
zachowania. Dzieci, ludzie młodzi i wielu pacjentów odznaczają się szczególnie dużą
wrażliwością na nieświadome postawy i pobudki innych ludzi.
Przeświadczenie o racjonalności naszego postępowania ulega zachwianiu wskutek
przejęzyczeń, czynności pomyłkowych lub nagłych zaników pamięci. Jeśli przyjrzymy się bliżej
tym zjawiskom, to odkryjemy to, co przeszło sto lat temu dostrzegł Zygmunt Freud - mianowicie,
ż
e większość „przypadkowych" przejęzyczeń lub przeoczeń bynajmniej nie jest przypadkowych,
lecz ujawnia określone uczucia i związki. Demaskujemy się, nie zdając sobie z tego sprawy.
Najważniejszą drogą do odkrycia nieświadomego życia wewnętrznego są niewątpliwie sny,
które każdej nocy przypominają nam nieodmiennie o świecie wewnętrznym i jego specyficznym
języku symboli i przenośni. Co noc przez około dwie godziny, podzielone na cztery lub pięć
okresów, każdemu człowiekowi coś się śni, nawet jeśli niewiele pamięta, kiedy się budzi. Sny
zawsze mają określone znaczenie, opowiadają naszej świadomości o czymś, co tkwi w naszej
nieświadomości. Ich treść stanowią wątki aktualna albo wydarzenia z przeszłości, ukazujące nas
samych w prawdziwszym świetle. Jednocześnie sny mówią coś o naszym stosunku do innych
ludzi.
Każdy może się nauczyć, jak zapamiętywać sny, i każdy z nas potrafi przy odrobinie dobrej
woli także się nauczyć rozumieć ich znaczenie. Trzeba mieć trochę odwagi, gdyż konfrontacja z
naszym prawdziwym "ja" nie zawsze przypada nam do gustu.
W psychoterapii lub psychoanalizie uświadamiamy sobie stopniowo nieświadome wzory
naszego zachowania i kierujące nim nieświadome siły. Daje nam to możliwość wyzwolenia się od
nich, dokonania swobodniejszego wyboru i bardziej celowego działania. Wymaga to od
zainteresowanego silnej woli, motywacji oraz chęci poznania własnego świata wewnętrznego.
Wiele osób nie ma tych cech i dlatego ta forma leczenia nie byłaby skuteczna w ich wypadku.
Wróćmy jednak do roli uczuć i ich znaczenia w chorobach psychicznych. Wiele naszych
emocji jest nieświadomych i sprzecznych] ze sobą (ambiwalentnych). Każdy z nas zetknął się z
uczuciem lęku. Kiedy poziom lęku jest wysoki, tworzy dogodne podglebie dla wielu dolegliwości
psychicznych. Częstokroć lęk mówi o tym, co w nas jest nieznane, sygnalizuje silne uczucia i
nieświadome potrzeby. Lęk i strach mają wiele cech wspólnych. Strach dotyczy rzeczy
konkretnych, podczas gdy lęk odnosi się do czegoś wewnętrznego, nieznanego.
Lęk może być otwarty i świadomy. Silny lęk należy do najbardziej bolesnych doznań
odczuwanych przez człowieka. Przypomina on wewnętrzny strach, który niekiedy urasta do
paniki; człowiek odczuwający go ma wrażenie, że wszystko znika albo że on sam zapada się i
ginie. Często uczuciu lęku towarzyszą objawy fizyczne, zwykle bóle w piersiach, co wielu
opacznie tłumaczy sobie jako niedomagania sercowe. Zazwyczaj puls jest przyspieszony, pojawiają
się trudności z oddychaniem, mięśnie, zwłaszcza w okolicy szyi, barków i piersi, są napięte,
czasami ciało oblewa zimny pot.
Lęk może wystąpić również w formie ukrytej - jako niepokój wewnętrzny, podniecenie lub
napięcie. Wszystko to są oznaki tego, co nazywamy nerwowością. Szczególnie przykrą cechą
takiego lęku - niezależnie od tego, czy jest on otwarty, czy ukryty - jest fakt, że nie znamy jego
ź
ródła.
Zdarza się, iż nieświadomość okazuje się tutaj pomocna, przeobrażając lęk w strach przed
określonymi sytuacjami lub rzeczami. Nazywamy to *fobią. Uczucia jawią się wówczas jako
mniej bolesne, gdyż jesteśmy w stanie unikać sytuacji wywołujących lęk, na przykład ulic czy
otwartych placów (agorafobia) lub małych, zamkniętych pomieszczeń czy wind (klaustrofobia). W
kolejnych okresach życia przejawiamy różne skłonności do fobii. Wystarczy tylko pomyśleć, jak
wiele osób cierpi na lęk wysokości, lęk przed ciemnością, wodą, przed ostrymi przedmiotami lub
lęk przed różnymi zwierzętami.
Zdarza się, iż fobie mogą nam coś „powiedzieć" o nieświadomych przyczynach lęku, choć
nie jest to takie proste. Powszechnie lęk przed ciemnością tłumaczy się tym, że ktoś jako dziecko
został zamknięty w ciemnym pokoju, a przyczynę fobii kotów upatruje się w tym, że kogoś
dawniej przestraszył kot. Jednak częściej fobia wyraża coś w sposób symboliczny, na wzór języka
marzeń sennych; kot niekoniecznie musi oznaczać prawdziwego kota, lecz może symbolizować
miękkość, ciepło, pochlebstwo, przewrotność obnażającą nagle pazury lub kobiecość - wszystko
to, co u danej osoby wywołuje nieświadomy lęk. Ciemność reprezentuje zwykle lęk przed
nieznanym w nas samych lub w innych oraz poczucie osamotnienia. Klaustrofobia symbolizuje
często życie jałowe, zniewolone, podczas gdy agorafobia wyraża lęk przed wolnością pójścia w
ś
wiat, przed uwolnieniem się od zbyt silnych więzi, przed jakąś pokusą, która jest tak
przerażająca, iż należy ją bezwzględnie unieszkodliwić.
Lęki i fobie mają wiele przyczyn, jednak za ich objawami kryją się zawsze silne,
nieświadome uczucia. Jeden rodzaj lęku odnosi się do straty i rozłąki, na które wszyscy jesteśmy
szczególnie wyczuleni. Ten lęk separacyjny, czyli lęk przed rozłąką, sięga korzeniami do
najwcześniejszych lat dzieciństwa i może ulec wzmocnieniu podczas kolejnych faz życia.
Inny rodzaj często spotykanego lęku pochodzi z dzieciństwa, z okresu między trzecim a
szóstym rokiem naszego życia, i jest spowodowany mieszanymi uczuciami, jakie żywimy wobec
rodziców Przez pewien czas kochamy nade wszystko matkę i postrzegamy ojca jako rywala i
konkurenta. W innym okresie życia darzymy miłością ojca, a matkę uważamy za rywala i
pragniemy się jej pozbyć. Pod koniec tego stadium stosunek matki do syna bądź ojca do córki staje
się szczególnie intensywny. Istota zjawiska polega jednak na tym, iż my wszyscy mamy w
dzieciństwie mieszane uczucia - czujemy i miłość i nienawiść - wobec naszych rodziców; uczucia
te są bardziej gwałtowne, niż to sobie wyobrażamy w wieku dorosłym. Z jednej strony pragniemy
zachować wyłącznie dla siebie osobę, którą kochamy, z drugiej - boimy się zemsty ze strony tego,
kogo nienawidzimy. Budzi to w nas ogromny lęk, nawet jeśli uczucia te ulegają w znacznej mierze
*wyparciu w wieku 6-7 lat i potem drzemią już tylko w naszej nieświadomości. Właśnie w tym
wieku wyraźniejszy kształt przybiera sumienie, które pomaga nam w panowaniu nad zakazanymi
uczuciami. Sumienie staje się źródłem szczególnego rodzaju lęku, który nazywamy poczuciem
winy. Te nieświadome uczucia tkwią w nas i reprezentują wrażliwe obszary, które niekiedy
ponownie dochodzą do głosu w wieku dojrzałym.
Z pewnym uproszczeniem można stwierdzić, iż lęk często pozostaje w związku z chęcią
agresji i nienawiścią. Okoliczność ta niepokoi nas tym bardziej, że celem tych uczuć są właśnie
osoby, które szczerze lubimy, albo te, od których jesteśmy zależni. Im bardziej konfliktowy i
złożony jest nasz stosunek do rodziców, tym bardziej sprzeczne są nasze uczucia wobec nich, tym
łatwiej uaktywniają się podobne emocje w późniejszym okresie życia na przykład w małżeństwie.
Nie jest dziełem przypadku, że wiele kobiet cierpiących na agorafobię i lęk wywoływany
wychodzeniem z domu zmusza swojego partnera do ciągłego przebywania w domu lub do
towarzyszenia im wszędzie poza domem. Musimy pamiętać, iż taka kobieta jest całkowicie
nieświadoma swoich sprzecznych uczuć, zwłaszcza uczucia agresji, które jest uwarunkowane jej
stosunkiem do rodziców w okresie wczesnodziecięcym. Składnik agresywny znajduje częściowo
ujście w ciężarze, jakim kobieta obarcza mężczyznę z powodu swoich objawów, oraz w kontroli,
jaką nieświadomie sprawuje nad jego życiem. Jak wiadomo, społeczeństwo nie toleruje agresji,
zwłaszcza jeśli wyraża ją kobieta. Przyjęty wzorzec zachowania mężczyzn pozwala im na bardziej
bezpośrednie przejawianie tego typu uczuć. Wyjaśnia to być może fakt, że lęki i fobie występują
znacznie częściej u kobiet niż u mężczyzn, oraz to, że więcej kobiet cierpi na manię sprzątania lub
mycia, „wymiatając" z siebie tłumioną złość.
Mit głoszący, że rodziców, swoje dzieci lub partnera należy tylko kochać, a gniew i
wściekłość trzeba ukrywać za wszelką cenę, staje się źródłem wielu problemów dla
przedstawicieli obu płci. Istotne jest to, byśmy, okazując innym ludziom te uczucia, zachowali
między nimi właściwe proporcje.
Jeśli w dzieciństwie wychowywano nas przede wszystkim w atmosferze miłości, to
będziemy patrzeć na siebie jak na osoby dobre i sympatyczne, co z kolei ułatwia nam kochanie
innych, nawet jeśli daleko im do doskonałości i nawet jeśli niekiedy rozczarowują
nas lub ranią. Dylemat polega na tym, że właśnie ci ludzie, których najbardziej lubimy, od których
najbardziej zależymy, mogą nas najboleśniej zranić lub zawieść. Jeśli w dzieciństwie spotykaliśmy
się nie z miłością i akceptacją, lecz z odrzuceniem, obojętnością lub lekceważeniem, to trudno
nam kochać innych. Najczęściej będziemy ich traktować tak, jak nas samych traktowano.
Dotychczas mówiłem przede wszystkim o uczuciach ambiwalentnych, miłości i nienawiści, i
wskazywałem na fakt, że za lękiem lub fobią kryje się często agresja. Mówiąc o zdrowiu
psychicznym i chorobach psychiki, należy pamiętać, iż wiele innych uczuć również odgrywa
istotną rolę w tym kontekście. W naszej części świata okazywanie czułości i ciepłych uczuć jest w
pojęciu wielu ludzi równie niebezpieczne jak wyrażanie złości. Widać to zwłaszcza u wielu
mężczyzn, którzy za wszelką cenę starają się robić wrażenie twardych, szorstkich, trzeźwo
myślących i niezależnych. Postawa taka wiąże się z obowiązującym w naszym społeczeństwie
modelem zachowania mężczyzn i kobiet, zgodnie z którym małych chłopców uczy się, że nie
należy płakać i okazywać słabości. Mężczyźni silniej tłumią uczucia niż kobiety, albo inaczej
mówiąc, wielu mężczyzn skuteczniej wypiera takie uczucia, jak bezradność, zależność, słabość,
czułość i ciepło, które często nazywamy uczuciami kobiecymi (rozdz. 13.).
Wygląda na to, iż wielu mężczyzn jest niedorozwiniętych uczuciowo. Zużywają oni wiele
energii na przejawianie swoich uzdolnień oraz aktywności i skuteczności w działaniu. Starają się
dokonać wielu rzeczy i imponują w dziedzinach technicznych i ekonomicznych. Trudniej im po
prostu „być", żyć pełniejszym i bardziej harmonijnym życiem, kochać kogoś - nie tylko miłością
erotyczną. Być może słowa te brzmią dość ostro, lecz mężczyźni jako zbiorowość płacą wysoką
cenę za tę jednostronność. Dowodem tego jest fakt, że znacznie krócej żyją. Innym dowodem jest
większa niż u kobiet skłonność do zagłuszania problemów alkoholem, a co gorzej, większa
podatność na poważne dolegliwości psychosomatyczne, jak wysokie ciśnienie, zawał serca i
wrzód żołądka.
Wydaje się, że dominacja mężczyzn w życiu społecznym stanowi duże zagrożenie nie tylko
dla kobiet, lecz i dla samych mężczyzn. Kobiety zachowują bliższy kontakt ze swoim światem
wewnętrznym i z uczuciami - może dlatego funkcjonują w sposób pełniejszy i zdrowszy.
ROZDZIAŁ 5
Strata, reakcja żałoby
i depresja
Większość z nas szczególnie boleśnie odczuwa utratę kogoś bliskiego lub rozłąkę z nim. Wiele
sytuacji kryzysowych i chorób psychicznych, które powodują, że ludzie zwracają się do psychiatry
bądź psychologa lub trafiają do zakładów psychiatrycznych, ma swoje podłoże w stracie i rozłące
albo w groźbie zbliżającej się utraty ważnych dla nich osób.
Jedną z częstych reakcji na takie sytuacje jest depresja. Depresja jest uczuciem, które -
podobnie jak lęk - jest częścią życia. Kiedy ogarnia nas przygnębienie, wszystko staje się mroczne,
ciężkie i beznadziejne. Życie jawi nam się jako puste i bezcelowe, odczuwamy spowolnienie
myślenia i działania, tracimy apetyt oraz zainteresowanie ludźmi i rzeczami.
Prawie każdy popada od czasu do czasu w większe lub mniejsze depresje. Niektórzy
odczuwają to silniej niż inni; przygnębienie trwa dłużej, sięga głębiej, wywołując na przykład
poczucie winy, które innym może się wydawać niedorzeczne. Osiem na dziesięć osób
przebywających na oddziałach psychiatrycznych cierpi na objawy depresyjne, wiele z nich dręczą
myśli samobójcze. Nierzadko depresja jest tak głęboka, że przechodzi w psychozę.
Nasuwają się w tym miejscu dwa pytania: Dlaczego odczuwamy tak boleśnie stratę kogoś
bliskiego? Jak wygląda związek między stratą a depresją? Już wcześniej podkreśliłem zależność
każdego człowieka od innych ludzi, szczególnie w pierwszych latach życia. Z punktu widzenia
dziecka rodzice są istotami wszystkowiedzącymi i doskonałymi. W planie zewnętrznym
rekompensują oni naszą całkowitą bezbronność i kruchość. Lecz ani idealna matka, ani najlepszy
ojciec nie są w pełni doskonali. Ich cierpliwość i zdolność do okazywania miłości ma swoje
granice. Nawet najbardziej oddanych rodziców ogarnia czasami znużenie, czują strach, złość lub
zwątpienie. Wiele matek i wielu ojców miewa okresy depresji, nawiedzają ich niekiedy myśli,
ż
eby przynajmniej na pewien czas pozbyć się dziecka. Wielu z nich nie może liczyć na pomoc
dziadków lub innych krewnych. Coraz więcej matek żyje samotnie i dźwiga na swoich barkach
całą odpowiedzialność za los dzieci, co zwykle prowadzi do wyczerpania pracą i przygnębienia.
Dziecko najczęściej odbiera zapracowaną matkę jako emocjonalnie nieobecną lub obojętną.
Reakcje dziecka są podobne, kiedy rodzi się nowy brat lub siostra, zwłaszcza gdy uwaga rodziców
nazbyt skupia się na najmłodszym potomku. Jako dorośli zbyt szybko zapominamy, jak
odbieraliśmy świat przez pierwsze lata naszego życia.
Zaledwie kilka dziesięcioleci temu wśród wychowawców i rodziców przeważał pogląd, iż
dziecka, które krzyczy, nie należy brać na ręce, zmieniać mu pieluszek czyje karmić. Mówiono, że
nie należy| „rozpieszczać" dziecka, lecz zajmować się nim w ściśle określonych porach, i że w
ogóle dziecko powinno wcześnie nabrać „zdrowych" przyzwyczajeń.
Obecnie wiemy więcej na ten temat. Dziecko poniżej trzech lat, które czuje się opuszczone i
całkiem samotne, nie ma z reguły żadnej możliwości poradzenia sobie w takiej sytuacji.
Samotność jest odbierana przez dziecko jako straszliwa katastrofa. Małego dziecka nie da się po
prostu rozpieścić. Należy możliwie jak najszybciej i jak najlepiej zaspokoić jego potrzebę kontaktu
fizycznego, pocieszyć je i uśmierzyć jego lęk, nakarmić lub zmienić pieluszki. Większość matek
słusznie polega na swoich naturalnych i spontanicznych reakcjach. Tylko w przypadku, kiedy są w
rozterce, zwracają się po radę do osoby bardziej doświadczonej lub zaglądają do poradników,
które dziś są znacznie lepsze niż 25-30 lat temu.
Jako psychiatra, dostrzegam poważne następstwa tego, co przed kilkunastu laty było
powszechnie stosowaną praktyką - mianowicie, że oddzielano matkę od dziecka, jeśli któreś z nich
musiało pójść do szpitala. Niekiedy wprowadzano nawet zakaz odwiedzin głownie z uwagi na
personel szpitalny. Na szczęście, obecnie jest inaczej i matki mogą przebywać wraz z małymi
dziećmi podczas całego okresu leczenia, nawet na wielu oddziałach chirurgicznych.
Wszystkie te okoliczności - i wiele innych - o które większość z nas się starała, przyczyniły
się do tego, że jesteśmy szczególnie wrażliwi na rozłąkę. Stopień tej wrażliwości wiąże się ściśle z
naszym dzieciństwem, a przede wszystkim z okresem stopniowego przechodzenia od zależności
do samodzielności pomiędzy pierwszym a trzecim rokiem życia.
Dla wyjaśnienia związku między utratą kogoś bliskiego a depresją posłużę się pojęciem
reakcji żałoby. Gdy człowiek dorosły straci ważną dla siebie osobę, odczuwa głęboki żal. Żałoba
obejmuje zwykle trzy fazy. Na początku przechodzimy przez fazę szoku, w której zwykle nie
przyjmujemy do wiadomości, że kogoś straciliśmy. Mówimy sobie, że to po prostu nieprawda. W
następnej fazie buntujemy się przeciw losowi lub przeciw osobie, która od nas odeszła. Stopniowo
przychodzi faza, w której ze smutkiem akceptujemy to, co się stało, odczuwamy przygnębienie i
brak ukochanej osoby. Po jakimś czasie pojawiają się wspomnienia wszystkiego dobrego, co nas z
nią łączyło.
Przechodzenie przez kolejne etapy żałoby trwa dość długo. W wypadku śmierci kogoś
bliskiego, rok żałoby nie jest w żaden sposób długim okresem. Ten czas nazywamy zwykle pracą
ż
ałoby, którą należy wykonać, jeśli chcemy, aby utrata nie pozostawiła po sobie tylko
negatywnych wspomnień, lecz stała się doświadczeniem życiowym, które może mieć dla nas
również znaczenie pozytywne. Być może brzmi to nieco dziwnie, że „wykonujemy" pracę żałoby,
lecz jest to praca wewnętrzna, coś, co po prostu należy zrobić. W naszych czasach wielu ludzi
pragnie tego uniknąć i wzdraga się przed uczuciami smutku, rozpaczy i goryczy. Nie należy tłumić
w sobie bolesnych uczuć wywołanych stratą. Wszystkie emocje i wspomnienia mające związek z
utraconą osobą winny znaleźć swój pełny wyraz. Ułatwi nam to zachowanie wspomnień
związanych z utraconą osobą, które mogą się stać źródłem ożywczej radości. Ponadto pomoże
nam to również zachować zdolność do nawiązywania bliskich stosunków z innymi ludźmi.
Poprzez pracę żałoby możemy zdobyć wyjątkowe doświadczenie życiowe, dzięki któremu
staniemy się bardziej samodzielni i dojrzali. Natomiast niedostateczna praca żałoby może nam
utrudnić to zadanie i doprowadzić do zamrożenia uczuć, w efekcie czego żałoba przedłuży się i
przejdzie w depresję, albo też doprowadzi do wyidealizowania osoby utraconej kosztem
kontaktów z innymi ludźmi.
Omawiam ten temat tak szczegółowo, ponieważ wielu ludzi nadal nie zdaje sobie sprawy z
ogromnego znaczenia pracy żałoby. W świecie zachodnim występują liczne tendencje zmierzające
do nieuznawania zjawiska śmierci za nieodłączny składnik ludzkiej rzeczywistości. Doprowadziły
one do ograniczenia tradycyjnych rytuałów pogrzebowych, które dawniej wydatnie pomagały w
pracy żałoby,
Podobieństwo między żałobą a depresją zostało dostrzeżone już przez Zygmunta Freuda.
Zauważył on, że wielu pacjentów cierpiących na depresję przeżyło utratę bliskich osób, która
wycisnęła na ich psychice niezatarte piętno. I w przypadku utraty, i w depresji przygniatał ich
smutek, brak ochoty do życia, niekiedy wyrzuty sumienia i gniew. Freud utrzymywał, iż między
normalną żałobą a depresją zachodzi istotna różnica. W wypadku reakcji żałoby przeważają
uczucia pozytywne w stosunku do opłakiwanej osoby, podczas gdy w depresji częściej występują
uczucia ambiwalentne i agresywne. Aby móc odczuwać żałobę po kimś, należy posiadać
określoną siłę, albo inaczej mówiąc, aby znieść coś, co jest złe, należy przedtem doświadczyć
czegoś dobrego, co może złagodzić ból spowodowany utratą. Praca żałoby wymaga ponadto
określonej dojrzałości. Taka dojrzałość pojawia się zasadniczo dopiero w wieku 8-10 lat. Przed
osiągnięciem tego wieku trudniej jest uporać się ze stratą, zwłaszcza jeśli relacje dziecka z
rodzicami były złożone. Austriacki psycholog Rene Spitz (1887-1974) stwierdził przed wielu laty,
ż
e noworodki i niemowlęta, które straciły kontakt ze swoimi matkami i nie otrzymały
odpowiedniej rekompensaty emocjonalnej, rozwijają tak zwaną depresję anaklityczną, popadają w
apatię, a nawet umierają, chociaż są karmione i otoczone właściwą opieką. Inne badania
potwierdziły znaczenie utraty i rozłąki dla dziecka, zwłaszcza w wieku 3-4 lat, oraz wagę tych
przeżyć, których następstwa trwają przez całe życie.
Na postawione na wstępie pytanie dotyczące związku między stratą a depresją pragnę
odpowiedzieć, że w wielu przypadkach taki związek występuje. U osób, które cierpią na poważne
depresje w wieku dorosłym, często dochodzą do głosu przeżycia utraty kogoś bliskiego w okresie
wczesnodziecięcym, często zapomniane, na które potem nakładają się aktualne przeżycia.
Wiemy skądinąd, że nie tylko śmierć ważnych dla nas osób prowadzi do depresji. Strata
ukochanego zwierzęcia, które dla wielu ma tę samą wartość co najbliższy przyjaciel, również
może nas pogrążyć w depresji. Duże znaczenie ma też utrata pracy lub mieszkania oraz wartości
bardziej oderwanych, na przykład kariery, prestiżu bądź dobrego imienia. U podłoża prawie
wszystkich depresji leży utrata poczucia własnej wartości. Im mniej nawiązaliśmy w dzieciństwie
dobrych i bliskich kontaktów, im wyraźniej złe przeżycia górują nad dobrymi, im wrażliwsze jest
nasze poczucie własnej wartości - tym większa skłonność do reagowania depresjami, gdy dotknie
nas w wieku dorosłym zgon kogoś bliskiego, rozczarowanie lub klęska, jedno z tych doświadczeń,
których życie nam nigdy nie skąpi.
Lecz czy depresje nie są objawem zakłóceń biochemicznych w układzie nerwowym? Czyż
nie dlatego depresję leczy się dziś głównie farmakologicznie, czyli przy pomocy tabletek?
Oczywiście, że wszystkim objawom i chorobom psychicznym towarzyszą procesy biochemiczne
zachodzące w układzie nerwowym. Wiedza na temat biochemicznych mechanizmów depresji
rozwinęła się częściowo w oparciu o badania działań określonych lekarstw, które skutecznie
wpływają na depresje, zwłaszcza na jej najcięższe warianty. Jednak nie należy mylić przyczyn
choroby z jej mechanizmami. Skuteczne działanie leków nie oznacza jeszcze, że w leczeniu
depresji można zapomnieć o emocjonalnych - wewnętrznych i zewnętrznych - przyczynach.
Na zakończenie pragnę powiedzieć, że depresje są bardzo częstym sposobem reagowania na
utratę, rozczarowanie i porażkę. Podobnie jak w wypadku żałoby, ważne jest to, abyśmy mogli się
przed kimś otworzyć, wyrazić wszystkie uczucia i myśli wywołane depresją, łącznie z naszym
stosunkiem do innych ludzi i do sytuacji życiowej. W niektórych przypadkach depresja jest tak
głęboka i długotrwała, że przeradza się w chorobę psychiczną wymagającą fachowej pomocy.
Tutaj ważnym środkiem zaradczym jest zarówno psychoterapia, jak i przyjmowanie leków.
Niekiedy konieczny jest pobyt na oddziale psychiatrycznym. Dzięki skutecznej pomocy i leczeniu
ogromna większość chorych dość rychło wychodzi z mroków depresji.
ROZDZIAŁ 6
Cieszyć się sobą
i kochać innych
Niełatwo jest pisać o miłości, choć większość z nas czuje intuicyjnie, iż ma ona ogromne
znaczenie dla zrozumienia wielu ludzkich problemów. Posługujemy się słowem miłość dla
określenia różnych rzeczy, począwszy od zakochania, poprzez seks, aż do poświęcenia własnego
ż
ycia dla dobra ojczyzny. Postaram się przybliżyć to osobliwe uczucie, które wyraża się tym, iż
dobro drugiego człowieka i cała jego egzystencja są dla nas ważniejsze od czegokolwiek innego.
Wiele chorób psychicznych spowodowanych jest różnymi deficytami. Można spojrzeć na te
choroby jak na wynik braku bezpieczeństwa i miłości, przede wszystkim w dzieciństwie. Nie
znaczy to, że oskarżam rodziców, lecz pragnę, podkreślić uwarunkowania i postawy przekazywane
z pokolenia na pokolenie. Matkom i ojcom, którzy nie zaznali dość bezpieczeństwa, bliskości i
miłości w dzieciństwie, trudno przekazać te uczucia swoim dzieciom. Jak można dać innym coś,
czego się samemu nie doznało?
Większość religii stawia nam wysokie moralne wymagania w rodzaju „kochaj bliźniego
swego jak siebie samego" - ideał, z którym wszyscy się zgadzamy. Wiemy także, iż powody do
miłości bliźniego są różne u różnych ludzi. Często widzimy, że właśnie ci, którzy nie zaznali wiele
miłości na progu życia, także i później raz za razem spotykają się z obojętnością, odrzuceniem,
pogardą lub karą. Postrzegamy to jako przejaw tragicznego losu, na który te osoby wcale nie
zasłużyły, albo twierdzimy odruchowo, że same stały się przyczyną takich reakcji. Wyrażając taki
pochopny pogląd, obarczamy je odpowiedzialnością, zapominając o tym, że życie nie obdziela
ludzi miłością jednakowo.
Popularne bestsellery amerykańskie proponują „recepty na zdrowie psychiczne, uciekając się
do sloganów w rodzaju „Kochaj samego siebie" lub „Jestem w porządku i ty jesteś w porządku .
Zalecają one techniki, dzięki którym możemy sobie zasugerować, ze siebie lubimy, i tym samym
rozwiązać większość naszych kłopotów. Wszystko byłoby takie proste, gdyby każdy mógł sobie
wmówić, że jest coś wart, że znaczy bardzo wiele i że wszyscy jesteśmy dobrzy! Jednak trudno
jest tego dokonać samemu, w próżni.
Aby człowiek mógł naprawdę poczuć się pełnowartościowy, ktoś musi go najpierw docenić i
potwierdzić jego wartość. Abyśmy mogli polubić samych siebie, ktoś musi nas najpierw pokochać
i pokazać nam, że jesteśmy warci miłości. Jak możemy kochać innych, jeśli nasi rodzice nie
nauczyli nas miłości, przywiązania i szacunku?
Wielu wydaje się trochę dziwne, że należy lubić samego siebie. Czy nie jest to jednoznaczne
z egoizmem i egocentryzmem? Czyż nie powinniśmy z tym walczyć?
Chrześcijaństwo naucza, że
należy zapomnieć o sobie i wyznać, jak bardzo jesteśmy nędzni i „grzeszni". Stosunek wielu
rodziców do dzieci i do ich wychowywania był - i chyba nadal jest - nacechowany takim
przekonaniem. Ponadto „rodzice zawsze wiedzą najlepiej" i dlatego dzieci winny uginać się przed
ich autorytetem i „czcić ojca swego i matkę swoją" (czwarte przykazanie chrześcijańskiego
dekalogu). Decydujące znaczenie dla dziecka ma jednak nie to, co mówią rodzice, lecz to, jacy są i
co robią. Rodzice wpływają na dzieci przede wszystkim na zasadzie modelu. Głoszenie miłości
bliźniego nie trafia dziecku do przekonania, jeśli rodzice na co dzień praktykują egoizm. Rodzice
wielu pacjentów byli właśnie egocentryczni i niesprawiedliwi, wytykali im błędy, lekceważyli ich,
a w niektórych przypadkach nawet bili. Żadne z tych zachowań nie daje dziecku podstaw do czu-
cia się kochanym i cenionym. Jeśli człowiek jest tak wychowany, to brakuje mu poczucia własnej
wartości i nie ma w nim miłości, ani w stosunku do siebie, ani do innych. Zwykle bywa tak, że ten
kto sam był bity w dzieciństwie, bije potem swoje dzieci.
Będąc dorosłymi, zapominamy, jak bardzo byliśmy wrażliwi jako dzieci i że podczas
pierwszych lat nie byliśmy w stanie zrozumieć przyczyn postępowania naszych rodziców. Kiedy
matka lub ojciec unosili się gniewem, zachowywali się dziwnie, wyrażali lęk, byli pijani lub
chorzy, znikali z niewyjaśnionych powodów - automatycznie czuliśmy się temu winni. Podobnie
reagowaliśmy, gdy rodzice nas za coś ganili lub okazywali nam obojętność. Dziecko zbyt łatwo
bierze na siebie rolę ofiary lub kozła ofiarnego w rodzinie i staje się nosicielem problemów ludzi
dorosłych. Z moich doświadczeń psychoterapeutycznych i psychoanalitycznych wynika, że
irracjonalne poczucie winy, pogarda i nienawiść moich klientów do samych siebie często ma
właśnie takie podłoże.
Lecz czy mówienie o miłości może nam pomóc? Czy istnieje w ogóle jakaś nadzieja i czy
można coś zrobić? Od czego zacząć? Wspomniałem wcześniej, że łatwo pomylić zależność z
miłością, a są to dwie diametralnie różne sprawy. Warunkiem zdolności kochania innego
człowieka jest osiągnięcie pewnego stopnia autonomii i równości wobec własnych rodziców. Inną
przesłanką jest przekonanie, że lubimy samych siebie, że naprawdę uważamy się za godnych
miłości, że jesteśmy dobrzy i pełnowartościowi sami w sobie, a nie tylko ze względu na nasze
osiągnięcia. Na tym polega poczucie własnej wartości, a tego właśnie w wielu depresjach brak.
Podstawowe zręby poczucia własnej wartości i przekonania, że świat jest dobry i że jesteśmy
lubiani przez innych - powstają podczas pierwszych lat życia - we współdziałaniu z matką lub z
osobą, która ją zastępuje. Matka w codziennym kontakcie z dzieckiem, poprzez dotyk, pieszczoty i
rozmowy podczas karmienia, przekazuje swoją postawę, która później stanie się dla dziecka
punktem odniesienia jego stosunku do siebie i innych.
Jeśli pierwszy rok życia upłynął nam względnie pomyślnie, to wstępujemy w nowe stadium,
w którym uważamy się za środek świata. Część wszechmocy rodziców spływa teraz i na nas.
Wydaje nam się, iż rządzimy światem, upajamy się jego podbojem; sądzimy, że jesteśmy w
centrum ogólnej uwagi. Jest to ważny okres dla rozwoju własnej wartości. Nie wolno zbyt
pośpiesznie i brutalnie odbierać dziecku tego przekonania. Rodzice winni okazywać dziecku
miłość i podziw oraz powtarzać, że jest ono fantastyczną istotą, wokół której kręci się cały świat.
Podczas drugiego i trzeciego roku życia stopniowo rezygnujemy z tego złudnego
egocentryzmu i złudnej wszechwładzy. Krok po kroku zdajemy sobie sprawę, że rodzice nie są
całkiem doskonali. Ten proces przebiega równolegle z rozwojem poznawczym, czyli z naszą
zdolnością do tworzenia pojęć i logicznego rozumowania. Rozwój ten powinien przebiegać w
atmosferze miłości, winniśmy być chwaleni za nasze postępy.
Równie istotne jest to, aby rodzice stopniowo pozwalali dziecku na stawanie się samodzielnym,
w sensie i geograficznym, i uczuciowym. Niektórzy uważają, że dzieci są cudowne dopóty, dopóki
są małe i bezradne, lecz kiedy dziecko w tzw. wieku przekory zaczyna mówić „nie", wówczas
zachwyt bezpowrotnie mija. To „nie jest pierwszym przejawem niezależnej woli i odruchem istoty,
która się usamodzielnia. Dziecko uświadamia sobie, ze ma własne „ja ", ze samo może dokonywać
wyboru. Kiedyś, w przyszłości obierze drogę, która je poprowadzi od matki i ojca ku nowemu,
własnemu życiu. Rodzice muszą to zrozumieć i zaakceptować. W pracy psychiatrycznej spotykamy
wielu ludzi, których rodzice nie uczyli tego. Niektórzy z tych ludzi przez resztę życia żywią głębokie
przeświadczenie, że są źli albo że świat jest niedobry lub wrogo do nich nastawiony. W przesileniach
psychotycznych myśli takie przeradzają się w wyobrażenia o własnej winie lub o tym, że ponoszą karę
za wszystkie grzechy świata. Czasami chory posądza innych o złe zamiary lub cierpi na manie
prześladowcze.
Z kolei inni mieli trudności podczas drugiego roku życia i utknęli w egocentrycznym złudzeniu
o swojej suwerenności i wyższości nad innymi. Traktują najbliższe otoczenie wyłącznie jako lustro,
w którym mogą się przeglądać i podziwiać. O takich osobach mówimy, że mają chorobliwie
wyolbrzymione poczucie własnej wartości albo że cechuje je osobowość narcystyczna. Odznaczają
się tym, iż potrafią rozumieć i kochać innych, lecz wyłącznie jak przedmioty, dzięki którym mogą
być podziwiane i otaczane uległą miłością. Ich ciągła zależność od admiracji ze strony otoczenia przy
równoczesnym wywyższaniu się wyraża niskie mniemanie o sobie i powątpiewanie o własnej
wartości.
W psychozach maniakalnych egocentryczne samouwielbienie występuje jeszcze bardziej
wyraźnie i objawia się w wyobrażeniach megalomańskich, podwyższonym nastroju, podnieceniu
ruchowym i braku krytycyzmu. Mania jest w pewnym sensie obroną lub ucieczką przed ukrytą
depresją i obniżonym poczuciem własnej wartości.
Część badaczy reprezentujących różne dziedziny jest zdania iż w całej kulturze zachodniej
nasilają się obecnie tendencje narcystyczne. Być może jest w tym ziarno prawdy. Należy jednak
podkreślić, iż pewna doza narcyzmu, miłości do samego siebie jest zjawiskiem prawidłowym i nader
ważnym. Nim pokocha się innych, trzeba umieć kochać samego siebie. Jedynie wtedy, gdy mamy
za dużo lub za mało tego uczucia, mogą się wywiązać trudności i pojawić ewentualne dolegliwości
psychiczne. Ktoś może się zapytać, na czym opieram to przekonanie. Nasza wiedza na temat wpływu
dzieciństwa na wiek dorosły opiera się na doświadczeniu tysięcy psychoanaliz i psychoterapii dzieci i
dorosłych, w trakcie których można było zrekonstruować związki przyczynowe wielu chorób i
objawów psychicznych. Obszerne badania nad normalnymi relacjami matki i dziecka oraz nad rolą
rodziny dodatkowo pogłębiły nasze spostrzeżenia. Mamy obowiązek szerzyć tę wiedzę, chociaż
może się wydawać, że ona działa prowokująco.
Dzięki tym badaniom nauczyliśmy się także czegoś, co może stanowić pociechę dla wielu -
mianowicie dowiedzieliśmy się, dlaczego dzieci najczęściej rozwijają się pomyślnie, mimo iż
ż
adne
z rodziców nie jest doskonałe, a wręcz zdradza wiele wad i popełnia dużo błędów. Okazuje się, że
dzieci mają niesłychaną zdolność wykorzystywania najbliższego otoczenia do uzupełniania braków
i naprawiania błędów i potknięć rodziców.
Ponadto podczas kolejnych okresów życia mamy ciągle nowe możliwości rozwiązywania
starych konfliktów i wyciągania z tego odpowiednich wniosków. Waśnie w bliskich związkach z
ludźmi - w miłości i przyjaźni - tkwią nie tylko możliwości powielania starych wzorców, lecz także
rozwoju osobowości i zdolności do kochania innych. Dojrzały wiek i doświadczenie życiowe
pomagają w tym ostatnim: w miarę upływu lat wszystko staje się bardziej zrozumiałe, spoglądamy
na siebie z szerszej perspektywy i lepiej ustalamy priorytety życiowe.
Jeśli chodzi o mnie, to nabieram coraz silniejszego przeświadczenia, że ze wszystkich
ważnych rzeczy w życiu najważniejsza jest miłość. Bierze ona swój początek z relacji między
rodzicami a dzieckiem.
ROZDZIAŁ 7
Sen, fantazja i rzeczywistość
Chińskiemu mędrcowi i taoiście, Chuang-tse, który żył 350 lat p.n.e., śniło się raz, że jest
motylem i fruwa pośród kwiatów. Kiedy się nagle ocknął, powiedział: „Teraz nie wiem, czy jestem
człowiekiem, któremu się śniło, że jest motylem, czy jestem motylem, któremu się śni, że jest
człowiekiem?" Tymi słowy wyraził swoją wątpliwość co do realności świata. Kultura zachodnia
uznaje rozsądek, logikę, inteligencję i wrażenia zmysłowe za jedyne i podstawowe narzędzia służące
do orientowania się w świecie. Słuszność tej opinii potwierdza ogromny rozwój wiedzy z zakresu
nauk przyrodniczych i technologii, którymi przesiąknięta jest edukacja szkolna, życie gospodarcze i
polityczne oraz planowanie społeczne. Człowiek pozbył się prymitywnych mitów i zabobonów,
tradycji, religii i innych pozostałości po mniej oświeconych epokach.
Większość z nas wychodzi z założenia, iż jesteśmy istotami z gruntu racjonalnymi, które
kierują się w działaniu rozsądkiem, inteligencją, wiedzą i świadomym wyborem. Fantazje i
uczucia są w naszym pojęciu domeną dzieci i artystów. Od czasu do czasu pamiętamy być może
jakiś sen lub przelotne urojenia, ale traktujemy je jako coś mało istotnego lub wręcz zakłócającego
nasz spokój. Przypomniany sen jawi się najczęściej jako coś niezrozumiałego i pozbawionego
sensu. Zaraz o nim zapominamy, mówiąc do siebie: „To przecież tylko bzdury!" Dawniej (i dziś -
w kulturach innych niż zachodnia) sny odgrywały istotną rolę zarówno w życiu jednostki, jak i w
ż
yciu całej wspólnoty. Prawo do tłumaczenia snów przysługiwało jedynie najstarszym rodu,
szamanom lub kapłanom. Dzieci i dorośli z zamieszkałego na półwyspie Malakka plemienia Senojów
poważnie traktowali swoje sny, przekazywali sobie ich treść i starali się wspólnie zrozumieć
płynące z nich przesłanie, a następnie wprowadzić je w czyn. Według antropologa Kiltona Stewarta lud
ten właśnie dzięki tej wiedzy rozwinął kulturę, która była bardziej demokratyczna od innych znanych
kultur. Ponadto wyeliminował on ze swego życia przemoc i konflikty na tle własności oraz uwolnił
się od poważnych chorób psychicznych, nerwic i innych dolegliwości.
Kiedy Zygmunt Freud w swoim dziele O marzeniu sennym (Traumdeutung) z 1900 roku
utrzymywał, iż marzenie senne jest królewską drogą do wiedzy o nieświadomości", było to poważną
prowokacją dla ówczesnych ludzi. W książce tej Freud usiłował nie tylko wyjaśnić funkcje i genezę
marzeń sennych w oparciu o nieświadome fantazje, lecz także twierdził, że jest w stanie zinter-
pretować każdy sen. Tłumaczenie snów stało się istotnym elementem leczenia metodą
psychoanalityczną i stopniowo także źródłem wglądu, nie tylko dla pacjentów, lecz również dla nas
wszystkich.
Freud usiłował wyjaśnić ukryte przesłanie snu, tak zwaną utajoną treść marzenia sennego,
która w wyniku „pracy marzenia sennego" przybiera postać „treści jawnej", czyli konkretnego snu,
który pamiętamy. „Cenzura marzenia sennego" stara się sprawić, aby nieświadome przesłanie snu
nie zostało zbyt jednoznacznie wy-rażone. Freud był zdania, że marzenie senne często zaspokaja
pragnienia i że chroni śpiącego przed obudzeniem się. Freud twierdził, że sny lękowe lub koszmary
pojawiają się wtedy, gdy nieświadoma treść snu przechodzi przez cenzurę w postaci
nieprzepracowanej, co wywołuje lęk i powoduje, że śpiący się budzi.
Tysiące psychoanalityków oraz psychoterapeutycznie przeszkolonych psychologów i
psychiatrów potwierdziło na przestrzeni lat, że marzenia senne mają fundamentalne znaczenie dla
każdego człowieka. Po odkryciach Freuda różni badacze różnorodnie podkreślali poszczególne
aspekty snów i rozmaicie je interpretowali. A jednak wszyscy są zgodni co do tego, że marzenie
senne mówi coś o naszej przeszłości i teraźniejszości, biorąc zwykle za punkt wyjścia wydarzenia z
dnia poprzedniego. Sen na pozór niejasny lub pozbawiony sensu staje się po jakimś czasie
zrozumiały, jeśli zmienimy doń stosunek i wyjdziemy z założenia, że może nam coś powiedzieć o
nas samych i naszej sytuacji. Taka zmiana postawy dokonuje się zwykle u większości osób, które
uczęszczają na psychoterapię lub psychoanalizę (rozdz. 8.). Do podobnych wniosków dochodzimy,
kiedy staramy się zapamiętywać sny lub je zapisywać tuż po przebudzeniu.
Sny stają się bardziej zrozumiałe po bliższym poznaniu języka symboli i obrazów marzeń
sennych. Jest to język metaforyczny, którym wszyscy posługiwaliśmy się jako dzieci na długo
przed rozwojem języka opartego na pojęciach i logice. W wieku dorosłym nawiązujemy kontakt z
tym językiem przez nasze sny, a jeszcze bardziej poprzez zabawę, humor, bajki, mity i sztukę.
Ułatwia nam to łączność z częściowo nieświadomymi warstwami naszej psychiki.
Nasza wiedza o znaczeniu snów pogłębiła się także dzięki neurofizjologii, która zajmuje się
badaniem czynności pojedynczych komórek. W laboratoriach snów, w wielu krajach,
zarejestrowano przy pomocy zapisu fal elektroencefalograficznych (EEG) zmiany elektryczne w
mózgu oraz inne procesy zachodzące w organizmie podczas snu. Dzięki tym badaniom wiemy na
przykład, że każdy człowiek doznaje marzeń sennych podczas 20-25% całego okresu snu,
podzielonego na 4-5 faz - trwających od 5 do 40 minut - które pojawiają się z 90-minutowymi
przerwami. Pierwsza faza zaczyna się zwykle po trzydziestu minutach (do sześćdziesięciu) snu.
Okres ten nazywany jest także snem REM, ponieważ wraz z charakterystycznymi zmianami EEG
w korze mózgowej gałki oczne wykonują szybkie, rytmiczne poziome ruchy (REM = rapid-eye
movement). Wiemy ponadto, iż podczas snu REM w organizmie zachodzą również inne zmiany.
Następuje wzrost ciśnienia krwi, zmiany w pulsie i rytmie oddychania, wzrost temperatury i
przemiany materii w mózgu, wzwód prącia u mężczyzn i sporadyczna aktywność wielu grup krótkich
mięśni. Mięśnie utrzymujące ciało w postawie pionowej pozbawione są prawie całkowicie napięcia
mięśniowego.
Doświadczenia laboratoryjne wykazały, iż aktywność psychiczna nie zanika nawet w tych
okresach, w których nie występują marzenia senne (Non-REM), ma ona jednak inny przebieg niż
podczas faz REM. Dorosłe osoby przepracowują we śnie typu Non-REM aktualne wydarzenia,
zachowując zasady myślenia logicznego, podobnie jak to czynią na jawie. Większość osób
obudzonych w czasie trwania fazy REM pamięta tylko częściowo swój sen. Natomiast kiedy się
ockną w fezie Non-REM, pamiętają fragmenty rozumowań, które zaprzątały ich myśli w momencie
przebudzenia. Aktywność psychiczna trwa w nas nieprzerwanie, nawet kiedy śpimy.
Na podstawie eksperymentów laboratoryjnych wiemy, że sen REM jest bezwzględnie
konieczny, by człowiek mógł normalnie funkcjonować na jawie. Zakłócanie marzeń sennych na
początku każdej fazy REM wywołuje, po pewnym czasie, rozdrażnienie i nerwowe objawy nawet
wtedy, gdy śpimy dostateczną ilość godzin. Jeśli takie zakłócenie trwa przez dłuższy okres, to
pojawiają się halucynacje. Badania wykazały, iż zachodzi związek między wrażeniami
zmysłowymi o dużym ładunku emocjonalnym, którymi przed zaśnięciem pobudzano osoby
poddane badaniu, a treścią ich snów. Innym interesującym spostrzeżeniem jest stwierdzenie, że
ś
wieże wydarzenia, pełne konfliktów i powikłań, mobilizują więcej materiału z przeszłości niż
neutralne i emocjonalnie wyciszone epizody.
Wiemy również, że alkohol i niektóre środki chemiczne, jak amfetamina i barbituraty
skracają sen REM. Ciekawe, że delirium tremens, czyli majaczenie alkoholowe występujące u
alkoholików, odznacza się silnymi omamami, którym towarzyszy lęk podobny do koszmarów na
jawie. Niewykluczone, że ta niebezpieczna psychoza alkoholowa jest zastępczą reakcją po długim
okresie redukcji snu REM.
Okazuje się, iż wszystkie ssaki, zwłaszcza mięsożerne, także przechodzą przez fazę snu
REM. Wywołało to liczne spekulacje, czy fakt ten nie podważa tezy, według której sen pełni u
człowieka funkcję psychologiczną i ma głębsze znaczenie. W odpowiedzi na to część badaczy
sformułowała hipotezę, opatrzoną mianem „teoria czuwania". Utrzymują oni, że sen REM u
ssaków to stan czuwania podczas snu, kiedy łatwo można obudzić zwierzę. Zmiany fizjologiczne
w tej fazie można wytłumaczyć podwyższoną gotowością do walki lub ucieczki. Wydaje się
zatem, że sen REM pomaga ssakom przeżyć. Możemy zadać sobie pytanie, czy ten rodzaj snu
pełni podobną funkcję u człowieka.
U ludzi istnieją mechanizmy fizjologiczne, które są wykorzystywane do innych - niż pierwotnie -
celów, na przykład wykorzystujemy oddech do mówienia, a spożywanie posiłków stało się ważnym
sposobem rozwijania społecznych więzi. Wiele wskazuje na to, iż sen REM jest prastarym mechanizmem
fizjologicznym, który, w procesie ewolucji, na przestrzeni dziejów przekształcił się ze sposobu przetrwania,
w znaczeniu fizjologicznym, w środek przetrwania w sensie psychologicznym i społecznym. Sny w
większym stopniu skupiają naszą uwagę na zmianach zachodzących w środowisku ludzkim niż na
grożących nam konkretnych niebezpieczeństwach. Wygląda na to, że nieświadomie wykorzystujemy sen
REM do studiowania naszych relacji z innymi ludźmi i ich wpływu na nasze życie.
Większość psychoanalityków i psychoterapeutów zajmujących się na co dzień marzeniami
sennymi traktuje je jako istotny proces, w którym aktualne wydarzenia pobudzają doświadczenia i
pro-bierny z przeszłości, głównie z okresu wczesnodziecięcego. Język snów jest zagęszczony i
pełen symbolicznej treści, pojawiają się w nim także elementy języka codziennego. Marzenie
senne jako całość wyraża istotne aspekty całokształtu osobowości.
Proces marzenia sennego staje się w ten sposób sceną, na której rozgrywa się przeszłość i
teraźniejszość, doświadczenia zewnętrzne i wewnętrzne wraz z całym potencjałem danej osoby,
która poszukuje rozwiązania aktualnych konfliktów uczuciowych. Niekiedy sen wychodzi poza
granice przeszłości i teraźniejszości i wybiega treścią w przyszłość.
Marzenia senne przypominają nam ciągle o tym, iż najważniejszą rzeczą w życiu są relacje z
innymi ludźmi. Niekiedy nie rozumiemy naszego stosunku do ludzi z powodu przeżyć, których
doznaliśmy w dzieciństwie. Trudności w relacjach z innymi, które tkwią w nas od dziecka, często
się powtarzają i mogą wycisnąć na naszym postępowaniu piętno irracjonalności. Sny
przypominają nam każdej nocy o tym, co jest niejasne lub czego nie chcemy sobie uświadomić.
Na przestrzeni dziejów ludzie byli bardziej zajęci zdobywaniem świata zewnętrznego niż
próbą zrozumienia świata wewnętrznego. W całej kulturze zachodniej dominuje język, logika,
intelekt i wiedza techniczna - ich „siedzibą" jest przede wszystkim lewa półkula mózgowa. W
szkole uczymy się czytać, pisać i liczyć, ale nie interesujemy się uczuciami, fantazjami i snami,
których ośrodki znajdują się w prawej półkuli.
Wiemy, że sen zawsze daje człowiekowi prawdziwy obraz jego osoby, jego więzi z innymi i
aktualnej sytuacji. Marzenie senne jest zawsze szczere, konfrontuje nas z prawdą o nas samych,
której w ciągu dnia nie mamy odwagi spojrzeć prosto w oczy. Ukazuje nas takimi, jakimi
jesteśmy, a nie jakimi się sobie wydajemy. Sen mówi nam często o czymś z przeszłości, co nie
zostało w pełni rozwiązane. Ma on właściwości lecznicze i może się przyczynić do naprawienia
więzi z innymi i ukazania nam drogi na przyszłość. Wszystko to dzieje się niezależnie od tego, czy
pamiętamy sen, niezależnie od tego, czy zrozumieliśmy, czy nie, jego przesłanie.
Lecz skoro wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie nieświadomej, czy przypominanie Sobie
treści snów i próba ich zrozumienia ma jakiś sens? Doświadczenie psychoanalityczne ukazuje
jednoznacznie, że wykorzystanie mądrości snów w naszym życiu stanowi istotną pomoc nie tylko dla
pacjentów. Sny przyczyniają się do przerzucenia mostów między światem wewnętrznym i zewnętrznym
i sprawiają, że stajemy się uczciwsi, pełniejsi, otwarci na własne uczucia i możliwości, a także na
innych ludzi, oraz mamy większe poczucie bezpieczeństwa.
Psychoterapeuta lub psychoanalityk nie ma spisu gotowych recept lub teorii, które
jednoznacznie tłumaczą sen pacjenta. Nikt nie może twierdzić, że dokonuje jedynie słusznej
interpretacji snów drugiego człowieka. Najlepszym ekspertem jest tylko ta osoba, która śni. Sen jest
przekazem od śniącego do śniącego. We śnie nie ma żadnych uniwersalnych symboli; każdy symbol
ma odmienne znaczenie dla różnych osób i różnych sytuacji. Psychoanalityk nie zrozumie snu
pacjenta, jeśli przedtem nie wsłucha się w jego myśli i skojarzenia, które mu nasuwa dany sen.
Trafną interpretację można poznać po tym, że wywołuje ona u pacjenta silną reakcję i stanowi
swego rodzaju wyzwanie, dzięki któremu dostrzega on nowe perspektywy w życiu wewnętrznym i
zewnętrznym.
Niekiedy wystarczy opowiedzieć sen w obecności jednej lub więcej osób, do których żywimy
zaufanie i które potrafią słuchać z zainteresowaniem, bez komentowania. Prowadzi to często do nagłego
uświadomienia sobie, co ten sen oznacza. Takie doświadczenia przyczyniły się do rozwoju metody pracy w
grupie z udziałem, zwykłych ludzi, którzy interesują się zrozumieniem treści snów i ich integracją ze
swoim życiem. Uczestnicy takiej grupy opowiadają własne sny i wysłuchują opowieści innych, a
następnie dzielą się swoimi skojarzeniami.
Dlaczego w kulturze zachodniej oddaliliśmy się od języka snów? Dlaczego mamy taki
powierzchowny kontakt ze światem wewnętrznym i zamykamy sobie dostęp do ukrytej w nim wiedzy i
mądrości? Odpowiedzi należy szukać w racjonalnym obrazie świata, o którym wspominałem na wstępie
oraz w naszym spojrzeniu na człowieka. Być może większość norweskich dzieci słucha jeszcze bajek i
opowiada rodzicom o swoich fantazjach i snach, ale dorośli najczęściej dają im do zrozumienia, iż nie
należy tego brać poważnie. Bajki są bajkami, a fantazje i sny są czymś nierzeczywistym, co w świecie
dorosłych nic nie znaczy. To, co się liczy, to przede wszystkim świat zewnętrzny i materialny, wiedza i
konkretne osiągnięcia. Uczucia są również czymś, co dorośli starają się ukrywać i dusić w sobie. W
ten sposób przyzwyczajamy nasze dzieci do tłumienia uczuć, do oddalania się od świata
wewnętrznego, od snów i fantazji, od tego wszystkiego, co w znacznej mierze jest źródłem radości
ż
ycia i tworzenia, a także warunkiem wykształcenia silnej tożsamości. Każdej nocy sny
przypominają nam o świecie wewnętrznym, dając nam nową szansę na pełniejsze życie, na większe
poczucie bezpieczeństwa i harmonię z sobą i z innymi. Jednak każdego ranka, kiedy się budzimy,
staramy się zapomnieć, o czym się nam śniło, i mówimy do siebie: „To przecież tylko bzdury".
ROZDZIAŁ 8
Czy odsłonięcie swego serca
innemu człowiekowi pomaga nam?
Słowami posługujemy się w różnych celach, na przykład, by określić to, co ukazują nam
zmysły: rzeczy, ludzi, właściwości, lub aby nazwać ważne osoby: matkę, ojca lub rodzeństwo.
Słowami potrafimy przekazywać innym ludziom - a dzięki pismu nawet przyszłym pokoleniom -
nasze uczucia, myśli, wyobrażenia i doświadczenia. Język jest podstawą wszystkich związków
międzyludzkich oraz tego, co nazywamy kulturą i społeczeństwem.
W Norwegii, podobnie jak w innych krajach, dzieci uczą się nie wyjawiać swoich myśli i
uczuć. Wychowanie i konwencje towarzyskie wdrażają nas niejednokrotnie do mówienia rzeczy
odwrotnych do tego, co czujemy. Słowa wyrwane z kontekstu emocjonalnego i użyte przewrotnie
dezorientują każde dziecko. Wpływa to ujemnie na jego zdolność wyrażania uczuć słowami i
prowadzi do tego, że kontakty z innymi tracą szczerość i bezpośredniość. Kontakt z własnymi
uczuciami jest warunkiem bliskiego kontaktu z innymi ludźmi. Wspominam o tym na wstępie,
pragnąc wyjaśnić ogólne zasady psychoanalizy i psychoterapii. Stosując te metody, posługujemy
się między innymi słowami jako środkiem do możliwie najlepszego wyrażenia naszych uczuć, czyli
do osiągnięcia pełnej zgodności między tym, co czujemy, a tym, co mamy odwagę uzewnętrznić.
Psychoanaliza i psychoterapia wydają się wielu ludziom pojęciami mętnymi, a wiedzę na ich
temat osoby te niejednokrotnie czerpią z filmów, książek i dowcipów. Niektórzy sądzą, iż psycho-
analiza jest zajęciem, któremu oddają się bogaci Amerykanie zapatrzeni we własny pępek. Inni zaś
uważają, że Freud interesował się wyłącznie sprawami seksualnymi i że psychoanaliza polega na
wyzwalaniu ludzi od zahamowań na tym polu. Według innych opinii, pacjent zakochuje się ze
wzajemnością w swoim psychoanalityku. Wszystko to jest nieporozumieniem, które utrudnia rzeczowe
zrozumienie podstawowych pojęć psychoanalizy.
Nie będę tu opisywał całego rozwoju psychoanalizy i terapii psychodynamicznej, która opiera
się na psychoanalizie, a jednak pokuszę się o krótkie przedstawienie kilku głównych zasad tych
dwóch metod.
Psychoanaliza jest czymś więcej niż samą metodą leczenia. Można na nią spojrzeć jak na
najbardziej dogłębny i systematyczny proces budzenia się świadomości oraz osiągania wolności wewnętrz-
nej. Jest to metoda, dzięki której człowiek może dokonać konfrontacji z sobą i swoim życiem w
obecności innej osoby. Osobie tej, psychoanalitykowi stawia się najwyższe wymagania co do profesjo-
nalizmu i właściwości charakteru. Psychoanalityk jest nie tylko specjalistą w dziedzinie psychiatrii lub
psychologii klinicznej, ma także gruntowną wiedzę z zakresu psychoanalitycznej teorii i praktyki. Do
tego dochodzi obowiązek odbycia własnej, długoletniej psychoanalizy oraz leczenia psychoanalizą kilku
przypadków pod kierownictwem tak zwanych psychoanalityków szkoleniowych.
Dlaczego wykształcenie psychoanalityka musi być tak głębokie i rzetelne? Ponieważ nikt nie
może i nie powinien pracować z ludźmi trzy do pięciu razy w tygodniu przez wiele lat, jeśli sam nie
przeszedł przez proces psychoanalizy, nie stanął w obliczu podstawowych problemów ludzkich i nie
doświadczył na sobie tego, co przeżywa pacjent. Psychoanaliza jest wyprawą w głąb historii własnego
ż
ycia i jednocześnie historii całej ludzkości. Jest ona potwierdzeniem wspólnoty ludzkich dążeń, wbrew
wszelkim różnicom indywidualnym. Psychoanaliza jest także potwierdzeniem, że każdy z nas ma wiele
wspólnego z najbardziej nawet chorym pacjentem.
Odbycie psychoanalizy szkoleniowej jest pomocne w rozwiązywaniu problemów, z którymi się
boryka każdy psychoanalityk. Wyrabia to w nim wrażliwość i pogłębia zdolność rozumienia przyszłych
pacjentów.
Podstawowe zasady psychoanalizy są na ogół znane, na przykład to, ze pacjent leży na kozetce,
a analityk siedzi za nim z tyłu oraz ze psychoanaliza trwa od czterech do pięciu lat, często dłużej
Ważna jest także metoda wolnych skojarzeń, polegająca na tym, że analityk prosi pacjenta, aby
mówił wszystko to, co mu przychodzi na myśl, bez jakichkolwiek zahamowań, nawet jeśli coś wydaje
mu się nieważne lub żenujące. Zaiste niełatwo być tak w pełni szczerym, zwłaszcza że pacjent wkrótce
odkrywa w sobie silny opór przed mówieniem wszystkiego, a nawet opór przed całym leczeniem.
Otóż ów opór jest jednym z podstawowych pojęć wykorzystywanych w praktyce psychoanalitycznej.
Nie należy go -jak to wielu sądzi - „przełamywać", ponieważ prowadzi on do zrozumienia istotnych
procesów w sposobie reagowania pacjenta. Opór odsłania siły, które strzegą granicy oddzielającej
ś
wiadomość od nieświadomości, i ujawnia w nas to, co przeciwstawia się zmianom. Stopniowo z
mroków zapomnienia wynurzają się samorzutnie przeżycia, uczucia i fantazje.
Ważnym elementem psychoanalizy jest ponowne przeżywanie przeszłości w teraźniejszości,
co w języku fachowym nazywa się *przeniesieniem. Uwidacznia się ono w uczuciach i reakcjach
pacjenta wobec psychoanalityka. Pacjent nieświadomie „przenosi" uczucia, postawy i reakcje
utrwalone w dzieciństwie na osobę psychoanalityka. Freud zauważył, iż pacjenci reagowali na niego,
jakby był kimś innym, mimo iż nie dawał ku temu żadnego powodu. Spostrzeżenia te doprowadziły
go do odkrycia zjawiska przeniesienia.
Praca nad przeniesieniem pacjenta i uczuciami, jakie to zjawisko wywołuje u
psychoanalityka, czyli nad *przeciwprzeniesieniem, stanowią sedno pracy psychoanalitycznej.
Dzięki wzajemnemu oddziaływaniu przeniesienia i przeciwprzeniesienia w gabinecie psy-
choanalityka wytwarza się coś na podobieństwo stosunku pacjenta do ważnych osób w jego
dzieciństwie. Prowadzi to do ponownego przeżywania i reinscenizacji przeszłości „tu i teraz".
Zachodzą jednak istotne różnice: pacjent nie jest już dzieckiem, lecz osobą do-rosłą, jego
„dziecinne" reakcje w stosunku do psychoanalityka rozgrywają się na płaszczyźnie nieświadomej.
Z kolei psychoanalityk również nie jest matką lub ojcem pacjenta, nawet jeśli przeniesienie i
przeciwprzeniesienie oddziałują na niego z potężną siłą. Jednak psychoanalityk nie reaguje jak
osoby z przeszłości, przerywając tym samym *przymus powtarzania. Otwiera to przed pacjentem
możliwości odstąpienia od starych wzorów zachowania i odkrycia, że istnieją inni ludzie i inny
ś
wiat. Wyjaśnienia i interpretacje psychoanalityka również mu w tym pomagają. Psychoanalityk
wskazuje na podobieństwa między przeszłością i teraźniejszością, które manifestują się w
przeniesieniu. Interpretacje zawsze są tylko próbne, nigdy kategoryczne. O tym, czy są słuszne czy
błędne, świadczy reakcja pacjenta. Trafna interpretacja prowadzi zawsze do nowych wspomnień i
nowych emocji.
Zjawisko przeniesienia nie występuje jedynie w leczeniu psychoanalitycznym, choć tu
szczególnie się ujawnia. Może ono służyć do zrozumienia czyjejś przeszłości lub do oddziaływania
na związki z ważnymi dla nas osobami w teraźniejszości. We wszystkich relacjach
międzyludzkich powtarzają się nieświadome wzorce z przeszłości, które wpływają na nasze
sympatie lub antypatie, na wybór partnera lub przyjaciół, na stosunek do zwierzchników, do
mężczyzn i kobiet.
Właśnie reakcje przeniesienia i przeciwprzeniesienia, ich siła w bardzo bliskim kontakcie,
jaki nawiązuje się w psychoanalizie lub psychoterapii, uzasadniają konieczność odbycia własnej
psychoanalizy przez przyszłego psychoanalityka (lub psychoterapeutę).
W psychoanalizie dochodzi do oscylacji między aktualnymi wydarzeniami w życiu pacjenta a
wspomnieniami z dzieciństwa, fantazjami i snami. Szczególnie sny (rozdz. 7.) pomagają nam
zrozumieć przenikanie się przeszłości i teraźniejszości, które również uwidacznia się w przeniesieniu
względem analityka. Prowadzi to w wielu przypadkach do spontanicznego „olśnienia", wglądu i
wyzwolenia. Jako że przeżycia i emocje z okresu dzieciństwa tkwią w nas bardzo mocno, należy je
analizować w ciągle nowych kontekstach. Proces „przepracowania" jest niezwykle czasochłonny,
co sprawia, iż leczenie psychoanalizą trwa kilka lat.
Sny pomagają nam zrozumieć również inne aspekty przeniesienia niż te, o których
wspominałem wyżej. Okazuje się, że pacjent bezwiednie występuje w różnych rolach z przeszłości.
Niekiedy bierze na siebie rolę dorosłego, przydzielając psychoanalitykowi rolę dziecka, którym
kiedyś sam był. Ta zmiana ról jest nieświadomą próbą opanowania wcześniejszych konfliktów;
pacjent staje się teraz stroną czynną, agresywną, wymagającą lub uwodzącą, przypisując
analitykowi własną bierność i bezradność. Dzięki przeciw-przeniesieniu, które jest następstwem
takiej zmiany ról, analityk odczuwa subiektywnie to, czego doznawał pacjent, kiedy był dzieckiem.
Obecnie dyskutuje się często na temat stosunku fantazji do rzeczywistości w pracy
psychoanalitycznej. Debaty te kończą się zwykle skrajnymi wnioskami „albo-albo". W 1897 roku
Freud zmienił zdanie co do relacji swoich pacjentek, które utrzymywały iż były jako dzieci często
wykorzystywane seksualnie przez dorosłych zwykle przez ojców lub starsze rodzeństwo.
Początkowo Freud uważał, że nadużycia seksualne wobec dzieci są przyczyną ich nerwic. Później
jednak zmienił zdanie i zaczął przypisywać fantazjom tę samą rolę co rzeczywistym wydarzeniom.
Ta zmiana poglądów miała doniosłe znaczenie dla dalszego rozwoju psychoanalitycznej teorii, do-
tyczącej między innymi seksualności dziecka, roli popędów w dzieciństwie i kompleksu Edypa.
Niektórzy psychoanalitycy wysunęli poważne zastrzeżenia co do tej zmiany poglądów,
podkreślając znaczenie rzeczywistych urazów w dzieciństwie. Ujawnienie w ostatnich czasach
częstych przypadków kazirodztwa zdaje się potwierdzać słuszność tych zarzutów.
W
praktyce
psychoanalitycznej
nigdy
nie
lekceważono
znaczenia
przeżyć
wczesnodziecięcych, wręcz odwrotnie, psychoanaliza bardziej niż inne metody leczenia
przyczyniła się do zrozumienia decydującej wagi dzieciństwa w ogóle i jego znaczenia w procesie po-
wstawania nerwic i innych zaburzeń psychicznych. Każde dziecko w pierwszych latach swojego
ż
ycia inaczej postrzega rzeczywistość i różnie przepracowuje ją w fantazjach i snach podczas
kolejnych lat. Na scenie psychoanalitycznej rozgrywają się w teraźniejszości urywki dramatyczne
z przeszłości, przybierając realne kształty, co ilustruje, jak przymus powtarzania prowadzi do
skostnienia i zamrożenia uczuć oraz do przekłamań w odbiorze rzeczywistości. Dzięki
psychoanalizie dowiedzieliśmy się, że dzieci są bite i wykorzystywane seksualnie częściej niż się
powszechnie sądzi. Dowiedzieliśmy się również o jeszcze częstszym wykorzystywaniu dzieci
przez niedojrzałych i zapatrzonych w siebie rodziców, polegającym na traktowaniu dziecka jako
ś
rodka do zaspokajania własnych potrzeb i pragnień. Jeśli dziecko chce przeżyć, to nie pozostaje
mu nic innego jak przystosować się do tych wymagań. Fantazja i rzeczywistość zazębiają się ze
sobą i są od siebie zależne. Rzeczywistość wewnętrzna jest równie realna i równie brzemienna w
skutki jak rzeczywistość zewnętrzna. Dlatego w psychoanalizie wszystkie aspekty ludzkiego życia
są równie ważne, niezależnie od tego, czy chodzi tu o zdarzenia aktualne, czy przeżycia z
dzieciństwa, marzenia senne, czy objawy lub cechy charakteru.
Co zatem różni psychoterapię od psychoanalizy? Samo słowo „psychoterapia" ma szeroki
zakres, który obejmuje wiele różnych metod, głębokich i powierzchownych, długotrwałych i
krótkotrwałych. Psychoterapia jest po prostu leczeniem rozmową, w której odpowiednio
wyszkolona osoba usiłuje przy pomocy metod psychologicznych zrozumieć jedną lub więcej osób
i dokonać zmian, by doprowadzić do złagodzenia objawów i pełniejszego rozwoju osobowości.
Należy zaznaczyć, że celem większości metod psychoterapeutycznych jest nie tylko
złagodzenie objawów występujących u osób, które poddały się terapii, lecz także rozwój ich
osobowości i osiągnięcie przez nie dojrzałości. Dotyczy to zwłaszcza psychoterapii indywidualnej o
orientacji psychodynamicznej, której uczą się młodsze kadry norweskich psychiatrów i która jest
powszechnie praktykowana w gabinetach prywatnych i w psychiatrycznej służbie zdrowia.
Psychoterapia psychodynamiczna opiera się na trzech podstawowych przesłankach: istnieniu
nieświadomości u wszystkich ludzi, fundamentalnym znaczeniu dzieciństwa i znaczeniu
objawów. Oznacza to również, że u podstaw większości objawów nerwowych leży wzajemny
wpływ czynników zewnętrznych i wewnętrznych. Wyzwalające czynniki trafiają na „czułe" miej-
sca pacjenta, co prowadzi do psychicznych objawów i reakcji, które można zrozumieć jedynie w
kontekście całego rozwoju pacjenta.
W psychoterapii dynamicznej sesje nie są tak częste jak w psychoanalizie, odbywają się raz
lub dwa razy w tygodniu. Pacjent nie leży, lecz siedzi, patrząc na terapeutę. W leczeniu krótko-
terminowym, które trwa do jednego roku, punkt ciężkości spoczywa na problemach związanych z
aktualną sytuacją życiową, gdy zaś leczenie trwa dłużej, ośrodek uwagi oscyluje bez przerwy
między obecną sytuacją pacjenta a jego dzieciństwem. Psychoterapia dynamiczna także
wykorzystuje znaczenie snów oraz zjawisko przeniesienia i oporu, jednak psychoterapeuta jest
bardziej aktywny niż psychoanalityk, a proces terapeutyczny nie jest równie intensywny i
prowokujący co w psychoanalizie.
Zarówno w psychoterapii, jak i psychoanalizie działają podobne czynniki. Utrwalony w
przeszłości stosunek do ważnych osób pojawia się także w psychoterapii i wyraża we wzajemnej
relacji pacjenta i terapeuty. Również w psychoterapii dochodzi do wyrugowania starych i
nieadekwatnych wzorów zachowań i do odkrywania nowych możliwości i większej swobody
wyboru. Warunkiem osiągnięcia tego jest zachowanie przez psychoterapeutę odpowiedniej
postawy i kontrolowanie swojego przeciwprzeniesienia. W efekcie u pacjenta następuje obniżenie
poziomu lęku, poczucia winy i innych objawów. Pacjent zdobywa pełniejszą świadomość i jest w
stanie zrozumieć zależności w swoim życiu, czyli uzyskuje wgląd.
Nie jest to oczywiście wszystko, co można powiedzieć na temat psychoanalizy i
psychoterapii. Psychoterapia to nie tylko profesjonalność, wykształcenie i technika, choć wszystko
to jest niezbędne do prowadzenia tego rodzaju działalności, lecz także umiejętność - uzależniona
od samej osoby terapeuty, jego doświadczenia życiowego i dojrzałości. Tych rzeczy tylko do
pewnego stopnia można się nauczyć z książek. Zdarza się, że pacjent nie nawiązuje przyjaznego
kontaktu z psychoterapeutą, podobnie jak nie każdemu psychoterapeucie pracuje się dobrze z
pewnymi pacjentami. Niektórzy pacjenci wybierają chętniej psychoterapeutę kobietę, inni wolą
mężczyznę, gdyż uważają, że będą czuć się bezpieczniej. Tego rodzaju życzenia są niekiedy
uzasadnione, lecz czasami odzwierciedlają one właśnie te problemy, które należy przepracować
podczas terapii.
Pierwszy kontakt jest zawsze bardzo ważny dla późniejszej współpracy. Wspomniane wyżej
cechy terapeuty są bardziej istotne od jego płci. W psychoanalizie lub w psychoterapii
długoterminowej zagadnienia płci pojawią się wcześniej czy później, niezależnie od tego, czy
terapeutą jest kobieta, czy mężczyzna. Zarówno psychoanaliza, jak i psychoterapia
psychodynamiczna reprezentują szczególny rodzaj współpracy. Z jednej strony, jest to spotkanie
dwojga równych sobie ludzi, którzy są szczerzy w stosunku do siebie, okazują sobie szacunek i
mają do siebie wzajemne zaufanie. Z drugiej strony, współpraca ta zakłada przestrzeganie ściśle
ustalonych granic i zasad zawodowych, na przykład analityk w odróżnieniu od pacjenta nie
zwierza się ze swoich myśli i uczuć. Wynik leczenia zależy przede wszystkim od tego, w jakim
stopniu pacjent jest zainteresowany samym sobą, od jego zdolności do kierowania uwagi do
wewnątrz i od jego motywacji.
Wielu pacjentom - przynajmniej na początku trudno zrozumieć, dlaczego terapeuta nie musi
być równie otwarty i bezpośredni jak oni. Stopniowo pacjent zaczyna rozumie'' że właśnie ta róż-
nica ról jest wyrazem szacunku okazywanego mu przez terapeutę, który nie miesza swojego życia
prywatnego z prowadzoną terapią. Jego stosunek do pacjenta jest bowiem inny i bardziej neutralny
niż do innych osób. Stanowi to warunek umożliwiający rozpoczęcie procesu terapeutycznego.
Specyficzność tej sytuacji ma kilka cech wspólnych z innymi ważnymi zdarzeniami zachodzącymi
w naszym życiu, kiedy na przykład odsłaniamy serce przed innym człowiekiem, który nie ulega
pokusie udzielania płytkich rad lub wygłaszania konwencjonalnych komentarzy, lecz jest po
prostu obecny, stara się nas zrozumieć i wsłuchuje się w to, o czym mówimy. Niewiele osób ma
takich przyjaciół lub krewnych, choć niektórzy z nas mieli szczęście spotkać kogoś, kto w sytuacji
kryzysowej potrafił udzielić pomocy i wsparcia oraz sprawić, że spojrzeliśmy na siebie z nowej
perspektywy. Na tym polega w zasadzie znaczenie instytucji spowiedzi, zwłaszcza w Kościele
katolickim. Jej efekt zależy również między innymi od osobowości i doświadczenia życiowego
spowiednika.
Sama obecność i postawa terapeuty, który, nie używając wielu słów, przyczynia się do
wzrostu naszej świadomości i wyrobienia nowych wzorów postępowania odgrywa wielką rolę w
psychoanalizie lub psychoterapii, od terapeuty w znacznym stopniu zależy, czy terapia się
powiedzie. Nic dziwnego, że takie spotkanie przynosi wielu ludziom dużą ulgę i prowadzi do
wyzwolenia myśli i uczuć. W naszym kraju również żyje wiele osób, które są pozbawione praw-
dziwie bliskiego kontaktu z innym człowiekiem.
Ten aspekt psychoterapii lub psychoanalizy wyraźnie przypomina bliską więź matki z
dzieckiem, która jest pierwszą w życiu człowieka relacją stanowiącą podstawę do naszej orientacji
w świecie (rozdz. 19.). Filozof Martin Buber (1878-1965) tak to wyraził: „To, co ludzkie, można
odczuć tylko w żywej wzajemności. Poprzez «ty» człowiek staje się «ja». Człowiek może rosnąć i
rozwijać się tylko w bliskim związku «ja-ty»".
ROZDZIAŁ 9
Człowiek z lękiem
Kilka lat temu do pewnego lekarza zwrócił się czterdziestoletni żonaty mechanik
samochodowy, którego nazwiemy Hansen. Opowiedział pokrótce taką oto historię:
Kiedy obudził się pewnego ranka, pół roku temu, odczuwał silny lęk i miał trudności w oddychaniu.
Był przekonany, że dostał ataku serca. Wezwał pogotowie. Lekarz, który przyjechał, gruntownie go zbadał,
posłuchał pracy serca, lecz nie stwierdził nic nieprawidłowego, powiedział więc, że musi to być „stres",
wypisał zwolnienie lekarskie, na tydzień, dał mu receptę na valium. Gdy Hansen po tygodniu wrócił do
pracy, gwałtowne zawroty głowy znowu się pojawiły, nadal odczuwał lęk. Kilka razy chodził do lekarza i
regularnie zażywał valium, lecz wcale nie czuł się lepiej. Z trudnością radził sobie z pracą, którą teraz
wykonywał w skróconym wymiarze godzin. Po jakimś czasie stwierdził, że ma agorafobię, czyli lęk przed
otwartymi przestrzeniami i klaustrofobię, lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Nie mógł korzystać z
wind, autobusów i tramwajów, w kinie musiał zawsze siadać tuż przy wyjściu. Tak było do chwili obecnej.
Co mogło być przyczyną tych napadów lęku, zawrotu głowy i fobii? Co jeszcze powiedział
lekarzowi? Jako że był mężczyzną, najłatwiej przychodziło mu mówienie o pracy. Przed czterema
laty podjął pracę w niewielkim warsztacie samochodowym, w którym czuł się dobrze i po dwóch
latach został w nim majstrem. Właścicielem i kierownikiem warsztatu był starszy mężczyzna
cierpiący na dusznicę. Między nim a Hansenem zawiązały się dobre stosunki. Przed trzema i pół
rokiem kierownik zwierzył się Hansenowi, że zamierza go uczynić swoim wspólnikiem. Na krótko
przed zrealizowaniem tego zamiaru, kierownik zmarł na atak serca. Jego syn, który dotychczas nie
pracował
w
firmie,
przeniósł
się
do
biura
ojca
i pozycja Hansena stanęła pod znakiem zapytania. Odczuwał całą sytuację jako uciążliwą. Na
domiar złego, zachorował na ischias, który uczynił zeń półinwalidę. Zaistniała konieczność
zastosowania gimnastyki leczniczej.
Czy przytoczone okoliczności nie wyjaśniają w pełni nerwicy lękowej Hansena, a nawet
jego ischiasu? Czy nie były konsekwencją jego niepewności co do pracy i przyszłości? Czy nie
można nazwać tego stresem psychicznym? Może i tak, lecz Hansen dodał, ze sprawy w firmie
właśnie się wyjaśniły. Syn właściciela wycofał się i Hansen został wspólnikiem i
współwłaścicielem. Był teraz kierownikiem i nic nie zagrażało jego przyszłości. Lubił swoją pracę
i znał się na niej, jego sytuacja finansowa była dobra, a mimo to nadal prześladował go lęk i fobie.
W dalszym ciągu nie mógł jeździć windą, autobusem lub samolotem i udając się w jakieś miejsce
chciał, aby mu towarzyszyła żona.
Na pytanie lekarza, czy już wcześniej odczuwał lęk, odpowiedział, że po raz pierwszy
poczuł lęk, skłonność do fobii i zawroty głowy, gdy miał 16 lat. Uległ wówczas wypadkowi, uciął
sobie wskazujący palec, który mu następnie przyszyto w szpitalu - pod narkozą. Pamiętał
koszmarny sen, który dręczył go podczas znieczulenia: był zamknięty w szklanej kuli, siedział w
niej zupełnie sam, bez kontaktu z jakąkolwiek żywą istotą.
Wydaje się, że opowiadanie o tym nieszczęśliwym wypadku poruszyło w nim coś
nieświadomego, obudziło wspomnienie o czymś ważnym. Lekarz poprosił go, aby opowiedział
nieco szerzej o swoim dzieciństwie i wczesnych latach życia. Hansen był drugim z trojga dzieci,
miał starszego brata i młodszą siostrę. Uważał, że jego dzieciństwo było udane. Ojciec służył jako
oficer w marynarce i bardzo rzadko bywał w domu, kiedy Hansen był dzieckiem. Dzieci odbierały
ojca jako surowego i wymagającego. Hansen nie miał z nim bliskich więzi. Zawsze wydawało mu
się, że nie dorasta do oczekiwań ojca. Uważał się za leniwego i z tego powodu zawsze gryzły go
wyrzuty sumienia. „Nie znam ojca, w głębi serca byłem krytycznie do mego nastawiony, lecz
nigdy otwarcie tego nie okazywałem".
Kiedy Hansen o tym mówił, nagle zrobiło mu się niedobrze Jego twarz przybrała napięty
wyraz, spotniały mu ręce, czuł ból w krzyżu, który promieniował na nogi. Następnie poczuł, jakby
nie miał nóg. Najwidoczniej dostał napadu lęku. Obawiał się, że kiedy wizyta dobiegnie końca,
trudno mu będzie wyjść z gabinetu.
Reakcja Hansena świadczy o tym, że w rozmowie został poruszony istotny temat, który
budził w nim lęk, mianowicie, kwestia jego stosunku do ojca. Zaczął teraz dużo opowiadać o
dzieciństwie, miedzy innymi o tym, że jego matka także często przebywała poza domem, kiedy
był mały, i że dzieci wielokrotnie były pozostawiane same. Zarzucał ojcu, że tak rzadko bywał w
domu. Następnie Hansen przyznał, że zawsze szukał wsparcia u starszych mężczyzn. W
dzieciństwie zwracał się do starszego brata, a później do swoich zwierzchników. Uderzyło go
nagle, że zmarły niedawno szef był dla niego w pewnym sensie ojcem, dawał mu poczucie
bezpieczeństwa i był kimś, wobec kogo mógł wyrażać swój sprzeciw. Śmierć kierownika musiała
zatem dotknąć Hansena silniej, niż mu się wydawało na początku. Nagle Hansen przypomniał
sobie sen, który mu się przyśnił tuż po śmierci kierownika: „Wchodzę do pokoju, w którym na
łóżku leży mój kierownik. Muszę schylić głowę i w tej samej chwili dostrzegam jego żonę.
Kierownik mówi: «w moim życiu dokonałem dwóch trafnych wyborów». Domyśliłem się, że jed-
nym z nich byłem ja, a drugim - jego żona. Poczułem, że łączy mnie z nim silna więź". Hansen
powiedział potem, że po śmierci szefa nagle poczuł, że teraz nie ma nikogo, kto mógłby go
wesprzeć. Stracił ważny punkt oparcia i czuł dosłownie, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
Wyjawił również, że zawsze czuł się niepewnie w stosunku do swoich rówieśników, natomiast
łatwiej nawiązywał znajomości z kobietami.
Rozmowa zeszła na temat jego małżeństwa, w którym -jak się okazało - było szereg
problemów. Żona, którą kochał, była kobietą niezależną, osiągającą sukcesy zawodowe, silną,
upartą i dominującą. Lecz za tą fasadą ukrywała niepewność, zwłaszcza jeśli chodzi o uczucia,
oraz przekonanie o własnej słabości. Kiedy się spotkali, Hansen był bardziej od niej doświadczony
seksualnie. Z kolei ona dawała mu poczucie bezpieczeństwa dzięki swojej przebojowości, dobrej
pozycji społecznej i szerokiemu kręgowi znajomych. „Wybrałem ją, aby poczuć się bezpiecznie,
ale już się tak nie czuję". Żona nie mogła zrozumieć, dlaczego Hansen nie potrafi się wziąć w
garść i przezwyciężyć lęku. Skarżył się, że żona „nie daje mu szansy". Hansen wyznał, że po
ś
mierci kierownika stał się impotentem. Stracił ochotę do współżycia płciowego z żoną, choć mie-
wał fantazje z udziałem innych kobiet. Był jednak osobą wierzącą i zdrada małżeńska nie
wchodziła w rachubę.
Na razie zadowolimy się powyższym fragmentem. Opowiadanie Hansena nie jest bardziej lub
mniej ciekawe od relacji innych pacjentów, którzy zwracają się do lekarza lub psychologa z
powodu objawów nerwicowych. Jakie wnioski możemy zatem wyciągnąć z tego, co Hansen
powiedział?
Po pierwsze, objawy nerwicowe są z reguły wywoływane przez wydarzenia aktualne. Po
drugie, wydarzenia te dotykają zwykle czułych punktów osobowości, których pacjent nie jest
ś
wiadomy i które prawie zawsze wiążą się z okresem dzieciństwa i stosunkiem do najbliższych.
Hansenem, który miał blisko 40 lat, wstrząsnęła śmierć przełożonego. Wydarzenie to miało
ogromne znaczenie, ponieważ przywiodło mu na pamięć jego, częściowo nieświadomy, stosunek
do ojca. Stosunek ten, odznaczający się ambiwalencją, cechowały wyparte uczucia wrogości i
buntu, którym towarzyszyło poczucie winy, lęk przed zemstą lub odrzuceniem ze strony ojca.
Jednocześnie w Hansenie odezwała się głęboka, nieświadoma tęsknota za silną więzią z ojcem, a
w konsekwencji i z matką, na co wyraźnie wskazuje jego sen. Dopóki nosił w sercu obraz dobrego
ojca, dopóty był w stanie zachować względnie stałą równowagę. Po śmierci pracodawcy
Hansenowi trudno było wypełniać obowiązki kierownika w firmie i mężczyzny w małżeństwie.
Jednocześnie syn zmarłego szefa zaktualizował wyparte pragnienie współzawodniczenia i ry-
walizowania z bratem, a także z innymi mężczyznami w jego wieku. Osobowość żony, która nie
pozwoliła jej zrozumieć słabości i lęku męża, odświeżyła w pamięci Hansena więź z matką. Matkę
również cechowało trzeźwe spojrzenie na świat i oszczędność w przejawianiu uczuć. Hansen czuł
się opuszczony przez ojca i nierozumiany przez matkę.
Analiza snu wykazała, że Hansen zmaga się z nierozwiązanymi problemami sięgającymi
korzeniami fazy edypalnej, która przypada zwykle na wiek od 3 do 6 lat. W tym okresie
szczególnego znaczenia nabiera trójkąt: matka, ojciec i dziecko. U wszystkich dzieci pojawiają się
wówczas mieszane uczucia w stosunku do rodziców. Powołując się na przykład Hansena, można w
wielkim uproszczeniu stwierdzić, ze aby funkcjonować jako mężczyzna w stosunku do kobiety,
trzeba mieć w sobie obraz bezpiecznego i dobrego ojca. Brak wiary Hansena w siebie jako
mężczyznę uzewnętrznił się, kiedy sam został kierownikiem i musiał współzawodniczyć w pracy z
innym mężczyzną.
Historia związana z wypadkiem (z odcięciem palca) także może świadczyć o głębokim,
wypartym lęku, który łączy się z nierozwiązanymi problemami w jego stosunku do ojca w fazie
edypalnej. Koszmarny sen o szklanej kuli wyraża w sposób klasyczny samo jądro lęku: odcięcie
się od ludzi, izolację i niewypowiedziane osamotnienie. Klaustrofobia jest symbolicznym
przejawem tego lęku, lęku przed zamknięciem w środku, natomiast agorafobia wyraża lęk przed
wolnością, nieświadomie przypomina Hansenowi o konieczności wyswobodzenia się ze
zniewolenia, z małżeństwa, wszczęcia buntu przeciw matce, ojcu i żonie, wszystkim autorytetom,
które go zawiodły i nie zrozumiały. Jednak surowe sumienie Hansena ukróca skutecznie te zakusy.
Wolność jest niebezpieczna, należy trzymać ją w ryzach. Nerwica lękowa jest dla Hansena - jak i
dla większości ludzi mających takie objawy - kompromisem, który go chroni przed posunięciem
się za daleko i wystawieniem się na zbyt silny lęk.
Przypadek ten jest również ilustracją typowej nerwicy oraz przykładem zależności między
wiekiem dorosłym a dzieciństwem, która występuje w większości chorób psychicznych.
ROZDZIAŁ 10
Pastor z „brzydkimi" myślami
Kilka lat temu do psychiatry zwrócił się pastor w wieku około 50 lat z prośbą o pomoc w
przezwyciężeniu dokuczliwych myśli natrętnych. Dolegliwości zaczęły się pięć lat wcześniej i
wyrażały się pragnieniem używania przekleństw, takich jak „cholera jasna", „psiakrew" i „kurwa
mać". Myśli te pojawiały się jak swego rodzaju opętanie, w sytuacjach, kiedy pastor popełniał
jakąś gafę, narażając na szwank swój prestiż. Po pewnym czasie natręctwa te zaczęły go nękać
przy innych okazjach, na przykład gdy wygłaszał kazanie lub w czasie spotkań parafialnych.
Kiedy zaczął wymawiać te słowa półgłosem, ogarnęło go oczywiście przerażenie, że ktoś może go
usłyszeć i dlatego poprosił o zwolnienie lekarskie. Równocześnie zaczęło mu się zdawać, że
spogląda na ludzi „kłującym" wzrokiem. Obawiał się, że ktoś to może zauważyć, i z tego względu
unikał patrzenia ludziom w oczy.
Przez miesiące poprzedzające wizytę u lekarza jego sen zakłócały napady lęku. Poza tym
skarżył się na rosnący egocentryzm, jego myśli krążyły nieustannie wokół własnej osoby. Nie miał
siły interesować się rodziną lub innymi ludźmi, co z kolei wzmagało poczucie winy i umacniało
jego przekonanie, że jest wielkim grzesznikiem. Pogrążał się więc coraz bardziej w apatii i
przygnębieniu, opuszczał się także w pracy. Wkrótce ogarnęła go zdecydowana niechęć do
wykonywania zawodu pastora. Równolegle z tymi objawami wydawało mu się, że coś hamuje i
powstrzymuje jego myśli.
Pastor opisał siebie jako osobę zamkniętą, powściągliwą i nieśmiałą, której zawsze z trudem
przychodziło okazywanie uczuć. Ukrywał gniew, smutek i radość. Zamiast się złościć, zamartwiał
się porażkami i doznanymi urazami, nie potrafił doprowadzić do końca rzeczy trudnych,
niesłychanie bał się krytyki i czuł się zablokowany i jakby zniewolony. Nigdy nie miał odwagi
polegać na sobie i własnych myślach, ciągle łaknął potwierdzenia u innych, starając się spełniać
ich oczekiwania. Dręczyło go niezdecydowanie i chwiejność. Często przeżywał rozterki, kiedy
musiał dokonywać jakiegoś wyboru. Ponadto liczył się z każdym groszem i był niesłychanie
skąpy, co prowadziło niejednokrotnie do konfliktów z żoną.
W trakcie rozmów z psychiatrą, zwłaszcza podczas pierwszego spotkania, pastor
zademonstrował swoim zachowaniem wiele opisanych przez siebie cech. Był ostrożny, spięty,
tłumił wszystkie uczucia, lecz jednocześnie przejawiał pewne przygnębienie, sprawiał wrażenie
wrażliwego i bezradnego. W sumie wydawał się utalentowany i sympatyczny - powiedzielibyśmy,
ż
e to pobożny i szczery chrześcijanin.
W cotygodniowych rozmowach z psychiatrą wyszło stopniowo na jaw, że natrętne myśli i
strach przed „kłującym" wzrokiem pojawiły się nagle, pięć lat temu, kiedy to jego zwierzchnik -
dziekan - odmówił zamieszczenia w gazetce parafialnej artykułu, który pastor napisał na jakiś
temat związany z filologią. Pastor poczuł się tym głęboko urażony, jednak nie przyznawał się do
tego przed sobą, a jeszcze mniej przed innymi. Ogarnęła go nieprzeparta potrzeba przyglądania się
zwierzchnikowi oraz przekonanie, że jego spojrzenie „kłuje". Z czasem pastor zaczął unikać
chodzenia na spotkania, na których był obecny jego zwierzchnik, i w końcu przeniósł się do innej
diecezji.
Jakie było dzieciństwo tego pobożnego pastora o tak niechrześcijańskich myślach?
Wychował się w niewielkiej górskiej osadzie, w której jego ojciec prowadził małe gospodarstwo.
Był średnim dzieckiem w dużej gromadce rodzeństwa, które było bardzo surowo wychowywane.
Przejawianie sprzeciwu lub wyrażanie własnego zdania było nie do pomyślenia. Wszyscy musieli
ciężko pracować; w rodzinie panowała zasada, iż każdy ma robić to, co do niego należy.
Obowiązek i samozaparcie były uważane za najważniejsze rzeczy w życiu. Oboje rodzice byli
wierzący, lecz w sposób formalny, nieosobisty. Atmosferę domu przenikała melancholia matki
wywołana śmiercią dwojga dzieci. Żadne z rodziców nie okazywało uczuć, co należało w tych
okolicach do normy. Rodzina żyła w odosobnieniu i późniejszy pastor był jako chłopiec nieśmiały
w stosunku do obcych. Ze względu na brak pieniędzy musiał zaciągnąć pożyczkę na naukę w
szkole realnej, którą ukończył w jeden rok, oraz później na naukę w liceum oraz na studia. Po
maturze pragnął studiować filologię, lecz z powodów finansowych wybrał teologię na uniwersytecie.
W czasie studiów uczył się pilnie, rezygnując ze wszystkich innych zainteresowań.
Wielokrotnie zmieniał miejsce pracy. Dwa lata przed zwróceniem się do psychiatry
zaakceptował ze względów finansowych pracę w nowej parafii, w której panował całkowity brak
tolerancji i dewocyjna religijność. Ponieważ miał uniwersyteckie wykształcenie, żył w ustawicznym
lęku, że zostanie posądzony o wyznawanie liberalnych poglądów teologicznych, co - jego zdaniem -
mogło pociągnąć za sobą katastrofalne skutki. W ciągu dwóch lat pobytu w tej parafii jego myśli
natrętne tak się nasiliły, że pastor czuł się jak prawdziwy inwalida. Opisał także kilka epizodów ze
swojej pracy duszpasterskiej, kiedy to - jak utrzymywał - naraził się na kompromitację i utratę
prestiżu. Wydarzenia te spowodowały nasilenie objawów. Zauważył, że to on sam jest obiektem
tych przekleństw. Obelgi te wyrażały pogardę odczuwaną do samego siebie, zwłaszcza w
sytuacjach, kiedy zdarzało mu się popełnić jakąś gafę na oczach ludzi. Czuł, że lęk przed
patrzeniem kłującym wzrokiem jest w zasadzie lękiem przed agresją skierowaną przeciw innym.
Zdawał sobie z tego sprawę, lecz tylko intelektualnie, bez emocjonalnego zaangażowania.
Podczas kolejnych sesji pojawiło się więcej materiału na temat jego aktualnej sytuacji, jego
stosunku do ludzi w okolicy, dręczącego go lęku i braku poczucia bezpieczeństwa. Pojawiły się
także wspomnienia z dzieciństwa, które rzuciły światło na jego osobowość. Opowiedział też kilka
krótkich snów, które dobitnie ilustrowały jego przeżycia. Podczas pierwszych tygodni przedstawił
wiele rzeczy, które kojarzyły mu się z tymi snami, co pozwoliło mu dostrzec nowe aspekty swojej
osobowości. W czasie jednej sesji przypomniał sobie dwa fragmenty snów, z których jeden
dotyczył „martwego dziecka". Skłoniło go to do zastanowienia się nad porzuconymi ideałami i nad
odczuwaną pustką i martwotą. Drugi fragment traktował o „wylęgarce, która nie działała,
ponieważ zapłacił za nią o dwie korony za mało". Ten sen spowodował, iż zaczął myśleć o swoim
skąpstwie, w sensie dosłownym i przenośnym, oraz o lęku przed okazywaniem uczuć i przed
dzieleniem się z innymi swoimi myślami. Obraz wylęgarki symbolizuje nowe życie. Pastor tak to
skomentował: „jeśli się nie otworzę i nie podzielę swoimi uczuciami z innymi, to nie zaznam
nowego życia". Inne sny uwydatniły konflikt między przyjemnością a obowiązkiem, który prze-
wijał się przez całe jego życie.
Podczas piątej sesji pastor zrozumiał, że przekleństwa są komentarzem do jego jałowego
ż
ycia i protestem przeciw temu, co robił, a czego nie powinien był robić. Wielokrotnie chciał
rzucie pracę pastora i poświęcić się pracy pedagogicznej. Dwa lata wcześniej otrzymał nawet
posadę nauczyciela w liceum, lecz po długich wahaniach podjął pracę we wspomnianej parafii, z
wiadomymi następstwami. Obecnie ponownie rozważał możliwość podjęcia pracy w szkole.
Po paru miesiącach pod wpływem pewnego snu wyraził żal, jaki odczuwał w stosunku do
psychiatry, i rozczarowanie psychoterapią, która jego zdaniem niewiele mu pomogła.
Zapoczątkowało to analizę jego nierealistycznych oczekiwań co do wyników leczenia i
odczuwanego przezeń lęku przed powrotem do domu. Jeszcze większe znaczenie miało
zaakceptowanie przez psychiatrę agresywnych wątków jego *przeniesienia, które polegało na
rzutowaniu na osobę psychiatry swoich dawnych reakcji na autorytety. Psychiatra nie odrzucił go,
ani też nie zmienił doń stosunku. Objawy natrętne zniknęły prawie całkowicie, a pastor poczuł się
znacznie lepiej, choć nie pozbył się niektórych objawów. Leczenie zostało zakończone na życzenie
pastora, który pragnął wrócić do pracy.
Po kilku latach przerwy pastor ponownie skontaktował się z psychiatrą, aby rozpocząć
krótkoterminową psychoterapię. Opowiedział, że przez pierwszy rok był prawie całkowicie wolny
od objawów, lecz że w ciągu ostatnich miesięcy natręctwa mówienia przekleństw i lęk przed
kłującym wzrokiem ponownie się pojawiły. Tym objawom towarzyszył dawny lęk i potrzeba
odseparowania się od ludzi. Nie znalazł - jak pierwotnie planowano - lekarza lub pastora, z którym
mógłby regularnie rozmawiać o swoich trudnościach. Wspomniał też, że jego żona nie bardzo
rozumiała jego kłopoty. Nie udało mu się też rozwiązać konfliktu między przyjemnością a
obowiązkiem w pracy duszpasterskiej. Jednak tym razem widać było wyraźnie, iż uzyskał wgląd
w swoje problemy. Po sześciu rozmowach czuł się znacznie lepiej, nie czuł już lęku i był w
bardziej pogodnym nastroju. Rzadko zdarzało mu się czuć potrzebę przeklinania. Wracając do
domu, był optymistycznie nastawiony do przyszłości. Dobre wyniki leczenia znalazły
potwierdzenie w listach, które w kolejnych latach pisywał do psychiatry. Pozostał na stanowisku
pastora aż do emerytury.
O czym mówi ta historia? Po pierwsze o tym, że same objawy często ukazują podstawowe
konflikty. Jeśli pobożny pastor czuje potrzebę przeklinania, to domyślamy się konfliktu między
pobożnością a gniewem, uległością a sprzeciwem, między zachowaniem chrześcijańskim a
niechrześcijańskim. Równocześnie widzimy, że na początku pastor nie był świadomy tego
konfliktu. Uciekał się do takich mechanizmów obronnych, jak *wyparcie i "reakcja upozorowana
(w jego przypadku: przesadna pobożność), przemieszczenie (w czasie i przestrzeni), *izolacja
(treść myśli oddzielona od uczuć), nie czując w sobie wezbranej złości, sprzeciwu i buntu.
Traktował myśli natrętne jako niezrozumiałe, pozbawione sensu i stanowiące jaskrawy kontrast z
myślami świadomymi i ideałami, jako swego rodzaju „opętanie". Lecz obsesja ta wywierała
wpływ na jego myślenie, zakłócała je i hamowała. Nieświadoma obrona zaczęła się kruszyć,
ogarniał go rozlany lęk i depresja wraz z narastającym egocentryzmem jako oznaką *regresji.
Aby zrozumieć znaczenie objawów, należy zawsze przyjrzeć się z bliska sytuacji, w której
się one pojawiły po raz pierwszy. Dziekan, zwierzchnik pastora, skrytykował coś, co było dlań
ważne. Przełożony uraził jego poczucie własnej wartości, zlekceważył zaangażowanie w coś, co
było dlań szczególnie ważne, choć leżało na marginesie jego pracy jako pastora.
Lęk przed kłującym spojrzeniem jest objawem fobicznym, który świadczy o wyizolowanym
i wypartym poczuciu krzywdy i o agresji. Uczucie to skłoniło pastora do unikania osoby, która go
głęboko uraziła. Wtedy pojawiły się przekleństwa. Nie uwolniły one jednak pastora od dręczącego
go problemu, gdyż objawy przemieściły się tylko na inne osoby i inne sytuacje.
Warto przyjrzeć się sytuacjom, które wywołują lub wzmacniają objawy. W życiu pastora
zachodziły okoliczności, w których czuł się niepewnie, spotykał się z lekceważeniem albo w
których mu się wydawało, że się skompromitował. Wszystkie te zdarzenia podkopały jego
poczucie własnej wartości. Nie było też dziełem przypadku, że objawy nasiliły się i w końcu
uczyniły zeń inwalidę, kiedy prze-niósł się do miejscowości, w której panował szczególnie silny
brak tolerancji i w której pastor z wykształceniem uniwersyteckim musiał być bardzo ostrożny.
Domyślamy się presji społecznej, która może być ważnym czynnikiem w powstawaniu objawów
nerwicowych. Pastor podjął pracę w parafii w tym samym czasie, kiedy, na dobrą sprawę, mógł
zatrudnić się w szkole. Brakowało mu jednak odwagi, by zrezygnować z pracy pastora. Jego
decyzja okazała się brzemienna w skutki, do czego później sam się przyznał podczas
psychoterapii.
Jeśli przyjrzymy się temu duchownemu, to stanie się dla nas jasne, iż mamy przed sobą
człowieka o charakterze nerwicowym cierpiącego na liczne zahamowania i przerost kontroli, w
powiązaniu z dużą wrażliwością i lękiem przed krytyką. Rozpamiętywanie przezeń porażek i
zniewag pozwala nam lepiej zrozumieć jego zniewolenie i odsuwanie się od ludzi. Podejrzewamy
także niskie poczucie własnej wartości, ponieważ nigdy nie miał odwagi polegać na sobie i zawsze
starał się spełniać oczekiwania innych. Znamienną jego cechą - podobnie jak innych osób z
natręctwami - jest silna ambiwalencja, która chwilami całkowicie uniemożliwiała mu doko-
nywanie wyboru oraz skrajna oszczędność, jeśli chodzi o uczucia i pieniądze. Te właściwości
charakteru zostały opisane przez niego samego i zademonstrowane już podczas pierwszej
rozmowy.
Reasumując, można stwierdzić, że obrona przed poczuciem niższości, bezradności i
zależności od otoczenia oraz przed tym, co zagrażało tej zależności, mianowicie przed pewnością
siebie, sprzeciwem i agresją - stała się strukturą jego osobowości, „obroną jego charakteru".
Objawy pojawiły się po prowokacyjnym incydencie z dziekanem, kiedy „obrona charakteru"
nie była już dostatecznie silna. W treści i charakterze objawu widać wyraźnie agresywny impuls.
Jednocześnie pogłębiło się rozszczepienie myśli i uczuć (izolacja). Pastor popadał coraz bardziej w
egocentryzm (regresja), podczas gdy w depresji oraz w powziętych postanowieniach zaczął
ujawniać się wątek samoukarania.
Jeśli popatrzymy na wczesne dzieciństwo pastora, to możemy na podstawie jego skąpych
informacji domyślić się, jak wpłynęło na niego przygnębienie matki, surowość ojca i ogólne
ubóstwo uczuciowe i odosobnienie, które znamionowało dom rodzinny, a do pewnego stopnia i
całą okolicę.
Badania psychoanalityczne pogłębiły naszą wiedzę o tym, jaki wpływ na dziecko podczas
jego pierwszych 3-4 lat życia wywiera depresja matki, mianowicie może ona prowadzić do
zaburzeń typu osobowości pogranicznej (borderline) i do reakcji depresyjnych (rozdz. 15., 17.).
Nie wdając się w szczegóły dzieciństwa pastora, odgadujemy pewne powody, dla których pastor
już od dziecka musiał tłumić swoje uczucia, zwłaszcza poczucie własnej wartości i agresywność,
lecz także potrzebę przyjemności i radości, na które nie było miejsca w jego dzieciństwie, ani
nawet w późniejszym życiu, nacechowanym surową obowiązkowością i pobożnością. Nie dziwi
więc, iż w decydujących chwilach pastor wybierał drogę powinności i wyrzeczeń, ani to, że z
bezwolną uległością odnosił się do ojca, a później do zwierzchników. Całą agresywność kierował
przeciw sobie samemu. Przekleństwa i samopogarda spadały nań właśnie wtedy, kiedy próby
obrony własnej wartości i własnych interesów kończyły się porażką.
Osobowość rodziców oraz atmosfera domu są w pełni wystarczające dla zrozumienia genezy
„obrony charakteru" pastora.
ROZDZIAŁ 11
Mięśnie i uczucia
Mięśnie, podobnie jak skóra, pozostają w ścisłym związku z układem nerwowym, lecz
wyrażają także stan uczuć i nasz stosunek do innych ludzi. Mięśnie poprzecznie prążkowane
pozostają w łączności z układem nerwowym zależnym od naszej woli i z ośrodkami nerwowymi w
pniu nerwowym, które kierują takimi mimowolnymi funkcjami, jak napięcie mięśniowe. Czynność
mięśni gładkich w naczyniach krwionośnych i narządach wewnętrznych podlega autonomicznemu
układowi nerwowemu i zależy w dużym stopniu od nastroju i emocji, zwłaszcza tych
pozostających w sferze nieświadomości.
Człowiek zaczyna poruszać kończynami, będąc jeszcze płodem, w łonie matki. Po przyjściu
na świat znamy już kilka ruchów odruchowych jak odruch ssania i chwytania. Umiemy wyrażać
różne nastroje przy pomocy grymasów, krzyku lub nieskoordynowanych ruchów kończyn. Nieco
później, w pierwszym roku życia, uczymy się modulować nasz głos, dopasowując go do ruchu
mięśni, które regulują oddychanie, sterują strunami głosowymi, wargami i językiem. Podczas
kolejnego półrocza zaczynamy gryźć, co prowadzi zwykle do tego, że matki przestają nas karmić
piersią. Gdy czujemy ból lub lęk, gdy ogarnia nas frustracja lub złość, wydajemy przeraźliwe
krzyki, napinamy mięśnie piersi, karku i pleców i gwałtownie poruszamy kończynami. Nasze
zadowolenie i radość uzewnętrzniamy, majtając rączkami, wesoło chrząkając, gaworząc i wydając
różne gardłowe dźwięki.
Pełzanie i potem uczenie się chodzenia pobudzają ważne partie mięśni, które nam
umożliwiają poruszanie się po pokoju, przybieranie postawy pionowej i eksplorację otoczenia.
Stopniowo uczymy się trzymać łyżeczkę i kubeczek, aby móc jeść i pić samemu. Ruchy mięśni
zaczynają się nam kojarzyć z radością, z dumą wynikającą z panowania nad rzeczami i dawania
sobie rady samemu, z uznaniem i pochwałami ze strony rodziców, lecz także z uczuciami
przeciwnymi: z niepewnością, bezradnością, lękiem, smutkiem lub gniewem.
Dla naszych mięśni jeszcze ważniejszą rzeczą jest kontrola nad uczuciami, która jest
wynikiem każdego wychowania. Nasze mięśnie mają w niej istotny udział; zamiast bić i kopać,
uczymy się panować nad muskulaturą rąk i nóg, zamiast krzyczeć i miotać się lub wpadać w lęk
czy rozpacz, zamrażamy nasze emocje, blokując mięśnie przepony, piersi, szyi, karku, pleców lub
ramion.
Nasze sumienie odgrywa ważną rolę w wyhamowywaniu bodźców agresywnych i
seksualnych. Sumienie odzwierciedla normy kulturowe, wpojone w drodze wychowania przez
rodziców, głównie na zasadzie przykładu. Rodzice wykorzystują również do tego celu naszą
zależność i strach przed utratą miłości. Może to z kolei wywołać lęk i poczucie winy. W
późniejszym okresie życia uczucia te zostają wzmocnione przez otoczenie, które, posługując się
presją społeczną i wykorzystując nasz lęk przed odbieganiem od większości, nakłada na nas
jarzmo konformizmu.
Bodźce agresywne doprowadzają do uruchomienia grupy mięśni potrzebnych do wykonania
ataku, do obrony lub ucieczki, zwłaszcza mięśni nóg. Wskutek hamującego wpływu lęku lub
wyrzutów sumienia napięciu ulegają przeciwne grupy mięśni, zwłaszcza tak zwane mięśnie
prostowniki uniemożliwiające ruch. Napięcie obydwu grup mięśniowych staje się statyczne.
Wynikiem takiego stanu rzeczy jest ukształtowanie się zbyt sztywnych i naprężonych mięśni,
które swoim zasięgiem obejmują większe partie ciała. Napięte mięśnie przyczyniają się do
wyparcia uczuć i konfliktów do nieświadomości. Tak oto mięśnie stają się częścią naszej obrony
psychologicznej przed zakazanymi bodźcami, uczuciami i myślami.
Jak już wspominałem, w dzieciństwie uczymy się nie tylko kontrolowania uczuć, ale także
ich ukrywania, co często uwidacznia się w naszej mimice. Zaciskamy zęby, wstrzymujemy
oddech, nakładamy na siebie maskę obojętności. Jednak radość, smutek, lęk, rozpacz i nienawiść
dają znać o sobie w inny sposób, na przykład w intonacji głosu lub spojrzeniu. Dotykamy tu
zagadnienia „komunikacji niewerbalnej", czyli komunikowania się bez używania słów, które w
planie nieświadomości odgrywa znacznie większą rolę niż nam się wydaje.
Szczegółowe badania przy użyciu kamery filmowej wykazały, iż ruchy dwojga osób, które
prowadzą ze sobą miłą rozmowę, upodobniają się do siebie i przypominają swego rodzaju taniec
zgranej pary. Jeśli dwoje ludzi ma negatywne odczucia względem siebie albo pozostaje ze sobą w
konflikcie, to mimowolne ruchy stają się nie-zborne, wypadają z taktu, a rozmówcy się od siebie
odwracają.
Mięśnie są ważną areną, na której uwidaczniają się w pełni nasze impulsy i nasz stosunek do
otoczenia. Z jednej strony odczuwamy potrzebę spontaniczności i bezpośredniego wyrażania
emocji, z drugiej - staramy się tłumić i ukrywać uczucia. Ma to duże znaczenie, gdyż wiele
wczesnych lub przewlekłych konfliktów uczuciowych ulega zamrożeniu w określonych
schematach mięśni. Dzieje się to bez udziału świadomości. Bardzo często wiele osób ma napięte
lub zablokowane partie mięśni, zwłaszcza mięśni pleców i mięśni oddechowych. Oznacza to, iż
niektórzy z nas mają względnie wiotkie mięśnie, co może być oznaką poważnych dolegliwości
psychicznych. Niewykluczone, że taki stan mięśni wyraża postawę zbliżoną do *regresji lub
rezygnacji.
Oddychanie ma dla wszystkich żywotne znaczenie i odgrywa pierwszoplanową rolę we
wszystkich przejawach uczuć. Sposób oddychania zmienia się zasadniczo, gdy płaczemy,
krzyczymy, śmiejemy się lub cieszymy. Lęk i strach wywierają hamujący wpływ na oddech, który
staje się krótszy lub bardziej powierzchowny. Dzieje się tak z powodu zablokowania mięśni w
dolnej części klatki piersiowej, czynność oddychania przebiega wówczas w górnej części, w
większym stopniu wykorzystywane są mięśnie szyjne. Prowadzi to do „podwyższenia" klatki
piersiowej. Zablokowane uczucia zawsze wpływają hamująco na oddychanie, podczas gdy
wyzwolenie uczuć automatycznie prowadzi do swobodniejszego oddychania, zwłaszcza po
rozluźnieniu się mięśni przepony i piersi. Mięśnie stanowią spójną całość i dlatego na przykład
napięte mięśnie łydek lub szczęki są w stanie zablokować lub utrudnić oddychanie.
Skąd o tym wiemy? Ludzie od dawna wiedzieli, że uczucia i reakcje dają o sobie znać
poprzez różne postawy ciała, które są uwarunkowane czynnością mięśni. Często używamy
przenośni, które opisują to zjawisko, mówimy na przykład, że ktoś ma twardy kark, że jest cały
spięty czy zaciska zęby lub że jest to człowiek z kręgosłupem lub bez kręgosłupa. Większość ludzi
bez trudu potrafi odczytać stan wewnętrzny danej osoby z postawy ciała, ze sposobu poruszania
się i gestykulowania, z mimiki, sposobu oddychania i barwy głosu.
Wiadomo też od dawna, że różne formy masażu, ciepłe kąpiele, relaksacja i ćwiczenia
gimnastyczne przyczyniają się do rozluźniania i łagodzenia bólu mięśni, co wydatnie poprawia
samopoczucie i przynosi zadowolenie. We wszystkich krajach i wszystkich znanych kulturach
istnieje niezliczona ilość różnych metod fizjoterapeutycznych. W starożytności szczególną sławę
zyskały łaźnie rzymskie, a obecnie kąpiele japońskie. Każdy psychoanalityk i psychoterapeuta wie
doskonale, iż w układzie mięśniowym i sposobie oddychania pacjentów zachodzą dramatyczne
zmiany, gdy w czasie terapii drążone są określone konflikty lub problemy.
Jeden z uczniów Zygmunta Freuda, psychiatra Wilhelm Reich (1897-1957) w swojej książce
Charakteranalyse (Analiza charakteru) z 1933 roku szczegółowo opisał, w jaki sposób
emocjonalne konflikty odzwierciedlają się w mimice, postawie ciała, oddychaniu i ruchach.
Posługiwał się pojęciem „pancerz charakteru" (niem. Charakterpanzer) dla określenia napiętych i
twardych mięśni, które stanowią nieświadomą obronę przed zagrożeniem zewnętrznym i
wewnętrznym. Mięśnie te utrudniają doznawanie przyjemności i radości, hamują kreatywność i
rozwój osobowości. Wilhelm Reich uważał, że psychoanaliza - aby była skuteczna - musi także
uwzględnić cielesną stronę życia emocjonalnego, opracował więc własną teorię i stosowne
techniki.
Wiele zjawisk przedstawionych przez Wilhelma Reicha w Charakteranalyse jest dziś
naturalną częścią leczenia psychoanalitycznego. Niektórzy posunęli się jeszcze dalej, rozwijając
własne metody lecznicze: wegetoterapię, bioenergetykę i inne metody fizjoterapeutyczne.
Wilhelm Reich zyskał szczególne znaczenie w Norwegii, gdzie przebywał przez kilka lat
przed drugą wojną światową. Jego myśli zostały rozwinięte przez psychiatrę dziecięcego, lekarkę
Nic Waal oraz psychiatrę i psychoanalityka Trygve Braat0y, który był ordynatorem szpitala
Ullevål w Oslo, w latach 1946-1953. Nic Waal opracowała test mięśni, tak zwaną metodę WSP
który umożliwia określenie wewnętrznych konfliktów wyłącznie na podstawie analizy napięcia
mięśniowego.
Fizjoterapeutka Aadel Bulow-Hansen opracowała w bliskiej współpracy z Trygve Braatøy
własną metodę relaksacji, nazywaną dzisiaj fizjoterapią psychomotoryczną. Polega ona na badaniu
i leczeniu całego ciała, przede wszystkim w pozycji leżącej. Celem leczenia jest rozluźnienie
chronicznie napiętych mięśni, zmiana postaw ciała oraz uwolnienie oddechu. Nowe wzory
współdziałania mięśni szkieletowych i mięśni oddechowych wyzwalają często wyparte reakcje,
takie jak płacz, śmiech, lęk, złość, przygnębienie lub uczucia seksualne, które jednocześnie stają
się świadome. W niektórych przypadkach należy je przepracować w procesie psychoterapii z
uwzględnieniem ich genezy i związków przyczynowych. Bliską współpraca fizjoterapeuty z
psychiatrą jest na ogół korzystna, przynosi pozytywne wyniki.
Podczas takiego leczenia może wystąpić u pacjenta szereg objawów, takich jak gęsia skórka,
ból i zawroty głowy, bóle żołądka, biegunka lub mdłości. Niektórzy czują się po zabiegach
bardziej rozluźnieni, swobodniejsi i pewniejsi siebie, zaś u innych występuje nasilenie
symptomów. Niektórym potrzebna jest w życiu „obrona mięśni" i ci pacjenci nie nadają się do
tego rodzaju leczenia. Osoby z poważnymi depresjami i stanami pogranicznymi mają często wiot-
kie mięśnie. W takich przypadkach fizjoterapia psychomotoryczna nie zawsze jest wskazana,
raczej zaleca się bardziej aktywne leczenie, które może zwiększyć napięcie mięśniowe. Istotne
jest, aby fizjoterapeuta przed rozpoczęciem leczenia psychomotorycznego skrupulatnie zbadał stan
mięśni. W przypadku wątpliwości należy zasięgnąć porady lekarza lub psychiatry.
Opierając się na tradycji Braatøy i Bulow-Hansena, wielu fizjoterapeutów prowadzi dalsze
prace nad udoskonaleniem metod badania mięśni. Obecnie można określić rodzaj i stopień
zaburzeń emocjonalnych, posługując się badaniami czynności mięśni, niezależnie od metod
psychologicznych. Badania te umożliwiają także ocenę zmiany czynności mięśni i zmiany w
oddychaniu w trakcie leczenia.
Ruch dla zdrowia i dbałość o własne ciało odbijają się korzystnie na naszej psychice,
zapewniają dobre samopoczucie, pobudzają myślenie i emocje. Nie bez racji mówi się, że „w
zdrowym ciele -zdrowy duch". Zażywanie ruchu na świeżym powietrzu opiera się właśnie na tej
maksymie. Obecnie wiemy sporo o związkach uczuć i mięśni, które przebiegają w odwrotnym
kierunku: od uczuć do mięśni. Ten nader ciekawy obszar wiedzy nie został jeszcze dostatecznie
zbadany. A wydaje się niezmiernie ważny, ponieważ dolegliwości wywołane przez mięśnie i
stawy należą do najczęstszych niedomagań, z powodu których ludzie zwracają się do lekarza. Jest
to jedna z najczęstszych przyczyn absencji i niezdolności do pracy w Norwegii. Państwo łoży
ogromne kwoty na leczenie konwencjonalne, które z reguły skupia się wyłącznie na samych
objawach i stronie fizjologicznej. Ta grupa chorób nazywa się chorobami z obciążenia. Lekarze
dopatrują się przyczyn głównie w uszkodzeniach fizycznych, przeciążeniach, znużeniu ciężką
pracą, niewłaściwej pozycji przy pracy lub w nadwadze, pomijając przy tym czynniki psychiczne.
Z tego względu, skutki takiego leczenia fizykalnego są zazwyczaj krótkotrwałe i czysto objawowe.
Nie neguję w żaden sposób wpływu czynników fizycznych na szereg objawów w mięśniach
i stawach, zwłaszcza u osób, które na przykład podnoszą ciężkie przedmioty lub wykonują ciężkie
prace. Prawdą jest też, że osoby z nadwagą obciążają dodatkowo biodra, kolana i stopy. Ponadto
wraz z wiekiem zachodzą zmiany w nogach i stawach, które przyczyniają się do odczuwania wielu
dolegliwości.
Chyba nie przypadkiem wielu z nas ma napięte mięśnie karku, niekiedy do tego stopnia, iż
prowadzi to do deformacji płytek chrzęstnych w kręgach szyjnych u większości osób powyżej 40
lat. Nie wydaje się, żeby to było spowodowane ciężarem głowy. Wielu pacjentów cierpiących na
bóle głowy ma napięte mięśnie karku i szczęki. Mięśnie te pomagają tłumić uczucia gniewu i
sprzeciwu. Nieprzypadkowo wielu z nas oddycha zbyt płytko przy nieznacznym tylko udziale
przepony i często towarzyszy temu napięcie mięśni szyi, piersi i barków. Lęk leży częstokroć u
podstaw bólu mięśni w piersiach, przypominającego niekiedy napady dusznicy bolesnej (rozdz.
9.). Lęk bywa również przyczyną astmopodobnych trudności w oddychaniu.
Ciekawe, dlaczego tyle osób starszych cierpi na niepokój w połączeniu z kurczem mięśni
łydek, czyli na zespół niespokojnych nóg (ang. restless legs). Wiadomo, że przyczyna tych
dolegliwości tkwi nie w zaburzeniach krążenia, lecz w nazbyt napiętych mięśniach łydek. U wielu
kobiet zwracających się do internisty lub ginekologa z powodu bólu w narządach płciowych
stwierdza się występowanie wysokiego napięcia mięśni miednicy, wywołane konfliktami
uczuciowymi na tle seksualnym. Ból pleców jest częstą dolegliwością, która zaostrza się w wyniku
postrzału lub ischiasu, wskutek przeciążenia, skręcenia lub podnoszenia ciężkich przedmiotów
przy pochylonych plecach. Lecz plecy musiały być napięte jeszcze wcześniej, przed
przeciążeniem. Przewlekłe napięcie mięśni sprawia ból dopiero po dodatkowym fizycznym lub
psychicznym obciążeniu.
Wydaje się, że zarówno lekarze, jak i fizjoterapeuci winni okazywać nieco większe
zainteresowanie psychologiczną stroną chorób z obciążenia (rozdz. 12., 13.).
ROZDZIAŁ 12
Bóle w stawach nie zawsze
są widoczne na rentgenie
Na oddział psychiatryczny przyjęto żonatego trzydziestoletniego robotnika, z północnej
Norwegii, którego nazwiemy Fredriksen. W ciągu ostatniego roku cierpiał na bóle w stawach,
zwłaszcza w kolanach, łokciach, barkach, a także częściowo w krzyżu. Bóle nawiedzały go bez
widocznej przyczyny. Uskarżał się na dolegliwości w różnych stawach, a od czasu do czasu także
na bóle głowy. Ostatnio boleści nękały go codziennie. Przez ostatnie sześć tygodni przed
przyjęciem do szpitala Fredriksen przebywał na zwolnieniu lekarskim z powodu wspomnianych
dolegliwości. Został zbadany przez lekarza zakładowego i wielu innych lekarzy, internistów,
reumatologa i neurologa, lecz nikt z nich nie był w stanie jednoznacznie ustalić przyczyny
odczuwanych przez niego bólów. Niektórzy lekarze sugerowali, że dolegliwości mogą mieć
podłoże nerwowe, czego Fredriksen nie mógł zrozumieć. Pewien internista powiedział mu, że „jest
zdrowy jak rydz", lecz i to go nie przekonało, wręcz odwrotnie.
W końcu sam się zgłosił do szpitala na oddział psychiatryczny. Powiedział, że jest trzecim
dzieckiem spośród jedenaściorga rodzeństwa, z którego troje zmarło tuż po przyjściu na świat.
Ojciec był rybakiem. Sytuacja finansowa rodziny i warunki mieszkaniowe były kiepskie. Do
trzynastego roku życia Fredriksen moczył się w łóżku. Po ukończeniu siedmioletniej szkoły
podstawowej przez jakiś czas pracował jako rybak, potem zatrudnił się w fabryce mączki rybnej.
Następnie przeniósł się na południe kraju, gdzie najpierw pracował jako rolnik, a potem podjął
pracę w dużym zakładzie przemysłowym. Ożenił się z kobietą starszą od siebie o dziewięć lat,
która prowadziła sklep z wyrobami tytoniowymi.
W trakcie pierwszych rozmów podkreślał, że nie ma żadnych problemów ani w miejscu
pracy, ani w małżeństwie, poza tym dawniej także nie miał żadnych trudności, ani nie był chory.
Nie nadużywał alkoholu ani leków i utrzymywał, że nie przejawia żadnych reakcji, które
ś
wiadczyłyby o nerwowości. Żona, która raz uczestniczyła w rozmowie, okazała się kobietą
towarzyską i żywotną. Scharakteryzowała męża jako trochę dziwnego, mówiła, że ma zmienne
usposobienie, zamyka się w sobie i z trudnością podejmuje rozmowę. Ponadto jest dumny,
ambitny i łatwo się obraża. Żona czyniła mu wymówki z powodu skąpstwa. Twierdziła, że
Fredriksen interesuje się wyłącznie domkiem letnim i samochodem, natomiast zupełnie nie jest
zainteresowany ewentualnym posiadaniem dzieci, co z kolei jest ważne dla niej. Żona użalała się,
ż
e czuje się jak gospodyni domowa, a nie jak żona.
Opowiedziała następnie, że kiedy rok wcześniej mężowi zaczęły dokuczać bóle w stawach,
stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i często popadał w zły humor. Czytał wiele książek
medycznych i obawiał się, że dostanie gruźlicy lub raka. Za każdym razem, kiedy wracał od
nowego lekarza z wynikiem, który rozwiewał jego obawy, stawał się jeszcze bardziej
przygnębiony, jednak nigdy nie rozmawiał z nią o swoich uczuciach.
W czasie jednej z rozmów lekarz pytał go, jak się czuje w swojej pracy. Fredriksen
odpowiedział, że przez ostatni rok obsługiwał obrabiarkę, co wymagało ogromnej precyzji.
Pracował w niewygodnej pozycji, a ponadto czuł się bardzo odpowiedzialny za nową i kosztowną
maszynę. Po bliższym zbadaniu mięśni okazało się, że były one niesłychanie napięte i obolałe.
Zostało to także potwierdzone przez fizjoterapeutkę, która go również zbadała. Mięśnie były tak
wrażliwe, że Fredriksen krzyknął z bólu, kiedy go ostrożnie dotknęła. Przepisano mu gimnastykę
leczniczą, w trakcie której bóle stopniowo przemieściły się ze stawów do mięśni.
Po kilku rozmowach Fredriksen zaczął opowiadać o innych związanych z pracą sprawach,
które go dręczyły. Pozostawał w dobrych stosunkach z brygadzistą, który często do niego
podchodził i interesował się, jak mu idzie. Fredriksen lubił go i w pracy dawał z siebie wszystko.
Jednocześnie czuł, iż okazywane mu zainteresowanie nie było w smak kolegom. Kiedy koledzy
wspólnie zażądali od brygadzisty, aby zwracał jednakową uwagę na wszystkich pracowników,
Fredriksen odebrał to jako napaść, atak zwrócony przeciw niemu. Według niego było to przejaw
nieufności i zazdrości ze strony kolegów, od których poczuł się teraz odsunięty. Brygadzista
potwierdził w rozmowie z lekarzem, że uważa Frednksena za najzdolniejszego fachowca w swojej
dziedzinie. Jego zdaniem Fredriksen jest lubiany przez zwierzchników i załogę; nie potwierdził, że
koledzy odnoszą się do niego nieprzychylnie. Zdaniem brygadzisty odczucia Fredriksena wynikały
z jego przewrażliwienia.
Po czterech tygodniach Fredriksen opowiedział nieco więcej o swoim dzieciństwie i
szczegółowo opisał rodzeństwo, trudne warunki mieszkaniowe i złą sytuację finansową. Rodzice
prowadzili walkę o byt, starając się wyżywić liczną gromadkę dzieci. Nie pamiętał, by
kiedykolwiek doświadczył ciepła lub troski ze strony matki lub ojca, natomiast często dostawał od
matki lanie za to, że moczył się w łóżku. Jak tylko mógł sięgnąć pamięcią wstecz, bał się, czuł się
niepełnowartościowym i gorszym. Zawsze chował się, kiedy ktoś obcy przychodził do nich w
odwiedziny. Kiedy miał zaledwie piętnaście lat, musiał opuścić dom rodzinny i samemu zarabiać
na życie.
Przyznał, że nigdy nie potrafił przywiązać się do innych ludzi, brakowało mu poczucia
bezpieczeństwa, wszyscy budzili w nim podejrzliwość. Lękał się zwłaszcza większych zbiorowisk
ludzkich. We wszystkich sytuacjach czuł się zahamowany, nieśmiały i gorszy. Wyjątek stanowiły
kobiety, z którymi łatwo nawiązywał kontakt, chociaż nie angażował się poważnie w te
znajomości. Małżeństwo było pierwszą i jedyną próbą wyrwania się z emocjonalnego odosobnie-
nia i samotności.
Po miesiącu pobytu w szpitalu bóle stawów nie ustąpiły, a on sam sceptycznie odnosił się do
twierdzenia, że między bólami a czynnikami emocjonalnymi zachodzi związek przyczynowy i na-
dal był przekonany o fizjologicznym podłożu dolegliwości. Raz śniło mu się, że podszedł do niego
mężczyzna i powiedział, żeby poddał się radiografii. Jego zdaniem sen wyrażał jego przekonanie,
iż nie został dostatecznie dokładnie zbadany, ponieważ nie zrobiono mu zdjęć rentgenowskich.
Zdjęcia wykonano i okazało się, że wynik jest ten sam co po badaniach poprzednich. Na
spotkaniach grupowych organizowanych na oddziale jego stosunek do innych pacjentów był
nacechowany nadwrażliwością, pesymizmem i rezerwą. Po pięciu tygodniach Fredriksen zaczął
sam, ostrożnie, zabierać głos i odnosiło się wrażenie, że czuje się trochę pewniej i jest bardziej
akceptowany. Stopniowo przyznawał otwarcie, że zawsze czuł się ujarzmiony i zdominowany
przez innych i że reagował gwałtownie na osoby autorytarne, którym ciągle ulegał. Dał także
wyraz stłumionej złości i potrzebie podkreślania własnej wartości. Raz, pełniąc służbę wojskową,
dowodził ośmioma żołnierzami, co potem skomentował: „podobało mi się, kiedy miałem władzę
nad innymi".
Po sześciu tygodniach Fredriksen podjął wątek dotyczący miejsca pracy, którego wcześniej
w ogóle nie poruszył, a który był dla niego ważny. Chodziło o kolegę w jego wieku, który udzielał
się politycznie i pełnił funkcję przewodniczącego rady zakładowej. Według Fredriksena miał on
tupet i odznaczał się kłótliwym i agresywnym usposobieniem. Często popadał w konflikty z
pracownikami i szefami różnych działów w zakładzie, lecz jako że nie można go było zwolnić z
pracy, przenoszono go z jednej sekcji do drugiej. Od kilku lat pracował w tym samym dziale co
Fredriksen. Już od pierwszej chwili związkowiec mówił mu często impertynencje, w rodzaju „ty
paskudny nordlandczyku, zbieraj się tam, skąd przyszedłeś". Udaremnił wprowadzenie
racjonalizatorskiej metody pracy zaproponowanej przed Fredriksena, która mogłaby zaoszczędzić
czas i doprowadzić do zwiększenia dochodów zakładu. Fredriksen usiłował na początku odgryzać
się i bronić, lecz bez skutku. Przez ostatnie trzy lata jego obrona polegała na otaczaniu się murem
milczenia, mimo iż kolega stał przy maszynie oddalonej zaledwie o cztery czy pięć metrów od
Fredriksena. Podsycany od wielu lat antagonizm powodował tak silny stres, iż Fredriksen w ciągu
ostatniego roku myślał nawet o porzuceniu pracy. Dopiero teraz zaczął rozumieć, że okoliczność
ta mogła mieć jakieś znaczenie dla jego stanu zdrowia.
Po ośmiu tygodniach nastąpił wyraźny przełom w leczeniu. Fredriksena prowokowała
otwartość innych pacjentów, na którą reagował depresją i nasileniem się bólów w stawach. Podobną
reakcję wywoływały odwiedziny żony. Mówił o samobójstwie, czuł, że wszyscy są przeciwko
niemu, popadał w coraz to głębsze przygnębienie i był bliski załamania. Pewnego dnia poprosił o
rozmowę i po raz pierwszy opowiedział o swoich trudnościach z żoną. Żona zaczęła brać bardziej
czynny udział w leczeniu, między małżonkami pojawił się nowy rodzaj kontaktu i otwartości.
Fredriksen po raz pierwszy zaczaj, rozmawiać z żoną o swoich problemach. Okazało się, że dzie-
liło ich całe pasmo nieporozumień i wzajemnych podejrzeń. Żadne z nich nie czuło się rozumiane
przez drugą stronę. Na przestrzeni wielu lat izolowali się coraz bardziej od siebie, reagując
urażoną ambicją i poczuciem doznanej krzywdy.
Bezpośrednio po tym bóle stawów ustały i po dwóch miesiącach leczenia pacjent dostrzegał już
powiązania między bólami w stawach a czynnikami emocjonalnymi. Zauważył, że bóle nasilają się,
względnie ustają, w ściśle określonych sytuacjach i ze te sytuacje mają związek z jego stosunkiem
do innych osób. Stan zdrowia Fredriksena z każdym dniem się poprawiał. Mężczyzna stawał się
bardziej aktywny, czuł się pewniej i był w lepszym nastroju. Bóle stawów ustąpiły prawie
całkowicie. Podczas sesji psychoterapeutycznych opowiadał teraz, że całe jego życie było w
zasadzie ucieczką przed ludźmi. Przyznał, że w ciągu ostatniego roku chciał porzucić nie tylko
miejsce pracy, lecz i żonę. Stopniowo zaczął sobie uświadamiać swój egocentryzm, swoje
wymagania i poczucie krzywdy, które okazywał zarówno żonie, jak i innym osobom.
Po trzech miesiącach pobytu w szpitalu nie odczuwał już bólu i został wypisany. W rok
później lekarz skontaktował się z nim w ramach opieki pozabiegowej i stwierdził, że Fredriksen
nadal jest wolny od bólu, pracuje w pełnym wymiarze godzin i cieszy się dobrym samopoczuciem.
Chociaż nie wniknąłem głębiej w trudności, z jakimi zmagał się Fredriksen w okresie
dzieciństwa, i ograniczyłem się tylko do wybranych fragmentów sesji psychoterapeutycznych,
historia ta ilustruje jednak istotne cechy występujące u wielu pacjentów cierpiących na bóle mięśni
i stawów. Wielu ludzi, zwłaszcza mężczyzn, zaprzecza, że trudności i konflikty mogą być przyczyną
takich objawów, jak bóle stawów i mięśni. Ich reakcja może być uwarunkowana brakiem kontaktu ze
swoimi uczuciami lub negowaniem własnego lęku, depresji i poczucia krzywdy. Z tego względu
są oni szczególnie wrażliwi na bieżące stresy, które wywołują wspomniane emocje. Jednocześnie
zawsze zachodzi zależność między wrażliwością wykształconą podczas dzieciństwa a
przewlekłymi konfliktami z otoczeniem. W tym przypadku konflikt dotyczył zarówno stosunku do
ż
ony, jak i kolegów w pracy. Konflikt nie został wcześniej rozwiązany i dopiero po uzyskaniu
pomocy psychoterapeutycznej Fredriksen potrafił o nim mówić otwarcie.
Pomoc udzielona pacjentowi w nazywaniu własnych uczuć i w zrozumieniu zależności
kryjących się za objawami stała się punktem zwrotnym, który przerwał błędne koło. Do tej chwili
w Fredriksenie narastało poczucie bezradności wobec ludzi, od których był najbardziej uzależniony,
i wobec konfliktów wewnętrznych Uczucie to było tak przytłaczające, iż gotowy był porzucić żonę
i pracę, nim ostatecznie zapanował nad sytuacją. Napięcie mięśni, na które Fredriksen cierpiał,
stanowiło część jego nieświadomej obrony przed niedozwolonymi uczuciami. Dolegliwość ta
przyczyniła się z pewnością do utrzymania tych uczuć i konfliktów w nieświadomości. Ciekawe,
ż
e na początku odczuwał on ból wyłącznie w stawach, a nie w mięśniach. W trakcie leczenia
napięcie zmalało, a bóle ustały. Fizjoterapia okazała się pomocna, jednak aby osiągnąć możliwie
najtrwalsze wyniki, należy poddać leczeniu i ciało, i duszę.
ROZDZIAŁ 13
Doktorze, bolą mnie plecy!
Czterdziestoletni mężczyzna otrzymał skierowanie do psychiatry z powodu bólu w plecach.
Ból, który zlokalizowano w okolicach krzyża, dał o sobie znać rok wcześniej i stopniowo się nasilał.
Mimo iż pacjent zwracał się do kilku lekarzy i przeszedł wszelkie możliwe badania, między innymi
przy pomocy rentgena, nie stwierdzono żadnej fizjologicznej przyczyny jego dolegliwości. Bóle stały
się następnie tak uciążliwe, że pacjent nie mógł prowadzić samochodu, jeździć na nartach, ani
uprawiać żadnych sportów i ćwiczeń fizycznych, do których był przyzwyczajony od lat.
Jednocześnie nie był w stanie pracować równie wydajnie jak dawniej. Część jego pracy leżała
więc odłogiem, a część swoich zadań musiał przekazywać innym. Pacjent był inżynierem
chemikiem i zajmował stanowisko dyrektora firmy średniej wielkości, w mieście położonym na
zachodzie Norwegii.
Był to inteligentny i dobrze wykształcony mężczyzna średniego wzrostu, o atletycznej
budowie ciała i miłym usposobieniu. Był żonaty i miał kilkunastoletnie dzieci, doskonalą pozycję
społeczną i dobrą sytuację materialną. Podczas rozmowy otwarcie opowiedział o swoich
dolegliwościach i silnie wierzył w skuteczność leczenia. Powiedział, że po raz pierwszy zauważył u
siebie pewien niepokój półtora roku temu. Nie rozumiał, dlaczego trzęsą mu się trochę ręce,
dlaczego źle śpi i nie jest w stanie skupić się na pracy.
Rok wcześniej jeden z przyjaciół powiedział mu nagle podczas rozmowy, że wygląda na
nerwowego. Inżynier natychmiast poczuł ból w plecach. Jednocześnie nerwowość ustąpiła całkowicie
i już się więcej nie pojawiła. Uspokoił się, stał się zrównoważony, natomiast zaczęło mu dolegać
napięcie i ból mięśni.
Zapamiętajmy, że to, co najpierw zostało zarejestrowane jako „nerwowość", przeszło
następnie w napięcie i bóle mięśni, oraz że to się stało, kiedy inna osoba nazwała go „nerwowym”.
Już na tym etapie psychiatrę zaciekawiła możliwa przyczyna tych objawów, więc zaczął
spekulować, czy nerwowość i słabość, dostrzeżone przez innych, mają swoje źródło w bardziej
ukrytych problemach.
Na pytanie o stosunki w pracy inżynier odpowiedział, że przez ostatnie parę lat czuł się
zestresowany i niezadowolony z wielu różnych powodów. Ze względu na planowaną budowę
dużych zakładów chemicznych uwikłał się w konflikt z kilkoma zleceniodawcami i władzami, które
preferowały inne rozwiązanie. Szczególnie przy jednej okazji wygarnął -jak to określił -
prominentom prawdę, nie owijając niczego w bawełnę. Wprawdzie zrealizował swój pierwotny plan,
ale przeczuwał, że będzie musiał za to zapłacić. Wydawało mu się, że władze administracyjne
zmieniły doń stosunek. Jednocześnie dręczyła go obawa, że jeśli jego projekt, który mógł być
realizowany za pół roku, nie powiedzie się, to cała wina spadnie na niego. Zdawał sobie sprawę, że
nie mógł kontrolować wszystkiego: dostawców urządzeń do produkcji, przedsiębiorców, i
jednocześnie nadzorować poszczególne etapy budowy zakładów. Był człowiekiem, który nawykł do
sprawowania kontroli nad wszystkim, i jak większość osób na kierowniczych stanowiskach
odczuwał wielką odpowiedzialność za swoje przedsiębiorstwo.
Z pewnością objawy nerwowe inżyniera można by wytłumaczyć stresem psychicznym. Ale
dlaczego jego nerwowość ustała i przeobraziła się w napięcie i ból mięśni? Nim to przedstawię
bliżej, pragnę wymienić jedną informację, której udzielił w kolejnej rozmowie z psychiatrą, a
mianowicie, że objawy szczególnie się nasilały, kiedy przebywał w towarzystwie bliskich mu osób:
ż
ony, rodziny teściów lub przyjaciół. Natomiast przebywając z obcymi ludźmi, „zapominał się" i nie
czuł żadnego bólu, zachowywał się zupełnie swobodnie -jak dawniej. Podobny acz krótkotrwały
efekt wywierały także różne nagłe zdarzenia. To samo odczuwał tuż po przebudzeniu się rano lub
kiedy leżał wyciągnięty na tapczanie.
Po wielu rozmowach psychoterapeutycznych, podczas których odsłaniał się coraz bardziej,
zaczął odczuwać bóle za każdym razem, kiedy przestępował próg gabinetu psychiatry. Z kolei,
kiedy siedział w poczekalni, był w stanie się rozluźnić i czuł się całkiem dobrze. Także podczas
pewnych zabiegów fizjoterapii psychomotorycznej, którym przez pewien czas poddawał się tuż
przed wizytą u psychiatry, nie nękały go żadne objawy. Stopniowo objawy pojawiały się jednak
także w czasie zabiegów fizjoterapeutycznych. Wyglądało więc na to, że bliskość innych osób i
„odkrywanie się" potęgowało uczucia i konflikty kryjące się za objawami.
Kim był ten sympatyczny i zdolny, lecz zarazem udręczony mężczyzna i jakie nękały go
konflikty? Jakie było jego dzieciństwo? W tym miejscu pragnę przytoczyć dane, które zebrałem
podczas pierwszych rozmów. Gdy był dzieckiem, jego rodzice wspólnie prowadzili małą firmę. Jak
tylko sięgał pamięcią wstecz, rodzice pracowali codziennie do późna w nocy, łącznie z sobotami,
niedzielami i świętami. Razem z siostrą byli więc tak zwanymi dziećmi z kluczem na szyi.
Siedziba firmy znajdowała się blisko domu, dzieci zawsze mogły zwrócić się do rodziców, jeśli
zaszła potrzeba. Jako starszy brat poczuwał się od samego początku do odpowiedzialności za
siostrę. Nigdy się nad tym nie zastanawiał i uważał, że tak po prostu musi być. Jako dziecko nie
reagował na to, że rodzice nigdy nie okazywali serdeczności, ani innych uczuć, że nie rozmawiali
z dziećmi czy z sobą o sprawach osobistych. Dopiero kiedy się ożenił i zbliżył do rodziny teściów,
odkrył, że panują w niej ciepłe i serdeczne stosunki.
Stopniowo wyszły na jaw dwie okoliczności: po urodzeniu siostry, kiedy miał niecałe pięć
lat, rodzice umieścili go na kilka miesięcy u ciotki, a następnie w domu dziecka, gdzie spędził pół
roku. Później przez kilka miesięcy przebywał w ciągu dnia w domu dziecka, do którego sam
dojeżdżał autobusem. Nigdy nie rozmawiał na ten temat z rodzicami. Uważał, że widocznie nie
mieli czasu się nim zajmować ze względu na obciążenie pracą.
Niełatwo nam, dorosłym, wyobrazić sobie, co oznacza umieszczenie w domu dziecka dla
cztero- czy pięciolatka, który nadal jest ogromnie uczuciowo zależny od rodziców. Dziecko
odczuwa to jako katastrofę, która niszczy jego poczucie bezpieczeństwa, miłość, wspólnotę z
rodzicami i potwierdzenie własnej wartości. Wiemy, iż nieobecność matki przez jeden tydzień
pozostawia niezatarte ślady, na całe życie, w psychice dwu-, trzyletniego dziecka. Dziecko mające
cztery czy pięć lat nadal jest bardzo wrażliwe na rozłąkę z rodzicami.
Inżynier wspomniał o domu dziecka niejako mimochodem, nie sądząc, że ma to
jakiekolwiek znaczenie; znowu znakomity przykład niesłychanej zdolności zapominania - albo
wypierania - bolesnych, a zarazem istotnych przeżyć z dzieciństwa. Kiedy psychiatra zatrzymał się
nieco dłużej nad pobytem w domu dziecka i pytał, czy wiele z tego pamięta, pacjent nie mógł
pojąć, że coś takiego może w ogóle odgrywać jakąś rolę. A jednak pojawiło się wspomnienie
poczucia samotności i opuszczenia, które mu towarzyszyło w podróżach autobusem.
Druga okoliczność, o której wspomniał dość beznamiętnie, dotyczyła bliskich więzi, jakie
łączyły siostrę z matką, a jego z ojcem. Jedyne zainteresowanie okazywane mu przez ojca
ograniczało się do ustawicznego przypominania o odrabianiu lekcji. Mimo iż dobrze się uczył i miał
dobre stopnie, nie pamiętał, aby kiedykolwiek ojciec czy matka pochwalili go za to.
Historia ta mówi wiele o znaczeniu rodziców dla rozwoju osobowości dziecka, nawet jeśli z
ostrożnością odniesiemy się do słów pacjenta i uwzględnimy błędy w pamięci i inne subiektywne
ź
ródła ewentualnych pomyłek. Uważam, że postawa ojca wpłynęła zasadniczo na stosunek pacjenta
do samego siebie jako mężczyzny i menadżera oraz na jego stosunek do autorytetów. Chociaż ta
historia wiecznie zajętych rodziców i dwojga opuszczonych dzieci wydaje się opowieścią o
szczególnym, jednostkowym przypadku, ukazuje ogólne tendencje panujące w naszym kraju: rodzice
poświęcają większą część czasu i sił na pracę zarobkową, zaniedbując jednocześnie podstawowe
potrzeby dzieci w zakresie miłości, bliskości, wzajemnej wymiany uczuć i myśli. Rodzice nie
troszczą się o fundamentalne potrzeby ludzkie - zarówno swoje, jak i swoich dzieci -i w
konsekwencji zubożają własne życie. Lecz czy mają szansę wyboru? Czy bezwolnie poddają się
prawom rozwoju społeczeństwa? Jakie było ich dzieciństwo? Nic o tym nie wiemy.
Rodzice inżyniera wiedzieli być może, że są bardzo zestresowani, gdyż pracowali od rana do
wieczora. Ale nie musieli tak ciężko pracować, ponieważ dość szybko zaczęli dużo zarabiać i ich
sytuacja finansowa była dobra. Jak mogli umieścić chłopca w domu dziecka, aby im nie
przeszkadzał? Przez większą część dzieciństwa brat z siostrą musieli sami dawać sobie radę bez
opieki rodziców. Z pewnością dzieci wcześnie się usamodzielniły i nauczyły radzić sobie w
trudnych sytuacjach. Lecz za jaką cenę?
Używanie słowa stres w tym kontekście jest moim zdaniem nie na miejscu, ponieważ tu
chodzi o uczucia, które swoim zasięgiem ogarniają całą osobowość bezbronnego dziecka. Dziecko
wystawione na taką próbę ucieka się do nieświadomych strategii obrony i adaptacji, które
umożliwiają mu przeżycie. Jedna z często stosowanych strategii polega na wyłączaniu uczuć; nie
tylko uczucia tęsknoty za rodzicami, lecz wszystkich pokrewnych uczuć. Ten chłopiec musiał już na
wczesnym etapie swojego życia wyeliminować prawie wszystko, co miało coś wspólnego z emocjami
i potrzebami osobistymi. Ten sposób reakcji i takie zachowanie były – jak sam powiedział -
typowe także dla jego rodziców. Na początku, kiedy lekarz pytał go kilka razy, co czuje, trudno mu
było coś powiedzieć. Nie bardzo wiedział, co lekarz ma na myśli. Bezradnie odpowiedział pytaniem:
„Co właściwie rozumiesz przez uczucia. Bo ja nie bardzo wiem, co to jest". Rzeczywiście,
brakowało mu słów na określenie większości uczuć, których doznawał. To, co czuł, było
wyłącznie bólem fizycznym, spowodowanym napięciem mięśni pleców. Tam znalazło najwidoczniej
schronienie wiele wczesnych i nienazwanych emocji, które jego świadome Ja" wyparło i których
się wyrzekło. Niekiedy jego twarz nabierała przybitego i umęczonego wyrazu, z którego sam nie
zdawał sobie sprawy.
Dziecko może bezwiednie stworzyć sobie osobowość, która ułatwia mu przystosowanie się
do otoczenia. Ta struktura nazywa się „fałszywym podmiotem" (ang. the false self). Jest to swego
rodzaju zewnętrzna skorupa, która na pozór funkcjonuje doskonale w wielu sytuacjach, maskując
jednak samotność, rozpacz i pustkę. Inżynier, mimo sukcesów w sferze materialnej, żywił
przekonanie, że nie jest nic wart.
Psychiatra miał teraz przed sobą wyraźniejszy obraz pacjenta, który przyznał, że zawsze
odczuwał konieczność bycia aktywnym i skutecznym. Dawniej pracował często do późna w nocy, a
w czasie wolnym również musiał coś robił. Poświęcał się więc różnym rodzajom treningu, uprawiał
sport albo pracował fizycznie. W zasadzie nie ma w tym nic złego, jednak w jego przypadku
czynności te miały charakter natręctw. Inżynier cierpiał na tak zwaną „nerwicę końca tygodnia",
czyli nie potrafił nic nie robić. W każdą niedzielę chciał, aby żona i dzieci wykonywały te same
ć
wiczenia, które sam uprawiał, zapewniając, że to wszystko dla zdrowia. Ilu mężczyzn i ojców
zachowuje się podobnie? Charakterystyczne, że ów inżynier nigdy do tej pory nie interesował się
sprawami związanymi z nerwami i nerwowością i nie rozumiał ich. Jak sam powiedział: „Dawniej
sądziłem, że należało się tylko wziąć w garść". Przed pojawieniem się objawów był przekonany, że
panuje nad tym, co robi. Miał skłonności perfekcjonistyczne i stawiał sobie i innym surowe
wymagania. Powtarzał zatem obsesyjną skłonność rodziców do ciężkiej pracy i bycia stale czymś
zajętym. Pracował bez przerwy, aby usprawiedliwić coś, o czego istnieniu sam nie wiedział. Może
nieświadomie starał się coś udowodnić dawno już zmarłemu ojcu, który nigdy nie był z niego
zadowolony. Albo starał się udowodnić samemu sobie, że jest coś wart. Tak czy owak możemy
stwierdzić, że osoba i zachowanie ojca nieświadomie wycisnęły na mm piętno, kształtując jego
sumienie, ideały i zachowanie. Innym powodem przesadnej aktywności była obrona przed
biernością i słabością, czyli przed tendencjami, które budzą strach u wielu mężczyzn i które są
przez nich silnie zwalczane. W przypadku inżyniera łączyło się to ściśle z uczuciami straty i
depresji, jakie go dręczyły podczas pobytu w domu dziecka.
Myślę, że wiele podobnych rysów osobowości przejawia się w zachowaniu typowego
mężczyzny w naszym społeczeństwie. Historia dzieciństwa inżyniera uczy nas, że stereotyp
mężczyzny nie zawsze jest uwarunkowany społecznymi oczekiwaniami, lecz że może mieć także
podłoże indywidualno-psychologiczne: ubóstwo emocjonalne, brak więzi i wewnętrznego
zakotwiczenia, które zostają zastąpione wytężoną pracą i innymi zajęciami. Kultura „męska",
która nadal dominuje w wielu społeczeństwach, podtrzymuje i umacnia „męskie" cechy
charakteru. Nic dziwnego, że nasz pacjent był we własnych oczach - i w oczach innych - osobą w
pełni przystosowaną i odnoszącą sukcesy.
Teraz rozumiemy lepiej przyczyny jego dolegliwości, pomijając już inne sprawy, na przykład
jego małżeństwo i kwestia stosunku do dzieci i siostry, która pojawiła się dopiero później w
psychoterapii. Inżynier popadł po raz pierwszy w konflikt ze swoimi zwierzchnikami w pracy,
kiedy wygarnął im całą prawdę. Odnowiło to nierozwiązany konflikt z ojcem, kryjący się za tym
protest i gniew, a także strach przed karą i odrzuceniem.
Inżyniera dręczył brak pewności, czy ma pełną kontrolę nad uruchomieniem nowego
zakładu chemicznego, co wywołało nieświadomą niepewność i zwątpienie w siebie.
„Zdemaskowanie" go przez przyjaciela jako osoby nerwowej spowodowało przesunięcie objawów
z poziomu „nerwowego" do poziomu fizycznego, czyli psychosomatycznego. Przesunięcie to jest
swego rodzaju wyparciem głębszym i bardziej złożonym. Niewykluczone, że było ono wynikiem
niedostatecznego rozwoju emocjonalnego, który między innymi wyrażał się brakiem umiejętności
nazywania uczuć. Każdy człowiek musi osiągnąć wyższy poziom rozwoju, aby móc dostrzec i
wyrazić lęk, depresję, fobie czy nastręctwa. W tym kontekście jest rzeczą ciekawą, iż wielu
badaczy w Stanach Zjednoczonych i w Europie stwierdziło, iż osoby reagujące objawami
fizycznymi na przejawy uczuć często nie mają kontaktu ze swoim światem wewnętrznym, mają
ubogi zasób słów i symboli określających emocje. Zjawisko to nazywa się aleksytymią. Zdaniem
naukowców jest to zaburzenie rozwojowe sięgające wczesnego dzieciństwa. Można snuć
spekulacje, w jakiej mierze dolegliwości inżyniera były następstwem braku kontaktu z rodzicami
albo pobytu w domu dziecka.
Kiedy ból mięśni stopniowo się nasilił podczas trwania psychoterapii, inżynier musiał
zrezygnować ze wszystkich zajęć i przez pewien okres być na zwolnieniu lekarskim. Bólu nie czuł
tylko wtedy, kiedy leżał wyciągnięty na tapczanie, nic nie robiąc, czyli oddając się bezczynności,
na co nigdy sobie nie pozwalał, kiedy był zdrowy. Ob-jawy fizyczne skonfrontowały go zatem z
unikaniem bierności, a zarazem posłużyły za pretekst, aby się niczym nie zajmował. Jednocześnie
dla wszystkich stało się jasne, że teraz jest „chory". Fasada doskonałości pękła, jednak ani on, ani
jego bliscy nie zrozumieli prawdziwych przyczyn objawów. Wrażliwość inżyniera i strach, że inni
mogą go przejrzeć, zdają się niezbędnym elementem jego nieświadomej obrony przed własną
słabością i bezradnością - obrony prowadzonej przez jego „fałszywy podmiot". Wiązało się to z
koniecznością zachowania dystansu do innych ludzi; im byli bliżej, tym bardziej stawali się
groźni. Nasilenie objawów następowało właśnie w obecności innych. Im bardziej zbliżał się do
bolesnych i wypartych wątków podczas pierwszej części terapii, tym silniej narastało zagrożenie
dla jego obrony i tym mocniej nasilały się objawy.
Zatrzymam się w tym miejscu, choć kusi mnie, aby powiedzieć trochę więcej o innych
aspektach osobowości i leczenia tego pacjenta. Po roku psychoterapii jego objawy ustąpiły.
ROZDZIAŁ 14
Jedzenie, ciało i matka
W ciągu ostatnich lat wiele uwagi poświęcono zjawisku polegającemu na tym, że nastolatki
odchudzają się tak gwałtownie, iż zagraża to ich zdrowiu. Niektóre z nich chudną do tego stopnia,
ze wyglądają jak chodzące szkielety, a inne zagładzają się na śmierć. To zjawisko pojawia się
szczególnie w okresie dojrzewania; dziewczęta zaczynają jeść bardzo mało albo odżywiają się
tylko potrawami niskokalorycznymi. Niektóre oddają się orgiom żarłoczności, po których celowo
wywołują wymioty. Spadek ciężaru ciała prowadzi najczęściej do zatrzymania menstruacji. Wiele
dziewcząt zażywa ponadto znaczne ilości środków na przeczyszczenie, biega dla zdrowia lub jeździ
na rowerze, stara się być bez przerwy w ruchu. Odbywa się to zwykle w czasie nieobecności
rodziny. Ich wychudzony wygląd budzi po jakimś czasie lęk i irytację, zwłaszcza u matek.
Te dwa zaburzenia, anoreksja nerwowa (brak łaknienia, głodzenie się) i bulimia (żarłoczność)
są ze sobą blisko związane i w wielu wypadkach mają tę samą genezę. Groźne przypadki anoreksji
są nadal względnie rzadkim zjawiskiem, podczas gdy łagodniejsze formy tego zaburzenia - kiedy
odchudzanie nie pociąga za sobą poważniejszych następstw - zdarzają się nagminnie. Różne
stopnie bulimii, choć częste, nie prowadzą zwykle do tak poważnych konsekwencji jak anoreksja.
W środkach masowego przekazu mówi się zwykle o dwóch różnych przyczynach anoreksji i
bulimii. Według jednej wersji przyczyną tych stanów są zaburzenia hormonalne w okresie
dojrzewania i dlatego wysyła się pacjentki do lekarzy, którzy próbują je leczyć hormonalnie, lecz bez
skutku. Według drugiej wersji zaburzenia te są następstwem presji społecznej, która narzuca ideał
urody kobiecej reprezentowany przez smukłe modelki (Twiggy) lub gwiazdy muzyki pop, stąd
histeria odchudzania.
Zgodnie z moim doświadczeniem i obserwacjami innych psychiatrów i psychologów, te dwa
modele objaśniające są i powierzchowne, i błędne. Nie odpowiadają one na pytanie, dlaczego
właśnie u tych dziewcząt pojawia się tak nieodparty wstręt do jedzenia, który w pewnych
przypadkach równa się po prostu rozłożonemu w czasie samobójstwu.
Podczas długotrwałej pracy psychoterapeutycznej z pacjentkami okazało się, że dziewczęta
cierpiące na poważniejsze formy anoreksji borykają się z reguły z podobnymi konfliktami
uczuciowymi i żyją w podobnych warunkach rodzinnych. Aby to zrozumieć, należy najpierw
przyjrzeć się bliżej pokwitaniu dziewcząt, które różni się zasadniczo od dojrzewania chłopców.
Ważnym zadaniem obojga płci w okresie dojrzewania jest uwolnienie się od zależności od
rodziców, stopniowe usamodzielnienie się i wykształcenie własnej ^tożsamości, „oto, jakim
jestem, różnię się od matki i od ojca i od innych ludzi". Ważna część tej odrębności łączy się z
tożsamością płciową i względnie silnym przekonaniem, że jestem chłopcem" albo jestem
dziewczyną". Tożsamość ta jest uwarunkowana przez wiele czynników, jednak dwa spośród nich
są szczególnie ważne. Młody chłopak i młoda dziewczyna muszą, po pierwsze, uwolnić się od
wczesnego przywiązania do matki, po drugie, przed okresem dojrzewania winno nastąpić
pozytywne utożsamienie się z rodzicem tej samej płci. Chłopiec powinien zatem uwolnić się od
matki i utożsamić z ojcem. Nie jest to zadanie całkiem łatwe, ponieważ chłopiec musi dokonać
wyparcia części swojej bierności, zależności i słabości. Dziewczyna musi z kolei najpierw
wyswobodzić się od „wszechmocnej" matki, a następnie utożsamić z nią, czyli pogodzić się z rolą
dojrzałej kobiety. Proces ten nastręcza niektórym dziewczętom wiele trudności, zwłaszcza kiedy
czują się zbyt silnie przywiązane do matek. Brak dostatecznie bliskiego i dobrego ojca lub „ojca
zastępczego", który by pokazał, że kocha swoją córkę, również odbija się niekorzystnie na
sytuacji. Innymi słowy: każda dziewczyna potrzebuje ojca, którego przez pewien okres może
kochać i idealizować i który również winien potwierdzić jej kobiecość i tym samym ułatwić jej
wyzwolenie się od matki.
W rodzinach kobiet anorektycznych często spotykamy konstelację składającą się z matki,
która silnie przywiązała do siebie córkę, i oddalonego ojca, który całkowicie pozostawił opiece
matki swoje dzieci, a przynajmniej córkę. Zdarza się jednak, że ojcowie przejawiają przesadne
zainteresowanie córką, o wyraźnie seksualnym podłożu, co może ją przestraszyć lub zdezorientować
Jak to często bywa w życiu, także i tutaj chodzi o zachowanie złotego środka. W domu anorektyczki
panuje zwykle pogardliwy lub przeintelektualizowany stosunek do jedzenia, do przyjemności i miłości.
Niekiedy jedno z rodziców lub obydwoje interesują się zanadto własnym wyglądem lub wyglądem córki.
Oczywiście jest wiele wariantów i różnych układów rodzinnych, lecz przytoczone wyżej schematy często się
powtarzają. W czym zatem tkwi przyczyna tego, ze matka tak silnie przywiązuje córkę do siebie?
Nierzadko stosunki między rodzicami są chłodne lub złe, co powoduje, że matka szuka pociechy u
córki. Urodzenie córki jest niekiedy problematyczne dla kobiety, gdyż wywołuje często sprzeczne uczucia
wobec jej własnej matki. Za mocnymi więziami łączącymi matkę z dziećmi kryją się częstokroć
uczucia agresywne lub poczucie winy, które łatwiej stłumić w bliskim związku odznaczającym się
nadopiekuńczością i wzajemną zależnością. Dziewczęta anorektyczne były często ulubienicami
matek, nim zaczęły się głodzić i prowokować wymioty. Często wywierają one wrażenie wyjątkowo
grzecznych, dobrze wychowanych, obowiązkowych i uzdolnionych. Nierzadko są one prymusami w
szkole. Matki tych dziewcząt same mają bardzo często trudności w stosunkach ze swoimi matkami, a
tym samym z własną rolą kobiety. Niekiedy nie udało im się wyswobodzić od swoich matek.
Urodzenie córki aktualizuje te konflikty i prowadzi do przesadnego zacieśnienia więzi między matką a
córką. Ojcowie w takich rodzinach dystansują się zarówno od żony, jak i od córki, skupiając się
wyłącznie na sobie lub swojej pracy. Nierzadko są to mężczyźni na kierowniczych i odpowiedzialnych
stanowiskach. Córka jest zatem pozbawiona „stacji pośredniej", czyli bliskiego kontaktu z ojcem, który
ułatwiłby jej wyswobodzenie się od matki.
Dlaczego te problemy manifestują się właśnie w stosunku do jedzenia? Aby to wyjaśnić, należy
sięgnąć głębiej do rozwoju dziecka, aż do pierwszego roku życia, kiedy to jedzenie wiąże się ściśle z
osobą matki, z jej piersią i ciałem. Jedzenie i matka stanowią jedność, nawet kiedy dziecko jest
karmione butelką ze smoczkiem Doświadczenie uczy, że niemowlęta są niesłychanie wyczulone na
ś
wiadome i nieświadome emocje matki. Dziewczyna anorektyczna już jako niemowlę czuła pewną
ambiwalencję wobec matki, która następnie przeniosła na konstelację jedzenie - matka. W okresie
dojrzewania okoliczność ta nabiera dramatycznego wymiaru, gdyż ciało dorastającej dziewczyny ulega
widocznym zmianom; jej piersi rosną, biodra nabierają krągłości, pojawiają się nowe doznania,
zwłaszcza po pierwszej miesiączce. Dojrzewanie biologiczne i psychologiczne stanowi przejście od
dzieciństwa do wieku dojrzałego, któremu towarzyszy między innymi odmienny stosunek do płci
przeciwnej, intymności i seksualności.
Dziewczęta anorektyczne nie wyzwoliły się całkiem od swoich matek i nadal pozostają w
fazie *symbiozy pierwszego roku życia, w której dziecko nie dostrzega jeszcze ostrej granicy
pomiędzy sobą a matką. Fizjologiczne zmiany budzą w nich strach i uczucie śmiertelnego
zagrożenia dla pączkującej tożsamości. Ich obrona polega na odchudzaniu się i zwracaniu
pokarmu. Kobiety, które przypominają jej matkę, wywołują zwykle ostrą *regresję i silny lęk.
Dziewczyna odczuwa niekiedy nieświadomy sprzeciw wobec matki i przeciw stawaniu się dorosłą
- jak matka - kobietą. Czasami matka jest postrzegana jako wewnętrzny prześladowca, który tkwi
wewnątrz jej ciała.
Psychiatra i naukowiec ze Stanów Zjednoczonych, pani Hildę Bruch twierdzi, iż ma dowody
na to, że matki anorektyczek były „głuche" na takie sygnały i potrzeby córek, jak „jestem głodna”,
„jestem mokra", „jestem zła". Matki te przez cały czas uważały, że wszystko wiedzą najlepiej i
postępowały wyłącznie według własnego uznania. Nie potrafiły też dać się ponieść naturalnej
radości wynikającej z samego faktu macierzyństwa. Dziecko nie czuło się potwierdzone przez
matkę, która intuicyjnie winna zaspokajać jego potrzeby, karmić je, kiedy jest głodne, przewijać,
kiedy jest mokre, tulić i pocieszać, kiedy się czegoś lęka albo jest niespokojne. Dziewczęta te
opowiadają często, że nigdy nie były pieszczone przez matki i nigdy nie siedziały na ich kolanach.
Dlatego odczuwają one ogromną tęsknotę za kontaktem fizycznym, który usiłują zastąpić
jedzeniem. Nie uzyskały potwierdzenia, że są „kimś", wręcz odwrotnie - nabrały przekonania, że
są „niczym".
Podczas okresu dojrzewania również napawa je strachem stosunek do płci przeciwnej i do
seksualności. Nie znaczy to wcale, że dziewczęta te są pozbawione uczuć seksualnych, na odwrót,
oddają się wybujałym fantazjom seksualnym, mają silne popędy i potrzeby. Początkowo lubią
jedzenie, lecz potem często mylą seks z jedzeniem. Ich stosunek do własnego ciała i wysyłanych
przez niego sygnałów jest niedojrzały i zagmatwany. Nie zawsze rozumieją na przykład różnicę
między głodem a sytością i tylko liczą machinalnie kalorie i kilogramy. Ich stosunek do własnego
wyglądu pozbawiony jest realizmu. Nie wiedzą, czy są grube, czy chude. Często wydaje im się po
niewielkim posiłku, że ich brzuch się wzdyma, że bardzo przybrały na wadze, niezależnie od tego,
co mówią inni.
Co gorzej, ich sumienie jest zazwyczaj bardzo surowe i obarcza je ciężką winą za
ż
arłoczność przejawiającą się w zaspokajaniu potrzeb fizycznych i emocjonalnych, dotyczy to
zarówno jedzenia, jak i poczucia bliskości oraz seksualności. Anorektyczki mają niekiedy fantazje,
ż
e pożerają innych ludzi, aby mieć ich w środku. Dawny brak bliskości i bezpośredniego kontaktu
(przez skórę) z matką, objawia się również w uczuciu łaknienia; na przykład jednej dziewczynie
ś
niło się, że miała usta na całym ciele, dzięki czemu mogła tarzać się w potrawach i jeść całym
ciałem.
Głodzenie się i prowokowanie wymiotów jest nieświadomą karą za łapczywość i zakazane
uczucia. Anoreksja, hamując rozwój fizyczny, opóźnia stawanie się kobietą i upodobnienie do
matki. Nie pojawia się miesiączka. Córka mści się nieświadomie na matce swoim dramatycznie
zmienionym wyglądem. Jej wyzywające zachowanie przysparza oczywiście rodzinie wiele
kłopotu, przyciąga uwagę, a niekiedy budzi złość.
W centrum tej rozpaczliwej walki o zachowanie tożsamości jest pragnienie poddania
kontroli własnego ciała, uczuć i potrzeb, a nawet chęć kontrolowania rodziny i otoczenia. Świat
anorektyczki ograniczony jest surowymi restrykcjami, natręctwami i różnymi rytuałami
dotyczącymi jedzenia i oddawania stolca, dotyczącymi wszystkiego, co wchodzi do środka i co
wychodzi na zewnątrz. Wgłębi serca dziewczęta te mają poczucie wyższości i czują się wolne,
kiedy indziej nęka je samotność, bezradność i głęboka depresja.
Jak zwykle, psychiczne objawy i dolegliwości pojawiają się jako wypadkowa różnych
motywów, potrzeb i konfliktów. Dziewczęta z poważną anoreksją mają wiele cech wspólnych z
pacjentami cierpiącymi na stan pograniczny i można je traktować jako przedstawicielki podgrupy
osobowości pogranicznej (rozdz. 15).
Jeśli anorektyczka posunęła się tak daleko, że wyniszczenie jej organizmu zagraża życiu, to
należy ją umieścić na krótki okres w szpitalu na oddziale wewnętrznym i dokarmiać dożylnie lub
przez zgłębnik. Z uwagi na to, że jest to zaburzenie w pierwszym rzędzie psychiczne, należy
zastosować leczenie psychoterapią lub terapią rodzinną. W fazie początkowej zachodzi niekiedy
konieczność umieszczenia pacjentki na kilka miesięcy na oddziale psychiatrycznym dla młodych
pacjentów, który dysponuje odpowiednio wykształconymi psychoterapeutami. Zarówno terapia in-
dywidualna, jak i rodzinna może trwać wiele lat. Musi być prowadzona przez doświadczonych
specjalistów. Równie istotna jest współpraca pacjentki i jej rodziny, gdyż leczenie musi się opierać
na zasadach dobrowolności. Waśnie w tym miejscu napotykamy wielkie trudności, zwłaszcza w
leczeniu szpitalnym, między innymi dlatego, że anorektyczka najbardziej obawia się tego, iż ktoś
inny przejmie nad nią kontrolę. Jednak jeśli komuś uda się skutecznie ukrócić jej autodestrukcyjne
zachowanie i przejąć odpowiedzialność za reżim w jedzeniu, to pacjentka doznaje zwykle wielkiej
ulgi.
Można by powiedzieć więcej o tej dziwnej i tragicznej chorobie, która dotyka młode, zdolne
dziewczęta i ich rodziny. Konflikty dręczące te dziewczęta mają także związek z bardziej
ogólnymi, ludzkimi problemami, które po części są też i naszym udziałem. Być może wyjaśnia to,
dlaczego ta choroba fascynuje wielu ludzi i budzi takie zainteresowanie środków masowego
przekazu.
Jedzenie lub usta pełnią funkcję emocjonalną i seksualną nie tylko w wypadku omawianych
zaburzeń (abstrahując od całowania i seksu oralnego). Jedzenie i picie w gronie lubianych osób
odgrywa dużą rolę w życiu większości ludzi. Niektórzy przejawiają czasami skłonność do
objadania się, by nazajutrz „odpokutować", poszcząc lub jedząc mniej. W wielu kulturach post jest
symbolem oczyszczenia i odprawiania pokuty za grzechy. Jedzenie i picie jest niekiedy namiastką
ludzkich kontaktów i miłości. Mówimy nieraz, że ktoś jest „złakniony ludzi" albo „połyka kogoś
oczami". Zdarza się, że kiedy tracimy ważną dla nas osobę, zaczynamy jeść, by „się pocieszyć",
no i tyjemy, inni zaś zaczynają pić i wpadają w alkoholizm. Otyłość ma niekiedy to samo podłoże
emocjonalne co jadłowstręt. Niewykluczone, że palenie papierosów, nadużywanie napojów wy-
skokowych czy lekarstw staje się nałogiem nie tylko ze względu na działanie nikotyny, alkoholu
lub samych lekarstw. Może ma to jakiś związek z doznawaniem pociechy, kiedy wkładamy sobie
coś do ust. Być może jest to odległe wspomnienie z okresu, kiedy mleko z piersi matki było dla
nas równoznaczne z bliskością, bezpieczeństwem i ukojeniem.
ROZDZIAŁ 15
Z jednej skrajności w drugą
Po drugiej wojnie światowej psychiatrzy i psycholodzy zaczęli zwracać coraz więcej uwagi
na pewną grupę młodych ludzi, których coraz częściej spotykamy w przychodniach i klinikach
psychiatrycznych. Chodzi tu o osoby cierpiące na tak zwany stan pograniczny (ang. borderline),
które oscylują między miłością a nienawiścią, pragnieniem bliskości a odrzuceniem. Na podstawie
raportów z całego świata zachodniego można wysnuć wniosek, iż grupa ta rośnie, zwłaszcza w
ośrodkach miejskich. Jeśli tak właśnie jest, a wielu ludzi tak uważa, to z faktu tego wynika, że
społeczeństwo wielkomiejskie i panujące w nim stosunki mają wyraźny wpływ na rozwój dzieci.
Nadal brakuje jednak pewności co do zakresu tego zjawiska. W ciągu ostatnich 20-30 lat
poprawiło się rozumienie znaczenia dzieciństwa i konfliktów nieświadomych, które tkwią u
podłoża problemów tej kategorii osób. Szczególnie cenne są badania prowadzone na tym polu
przez psychoanalityków i naukowców amerykańskich. Dziś częściej niż dawniej stawiamy
diagnozę „osobowość pograniczna", gdyż po prostu więcej wiemy na ten temat.
Dawniej traktowano tych pacjentów jako nerwicowców, ponieważ często cierpieli na objawy
nerwicowe, takie jak lęk, fobie, myśli natrętne, odczuwali dolegliwości fizyczne i mieli okresy
depresji. Inni uważali, że ten stan jest spokrewniony z poważnymi chorobami psychicznymi, z
którymi ma on pewne wspólne cechy. U tych osób występują zaburzenia w myśleniu i skłonność
do mylenia własnych uczuć z uczuciami innych. Ludzie ci nie miewają zazwyczaj widocznych
natręctw lub halucynacji trwających dłużej niż kilka godzin lub parę dni. Zachowują oni dobry
kontakt z rzeczywistością, to znaczy odbierają świat zewnętrzny w ten sam sposób jak inni. W
skrajnych sytuacjach mogą nastąpić krótkie przerwy w tym kontakcie, do czego jeszcze wrócimy.
Ze względu na to, że zaburzenia te zajmują pozycję pośrednią między nerwicami a
psychozami, w literaturze fachowej nazywa się je dzisiaj zaburzeniami stanu pogranicznego. Aby
zrozumieć osobę, która doświadcza takiego stanu, musimy najpierw poznać jej sposób
funkcjonowania. Nie chodzi tu o chorobę w medycznym tego słowa znaczeniu, lecz o fakt, że dana
osoba była podczas pierwszych trzech lat swego życia wystawiana na przeżycia, które
zahamowały jej normalny rozwój. Aby przeżyć emocjonalnie, musiała ona stworzyć odpowiednie
strategie w odniesieniu do własnych potrzeb i do innych ludzi. Strategie te dotyczą podstawowych
problemów ludzkich, które znane są nam wszystkim, lecz które w przypadku osób pogranicznych
stają się szczególnie jaskrawe i dominujące. Oczywiście istnieje wiele rodzajów tych problemów,
które niezauważalnie przechodzą od „normalności" do „dewiacji". Pragnę też prosić czytelnika,
aby nie robił z tych pacjentów kozła ofiarnego. Łatwo jest im przypisać wiele nieprzyjemnych lub
odrażających właściwości, choć każdy z nas w jakimś stopniu również je posiada. W pracy
psychiatrycznej tak się często składa, że im lepiej rozumiemy pacjenta i im więcej o nim wiemy,
tym więcej dostrzegamy w nim cech ogólnoludzkich a zarazem osobistych, które osłabiają
potrzebę potępiania.
Najbardziej znamienną cechą osobowości pogranicznych jest intensywność i zmienność ich
stosunku do ludzi. Często mają oni za sobą wiele związków miłosnych i przyjaźni. Te związki
zaczynają się od idealizowania i burzliwych zauroczeń, a kończą się równie gwałtownym wielkim
rozczarowaniem lub nienawiścią. Ta zmienność uczuć nie byłaby w zasadzie czymś niezwykłym,
gdyby nie ich żywiołowa siła. Znajomości są krótkotrwałe, a reakcje niekontrolowane. Osoby
pograniczne przechodzą lekko od intensywnej, wręcz lepkiej zależności od bliskich im osób do
rozczarowania, szalonej złości i pogardy. Nierzadko temu ostatniemu uczuciu towarzyszy depresja
i rozpacz. Przechodzenie z jednej skrajności w drugą następuje gwałtownie, zwłaszcza wtedy,
kiedy podejrzewają partnera, że ich porzucił lub zamierza to uczynić. Ponadto, ci pacjenci usiłują
wszelkimi środkami kontrolować osobę, która budzi w nich tak przeciwstawne uczucia i która
zarazem jest dla nich ważniejsza od kogokolwiek. Kontrola przybiera niekiedy charakter
podstępnych manipulacji. Czasami uciekają się oni do szantażu, grożąc samobójstwem; ta groźba
jest jednym z najsilniejszych sposobów wywierania presji na otoczenie. Często stosowaną przez
nich metodą jest zażycie dużej dawki tabletek lub samouszkodzenia, na przykład podcinanie sobie
ż
ył, na przegubach dłoni, które zwykle kończy się umieszczeniem w szpitalu. Czyny te bywają
niekiedy tak przemyślnie zaaranżowane, aby ktoś w ostatnim momencie mógł znaleźć pacjenta i
uratować go. Niekiedy zażyta dawka leków jest tak mała, iż nie grozi śmiercią. Postępowanie takie
jest jednak czasami ryzykowne, gdyż zdarzają się pomyłki kończące się śmiercią. Na ogół za
takim zachowaniem autodestrukcyjnym kryje się uczucie doznanego zawodu i lęk przed
rozstaniem lub samotnością, usiłowanie sprawowania kontroli nad otoczeniem, pragnienie zemsty
i morderczy szał, którego celem jest druga osoba lub sam pacjent. Najczęściej jest to rozpaczliwy
krzyk o pomoc i pragnienie dokonania zmiany sytuacji życiowej. W wielu przypadkach osoba
pograniczna podcina sobie przeguby, aby zobaczyć krew i poczuć ból, i po prostu przekonać się,
ż
e żyje i istnieje w sensie fizycznym.
Pacjenci pograniczni uzewnętrzniają bezpośrednio swoją nienawiść i agresję. Nie tylko są
uszczypliwi, aroganccy i lekceważący, ale potrafią wszczynać burdy i awanturować się. Mają
osobliwą zdolność dostrzegania słabostek i wad u innych, które z jawnie sadystycznym
zadowoleniem demaskują i wyolbrzymiają. Najbardziej atakują osoby, które odbierają jako słabe i
bezbronne. Prawie nigdy nie okazują radości lub zadowolenia i często narzekają na nudę i stałe
uczucie pustki. Nie znajdują sensu w życiu i czują się często ofiarami zła, wyrządzonego im przez
innych.
Ich zmienność wobec otoczenia łączy się z niestałością w stosunku do siebie samego. U
podłoża stanów depresyjnych i uczucia pustki kryje się przeświadczenie, że są źli, pozbawieni
najmniejszej wartości, że są po prostu zerem. Taka samoocena jest na długą metę nie do
wytrzymania i jedynym wyjściem z tego impasu jest dokonanie nieświadomej *projekcji na
innych: zło, słabość i pogarda tkwią nie we mnie, lecz w innych. Dopóki to trwa, osoba pogra-
niczna czuje, że ma przewagę, jest silna i suwerenna. Już nie jest ofiarą, której inni wyrządzają zło,
lecz staje się napastnikiem: zwalcza „zło", manipuluje, budzi postrach i wywiera presję. W miejsce
bezradności i bezsilności pojawia się władza nad innymi. Jednak po krótkim okresie zadowolenia
powraca uczucie, że jest się ofiarą.
Niektóre osoby pograniczne odnajdują stabilność w relacji z osobą, która bierze na siebie
rolę „ofiary". W ten sposób przenoszą własną słabość i bezbronność na kogoś innego, nad którym
sprawują kontrolę. Nigdy nie przyznają się, że zrobiły coś złego lub że ktoś miał z ich powodu
jakieś trudności, wręcz przeciwnie: zawsze mają rację, a wszyscy inni są w błędzie. Niskie
poczucie własnej wartości jest ważnym czynnikiem w ich związkach z ludźmi, które należy
rozpatrywać w kontekście słabo rozwiniętej *tożsamości. Osoba pograniczna nie ma poczucia, że
jest tą samą osobą na przestrzeni czasu, z poczuciem wewnętrznego zakotwiczenia i względnie
wyraźnych granic wobec otoczenia. Czuje się bezbronna, krucha i zależna od obecności innych, i
właśnie ta bliskość przyprawia ją o przerażenie.
Ryzyko zbyt bliskiego kontaktu ma dla pacjentów pogranicznych różne znaczenie i pociąga
za sobą różne reakcje. Bliskość innego człowieka zagraża granicom zewnętrznym i wewnętrznym.
W pierwszym przypadku pacjent czuje się jak obiekt inwazji osoby drugiej, zaczyna się rozpadać
się i przestaje istnieć. Doznanie takie wywołuje z reguły paniczny lęk i prowadzi do *regresji
(rozdz. 16.). W drugim przypadku, osłabienie granic wewnętrznych wywołuje strach przed
naporem własnych bodźców, nienasyconych potrzeb lub niszczycielskiej agresywności. Pacjent
obawia się „złych" sił w jego wnętrzu, które mogą zniszczyć drugiego człowieka z powodu
nadmiernej bliskości. Ponadto, osoby pograniczne kierują się zasadą „wszystko albo nic" oraz
„teraz albo nigdy". Jeszcze inną przyczyną ucieczki przed bliskością są fantazje, że ktoś inny
odkryje, iż za fasadą i grą nie ma nic, tylko pustka.
Ogromna zależność od obecności innych oraz niezdolność bycia samemu sprawia, że
pacjenci pograniczni są bardzo wrażliwi na utratę kogoś bliskiego lub rozłąkę. W większości
sytuacji spodziewają się odrzucenia i często uznają nawet całkiem błahe wypowiedzi lub zdarzenia
za dowód, że ktoś pragnie z nimi zerwać lub ich porzucić. Niektórzy wolą sami odrzucić kogoś i
ten sposób zaoszczędzić sobie rozczarowań; zwykle łączy się to z dziką zemstą i niszczycielskimi
czynami i prowadzi do samospełniających się proroctw i błędnego koła, które stanowią
potwierdzenie tego, czego sami doznawali w dzieciństwie niezliczoną ilość razy. Bez psycho-
terapeutycznej pomocy rzadko rozumieją swój udział w tej grze.
Względnie wielu pacjentów pogranicznych nadużywa okresowo alkoholu i innych środków
odurzających i wpada w nałóg. Spora część alkoholiczek, to kobiety o osobowości pogranicznej,
podobnie zresztą jak wielu młodych narkomanów i „dzieci ulicy", trafiających do placówek służby
zdrowia w dużych miastach. Przyczyny nałogu u młodzieży tkwią poniekąd w jej braku poczucia
tożsamości i w pozornej wspólnocie grupy. Alkohol i środki odurzające są surogatem kontaktu z
ludźmi. Upojenie przejściowo łagodzi lęk, bezradność i poczucie braku wartości. Nałogowiec
może przez krótką chwilę czuć się prawie tak samo jak inni ludzie. Jednak z czasem poczucie
własnej wartości wykrusza się. Podobne efekty przynoszą przypadkowe stosunki płciowe,
uciekanie się do przemocy i przestępczość, która często jest konsekwencją ciężkiego i
długotrwałego nałogu. Do wielu prób samobójczych i samobójstw dochodzi w stanie zamroczenia.
Osoby pograniczne mają dobry kontakt z rzeczywistością i nie cierpią na psychozę, jednak w
skrajnych okolicznościach, na przykład w wypadku utraty bliskiej osoby lub długiej izolacji, mogą
doznawać krótkich epizodów psychotycznych, najczęściej w formie wyobrażeń paranoidalnych, że
są prześladowani lub że ktoś czyha na ich życie. Niektórzy więźniowie, u których pojawiają się
objawy psychozy, należą także do osób pogranicznych. Po opuszczeniu izolatki i poddaniu się
leczeniu ich objawy ustępują po kilku godzinach lub dniach. Jednak po powrocie do celi
symptomy wracają. W ich przypadku powodem epizodu psychotycznego jest przebywanie w
izolatce. Moim zdaniem, dla takich więźniów winno się wyznaczać inne formy kary niż
umieszczanie w izolatce. Dla więźniów z rozpoznaniem osobowości pogranicznej, którzy popełnili
poważne przestępstwa, jak zabójstwo lub gwałt, należałoby stworzyć specjalne małe oddziały.
Używanie środków odurzających, zwłaszcza środków pobudzających ośrodkowy układ
nerwowy lub halucynogenów jak LSD, może również wywołać epizody psychotyczne u
osób
pogranicznych. Niektóre z tych substancji określane mianem „bad trip", nie wywołują upojenia,
lecz silne doznania lękowe. Jeśli prowadzą do przewlekłych objawów, psychotycznych, to oznacza
to najczęściej, że pacjent jest osobą pograniczną.
Znamienną cechą ludzi o osobowości pogranicznej jest fakt, że budzą oni u otoczenia
nadzwyczaj silne i niekiedy całkiem przeciwne odczucia i reakcje. Niektórzy odbierają taką osobę
jak bezbronną sierotę, żywią do niej ciepłe uczucia i pragną jej pomagać. Angażują się niekiedy
bez reszty, biorąc na siebie rolę pomocnika, rodzica, przyjaciela lub kochanka. Ale to połączone
jest z ryzykiem taka pomoc bowiem może rozbudzić oczekiwania i nadzieje, których nie będzie w
stanie spełnić. Inni odbierają tę samą osobę jako nieznośną, wymagającą i despotyczną, którą od
razu odrzucą. Rezultat będzie ten sam w obu wypadkach: rozczarowanie, gniew i gwałtowne
oskarżenia pod adresem tego, kto tylko „pragnął pomoc".
Dlaczego ludzie o osobowości pogranicznej wzbudzają tak diametralnie odmienne uczucia?
Sądzimy między innymi, że może to być wynikiem skłonności tych pacjentów do dzielenia świata
i ludzi na dwa obozy: na aniołów i diabłów. W ich pojęciu niektórzy są tylko dobrzy, podczas gdy
drudzy są tylko źli. Przy takim podziale łatwo jest popaść w skrajność. Jest ona w gruncie rzeczy
wyrazem fantazji i projekcji, które pacjent umieszcza w innych ludziach, jednocześnie usiłując ich
kontrolować. Te *identyfikacje projekcyjne wywierają nadzwyczaj silny wpływ na otoczenie.
Osoba będąca przedmiotem idealizacji z trudnością jest w stanie oprzeć się wrażeniu, że jest
lepsza, a z kolei ktoś lekceważony nieuchronnie poczuje obniżenie własnej wartości albo będzie
częściej zwracał uwagę na swoje wady i słabości.
Z uwagi na występujące między ludźmi różnice, ważną rolę w dokonywaniu podziału
odgrywa zestaw właściwości osób, które stają się przedmiotem projekcji. Wygląda na to, że
pacjent czuje nieświadomie, kto pozwala się idealizować, a kim łatwiej jest pogardzać. To
oddziaływanie *przeniesienia i *przeciwprzeniesienia (rozdz. 8.) jest zjawiskiem dobrze znanym
na każdym oddziale psychiatrycznym, na którym leczy się takich pacjentów. Zostało ono też
szczegółowo opisane przez czołowych psychiatrów w fachowym piśmiennictwie. Podobne
*rozszczepienia i identyfikacje projekcyjne dezorientują otoczenie i narażają personel leczniczy na
działanie sił, które są w stanie zniweczyć cały proces leczenia.
Nie da się w jednym rozdziale wyjaśnić wszystkiego, co dziś wiemy na temat genezy stanu
pogranicznego, gdyż związki przyczynowe są bardzo złożone i nie do końca jeszcze potrafimy je
wytłumaczyć. Aby lepiej zrozumieć niektóre z wyżej przedstawionych zjawisk, należy wrócić do
pierwszego roku życia. Obszerne badania i doświadczenie wskazują na to, iż na początku dziecko
odbiera pozytywne i negatywne doznania w całkiem różny sposób Dobra" pierś, która daje
dziecku mleko, zapewnia ciepło i kontakt budzi uczucia przyjemne, podczas gdy „zła" pierś
wywołuje frustrację, lęk i gniew. Te dwie piersi stanowią dwa całkiem odrębne wewnętrzne
obrazy. W analogiczny sposób dziecko odczuwa samo siebie jako „dobre" lub „złe". Jeśli dziecko
rozwija się prawidłowo, to po jakimś czasie dochodzi do połączenia tych dwóch uczuć kie-
rowanych do tej samej osoby. Inaczej mówiąc, dziecko stopniowo uczy się wyrażać gniew wobec
osoby, którą kocha i od której jest zależne, i jednocześnie traktować siebie jako grzeczne (dobre)
albo niegrzeczne (złe), zależnie od okoliczności.
Wiele wskazuje na to, że u przyszłego pacjenta pogranicznego w relacjach z matką dochodzi
do zakłóceń, które uniemożliwiają zlanie się tych dwóch wizerunków samego siebie i innych. Te
wewnętrzne „obrazy" albo doznania naładowane są intensywnymi -pozytywnymi i negatywnymi -
uczuciami i tkwią w nieświadomości jako oddzielone od siebie fragmenty. Ulegają one
pobudzeniu, kiedy na przykład ktoś staje się dla pacjenta bliski lub nabiera szczególnego
znaczenia.
Wyrażając się metaforycznie i w wielkim uproszczeniu, możemy powiedzieć, że w
niesprzyjających okolicznościach „negatywne" obrazy stapiają się w jedną całość, budząc u osoby
pogranicznej przekonanie, że jest tylko zła lub bezwartościowa. Niewielu może na długą metę
pogodzić się z takim pojmowaniem samego siebie. Jedynym wyjściem w wypadku nasilenia się
złych i nienawistnych uczuć jest ich projekcja na zewnątrz. Obiekt lub obiekty projekcji
postrzegane będą wyłącznie jako złe i jako źródło wszelkich trudności. Projekcja usprawiedliwia
także pogardę i złość pacjenta, który teraz zamienia się w agresora. Z punktu widzenia psycho-
logicznego dodatkowy zysk pacjenta polega na tym, że jego „pozytywne obrazy" pozostają
nienaruszone, podkreślając dodatkowo jego wyższość i suwerenność. Projekcji mogą także ulegać
obrazy pozytywne. Pacjent idealizuje jakąś osobę, wyznaczając jej w swojej wyobraźni rolę
wiernego przyjaciela, kochanka, matki lub ojca, podczas gdy sam uważa się za bezbronnego i
pozbawionego wszelkich wartości. Taka sytuacja także nie trwa długo, albowiem wcześniej czy
później okazuje się, że nierealistyczne oczekiwania pacjenta nie mogą zostać spełnione, kończy się
to więc nieuchronnym rozczarowaniem. Wyidealizowana osoba spada sromotnie z piedestału i jest
traktowana jako oszust i zdrajca.
Stosunek do samego siebie i otoczenia oscyluje u wielu pacjentów między pojmowaniem
siebie jako ofiary i jako agresora, między pragnieniem bliskości a odrzucaniem, między miłością a
nienawiścią. Ta huśtawka nastrojów - idealizowania i okazywania pogardy - jest dla większości
całkowicie niepojęta i na daleką metę niezmiernie uciążliwa. Te na pozór niezrozumiałe zjawiska
stają się zrozumiałe, jeśli przyjrzymy im się z bliska. Pomiędzy pierwszym i trzecim rokiem życia
odchodzimy stopniowo od zależności od matki, usamodzielniamy się i osiągamy względną
niezależność (rozdz. 3.). W normalnych warunkach pozytywne i negatywne „obrazy" matki
zlewają się w jeden, w którym jest ona zarówno dobra, jak i zła. Dziecko również odkrywa
obecność tych przeciwnych uczuć w sobie. Innymi słowy, uświadamia sobie, że jest w stanie
ż
ywić ambiwalentne uczucia do tej samej osoby, że może ją nieraz kochać, a nieraz jej
nienawidzić. Ten warunek musi zostać spełniony, musi się tak stać, abyśmy w wieku około trzech
lat mogli zachować w naszym wnętrzu pełny obraz matki i innych osób, nawet kiedy ich nie ma w
pobliżu. W języku fachowym nazywa się to *stałością obiektu. Aby taki, prawidłowy, rozwój był
możliwy, dziecko powinno doświadczać dostatecznego poczucia bezpieczeństwa, a mają mu je
zapewniać bliskie osoby, oraz musi czuć, że jest w stanie przewidywać przyszły bieg wypadków i
ż
e ilość przeżyć pozytywnych góruje nad ilością doznań negatywnych.
Wiele wskazuje na to, że u osób ze stanem pogranicznym część tych wymogów nie została
spełniona w tej fazie życia. W ich odczuciu, rodzice lub opiekunowie nazbyt często przechodzili
nagle od dobroci do złości, od miłości do odrzucenia, od obecności do nieobecności. Należy tu
zaznaczyć, że doznania dziecka kształtowane są nie tylko przez rzeczywiste postępowanie
rodziców, lecz także przez jego własne emocje rzutowane na rodziców. Niemowlę, które się pieni
z wściekłości, może w danym momencie odczuwać matkę jako rozwścieczoną i wyobrażać sobie,
ż
e jest straszną czarownicą. Jeśli matce uda się je uspokoić i zadowolić jego potrzeby, kiedy je
przytuli i pocieszy, to obraz wiedźmy zniknie bezpowrotnie. Natomiast jeżeli matka nie potrafi
zneutralizować tej projekcji, na przykład, ponieważ sama nie czuje się bezpieczna, boi się, jest
chora lub brak jej oparcia, to „czarownica" będzie nadal żyć w sercu dziecka, nawet jeśli matka
jest z gruntu osobą dobrą. Następstwa będą jeszcze poważniejsze, jeśli rodzice - sprowokowani
krzykiem lub gniewem dziecka - sami zareagują złością, odrzuceniem lub fizyczną przemocą.
Osoby pograniczne nie osiągnęły stałości obiektu, co wyjaśnia ich ogromną wrażliwość i lęk
przed stratą i rozłąką. Jeśli ważna dla nich osoba nie znajduje się w pobliżu, to wydaje im się, że
ona po prostu me istnieje. Rozumują niejako według zasady „co z oczu, to i z serca". Cecha ta ma
doniosłe znaczenie dla sposobu prowadzenia psychoterapii z tymi pacjentami, między innymi sesje
psychoterapeutyczne nie powinny odbywać się zbyt rzadko.
Leczenie pacjentów ze stanem pogranicznym jest dziś jednym z najbardziej śmiałych
przedsięwzięć służby psychiatrycznej. Jak wspomniałem na wstępie, stan pograniczny nie jest
chorobą w sensie medycznym, ani reakcją wywołaną daną sytuacją, lecz głębokim, przewlekłym
zaburzeniem osobowości, które sięga korzeniami do wczesnego dzieciństwa. Zrozumiałe, że
ś
rodki psychotropowe z reguły niewiele tu pomagają. Stosując je, ryzykujemy, że część pacjentów
będzie nadużywać tabletek i w ten sposób manipulować przebiegiem leczenia i personelem.
Wyjątek stanowią tu leki neuroleptyczne, które skutecznie łagodzą objawy epizodów psychotycz-
nych.
Pacjenci, którzy znaleźli się w krytycznych sytuacjach życiowych, na przykład strata bliskiej
osoby, czyny autodestrukcyjne lub nałóg, wymagają zwykle całodobowego lub dziennego pobytu
na oddziale. Leczenie, jeśli ma przynieść jakieś efekty, to winno być dobrowolne i trwać co
najmniej od trzech do sześciu miesięcy. Oddziały takie winny mieć dobrze wykształcony i
doświadczony personel i funkcjonować na zasadzie *społeczności leczniczej, która łączy w sobie
właściwości terapii środowiskowej, grupowej i indywidualnej, a w niektórych przypadkach nawet
terapii rodzinnej. Bezwzględnie konieczna jest także analiza wpływu *rozszczepienia i *projekcji
pacjentów na otoczenie. Tak zorganizowane leczenie może pomóc pacjentom w poprawie swego
ż
ycia i stosunku do innych.
Dziś wiemy, że u niektórych pacjentów można dokonać gruntownej i trwałej zmiany
osobowości, wzmocnić ich poczucie własnej wartości i ustabilizować stosunek do otoczenia;
warunkiem jest długotrwała i intensywna psychoterapia (rozdz. 8.). Z uwagi na brak *stałości
obiektu i silny lęk przed rozłąką, psychoterapia winna zasadniczo być kontynuowana przez wiele
lat, z dwiema, trzema sesjami tygodniowo. Stawia to terapeutom wysokie wymagania, ponieważ
są oni podczas terapii wystawieni na gwałtowne projekcje ze strony pacjentów. Psychoanaliza
klasyczna nie odpowiada większości tych pacjentów, przynajmniej na początku.
Główny problem polega jednakże na tym, że wielu pacjentów przerywa leczenie, nim
zacznie ono skutkować i zanim wywiąże się sojusz między pacjentem a terapeutą. Leczenie
psychiatryczne jest bezskuteczne także wtedy, gdy pacjent ma wyraźne cechy aspołeczne lub skłonności
przestępcze, czyli jeśli odznacza się osobowością nieprawidłową.
Omówiłem problem stanu pogranicznego tak szczegółowo, gdyż jest to obszar do tej pory
niezbyt znany, a zarazem dotyka on problemów, które są wspólne dla wszystkich ludzi. Ostatecznie
wielu z nas przejawia skłonności do gwałtownego zmieniania sposobu postrzegania siebie i innych.
Każdemu zdarza się - zwłaszcza gdy czuje na sobie silną presję - że myli własne uczucia z
uczuciami innych osób lub oskarża kogoś o coś, do czego sam nie chce się przyznać.
Manipulowanie innymi ludźmi, wywieranie nacisku dla osiągnięcia określonych celów lub
działanie impulsywne to kwestie, które nie są nikomu obce. I sprawa najistotniejsza: wszyscy
reagujemy silnie na utratę lub rozłąkę, zwłaszcza jeśli dotyczy to kogoś bliskiego. Ciekawe, iż
wielu naszym dążeniom, naszej tradycji i instytucjom przyświeca cel, aby właśnie obronić się
przez rozłąką, uchronić przed zawodem lub uniknąć nieprzewidzianych sytuacji. Jest to także próba
zachowania równowagi między bliskością a dystansem.
Pacjent ze stanem pogranicznym, rozdarty między uczuciem miłości i nienawiścią,
pragnieniem bliskości a odrzuceniem, prowadzi podobną walkę, lecz tylko bardziej rozpaczliwą, jej
celem jest utrzymanie kruchej równowagi między lękiem przed utratą a lękiem przed
obezwładnieniem, ujarzmieniem i unicestwieniem.
ROZDZIAŁ 16
Dziewczyna z anoreksją
Dla zilustrowania typowych cech dziewczyny cierpiącej na anoreksję nerwową i równocześnie
na stan pograniczny posłużę się kilkoma fragmentami zapisu sesji psychoterapeutycznych, podczas
których pacjentka - nazwijmy ją Kari - opowiada o dzieciństwie i swoich problemach.
Kari ma 20 lat i jest jedynaczką. Z usposobienia i wyglądu robi wrażenie dziecinnej i
zarazem rozwiniętej nad wiek. Jej nastrój ulega gwałtownym zmianom, które Kari ukrywa za
stereotypowym uśmiechem. Dziewczyna jest zdolna i wysławia się z łatwością. Opisując swoje
dzieciństwo, Kari przedstawiła ojca jako człowieka chłodnego i niesłychanie wstrzemięźliwego,
który nigdy nie przejawiał uczuć i nie rozmawiał o sprawach osobistych. Czasami strasznie się
denerwował. Odznaczał się skrajną pedantycznością, ascetyzmem i oszczędnością. Chodził w
starym, wyświechtanym ubraniu, niewiele jadał i właściwie w ogóle nie interesował się jedzeniem.
Jego życie codzienne było sformalizowane i skrupulatnie rozplanowane. Prowadzenie domu i
zajmowanie się córką pozostawiał żonie. Kari nigdy nie czuła więzi z ojcem. Matka była jego
diametralnym przeciwieństwem; żywa i towarzyska, chętnie nawiązywała kontakty z ludźmi.
Jednak widać było, że jest sfrustrowana małżeństwem i dość nerwowa. Kari opisała ją jako zmienną
i uległą. Łatwo było ją do wszystkiego nakłonić, nigdy nie potrafiła niczego odmówić. Nigdy też się
nie złościła, lecz zawsze przybierała minę męczenniczki. Od dziecka Kari zaspokajała potrzeby
towarzyskie matki. Kiedy Kari chorowała, matka stawała się jeszcze bardziej nerwowa, dręczyły ją
wyrzuty sumienia i poczucie winy. Matka starała się zawsze zachować szczupłą sylwetkę, lecz bez
skutku. Kari pamiętała, że kiedy była dzieckiem, w domu mówiło się dużo o jedzeniu. Matka
nienawidziła gotować.
Rodzice powiedzieli jej później, że właściwie pragnęli mieć chłopca i przez wiele lat po
urodzeniu nazywali ją Petter. Kari sama używała tego imienia przez wiele lat i zawsze chciała być
chłopcem. Kiedy była mała, była lękliwa i bała się ciemności. Do piątego roku życia ssała palec, a
potem obgryzała paznokcie. W wieku szkolnym płatała figle i rozrabiała, wdrapywała się na
drzewa, grała w piłkę z chłopcami. Zauważyła też, że łatwiej nawiązuje kontakt z ojcem, kiedy jest
ubrana w dżinsy, niż kiedy ma na sobie spódniczkę. Wcześnie nauczyła się ukrywać swoje uczucia
za maską uśmiechu. „Udawałam, że nic a nic nie czuję". Nauczyła się także szybko różnych
chwytów dla zatuszowania swojej niepewności. W domu zachowywała się krnąbrnie i na przekór
matce zazwyczaj dopinała swego.
W okresie dojrzewania przeżywała poważny kryzys. Kontakty z rówieśnikami zaczęły jej
nagle nastręczać wiele trudności, czuła się inna niż pozostałe dziewczęta, które zwierzały się sobie
ze swoich sekretów, i odnosiła wrażenie, iż chłopcy nie zwracają na nią uwagi. W tym okresie po
raz pierwszy stała się świadoma swojego ciała i wyglądu i z zażenowaniem stwierdziła, że jest za
gruba. Nie chciała już spożywać posiłków razem z rodzicami, lecz jadła sama w kuchni. Kiedy
miała 16 lat, straciła swoją jedyną prawdziwą przyjaciółkę. Potem niechętnie wychodziła z domu,
zaczęła się jąkać i chodzić na wagary. Zamykała się w toalecie i podrabiała zwolnienia lekarskie.
W wieku 18 lat połknęła zbyt wiele tabletek nasennych, żeby uwolnić się od szkoły, co jej się -
przynajmniej na pewien czas - udało. Podczas następnych lat wielokrotnie podejmowała próby
samobójcze - na pokaz. Po ukończeniu szkoły nie potrafiła utrzymać się na żadnej posadzie dłużej
niż przez kilka tygodni.
Anoreksja pojawiła się nagle, gdy miała 16 lat, w czasie ferii wielkanocnych, pojechała
wówczas z grupą koleżanek z klasy w góry. Pewnego dnia, podczas wspólnej gimnastyki, Kari
wydało się nagle, że koleżanki są ze sobą zżyte i zgrane i poczuła się obco. Uderzyło ją też, że
koleżanki przypominają jej matkę. Ogarnęło ją zażenowanie i zmieszała się. Tego wieczoru nie
tylko nie rozebrała się przed pójściem do łóżka, lecz nawet nałożyła na siebie sweter i czapkę. Po
powrocie do domu odczuwała silną zależność od matki. Po raz pierwszy zaczęła mówić do niej
„mamo" i jednocześnie przestała prawie w ogóle jeść. Dotychczas zawsze dopisywał jej apetyt
lecz teraz po każdym posiłku doznawała wyrzutów sumienia. Usiłowała więc nie jeść wcale albo
możliwie jak najmniej Kiedy głód jej szczególnie dokuczał, dawała za wygraną i rzucała się
łapczywie na jedzenie. Następnie dławiła ją wściekłość na samą siebie, którą starała się
wyładować na innych. Dostawała ataku furii, rzucała przedmiotami. Ciągle myślała o swojej
smukłej i powszechnie lubianej przyjaciółce, którą straciła. Wpadła na myśl, że jeśli się będzie
odchudzać, to stanie się taka jak ona. Stopniowo odkryła, że odchudzanie irytuje i prowokuje
matkę. Po kryjomu cieszyła się z tego.
Trudności z jedzeniem i próby samobójcze spowodowały, że kilkakrotnie przebywała krótko
w szpitalu, między innymi na oddziałach ogólnych. Leczenie to nie przyniosło jednak trwałych
rezultatów. Kari nie mogła się zmusić do jedzenia razem z innymi osobami, a kiedy to robiła,
odnosiła wrażenie, jakby ktoś obracał nożem w jej piersi. Dręczył ją lęk, myśli natrętne, a od czasu
do czasu wybuchy wściekłości. Po pewnym czasie pojawiły się inne natręctwa: każdego dnia
musiała sprzątać, myć i szorować mieszkanie w zawrotnym tempie. Po kilku latach została
umieszczona na oddziale psychiatrycznym, gdzie zaproponowano jej psychoterapię - dwa razy w
tygodniu.
Na jednej z pierwszych sesji opisała, co czuje po jedzeniu. Była przekonana, że jej ciało
rośnie jak ciasto drożdżowe. Czuła jednocześnie, że coś w środku otacza ją jak mur, wydawało się
jej, że słyszy głos, który mówi, że jeśli będzie jeść, to wszyscy ją odrzucą i pozostanie sama jak
palec. Głos ten brzmiał zniewalająco i nie mogła się mu oprzeć. Kiedy sprzeciwiała się temu
głosowi, ogarniało ją uczucie, że zmarnowała sobie życie. Czuła wtedy, że w takim razie musi
zniszczyć wszystko innym, wywrzeć zemstę na całym świecie, miotać się i szaleć.
Po wprowadzeniu ścisłego reżymu w przyjmowaniu posiłków, zgodnie z którym inni
decydowali, co ma jeść, oraz zdecydowaniu, że w trakcie jedzenia towarzyszyć jej będzie
pielęgniarka, głosy ucichły po kilku dniach. Stopniowo nauczyła się nazywać swoje uczucia,
zamiast rozgrywać je w działaniu. Przyznała, że dawniej nie umiała wyrażać swoich uczuć
słowami. Powiedziała, że dawała się ponieść złości, aby inni ją mogli powstrzymać i wskazać jej
inną drogę. Dotychczas nikomu nie udało się jej powstrzymać. Wszyscy byli niezdecydowani i
Kari doskonale to rozumiała. Podobnie było z jej próbami odebrania sobie życia. „W zasadzie, to
przecież chcę żyć, ale nie tak. Właściwie mówię: zróbcież coś". Dotychczas nikt niczego nie
uczynił. Dopiero teraz terapeuci pozbawili ją odpowiedzialności i odebrali jej możliwość wyboru.
Był to zdecydowanie punkt zwrotny. Kari mogła teraz mówić, zamiast zachowaniem wyrażać
swoje uczucia. Spotkała się ze stanowczością i wolą pomocy, wyrażoną w działaniu przez lekarza i
pielęgniarkę. Razem starali się nazwać przeciwstawne uczucia, jakie obecnie żywiła.
Zatrzymajmy się w tym miejscu na moment i zastanówmy się nad kwestią odpowiedzialności
pacjentów o osobowości pogranicznej Czy pozbawianie ich odpowiedzialności w ten sposób jest
słuszne? Można by powiedzieć, że Kari - podobnie jak inni pacjenci - „ucieka" od odpowiedzialności i
wyboru. Ujawniło się to wyraźnie w *regresji Kari, to znaczy w jej dziecinnym sposobie reakcji. Za
każdym razem, kiedy jej stan się pogarszał, czuła się jak bezradne dziecko, które woła: „Mamo, mamo!"
Wiele razy mówiła, że chce od wszystkiego uciec, zwłaszcza od podejmowania decyzji i brania na siebie
odpowiedzialności. Raz przyznała: „Chodzi mi po głowie myśl, żeby stać się znowu malutkim dzieckiem,
bo nie mam siły być dorosłą". Innym razem wyraziła to tak: „Mam ochotę zagrzebać się zupełnie sama w
sobie - to takie cudowne. Zapominam wtedy, że są inni ludzie, że są rzeczy, które powinnam zrobić...
Chciałabym, żeby na świecie nie było innych ludzi".
Leczenie niektórych pacjentów pogranicznych wymaga w pierwszej kolejności wyznaczenia
ś
cisłych granic zachowania i warunków leczenia, Jest to istotne przede wszystkim w przypadku
pacjentów przejawiających silne skłonności do czynów autodestrukcyjnych i do rozgrywania uczuć w
działaniu. Istotne jest jednak, aby pacjent dostrzegł wokół siebie szczerą wolę niesienia mu pomocy i
chęć zrozumienia. Równie ważne jest, aby personel nie brał na siebie odpowiedzialności za całość życia
pacjenta podczas jego pobytu w szpitalu. Skoro tylko poczuje się on na siłach, należy mu stopniowo
przywracać możliwość dokonywania wyboru i brania na siebie odpowiedzialności.
Podczas trzech pierwszych miesięcy terapii najsilniej dochodził do głosu stosunek Kari do matki,
co również znalazło odzwierciedlenie w *przeniesieniu do terapeuty w postaci okazywanej mu czasami
irytacji czy też gniewaniu się na niego (rozdz. 8.). W czasie jednej sesji Kari wydawało się, jakby
terapeuta krępował jej ręce i nogi, pozbawiając ją możliwości rozwoju. Odnosiła wrażenie że wszystko
o czym mówi, terapeuta przekłamuje i „przerabia na własne kopyto”. „Zupełnie jak u nas w domu.
Czuję, że z twojego powodu nie ma nic dobrego we mnie, ani w moich uczuciach, myślach czy w tym, co
chcę powiedzieć. Daję za wygraną, a potem jestem na ciebie wściekła. Nie chcę mieć jeszcze jednej
matki! Mam tego dosyć! Chcę tę matkę, którą mam, ale chcę mieć do niej inny stosunek. Chciałabym,
ż
eby nie patrzała na mnie jak na małe dziecko, które wciąż potrzebuje pomocy. Nigdy nie miałam
najmniejszej szansy, żeby sama dać sobie radę".
Przy różnych okazjach mówiła z odrazą o „lepkiej" intymności matki i jej zwyczaju
obejmowania każdego. Ponadto Kari reagowała na to, że matka tak bardzo interesuje się jej
ciałem. Zawsze kręciła się w pobliżu, kiedy córka się ubierała lub rozbierała. Kari reagowała
gwałtownie na nagość matki i podczas jednej sesji powiedziała: „Wydaje mi się, że mama, kiedy
jest rozebrana, ma tak strasznie nagie ramiona i nogi. Czuję, jakby coś chciało mnie porwać, coś
podobnego do ośmiornicy. Okropnie się boję takich ramion. Ale zarazem pragnę, aby te ramiona
ośmiornicy mnie nie puszczały. Jest tyle we mnie sprzeczności, chcę dwóch różnych rzeczy na raz.
Tak bywa często i wtedy nie wybieram niczego".
Później na pierwsze miejsce w terapii wysunął się jej stosunek do ojca, zwłaszcza kiedy
terapeuta postawił jej ostrzejsze wymagania. Kari uważała, że terapeuta nie pozwala jej się cieszyć.
Jednocześnie stwierdziła, że jej ojciec nigdy nie potrafił zaakceptować żadnego przejawu radości. Dla
niego istniała tylko praca i obowiązek. Na jednej z sesji wydawało jej się, że terapeuta jest na nią
zły: „Dla mnie nie jesteś żywym człowiekiem, tylko patykiem albo tyczką, czymś wywróconym do
góry nogami, czymś, co jest wysokie, zimne i paskudne".
Po jakimś czasie doszły do głosu nieświadome impulsy i fantazje, między innymi pragnienia
kazirodcze, które u osób o strukturze bardziej nerwicowej są głęboko wyparte. Pewnego razu
powiedziała: „Nie chcę, by było tak, że tylko ja sama uważam, że twoja pomoc jest dobra. Ty też
tak musisz myśleć". Kiedy terapeuta z wahaniem powtórzył to zdanie, dodała: „W takim razie
muszę się tak czy owak z tobą przespać? To brzmi głupio, choć niekiedy tak sobie myślę". Przez
cały czas trzymała głowę odwróconą i robiła długie przerwy. Terapeuta powtórzył ponownie
pytającym tonem to, co po-wiedziała Kari. „Tak, chciałabym doprowadzić ciebie do tego, żebyś
chciał ze mną pójść do łóżka, a wtedy dałabym ci kosza. Okazałoby się, że nie tylko ja muszę bez
przerwy prosić. Fajnie byłoby zobaczyć, jak stajesz się mały!" Terapeuta: „To by się tobie
podobało?" Kari: „Tak, w każdym bądź razie to fajna myśl, świetna myśl. Gdybym znała jakiś inny
ś
rodek, może bym się nim posłużyła, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy". Terapeuta:
"Wygląda na to, że według ciebie pacjent to coś gorszego". Kari. „Tak, coś w rodzaju
niemowlęcia, które bez przerwy woła swoją mamusię. Staję się jeszcze bardziej bezsilna. Dawniej
byłam bezradna, ale teraz robię się jeszcze bardziej bezradna! Nie mogę tak w nieskończoność
tłamsić w sobie tylu spraw".
Później podczas tej samej sesji: „Chciałabym, żebyś myślał, ze wyglądam inaczej, że jestem
równie ładna jak inne dziewczyny. W zasadzie podobnie jest z ojcem, okropnie chcę z nim pójść
do łóżka, żeby go odebrać matce". Terapeuta zapytał, czy miewała wcześniej takie myśli. „Tak,
wiedziałam o tym w głębi serca, ale nigdy nikomu o tym nie mówiłam. To łączy się też z tym, że
ojciec jest większy i grubszy ode mnie". Terapeuta: „Chcesz mnie doprowadzić do tego, żebym
zechciał się z tobą przespać, i potem dasz mi kosza. Ale z ojcem naprawdę chciałabyś pójść do
łóżka?" Kari: „Tak, z ojcem tak, muszę to zrobić. Przecież on ukrywa wszystkie swoje uczucia i
dlatego powinien je w końcu okazać, w praktyce. Dobrze mamie tak! Miałaby wreszcie powód,
ż
eby płakać i rozczulać się nad sobą". W tym miejscu Kari wyraziła głęboką pogardę dla matki i jej
ustawicznych narzekań: „To, co jest ohydne u matki, widzę także w sobie".
Na późniejszej sesji oświadczyła: „Jestem w pierwszym rzędzie taką, co musi mieć ludzi na
własność, jak matka. Jeśli to niemożliwe, to wolę zupełnie spasować. Jeżeli mam kogoś na
własność, to mogę go ranić i zadręczać. Ale kiedy nie ma przy mnie nikogo, to i tak się boję tego,
ż
e jestem w stanie ranić ludzi. Gdybym miała ciebie na własność, robiłabym z tobą to, co mi się
podoba. Matki używałam w pierwszym rzędzie do tego, by ją dręczyć i się na niej mścić". Na
kolejnym posiedzeniu stwierdziła: „Wydaje mi się, że gdybym kogoś zabiła, nie miałabym
większych wyrzutów sumienia, niż gdybym zjadła kromkę chleba. W gruncie rzeczy mogłabym
spokojnie i z zimną krwią zabić człowieka. Życie ludzkie nie znaczy dla mnie więcej niż jedzenie".
Później pojawił się wątek jej niesamowitej żarłoczności. Odczuwała nienasyconą potrzebę
czegoś, czego nie rozumiała, i co na dobrą sprawę nie miało nic wspólnego z jedzeniem. Myślała
ż
e jeśli zje cały świat, to się nasyci, poczuje się bezpieczna i zadowolona. W czasie jednego
spotkania powiedziała na przykład: Mam ogromną ochotę na jedzenie, ale na pewno zrobi mi się
niedobrze będę musiała wszystko zwrócić, żeby znowu jeść i żeby potem być absolutnie pustą -
nie tylko w brzuchu, lecz w sercu i w głowie. To musi zacząć się w brzuchu, bo wszystko zaczyna
się u mnie w brzuchu".
Podczas następnej sesji opowiedziała, że po jedzeniu chciała jeszcze więcej, ale nie jedzenia,
lecz kontaktu, uwagi i miłości. Pewnego razu pojawiły się myśli natrętne na temat czynności
fizjologicznych: „Mam takie dziwne myśli, że to, co we mnie wchodzi, tam zostaje i nie wychodzi".
A innym razem: „Mam ochotę wsadzić wszystko w siebie, tak żeby zniknęło bez reszty".
Innym wątkiem były sadystyczne fantazje dotyczące ważnych osób: matki, ojca, terapeuty i
ludzi, od których czuła się uzależniona. Raz wyobrażała sobie, że zabiła terapeutę nożem do kraja-
nia chleba. Zbiegło się to z okresem, w którym nękały ją sprzeczne uczucia, miała wątpliwości, czy
poddać się, czy przystąpić do ataku. Jednocześnie stwierdziła, że żadne wyjście nie mogło być
wzięte w rachubę. Te sadystyczne fantazje osiągnęły maksymalny poziom podczas sesji, na której
mówiła o potrzebie zemsty, o starciu terapeuty w proch, o pokrajaniu go na drobne kawałki.
Pragnęła zobaczyć, jak z niego i innych ludzi leje się krew. Chciała wszystkich powiesić na krzyżu
i przybić ich gwoźdźmi. Pragnęła zjeść wszystko, co w nich było, i chciała, żeby ich bolało.
Przedstawiła to z makabrycznymi detalami, kończąc tak: „Boże drogi, czuję to w sobie tak silnie,
ż
e chyba postradałam rozum. Pewnie tak, bo jak widzę tę ohydę dokoła siebie, to chce mi się
wymiotować". Oczy jej błyszczały, stukała nogami w podłogę, gdy mówiła, że terapeuta będzie
wisiał na krzyżu dłużej niż ktokolwiek inny. Opisywała, jak utnie mu uszy, a potem nawlecze je na
skakankę i będzie na niej skakać. „Mój sadyzm i pragnienie okrucieństw nie znają granic". Nieco
później podczas sesji stała się jakby nieobecna: „Ja to nie ja, a ty to nie ty, ten pokój to też nie ten.
Ty nie jesteś mężczyzną, ja nie jestem kobietą. W każdym razie nie chcę być taka, jaka jestem. Nie
chcę mieć tego ciała. Nie czuję, że to moje ciało. Przyjemności nie powinny istnieć, nie mają
prawa. Głowa, nogi, ciało i moja przyjemność jakoś się ze sobą nie łączą".
W czasie innej sesji wskazała na zależność między seksualnością a agresją: „W zasadzie
czuję się jak ktoś, kogo trzeba wysmagać batem, żeby w ogóle miał orgazm. Ale dlaczego tak jest,
dlaczego muszę dręczyć i dokuczać?" I odpowiedziała sama: Czuję straszliwą potrzebę dokonania
zemsty na matce dlatego, że mnie urodziła. Zrobiła to z przekory, ze złości, żeby być wstrętną.
Myślę, że ojciec śpi z matką, żeby być dla niej niedobry, żeby jej zrobić coś okrutnego".
Kari bała się wielokrotnie, że jej żarłoczność doprowadzi ją do czegoś niesamowitego,
czegoś, co ją zasmuci chciała sama decydować o czynnościach swojego ciała, o swoich uczuciach,
pragnęła uporać się z czymś co nikomu się nie udało. Powróciła do tych urojeń wielkościowych na
jednej z sesji, na której powiedziała, że jeśli nie potrafi pracować więcej od wszystkich innych i
jeśli nie dokona rzeczy wyjątkowych, to wszystko jest pozbawione sensu. Kierowała się zasadą
„wszystko albo nic". Dlatego też musiała, na przykład, wszystko robić szybciej od innych. W
efekcie, nieustannie doznawała niepowodzeń i w końcu przestała próbować. Na innym spotkaniu
powiedziała, że jej agresja i przekora jest przykrywką poczucia słabości. W końcu stwierdziła:
„Najlepiej byłoby, gdybym została cesarzem panującym nad wszystkimi innymi cesarzami".
„Chcę być bogiem nad wszystkimi, to jest dla mnie bardzo dużo, choć jednocześnie chcę sobie
poradzić z tym sama, poradzić sobie z tym wszystkim!" Nie znosiła tego
,
że bliskie osoby nie
dostrzegają lei niezwykłości, a jedynie słabość jej systemu. „ Jestem zła, że nie mogę robić
wszystkich tych rzeczy od razu, tak jakbym chciała. Jeśli tylko pomyślę o jednej sprawie, którą
muszę załatwić, to z miejsca pojawia się tysiąc innych". Na jednej z sesji zwierzyła się:
„Najbardziej chcę być chuda jak szczapa, niesamowicie mądra i bystra. Dlatego tak mi okropnie
trudno zaakceptować fakt, że jestem taka sama jak inni". Stopniowo zaczęła rozumieć, że
najbardziej boi się własnej słabości i zależności od innych. „Jeśli przestanę być przekorna, to stanę
się ogromnie słaba". Kari zdała sobie sprawę, jak bardzo było dla niej ważne, aby nie być od
nikogo zależną i postępować tak, aby inni stali się zależni od niej.
Co mogło leżeć u podłoża jej lęku przed słabością i zależnością, lęku ukrywanego za
parawanem agresywnej postawy oraz rekompensowanego urojeniami wielkościowymi i żądzą
władzy? Podczas pewnej sesji powiedziała: „Rozumiesz, jestem zupełnie sama, wszyscy mnie
odrzucili, już nie mogę nikomu nic dać". Kiedyś we śnie, miała wrażenie, że jest Żydówką, że jest
poza nawiasem, że jest inna. Czuję, ze wszyscy pozostali są w jakiś tam sposób razem i dzielą się
wspólnymi rzeczami". „Niekiedy wydaje mi się, że to z czystej zemsty chcę tego, czego nie
dostałam, kiedy byłam mała”. Gdy terapeuta zapytał, czego jej brakowało, odparła: Pilnowali
tylko, żebym nie jadła tego czy tamtego". Płacząc, przyznała: „Nic innego nie robili, tylko dawali
mi rzeczy". Brakowało jej ojca, z którym nigdy nie nawiązała bliższej więzi: „Ojciec też mi był
wtedy czasami potrzebny. Jedyny raz, kiedy poczułam, że mam ojca, to było wtedy, gdy
wymierzył mi policzek - wtedy raczył się pojawić! W zasadzie to było coś niesamowitego! Matka
zawsze była w pobliżu, uważała, że robi dla nas wszystko. W domu nie było nikogo, kto mógłby
powiedzieć «nie», matka nie potrafiła ani razu się sprzeciwić".
Podczas jednego spotkania Kari wiele mówiła o tym, do jakiego stopnia *symbiotyczny
stosunek do matki wprowadził zamęt w jej poczuciu tożsamości: „Gdy przebywam razem z
dziećmi, automatycznie odgrywam rolę matki, jedną ręką mogę uderzyć, a drugą pogłaskać.
Muszą mnie zaakceptować taką, jaką jestem, dokładnie tak, jak to robiła mama. Ona nie biła
rózgą, biła uczuciami. Jeśli nie uda mi się stworzyć więzi z dzieckiem, to odpycham je od siebie i
traktuję jak powietrze. Jednocześnie śmiertelnie się boję, że dziecko mnie opuści, że zostanę sama
i porzucona. Boję się, że dziecko już nigdy nie wróci. Co mam u licha zrobić, żeby zrozumieć
różnicę, że to jest dziecko, a to jestem ja?"
Kari komentowała też swoje nieudane próby podjęcia pracy zarobkowej: „W pracy
umierałam ze strachu przed wszystkimi, zwłaszcza przed kobietami, które przypominały mi
matkę. Topniałam jak wosk, jakby przede mną stała matka. Wszystkie moje uczucia mówiły mi,
ż
e to jest ona. Nie odpowiadam oczekiwaniom matki, ale muszę do nich dorosnąć. Ona chce być
szczupła - a według własnych wyobrażeń taką nie jest. Zawsze awanturowała się i piekliła, żeby
schudnąć, i żebym ja schudła. Żebym ja mogła być nią". I później: „Już nie wiem, czy jestem
sobą czy mamą. Jestem pełna myśli, znaczeń i uczuć matki. Nie wiem, co to jest, ale to mnie
przeraża".
Kari opisała dalej trudności okresu dojrzewania i zamęt, jaki poczuła w stosunku do matki,
rówieśników i do samej siebie. „Wieczorami, kiedy wydaje mi się, że ważę dwadzieścia kilo
więcej, jestem święcie przekonana, że mam ciało matki. Widzę kogoś innego, choć z moją głową.
Uczucie to jest tak silne, że właściwie już siebie nie dostrzegam. Wtedy rodzi się tak silna
nienawiść do mojego ciała, że mogłabym je całkowicie zniszczyć. Kiedy jem, to w zasadzie
nakładam swoją głowę na ciało matki, a gdy mam ciało matki, to nie potrafię wyjść na ulicę lub
coś zrobić".
To zaburzenie tożsamości jest osią trudności i objawów Kari. Lękała się głównie tego, co
mogło ją uzależnić od innych: słabości, samotności, żarłoczności i przyjemności, wszystkiego, co budziło
takie uczucia i zagrażało jej kruchej jaźni rozpadem. Anoreksja była także próbą obrony przed
*symbiozą i „ośmiornicą" oraz usiłowaniem znalezienia swego rodzaju samodzielności. Lecz upór i
przekora zamknęły ją w nowej formie zależności. Wyglądało również na to, że Kari w stosunku do
małych dzieci zachowywała się podobnie jak jej matka; stawała się „ośmiornicą", która nie chciała
puścić „ofiary".
Jej anoreksja i natręctwa były rozpaczliwą walką, próbą kontrolowania swojego ciała i
kobiecości, przyjemności i żarłoczności. Było to jednak rozwiązanie regresywne, ucieczka od świata
ludzi dorosłych, w którym nie dawała sobie rady i w którym czyhało wiele niebezpieczeństw. Była to
też ucieczka od kobiecości, czyli od upodobnienia się do matki. W postawie Kari uwidoczniła się także
ambiwalencja, pojawiły się skłonności regresywne - chęć powrotu do symbiozy z „mamą" - w
których doszły do głosu wyraźne impulsy sadystyczne. Anoreksja dała Kari również okazję do
zemsty i wyrażenia uczuć agresywnych wobec matki.
Oto zaledwie fragment psychoterapii trwającej kilka lat, także po wypisaniu ze szpitala. Dziś
Kari prowadzi zupełnie normalne życie. Wyszła za mąż, ma dzieci i ciekawą pracę, która wiele dla
niej znaczy.
ROZDZIAŁ 17
Dlaczego ktoś chce
odebrać sobie życie?
Wśród osób ubiegających się o pomoc psychiatryczną jest wielu ludzi bardzo przygnębionych;
wielu pacjentów na oddziałach psychiatrycznych cierpi na tak poważne depresje, że myślą o samobój-
stwie. Niektórzy z nich próbowali nawet odebrać sobie życie. Choć podobne myśli nawiedzają nas
niekiedy w ciężkich chwilach życia, to nie wprowadzamy ich w czyn, lecz traktujemy je w naszej wy-
obraźni jako możliwość uwolnienia się od sytuacji, która w danej chwili wydaje nam się nie do
wytrzymania.
Część chorych o osobowości pogranicznej odczuwa okresowo silne impulsy samobójcze lub
grozi samobójstwem. Są nawet tacy, dla których próby samobójcze są częścią stylu życia. Za tym
kryją się zwykle różne pobudki: rozpacz, przygnębienie, gniew wobec bliskich lub samego siebie.
Często takie postępowanie jest po prostu wołaniem o pomoc lub pragnieniem dokonania zmiany w ży-
ciu (rozdz. 5., 16.).
Pragnę w tym miejscu powiedzieć kilka słów o ciężkich de-presjach. Niektórzy zapadają na
psychozy maniakalno-depresyjne lub na melancholię, która jest najcięższą formą depresji. Wielu pa-
cjentów z takimi depresjami nigdy nie doznaje maniakalnego błogostanu, lecz tylko przechodzi
przez jeden lub kilka okresów depresji. Inni zaś doświadczają zarówno epizodów maniakalnych,
jak i depresyjnych o zmiennej długości i częstotliwości. Niektórzy psychiatrzy są zdania, że jest to
grupa depresji, w której czynniki dziedziczne odgrywają większą rolę niż w innych depresjach.
Jednak nadal nie wiadomo, jakie znaczenie mają predyspozycje dziedziczne. Im dłużej pracuję jako
psychoterapeuta, tym wyraźniej dostrzegam wagę czynników psychologicznych, choć jak w
większości chorób psychicznych, tak i w tym przypadku zachodzi oczywiście współdziałanie
wczesnego dzieciństwa, osobowości i aktualnej sytuacji życiowej pacjenta.
Pozwolę to sobie zilustrować przykładem historii choroby, której epilog okazał się tragiczny:
kobieta w wieku 27 lat, niezamężna, została wbrew własnej woli umieszczona w szpitalu, na
oddziale psychoz maniakalnych. Jej początkowy stan odznaczał się podwyższonym nastrojem,
brakiem krytycyzmu, agresywnością i niekontrolowanym zachowaniem. Pacjentka robiła
wszystko, aby sprowokować rodzinę i personel leczniczy. Jej zachowanie na oddziale było
niezwykle uciążliwe dla innych ze względu na wybuchy wściekłości, skłonność do krytykanctwa i
jawne lekceważenie personelu.
Prowadzącemu lekarzowi udało się mimo wszystko nawiązać z chorą pewien kontakt. Po
kilku miesiącach pacjentka czuła się na tyle dobrze, że można ją było wypisać ze szpitala. Według
wcześniej nakreślonego planu miała podjąć przerwaną pracę w biurze, wprowadzić się do
własnego mieszkania i dalej spotykać się z lekarzem w ramach opieki pozabiegowej. Sprawy
potoczyły się jednak inaczej. Pacjentka nie dawała sobie rady ani w pracy, ani w nowym miesz-
kaniu. Ponadto spotkało ją bolesne rozczarowanie miłosne. Przygnębienie pogłębiło uczucie
niewystarczalności, bezwartościowości, któremu towarzyszyły silne wyrzuty sumienia, jednak bez
psychotycznych zaburzeń myślenia. Tym razem kobieta sama zwróciła się o pomoc. Umieszczono
ją w klinice, gdzie regularnie spotykała się ze swoim psychoterapeutą. Stopniowo nawiązali
współpracę opartą na wzajemnym zaufaniu.
Pacjentka była zdolna, lecz bardzo niedojrzała. W młodości grała rolę „grzecznej córeczki",
a także pośrednika i rozjemcy w rodzinie uwikłanej w niezwykle ostre konflikty i problemy. Z
tego względu lekarz odbył szereg rozmów z całą rodziną. Spotkania te ujawniły między innymi
silną i ambiwalentną więź i depresyjną, nadopiekuńczą matką, od której córka nie mogła się
uwolnić, oraz silne poczucie winy u matki i córki. Ojciec robił wrażenie chłodnego i
zrezygnowanego. Przez pięć pierwszych lat był prawie nieobecny w życiu pacjentki, a później
odsunął się zupełnie od rodziny. Pacjentkę dręczyła silna zazdrość o starszą siostrę, która wyszła
za mąż i prowadziła w pełni unormowane życie. Podczas rozmów wyszło na jaw, że we wczesnym
dzieciństwie, z powodu wojny, wiele razy przeżywała rozłąkę. Nim ukończyła dwa latka, spędzała
niekiedy całe noce zupełnie sama, nie było żadnych ludzi w pobliżu. Po tym okresie matka
znajdowała ją często leżącą w łóżeczku; dziewczynka biła monotonnie główką o łóżko i trudno
było nawiązać z nią kontakt.
W czasie drugiego pobytu w klinice pacjentka dała wyraz uczuciu głębokiej beznadziejności.
Nic nie miało - w jej oczach - sensu. Okazało się również, że stała się zależną od swego lekarza, z
którym nadal odbywała rozmowy dwa razy w tygodniu. Ani on, ani personel oddziałowy nigdy nie
zauważyli, by ta kobieta miała myśli samobójcze. Samobójstwo, które popełniła, gdy była na
przepustce w domu rodziców (przez zażycie tabletek nasennych matki), było zupełnym szokiem
dla lekarza i personelu. Kiedy jednak personel oddziałowy przeanalizował całe wydarzenie,
wyszło na jaw szereg spraw. Przede wszystkim nikt nie sprawdził, czy rodzice pacjentki są w
domu, kiedy udawała się na przepustkę. Ich nieobecność była dla niej bolesnym zaskoczeniem.
Ponadto lekarz nie poinformował jej, że wyjeżdża na kilka dni. Kiedy pacjentka znalazła się w
pustym domu rodziców, zadzwoniła najpierw do szpitala, a potem do lekarza, aby z nim
porozmawiać. Dowiedziała się wówczas, że lekarz jest w podróży. Możemy sobie wyobrazić, jak
się czuła pacjentka opuszczona przez rodzinę i przez terapeutę, która we wczesnym dzieciństwie
doświadczyła tylu bolesnych rozłąk.
Lekarz przyznał, że zachowywał się zbyt biernie i właściwie nic nie zrobił, gdy pacjentka
zwierzyła mu się, że dręczy ją poczucie beznadziejności i braku sensu życia. Za mało podnosił ją
na duchu i nie podsycał w niej nadziei na pomyślne rozwiązanie trudności życiowych. Personel nie
zdawał sobie w pełni sprawy z wagi żywionego przez pacjentkę uczucia opuszczenia i
niedostatecznej *stałości obiektu pacjentki (rozdz. 15.).
Przykład ten ukazuje ogromne znaczenie przeżyć związanych z rozłąką i śmiercią osoby
bliskiej oraz uczucia samotności dla myśli i działań samobójczych. Prawie każdy z nas doznał
kiedyś bolesnych następstw rozłąki i lęku przed nią. Wyjaśnia to częstotliwość występowania
myśli samobójczych, nie tylko zresztą u pacjentów psychiatrycznych. Widocznie nie
uświadamiamy sobie w pełni wrażliwości i przeczulenia ludzi pod tym względem. Często
lekceważymy informacje pacjentów na temat ich wczesnych strat i rozłąk. Silna zależność
pacjentki od terapeuty wskazywała na ogromne znaczenie tego kontaktu i na ewentualne skutki
jego nieobecności zwłaszcza w chwili kryzysu. Terapeuci nie zawsze doceniają, jak doniosłą rolę
odgrywają w życiu pacjentów. Pragnąłbym tez powiedzieć kilka słów o genezie tej depresji. Kiedy
pacjentka znajdowała się w fazie maniakalnej, zachowywała się otwarcie agresywnie, krnąbrnie i
wyzywająco wobec personelu. Natomiast w fazie depresyjnej nie potrafiła wyrażać tych uczuć, lecz
całą agresję kierowała przeciw sobie - w postaci wyrzutów sumienia, poczucia niewystarczalności i
bezwartościowości. Agresja, którą w fazie maniakalnej kierowała na zewnątrz, opanowała teraz jej
własne sumienie.
Wiemy, że jednym z czynników występujących w ciężkiej depresji, czyli melancholii, jest
prymitywne i karzące sumienie sięgające korzeniami pierwszych lat życia. Niekiedy w wyniku
frustracji i utraty bliskich pacjent wpada w błędne koło *projekcji i *introjekcji uczuć
agresywnych. W rozdziale piątym wskazałem na podobieństwa między reakcją żałoby a
depresjami. Różnica polega głównie na tym, że w przypadku normalnej żałoby osoba zmarła jest
nadal kochana, podczas gdy w melancholii nad miłością góruje ambiwalencja i agresja.
Samobójstwo można postrzegać jako czyn agresywny skierowany przeciw osobie zmarłej, która
stała się częścią danej osoby, która - innymi słowy - została uwewnętrzniona.
Innym mechanizmem jest utożsamianie się dziecka z depresyjnym stanem matki. Dziecko
trzyma się kurczowo matki, przejmując jej stan emocjonalny. Mogło to odgrywać pewną rolę i w
naszym przykładzie.
Jednak większe znaczenie ma fakt, że pacjenci cierpiący na głębokie depresje nie wyzwolili się
od matki, zazwyczaj z powodu silnego lęku w fazie *symbiotycznej albo z powodu zbyt wczesnej
rozłąki.
Młoda kobieta z przykładu nie uwolniła się od matki i w konsekwencji nie wykształciła w
wystarczającym stopniu własnej tożsamości i poczucia niezależności. Przez całe życie była
„grzeczną dziewczynką", która zabiegała zarówno o to, aby utrzymać w ryzach własne impulsy
agresywne, jak i o to, by nie dopuszczać do konfliktów rodzinnych. Za tym kryła się niedojrzałość
i słabo rozwinięta osobowość, która uwidoczniła się wyraźnie, kiedy pacjentka przed ostatnim
pobytem w szpitalu stanęła w obliczu bliskiego związku z mężczyzną i wymagań w zakresie
większej swobody działania. Regresja psychotyczna ujawniła także jej dwubiegunowe
postrzeganie siebie i innych jako wyłącznie dobrych albo wyłącznie złych. W fazie maniakalnej
czuła się doskonała i suwerenna, a „obrazy negatywne" uległy projekcji na otoczenie. W fazie
depresyjnej sama odgrywała rolę negatywną, była zdominowana przez prymitywne karzące
sumienie i przez „negatywne obrazy". Jednocześnie odżyło w niej poczucie całkowitego braku
ludzkiego ciepła oraz uczucie opuszczenia i samotności, których doświadczyła w dzieciństwie.
W melancholii często uwidacznia się wątek separacji lub śmierć bliskiej osoby. Zdarzenia te
miały miejsce tak wcześnie, że dziecko nie było wówczas w stanie wyrazić swoich uczuć ani
znieść tego urazu. Strata może być rzeczywista na przykład śmierć matki lub jej nieobecność w
fazie symbiotycznej, jak w omówionym przykładzie, albo spowodowana zniszczeniem obrazów
pozytywnych przez impulsy agresywne, co zdaniem wielu badaczy ma istotne znaczenie.
Wiemy także, iż samobójstwo lub usiłowanie samobójstwa jest niekiedy świadomym aktem
agresji, skierowanym przeciw realnym osobom w najbliższym otoczeniu, aktem, który ma dla nich
poważne następstwa, najczęściej wywołuje silne poczucie winy. Samobójstwo jest jednym z
najbardziej drastycznych sposobów oddziaływania na innego człowieka. Nieprzypadkowo kobieta
w naszym przykładzie popełniła samobójstwo w domu rodziców, zażywając tabletki nasenne matki.
Tragedia nastąpiła, kiedy brak sensu życia i beznadziejność nie zostały potraktowane serio i nie
zostały skonfrontowane z innymi poglądami. Być może jej wyidealizowane i nierealistyczne
oczekiwania w stosunku do lekarza i innych osób sprawiły, że żywiła cichą nadzieję, iż ktoś ją
znajdzie i uratuje. Jej gest był krzykiem o pomoc, kontakt, miłość i opiekę, której tak jej bra-
kowało we wczesnym dzieciństwie.
Historia ta wskazuje także na trudności, jakie napotyka personel leczniczy i terapeuci w
zakładach psychiatrycznych oraz w lecznictwie otwartym. Społeczeństwo i krewni kładą na ich
barki brzemię całkowitej odpowiedzialności za pacjentów, którzy znajdują się w tych instytucjach,
mimo iż taka odpowiedzialność nigdy nie może być stuprocentowa, nigdy nie jest się w stanie
całkowicie zapobiec tragicznym wypadkom. Świadomość tej odpowiedzialności winna skłonić
personel oddziałowy do możliwie jak najlepszego przygotowania fachowego, systematycznej
superwizji i pogłębiania wiedzy, aby zapewnić pacjentom jak najskuteczniejszą pomoc.
ROZDZIAŁ 18
Niektórzy popadają w obłęd
Co się właściwie dzieje, kiedy człowiek się załamuje i zapada na psychozę?
Zetknięcie się z osobą, która jest psychicznie chora, albo, jak to się również mówi, cierpi na
psychozę, należy do najbardziej przykrych doznań. Przeżycie to jest jeszcze bardziej bulwersujące,
jeśli w grę wchodzi bliska nam osoba. Nie pojmujemy, dlaczego ktoś rozsądny i zrównoważony
nagle zaczyna wyobrażać sobie, że, na przykład, wokół niego dzieją się tajemnicze rzeczy, że
słyszy dźwięki lub głosy, których inni nie słyszą, i widzi rzeczy, których inni nie widzą. Dlaczego
komuś się wydaje, że inni ludzie potrafią czytać w myślach bądź narzucać myśli, bądź wywierać
wpływ przy pomocy promieni? Dlaczego ktoś czuje się jak bezwolna ofiara wystawiona na
działanie zewnętrznych sił?
Przerażają nas oskarżenia spokojnych dotąd krewnych lub dobrych sąsiadów, że ich
prześladujemy lub że kierujemy ich wyobrażeniami. Niektórzy z nas słyszeli historie o psychicznie
chorych osobach, które w przypływie wściekłości i bez powodu rzucają się na innych, a nawet
dokonują zabójstw. Ta ostatnia rzecz zdarza się, nawiasem mówiąc, bardzo rzadko. Przytaczanie
rzeczowych kontrargumentów nie przynosi zazwyczaj najmniejszych efektów. Jakkolwiek mądre i
rozsądne byłyby nasze słowa, osoba o paranoidalnych wyobrażeniach będzie przekonana, iż ma
rację, podczas gdy my ulegamy złudzeniom i jesteśmy obłąkani.
Choć pojmujemy, że tacy ludzie dotkliwie cierpią, to jednak niełatwo nam ich zrozumieć,
utożsamiać się z nimi lub czuć do nich sympatię. Nie zawsze dostrzegamy dławiący lęk, jakim
przesiąknięty jest psychotyczny świat pacjenta, przedstawiony chociażby przez Hannah Green w
książce z 1964 roku I never promised you a rose garden {Nigdy nie obiecywałam ci różanych
ogrodów). Za złośliwymi napaściami ze strony tych ludzi, za ich wyniosłą postawą lub unikaniem
kontaktu z innymi kryje się często dręczący ich lęk Bezpodstawne oskarżenia i napaści psychotyka
budzą w nas me tylko strach, lecz także gniew i chęć odwetu. Nawet jest nie mówimy tego
otwarcie, to przynajmniej myślimy, ze „całkiem zwariował” albo że należałoby go „zamknąć u
czubków”.
Na czym właściwie polega kryzys psychotyczny, jak można go opisać i zrozumieć nie tylko z
zewnątrz, lecz także od wewnątrz, od strony psychologicznej? Na początku trzeba zaznaczyć, ze
każdy indywidualny przypadek psychozy różni się od innych, nawet jeśli objawy są względnie do
siebie podobne. Nie każdy psychotyk czuje się prześladowany lub dopuszcza się czynów
agresywnych. Niektórzy są pogrążeni w zamęcie, innych zżera depresja, a jeszcze inni są szczęśliwi
i zadowoleni. W każdej psychozie występują jednak pewne ogólne zaburzenia, których głębsze
zrozumienie stało się możliwe dzięki długotrwałej pracy psychoterapeutycznej.
Mimo iż każdy z nas jest na swój sposób trochę „zwariowany" i czasami może mieć pewne
trudności z odróżnieniem fantazji od rzeczywistości oraz własnych uczuć od uczuć innych ludzi,
to, u kogo rozwinie się psychoza, nie jest dziełem przypadku.
Psychotyk odznacza się zawsze swoistą wrażliwością, która z kolei ma własną prehistorię.
Wrażliwość ta bywa różna u różnych ludzi, lecz prawie bez wyjątku sięga korzeniami pierwszych
lat życia, których pacjent zwykle nie pamięta lub nie rozumie. Można ją określić jako podstawowy
brak poczucia wewnętrznego bezpieczeństwa. Pacjent jest przekonany, że nie może polegać na
innych, gdyż są oni wrogo lub krytycznie doń nastawieni. Poczucie własnej wartości jest niskie, co
dodatkowo uwrażliwia pacjenta i czyni go jeszcze bardziej zależnym od otoczenia. Równocześnie
odczuwa on lęk przed bliskością i zależnością od innych. W tym lęku kryje się niekiedy
przeświadczenie, że on sam również jest pełen złych i niszczycielskich sił, i że gdyby nie
zachowywał dystansu, mógłby zniszczyć innych. Pacjent miota się, czuje jak w matni: śmiertelnie
się boi bliskości innego człowieka, za którym zarazem rozpaczliwie tęskni Walka o zachowanie
samokontroli i panowanie nad sobą pochłania wiele energii. Przed wybuchem psychozy widać to
na przykład w niepokoju ruchowym, w natręctwach i bezsenności, w rozpamiętywaniu i
filozofowaniu lub w chorobliwym zainteresowaniu własnym wyglądem lub dolegliwościami
fizycznymi.
Geneza choroby ma zawsze coś wspólnego ze stosunkiem do innych ludzi, z utratą kogoś
bliskiego, z odrzuceniem lub rozczarowaniem. Często te doznania nawarstwiają się latami i
niespodziewanie coś uderza w czułe miejsce pacjenta. Wiele uczuć rozgrywa się początkowo na
płaszczyźnie wewnętrznej, w ukryciu przed otoczeniem za zasłoną przelotnych kontaktów i za
konwencjonalną fasadą. Jest rzeczą zaskakującą, jak rzadko nawet bliscy krewni dostrzegają i
rozumieją to, co się dzieje we wnętrzu pacjenta, nim kryzys się zaostrzy. Każdy z nas odczuwa
potrzebę bycia aprobowanym przez jednego choćby człowieka. Dlatego długotrwały brak kontaktu
z innymi ludźmi wiąże się z ryzykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy poczucie własnej wartości
jednostki jest nadwątlone, a zależność - lub obawa przed nią -duża.
Wspomniałem już o objawach psychotycznych, takich jak urojenia, halucynacje, zamęt lub
stany lękowe. Chory nie jest w stanie utrzymać właściwego kontaktu z rzeczywistością. Granica
między światem wewnętrznym a zewnętrznym staje się w jego odczuciu płynna i zmienna. Pacjent
przypisuje innym własne fantazje i nieświadome uczucia, odwołując się do *projekcji.
Jednocześnie odczuwa on obecność i doznania innych tak mocno, jakby nie miał skóry. To
przeczulenie lub brak bariery przed wrażeniami wyjaśnia w pewnej mierze i potrzebę izolacji, i
urojenia. Chory odbiera sygnały i bodźce, które inni ledwo rejestrują. Jest on w stanie odebrać
subtelne odcienie wzajemnego oddziaływania między ludźmi. Wiele razy uderzyło mnie, że
pacjenci psychotyczni potrafią dostrzec lub nazwać zjawiska, które zupełnie uchodzą uwagi osób
zdrowych.
Lęk towarzyszący tym przeżyciom jest najbardziej obezwładniającym lękiem, jaki może
spaść na człowieka. Niekiedy urasta on do rozmiarów katastrofy, kiedy to pacjentowi wydaje się,
ż
e dosięga go zagłada i ginie wraz z całym światem. Możemy na to spojrzeć jak na subiektywne
doznanie zacierania się granic, w wyniku którego podmiot (the self) ulega rozszczepieniu i
rozpada się na kawałki.
Aby zrozumieć załamanie psychotyczne, należy powiedzieć kilka słów o *regresji. Wszyscy
posiadamy po trosze tę zdolność, która polega na odczuwaniu i reagowaniu podobnym jak we
wcześniejszych etapach naszego rozwoju. Wszyscy ulegamy regresji, kiedy śpimy, śnimy (rozdz.
7.) lub kiedy oddajemy się żywiołowi uczuć w akcie seksualnym, a także gdy się bawimy,
ż
artujemy lub tańczymy. Regresja jest dla ludzi zdrowych skutecznym środkiem
przeciwdziałającym stresom i kryzysom w życiu. Z wcześniejszych okresów naszego rozwoju
czerpiemy nowe siły i natchnienie. Wychodząc z regresji, zabieramy te doznania ze sobą.
Przypomina to nieco budzenie się do nowego dnia po pokrzepiającym śnie. W każdym rodzaju
sztuki pojawia się wątek regresji, który wywiera na nas dodatni wpływ. Ponadto w wielu formach
ż
ycia zbiorowego występują regresje, choć nie zawsze w znaczeniu pozytywnym.
W psychozie dochodzi do głębszej i trwalszej regresji. Regresja psychotyczna może sięgać
aż do pierwszego roku życia, kiedy dziecko nie dostrzega jeszcze żadnej granicy między sobą a
matką. Tłumaczy to, dlaczego nadwątlone już wcześniej granice ulegają dodatkowemu osłabieniu i
dlaczego chory ma wrażenie, ze się rozpada na kawałki. Regresja burzy linię podziału między
ś
wiatem zewnętrznym a światem wewnętrznym, czyli granicę między świadomością a
nieświadomością, osłabiając w konsekwencji zdolność scalania różnych warstw naszej
osobowości. W cięższych przypadkach regresji psychotycznych następuje zachwianie zdolności
postrzegania (percepcji), logicznego myślenia oraz koordynacji ruchów. Psychotykowi trudno jest
wyjść samemu z regresji. Jeśli pacjentowi nie udzieli się pomocy, to regresja staje się przewlekła.
Nasuwa się tu pytanie, dlaczego treści nieświadomych projekcji psychotyka mają często
charakter negatywny i agresywny. Głosy, które słyszy, są prawie zawsze pełne oskarżeń, krytyki i
szyderstw pod jego adresem. Rzutowane zło należy rozumieć jako fragmenty wczesnych,
negatywnych przeżyć w stosunku do bliskich osób i jako wynik skłonności do odczuwania samego
siebie jako osoby złej lub agresywnej. Te fragmenty uczuć żyją niekiedy własnym życiem w
nieświadomości od pierwszych lat, nie ulegając asymilacji lub integracji z innymi treściami życia
psychicznego. Dotyczy to zwłaszcza osób niedojrzałych i zależnych, którym matki nie zapewniły
dostatecznej opieki i poczucia bezpieczeństwa. Odnosi się to również do pacjentów, którzy w
dzieciństwie wielokrotnie doznali bolesnej rozłąki. W tym miejscu należy ponownie przypomnieć,
iż istnieje wiele postaci psychozy i wiele stopni regresji psychotycznych. Poza tym każdego
człowieka można zrozumieć tylko na podstawie niepowtarzalnej historii jego życia.
Niektóre osoby mają w swojej psychice szczególnie wrażliwy punkt, którego podrażnienie
wywołuje ograniczoną regresje lub psychozę, obejmującą tylko dotknięty obszar. Tak właśnie
wygląda paranoja, czyli obłęd. Obraz rzeczywistości paranoika jest zniekształcony tylko pod
pewnymi względami. Poza ścisłą sferą zaburzenia chory może funkcjonować prawidłowo zarówno w
ż
yciu społecznym, jak i w życiu zawodowym.
Na koniec pragnę podjąć temat pewnego aspektu lęku, jaki budzi w nas zetknięcie się z
osobami cierpiącymi na psychozę. Być może odcinamy się tak stanowczo od „wariatów",
ponieważ czujemy w głębi serca, iż pewnego dnia sami możemy stracić kontrolę nad własnym
ż
yciem, załamać się nerwowo i „zwariować". Niewielu z nas ma odwagę to sobie uświadomić. Nikt
nie zna w pełni możliwości i potęgi własnej nieświadomości, o których przypomina nam boleśnie
spotkanie z „wariatem". Uciekanie się do projekcji, czyli do rzutowania niepożądanych uczuć na
innych, jest cechą ogólnoludzką, zwłaszcza u dzieci i psychotyków.
Nie przypadkiem budowano „domy wariatów" na głuchej prowincji, gdzie można było
trzymać „szaleńców" w odosobnieniu i z dala od ludzi. Sama nazwa miejscowości, w której
znajduje się taki dom, budzi zwykle lęk i niemiłe skojarzenia. Nadal pokutuje wiele przesądów i
mrożących krew w żyłach mitów, nie tylko na temat chorych psychicznie, lecz także w
odniesieniu do chorób psychicznych, szpitali psychiatrycznych, a nawet do psychiatrów i
psychologów, czyli do profesji, których przedstawiciele wiedzą co nieco o nieświadomych
skłonnościach ludzi. Podstawową przyczyną przesądów jest strach przed nieznanym. Najczęstszym
sposobem łagodzenia tego strachu i towarzyszących mu fantazji jest przenoszenie ich - łącznie z
naszym ukrytym szaleństwem - na „wariatów". Na dobrą sprawę robimy dokładnie to samo co
paranoicy, którzy przypisują nam własne nieświadome wyobrażenia lękowe i agresje,
przeobrażając nas w swoich prześladowców. Takie ryzyko istnieje i jeśli spełnimy oczekiwania
paranoików, to potwierdzimy mimowolnie ich najgorsze obawy, a mianowicie, że świat jest taki,
jakim odebrali go w dzieciństwie, pełen nienawiści, zła i udręki.
ROZDZIAŁ 19
Psychoza Berit
Według Berit zmiany się zaczęły, kiedy miała 19 lat i chodziła do ostatniej klasy liceum.
Przedtem zachowywała się - także zdaniem rodziców - zawsze grzecznie i potulnie, była trochę
lękliwa i wrażliwa. Bała się obcych i była ulubienicą matki. Jednak od dziewiętnastego roku życia
zaczęła unikać ludzi i przestała im patrzeć w oczy. Rodzice byli zdania, że jej osobowość uległa
wyraźnym przeobrażeniom. Berit stała się przekorna i często dostawała ataków wściekłości,
zwłaszcza w stosunku do matki. Lecz posłuchajmy samej Berit:
„Pamiętam ostatni rok w liceum, kontrolowałam wszystko, co robiłam, żeby ukryć, jak się
naprawdę czuję. Potem strasznie sobą gardziłam, ale tę pogardę przelewałam na rodziców. Później
dostałam manii mycia rąk i godzinami sterczałam w łazience. Matka tak się wyciekała, że dałam
temu spokój na pół roku. Robiła mi awantury i mówiła, że cierpią na tym także sąsiedzi, bo
zużywam tyle wody. Stopniowo ogarniał mnie lęk z powodu jej gniewu. W tym samym czasie
zmuszałam się, żeby nie patrzeć na ludzi, a przede wszystkim nie patrzeć im prosto w oczy.
Czułam, że nauczyciel norweskiego przygląda mi się trochę ironicznie, miał taki sposób bycia. Ale
to mu przeszło i potem stał się bardziej ludzki. Raz przeszyłam go na wskroś wzrokiem i już nie
wydawał mi się taki ludzki. (Tutaj Berit opowiada o innym mężczyźnie, w którym kochała się na
odległość, kiedy chodziła do ostatniej klasy licealnej; zmuszała się, aby nie traktować go jak
człowieka.)
Byłam taka wrażliwa, że w końcu zrobiłam się niewrażliwa. Wszystko to wywoływało we
mnie gwałtowne poczucie winy. Odsuwałam się od ludzi, rodzice niczego nie rozumieli. Strasznie
ich nienawidziłam, ale przenikał mnie wstręt do samej siebie. Pozbyłam się wszystkich ciepłych
uczuć, nie kochałam nikogo. Najpierw moja nienawiść uderzyła w rodziców. Próbowałam coś
naprawić, ale bałam się, że to się powtórzy i ogarnął mnie paniczny strach przed każdym
człowiekiem.
Czułam, że wszystko legło w gruzach, stawało się coraz to bardziej nienaturalne, w końcu
nic już nie wiedziałam, nie miałam pojęcia o niczym, nie wiedziałam, jak się zachować, nie
zwracałam na to uwagi, tylko szłam przebojem... Jedyną rzeczą, którą robiłam w ciągu następnych
lat, było czytanie książek. Dowiedziałam się z nich, że wszystko jest beznadziejne. Otaczałam się
murem, nienawidziłam wszystkich i pragnęłam trzymać się na uboczu... Rozumiem dziś, że
musiałam za to zapłacić wysoką - zbyt wysoką - cenę. Chodzi o to, czy nadal chcę płacić taką
cenę... Przeraża mnie to że w pewnym sensie jestem raczej zimna i dość bezwzględna. W stosunku
do siebie muszę być zimna, ale moja bezwzględność działa na zewnątrz i wyraża mój stan
wewnętrzny. Nie wiem, co to jest wolność".
Podczas następnego posiedzenia opowiedziała, jak odbiera kontakt z innymi ludźmi i jak się
to wszystko zaczęło:
„Czuję, że nie mogę się całkowicie odsłaniać, bo zginę. Boję się czegoś u innych i czegoś w
sobie... W ostatniej klasie liceum coś się stało z moją psychiką, w środku i na zewnątrz. Wyparłam
z siebie to, co się wydarzyło we mnie, cofnęłam czas, stałam się dziecinna... Zaczęłam świadomie
postępować przeciw mojemu prawdziwemu ja".
Berit opowiedziała, jak zerwała z koleżankami z klasy, ponieważ przypominały jej o
trudnościach wewnętrznych. Mówiła także o jednym studencie, z którym trochę chodziła, lecz
który ją przestraszył, gdyż był natarczywy pod względem seksualnym. Życie seksualne traktowała
jako coś prostackiego i brutalnego. Potem odsunęła się zupełnie od mężczyzn, nie potrafiła się
skupić na nauce, miała coraz gorsze oceny. W czasie podróży zagranicznej poczuła się
przytłoczona widokiem tłumu na ulicach. Była samotna i opuszczona, narastała w niej panika,
strasznie tęskniła za domem. Matka nie chciała jednak, aby zakończyła podróż przed czasem. Gdy
Berit
wróciła
do
domu,
rodziców
uderzyła
bezradność
widoczna
w
jej
za
chowaniu. Nie można z nią było nawiązać żadnego kontaktu, słowa były jak groch rzucany o
ś
cianę. Berit tak to ujęła: „Starali się rozwalić mur, jaki zbudowałam wokół siebie, ale im się nie
udało".
W czasie późniejszej sesji powiedziała: „Otacza mnie pancerz obsesji, wewnątrz którego
odczuwam złudne bezpieczeństwo. Wycofuję się, aby mieć spokój". Opisała, jak nie może patrzyć
innym w oczy, ponieważ ludzie często ją ranią. Wydawało jej się że kiedy patrzy na ludzi, oni
czytają jej myśli, zwłaszcza te, które odnoszą się do uczuć. Nieco później przyznała, że kiedy była
małą dziewczynką i podlotkiem, myślała nieraz, że matka umie czytać w jej myślach i widzi jej
uczucia. „Byłam własnością matki". Gdy miała cztery lata, usłyszała, jak matka powiedziała
pewnego dnia: „Tak jest, ciebie można czytać jak otwartą książkę". Berit pomyślała wówczas: Jak
byłoby cudownie, gdyby matka nie mogła mnie zrozumieć”.
Widzimy, że granice Berit są bardzo kruche. Bliskość innych ludzi budzi zagrożenie, ponieważ
Berit lęka się, że oni są w stanie odczytać jej uczucia i myśli. Z przytoczonych wypowiedzi matki doty-
czących okresu, kiedy Berit była małą dziewczynką, domyślamy się, że jedna z przyczyn tej słabości
tkwiła właśnie w jej relacji do matki. Osłabieniu uległy nie tylko granice zewnętrzne, lecz także
granice wewnętrzne, które ją dotychczas oddzielały od lękowych doznań i fantazji. Agresywne i
niszczycielskie impulsy przenikały do świadomości, budząc lęk.
W okresie poprzedzającym wybuch psychozy Berit usiłuje kontrolować lęk przy pomocy
czynności natrętnych, które jednak irytują matkę i wywołują jej agresję. Kolejnym krokiem Berit
jest wycofanie się, zbudowanie dookoła siebie muru i zaprzestanie patrzenia ludziom w oczy, aby
nie być „widzianą". Berit zachowywała się, jak ktoś przewrażliwiony. Teraz robi się nieczuła i pada
ofiarą błędnego koła: nienawiść i chłód atakuje ze wszystkich stron. Na płaszczyźnie wewnętrznej
Berit odczuwa odosobnienie i brak wolności, a na płaszczyźnie zewnętrznej - bezwzględność.
Ponadto chce pozbawić innych ludzi cech osobistych, pragnie dokonać tego, co Ronald B. Laing
(1927-1989) określił „petryfikacją". Jednocześnie Berit czuje, że działa wbrew własnemu " ja" i
ma jeszcze jeden powód, aby się oskarżać i sobą pogardzać. Mówi też, że jest dziecinna i
bezradna, jej rozwój cofa się, co jest wyraźną oznaką *regresji.
Regresja nasila się podczas podróży zagranicznej, kiedy to po raz pierwszy znalazła się poza
domem. Regresja uzewnętrznia się także w jej ruchach, doznaniach zmysłowych i w myśleniu. Berit
zachowuje się niezdarnie, jest sztywna, potyka się o przedmioty, nie jest w stanie się skupić na
nauce, jej mowa robi się niejasna i rozmyta. Twierdzi, że nic nie umie i nie wie, jak się zachować.
Zarówno ona, jak i jej świat, są w trakcie rozpadu - typowy przejaw zmian regresywne w
psychozie. Wydaje jej się, że wraz z otaczającym światem ulega silnym przeobrażeniom. Ilustracją
tego załamania był sen, w którym poczuła się bezbronna w obliczu gwałtownych uczuć:
„Wszędzie, gdzie się znalazłam, leżały kawałki zburzonego muru. Potem rozlegały się eksplozje i
wybuchały granaty. Nie pamiętam, czy burzyłam mur sama, ale stałam tuż obok walącej się
ś
ciany. Przez cały czas uciekałam, ale wszędzie powtarzały się nowe wybuchy i widać było kawałki
murów". A oto jej komentarz do snu: ,Byłam tak wstrząśnięta, jakby coś się we mnie zawaliło.
Jakby mury wewnątrz mnie omal że nie runęły. Nie miałam pojęcia, co zrobić w tej sytuacji.
Eksplozje to wybuch moich uczuć... Jakbym trzymała się kurczowo resztek muru, który jeszcze się
nie zawalił". W nawiązaniu do snu pojawiają się bolesne wspomnienia i obrazy z dzieciństwa,
pełne gwałtownych wybuchów i konfliktów między matką a ojcem. Z ich powodu straciła
pewność siebie i odwagę. Berit czuje, że przede wszystkim musi odzyskać poczucie bezpie-
czeństwa. Wiele wspomnień powoduje, że płacze i wyraża niepokój. „Niepewność prześladuje mnie
wszędzie i zawsze, nawet kiedy śpię. To okropne, wtedy czuję się zupełnie sama i opuszczona".
Agresja i niszczycielskie fantazje występują szczególnie często u pacjentów cierpiących na
psychozy schizofreniczne. Berit tak to przedstawia: „Bez przerwy coś mną targa, szarpie i walczy o
miejsce dla siebie. Czuję w sobie ogromną agresję, mam ochotę, żeby uderzyć, uderzyć mocno.
Wydaje mi się, że ci ludzie mnie prześladują na każdym miejscu, leżą na mnie, rzucają mi
dwuznaczne spojrzenia. Chcę się na nich rzucić i zbić ich na kwaśne jabłko. Może wtedy
uwolniłabym się od tego uczucia... Lecz gdybym się dała ponieść tej złości, zniszczyłabym
wszystko w sobie i wokół siebie".
Skąd pochodzą te silne impulsy, pełne nienawiści i chęci destrukcji? Odpowiedzi na to
pytanie znajdziemy w niektórych snach. Berit - podobnie jak inni psychotycy - miała zdolność
porozumiewania się przy pomocy snów, które często pomagają zrozumieć jej problemy. Oto jej
pierwszy sen, który opowiedziała po rozpoczęciu leczenia: „Wyjaśniono przypadek jakiegoś
zabójstwa, w które było zamieszanych kilku malarzy. Zrobiła to jakaś mała dziewczynka". Tak zaś
skomentowała go: „Brałam udział w wyjaśnieniu tej sprawy. To było tak potworne, że się
obudziłam. Przyczyny tej zbrodni były tak niesamowite, że nie miałam odwagi na to patrzeć".
Widzimy zatem, że sen wskazuje na pobudki zabójstwa, którym Berit nie ma odwagi „spojrzeć w
oczy". Dopiero po kilku miesiącach ten sen stanie się zrozumiały dzięki innemu snowi: „To był
makabryczny sen, szłam po schodach na pierwsze piętro. Leżał tam ktoś martwy, matka jednego
pacjenta. Wynoszono otwartą trumnę i kiedy przechodziłam obok, zobaczyłam, że leży w niej
wysoka kobieta ubrana na czarno. Nawet we śnie wszystko było tak okropne, że nie mogłam na to
patrzeć. Wszyscy, którzy za nią szli, płakali”.
A oto komentarz Berit: „Wysoka kobieta - od razu przychodzi mi do głowy, że to moja
matka... Nachodzą mnie bardzo sprzeczne uczucia wobec matki. Jako dziecko często się bałam i
szukałam u niej schronienia. Jednak matka ciągle mi mówiła żebym wzięła się w garść, że nie
trzeba się niczego bać. Nie wolno mi było się bać! W konsekwencji ogarniał mnie jeszcze większy
lęk i większa niepewność!... Mam wobec niej mieszane uczucia... Sen mówi mi, że noszę w sobie
dużo nienawiści do matki. Ona też żywi sprzeczne uczucia w stosunku do mnie. To sprawia, że czuję
się niepewna.
Moja matka jest taka porywcza, ni stąd ni zowąd przechodzi z jednej skrajności w drugą, to
na pewno pozostawiło na mnie ślad. Matka jest jak kipiący garnek. Musiałam zawsze poruszyć
niebo i ziemię, żeby zechciała mnie wysłuchać. Ciągle starałam się ją przekonywać i to nie wyszło
mi na dobre... Dopiero teraz pojęłam, że ona była jednocześnie i dobra, i zła... Ona czuje się
zagrożona wszystkim, o czym mówimy. Jest bez przerwy gotowa do obrony". Zdajemy sobie
sprawę z tego, że matka odegrała doniosłą rolę w rozwoju Berit. Przede wszystkim musimy się
dowiedzieć nie tego, jaką osobą była matka, lecz przede wszystkim tego, jaką była w odczuciu
małej Berit. Berit podaje wiele przykładów wskazujących na to, że matka pozostawała nieczuła
na jej potrzeby, że reagowała lękiem na jej objawy. Jednak przede wszystkim matka „czuła się
zagrożona wszystkim tym, o czym mówiliśmy".
Kiedy Berit była małą dziewczynką, nigdy nie wolno jej było okazywać lęku. Gdy u
dziewiętnastoletniej Berit pojawiły się pierwsze objawy choroby, matka nie posiadała się ze złości,
a kiedy Berit zamknęła się w swoim świecie, matka przypuściła szturm na mur, który córka
zbudowała wokół siebie. Kiedy Berit znalazła się poza krajem, poczuła się zdesperowana, samotna
i bezradna. Jej wewnętrzne granice zaczęły się zacierać, lecz matka nie zgodziła się na jej powrót
do domu. Berit opisała także, jak ciężko jej było znaleźć zrozumienie u matki i mieć własne
zdanie. Matka wszystko wiedziała najlepiej, nikomu nie dawała dojść do słowa. Ponadto była
wybuchowa i łatwo zmieniała nastrój. Taka huśtawka nastrojów budzi w każdym dziecku głęboki
lęk, ponieważ matka wraz z całym światem stają się czymś nieprzewidywalnym i budzącym grozę
Berit widzi tez sprzeczność, matka jest "jednocześnie dobra i zła".
U niektórych matek, których dzieci później zapadają na schizofrenię, często występują takie
przeciwstawne uczucia; wielu naukowców twierdzi, że podstawową przyczyną tego zaburzenia jest
niewrażliwość matki na potrzeby dziecka. Zjawisko to występuje także u matek pacjentów z anoreksją
nerwową (rozdz. 14.). Dla takich matek ważne są przede wszystkim ich własne potrzeby lub własny
lęk, brak im empatycznego zrozumienia dziecka, które jest przesłanką tworzenia bliskich więzi i
afirmacji. Jest rzeczą równie ważną, aby matka spotkała się z potwierdzeniem swojego ma-
cierzyństwa, aby kontakt z dzieckiem wzbogacał ją o pozytywne uczucia.
Psychiatra niemiecki, Helm Stierlin (ur. 1926) podkreśla w swoich pracach pięć podstawowych
par pojęć, które występują we wszystkich relacjach międzyludzkich, zwłaszcza w stosunkach między
matką a dzieckiem: chwila i trwanie, podobieństwo i różnica, zaspokojenie i frustracja, pobudzanie i
stabilizacja, bliskość i dystans. Wnikliwa analiza tych pojęć pozwala lepiej zrozumieć życie
wewnętrzne wielu pacjentów. Niektóre z nich odgrywają także istotną rolę w psychoterapii i
psychoanalizie.
Chwila i trwanie: Bezbronność niemowlęcia i jego całkowita zależność podkreślają znaczenie
obecności matki przy dziecku, które potrzebuje jej pokarmu, ciepła i kontaktu fizycznego. Równie
istotna jest obecność matki w czasie i przestrzeni dziecka, co pozwala mu przewidywać, że ważne
dlań osoby będą także później dostępne w jego życiu. Jest to warunkiem przezwyciężenia przez
dziecko lęku separacyjnego, który jest jednym z najbardziej podstawowych lęków nękających człowieka.
Przybiera on u wielu schizofreników postać szczególnie przytłaczającą.
Wzajemne oddziaływanie matki i dziecka we wszystkich fazach rozwoju jest również
niezbędnym warunkiem dla potwierdzenia, pobudzania i normalnego rozwoju wrażeń zmysłowych
pochodzących z narządów wewnętrznych oraz dla rozwoju innych umiejętności dziecka. Warunek ten
nie jest spełniany w dostatecznym stopniu w przypadku przyszłych schizofreników, co powoduje, że
ich "ja" jest tak słabe.
Podobieństwo i różnica: Z jednej strony, matka jest osobą dorosłą, która różni się od swojego
dziecka. Ma własną historię życia i przekazuje wartości rodzinne i kulturowe dziecku, które przypo-
mina nieząpisaną kartę. Z drugiej zaś strony, matka musi umieć utożsamiać się z dzieckiem w
poszczególnych fazach jego rozwoju, aby jak najlepiej zrozumieć jego potrzeby. Zakłada to zdolność do
sporadycznych regresji - by jak najbardziej "upodobnić się" do dziecka, co jest podstawą identyfikacji
z nim. Oznacza to, że matka w pełni - świadomie lub nieświadomie - akceptuje swoją rolę kobiety i
matki.
Matki późniejszych schizofreników pozbawione są na ogół tej zdolności do regresji i
utożsamiania się z dzieckiem. Dotyczy to zwłaszcza córki, która nie tylko kwestionuje rolę swojej matki,
lecz ponadto aktualizuje nieświadome konflikty odczuwane przez matkę wobec własnej matki. Na każdym
etapie rozwoju dziecko wywołuje z zapomnienia problemy, z jakimi borykali się jego rodzice.
Uwidoczniło się to w trakcie wielu rozmów z całą rodziną, podczas których matka Berit była spięta,
nadpobudliwa, dominująca i niezdolna do nawiązywania bliskich kontaktów. Mówiła bez przerwy, nie
okazując zainteresowania zdaniem pozostałych osób. Sama wiedziała wszystko najlepiej i nieustannie
przerywała, jeśli ktoś usiłował coś powiedzieć. Wyszło na jaw, że matka Berit nigdy nie miała bliskiego
kontaktu z własną matką, która nie znosiła dzieci i która zdaniem innych była inwalidą uczuciowym.
Matka Berit śmiertelnie się bała ciąży, zanim sama zaszła w ciążę. Domyślamy się, jaka trudna musiała
być dla niej rola kobiety i matki.
Zaspokojenie i frustracja: Wiemy, iż popędy, potrzeby i uczucia dziecka są na początku silne i
prymitywne i że „funkcja żywicielska" matki w szerokim sensie jest podstawą całego rozwoju dziecka. Aby
być troskliwą i zapewniającą bezpieczeństwo matką, trzeba najpierw samej doświadczyć takich uczuć od
własnej matki. W normalnych warunkach opieka i wsparcie matki wzbudzają u dziecka zaufanie i
zapewniają mu poczucie bezpieczeństwa. Dzięki temu dziecko może później lepiej znosić frustracje, na
jakie matka stopniowo będzie musiała je wystawiać. Wspomniałem już o trudnościach związanych z
separacją podczas drugiego półrocza życia, kiedy dziecko postrzega siebie jako istotę odrębną od
matki.
Wyzwolenie i usamodzielnienie się dziecka zaczyna się na dobre właśnie w tym okresie życia, kiedy
matka zaczyna stawiać dziecku większe wymagania, co z kolei wywołuje zrozumiałe frustracje Są one
niezbędne dla rozwoju dziecka i jego dojrzewania, jednakże pod warunkiem, ze mają miejsce w
odpowiednim czasie. W tej fazie istnieje ryzyko powikłań, między innymi dlatego, że niektórym matkom
trudno się pogodzić z separacją i usamodzielnieniem się dziecka. Dla zachowania własnej równowagi
psychicznej pozostają one w *symbiotycznym związku z dzieckiem, które traktują jako część
własnej osoby. Takie matki traktują dziecko jako obiekt, który zaspokaja ich potrzeby, a niejako
podmiot mający własne potrzeby i prawa. Niekiedy czują się one sprowokowane przekorą i
sprzeciwem dziecka i stosują przymus lub przesadną presję, na przykład w czasie treningu
czystości.
Przeżycia Berit wpłynęły na jej opóźniony okres dojrzewania i nieudaną próbę wyzwolenia,
którą podjęła mając dziewiętnaście lat. Matka powiedziała, iż skrupulatnie wdrażała Berit do
czystości i że jej córeczka nie moczyła już bielizny, kiedy miała roczek. Następnie matka
stwierdziła z dumą, że Berit przez całe swoje dzieciństwo, aż do skończenia dziewiętnastu lat, była
wspaniałym dzieckiem; zawsze grzeczna, uległa i absolutnie szczera we wszystkim wobec matki.
Jednocześnie okazało się, że Berit w wieku od roku do trzech lat miała trudności z zasypianiem,
leżała nieruchomo, mówiła do siebie, żyła we własnym świecie, nie reagując na słowa rodziców.
Nadzwyczaj często słyszymy podobne historie o „grzecznym dziecku" od pacjentów
cierpiących na schizofrenię. Dziecko, którego protesty i przejawy samodzielności są zwalczane
przez matkę, staje się specjalistą w sztuce przeżycia. Rozwija ono niesłychaną wrażliwość na
uczucia i potrzeby matki, kosztem własnych pragnień. Hamuje to w istotnej mierze rozwój
dziecka, w jego życiu za dużo jest konfliktów i frustracji, a za mało możliwości do rozwoju i
swobody zaspokajania własnych potrzeb.
Taka jednostronna komunikacja dziecka z matką odbija się niekorzystnie na rozwoju języka
i przyczynia się do tego, że dziecko w sposób bezkrytyczny przejmuje światopogląd matki.
Pobudzanie i stabilizacja: Wzajemne oddziaływanie matki i dziecka oscyluje między
stymulacją i zaspokojeniem w danej chwili a stabilną obecnością rozłożoną w czasie.
Powtarzający się rytm posiłków, rytm doby i regularna pielęgnacja przyczyniają się do
wykształcenia w dziecku zaufania do ludzi i świata, uznania, że świat i ludzie są dobrzy i
przewidywalni. Zakres stymulacji dziecka przez matkę jest bardzo szeroki: od kontaktu fizycznego
poprzez pieszczoty i uśmiech aż do rozmowy, śpiewu przy kołysce i zabaw.
Nadpobudliwa lub wylękniona matka może z powodu braku wyczucia stymulować dziecko
w sposób przesadny. Wówczas dziecko zamiast opieki i troskliwości dostrzega w matce śmiertelne
niebezpieczeństwo. Jawi się ona jako straszliwy, pożerający demon. Przyczynia się to do
powstania negatywnych "obrazów wewnętrznych", które pojawiają się u schizofreników i które w
fazie psychozy rzutowane są na otoczenie w formie myśli prześladowczych lub halucynacji.
Bliskość i dystans: Badania Rene Spita (1887 1974) nad noworodkami i niemowlętami,
które straciły kontakt ze swoimi matkami, wykazały, jak ogromne znaczenie ma dla niemowlęcia
bliskość jego matki. Słynne badania przeprowadzone przez Harry'ego Harlowa (1905-1981) nad
małpami (rezusami) potwierdzają to spostrzeżenie. Kontakt przez skórę okazał się niezastąpiony
dla normalnego rozwoju młodej małpy. W przypadku dziecka emocjonalne walory fizycznego
kontaktu z matką są równie istotne. Dziecko pozbawione fizycznych i uczuciowych więzi przestaje
się rozwijać, a niekiedy dosłownie usycha i umiera. W niektórych relacjach matki i dziecka można
zauważyć podobny brak bliskości fizycznej i/albo uczuciowej. Wiemy, iż w pewnych przypadkach
prowadzi to do autyzmu lub stanów schizofrenicznych. Niekiedy rażące zaniedbanie lub
obojętność matki przyczyniają się do powstania psychopatycznych cech osobowości. Inną skrajną
postawę reprezentuje matka, która zbyt mocno lub zbyt długo przywiązuje do siebie dziecko; ta
zależność symbiotyczna może trwać przez całe życie. W powstawaniu psychoz schizofrenicznych
jeszcze większą rolę odgrywa matka dominująca, matka „inwazyjna" lub matka, która przechodzi
gwałtownie od bliskości do dystansu.
Berit nie pamiętała, aby matka kiedykolwiek ją pieściła lub całowała. Kiedy zbliżała się do
matki, próbując ją objąć, ta odsuwała ją - Jak gdyby się bała ulec jakiejś słabości". Berit była
niedostatecznie pobudzana w zakresie kontaktu fizycznego, co wpłynęło na jej stosunek do własnego
ciała i kontaktów fizycznych w ogóle. Berit nie znała własnego ciała, poruszała się ślamazarnie i
bezradnie. Jednocześnie przejawiała palącą potrzebę bliskości, którą przerzucała na ojca, lecz która
także wyrażała się w tęsknocie za kontaktem fizycznym kobiet, co z kolei budziło w niej strach, głównie
przed impulsami homoseksualnymi. Powodował on też nasilenie objawów psychotycznych z
halucynacjami i wyobrażeniami paranoidalnymi W jej rozczarowaniu chłopcami w liceum i w
odsunięciu się od nich krył się także silny lęk przed kontaktem heteroseksualnym który wówczas
kojarzyła z czymś prostackim i brutalnym. Abstrahując od uczuć seksualnych, Berit znalazła się w
pułapce dwóch równie przerażających rozwiązań. Każdy jej kontakt z innymi ludźmi odznaczał się
ambiwalencją. Przez całe życie Berit tęskniła za bezpieczeństwem i zaufaniem, a przede
wszystkim za bliskością i ciepłem. Lecz właśnie bliskość i ciepło najbardziej ją przeraża i budzi
wątpliwości. Relacja z matką przekonała ją, że uczucie bliskości i ciepła wobec innego człowieka
równa się albo odrzuceniu, albo zdaniu się na łaskę i niełaskę innych przy jednoczesnym
wystawieniu się na przemożne bodźce zewnętrzne i wewnętrzne. Zasklepianie się w samotności
jest z kolei równie fatalne, ponieważ wywołuje ono uczucie porzucenia i bezradności, które często
urasta do paniki. W czasie jednej z sesji przyznała: „Narasta we mnie presja, której muszę się
jakoś pozbyć. Odczuwam ogromną potrzebę bliskiego kontaktu, a jednocześnie strasznie się tego
boję. Wszędzie, gdzie spotykam ludzi, pragnę z nimi nawiązać bliski kontakt. Ze wszystkimi.
Ogarnia mnie wielki lęk, bo istnieję jak gdyby tylko w stosunku do innych, a nie w stosunku do
samej siebie. Koncentruję się niesłychanie na trzymaniu uczuć w ryzach, gdyż bardzo intensywnie
odbieram bliskość innych. Muszę się skupiać na neutralnych rzeczach, na które mogę zwrócić
uwagę". Wszyscy schizofrenicy odznaczają się w kontaktach międzyludzkich podobną
ambiwalencją, której towarzyszy ukryty lęk przed separacją i uczuciem przytłoczenia.
Przedstawiłem tak szczegółowo wczesne relacje matki i dziecka, gdyż mają one podstawowe
znaczenie dla zrozumienia psychoz schizofrenicznych i głębszych zmian regresywnych w
początkowym stadium psychozy. Relacje te są o tyle ważne, że można je łatwo przeoczyć w
codziennej pracy psychiatrycznej. Zazwyczaj łatwiej dostrzegamy dramatyczne wydarzenia w
ż
yciu pacjenta i jego rodziny niż subtelne odcienie wzajemnych oddziaływań matki i dziecka.
Ma się rozumieć, że u schizofreników pojawiały się konflikty i problemy również w
późniejszych etapach życia oraz że rola ojca także jest decydująca dla rozwoju dziecka. Mógłbym
tu opowiedzieć więcej o wpływie tych czynników na losy Berit i o znaczeniu trudności
rodzinnych, jednak z tego zrezygnuję. Ograniczę się do stwierdzenia, że przedstawiona tu rodzina
jest rodziną głęboko nieszczęśliwą i skłóconą. Problemy i konflikty rodziców przyczyniły się do
tego, że Berit już na progu życia została pozbawiona wiary w siebie i w innych. Ani we wczesnym
dzieciństwie, ani później nie miała możliwości uwolnienia się od rodziców w takim stopniu, aby
zdobyć nowe, korygujące doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Całe jej dzieciństwo przebiegało
w atmosferze walki na dwóch frontach, zewnętrznym i wewnętrznym. Front zewnętrzny stanowiły
osoby dorosłe, ze skłonnością do dominacji, odrzucenia, niestałości, podczas gdy zmagania na
froncie wewnętrznym dotyczyły prawdziwych lub wyimaginowanych wizerunków rodziców,
obrazów o treści lękowej. Berit, podobnie jak i wszyscy pacjenci cierpiący na schizofrenię, miała
słabe Ja". Dostrzeżenie tej właściwości było warunkiem zrozumienia poważnych zmian
regresywnych, które uwidoczniły się na początku psychozy. Towarzyszyła im znaczna
ambiwalencja co do nawiązywania kontaktów, załamanie się wewnętrznej obrony i granic ze
ś
wiatem zewnętrznym oraz zanik koordynujących i integrujących funkcji "ja".
Tylko dość silne i giętkie „ja", zwane także *tożsamością, jest w stanie zapewnić skuteczną
obronę przed anarchią popędów, tyranią sumienia i wewnętrznymi prześladowcami oraz przed
rozszczepieniem i rozkładem jaźni.
ROZDZIAŁ 20
Rola rodziny
Zarówno w mojej działalności psychiatrycznej, jak i na stronach tej książki starałem się
patrzeć na poszczególnych pacjentów przez pryzmat ich rodzin, zwłaszcza ich stosunku do rodziców.
Kiedy człowiek sięga pamięcią do swego dzieciństwa, rozumie jego determinujące znaczenie dla
późniejszego życia, nawet jeśli niewiele pamięta z pierwszych pięciu czy sześciu lat. Być może
wynagradzamy sobie brak pierwszych wspomnień wyidealizowanym obrazem dzieciństwa, który
bardziej odpowiada naszym pobożnym życzeniom niż rzeczywistemu stanowi rzeczy. Zwykle
odgrzebujemy niedobre wspomnienia dopiero podczas dłuższej psychoterapii. Jednak wielu z nas
miało, mimo wszystko, szczęście wychować się w rodzinach, które dały nam wystarczającą
„porcję" bezpieczeństwa, poczucia własnej wartości i zdolności do kochania. Dom rodzinny był
dla nas bazą umożliwiającą poznawanie świata i miejscem, w którym przyswajaliśmy sobie
pierwsze wiadomości i umiejętności.
W wielu rozdziałach tej książki podkreślałem znaczenie rodziców i ich stosunku do dzieci.
My, psychiatrzy, psychoterapeuci, psychoanalitycy odczuwamy nader silnie wagę tych relacji, co
nieustannie znajduje potwierdzenie w każdej psychoterapii lub psychoanalizie. Obojętnie, czy
jesteśmy pacjentami, czy należymy do personelu leczniczego, nosimy w sobie nieświadome
„obrazy" rodziców, zarówno takich, jakimi byli naprawdę, jak i takich, jakimi ich odebraliśmy. Te
wewnętrzne „obrazy" są w pewnej mierze zabarwione uczuciami, które żywiliśmy do nich w
dzieciństwie. Nasz świat wewnętrzny zamieszkują zarówno aniołowie, jak i dobre wróżki, cza-
rownice i upiory, które nadal wpływają na nasze życie. Te wczesne postawy wielokrotnie
powracają w życiu. Uważamy, że zapamiętany świat naszego dzieciństwa pozostanie na zawsze ten
sam i często robimy wszystko, aby się nie zmienił, paradoksalnie nawet wówczas, kiedy nasze
przeżycia były ciężkie i bolesne.
Nie można traktować matki, ojca lub dziecka oddzielnie, rodzina jest bowiem układem
społecznym rządzonym specjalnymi zasadami i normami. Aby zrozumieć daną osobę, należy
wczuć się maksymalnie we współoddziaływanie całej rodziny, zarówno rodziny pochodzenia, jak i
rodziny aktualnej. Częstokroć na istotne wydarzenia w życiu człowieka należy patrzeć z
perspektywy co najmniej trzech pokoleń. Im więcej dostrzegamy nieświadomych wzorów
zachowania ludzi, tym częściej musimy przyznać, że wiele istotnych spraw w życiu przechodzi po
prostu z pokolenia na pokolenie. Przejawia się to na przykład w podziale ról w rodzinie,
przekazywaniu wartości, w sposobie rozwiązywania problemów i radzenia sobie z kryzysami, w
wymogach w zakresie lojalności i w przestrzeganiu wewnętrznych i zewnętrznych granic rodziny.
Również dziś, kiedy role i wartości ulegają dramatycznym przeobrażeniom i gdy zarysowuje
się duża przepaść między pokoleniami, podstawowe wzory również przekazywane są z pokolenia
na pokolenie, choć niekiedy w odmienny sposób. Typowym przykładem mogą tu być młodzi
narkomani z Oslo z lat siedemdziesiątych. Ich nałóg odbierano jako protest przeciw rodzicom i
wartościom cenionym przez starsze pokolenie. Badania norweskiego psychoanalityka Pera
Vagluma wykazały jednak, że ich nałóg przypomina wyraźnie typowy sposób rozwiązywania
problemów przez ich rodziców lub nawet dziadków. Różnica polega tylko na tym, że starsze
pokolenia odurzały się alkoholem, podczas gdy najmłodsza generacja ucieka się do narkotyków.
Model zachowania pozostał jednak ten sam.
Każda rodzina podlega prawom rozwoju i zmian społecznych. Wkraczamy tu w zasadzie w
dziedzinę psychologii społecznej, która się jednak wiąże z omawianymi zagadnieniami. Wiemy na
przykład, że choroby psychiczne częściej występują w dużych miastach, jak w Oslo, gdzie 20%
ludności cierpi na dolegliwości psychiczne, niż na prowincji, gdzie odpowiednia liczba wynosi
15%. Nasuwa się przypuszczenie, że to zjawisko jest wynikiem określonych stosunków ro-
dzinnych, wzrostu rozwodów, pojawiania się większej ilości osób samotnych i starszych oraz
braku więzi międzyludzkich (w 1983 roku 2/3 zawartych w Oslo małżeństw zakończyło się
rozwodem, 50% gospodarstw domowych stanowiły gospodarstwa jednoosobowe w porównaniu z
30% w całym kraju, 40% mieszkańców miasta nie miało kontaktu z rodziną lub krewnymi - w
porównaniu z 20% w innych województwach kraju, 40% osób nie kontaktowało się ze swoimi
sąsiadami, w porównaniu z 10% na prowincji).
Rodzina dwupokoleniowa jest zagrożona przez wiele czynników w całym świecie
zachodnim, zwłaszcza w dużych miastach. Poprawa sytuacji materialnej, wyższy standard życia
nie przyczyniają się, o dziwo, do poprawy poczucia bezpieczeństwa i umocnienia więzi między
rodzicami a dziećmi; prawdę mówiąc, jest odwrotnie. Im bardziej cenimy wartości materialne, tym
mniej mamy czasu na okazywanie sobie uczuć. Poprawa sytuacji finansowej sprawiła, że ludzie
łatwiej się rozwodzą. Wiele innych okoliczności też odgrywa tu pewną rolę. Wiemy, że samotni
ż
ywiciele rodzin i samotne starsze osoby należą do grup zagrożonych, podobnie jak rodziny
alkoholików, bezrobotnych, dojeżdżających daleko do pracy i imigrantów.
Do dodatnich stron rozwoju społecznego należy fakt, że dziś kobiety w większym niż
dawniej stopniu są materialnie niezależne, mają wykształcenie i pracują poza domem. Niestety,
doprowadziło to do obniżenia się statusu gospodyni domowej i do tego, że macierzyństwo
odczuwane jest przez wiele kobiet jako ciężkie brzemię. Dotychczas niewielu jeszcze ojców
zostaje w domu, aby zaopiekować się małymi dziećmi, gdyż miałoby to przypuszczalnie zbyt po-
ważne konsekwencje dla gospodarki kraju. Jednocześnie dziadkowie czy inni krewni nie zawsze
są pod ręką lub po prostu nie mają ochoty pomóc - ostatecznie mają prawo do własnego życia.
Zachwalana przez socjologów, tak zwana wielka rodzina, czyli rodzina trzy-pokoleniowa na wsi
jest w trakcie zanikania i na próżno usiłujemy znaleźć coś zastępczego. Za mało jest też żłobków i
przedszkoli.
Wydaje się, że w społeczeństwie różne siły wywierają poważną presję na rodzinę lub
oddziałują na nią dezintegrująco. Lecz czy mamy jakieś inne wyjście? Część młodych ludzi
eksperymentuje, żyjąc w kolektywach i innych formach wspólnoty, lecz zdaniem większości ten
model współżycia wcale nie jest łatwy.
Co właściwie należy do zadań rodziny? Przede wszystkim zaspokaja ona podstawowe
potrzeby biologiczne i emocjonalne małżonków oraz wychowywanych dzieci, a ponadto pełni
istotne funkcje w społeczeństwie. Te trzy zadania rodziny łączą się ze sobą i zarazem na siebie
wpływają. Wiadomo, że samopoczucie rodziców ma decydujące znaczenie dla dzieci, podobnie
jak rozwój dzieci oddziałuje na rodziców. Każdy członek rodziny wywiera wpływ na pozostałych
jej członków, co z kolei odbija się na sytuacji całej rodziny. Wiemy także, iż w każdym członku
rodziny tkwią siły, których celem jest zachowanie stałej równowagi i przeciwstawianie się
zmianom. Zdarza się, że pracując psychoterapeutycznie z poszczególnymi osobami naruszamy tę
równowagę. Jeśli zachowanie „osoby oznaczonej jako pacjent", czyli członka rodziny poddanego
leczeniu ulega zmianom, to jest to zwykle uznawane przez resztę rodziny za swego rodzaju
wyzwanie. Wewnętrzne siły systemu rodzinnego starają się więc nie dopuścić do tego, między
innymi po to, aby uniknąć dokonania koniecznych zmian w strukturze rodziny, wynikających ze
zmian zachowania jednego z członków rodziny! Kiedy jedna osoba uwalnia się od objawów,
najczęściej ktoś inny załamuje się albo staje się chory.
Leczenie indywidualne nie zawsze wystarcza i nie zawsze jest najskuteczniejsze. Ktoś
powiedział, że nigdy nie choruje tylko jedna osoba, lecz zawsze cała rodzina. Z tego względu,
lecząc poszczególnych pacjentów, staramy się jednocześnie współpracować aktywnie z całą
rodziną. Dotyczy to zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy nadal mieszkają z rodzicami, albo
takiej sytuacji, w której u podłoża objawów leżą trudności we współżyciu. Niektórzy członkowie
rodziny, zwykle ojcowie, niechętnie biorą udział w terapii rodzinnej. Terapeuta musi okazać wiele
taktu i wyczucia, aby nawiązać skuteczną współpracę z całą rodziną.
Pragnę w tym miejscu wspomnieć o kilku funkcjach rodziny, które są szczególnie istotne dla
naszych dzieci. Pielęgnowanie dziecka i opieka nad nim są niesłychanie ważne, ponieważ dziecko
pozostaje w całkowitej zależności od rodziców. Troska o dziecko obejmuje nie tylko zaspokajanie
jego potrzeb fizycznych, lecz w równym stopniu także potrzeby bezpieczeństwa, bliskości i miłości.
Rodzice umożliwiają dziecku zbadanie świata i rozwój nowych umiejętności równolegle z
dojrzewaniem fizycznym i emocjonalnym. Warunkiem tego jest zdolność rodziców do
przystosowania się do zmieniających się potrzeb dziecka podczas kolejnych faz rozwoju,
przedstawionych między innymi przez Erika H. Eriksona (1902-1994).
W każdej fazie pojawiają się zadania połączone z ryzykiem i możliwością kryzysu, które
dziecko musi wykonać. Właśnie od stosunku rodziców do dziecka w poszczególnych fazach
zależy tak zwana podstawowa ufność (ang. basic trust) dziecka do siebie i innych, kształt jego
granic, postawa wobec samodzielności lub zależności, poczucie własnej wartości i szacunku do
siebie, zagadnienie wstydu i samopogardy oraz rozwój zdrowej lub słabej tożsamości. Rodzina jest
pierwszym układem społecznym, jaki dziecko napotyka w swoim życiu, a także miejscem, w
którym zapoznaje się z rolami społecznymi i uznanymi wartościami. Kultura stanowi część
dziedzictwa przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Zadaniem rodziny jest nauczyć dziecko
języka, dzięki któremu możemy przekazywać nasze doznania i doświadczenia oraz dzięki któremu
potrafimy myśleć i kreślić plany na przyszłość. Język i myślenie pomagają nam odraczać
zaspokojenie potrzeb i dążyć do wytkniętych celów. Niektórzy rodzice nie są w stanie sprostać
tym wymaganiom, może dlatego, że sami nie odnoszą się pozytywnie do języka albo ich język nie
jest dostatecznie neutralny, lecz przesiąknięty mocnymi uczuciami i irracjonalnymi konfliktami.
Tacy rodzice przekazują wówczas dzieciom mistyfikacje i mętne znaczenia słów, zwłaszcza w
postaci tak zwanych podwójnych więzów, kiedy na przykład mówią jedno, a mają na myśli coś
innego. Ten rodzaj komunikacji konfunduje dziecko i hamuje jego rozwój.
Rodzice winni współpracować ze sobą, aby zachować odpowiednie granice między
pokoleniami i płciami. Albowiem przejrzyste granice płci stanowią podstawę tożsamości płci.
Toczące się w Norwegii dyskusje na temat roli płci świadczą o tym, że jest to zagadnienie złożone
i kontrowersyjne. Z jednej strony, dostrzegamy negatywne skutki stereotypowego i wąskiego
pojmowania roli płci, szczególnie przez wielu mężczyzn (rozdz. 13.). Obserwujemy też pozytywne
strony swobodniejszego stosunku do roli płci, dzięki któremu mężczyźni mają odwagę
zachowywać się w sposób bardziej „miękki" i „kobiecy", podczas gdy kobiety stają się bardziej
aktywne, niezależne i świadome swojej wartości. Z drugiej strony, wiemy, że niejasne lub
sprzeczne role płci mogą przysporzyć dzieciom wielu problemów, gdyż nie przyczynia się to do
powstania stabilnej tożsamości, która opiera się na przekonaniu, że albo się jest chłopcem, albo
dziewczynką; albo mężczyzną, albo kobietą. Inna trudność wyłania się wtedy, kiedy młodzi
opuszczają rodzinę i wchodzą w społeczeństwo, w którym nadal pokutują tradycyjne postawy i
modele płci.
Brak kierownictwa i określonych granic w rodzinie prowadzi - tak jak w każdej innej
organizacji - do chaosu. Kierowanie rodziną może przebiegać w sposób demokratyczny lub
autorytarny. Dyktatura praktykowana przez matkę - a nie przez ojca, jak tego wymagała tradycja -
nie jest bynajmniej lepszym rozwiązaniem, podobnie jak tyranizowanie rodziców przez dzieci.
stosunki takie pociągają za sobą poważne następstwa dla całej rodziny, a zwłaszcza dla dzieci, które
potrzebują określonych granic zrozumiałej struktury i jasnych wzorów zachowania. Na szczęście
większościrodzin udaje się znaleźć rozsądny sposób dzielenia się zadaniami i odpowiedzialnością.
Brak wyraźnych granic międzypokoleniowych w rodzinie może doprowadzić do powstania
poważnych problemów, na przykład do kazirodztwa, które występuje znacznie częściej niż się
wydaje.
Przykłady
w
tej
książce
wskazują
na
inne
formy
wykorzystywania
dzieci, które są jeszcze bardziej nagminne. Mam tu na myśli przypadki, których przyczyna tkwi w
braku jasnych granic, na przykład kiedy matka traktuje swoje dziecko jako część własnej osoby
albo przypisuje mu wyłącznie własne cechy. Niektórzy rodzice posługują się dziećmi do
zaspokojenia swoich potrzeb egocentrycznych (narcystycznych), na przykład przywiązując do
siebie dziecko zbyt silnie lub zbyt długo i tym samym utrudniając jego normalne wyzwolenie i
usamodzielnienie się (rozdz. 14., 15.). Inni wykorzystują zależność dziecka, jego potrzebę miłości
lub poczucie winy z powodu prób wyzwolenia się. Wielu przyszłych pacjentów nigdy nie
uwolniło się od takich więzi i trwa w nich przez całe życie. Egocentryzm może też przynieść
wręcz odwrotny skutek, na przykład wtedy, kiedy podstawowe potrzeby dziecka są lekceważone,
jawnie zaniedbywane lub odrzucane (rozdz. 12., 13.).
Każdy z nas wykorzystuje do pewnego stopnia swoje dzieci jako „delegatów", to znaczy
powierza im nieświadomie pewne zadania. Wiele dzieci wybiera ten sam zawód, wyznaje
podobny pogląd na życie lub głosuje na tę samą partię polityczną co rodzice. Nie wszystkie opcje
są wyłącznie zdeterminowane przez nieświadome pobudki i „delegowanie". Umiarkowane
„delegowanie" stanowi normalny element wzajemnego oddziaływania. Przerost tego zjawiska ma
miejsce wówczas, kiedy nieświadome pragnienia rodziców są tak silne, iż dzieci czują na sobie
przytłaczającą presję która uniemożliwia im pójście własną drogą.
W wielu rodzinach panuje zasada lojalności, zgodnie z którą nigdy nie należy mówić o
pewnych sprawach, na przykład o poważnej chorobie psychicznej któregoś z rodziców lub
krewnego o samobójstwie, zdradzie małżeńskiej lub o ubóstwie - jest to temat tabu. Wymogi
lojalności nakładają na członków rodziny obowiązek nie-wyjawiania osobom postronnym tego, co
się dzieje w rodzinie. Taka ślepa wierność występuje w wielu rodzinach. Niekiedy jest ona prze-
jawem silnej więzi i może być pomocna w świecie odczuwanym jako groźny lub wrogi. Lecz w
niektórych sytuacjach utrudnia dokonanie niezbędnych zmian w układzie rodzinnym, na przykład
wyzwolenie się dorosłego dziecka lub rozluźnienie zbyt silnych więzi. Często się zdarza, że ktoś w
rodzinie pełni rolę kozła ofiarnego, stając się nosicielem tego wszystkiego, od czego pozostali się
odżegnują. Często taka osoba również później bierze na siebie rolę kozła ofiarnego albo ją
przekazuje komuś innemu, kto przejmuje funkcję „kubła na pomyje". Niekiedy rodzice sami
zlecają dzieciom różne zadania, na przykład „pokutę" za „grzechy", do których rodzice nie chcą
się przyznać, spełnienie niezrealizowanych przez nich celów i ambicji, zwalczanie wrogów,
eksperymentowanie lub działanie na zakazanym lub niebezpiecznym terenie.
Jedną z bardziej skrajnych postaci delegowania jest nieświadome robienie z dzieci własnych
rodziców, zwane również parentyfikowaniem: na dziecku spoczywa nie tylko odpowiedzialność
za własne życie, lecz także za życie rodziców i ich psychiczną równowagę. Dziecko jest z reguły
bezradne wobec takiego zadania, jednak stara się mimo wszystko spełnić oczekiwania. Ponadto
często poczuwa się do winy za wyrządzone rodzicom zło. Dziecko postawione w obliczu konfliktu
lojalności wobec jednego rodzica przeżywa niezwykle bolesną rozterkę. Nierzadko taki konflikt
kończy się załamaniem i psychozą. Posunę się nawet do twierdzenia, że psychoza dziecka bywa
niekiedy nieświadomą próbą pogodzenia rodziców lub pragnieniem udaremnienia rozpadu
rodziny.
Rodziny - podobnie jak poszczególne jednostki - różnią się od siebie i odmiennie przechodzą
przez kolejne fazy rozwoju. Każda rodzina przeżywa swoje kryzysy, które prowadzą ku nowej
wiedzy i nowej świadomości albo które kończą się odosobnieniem, skamienieniem lub rozpadem.
Gdybym miał w kilku słowach nakreślić obraz zdrowej rodziny, wymieniłbym następujące
właściwości: Rodzice i dzieci troszczą się o siebie, wzajemnie interesują się swoim życiem,
okazują szacunek dla istniejących między nimi granic, dla niepowtarzalności każdego członka
rodziny i jego odmiennych poglądów. W takiej rodzinie jest dużo miejsca dla wszelkiego rodzaju
uczuć; radości, smutku, oddania, czułości i miłości, lecz także dopuszcza się różnice zdań, gniew i
konfrontacje, które oczyszczają atmosferę. Członkowie rodziny rozmawiają otwarcie o problemach
i trudnościach, niczego nie ukrywając. Rodzice i dzieci żywią zaufanie do siebie i do ludzi spoza
rodziny.
Jest to być może nieosiągalny dla nas ideał. Jednak dopóki ktoś nie wymyśli czegoś lepszego,
dopóty każdy z nas winien się starać urzeczywistnić możliwie jak najwięcej z tych założeń w
swojej rodzinie. W tym dążeniu tkwi nadzieja na rozwój, na podążanie w kierunku lepszego
społeczeństwa i bezpieczniejszego świata dla naszych dzieci i wnuków.
SŁOWNICZEK
Fobia
Lęk przekształcony w świadomy strach przed określonymi przedmiotami lub
sytuacjami. „Strach przed lękiem".
Identyfikacja projekcyjna
Projekcja, w której przypisujemy danej osobie określone treści, staramy się także
nieświadomie wpływać na tę osobę. Wraz z *introjekcją jest ona także podstawą
wzajemnego oddziaływania matki i dziecka.
Introjekcja
Nieświadomy proces polegający na wchłonięciu psychicznego obrazu innej osoby
lub jego części. Występowanie tej tendencji u dziecka jest zapowiedzią
późniejszej identyfikacji, czyli utożsamienia się. (Patrz także *projekcja).
Izolacja
Mechanizm obronny, który oddziela myśli od uczuć.
Leki neuroleptyczne
Ś
rodki farmakologiczne szczególnie skuteczne w leczeniu pacjentów cierpiących
na psychozę; łagodzą również stany lękowe. Mają działania uboczne, które przy
małych dawkach nie są na ogół szkodliwe.
Narcyzm
Miłość do samego siebie. Uczucie normalne u dzieci i, jeśli występuje w
umiarkowanym stopniu, u dorosłych. Terminu tego używa się w odniesieniu do
bardziej skrajnych stopni miłości własnej i egocentryzmu.
Opór
Nieświadome siły, które sprzeciwiają się zmianom, a tym samym przyswajaniu
sobie nowych form zachowań. Można powiedzieć, że opór jest przejawem
skłonności konserwatywnych. Opór to także siły niedopuszczające do
uświadomienia sobie treści nieświadomych. Opór łączy się ściśle z mechani-
zmami obronnymi, na przykład z *wyparciem.
Projekcja
Nieświadomy mechanizm obronny polegający na przypisywaniu innym swoich
uczuć, myśli i właściwości, z których dana osoba nie zdaje sobie sprawy.
Przeciwprzeniesienie
Z jednej strony, jest to skłonność psychoanalityka lub terapeuty do nieświadomego
przenoszenia własnych przeżyć, reakcji, postaw i uczuć wobec ważnych osób w
dzieciństwie na osobę pacjenta. Z drugiej strony, są to uczucia, które pacjent wzbudza
u psychoanalityka lub terapeuty, gdy ten nieświadomie przydziela mu określoną
rolę. Przeciw-przeniesienie jest zatem reakcją na *przeniesienie pacjenta.
Przeniesienie
Skłonność, charakterystyczna dla każdego człowieka, do przenoszenia przeżyć,
reakcji, postaw i uczuć wobec ważnych osób z dzieciństwa, zwłaszcza wobec
matki i ojca, na inne osoby w teraźniejszości. Skłonności do przeniesienia
występują wyraźnie w trakcie psychoanalizy i psychoterapii i stanowią istotną
część procesu terapeutycznego.
Przymus powtarzania
Tendencja do ustawicznego powtarzania pewnych czynności lub sposobów
zachowania, niezależna od świadomej woli, rozsądku lub inteligencji.
Reakcja upozorowana (nadkompensacja)
Mechanizm obronny podkreślający właściwości będące przeciwieństwem ukrytych
uczuć nieświadomych.
Regresja
Skłonność naszego życia psychicznego do powrotu do wcześniejszych form
funkcjonowania, na przykład podczas snu lub zabawy. Także mechanizm obronny
obejmujący większą lub mniejszą część życia wewnętrznego.
Rozszczepienie (ang. Splitting)
Wczesny mechanizm obronny, który dzieli świat na dwie części, czarną i białą,
oraz ludzi - na dobrych i złych. Dana osoba przeżywa te dobre i złe części
(obrazy) jako odrębne właściwości, których nie może ze sobą pogodzić.
Społeczność lecznicza
Sposób zorganizowania oddziału psychiatrycznego - polegający na jego pełnym
wykorzystaniu w terapii i na przejęciu przez pacjentów współodpowiedzialności
za swoje leczenie. Leczenie przebiega w znacznym stopniu w małych i dużych
grupach (spotkania grupowe), zakłada się pełną współpracę w wykonywaniu
konkretnych zadań roboczych na oddziale.
Stałość obiektu
Zdolność zachowania obrazu wewnętrznego innych osób, kiedy są nieobecne,
która się rozwija z reguły w wieku trzech lat.
Symbioza
Okres pierwszych 5-6 miesięcy życia człowieka, kiedy to matka i dziecko żyją
emocjonalnie tak blisko siebie, iż tworzą całość, nie ma między nimi żadnych
granic.
Tożsamość
Uczucie, że jest się przez cały czas tą samą osobą mającą własny „środek" i
własne granice oraz przekonanie, że to uczucie znajduje potwierdzenie u innych.
Wyobrażenia paranoidalne
Wyobrażenia, że jest się prześladowanym, śmiertelnie zagrożonym, wybranym,
wywyższonym lub wszechmocnym, które są odczuwane jako całkowicie rzeczy-
wiste.
Wyparcie
Ważny mechanizm obronny, który sprawia, że „zapominamy" o pewnych
rzeczach. Wyparte treści wyłaniają się z nieświadomości w różnych postaciach,
zwłaszcza w trakcie psychoanalizy lub psychoterapii.