Więzień skazany na Becketta
Joanna Derkaczew 23-04-2006, ostatnia aktualizacja 23-04-2006 23:41
Rick Cluchey dwa razy dostał dożywocie. Pierwszy - za napad z bronią w 1954 r. Drugi - w 1957, gdy poznał sztuki Becketta. Z więzienia wyszedł, ale z Beckettem się nie rozstał. Stał się jego najbliższym przyjacielem i genialnym odtwórcą roli Krappa
W sobotę w krakowskim Teatrze Łaźnia czekam z innymi na przedstawienie "Ostatnia taśma Krappa" Becketta. Czekamy na Krappa.
Nagle zapala się punktowe światło. Do stołu podchodzi stary, siwowłosy mężczyzna. Szura, bełkoce, dźwiga pudła w wielkimi szpulami magnetofonowymi. Wyciąga z biurka połówkę banana. Rozrzuca skórki, potyka się o nie, wyciąga kolejną połówkę. Wszystko się powtarza. Wgryza się w miękki owoc jak zwierz w kawałek padliny. Mężczyzna w pasiastych spodniach i roboczym płaszczu jest niezdarny, nerwowy. Nie sposób zgadnąć, że ten wytarty strój kryje doskonałą sylwetkę i tatuaże. Zachłannymi palcami wciska szpulę do magnetofonu. Słucha nagrania skupiony, z rozwartymi bezwładnie ustami, ale co chwila budzi się, jakby chciał sam siebie skarcić albo poklepać po plecach. Niektóre fragmenty pomija ze złością, do innych powraca. Gdy bierze mikrofon i sam zaczyna dyktować, jego głos zamienia się w zduszony skrzek. Ręce drżą, twarz pokrywa się bruzdami. W porywie rozpaczy chwyta pudło na szpule. Rozhuśtana od ciosu lampa nie zatrzyma już do końca spektaklu. Bo Krapp od lat w dzień swoich urodzin nagrywa na taśmę swoje wynurzenia. Przy okazji komentuje swoje przemyślenia sprzed lat.
Sam spektakl nie zmieni się nigdy. W tej formie przed prawie 30 laty wymyślił go i wyreżyserował Samuel Beckett (1906-89). I dokładnie w ten sposób od 1977 r. gra go Rick Cluchey, rocznik 1933, były więzień San Quentin w Kalifornii. Cluchey stał się Krappem.
Nie zapomnijmy też o polskim Krappie, genialnie zagranym przez Tadeusza Łomnickiego w 1989 r. (przedstawienie w przekładzie i reżyserii wybitnego znawcy Becketta Antoniego Libery).
Joanna Derkaczew: Jak to się stało, że grupa więźniów z San Quentin zaczęła grać sztuki Becketta?
Rick Cluchey: W dużym stopniu był to mój pomysł. Trafiłem do więzienia, gdy miałem 21 lat. Napad z bronią w ręku, dożywocie. Trzy lata później, w 1957 r. profesjonalna grupa San Francisco Actors Workshop pokazała u nas "Czekając na Godota". Mówi się, że zobaczyłem ich spektakl i doznałem olśnienia. Sprawa wygląda jeszcze ciekawiej. Nawet mnie nie wypuszczono z celi podczas tego pokazu. Ale zacząłem czytać sztuki Becketta. Wraz ze współwięźniami poszliśmy w końcu do władz więzienia i dostaliśmy pozwolenia, by wystawiać dwa spektakle do roku.
Jak przekonał Pan innych więźniów, że lepiej grać Becketta niż farsy czy komedie?
- To był przełom lat 50., 60. Wtedy mało kto w Stanach wiedział o Beckecie, a intelektualiści prześcigali się w dziwacznych interpretacjach. Dla więźniów jego świat był po prostu bliski. Pokazywał, że życie to rodzaj niewoli. Ściera się dobro ze złem, jasność z ciemnością, ale tak naprawdę nie ma wyjścia, nic się nie zmienia. I ciągle się na coś czeka, tak jak my czekaliśmy na pory posiłków, list z domu, by wyjść. Myśmy złamali jakieś reguły w życiu. On łamał wszelkie reguły w sztuce. Podobnie jak Sławomir Mrożek, po którego teksty też sięgaliśmy.
Co się zmieniło, gdy Beckett sam zaczął pracować nad waszymi spektaklami?
- Po 12 latach w San Quentin zostałem zwolniony i założyłem grupę teatralną dla byłych skazańców. Zacząłem pisać do Becketta, wkrótce poznaliśmy się we Francji i zgodził się pomóc mi przy roli Krappa. Zanim spotkaliśmy się w Berlinie, dużo ćwiczyłem. Ale gdy zacząłem grać, natychmiast mi przerwał. Powiedział: "Nie mów w ten sposób. Nie usłyszą cię". Zdziwiłem się, bo głos miałem silny. Ale on wiedział, że chodzi o coś więcej niż dźwięk. I przeprowadził mnie przez ten tekst słowo po słowie.
Czy Beckett tłumaczył Panu, o co chodzi w Krappie?
- Krapp to człowiek, który w 39. roku życia postanawia porzucić wszystko, co ciemne - alkohol, kobiety, cielesne przyjemności. Chciał iść w stronę światła, intelektu. Oczywiście kompletnie mu się to nie udaje i przegrywa. Ciągle sam sobie przeszkadza, przerywa, czegoś się boi. Ciągłe wychodzi jego ciemna natura. To sztuka o walce światła i ciemności. Taki manicheizm.
Bóg kontra zło?
- Beckett nie mówił o znaczeniach. O jego poglądach religijnych wiem tylko tyle, że wbrew obiegowym opiniom nie był ateistą. Często zmagał się z Księgą Genesis. Tam też wszystko rozbija się o podstawowy problem oddzielenia światła od ciemności. Sama inscenizacja była prosta - stół i magnetofon. Najtrudniejsza w tamtych czasach była obsługa tego magnetofonu. Przewinąć, zatrzymać, trafić na właściwe miejsce. W końcu zdecydowaliśmy się puszczać dźwięk z offu. Za rok minie 30 lat, odkąd gram Krappa. W więzieniu byłem na to za młody. Zaczynając pracę z Beckettem byłem po czterdziestce. Teraz mam 73 lata i nie muszę grać. Jestem Krappem, od początku do końca stworzonym przez Becketta.
Pozwalał Panu wpływać na ostateczny kształt spektaklu?
- Był otwarty, ale tylko do pewnego stopnia. Dostosowywał tekst do aktora, np. dla mnie trochę go przyciął. Ale miał bardzo precyzyjną wizję swoich sztuk. Gdy reżyserował, potrafił dokładnie pokazać, jak należy wymówić dane zdanie. Ciągle pokazywał. Kiedyś zabieraliśmy się do "Końcówki". Beckett jako Nell wszedł do kosza na śmieci i zaczął skrzeczeć głosem starej kobiety. Nie krępowało go, że na scenie są obcy aktorzy, a na widowni dziennikarz z Dublina. To było naprawdę szokujące. I z pewnością zupełnie nie pasowało do jego powszechnego wizerunku.
A czy czasem oglądał swoje sztuki jako widz?
- Częściej jeździł po całym świecie i rozmawiał z reżyserami jako konsultant. Pracował też z tłumaczami. Jako widz własnych sztuk zwykle cierpiał. Pamiętam, jak siedzieli z reżyserem Alanem Schneiderem na balkonie Royal Court w Londynie. Wystawiał Peter Brook czy Peter Hall, a Beckett tylko kulił się na fotelu i powtarzał: "Wszystko, źle, wszystko źle". Dlatego przed wyjazdem na konsultacje powiedział kiedyś: "Sposób na moje sztuki oni i tak już mają. Ja jadę zadbać o to, by mieli też wątpliwości".
Wobec Pana był bardziej wyrozumiały?
- Byliśmy przyjaciółmi, nazywał mnie swoim przysposobionym synem. Mojego syna też nazwałem Samuel. Ale grać musiałem tak, jak ustaliliśmy. Gdy ruszaliśmy z zespołem w trasę, nie przestawał nas kontrolować. Wszędzie miał swoich ludzi, szpiegów. Pisarze, dziennikarze donosili mu, że zagraliśmy coś inaczej, zrobiliśmy jakiś błąd. Wszyscy wiedzieli, czego chciałby Beckett. A często po prostu nie wiedzieli, że to sam Beckett zmienił coś w sztuce specjalnie na nasze potrzeby. Dbał o nas. Wysyłał do mnie mnóstwo pocztówek. Przed rocznym tournée po Australii zrobiono mi badania i okazało się, że mam problemy z sercem. A przecież przez 12 miesięcy miałem niemal co wieczór grać trzy role pod rząd: w Końcówce, Krappie, Godocie. Beckett natychmiast napisał, że przysyła zastępstwo.
Nie skorzystał Pan?
- Nie, ale czułem jego opiekę. Był jak ojciec, nauczyciel. Potrafił okazać ludziom mnóstwo współczucia. Te historie o wspomaganiu artystów, o dzieleniu się Nagrodą Nobla z innym pisarzem to wszystko prawda. Mówi się, że odcinał się od życia, od współczesnego świata. Ale miał swoje sposoby, by zawsze być na bieżąco. Był niemal uzależniony od radia BBC. Codziennie przyjmował też po kilka wizyt: artystów, intelektualistów, akademików. Wiele przeszedł, widział mnóstwo potwornych rzeczy. Nie tylko podczas wojny. Pod koniec, w Paryżu mieszkał naprzeciwko więzienia. O szóstej odbywały się tam egzekucje. Opowiadał mi, że co rano tłum gromadził się już o 4.30, by lepiej się przyjrzeć, jak spada czyjaś zgilotynowana głowa. Straszne. Ale to nawet pasowało do jego irlandzkiego poczucia humoru.
A czy potrafił się śmiać także z siebie?
- Gdy przeczytał moją książkę o nim, powiedział: "Boże! Co za życie". Myślę, że w ostatnich latach żałował, ze nie zrobił więcej - z powodu zdrowia, problemów. Był delikatny, wrażliwy. A przecież dawał siebie ludzkości przez cały czas. Nie występował z politycznymi oświadczeniami, ale przecież Havel czy Mrożek także wszystko, co najważniejsze, wypowiadali przez swoje teksty. W czasie wojny czynnie przeciwstawiał się Hitlerowi, współpracował z wywiadem brytyjskim, pracował w szpitalu Czerwonego Krzyża. Dla mnie był świętym. W katolicyzmie potrzeba stu lat na ogłoszenie czyjejś świętości. W tym roku mamy setne urodziny Becketta. Uczyńmy go świętym.
"Ostatnia taśma Krappa" w reżyserii Samuela Becketta, występuje Rick Cluchey, 22 kwietnia, Festiwal Beckettowski transpozycje 2006 transpositions organizowany przez Marka Kędzierskiego i Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
|