Michał Kaziów
Dłoń na dźwiękach
Rozdział I
Tradycyjnie w polskich domach, nawet tych na obczyźnie, przed świętami wielkanocnymi robiono wielkie porządki. Szorowanie, mycie, bielenie, przestawianie mebli, trzepanie, pranie wytwarzało niesamowity bałagan, gorączkową atmosferę, całkowitą dezorganizację posiłków, słowem tylko uciekać z domu, więc z reguły mężczyźni wymykali się na tak zwanego śledzika. Tylko dzieci czuły się w tym rozgardiaszu znakomicie, udając dorosłych, pomagały domownikom. Pomoc ta często bywała fatalna w skutkach. A to coś się samo stłukło, samo wylało, samo spadło, samo zbrudziło i wtedy można było oberwać trzepaczką, ale za to kawałki rozbitego flakonu czy wazonika chowało się do kieszeni jak trofeum, by później wśród chłopaków chwalić się kolorowym szkiełkiem, czasem wymienić na procę czy nożyk. Włodzio miał już dziesiąty rok, więc dobrze pamiętał z poprzednich lat to przedświąteczne sprzątanie, w czasie którego udawało mu się zaglądać do różnych skrytek i dotykać wszystkiego, co z reguły było niedostępne. Surowy ojciec nie lubił, żeby dzieci wchodziły do jego gabinetu i zaglądały do szuflad komody, a tam Włodzia najbardziej ciągnęło. Ale nade wszystko rozpalała jego ciekawość torba myśliwska, leżąca na wysokim piecu, której jeszcze nie spenetrował. Myślał o zapowiedzianym sprzątaniu z takim podnieceniem, że w szkole zupełnie nie mógł w skupieniu słuchać nauczyciela. Bez przerwy wiercił się, szeptał do kolegów, aż zniecierpliwiony nauczyciel rozkazał mu wyjść z ławki i stanąć w kącie. Włodzio nie znosił upokarzających kar, więc siląc się na grzeczność w roztargnieniu zamiast po rumuńsku zapytał po polsku, czy może wyjść na korytarz i tam postać. Nauczyciel nie znał żadnego obcego języka, więc nie zrozumiał, co chłopiec do niego powiedział. Udając patriotyzm patetycznie zagrzmiał: - Wy, cudzoziemcy, przypominacie niepotrzebne, szpecące łąki i ogrody krecie kopczyki, które najlepiej byłoby rozdeptać. Pomódl się, żeby odeszła od ciebie chętka do psot. A poza tym, zapamiętaj sobie, że powinieneś mówić po rumuńsku! W chwilach szczególnego zdenerwowania i zasmucenia Włodzio gramolił się na kolana matki. Tulił się do piersi i prawą ręką obejmował jej szyję. Lubił bawić się też jej włosami, głaskać je lub nawijać na swoje palce. Rozrzewniała ją ta pieszczota, całowała go w czoło. On wiedział, że mu przebacza psoty i przyrzekał, że już nigdy, nigdy nie zrobi mamuni przykrości, że zawsze będzie grzeczny. To wyobrażenie uspokoiło go nieco. Wracał powoli ze szkoły, krążył, kluczył i gdy był już przy domu, między sztachetami zobaczył w ogrodzie krecie kopczyki. Przypomniało mu to słowa nauczyciela. Szpeciły one lekko zieleniejący wiosenny trawnik. Patrzył na te kopczyki ze złością i gdy wpadł do domu, od razu wybuchnął: - Mamuniu, nauczyciel Populescu powiedział, że my, Polacy, jesteś-my w Rumunii jak krecie kopce, że nas należy rozdeptać. Skargę chłopca usłyszał ojciec. Ubodły go słowa nauczyciela, jednak zawsze zrównoważony, spokojnie zapytał po francusku, gdyż w pobliżu była pokojówka: - Pewnie sprowokowałeś nauczyciela jakimś niewłaściwym zachowaniem? I wezwał syna do gabinetu. Włodzio szedł na sztywnych nogach, spoglądając błagalnie na mamę, bo wiedział, że rozmowa z ojcem w gabinecie nie będzie przyjemna, gdyż kłamać nie wolno, a gdy się ojciec dowie całej prawdy, surowo go ukarze. Wszedł i czekał dosyć długo na odezwanie rodzica. Tymczasem ojciec długimi krokami przemierzał gabinet i dopiero po chwili zadumy zaczął mówić nie jak do wyrostka, ale jak do dorosłego syna: - Populescu jest młody i nie rozumie, że swoim nietaktem dotknął ciebie, a tym samym i mnie, bo zapamiętaj, dużo, bardzo dużo Polaków musiało opuścić ojczyznę, rozdartą na trzy części, i znaleźć się poza jej granicami. Ale nie jesteśmy jak te kretowiska w ogrodach, sadach, które trzeba rozgrabiać, przydeptywać, równać z ziemią, lecz synami niegdyś sławnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, na których spoczywa obowiązek strzeżenia jej honoru. Pozbawieni własnej ojczyzny, własnej wolności umiemy szanować i cenić wolność i ojczyznę tego narodu, który nas przygarnął. Po raz pierwszy ojciec tak do niego poważnie mówił. Choć niezupełnie rozumiał, słuchał go uważnie i ze zdumieniem, a gdy ojciec poklepał go jeszcze po ramieniu, poczuł w sobie siłę, całkiem inną niż tę, jaką zyskiwał siedząc u przebaczającej mamy na kolanach. Ośmielony tym, niespodziewanie dla wszystkich przy kolacji zapytał: czy dziadek Leon był dzielnym powstańcem. Słyszał już coś niecoś o nim, że brał udział jako ochotnik w powstaniu wielkopolskim Wiosny Ludów, a po jego upadku nie mógł wrócić do rodzinnego domu, do swego ojca Piotra Celestyna Dolańskiego herbu Korab. Carat prześladował wszystkich, którzy brali udział w powstaniu, więc dziadek Leon osiedlił się w Mołdawii, jak wielu współrodaków. Czasem o tym wszystkim ojciec mówił ze starszym synem Tadeuszem, przygotowującym się do matury. Wpajał w niego patriotycznego ducha. Chciał, by pamiętał o dziadku Leonie. A jego jeszcze w ojczyźniane sprawy nie wtajemniczał. Po tym pytaniu Włodzia milczący pan domu, zajęty jakimiś odległymi myślami, spojrzał poważnie na młodszego syna i jeszcze raz - tak jak w gabinecie - poklepał go po ramieniu. Był to znak, że pan Józef zacznie wspominać dawne dzieje. Rzadko to czynił, gdyż pochłonięty był trudnymi sprawami zawodowymi i nie mógł pozwolić sobie na dłuższe domowe gawędy. Pani Felicja nawet z tego powodu trochę cierpiała, bo cały ciężar wychowania dzieci spoczywał na jej głowie. W mig zorientowała się, że mąż dzisiejszy wieczór poświęci rodzinie i zaproponowała przejście do saloniku, w którym zwykle przy kominku dopijano herbatę, by w świątecznym nastroju wysłuchać rodzinnych dziejów. Oderwani od krewnych, którzy zostali w Ojczyźnie, pozbawieni byli zjazdów familijnych, więc odczuwali głód wspomnień o przodkach i rozmów z bliższymi i dalszymi kuzynami. Wprawdzie inżynier Józef Dolański był ceniony w Bukareszcie jako wybitny fachowiec i przez to dom ich cieszył się szacunkiem sąsiadujących Rumunów, a jednak ten szacunek, nawet przyjaźń, nie usuwały w pełni tęsknoty za krajem. Jak tylko czas pozwalał, wyjeżdżali do Jass - w których przez pewien czas mieszkali - gdzie znajdowała się cała kolonia polskich rodzin powstańczych, osiedlonych przymusowo przez władze austriackie po zdławieniu powstań w okresie Wiosny Ludów. Ciepło z kominka, rozchodzące się po całym saloniku, i migocące płomienie, rzucające na ściany ruchliwe cienie, dodawały szczególnego uroku słowom wypowiadanym przez głowę rodziny. Opowieści tej Włodzio słuchał jak baśni o przygodach dzielnych rycerzy i o nieznanej krainie, która znajduje się w mocy złych i przemożnych sąsiadów. Przewijające się słowa, wypowiadane w różnych odcieniach: Polska, niewola, powstańcy, kibitki, zesłańcy, emigranci, wytwarzały zamęt w głowie chłopca. Zawsze bawił się z kolegami rumuńskimi, tu się przecież urodził, tu żyje, uczy się i myślał, że tu jest jego ojczyzna, nawet nosił białą koszulę wyhaftowaną w motywy rumuńskie. A jednak to, co mówił teraz ojciec, wywołało w nim dziwne poruszenie serca i jakby lęk, że faktycznie jest, jak powiedział nauczyciel Populescu, szpecącym krecim kopczykiem. Siedzący na kolanach mamy trzyletni Ludwiś już zasypiał, lecz pani Felicja zasłuchana ani myślała o położeniu chłopca do łóżeczka. Słuchała męża z całym przejęciem, wędrując myślami do ojczyzny, do domu swych dziadków Włodków herbu "Prawdzic", dokąd mogła przenosić się jedynie wyobraźnią. Pan Józef przyniósł z gabinetu starą mapę Europy i zaczął na niej pokazywać - głównie Tadzikowi - polskie granice, jeszcze sprzed pierwszego rozbioru, a potem te po drugim i trzecim. Tadeusz, dla którego ulubionym przedmiotem była historia, roziskrzonymi oczami patrzył na tę pożółkłą mapę, na rozległe obszary, jakie zajmowała kiedyś Polska i na gwałtownie kurczące się jej ziemie, przemocą zagarnięte przez zaborców. Patrzył i potem machinalnie przeniósł wzrok na portret dziadka Leona w ubraniu powstańca. Następnie odszukał na mapie miejsca, w których walczył dziadek, zarówno w Wielkopolsce, Galicji, na Węgrzech, jak i w stronach rodzinnych, a potem w stronach rodzinnych mamy, czyli dziadka Włodka i wreszcie miasteczko Jassy, w którym już się urodził w domu wygnańca. Widać było, że mocuje się z jakimiś myślami i wreszcie pełnym przejęcia głosem powiedział do ojca: - Tatko! Dziękuję za tę lekcję o ojczyźnie i o dziadku Leonie. Wiem już teraz, dlaczego tatko jako 17-letni młodzieniec ochotniczo z Jass, nie bacząc na niebezpieczeństwa, przekradł się do Polski na wieść o Powstaniu Styczniowym. Niespodziewanie chwycił ojca za rękę i ze czcią ucałował. Drewno w kominku, dokładane przez pokojówkę, trzaskało w ogniu, a po salonie rozpływał się zapach żywicy. Było nastrojowo i ciepło, a jednak po Włodziu przechodziły z podniecenia dreszcze. Słuchał tych opowieści tatka i niezwykłego wyznania starszego brata. Potem dotknął paluszkiem na mapie tych miejsc, które w opowiadaniach ojca były dla niego jak kraina z baśni, lecz kraina rozdeptana i rozgrabiona przez złe moce. Nie wytrzymał i podniesionym głosem wykrzyknął: - Tato! Przecież Polska była wielka jak te góry Karpaty, które widziałem i jak można było ją rozgrabić? Tadeusza to naiwne pytanie rozśmieszyło, a 13-letnia Zosia myślała, że to z niej drwią sobie, bo przy robótce lekko zdrzemnęła się. Przytępiony słuch utrudniał jej śledzenie wszystkiego, o czym mówił ojciec. Nie chciała jednak przyznać się, że cokolwiek uroniła, więc zapytała, jakby wpadając w słowa ojca: - Tatku! Czy tatko może coś powiedzieć o polskich szlacheckich i ludowych strojach, na temat obrzędów religijnych, weselnych lub staropolskich domowych zwyczajów? Cieniutkiemu głosikowi córki akompaniował niskimi tonami stary, ścienny zegar, wybijający już godzinę jedenastą. I choć była to późna pora nocna, w której z reguły dom Dolańskich tonął w ciszy i ciemnościach, to jednak pan Józef jakby o tym zapomniał i, wzruszony harmonijnym brzmieniem głosu córeczki i zegara, spojrzał rozczulonym wzrokiem na nią, a potem na wciąż piękną małżonkę i z jakimś odcieniem rozrzewnienia w głosie powiedział wolno i wyraźnie: - Spójrz córuś na śpiącego na kolanach matki braciszka, właśnie miałem tyle lat ile on dzisiaj, więc nie pamiętam i nie mogę odpowiedzieć na twoje pytania, ale wiem z opowiadań, kiedy mój ojciec, a wasz dziadek Leon, wraz ze swoim starszym bratem Józefem w konspiracji wyruszył do Wielkopolski, by wziąć udział w powstaniu, by walczyć nie tylko o niepodległość, ale i o prawa włościan. Wyruszyli i po upadku Wiosny Ludów już nigdy nie wrócili do domu naszego pradziadka. W cztery lata później Leon, przy pomocy tajnych posłańców, dał znać, że żyje i został przymusowo osiedlony w Mołdawii. Miałem zaledwie 7 lat, kiedy moja mamusia, a wasza babunia Teofila opuściła rodzinne strony i wyruszyła ze mną w nieznany świat. Jak przez mgłę pamiętam tę ciężką przeprawę. Była to wprawdzie dla siedmioletniego chłopaka wielka przygoda, ale jednocześnie rozstanie się z tym wszystkim, co domowe i ojczyźniane, polskie. Pan Józef przymknął oczy i zamilkł na chwilę, a potem podszedł do Zosi i biorąc jej hafty powiedział: - Wyszywasz pięknie jak babcia Teofila, która haftowała całe życie tylko polskie wzory - i pogłaskał córkę po głowie, a potem zwrócił się do żony: - Powinniśmy może częściej wyjeżdżać do Jass, a zwłaszcza spędzać tam święta Bożego Narodzenia i wielkanocne, żeby nasze dzieci uczyły się od babci i mojej kuzynki Anny Tokarskiej, a ich cioci, wszystkiego co jest nasze. Tam, w Jassach szczególnie pięknie obchodzone są święta wielkanocne, malowanie pisanek, święcenie przez księdza w polskich domach potraw, strzelanie na wiwat w czasie rezurekcji, bicie dzwonów i śpiewanie przez dziewczęta pod kościołem. Włodziowi aż się oczy zaświeciły i nagle krzyknął: - To jedźmy! Jedźmy do babci do Jass. Po tym okrzyku chłopca trwała krótka narada między rodzicami. Czy nie zdecydować się na tę wizytę u babci, tym bardziej że pan Józef i tak musiał służbowo jechać w tamte strony. Pani Felicja zaoponowała: - Przecież nie możemy tak bez zapowiedzi, mam zaplanowane sprzątanie. - Szkoda, to może bym przynajmniej wziął chłopców, bo i tak wyjechać muszę. Zegar zaczął wybijać dwunastą i pan domu udając strach powiedział: - Czas spać, już godzina duchów, a my jeszcze pokutujemy. Włodzio długo nie mógł zasnąć. Myślał o tym wszystkim, co usłyszał tego wieczora. Chciał bardzo towarzyszyć ojcu w podróży do babci i postanowił o świcie namawiać mamę, by wszyscy pojechali. Nigdy jeszcze nie był świadkiem, jak chłopcy na wiwat strzelają w czasie rezurekcji. Jakie to wszystko musi być piękne; zdawało mu się, że w ogóle nie śpi i że jedzie do babci, a ona wita ich poświęconymi palmami i obdarowuje pisankami, a ciocia Anna uczy Zosię śpiewać gajówki. Słyszał, jak biją dzwony kościelne, jak kawalerowie szykują się do strzelania. Przysłonił sobie nawet uszy i zaczął wykrzykiwać: Wiwat!!! Matka krzyczącego Włodzia pogłaskała po policzku i uspakajająco, zawsze tym samym miękkim głosem, powiedziała: - Cicho synuś, nie krzycz i obudź się, bo już czas na śniadanko i do szkoły. Włodzio w oczach miał jeszcze sen, więc błagalnie zaprotestował: - Mamusiu, dziś nie pójdę do szkoły. Chciałbym z tatą pojechać do... - Za późno się obudziłeś, już tatki nie ma w domu. Chciałeś wyjechać, a kto pomagałby przy robieniu świątecznych porządków? Zawsze, ile razy mama dotykiem budziła go, uśmiechał się. Kochał te ciepłe dłonie i niebieskie oczy, patrzące na niego, spięte różową wstążką jasne włosy i to słodkim głosem nawoływanie: "Wstawaj śpioszku!" Tego ranka buzia skrzywiła się do płaczu, bo jak sen prysnęło marzenie o podróży z ojcem, a przypomnienie o obowiązku pójścia do szkoły wywołało po raz pierwszy uczucie niechęci. - Nie chcę! Nie mogę pójść do szkoły, bo, bo... I chciał powiedzieć, że nie chce być krecim kopczykiem, ale zamiast tego, by oszczędzić bólu mamie, powiedział: - Bo... boli mnie głowa. I przymknął oczy, do których cisnęły się łzy. Pani Felicji zrobiło się żal chłopca, że przez tę nocną rodzinną biesiadę nie wyspał się. Pozwoliła mu jeszcze się wylegiwać. Myślami przeniosła się do Jass, tam przecież spędziła z mężem po zamążpójściu wspaniałe lata harmonijnego współżycia, tam urodziła czworo dzieci. Przypomniała sobie o śmierci pierworodnej córki Michasi w 1890 roku i jak ich w tym smutku pocieszali współrodacy. Leży ta sierotka tam na cmentarzyku nie odwiedzana, ani przez nią, ani przez... Zaczęła żałować, że wieczorem, gdy małżonek zaproponował wyjazd do Jass na święta, nie podjęła tej inicjatywy. Panu małżonkowi byłoby przyjemniej spędzić święta z matką i kuzynostwem i dzieci miałyby zabawę. Dzielenie się święconym jajkiem w dużej rodzinie, a następnego dnia w lany poniedziałek śmigus-dyngus, któremu towarzyszy gromki śmiech chłopców i piski dziewcząt, byłyby nie lada rozrywką dla całej czwórki, pomyślała pani Felicja. Stanęły jej w oczach te wszystkie zabawy, których brak odczuwała od przeniesienia się z Jass do Bukaresztu. Przez budowanie tu domu, a potem urodzenie Ludwisia musieli zaniechać wyjazdów do rodziny i znajomych w Jassach. Przymus stopniowo przytłumił tęsknotę do miłych zakątków. Westchnęła głęboko i zaczęła rozważać, czy jednak nie wyjechać. W tym momencie pokojówka wyrwała ją z marzeń: - Proszę pani! Przyszedł zamówiony Gregorij do pomocy przy robieniu porządków. Pan wyjechał, to może by tak zacząć od jego gabinetu? Słowa te ściągnęły panią Felicję na ziemię, a Włodzia poderwały na równe nogi i wesół jak szczygiełek przybiegł z sypialni do kuchni: - Tak! Tak, mamulku! Tak, tak zacznijmy od gabinetu tatki. Od samego świtu niebo było błękitne, wolne od chmur, które jeszcze wczoraj wieczorem wisiały nad miastem i co jakiś czas lało z nieba jak z cebra. Gregorij miał przyjść dopiero w południe, ale z obawy, że słoneczna pogoda może nie być trwała, zjawił się już od rana. Wprowadziło to niemało zamieszania i pani domu niechybnie odprawiłaby ogrodnika, gdyby nie entuzjastyczny zapał Włodzia do pomagania przy sprzątaniu. Kot ze stodoły, myszy w taniec, powiada stare przysłowie. Zaczął się więc prawdziwy taniec w domu pana Dolańskiego podczas jego nieobecności. Wynoszono stoły, krzesła i inny drobniejszy sprzęt, ściągano z podłóg dywany, a z okien story i firanki, ze ścian portrety i obrazy. Zaglądano do każdego kącika, wymiatano, wyrzucano byle prędzej, dopóty pogoda sprzyja. Włodzio uwijał się jak pracowita mrówka, tylko nie tak cichutko, bo wykrzykiwał wciąż to na pokojówkę, to na ogrodnika, jakby tylko od jego nawoływania zależało, co należy robić po kolei. Co chwilę wpadał do gabinetu ojca i popiskiwał do pokojowej: "Weź to, wynieś tamto, zetrzyj kurz z tego wysokiego pieca". Z niecierpliwością spoglądał, kiedy wreszcie myśliwska torba wyląduje na stole. Byle tylko prędzej, zanim Tadzio i Zosia wrócą ze szkoły, a zwłaszcza Tadzik, który podczas nieobecności ojca często poskramiał swoich młodszych braciszków. Musiał go Włodzio słuchać, bo tak sobie ojciec życzył. Ta myśl o Tadziku wprowadziła go w stan podenerwowania. Znów wbiegł do gabinetu i spojrzał na wysoki piec, na którym torba myśliwska wciąż jeszcze stała. Gdyby tak mógł sam po nią sięgnąć, lecz był za mały. Nie było drabinki, krzesła już wyniesiono, więc nie mógł się wdrapać, dokąd go wzrok ciągnął, by choć dotknąć tej tajemniczej, myśliwskiej torby ojca. Wobec tego chciał się dostać do wciąż zamkniętej szafy, w której ojciec trzymał dubeltówkę i inne ważne osobiste pamiątki z Powstania Styczniowego. Próby były daremne, więc otworzył szufladę w komodzie, gdzie zaciekawiła go w nowym opakowaniu książka. Wyjął ją i ku swojemu zdumieniu przeczytał: "Pan Tadeusz". Przetarł oczy i pomyślał: "To pewnie o naszym Tadziu". Wyciągnął z kieszeni ołówek i dopisał - "Dolański". Przechodząca obok matka usłyszała, jak Włodzio sylabizuje: Pan Tadeusz Dolański. Stanęła za plecami chłopca, a gdy ujrzała, czego dokonał, aż ręce załamała. Wiedziała, z jakim dużym trudem nabył małżonek ten poemat, który miał wręczyć Tadzikowi w nagrodę w dniu przyniesienia świadectwa maturalnego. Ukrył książkę przed oczami wszystkich, żeby sprawiła większą niespodziankę i większa radość. Spojrzała na bazgroły i głosem pełnym wyrzutów wykrzyknęła: - Synuś, coś ty zrobił? Ty nieznośny psotniku. Nie wiem, co ojciec ci... Wynoś mi się natychmiast do ogrodu. Za karę nie wchodź do domu, aż skończymy sprzątanie. Weź z sobą Ludwisia. Pilnuj, by nie wybiegł na drogę. Masz się z nim bawić i nie skrzywdź go. Żebym czasem nie usłyszała jego płaczu. Włodzio chciał swoim zwyczajem usiąść mamie na kolanach, by ją przeprosić, ale była zbyt zdenerwowana. Wyszedł więc z Ludwisiem do ogrodu. Stale myślał, jakby tu z powrotem włączyć się do robienia tych przedświątecznych porządków. Słońce już podeszło wysoko i przygrzewało. Wiosenne ptaki wyśpiewywały od rana. Zielona młoda trawa pachniała. Od czasu do czasu zabrzęczały skrzydełka pszczół, szukających pierwszego wiosennego nektaru. Wszystko było dookoła piękne, cieszyło wzrok i uszy, a nawet nozdrza. Ale Włodziowi było jakoś smutno na serduszku. Odczuwał ni to lęk, ni to niepokój, sam nie wiedząc dlaczego. Przecież nic takiego nie zrobił, dopisał tylko do tytułu "Dolański". Czy to źle umieścić własne nazwisko? Kucharka wyniosła przed dom patery i zaczęła je czyścić wilgotną szmatką, z jakimś białym dodatkiem. Zbliżył się do niej i przyglądał z zaciekawieniem, podziwiając, jak te naczynia i sztućce zaczynają nabierać wspaniałego połysku, a zwłaszcza mosiężny moździerz, w którym ucierano pieprz i inne przyprawy do potraw. Od strony miasta usłyszał jakiś ruch, nawoływanie chłopaków, a potem zobaczył przez sztachety maszerujące ulicą wojsko. Szli prężnym krokiem i w pewnym momencie zaczęli śpiewać znaną rumuńską pieśń bojową. Patrzył i słuchał z zainteresowaniem, żałując, że nie jest jednym z nich. A że Ludwiś chciał wybiec za furtkę - by go powstrzymać - pobiegł za nim i z bliska patrzył na maszerujących. Już przebrzmiał śpiew, a w jego uszach jeszcze kołatała się melodia, więc w jej takt maszerował z Ludwisiem tam i z powrotem. Gregorij patrząc na niego powiedział: - Byłby z panicza dobry żołnierz i nasz jaśnie panujący król Karol I byłby z niego dumny. A czy panicz wie, że król ma dziś urodziny i że żołnierze poszli strzelać na wiwat z armat i moździerzy? Włodziowi po tych słowach Gregoriego przypomniała się wczorajsza wieczorna gawęda ojca. I znów zatęsknił do Jass, gdzie chłopcy w czasie rezurekcji będą strzelali na wiwat. Wtem spostrzegł, że z domu wynoszą jeszcze jakieś sprzęty i wśród nich również czarną torbę myśliwską ojca. Widział, jak ułożono ją ostrożnie na ławie ganku, więc, nie namyślając się długo, pod pretekstem napicia się czegoś wpadł do kuchni. Potem bacznie obserwując wszystkich, czy nie patrzą na niego, co robi, prześlizgnął się na ganek i dostał się do opasłej torby. Zanurzył w niej ręce i zaczął wyciągać, co się dało: jakieś woreczki, okrągłe kulki, naboje. Wypchał tym kieszenie i szybko wrócił do ogródka. Skrył się za gruszę i tam dopiero zaczął przyglądać się wszystkiemu, co wyciągnął z torby. Z mozołem otwierał naboje i wysypywał z nich żółtawy proch, a następnie stwierdził, że w woreczkach jest taki sam. Wszystko to, pomyślał, służy do strzelania. Przypomniał sobie, iż Gregorij mówił, że żołnierze będą strzelali z moździerzy, więc szybko pobiegł tam, gdzie leżały oczyszczone naczynia i zabrał wspaniale lśniący moździerz. Wsypał do niego z jednego woreczka proch i ten z pocisków, kuleczki i śrut. Potem z powrotem zakradł się do kuchni, gdzie zdobył łatwo pudełko zapałek. Pani Felicja spokojna o chłopców, którzy obaj zgodnie i grzecznie bawili się w ogrodzie, usiadła zmęczona na chwilę w saloniku, rozważając co trzeba jeszcze w pierwszej kolejności zrobić. Przypomniała sobie, że należałoby zarządzić drugie śniadanie. Chłopcy powinni przedtem umyć ręce. Już nawet zamierzała ich zawołać, ale jeszcze chciała mieć chwilę wytchnienia. Włodzio tymczasem wyciągnął zapałkę z pudełka i szukał papieru, aby zapalić go i wrzucić do moździerza z prochem. Ludwiś, niedawno poparzony, bał się ognia, kiedy więc ujrzał zapałki w rękach brata uciekł aż pod żywopłot. Włodzio medytował, kombinował, wreszcie potarł zapałkę o pudełko, a gdy zapłonęła, zawahał się. Patrzył na proch i na wypróżnione gilzy. Ogarnął go strach przed ojcem. Przez ten strach dmuchnął na zapałkę, a potem ot tak z ciekawości niedopalone drewienko zbliżył do prochu i troszeczkę chciał w nim pogrzebać. Płomyka już nie było, żar na drewienku jeszcze nie wygasł. Proch, wysuszony na piecu, od tej małej iskierki nagle wybuchł. Niespodziewany huk w ogrodzie, a potem przeraźliwy wrzask Ludwisia oraz wycie psa poderwały na równe nogi panią Felicję, która już biegła w kierunku gruszy, a za nią przerażeni pokojówka i Gregorij. Oczom matki ukazał się straszny widok. Włodzio leżał na wznak, a z twarzy i prawej ręki, która już jakby nie była ręką, tryskała krew. Jęknęła i ledwie słyszalnym głosem wydobyła z siebie: - Włodeczku... Coś ty... Rozdział Ii Jaskrawy blask, aż kłujący oczy, jaki Włodzio ujrzał, oświetlił mu jakąś drogę, jakąś ogromną bramę i żołnierzy szykujących się do strzelania, a potem usłyszał huk, który go porwał gdzieś w górę, i nagle wszystko ściemniało dookoła i ucichło. Nic nie widział, nic nie słyszał, choć zdawało mu się, że mamunia biegnie i woła, i zawraca z tej drogi, ale on nie słyszy, i nie może iść, i nie może oddychać, bo w ustach ma coś gorzkiego, coś piekącego, lepkiego. Chce wypluć, chce krzyknąć, gdzieś uciec, ale jakby nie było pod nim ziemi i nogi nie mają się o co oprzeć, więc zapada się, leci i z tego wielkiego strachu i niemocy wciąż nie może złapać tchu. Wreszcie jakby mu ktoś głowę podniósł i całego dźwignął, i uniósł w górę ręce i wówczas powietrze dostało się do płuc. Pośpiesznie raz i drugi wciągnął je jak łyk źródlanej wody. Ten kilkakrotny głęboki oddech usunął szum z uszu. Gdzieś z daleka usłyszał głosy. Nie wiedział czyje. Czy tych żołnierzy, czy Gregoriego, czy niewyraźne słowa Zosi, czy słodkie mamy. Chciał bardzo zobaczyć, kto mówi, kto bierze go na ręce, ale było ciemno, bardzo ciemno, jeszcze ciemniej niż w pochmurną noc. Niespodziewanie nadciągnęła pierwsza wiosenna burza, błysnęło i odezwał się wiosenny grzmot. Ocucona z omdlenia pani Felicja, słysząc te grzmoty i patrząc na krwią pokryte ręce i suknię, i na leżącego na trawie nie do poznania Włodzia, zalała się łzami i rozpaczliwie krzyknęła: - Ratujcie go, lekarza! Wezwijcie lekarza! Chłopiec rozpoznał głos mamy i chciał bardzo coś powiedzieć, o coś poprosić, ale w ustach wciąż było pełno jakiegoś lepkiego płynu. Więc nie mógł poruszać językiem. Nie wiadomo dlaczego zdawało mu się, że niewygodnie leży na krecim kopczyku, który ktoś rozdeptuje i nie patrzy, że on na nim leży, i depcze po jego rękach i twarzy. Boli go strasznie, szarpie, rwie, piecze, tak jakby pies ostrymi zębami odgryzał palce, dłoń, chce krzyczeć, że nie jest kopczykiem, a potem pomyślał: - Pewnie leżę na mrowisku i te wściekłe, czerwone mrówki wyjadają mi oczy, wchodzą w twarz, w usta, kłują w ręce - i zaczął krzyczeć: - Boli! Mamuniu! Boli! - Już, już! Odezwał się niski głos męski. Jeszcze trochę, a nie będzie bolało. Był to zaprzyjaźniony z domem państwa Dolańskich lekarz nadworny. Zbadał chłopca, opatrzył, a potem podał uspokajające krople pani Felicji i autorytatywnie zawyrokował: - Droga Pani Dolańska, przykro mi, ale już z oślepionego chłopca nic nie będzie i chyba nie będzie potrzeby mnie więcej wzywać. Gregorij, który mnie tu sprowadził, gdyby zjawił się wcześniej, może by jeszcze był czas na ratunek. A tak, za dużo przez oderwaną dłoń upłynęło z chłopca krwi. Gregorij słyszał to, walnął się kułakiem w pierś i zaczął krzyczeć: - To moja wina, bo mówiłem mu o strzelaniu na cześć naszego króla, ale przysięgam, biegłem jak tylko mogłem po pana doktora. Wysłano telegram do pana Józefa, by wracał natychmiast do domu na pogrzeb syna. Przedświątecznego sprzątania nie dokończono. Nie obchodzono w domu państwa Dolańskich Świąt Zmartwychwstania Pańskiego roku 1896. Czuwano na zmianę przy łóżku chłopca, który wciąż jęczał i nie przyjmował pokarmów, a jedynie z trudem przełykał herbatę z ziółek. Życie chłopca wciąż wisiało na włosku. W pogotowiu czekała przygotowana gromnica i pośmiertne szatki. Pan Józef, od powrotu na wezwanie telegraficzne, zaciął się w sobie i milczał. Wszyscy oczekiwali wybuchu, a zwłaszcza pokojówka, która nie przypilnowała torby myśliwskiej. Milczał i tylko co pewien czas zaglądał do pokoju chłopca. O nic się nie modlił, bo nie chciał wyzywać losu. Już raz to zrobił, kiedy w ubiegłym roku Zosia, umiłowana jego córeczka, zachorowała na szkarlatynę. Złożył wtedy przy ołtarzu wota i modlił się, żeby żyła, obojętnie, ślepa czy głucha, ale żeby żyła. I został wysłuchany do końca, z nadmiarem, bo Zosia żyje, ale prawie zupełnie głucha. Tak lubiła śpiewać ludowe polskie piosenki i kozackie dumki, i skoczne rumuńskie. Śpiewała jak skowronek, a teraz czasem w takt jakiejś melodii porusza się, nawet nie otwierając ust. Obserwował nieraz to pan Józef. Serce mu się z żalu krajało. Nie wie więc, czy błagać niebiosa, by syn kataklizm ten przeżył, czy lepiej dla niego, żeby umarł. Śmierć jednak nie nadchodziła, choć czuło się jej obecność w całym domu. Azor wył wciąż żałośnie, co miało być niechybnym znakiem, że lada chwila nastąpi rozstanie duszyczki z okaleczonym i wycieńczonym ciałem Włodzia. Pojękiwał coraz ciszej. Czasami coś niezrozumiałego bredził. Zapadał w sen prawie letargiczny, w czasie którego zwijał się, kurczył i podciągał rękę do ust. Pani Felicja patrzyła na męki ukochanego chłopca. Cierpiała bardzo, klękała przed łóżeczkiem i modliła się, a może tylko machinalnie poruszała ustami. W głowie miała zamęt. I w gardle ją ściskało, z żalu. Nie mogła sobie darować, że wyprosiła chłopca z domu do ogrodu. Gdyby tego nie zrobiła, gdyby... W domu miałaby go stale na oczach, w czasie tego nieszczęsnego przedświątecznego sprzątania. Wychudła, zmizerniała i nie wydawała żadnych dyspozycji służbie. Nie interesowała się pozostałymi dziećmi. Ludwiś popłakiwał, bo brakowało mu troskliwości mamy, a w ogóle ogarniał go strach. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w całym domu panuje grobowa cisza. Wycie Azora doprowadzało malca do histerycznego płaczu. Pan Józef musiał wychodzić z domu do pracy. Nie mogąc czuwać nad domem zatelegrafował do Jass po kuzynkę Annę. Wyjątkowo ciepła wiosna sprawiała, że wszystko dookoła gwałtownie budziło się do życia. Zazieleniły się drzewa, kwitły wczesne kwiaty. Nawet te, na które nie było jeszcze pory. Ptactwo wiło gniazda, uwijało się, świergotało i śpiewało różnorodnymi głosami. Witalna siła wiosny jakby ożywiła skulonego w łóżeczku Włodzia. Zaczęła go budzić z letargicznego snu. Zosia, do której trzeba było głośno mówić, w tym domowym półszepcie niewiele wiedziała, co naprawdę dzieje się z bratem. Pochylała się nad Włodziem. Przykładała ucho niemal do ust chorego i cierpliwie czekała na jakieś słowa. Ku zdumieniu wszystkich właśnie ona pierwsza usłyszała błagalny głos Włodzia: - Pić - pić - pić! Ciocia Anna pogłaskała Zosię po głowie i szybko przyrządziła bulion dla Włodzia. Połknął raz i drugi, a potem odwrócił głowę, raz w lewo, raz w prawo, i zapytał, czy to jeszcze noc. Nie otrzymawszy odpowiedzi, słabym głosem zapytał jeszcze raz: - Czemu tak ciemno, czy to noc? Proszę zapalić świece. Pani Felicja nie wytrzymała. Zamiast odpowiedzieć, rozpaczliwie załkała. Ten szloch mamy, ból dłoni i palców przypomniały Włodziowi, jak to mamunia rozgniewana kazała mu wyjść z domu. Przypomniał sobie jak przez mgłę, że sięgnął do torby myśliwskiej tatki. I znów go ogarnął lęk. Nasłuchiwał ze skupioną uwagą, czy tato nie chodzi w gabinecie, bo bał się rozmowy z nim. Ale skoro taka ciemna noc, to na pewno jeszcze śpi... pomyślał. I prawie płacząc szepnął: - Mamuniu, czemu nie pozwoliłaś mi się przeprosić? Zdawało mu się, i był tego pewien, że gdyby wdrapał się na kolana mamy, wtedy w gabinecie tatki, i przeprosił ją za ten napis nabazgrany na książce, to nie bolałaby go teraz ręka, bo nie poszedłby do ogrodu i nie psocił za gruszą. Nie miał świadomości, w jakim jest stanie. Czuł tylko ból rozrywający palce i pieczenie w oczach, zwłaszcza w jednym. Skóra na twarzy jakoś mu się dziwnie skurczyła i na szyi. Odczuwał ucisk, jakby mu coś w nią wrastało. Najgorsza jest ta ciemność. Nic nie można zobaczyć. Żeby już prędzej był świt, jasny, słoneczny dzień. A tu wciąż noc i noc. Dziwił się tylko bardzo, że ptaki śpiewają w ogrodzie i że Ludwiś biega po ganku, i że ciocia Anna jest obecna i gniewa się, że długo jakichś bandaży nie zmieniono, jakby wszyscy byli w tym domu ciemnymi prostakami. Chciał zobaczyć, co go otacza. Błagalnie wyszeptał: - Proszę zapalić świece, nie chcę tej ciemności! Osłabiony tą pierwszą rozmową, od czasu wypadku, choć posilony nieco bulionem, znów zasnął. Ale jego sen był niespokojny, bo wciąż okaleczoną rękę przykurczał i cichutko pojękiwał. Pani Felicja, patrząc na niego i słuchając, nabierała nadziei, że syn przeżyje, nie umrze. Schowała przygotowane na śmierć szatki i gromnicę. Przez otwarte okno świeże powietrze wpadało do pokoju. Włodzio głęboko nim oddychał. Spał coraz zdrowszym snem. Nie wolno było wchodzić, by go nie budzić. Zosia zaglądała przez otwarte okno i kiedy Tadzik jednego dnia wracał ze szkoły, powiedziała zbyt głośno, bo sama nie słysząc myślała, że do brata nie docierają jej słowa: - Włodzio będzie żył, ale pozostanie kaleką, dlatego mamunia ciągle płacze. Słowa te pochwycił Włodzio, który już od dłuższej chwili nie spał i choć nie bardzo rozumiał, co znaczą, w gardle poczuł ucisk. "Mamunia płacze", jak złe echo brzmiało mu w uszach. Dlaczego miałem umrzeć? I jaki kaleka? Usiłował wstać, mimo że była wciąż noc, ale przecież Zosia i Tadeusz już nie śpią. Lekko dźwignął się i z powrotem opadł wyczerpany na poduszkę. Próbował prawą ręką dotknąć twarzy, lecz nie mógł nią poruszać ani w dół, ani w górę. Wtedy uniósł lewą i ucieszył się, że nie jest taka bezwładna i przykurczona. Zaczął nią obmacywać twarz, głowę, była w coś owinięta. Zastanawiał się, w co i dlaczego? Potem odrzucił kołdrę. Zaczął obmacywać prawą rękę. I ona była owinięta w jakieś szmaty, ale co najgorsze nie znalazł palców ani dłoni, które pod tymi szmatami go tak bardzo bolały. Zezłościł się i zaczął szarpać szmaty, a nie mogąc sobie poradzić, z całą siłą lewą ręką przyciągnął prawą aż do ust. I wtedy zębami zaczął szarpać, rozrywać bandaże. Bolało i siły go opuszczały. Po chwili znów wracał do tej samej czynności. Tak długo targał zębami i palcami lewej dłoni, aż wreszcie ściągnął przyschnięte do ran bandaże. Kiedy wymacał, że nie ma palców i całej dłoni, na chwilę przestało mu bić serce, zabrakło tchu, jak tam pod gruszą, ale tylko na chwilę. Z tego przerażenia na cały głos wrzasnął tak głośno, jakby w ogóle nie był chory: - Nie chcę, nie chcę, boli, boli! - Nie chcę, nie chcę, boli, wypuśćcie mi palce! Przez wszystkie dni, a raczej, jak mu się zdawało, długą noc, kiedy leżał półprzytomny i cierpiał, nie wiedział, co mu jest i jak wygląda. Po obmacaniu się lewą ręką "zobaczył", jaki jest. Przeraził się swego obrazu. Dostał głębokiego szoku. Krzyczał, rzucał się i w kółko wołał: - Nie chcę! Wypuśćcie mi palce! Wypuśćcie! Przypomniał sobie, że zgaszoną zapałką grzebał we wsypanym do moździerza prochu i nic więcej nie zrobił. Za co ta kara? Za co mu związali palce? Czemu nie uciekł. Przypominał sobie, że Gregori mocno, twardym uściskiem dłoni, trzymał go za łokieć, a o kruczych włosach doktor Petrescu przecinał skórę na grzbiecie dłoni. Potem naciągał ją i wpychał pod nią wszystkie palce i dłoń. Następnie zszył i skrępował. Zdaje mu się, że patrzył na to, i wie dobrze, bo było jasno, że bolało od światła. Chciał wyrwać rękę, ale nie mógł, nie miał siły. I tylko krzyczał: - Boli! Boli! Czemu mamunia na to wszystko pozwoliła? Opadł na poduszkę ze sterczącym kikutem i wciąż krzyczał: - Nie chcę! Nie chcę mieć schowanych palców, dłoni, wypuśćcie, niech doktor odszyje, rozwiąże, bo bardzo bolą, puchną! Minęło kilka tygodni, zanim Włodzio wyszedł z szoku, a wraz z nim pani Felicja. Widząc syna tak okaleczonego i cierpiącego, nie była w stanie podejmować jakichkolwiek obowiązków domowych. Wszystkie jej funkcje przejęła kuzynka Anna Tokarska. Ona z panem Józefem naradzała się, co począć dalej, jak leczyć chłopca. Po zdjęciu bandaży stwierdziła z rozpaczą, że niewłaściwie opatrzone rany i nieregularnie zmieniane bandaże doprowadziły do wyrośnięcia w obumierających ranach tzw. wilczego mięsa. Nieestetycznie wyglądało czoło, powieki, a zwłaszcza ręka. Chłopiec z bólu ją kurczył i nie ruszał, więc zesztywniała w łokciu i przegubie. Była podwinięta i wyglądała jak pokrzywiony konar. Prawe oko było zupełnie wypalone, lewe całe, ale pokryte bliznami, przez które przebijało światło. Budziło to nadzieję na odzyskanie wzroku. Medytowano, gdzie i do jakiego szpitala oddać chłopca na dalsze leczenie. Włodzio słuchając tych rozważań odczuwał lęk, niepokój, bo zdawało mu się, że nie trzeba żadnego szpitala. Wystarczy, że przeprosi mamunię i wszystko będzie dobrze, jak to już nieraz bywało. Nie leżał już w łóżku, ale i nie wychodził do ogrodu, lecz przesiadywał najczęściej w saloniku na otomanie. Któregoś dnia posłyszał, jak mamunia usiadła obok niego. Wykorzystał to i dawnym zwyczajem wgramolił się na jej kolana, by ją przeprosić za wszystko: za tego Pana Tadeusza, za grzebanie w torbie myśliwskiej tatki, za zabranie z kuchni zapałek. Oparł głowę o pierś, tulił się i chciał jak dawniej uściskać szyję prawą ręką, głaskać nią włosy i zawijać je na palce. Kiedy tak siedział, tulił się i bezradnie szukał nieistniejącymi palcami maminych włosów, pani Felicja zamiast pocałować go w czoło jak zwykle na znak, że przebacza, najpierw siedziała sztywno, nieruchomo, a potem od szlochu drgnęła i na czoło chłopca zaczęły spadać łzy. Włodzio gorąco wierzył, że w czasie tej pieszczoty będzie mu dobrze, lekko na serduszku i gdy mamunia przebaczy, to z oczu opadnie ta czarna, męcząca zasłona. Tymczasem mamunia płakała i było nadal źle, smutno i ciemno. Zeskoczył z kolan, myśląc, że niemiłe są mamie te jego pieszczoty. Schował skwapliwie kikut za siebie i szukał miejsca, gdzie mógłby się ukryć, nie tylko przed nią, ale przed oczami wszystkich. Od tego dnia krył się po kątach, w zagłówkach łóżka, między szafami. Zaczynał odczuwać jakąś swoją inność czy napiętnowanie jak złoczyńca. Zdecydowany był zrobić wszystko, by naprawić zło, żeby było znów jak dawniej. Męczyło go bardzo to, że nie może zobaczyć, co dzieje się dookoła. Nie może szybko biegać, bo gdy tylko przyśpieszy kroku, zaraz o coś się uderzy, coś przewróci i, najgorzej, straci orientację, w którym miejscu się znajduje. Dawniej, kiedy się bawili w ciuciubabkę, i gdy z zawiązanymi oczyma nie widział, w którym miejscu jest i gdzie iść, śmiał się. A teraz zrobiło się to takie straszne. Gdy wychodził na ganek, mijały go różne osoby, słyszał ich kroki, ale rzadko ktoś do niego wesoło zagadnął. A już nikt się nie śmiał i nie próbował z nim żartować. Najwyżej westchnął, pociągnął nosem. Więc Włodzio myślał, że płaczą nad nim. Był gotowy zrobić wszystko, co mu każą, byle się coś naprawiło. Kiedy więc mamunia smutnym głosem oznajmiła mu, że zawiozą go do szpitala, zgodził się bez najmniejszego protestu. W szpitalu cierpliwie, prawdziwie po męsku, znosił wszystkie zabiegi: wypalanie lapisem wilczego mięsa przy oczach, powiekach, szyi, a zwłaszcza na dłoni. Myślał, że te piekące zabiegi uwolnią palce i dłoń spod tej zniekształconej chropowatej skóry. Poddawał się cierpliwie masażom całej ręki i ćwiczył nią, by znów wróciła do sprawności i nabrała jędrnego ciała. Po dłuższych badaniach konsylium okulistów stwierdziło, że lewe oko jest do uratowania. Zwrócono się więc do rodziców o wyrażenie zgody na operację i wpłacenie z góry honorarium. Włodzio przeżywał głęboko pozostawienie w szpitalu, lecz z całą powagą zgadzał się na wszystko, co kazali robić rodzice i lekarze. Podniecenie było ogromne w dniu rozpoczęcia operacji. Oboje państwo Dolańscy z niecierpliwością przechadzali się wokół szpitala, a na znak dany przez pielęgniarkę, weszli do wewnątrz. Kiedy przekraczali próg gabinetu okulisty Costina Liviu, pani Felicji uginały się nogi w kolanach. - Moi państwo - powiedział zmęczony operacją doktor - moim zdaniem chłopiec będzie widział. Musicie mu państwo nakazać, by leżał spokojnie, by znów sam nie zepsuł czegoś przez swoją nierozwagę. Pani Felicja chwyciła lekarza za rękę i niechybnie, jak prosta chłopka, ucałowałaby ją za taką upragnioną informację, gdyby jej w tym nie przeszkodził. Do pokoju chorego wejść jeszcze nie było wolno i państwo Dolańscy nawet popatrzeć nie mogli na syna. W domu pani Felicja, myśląc o nim, wyjęła z albumu zdjęcie Włodeczka sfotografowanego, kiedy miał sześć lat, ubranego w sukieneczkę jak dziewczynka, z długimi włoskami, mile uśmiechniętego i patrzącego przed siebie szeroko otwartymi oczyma. Położyła fotografię jak święty obrazek na pulpicie obok krzyża, i uklękła do żarliwej modlitwy. Włodzio powoli budził się z uśpienia, nie bardzo mogąc sobie przypomnieć, gdzie jest i co znowu z nim zrobiono. W czasie usypiania przed operacją ponownie zdawało mu się, jak tam, pod gruszą, że leży na jakimś kopczyku i że go krępują, a on nie chce i boi się, by go nie rozdeptano. Chce być silny, męski i nie jęczy, nie krzyczy, pragnie przemienić się w wysoką górę. Budzi się i zasypia, odczuwa mdłości i silne pragnienie. Ktoś mu tylko watką zwilża usta, a on pragnąłby wypić całą filiżankę. Śni mu się, że idzie pod górę, do źródełka, pochyla się nad nim i już, już ma się napić, gdy ktoś odpycha go siłą i kładzie na plecy. Znów woła, że nie chce być rozdeptany ani skrępowany, że chce być górą. Pielęgniarka wyrywającego się z łóżka trzyma, przyciska do poduszki, ostrym tonem nakazuje: - Leż spokojnie, matka kazała, żebyś był posłuszny! - Mama, moja słodka mamunia, czemu jej tu nie ma, dałaby się czegoś napić. Chce znów się unieść i iść gdzieś pod górę, do źródełka, lecz silne ręce pielęgniarki przytrzymują go: - Pamiętaj! Masz być grzeczny, nie ruszaj głową, bo to może zaszkodzić operowanemu oku! Słucha tego głosu i przypomina sobie prośby mamuni, a zwłaszcza nakazy ojca: masz być mężny i powstrzymywać się od wszelkich psot. Jest mężny, wytrzymuje pragnienie, ból w oku i niewygodne leżenie na wznak. Wytrzymuje, choć czas mu się dłuży i wlecze jak leniwe woły idące pod górę. Ktoś na sąsiednich łóżkach rozmawia, jakby jacyś chłopcy, ale ich słowa w uszach mu się zacierają, gubią i mieszają z myślami o mamie i o tej górze jakiejś, na której był przy źródełku. Zasypia, budzi się i jakby poczuł znajomy zapach perfum, wciąga powietrze i krzywi od płaczu usta, bo jednocześnie ostry zapach lekarstw wdziera mu się w nozdrza. Jęknął z żalu, nie wie, co mamunia mówiła, tak był uradowany jej przybyciem. Po tygodniu, w czasie opatrunku, lekarz skonstatował, że oko po operacji dobrze się goi i chłopak z całą pewnością będzie dosyć dużo widział. Włodziowi nie wolno było wstawać, chodzić, leżeć na boku, zbyt ostro unosić się na łóżku, kręcić głową. Dzielnie, bardzo dzielnie Włodzio znosił wszystkie zakazy. Gorączka całkowicie ustąpiła, nie majaczył, nie bredził ani na jawie, ani we śnie, choć czasami miewał powtarzający się sen, że przemienia się w wysoką górę. Nie przyznawał się mamie do tych snów, by nie martwić jej swym niedorzecznym gadaniem. Po zdjęciu bandaży leżał w przyciemnionym pokoju, żeby nie drażnić świeżo zoperowanego oka. Widział! Choć niezupełnie czysto i jasno, ale widział. Radował się bardzo i cała rodzina, a zwłaszcza mamunia. Tadzio obiecywał, że znów pozwoli mu odrysowywać mapy. Było to ulubione zajęcie Włodzia. Tadeusz wykonywał własnoręcznie wiele map historycznych, a także geograficznych. Włodzio lubił przykładać do nich przejrzysty papier pergaminowy i mechanicznie odrysowywać. Niewiele z nich rozumiał, ale lubił przez tę zabawę popisywać się zręcznością i dokładnością. Widział jeszcze słabo, ale widział. Tylko nie ma prawej dłoni, więc jak będzie rysować? Czy nauczy się tą jedną? A może doktor naprawi tę prawą? Ogląda ją i choć niewyraźnie widzi, dostrzega zamiast palców jakby kułak, jakby guz pokryty czerwoną skórą, pod którą czuje ruszające się palce. Niech doktor przetnie tę skórę i wypuści palce, powiedział do mamy, niech tak samo zrobi jak z okiem. Nie widziałem, bo było ciemno, czarno, ale jak doktor zdjął z oka to czarne, to teraz widzę. Niech też zdejmie tę brzydką skórę. Pani Felicja słuchała i cierpiała. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć synowi, nie wiedziała, bo wciąż sama nie mogła pogodzić się z tym, że syn jej będzie kaleką. Wyręczał ją z odpowiedzenia na kłopotliwe pytanie okulista doktor Costin Liviu, który się z chłopcem zaprzyjaźnił. Polubił małego pacjenta o bujnej wyobraźni i chętnie odpowiadał na jego dociekliwe pytania. Rozmowami uwolnił chłopca od obsesyjnych, niedorzecznych marzeń. Zachęcał, by gimnastykował prawą rękę tak, by się przykurczony przegub wyprostował, a wtedy i tą bez palców ręką będzie mógł wiele sobie pomóc. - Najpierw pamiętaj o oku. Uważaj, nie szarp się, a może już pojutrze wyjdziesz na spacer. Czekał na tę chwilę i zapowiedział rodzicom, że będzie oczekiwał na nich na ławce w ogrodzie przy szpitalu. Nie leżał już w przyciemnionym pokoju. Coraz wyraźniej rozpoznawał kolegów ze wspólnej sali. Lubił małego malca Camila, takiego jak braciszek Ludwiś, leżącego grzecznie z przewiązanym okiem. Wdawał się w rozmowy z rówieśnikiem, na sąsiednim łóżku, Tudorem. Nie był zdyscyplinowany jak Włodek, co chwila wstawał, wybiegał na korytarz, zaglądał do szafek, wyłudzał od Włodzia, co się dało, a gdy nie mógł wyłudzić, chwytał go za okaleczoną dłoń i prześmiewał. Włodzio wtedy wyrywał rękę i chował pod kołdrę. Nawet chciał już pana doktora poprosić, żeby go przeniósł dalej od tego złośliwego chłopaka. Odwracał się na prawy bok od dokuczliwego sąsiada i z upodobaniem patrzył w okno. Coraz więcej dostrzegał, więc sprawiało mu przyjemność patrzenie na drzewa, kołyszące się konary, zielone liście. Dziwił się, że tak dużo jest zieleni, bo wtedy, w kwietniu, kiedy na żądanie mamuni musiał wyjść z domu do ogrodu, jeszcze nie było takich dużych liści i tyle roślinności wszędzie. Patrzył z zachwytem i w duchu myślał, jak będzie pięknie, kiedy z daleka zobaczy nadchodzących rodziców i kiedy będzie siedział na ławce i czekał na ich przyjście. Jak to będzie miło ujrzeć uśmiech mamuni i kiwanie ręką tatki. Był całkowicie pogrążony w tych myślach, gdy nagle Tudor, uciekający z korytarza na salę przed dyżurnym lekarzem, poślizgnął się i z rozpędu wpadł na Włodzia, uderzając go z całej siły łokciem w operowane oko. W tej sekundzie rozległ się przeraźliwy, dziki, pełen boleści krzyk Włodzia. Pani Felicja nie wiadomo dlaczego odczuwała ogromny niepokój, nie mogła znaleźć miejsca w domu. Machinalnie ubrała się i nie czekając na męża, i nikomu nie mówiąc, dokąd się wybiera, wyszła z domu i niemal jak lunatyczka szła w kierunku szpitala. Tłumaczyła sobie, że przecież wszystko jest na dobrej drodze, jednak coś ją niepokoiło i nie dawało spokoju. Weszła do szpitala cała w podnieceniu i gdy kierowała się do sali, gdzie leżał Włodzio, przechodzący doktor Costin Liviu poprosił ją do gabinetu. Nie wiedział, jak zacząć, plątał się, krążył, wreszcie wydusił: - Syn szanownej pani teraz głęboko śpi. Po chwili szczegółowo opowiedział o całym zdarzeniu. - Mimo że natychmiast wzięliśmy pani syna na salę operacyjną, niestety, okazało się, że żaden zabieg nie przywróci chłopcu wzroku. Rozdział Iii Miraże, ukazujące na pustyni oazę, budzą u wędrujących w karawanie, spragnionych choćby kropli wody, choćby smugi ochładzającego cienia, nadzieję na dotarcie do źródła, do rosnących palm. Choć bronią się przed złudnym obrazem, który może zaprowadzić ich na błędną drogę, to jednak ten mirażowy widok podrywa ich, mobilizuje siły do dalszej wędrówki, do szukania oazy realnej. Jednak kiedy szaleje piaszczysta na pustyni burza, widać tylko żółte tumany, zasypujące wszelkie drogi nadziei, wówczas wędrowcy, bezsilni, bez woli działania i obrony, czekają na czarny kres swej wędrówki, na przysypanie piaskiem całej karawany. Dom państwa Dolańskich, o dwustronnym spadzistym dachu, z pięknym gankiem i sienią, na wzór polskich szlacheckich dworków, z okalającym, dobrze utrzymanym ogrodem, wciąż pełen życia i budzący zainteresowanie bukaresztańczyków, stał od dłuższego czasu cichy, jakby wymarły. Podobny był do karawany przysypywanej piaskiem, która biernie, bez żadnej nadziei, poddaje się szalejącej piaskowej burzy. Przywiezienie już zupełnie oślepionego Włodka ze szpitala nie tylko zabrało nadzieję, przekreśliło tę krótkotrwałą radość, ale też wywołało jakiś zabobonny strach przed wiszącym nad domem fatum. Oczekiwano kolejnej katastrofy, nieszczęścia. Pani Felicja chorowała i pan Józef obawiał się, że dotknie go nowy cios. Nie umiał skupić się nad pracą, zaniedbał dokształcanie Tadeusza w duchu polskiego patriotyzmu. Mało rozmawiał z Zosią, ze swoim najukochańszym dzieckiem. Dawniej w wolnych chwilach lubił rzeźbić. Teraz zupełnie zaniechał swoją pasję. Nie zachodził nawet do sutereny, gdzie mieścił się jego warsztat. Włodzio, po przeżytym nowym szoku, spoważniał. Odeszły mu chętki na dociekliwe pytania, a zwłaszcza na jakiekolwiek pieszczoty z mamą. Jej niedyspozycje przypisywał wyłącznie sobie. Ile razy posłyszał jej kroki w pobliżu, chował za siebie prawą rękę. Miał w żywej pamięci tę chwilę, kiedy siedział na jej kolanach, chcąc przeprosić za wszystko, i gdy ją objął, tą bez palców ręką, za szyję, ona, cała zesztywniała, nie poddając się pieszczocie roniła tylko łzy na jego czoło. Wtedy wciąż mu się zdawało, że ma palce i tylko poruszać nimi nie może, bo są czymś unieruchomione, skrępowane. Przebaczenie mamuni - myślał - dokona cudu. Teraz już wie, że na nic te marzenia. Widział, przez parę dni, widział tę swoją okaleczoną rękę, zniekształconą, pokrytą skórą o brzydkim kolorze. Zrozumiał, że dotykanie nią nie może być miłe. Chował więc wciąż za siebie to ramię, gdy tylko posłyszał w pobliżu czyjeś kroki. Trudno jest mu bardzo. Zwykł był zawsze wyciągać obie ręce i obydwiema chwytać zabawki. Obydwiema bawić się z siostrą, z braćmi czy Azorem. Ciąży mu też bardzo to, że jak niemowlakowi pomagają przy jedzeniu i ubieraniu. Płakać mu się chce, kiedy wychodzi do ogrodu. Wówczas ktoś podbiega, łapie go za ramię i prowadzi. A chciałby sam! Sam, ale kilka razy już uderzył czołem o otwarte drzwi czy w słupek. Od tego czasu pilnują go jak pękniętego dzbana, żeby się całkiem nie rozleciał. Trudno, bardzo trudno pogodzić mu się z takim stanem. Nawet nie ma przed kim się wyżalić. Nie chce zasmucać też mamuni, która była zawsze wesoła i pogodna. Ta ponura atmosfera w domu - żadnej zabawy i dokazywania - męczyła Ludwisia. Nie rozumiał, dlaczego Włodzio tak się dziwnie porusza, dlaczego się nie śmieje, nie biega, nie goni go. Sam go więc zaczepiał, ciągnął za rękę, pokazywał znalezione kamyczki, szkiełka, domagał się, by go brał na barana, by mu wystrugał kijaszek lub coś narysował. Z początku prośby drażniły Włodzia, ale stopniowo przyjmował grę braciszka, przyzwyczajał się do udawania, że wszystko jest w porządku. Żądania Ludwisia, nie rozumiejącego w swej dziecinnej główce, że brat nie widzi, wyzwalały we Włodziu inicjatywę, pobudzały do myślenia, kombinowania, manipulowania jedną ręką. Coraz częściej zajmował się Ludwisiem. Niemal zmuszał go do wspólnej zabawy. Wychodził do ogrodu, wypytywał go, co widzi. I w ten sposób stopniowo przywykał do poruszania się w obrębie domu. Pytał braciszka ot tak, dla zabawy, co hałasuje, co stuka, co dźwięczy. W ten sposób uczył się słuchem rozpoznawać dźwięki, pochodzące od przedmiotów, i kroki najbliższych. Chętnie brał do ręki przedmioty, przynoszone przez Ludwisia. Obmacywał, starał się sobie przypomnieć, jak wyglądały. Bardzo dokładnie obmacywał wyrzeźbione przez ojca nogi stołu i jego brzegi, a także drzwi od kredensu, pokryte motywami zwierząt i owoców. Stopniowo wchodził w swoją nową sytuację życiową. Uczył się poznawać świat słuchem i dotykiem. Wciąż brakowało mu w tym poznawaniu światła. Któregoś dnia chciał namówić Ludwisia, żeby przyniósł do pokoju dziecinnego lichtarze ze świecami i zapałki z kuchni. Wyobrażał sobie, że jeśli zapali dużo świec, to będzie jasno i wtedy będzie musiał coś zobaczyć. Powstrzymał się jednak od tego, pomny swej psoty pod gruszą. Już wiedział, jak się wtedy wszystko stało, bo mu Gregorij powiedział. Pamiętał tylko, że zgaszoną zapałką grzebał w nasypanym do moździerza prochu, i nic więcej. Nie słyszał żadnego huku, nie widział płomieni, nie rozumiał, co się z nim stało. Nie mógł oddychać, nie mógł mówić, nie widział i przez pewien czas nie słyszał, a jedynie czuł ból, ciężar skrępowania. Wzdrygał się na to wspomnienie; porzucił myśl o zapałkach i zapalaniu świec. Zamiast tego wyszedł do ogrodu i poprosił Ludwisia, żeby mu powiedział, czy słońce świeci jasno, czy nie ma chmur i czy gałęzie drzew nie zasłaniają promieni. Stanął więc w takim miejscu, gdzie czuł na sobie ostre, gorące promienie i patrzył rozwartymi powiekami długo, długo, nie wiedząc kiedy zaczęły mu płynąć z oczu smużki łez. Pani Felicja dostrzegła to i żal się jej zrobiło syna. Wydało się jej, że myśląc o sobie, o swojej zgryzocie, zaniedbała go. Zawołała synów do saloniku. Najpierw Ludwisia wzięła na kolana, popieściła trochę, a potem chciała wziąć starszego. Zrazu Włodzio ucieszył się tą propozycją mamy, jednak gdy przypomniał sobie, jak płakała, gdy ostatnio siedział na jej kolanach, wymówił się. - Jestem już za ciężki dla ciebie mamuniu. I chowając rękę za siebie dodał: - Lepiej przeczytaj mi coś. Prośba ta uświadomiła pani Felicji, że Włodzio nie ukończył czwartej klasy i że już jest początek nowego roku szkolnego, a on pozostał w domu poza nauczaniem. Tadeusz nadal uczęszczał do gimnazjum, a Zosia na pensję, tylko Włodzio siedział w domu. Już tak będzie rósł - pomyślała z rozpaczą pani Felicja - bez książki. W tej swojej ciemności. Czytanie dzieciom bajek było rzeczą naturalną, ale jemu? I co czytać. Żeby nie przypomniało mu szkoły, zabaw z rówieśnikami na boisku, końca roku szkolnego, wakacji. Lato minęło, a Włodzio nie upominał się o szkołę, a o książki dopiero teraz. Ta prośba dowodziła, że nie zapomniał, że gdzieś w głębi duszy myślał o szkole, ale ani razu nie powiedział o tym głośno. Przeczytaj mamuniu - ponaglił - bo ja nie chcę zapomnieć liter. Pani Felicja ciepło przygarnęła chłopca do siebie. Wybuchła spazmatycznym płaczem. - Mamuniu, kochana mamuniu, czy znowu coś zbroiłem? - zapytał wystraszonym głosem. Do późnej nocy państwo Dolańscy naradzali się w gabinecie, co mają począć ze ślepym synem. Jak i czego uczyć go. Panu Józefowi nic nie przychodziło do głowy. Z niemałym trudem umieścił głuchą Zosię na pensji, ale ona widzi i może sama czytać. Gdy patrzy na usta rozumie, co się do niej mówi. Jest inteligentna. Ma zdolności do haftowania. Ale jak uczyć Włodzia? Dla takich biedaków szkół nie ma. Wstał i zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. Miał wyższe wykształcenie, był przecież inżynierem, a jednak nie umiał wyobrazić sobie, jaką metodą można by uczyć ślepego? Jak wyjaśnić rysunek, wzory fizyczne, matematyczne? Sam mając umysł ścisły wiedział, że do ich zrozumienia potrzebne są precyzyjne pomoce naukowe. Bez wzroku z tego wszystkiego na pewno syn nic nie zrozumie. I zdecydowanie powiedział: - Od czasu do czasu trzeba mu coś przeczytać, jeśli zdradził chęć słuchania. Zobowiążę do tego Tadzika, a zwłaszcza Zosieńkę. To jej się przyda również, powinna głośno czytać, żeby zachować wyraźną mowę. Pani Felicja nie bardzo była kontenta z tego postanowienia. Myślała, że mąż znajdzie lepsze rozwiązanie, że może wezmą do domu dla chłopca guwernera. Pozornie zgodziła się z mężem, jednak poważnie myślała o stałej pomocy dla syna. Głęboko zadumana wpatrzyła się w przestrzeń i nawet nie spostrzegła, że od dłuższej chwili stoi przed nią nieruchomo małżonek. Zauważył, że zmizerniała, na włosach pojawił się szron, lecz rysy twarzy zachowały tę samą urodę, którą przed laty urzekła go. Żal mu się zrobiło żony, ale nie wiedział, jak ulżyć jej cierpieniu. Pochylił się tylko i ucałował jej dłonie, mówiąc: - Nie powinnaś się tak zadręczać, to nie twoja, ani nasza wina, to nie my daliśmy mu ten krzyż i choć nie wiem jak cierpielibyśmy, nie zmieni to jego losu i nie ulży. On sam musi do końca życia... I nagle zamilkł, bo zobaczył, że ręce żony drżą i twarz jej pobladła. Mocowała się z jakąś myślą i wreszcie z trudem, jak echo, za mężem powtórzyła: - Winy naszej w tym nie ma, powiadasz, ale nie możemy go przestać kochać, jest przecież naszym synem, musimy umieć i takiego kochać. - Czy ja go nie kocham? Żachnął się pan Józef. - Zapewne tak, ale zapomniałeś o jego istnieniu. Nie prosisz go do swego gabinetu jak dawniej, nie pytasz o nic. Spójrz na kalendarz, mamy wrzesień, jutro jedenastego, nasze biedne dziecko kończy dziesiąty rok życia. Czy pomyśleliśmy, jak co roku, żeby w tym dniu sprawić mu jakąś miłą niespodziankę? - Pamiętałem, ale co mu może teraz sprawić przyjemność? No powiedz. Cokolwiek kupimy i tak tego nie zobaczy. "Dwa lata temu jeszcze widział, szalał na wycieczce. A teraz, po co pojedziemy?" - pomyślała pani Felicja. Przecież sama przekonała się, kiedy idzie z nim w niedzielę do kościoła, jak zachowują się ludzie, jak patrzą na nich z politowaniem. Nie ma do kogo ani zagadnąć jak dawniej, a tym bardziej uśmiechnąć się czy pożartować, więc powiedziała z rezygnacją: - Urządzimy chłopcu uroczysty obiad w domu, we własnym gronie. Włodziowi śniło się jasne, promieniste słońce, gdy więc tylko rano ocknął się i ogarnęła go ciemność, zrobiło mu się ciężko na serduszku. Udawał przez pewien czas, że śpi i dopiero gdy mu ten pierwszy żal minął, wstał i poprosił o śniadanie. Mamunia tego ranka była dla niego bardzo czuła, aż się dziwił, że go wesoło zagaduje i wypytuje, co mu się śniło. Chciał powiedzieć, że widział słońce, obłoki goniące po niebie, ale powstrzymał się, by jej nie zasmucić. Już się orientował, co mamie sprawia przykrość i co powoduje smutek. Zmyślił więc byle co i wyszedł do ogrodu, by jeszcze raz spróbować spojrzeć w słońce. Nadaremnie rozszerzał powieki i może byłby się nad samym sobą rozczulił i zapłakał, gdyby nie Ludwiś, który znienacka pociągnął go za rękę. Miał on z Włodziem własne sekrety. Podobała mu się zabawa ze starszym bratem w zgadywanki, chowanie się za drzewo, baraszkowanie na trawie, ale najbardziej Ludwisia bawiło to, że kiedy stawał za plecami brata, ten szukał go zupełnie gdzie indziej. W domu tymczasem odbywało się przygotowanie do urodzin. Gotowano potrawy, jakie lubił Włodzio. Pieczono urodzinowy tort. Pani Felicja co pewien czas wołała to Tadzika, to Zosię i dyskretnie o czymś z nimi rozmawiała. Z niecierpliwością spoglądano w kierunku furtki, w której wciąż nie pojawiał się pan Józef. Pani Felicja zaczęła nawet podejrzewać, że małżonek zapomniał o nocnej naradzie. Wreszcie, gdy go dostrzeżono, pokojówka pobiegła po chłopców do ogrodu. Po umyciu przebrała ich odświętnie, nie zdradzając wciąż, z jakiej to okazji. Przy stole pan Józef, siląc się na wesołość, przed podaniem obiadu wstał i przemówił uroczyście do Włodzia: - Włodeczku, dziś ty jesteś najważniejszą osobą w rodzinie. Kiedyś przy takiej okazji byliśmy wszyscy na wycieczce, pamiętasz?... I nagle coś pana Józefa ścisnęło za gardło. Nie mógł wydusić z siebie już żadnego sensownego słowa. Z tej kłopotliwej sytuacji uratował go Włodzio, który aż podskoczył na krześle i krzyknął: - Tatku, nie zapomniałeś? A myślałem, że już nikt o mnie nie pamięta, to z Ludwisiem urządziłem sobie urodziny w ogrodzie, bo tylko Ludwiś się ze mną bawi. Gdyby widział, zobaczyłby, jak wszyscy się zarumienili, a rodzice wymienili ze sobą wymowne spojrzenia. Nie widział, ale po chwili usłyszał, przekrzykujących się, Tadeusza z Zosią, którzy składali mu życzenia, a potem piskliwy głosik Ludwisia. Te spontaniczne życzenia były właśnie pokryciem zażenowania. Było wesoło i gwarno, lecz Włodziowi ten gwar przeszkadzał. Od pewnego czasu zauważył, że im dookoła głośniej, tym mniej się orientuje, co się dzieje w pobliżu i co kto do kogo mówi. Stał bezradnie, nadstawiał uszu, to w prawo, to w lewo, by zrozumieć coś z tego wszystkiego. Za stosowne uważał każdemu z osobna podziękować. Zosia zauważyła jego bezradność. Sama przecież na sobie doświadczała brak kontaktu słownego. Musiała patrzeć na mówiącego, by zrozumieć, w innym przypadku odpowiadała od rzeczy. Powiedziała więc do zdezorientowanego Włodzia: - Ja się nauczyłam już rozumieć, choć źle słyszę, to i ciebie nauczę... nauczę... - A właśnie - włączyła się pani Felicja - będziemy cię wszyscy uczyli. Już z tatuńciem postanowiliśmy! - Tak! - włączył się pan Józef. - Nie będziesz już taki osamotniony. Ale powiedz synu, jakie masz życzenie w dniu dzisiejszym? Włodzio, oszołomiony, nie umiał od razu zebrać myśli. Gdyby mamunia zapytała, wiedziałby, o co prosić, ale do surowego ojca nigdy nie miał śmiałości. Ponaglany, w końcu wykrztusił: - Chciałbym prosić, żeby mi tatuńcio dał choć do potrzymania jedną z pamiątek po dziadku Leonie. Ta nieoczekiwana prośba zaskoczyła pana Józefa. Nie przypuszczał, że Włodzio w swoim nieszczęściu myśli o przeszłości, o rodzinnych pamiątkach. Prośba Włodzia też spodobała się Tadzikowi, który spodziewał się, że znów coś ciekawego tatko opowie, jak wówczas przy kominku i pośpiesznie poparł Włodzia. Nie było rady, pan Józef zdecydował się na otworzenie komody i wyciągnięcie z niej skrzętnie przechowywanych pamiątek. Podwieczorek zgromadził wszystkich w saloniku, do którego pan Józef przyniósł metalową skrzynkę. Ostrożnie wyjął z niej medalik z Matką Boską Częstochowską, który włożył do ręki Włodzia. Po chwili kokardę biało-czerwoną, następnie dziwnie skrzyżowany pas, wreszcie rogatywkę, którą nałożył Włodziowi na głowę. Była za duża i spadała mu aż na nos, co rozśmieszyło Ludwisia. Potem zaszeleściły papiery i spomiędzy nich pan Józef wyciągnął najcenniejszą pamiątkę z rzeczy dziadka Leona. Był to tomik wierszy "Lirenka" Teofila Lenartowicza. Dziadek Leon poznał poetę osobiście. Łączyły ich wspólne powstańcze ideały. Wiersze o ziemi mazowieckiej, o ziemi ojczystej i o powstaniu były dla Leona Dolańskiego niemal jak Biblia, do której sięgał w chwilach nostalgii za krajem. Z tej książeczki uczył Józefa miłości do kraju. Pan Józef przez chwilę trzymał tomik, a potem zaczął czytać, wiersz po wierszu, coraz bardziej wzruszonym głosem, zapominając o obecnych. Włodzio przysunął się bliżej ojca, oparł się o jego kolana. Z natężoną uwagą słuchał tych rymów, tych porównań, tak jakby to nie czytał ojciec, ale sama natura mówiła własnym językiem i odsłaniała pełne czaru krajobrazy. Poruszał głową w takt rytmu pełnego poezji melodyjnego wiersza: Rosła kalina z liściem szerokiem,Ď Nad modrym w gaju rosła potokiem,Ď Drobny deszcz piła, rosę zbierała,Ď W majowym słońcu liście kąpałaĎ... Włodzio westchnął i podnieconym głosem powiedział: - Wszystko widziałem tatku, te słowa mają takie ładne kształty, tak się pięknie obok siebie układają, tak jak twoje rzeźby, które dotykam. Chcę jeszcze zobaczyć, czytaj tatku! Ten wieczór poezji Lenartowicza stał się przełomowym dla państwa Dolańskich w sposobie myślenia o Włodziu i rozumieniu jego potrzeb. Zdawało im się, że starczy dopilnować chłopca, by nie był głodny, żeby nie nabijał sobie guzów, żeby nie dopuszczać wyrostków wyśmiewających jego ślepotę. Trzymano go wciąż przy domu, nie składano wizyt jak dawniej, żeby nie przyjmować rewizyt. Przez tę izolację Włodzio zapadał w melancholię, którą przypisywano wyłącznie brakowi wzroku. Nawet powstrzymywano Tadzika od rozmów z bratem, gdyż obawiano się, że będą przypominały mu wspólne zabawy, wycieczki, kąpiele w Prucie, kiedy jeszcze mieszkali w Jassach. Byli wręcz przekonani, że umysł chłopca po utracie wzroku stał się ciemną jaskinią i przypominanie minionych dni, jasnych, słonecznych, sprawiać będzie mu ból i żal. Widziano jak czasem płakał, zrywał się z krzykiem w nocy, przez sen wykłócał się z Tudorem, który po wyjściu ze szpitala wraz z rodzicami chciał przyjść do niego i przeprosić. Jednak Włodek na wiadomość o tym wpadł w złość, a potem w histeryczny płacz. Nie chciał się z nikim spotykać, nawet z kolegami ze szkoły. Kiedy przychodziła sąsiadka pani Józefowicz ze swoim synem, chował się przed nimi. Dni mijały mu w samotności. Nawet w rozmowie z mamunią stawał się kapryśny, opryskliwy. Jedynie Ludwiś go jeszcze nie drażnił, bo nie zdawał sobie sprawy z jego kalectwa. Bawił się z nim tak jak z widzącym. Przeczytane wiersze Lenartowicza, zwłaszcza te z obrazowo i barwnie opisaną pełną słońca przyrodą mazowiecką, otworzyły oczy rodzicom, a przede wszystkim pani Felicji, że umysł Włodzia łaknie malowniczych słów jak w czasie posuchy roślina deszczu. I pan Józef przekonał się, że chłopca trzeba uczyć. Nie może rosnąć jak chłopskie, pańszczyźniane dziecko w ciemności. Ubolewał, że nie ma w Bukareszcie wyspecjalizowanej szkoły, w której by uczono upośledzonych. Zgodnie z tym, co postanowił z żoną, polecił Tadeuszowi i Zosi, żeby w wolnych chwilach, gdy wrócą ze szkoły, czytali Włodziowi. Zakupił nawet podręczniki do klasy piątej i opracował plan możliwie atrakcyjnego nauczania. Nie był pewny, czy Tadzio będzie miał cierpliwość i zdolność uczenia, ale liczył na żonę, że dzieci dopilnuje. Do domu państwa Dolańskich pomału wracał dawny, pogodny klimat. Włodzio dotykał zakupionych podręczników, przewracał strony, wąchał świeży druk. Z niecierpliwością czekał na powrót rodzeństwa ze szkoły. Był ożywiony i już nie tylko z Ludwisiem wdawał się w rozmowy, ale i z pozostałymi domownikami. Po powrocie ze szpitala był bardzo nerwowy, często krzyczał w nocy, zrywał się do ucieczki przed Tudorem, a później w ciągu dnia milczał i miał bóle głowy. Tarł dłonią czoło i palcami naciskał gałki oczne. Od tego ucisku czasami pojawiały się w nich iskierki. Miewał nadzieję, że te iskierki rozbłysną pełnym blaskiem i znów będzie widział. Marzenia te się nie ziszczały. Popadał więc w stan depresyjny. Po pierwszej utracie wzroku był jakby pogodzony z tym faktem, bo sobie przypisywał winę i nawet obawiał się, że będzie ukarany za to, że zabrał ojcu z torby naboje do broni myśliwskiej. To poczucie winy jakby przesłaniało świadomość nieszczęścia. Kiedy jednak Tudor uderzeniem w oko pozbawił go możliwości widzenia, z niezwykłą siłą zaczął odczuwać nieszczęście, krzywdę, jaka go spotkała, w jego odczuciu krzywdę niewinną, niezasłużoną. Był więc przez prawie rok niekontaktowny. Drażniły go rozmowy, a zwłaszcza te współczujące mu. Dotykał wciąż okaleczałej ręki, której się wstydził. Brak dłoni utrudniał mu bardzo samodzielne ubieranie się, mycie. Musiał więc korzystać z pomocy pokojówki lub matki, co go jeszcze bardziej rozdrażniało. Coraz drastyczniej uświadamiał sobie, jakim jest kaleką. Teraz, kiedy Włodzio dotyka książek, pani Felicja już tak nie cierpi. Ma nadzieję, że one dostarczą chłopcu trochę radości i światła. Było mu istotnie raźniej. Słuchał na zmianę to czytania Zosi, to Tadeusza i czas mu szybciej mijał. Wprawdzie nie wszystko mógł zrozumieć, ale tym się nie przejmował. Nikt go na oceny nie pytał. Nie kazał rozwiązywać zadań, bo przecież pisać nie mógł. Więc odpowiadał raz trafnie - wtedy wszyscy chwalili go, to znów chybiał i śmiano się wówczas jak z dobrego dowcipu... Najgłośniej zaśmiewał się on sam. Jakby tym śmiechem chciał zrzucić "czarny płaszcz pokutniczy", który dźwigał na sobie od chwili wypadku. Prawie rok minął od tej właśnie zabawy w szkołę z rodzeństwem Włodzia, bo nie mogło to być prawdziwe nauczanie, choćby z tej przyczyny, że trudno było Włodziowi wszystko wyjaśnić, wytłumaczyć rysunki, wzory. Pan Józef z braku czasu nie kontrolował, jak to zamierzał wcześniej, postępów w nauce chłopca, a pani Felicja była przekonana, że wszystko idzie dobrze. Dla niej najważniejsze było to, że Włodzio znów się śmieje i że znów potrafi dowcipkować, a nawet psocić tak jak dawniej. Jednego dnia Włodzio słyszał jak mamunia skarży się tatkowi, że już ma dosyć pilnowania pieczywa sąsiadki, której piec się zepsuł. Włodzio wpadł wtedy na genialny pomysł. Upilnował, kiedy sąsiadka wyszła, podszedł cichutko do pieczywa i gdy się upewnił, że nikt na niego nie patrzy, potrząsnął raz i drugi blachą, wskutek czego ciasto zamiast wyrosnąć w czasie pieczenia, siadło jak słomiany kapelusz po ulewnym deszczu. Domyślono się, że to sprawka Włodzia i zagrożono mu, że jak jeszcze raz coś spsoci, to zabiorą mu "Lirenkę", którą ojciec pozwolił mu zatrzymać przy sobie. Przed snem zawsze prosił, by mu mamunia przeczytała kilka wierszy, choć niektóre umiał już na pamięć. "Rosła Kalina" to był dla niego wiersz najpiękniejszy. Przypominał mu kolory, zieleń i czerwień, błyszczącą wodę, w której się przegląda słońce, i szarą jesień, i wiejski cmentarzyk. Deklamował ten wiersz głośno w ogrodzie, a Zosia, która przed utratą słuchu często śpiewała "Kalinę" jako polską ludową pieśń, próbowała znów nucić, choć nie miała pewności, czy nie fałszuje. Pomogła pokojówka i Włodzio nauczył się tej melodii, i wyśpiewywał ją tak rzewnie, jakby przywoływał na pamięć odległe, dawne czasy. Cieszyło rodziców to, że Włodzio śmieje się, a czasami śpiewa, ale ten śpiew, pełen tęsknoty, w ustach chłopca - prawie jeszcze dziecka - brzmiał jak skarga i pani Felicja słuchając go nie mogła powstrzymać łez. Pan Józef również wzruszał się tym nuceniem, bo przypominało mu ono Mołdawię, gdzie spędził dzieciństwo i młodzieńcze lata. Osiedli w Jassach i w okolicznych podkarpackich wsiach Polacy, wśród których było sporo chłopów, byłych uczestników rzezi galicyjskiej, często śpiewali polskie ludowe, a także patriotyczne pieśni historyczne Ursyna Niemcewicza. Właśnie te pieśni zaszczepiały w jego duszy wszystko, co polskie, co ojczyźniane. Krzepiły ducha patriotycznego i dlatego jako siedemnastoletni chłopak na wieść o wybuchu Powstania Styczniowego bez wahania wyruszył, by zasilić szeregi powstańców. W Bukareszcie nie słyszało się, żeby ktoś śpiewał po polsku. Dlatego nucenie Włodzia wywoływało w nim taką silną tęsknotę do Mołdawii. Postanowił więc, jak tylko nadejdą wakacje, wyjechać z całą rodziną do Jass. Wykańczał pilne prace inżynierskie, by wypracować wolny czas na letnie miesiące. Rok szkolny zakończył się i Tadzio przyniósł świadectwo "ozdobione pozytywnymi stopniami", a Zosia główną nagrodę z konkursu na hafty ludowe. Trzeba było też i Włodziowi wystawić jakąś ocenę, więc pan Józef przepytywał go z całą powagą. Był człowiekiem pracowitym i bardzo sumiennym i tych cech charakteru domagał się od swoich dzieci. Mawiał często: - My, Polacy, na obczyźnie jesteśmy obserwowani, oceniani surowiej od tubylców. Nie możemy przynieść wstydu Ojczyźnie, musimy być godnymi jej synami, takimi jak Tadeusz Kościuszko, Józef Bem czy Kazimierz Pułaski i wielu, wielu innych, którzy stali się bohaterami przybranej ojczyzny, a swojej przysporzyli sławy. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie, dopóki tacy jej synowie żyć będą, mawiał często do Tadzika. Był przekonany, że syn, który często przytakiwał ojcu, wywiązał się z całą sumiennością z nałożonych obowiązków. Tymczasem słuchając odpowiedzi Włodzia, coraz bardziej pochmurniał. Były one nieścisłe, ułomne, niechętne, często bezsensowne. Pan Józef przekonał się, że jego polecenie zostało opacznie zrozumiane. Nie uczono Włodzia serio, z całą powagą, a tylko zabawiano się w szkołę, ot tak, dla zapełnienia czasu biednego, okaleczonego brata. Zosia jedynie rzetelniej podeszła do polecenia ojca, Włodzio dokładnie streścił wszystkie opowiadania przez nią przeczytane. Niesumienność Tadzika rozsierdziła pana Józefa i postanowił rozprawić się z nim na osobności. Włodzia przytulił, pogłaskał, bo żal mu się zrobiło chłopca. Zastanawiał się, czy w ogóle można będzie go nauczyć czegokolwiek. Czy jest to możliwe? Może Tadzik starał się, ale był bezradny. Nie mógł przeskoczyć niemożliwego. Ta myśl zaczęła go dręczyć i niepokoić. Miał też żal do małżonki, że nie przypilnowała dzieci przy nauczaniu, ale nie ujawnił przed nią swych pretensji. Powiedział tylko z rezygnacją, że trzeba dać Włodziowi spokój z nauką i nie męczyć go, bo i tak się to na nic nie przyda, a tylko niepotrzebnie obciąża się dodatkowymi obowiązkami Zosię i Tadzika. Panią Felicję zasmuciło to. Tylko pozornie zgodziła się ze zdaniem męża. W duchu powróciła do pierwotnej myśli, zatrudnienia specjalnego guwernera. Lipiec 1898 roku państwo Dolańscy spędzili w Jassach. Włodzio pamiętał, że dawniej kąpał się w Bakłni z Tadzikiem i jak jednego razu złodziej skradł im buciki pozostawione na brzegu. Tatko się na nich wtedy bardzo gniewał i kazał im za karę iść boso do domu. Po drodze spotkała ich matka, elegancko ubrana, w dużym kapeluszu przybranym rajerami i - mimo protestów ojca - wzięła go na ręce i niosła do domu, by nie pokaleczył stóp. Przypomniał sobie także wyprawę do polskich wiosek, leżących w Karpatach, gdzie słuchali opowieści o legendarnym Jakubie Szeli. Przypomniał sobie i żal mu się zrobiło, że znów tego zobaczyć nie może. Łudził się nadzieją, że jak przyjedzie do Jass, miejsca swego urodzenia, to znów zobaczy wszystko, co pozostało w jego pamięci. Zobaczy i pobiega sobie swobodnie uliczkami, odwiedzi wszystkie stare zakątki, popatrzy na szczyty Karpat. Tymczasem nie widział i nie mógł samodzielnie chodzić, a gdy go zaprowadzono tu albo tam, wszędzie była tylko ciemność, choć słońce gorąco przygrzewało. Z każdym dniem pobyt w Jassach stawał się smutniejszy. Dojrzewała w nim świadomość, że świat pięknych barw, urokliwych widoków górskich, kwiecistych łanów zbóż i łąk dla niego, raz na zawsze, okrył się nieprzebytą czernią, która zalała jego oczy. Gdyby tak ją stamtąd wyrwać, jak cierń spod paznokci. Jakimś sposobem usunąć. Myślał tak głównie o świcie, kiedy budził się po pięknych, kolorowych snach. I nagle przypomniał sobie, że jak jeszcze mieszkali tu, w Jassach, w domu dziadka Leona, to babcia Teofila, gdy komuś coś wpadało do oka, wylizywała to językiem, a potem trzeba było trzy razy splunąć. Jemu też raz kłujący piasek usunęła. A czemu teraz nie chce usunąć tej czerni? Przecież wie, że nie widzę, myślał z żalem, widzi, że potykam się, nawet błądzę w tym domu, w którym znałem wszystkie kąciki, wszystkie zakamarki na strychu i w piwnicy. Było mnie wszędzie pełno i nieraz babcia mnie szukała po tych kątach, bo lubiłem się bawić z nią w chowanego. Chciał się pożalić mamuni, że babcia już go nie kocha tak jak dawniej. Kiedy przyjechali, to tylko popatrzyła na jego oczy, podniosła powieki, nie złapała za głowę i nie wylizywała pod powiekami. Chciał więc odszukać mamunię, ale zamiast niej natknął się na babunię, siedzącą w fotelu. Pewnie lekko drzemała, bo niechcący przez Włodzia kopnięta w nogę, pisnęła wystraszona, przytrzymała wnuka za rękę, by się nie przewrócił i zostawiła przy sobie. Po raz pierwszy od ich przyjazdu zdobyła się na dłuższą rozmowę. Wypytywała, jak się to wszystko stało. Pomstowała to na ojca, że trzymał w domu amunicję myśliwską, chociaż od dawna już nie poluje, to na pokojową, to na szpital, to na jakiś przeklęty los, który tak doświadcza ich dom, bo i Zosia jest kaleką, no a teraz on. Głaskała go, a potem mówiła, żeby mu się z żalu co złego w głowie nie stało, i zrobiła znak krzyża na czole. - Płaczesz po nocach, krzyczysz, a ja ci, biedaku, pomóc nie mogę - mówiła. Znam dużo ziół na różne boleści i choroby oczu, ale na takie nieszczęście rady nie mam. I jeszcze raz chwyciła w obie dłonie jego głowę. Zaczęła całować czoło, potem oczy. Od ciepłych dłoni i pocałunków zrobiło mu się raźniej na duszy. Poczuł się swobodniej, jak dawniej, i śmiało poprosił: - Babuniu. Włóż mi język do oczek, wyciągnij, ty umiesz, ja wiem. Babciu! Babuleńko! Długo po tej dramatycznej prośbie wnuka babcia Teofila nie mogła dojść do równowagi. Kochała go najbardziej ze wszystkich wnucząt. Ona go wykołysała, wybawiła, uczyła pierwszych kroków, pierwszych słów. I kiedy syn Józef na stałe przeniósł się do Bukaresztu, najdotkliwiej odczuła nieobecność Włodka. Wciąż myślała o nim, miała go przed oczyma, biegającego, dokazującego. A teraz, gdy widzi go okaleczonego, pogodzić się z tym widokiem nie może, a do tego jeszcze ta błagalna prośba, wręcz żądanie. Była bezsilna. Całowała jego ślepe oczy i ogrzewała w swoich dłoniach zniekształconą rękę. Nikt tego jeszcze nie robił, więc wiedział, że kocha go, nie brzydzi się jego kalectwem. Wolał przebywać w jej towarzystwie, zamiast chodzić z rodzeństwem na spacery po Jassach, gdzie niczego nie widział, a najwyżej słyszał, jak na jego widok wydziwiają przechodnie. Przesiadywał więc z babunią Teofilą, słuchał jej wspomnień i starych pieśni ludowych. W mig chwytał melodie, zapamiętywał słowa i wtórował babci. Babcia Teofila szybko zorientowała się, że Włodzio jest pojętny i zdolny, że mimo kalectwa łaknie wiedzy, więc ubolewała nad tym, że nie może, jak inni, pobierać nauk. Wieczorem tak pokierowała rozmowę z rodzicami, że zgodzili się na wzięcie do domu guwernera. Tylko jakiego? Kto umie uczyć ślepego i bezrękiego. I skąd wziąć pieniądze? Za radą babuni pan Józef miał napisać do Barankowa, do bogatych krewnych, żeby wsparli ich pożyczką. Zaproponowała też, by chłopca nie zabierali do Bukaresztu, bo póki co ona sama się nim zajmie, a może kogoś znajdzie do pomocy. Odbyła się trochę burzliwa narada, bo jak zostawić prawie osiemdziesięcioletniej babuni chłopca, którego trzeba karmić, ubierać, obuwać i stale przy nim czuwać, żeby mu się co złego nie przydarzyło. Prośba Włodzia, że chce choć trochę pobyć u babuni, zaważyła na tym, że go w Jassach zostawiono. Rozdział Iv Zabrzmiał sygnał trąbki pocztyliona, zaturkotały koła dyliżansu i babcia Teofila, ciotka Anna Tokarska i Włodzio powiewali białymi chusteczkami na pożegnanie odjeżdżających do Bukaresztu państwa Dolańskich i dzieci. Spacerkiem powrócili do opustoszałego domu babuni. Włodzio po raz pierwszy w życiu rozłączył się z rodzicami. Był już poza domem, kiedy leżał w szpitalu, ale tam rodzice codziennie go odwiedzali, a tu... Milczał tego wieczora. Było mu trochę żal mamuni. Ciepła dłoń babuni, trzymająca go za rękę, koiła rozstanie i dawała poczucie bezpieczeństwa. Coraz śmielej poruszał się po zakątkach domu babuni, przypominał sobie z dzieciństwa zakamarki, w których się ukrywał, a babunia nie mogła go znaleźć. Nabierał wprawy, zapamiętywał rozkład mebli, nie potykał się i nie rozbijał kolan. Nosił coraz mniej guzów na czole. Przestał chować za siebie okaleczoną rękę. Babcia na jej widok nie wzdychała jak mamunia. Nie chował jej i nawet zaczął powoli sobie nią pomagać przy ubieraniu, a zwłaszcza przy nakładaniu bucików. Nieraz, w Bukareszcie, chciał jakiś przedmiot obmacać jedną ręką i nie udawało mu się, bo często wyślizgiwał się i upadał. U babuni podtrzymywał go kikutem i lewa ręka stawała się coraz bardziej sprawna. Umiał już nawet ukroić sobie chleb i posmarować masłem, rozbijać orzechy. Czasami próbował kozikiem wycinać na kijaszku wzorki. Pamiętał rzeźby ojca. Pragnął coś takiego wyrzeźbić i przywieźć mamuni na pamiątkę. Wieczorami przed snem babunia opowiadała stare ludowe baśnie i przypowieści lub historię o tym kiedy jeszcze jako panna Teofila Zielińska po raz pierwszy poznała pana Leona Dolańskiego i jak się pobrali. A potem o rozstaniu na dłuższy czas, kiedy dziadek w tajemnicy wyruszył z domu na wieść o przygotowywanym powstaniu wielkopolskim. W czasie tych wspomnień, opowiadanych barwnym językiem, głaskała Włodzia po głowie, po kikucie, a na dobranoc całowała jego ślepe oczy. Wszystko to sprawiało, że coraz spokojniejsze miewał sny, ustępowała nerwowość, nie krzyczał i nie zrywał się nocami. Doświadczenie starej kobiety przywracało mu spokój i równowagę psychiczną. Nie myślał już z nienawiścią, obsesyjnie o Tudorze, ale zastanawiał się, jakby babuni pomóc i wyręczyć ją w niektórych obowiązkach. Zaczął więc sam, bez pomocy, myć się, ubierać, zakładać buty. Długo męczył się ze zdobyciem umiejętności zawiązywania sznurowadeł i zapinania guzików. Najczęściej ćwiczył, kiedy był sam. Męczył się, pocił, uczył się przytrzymywać kikutem i po wielu, wielu próbach doszedł do takiej wprawy, że dawał sobie doskonale radę przy ubieraniu i rozbieraniu tą jedną, lewą ręką. Brak wzroku utrudniał mu spożywanie posiłków, oblewał się, strącał z talerza, ale nie pozwalał się karmić. Kiedy napawała go tęsknota za mamunią, żałował, że sam nie może napisać listu. Brał papier, mazał po nim ołówkiem, ale lewa ręka przesuwała się po papierze zygzakami. W takich chwilach najbardziej odczuwał brak wzroku. Widziała babunia te jego próby pisania i zaczęła dookoła dowiadywać się, czy nie ma wolnej guwernantki. Zagadywała nauczycieli, a nawet profesorów uniwersytetu w Jassach. Każdy, kto powziął wiadomość, o jakiego ucznia by chodziło, wykręcał się brakiem czasu i uważał, że stara pani Dolańska już dziecinnieje na punkcie wnuka. Ona jednak nie rezygnowała. Nie mogąc znaleźć nikogo na miejscu, rozsyłała listy do krewnych. Włodziowi szybko upływał czas. Nawet nie spostrzegł, kiedy minęła jesień, zima i nastała wiosna. Jeden tylko moment zakłócił jego spokój. Babunię Teofilę odwiedzały stare znajome. Rozmawiały na różne tematy, wspominały dawne lata, a gdy dotknęły spraw Włodzia, jedna z nich powiedziała: - To nieszczęście musiało spotkać chłopca, bo świętej pamięci pan Leon wbrew woli swojego ojca poszedł do powstania i brał udział w rzezi galicyjskiej, i padła na niego klątwa ojca i krew niewinnej szlachty, wyrżniętej w Galicji. Za to wszystko teraz musi odpokutować jego wnuk. Mówiono głośno, jak gdyby Włodzio był głuchy. Wstrząśnięty rozpłakał się, gdyż uwielbiał dziadka Leona i trudno mu było się pogodzić, żeby spoczywało na nim jakieś przekleństwo. Do późnej nocy babcia Teofila tłumaczyła i wyjaśniała, że to wszystko nieprawda. Wprawdzie pradziadek Piotr Celestyn wypierał się synów, którzy poszli do powstania, bo bał się represji zaborcy, ale nieprawdą jest, by przeklął dziadka Leona, i nieprawdą jest, by brał on udział w rzezi galicyjskiej, bo po powstaniu wielkopolskim wyruszył na Węgry do generała Bema. Nie wszystko mógł dokładnie Włodzio zrozumieć, ale zaufał zapewnieniom babuni, uspokoił się. Przestał wierzyć, że spoczywa na nim klątwa, że spadła na niego kara boska. W kwietniu babcia Teofila otrzymała dwa listy, które zainteresowały również Włodzia. Jeden od mamuni, która donosiła, że wszyscy są zdrowi i Tadzik przygotowuje się do matury, i że tatkowi powierzono ważną, przygotowawczą pracę do budowy kolei w Rumunii, i że mamunia otrzymała zajęcie, więc finanse domowe się podreperują. Również informowała, że tatuś przyjedzie do Jass po Włodzia, bo pewnie babunia już jest nim zmęczona. Drugi list od pani Wesołowskiej, kuzynki babuni, która pisała, że w bieżącym roku szkolnym kończy się jej kontrakt u państwa Szumińskich, których dzieci nie będą już potrzebowały jej pomocy, i że gotowa byłaby zająć się Włodziem, choć jeszcze nie wie, w jaki sposób może go edukować. Po skończeniu czytania tego listu babcia zawołała: - Włodziu! Będziesz miał drugą babcię, babcię Wesołowską! Jeszcze jej nie znasz. Jest dużo młodsza ode mnie, ale więcej umie, bo w wielu dworach uczyła młodzież. Przed wyjazdem z Jass poszli z babunią na grób dziadka Leona i siostry Michasi. Zapalił świece, położył kwiaty i szczerze pomodlił się. W domu babuni przed podróżą jeszcze raz, starym zwyczajem, usiedli. Na dobrą wróżbę, by podróż była szczęśliwa i żeby mogli się jeszcze w zdrowiu spotkać. Włodzia ogarnęła rzewność. Rzucił się babuni na szyję, ściskając ją obiema rękami. W czasie podróży miał zamiar opowiedzieć tatusiowi wszystko, co przeżył i czego się nauczył, ale współpodróżni popsuli mu dobry nastrój. Zaczęli wypytywać ojca, co chłopcu się stało. Nie chciał dopuścić do tej rozmowy i po polsku, w niezrozumiałym dla Rumunów języku, zagadnął ojca o dom, mamunię, Ludwisia i Tadzika. Po chwili jednak ogarnęła go senność i prawie do końca podróży spał. Pierwszy na powitanie podbiegł Ludwiś, który podrósł, potem Tadzio, któremu po mutacji zmienił się głos, że Włodzio go nie poznał, więc dużo z tego powodu było śmiechu. Zosia pomagała wnosić bagaże. Mamuni chciał się rzucić na szyję, tak jak przy pożegnaniu babci, ale nagle powstrzymał się. Schował odruchowo prawą rękę za siebie. Bał się, by dotknięciem kikutem szyi mamuni, znów, jak dawniej, nie wywołać jej płaczu. Mamunia, uradowana jego powrotem, chwyciła go w objęcia, podziwiając, że podrósł i zmężniał. Wszystkich później zaskoczyło to, że Włodzio przy podwieczorku nie pozwolił się karmić, a wieczorem nie skorzystał z pomocy przy rozbieraniu i myciu. Nikt się nie spodziewał, że przy babuni tak się usamodzielni. Przypuszczano raczej, że będzie jeszcze bardziej rozpieszczony i rozkapryszony. Wieczorem przed snem poprosił mamunię, by przeczytała mu kilka wierszy z "Lirenki", za którymi się ogromnie stęsknił. Mijały szybko dni, w czasie których mniej zajmowano się usamodzielnionym Włodziem. Nauczył się u babuni wymacywać przeszkody wystruganym przez siebie kijaszkiem. To samodzielne poruszanie się po domu i ogrodzie, w czasie którego już nie nabijał sobie guzów, pozwalało domownikom jakby zapomnieć, że Włodzio nie widzi. Przestał się z nim - jak dawniej - bawić w chowanego Ludwiś, który zaczął się orientować w kalectwie brata. Włodzia z kolei wciąż intrygowała myśl o powstaniach polskich. To, co babunia opowiadała, nie było dokładne, więc zarzucał pytaniami Tadzika. Chciał przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego pradziadkowie nie przyznawali się do tego, że ich synowie brali udział w powstaniach. Tadzio tymczasem, przygotowując się do ostatnich maturalnych egzaminów, był tak zaabsorbowany, że nie miał czasu ani chęci odpowiadać na pytania brata. Więc coraz częściej Włodzio myślał o babci Wesołowskiej, swojej przyszłej nauczycielce. W domu panował nastrój odświętny. Już tylko dwa tygodnie dzieliły od chwili, gdy Tadzio powinien wrócić do domu ze świadectwem maturalnym. Tymczasem Tadzio mizerniał, twarz mu szarzała. Zaczął uskarżać się na bóle głowy, żołądka, na bezsenność. Przypisywano to intensywnemu przygotowywaniu się do egzaminów. I choć pani Felicja domagała się, by na dwa dni wyjechał i odpoczął, to jednak pan Józef uznał, że Tadeusz nie powinien przerywać nauki, bo może to ujemnie odbić się na egzaminach. Bóle jednak wzmagały się, to w głowie, to w piersiach czy plecach. Przypisywano to przeziębieniu w czasie nocnej nauki, przy otwartych oknach, i postawiono mu bańki. Zasnął po nich, lecz wkrótce silny ból w prawym boku wstrząsnął nim i obudził. Dygotał z zimna, wreszcie nastąpiły torsje i pojawiła się biegunka zabarwiona krwią. Nie chciano wzywać lekarza, który tak źle opatrzył Włodzia. Nie ufano mu. Podano zioła przeciw bólom żołądka i robiono gorące kompresy. A skutki były fatalne, gdyż Tadzio zachorował na zapalenie wyrostka robaczkowego i gorące okłady tylko przyśpieszyły jego pęknięcie. W kilka godzin po silnym ataku Tadzio w wieku 18 lat rozstał się z życiem. Bieganie, szeptanie, wreszcie krzyk mamy i płacz obudziły Włodzia. Nie wiedział, co się przydarzyło. Nasłuchiwał przez pewien czas. Z urywanych słów niczego nie mógł zrozumieć. Po chwili wszystko wyciszyło się. Nasłuchiwał nadal, bo coś go niepokoiło. Usiadł, chwilę zastanawiał się, czy naprawdę słyszał krzyk i jakieś głosy, czy to był tylko sen, a potem przypomniał sobie, że Tadzio jest chory i może to on jęczał? Wstał i szedł powoli, by nie obudzić Ludwisia, do pokoju Tadzika. Stanął w drzwiach i zdawało mu się, że nie jest sam, że ktoś coś szepce i jakby poczuł zapach wosku. Doszedł do łóżka, delikatnie dotknął brata, i zapytał: - Wołałeś? Wtedy dopiero klęczący rodzice, zatopieni w modlitwie, zauważyli Włodzia. Nagły szloch matki wstrząsnął nim, sparaliżował ruchy. Nie rozumiał, co się stało. Dopiero ojciec głucho powiedział: - Synku! Tadzio przed godziną umarł. Wtedy nogi pod nim ugięły się. Bezwiednie palcami lewej dłoni zaczął trzeć oczy, jakby chciał usunąć z nich tę czerń, utrudniającą widzenie. Mijały miesiące, a Włodzio nie mógł dojść do psychicznej równowagi. Bał się, że przez ślepotę może w jego obecności stać się coś złego najbliższym, a on będzie stał bezradny, nieświadom sytuacji. Dramat ten przyśpieszył jego dojrzewanie umysłowe bardziej niż własny wypadek. Czasami myślał, czy znajoma babuni Teofili nie miała racji, kiedy mówiła, że klątwa wisi nad ich domem za grzechy dziadka Leona. Zadręczał się tymi myślami i bał się, by znowu jakie nieszczęście nie przydarzyło się rodzinie. Zadręczało go i niepokoiło jeszcze co innego, a mianowicie fakt, że po śmierci brata ojciec wpadł w przygnębienie. Stał się oschły, nawet zgryźliwy. Całą bowiem nadzieję na przedłużenie rodu Dolańskich pokładał w zdrowym Tadeuszu, a nie w kalekim Włodziu. Śmierć tę nadzieję przekreśliła. Zrodziła się w nim niechęć do Włodka. Nie interesował się, nie pytał o nic, a zagadywany odburkiwał i odsyłał go do mamy. Na uwagi pani Felicji, że nie należy tak postępować, że to też syn i że jeszcze mają zdrowego Ludwisia, który może przecież stać się następcą rodu, odpowiadał gorzko: - Jestem już stary, wkrótce będę miał 55 lat i już niczego dobrego nie dożyję, a wśród tych kalek... Pani Felicja żachnęła się: - Czy to moja wina, że Zosia nie słyszy, a Włodzio nie widzi? Czy tylko ja mam ich obdarzać uczuciem i otaczać opieką? Oboje musimy dzielić ich cierpienie, oboje musimy ich kochać! Włodzio po utracie wzroku miał wyostrzony słuch. Ten spór, prowadzony w pokoju rodziców, wyraźnie słyszał przez uchylone drzwi. Rozpłakał się cicho i stracił wszelką nadzieję na sprowadzenie babci Wesołowskiej. Czuł się źle w tym klimacie domowym. Bardzo chciał znów wyjechać do babci Teofili, ale ona zapadła na zdrowiu i nie mogła się podjąć opieki nad wnukiem. Czasami nawet żałował, że to nie on umarł. Zbliżało się Boże Narodzenie, a w domu było nadal smutno i ponuro. Włodzio z żalem wspominał minione święta, spędzone wesoło u babci. Nauczył się wówczas wielu nowych kolęd, a dzielenie się opłatkiem i spożywanie tradycyjnych 13 potraw w wieczór wigilijny było dla niego wielkim przeżyciem. Jeszcze większym było pójście w nocy na pasterkę. Dużo wrażeń dostarczyli mu kolędnicy, którzy przyszli z gwiazdą i turoniem z pobliskiej wioski, zamieszkanej głównie przez Polaków, byłych powstańców. Myślał o tym wszystkim, kiedy święta w domu rodziców mijały w nastroju żałobnym. W domu państwa Dolańskich jakby czekano na koniec świata. Tak jakby tylko on mógł przynieść kres ich cierpieniom. Tymczasem w noc sylwestrową, o północy, dało się słyszeć wybuchy fajerwerków, potem bicie dzwonów, wreszcie wesołe śpiewy na ulicy. Wiwatowano w całym Bukareszcie, że przyszedł Nowy Rok, a koniec świata nie nastąpił. Radowano się powszechnie. I Włodzio miał nadzieję, że i do ich domu wejdzie trochę radości. Nic jednak na lepsze się nie zmieniło, a raczej pogorszyło z powodu częstych niedyspozycji mamuni. Snuł się więc po kątach, nie wiedząc co robić i gdzie się podziać, zwłaszcza wtedy gdy wracał do domu ojciec. Nie chciał, by na niego patrzył i przypominał sobie o śmierci zdrowego i dorodnego Tadzia. Minęły zima, wiosna i lato i w tym czasie Włodzio niczego dobrego nie zaznał. Naładował sobie tylko głowę różnymi myślami o sobie, o swoim losie i o tym, że nie będzie w niczym przydatny ojcu, że nie stanie się jego chlubą. Bo i jak? Ludwisia, który kończył już siódmy rok życia, należało oddać do szkoły rumuńskiej, bo polskiej w Bukareszcie nie było. Trzeba go też było uczyć pisać i czytać w ojczystym języku. W domu pan Józef, zajęty pracami, nie mógł się tego podjąć, więc tę elementarną edukację Ludwisia rozpoczęła pani Felicja. Zaczęła go uczyć pisać pojedyncze literki i sylaby, choć do tego nie miała specjalnych zdolności i cierpliwości. Włodzio w skupieniu przysłuchiwał się przez parę dni, coś przemyśliwał, medytował, a potem zawołał Ludwisia na ganek. Otworzył przed nim dłoń jak otwarty zeszyt i powiedział: - Pisz paluszkiem na mojej dłoni literę A, źle, nie tak, daj swoją dłoń, o, popatrz, tak! I zaczął Ludwisiowi na rączce wypisywać literę A. Ludwisiowi ta zabawa bardzo się spodobała. Nie mógł się już z Włodziem bawić w chowanego czy łapankę, więc będą się bawić w pisanie na dłoniach. Po dwóch tygodniach tej zabawy Ludwiś potrafił na dłoni Włodzia wyraźnie pisać słowa: mama, lala, tata. W czasie tej zabawy w naukę Włodzio się ożywił, nabrał rumieńców, chodził podniecony i wciąż coś nowego przemyśliwał. Wystrugał dziesięć równych patyczków. Za ich pomocą zaczął uczyć Ludwisia dodawania i odejmowania. Obserwowała to pani Felicja i podziwiała, że Włodzio posiada tyle pomysłowości, że tak potrafi obrazowo dawać Ludwisiowi wskazówki. Zachwycona i przejęta tym zarządziła kategorycznie, by mąż sprowadził ciocię Wesołowską. Pani Wesołowska okazała się osobą energiczną, bardzo wymagającą, co przypadło do gustu panu Józefowi. Sama była skromna i dla siebie wiele nie wymagała. Włodzia z miejsca polubiła za jego gorący zapał do nauki i dość duże usamodzielnienie. Nie wiedziała tylko, jaką metodę obrać w nauczaniu. W końcu za najlepszą uznała formę konwersacji. Musiał więc Włodzio wciąż odpowiadać na jej wykłady wygłaszane w formie pytań. Było to więc nauczanie tylko słowne, werbalne, ale nie mechaniczne, bo zmuszające do myślenia. Chłopiec nie musiał wkuwać na pamięć schematycznych formuł, natomiast uczył się myśleć logicznie, by móc odpowiadać na pytania nauczycielki. Ten system bardzo rozwijał jego umysł, pamięć i umiejętność koncentracji. Po pewnym czasie pani Wesołowska jednak czuła się coraz bardziej bezradna. Nadrobili stracony czas, a nie była z siebie zadowolona. Nie miała sposobu na sprawdzanie, czy Włodzio dobrze pamięta ortografię, a także pisownię francuską, i czy potrafi wyobrazić sobie rysunki i wzory do przedmiotów ścisłych, czy nie powstaje w jego umyśle błędna wyobraźnia. Dręczyło to ją bardzo, gdyż Włodzio zadawał coraz więcej pytań. Interesowało go wszystko, co dzieje się dookoła na świecie. Chciał dobrze znać historię Rumunii. Interesowała go starożytność, astronomia, nowe wynalazki i co piszą w żurnalach. Bardzo pokochała tego łaknącego wiedzy ucznia, cierpliwie i bez jakichkolwiek objawów znużenia słuchającego jej wykładów. Gotowa była uczynić wszystko, by przekazać mu jak najwięcej wiedzy, oświetlającej jego wewnętrzny świat, jego sposób widzenia rzeczywistości, ale nie mogła pogodzić się z tym, że tylko werbalnie przekazuje mu wiedzę, co uznawała za ułomne. Czy naprawdę nie ma jakiejś metody nauczania osób ociemniałych? Zadawała sobie to pytanie. W końcu dręczona niedosytem wiedzy napisała kilka listów do znajomych w Krakowie i we Lwowie. Zdawało się jej, że kiedyś słyszała o istnieniu Instytutu Głuchoniemych i Niewidomych w Warszawie, ale nie była tego pewna i nie miała do kogo z tym pytaniem się zwrócić. Przed Bożym Narodzeniem poczta dostarczyła duży pakiet korespondencji do domu państwa Dolańskich. Po jej odczytaniu rozmawiano, wspominano i odpowiadano na pytania dociekliwych dzieci, zwłaszcza Włodzia. Było nastrojowo, trochę sentymentalnie. Dorośli myślami przenosili się w rodzinne strony, a młodzież otrzymywała nową porcję informacji o dziadkach, wujkach, ciotkach, których przecież z reguły osobiście nie znała. Najbardziej dociekliwe pytania stawiał Włodzio, dla którego każda, choćby najdrobniejsza, informacja była nowym światełkiem, pozwalającym dostrzec rzeczywistość. Tylko pani Wesołowska po tej ożywionej rozmowie, wywołanej korespondencją, siedziała poważna i zamyślona. Nie otrzymała ani jednej odpowiedzi na swe listy. Tak bardzo pragnęła, uzyskać jakąkolwiek radę czy wskazówkę, jak postępować z Włodziem dalej, jak pokierować jego losem, a tymczasem nikt nic nie napisał. Nie chciała powiedzieć wprost, co ją gnębi, bo jakoś trudno było się przyznać, że nie wie, jak uczyć chłopca, więc - indagowana - trochę wymijająco odpowiedziała: - Nic takiego mi nie dolega, brakuje tylko dobrej lektury dla Włodzia. - Ależ ciociu! To żadne zmartwienie - powiedział pan Józef. Na razie wyszukam coś u siebie. Wyszedł do gabinetu i przez chwilę stał przed biblioteczką, wahał się, bił się z własnymi myślami, wreszcie sięgnął po poemat Adama Mickiewicza, który miał sprezentować Tadzikowi. Było mu ciężko na sercu, ale zdecydował, że nie może tego utworu chować jako bolesnej pamiątki po zmarłym synu, pamiątki, której nie zdążył mu wręczyć w nagrodę za zdanie matury. Wieczorem przy kominku, przy którym zgromadzili się wszyscy, pani Wesołowska podniosłym głosem zaczęła czytać: - "Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie..." Wers po wersie płynął wartko, jak najczystszy strumień górski i brzmiał jak słodko rozwijająca się, podniosła symfonia, a słowa malowały czarowną krainę i ukazywały w niej coraz to nowe postacie. Wszyscy byli zasłuchani i oszołomieni pięknem, a Włodzia przechodziły dreszcze. Coraz bliżej przysuwał się do czytającej babci Wesołowskiej. Rozszerzał powieki i miał odczucie, jakby znów widział. Utrata wzroku była dla niego czymś takim jak zapadnięcie po zakończonym przedstawieniu kurtyny, która zasłania, odcina od widza zaczarowany świat, krainę baśni, gamę światła i barw, bogactwo kształtów, ruchów i niezwykłych bohaterów. Słuchał tego wszystkiego, wzbogacał swoje wnętrze, swoją wyobraźnię i jednocześnie odczuwał coraz większą tęsknotę do normalnego życia. Stawał się niespokojny. Zadawał coraz więcej trudnych pytań babci Wesołowskiej. Na początku stycznia 1902 roku dostarczono jej list syna państwa Szumińskich, byłego jej ucznia zamieszkałego we Lwowie. Babcia Wesołowska czytała go z coraz to większym napięciem i zdumieniem: "(...) We Lwowie przy ul. św. Zofii jest zakład ciemnych z internatem, ze szkołą i warsztatami pracy. Uczą tam tych biedaków specjalnymi sposobami czytania i pisania. Nauczyciele przekazują elementarną wiedzę z zakresu szkoły publicznego nauczania, natomiast mistrzowie nauczają ich wykonywania zawodu, by po wyjściu z zakładu mogli rozpocząć samodzielne i niezależne życie." Przebiegła wzrokiem list raz i drugi i, bezwiednie, zapominając o obecności Włodzia, głośno do siebie samej powiedziała: - Czy jest to możliwe? W domu zapanowała powszechna radość. Włodzio bez przerwy rozmawiał, to z Zosią, to z Ludwisiem. - Ja też będę mógł czytać jak wy i nie będę was więcej molestował. Tylko muszę nauczyć się tego jakiegoś specjalnego sposobu. Późnym wieczorem do domu wrócił pan Józef, którego nie mogli się doczekać, by podzielić się tą wręcz fantastyczną wiadomością. Mówili wszyscy po kolei, głośno, w podnieceniu, a najżywiej rozprawiał Włodzio. Pan Józef spokojnie wysłuchał wszystkich, a potem przeczytał list. Postanowiono napisać do zakładu we Lwowie. Niepokój z każdym dniem wzrastał, przez co Włodzio stawał się wręcz nieopanowany, wybuchowy, jakby dopiero teraz z całą ostrością dostrzegł swoje kalectwo, z którego chce się częściowo wyzwolić. Na list wysłany do zakładu we Lwowie nie było odpowiedzi, co utwierdzało pana Józefa w przekonaniu, że poprzednia informacja była nieprawdziwa. To z kolei żenowało panią Wesołowską. Tylko Włodzio nie chciał poddać się ogólnemu pesymizmowi i ponaglał, by ponownie napisać do zakładu, bo trzymał się tej nadziei jak tonący brzytwy. W połowie lutego doręczono dwa listy: od młodego Szumińskiego, a drugi z Galicyjskiego Zakładu Ciemnych we Lwowie. Informacje się w całej rozciągłości potwierdziły. Pani Felicja od pierwszego listu, jaki otrzymała pani Wesołowska, żyła jakby podwójnym życiem. Nieustannie myślała o pesymizmie męża i nadziei Włodzia. Nie wiedziała, że nadzieja syna łączy się z koniecznością rozstania. Była przekonana, że tę jakąś specjalną metodę nauczania i pisania ciocia Wesołowska pozna i będzie mogła przekazać ją Włodziowi w domu, na miejscu. Tymczasem z otrzymanego pisma wynikało, że nauka musi się odbywać pod okiem specjalistów w zakładzie. Obawiała się rozstać z synem. Oddać go pod opiekę obcych. Przemyśliwała, jak wyperswadować biednemu dziecku wyjazd. Włodzio jednak wpadł w euforię, ponaglał. Nie docierały do niego argumenty, że nie posiadają jeszcze funduszy na opłacenie jego pobytu w zakładzie i że do nowego roku szkolnego z tym wyjazdem należy poczekać. Rozdział V Gwar na ulicach lwowskich wydawał się Włodziowi zupełnie inny od bukareszteńskiego. Dookoła ani słowa w języku rumuńskim, co wydawało mu się niezwykle dziwne. Od dzieciństwa poza domem słyszał tylko rumuński, często też żydowski. A teraz, tu? Polski i polski, czasami rusiński. Trzymał się ramienia ojca, by się nie zgubić. Kiedy 25 marca 1902 roku przekraczał bramy zakładu, był cały spięty. Zdawało mu się, że jest to najszczęśliwszy miesiąc pośród dwunastu. I postanowił go przez całe życie święcić. Dyrektor zakładu uważnie oglądał świadectwo ślubu państwa Dolańskich, metryki chrztu pani Felicji i jej syna Włodzia. Później popatrzył na nowego ucznia, kazał mu wstać, przejść się po gabinecie i wtedy zauważył, że chłopiec nie ma prawej dłoni. Spochmurniał i pełnym niezadowolenia głosem powiedział: - Panie inżynierze, nie napisał pan nam całej prawdy. My tutaj nie przyjmujemy ciemnych z dodatkowym kalectwem. Nasz personel jest nieliczny. Nie mamy tu i nie możemy przydzielać dla poszczególnych pensjonariuszy lokaja. - Panie dyrektorze - włączył się pan Józef - mój syn jest usamodzielniony i lokaja nie potrzebuje. - Jak to nie potrzebuje, przecież nie ma ręki, i to prawej. Trzeba będzie go ubierać, karmić, rozbierać i kto to ma robić? Ja? - Panie dyrektorze, jeśli pan pozwoli, to syn zademonstruje swoje umiejętności. I nie czekając na odpowiedź, rozkazał: - Synu, ściągnij płaszczyk, trzewiki i nałóż wszystko z powrotem. Włodzio myślami przeniósł się do babci Teofili w Jassach i przypomniał sobie jak z niemałym trudem uczył się rozpinać i zapinać guziki, jak sobie z wysiłku aż język przygryzł, kiedy sznurował trzewiki, jakie musiał staczać z babcią batalie, kiedy chciała go karmić, a on prosił, błagał, by pozwoliła mu jeść samodzielnie. Myślał o tym z rozrzewnieniem, i może wskutek tych wspomnień, a może dlatego, że jest egzaminowany, drżały mu ręka i kikut tak, że przez pewien czas nie mógł odpiąć guzika. Wreszcie przezwyciężył niepokój i zwinnie, jakby miał obie ręce, zdjął płaszcz, a następnie ten sam manewr wykonał przy ściąganiu i zakładaniu trzewików. Dyrektor z sympatią spojrzał na chłopca i nawet poklepał go po ramieniu, bo przecież wśród pensjonariuszy było wielu takich, którzy w chwili przybycia do zakładu nie potrafili zupełnie się ubierać i rozbierać, mimo że posiadali obie ręce. Rodzice tamtych dzieci otaczali je nadmierną troską, wyręczali je we wszystkim. Nie uczyli samodzielności, wskutek czego do ślepoty doszło jakby drugie kalectwo. Jeszcze większe zdumienie ogarnęło pana dyrektora w jadalni, kiedy obserwował, jak Włodzio tą jedną, jedyną ręką radzi sobie przy spożywaniu posiłków. Od początku istnienia zakładu największy problem był z wyuczeniem pensjonariuszy, zwłaszcza tych najmłodszych, spożywania posiłków łyżką, nie mówiąc już o widelcu. Włodzio jadał sam, tylko nisko pochylał się nad talerzem, co było naturalne dla podopiecznych tego zakładu. Dla inżyniera Dolańskiego nie było ani naturalne, ani zwyczajne wszystko, co spostrzegł dookoła. Ani sposób jedzenia, ani wprowadzania dwójkami lub trójkami podopiecznych do jadalni, chodzenie posuwistym krokiem, trzymanie się za ręce i ten jednolity ubiór, który trudno zaliczyć do mundurków szkolnych. Wszystko to odbiegało od normy i choć go życie zahartowało, patrząc na to, przybladł. Machinalnie ogarnął syna ramieniem. Zauważył to dyrektor zakładu. Powiedział: - Panie inżynierze, tu pensjonariuszom nie dzieje się krzywda. Proszę być spokojnym o syna. Musimy tylko zastanowić się, co z nim zrobić. Do jakiego oddziału przydzielić i jakiego zawodu... Urwał nagle, bo uświadomił sobie, że nowy pensjonariusz nie ma ręki, i czy w ogóle będzie możliwe czegokolwiek go nauczyć. Nie będzie przecież mógł pleść mat, ani kręcić powrozów, ani wyplatać koszyków, ani grać na skrzypcach, więc trochę zająknąwszy się dodał: - Póki co, przeegzaminujemy chłopca, żeby wiedzieć, do którego kursu go przydzielić. Bo my mamy tu dwa poziomy. Niższy, podstawowy, w którym nauczamy elementarnych wiadomości, i wyższy, do którego kierujemy młodzież przyuczoną. Pokrótce opowiedział historię zakładu i przedstawił jego cele, a głównie sylwetkę założyciela, którym był hrabia Wincenty Zaremba-Skrzynecki. Pan Józef nie należał do takich ojców, którzy dużo czasu poświęcają dzieciom. A jednak przy pożegnaniu z Włodziem ponad dwie godziny rozmawiał, wypytywał, tłumaczył, wreszcie dawał ojcowskie rady. Czuł się upokorzony, że zostawia go pod opieką towarzystwa dobroczynnego. Tym bardziej, że nie widział tu prawie żadnych perspektyw dla syna. Czego on się w tym zakładzie może nauczyć? Jak ukształtuje charakter wśród tych biedaków? Kierownik internatu i jednocześnie wychowawca pan Stefan wprowadził Włodzia do dziesięcioosobowej sali, w której było jeszcze jedno wolne łóżko. Trochę nieporęcznie oprowadzał go po tym dużym i jednocześnie ciasnawym podłużnym pomieszczeniu, tłumacząc jak ma trafić do swojego łóżka od drzwi wejściowych i do wspólnej, z dwoma kolegami, szafy. Potem przedstawił nawzajem chłopców i nakazał, by nie rozpoczynali znajomości od sprzeczek i wyzwisk. Po wyjściu wychowawcy zrobiło się gwarno. Chłopcy zagadywali Włodzia, a to skąd przyjechał, kiedy i jak okaleczał, kto go przywiózł do zakładu, czy ma rodzeństwo, dokąd pojedzie na wakacje? Słuchał tych pytań i nie mógł nadążyć z odpowiedziami. Gubił się wśród nieznanych jeszcze głosów. Wciąż dziwiło go, i jednocześnie cieszyło, że dookoła słyszy polską mowę, że nikt mu nie powie jak Populescu, że tu się mówi tylko po rumuńsku. Nie jest więc już niepotrzebnym, szpecącym, krecim kopczykiem. Mimo woli przypomniało mu się szpitalne majaczenie, że chce być górą, której nie można rozdeptać, i pocieszające słowa mamuni: "Będziesz górą, wysoką górą, twardą, nie do zdeptania i nie do ścięcia, ale tylko wtedy, jak będziesz miał dobre serduszko, mądry rozum i silną wolę". Uśmiechnął się do tych, zrodzonych w gorączce, naiwnych marzeń. Jednocześnie wzruszyły go pocieszające słowa mamuni. Zabrzmiały mu tu, w zakładzie, jak nakaz, jak mądra rada, podyktowana sercem matki. Przysiągł sobie, że słowa jej będą dla niego drogowskazem. Z tego zamyślenia wyrwał go dzwonek, wzywający wszystkich do wyjścia przed kolacją na spacer do ogrodu. Trzeba było iść trójkami, trzymając się za ręce. Wydawało mu się to naiwne, bo przecież w domu poruszał się samodzielnie. Tu jednak obowiązkowo trzeba było trzymać się za ręce, dla bezpieczeństwa i niezbaczania z dróżek. Przodem szedł wychowawca, nadając kierunek spaceru. Włodzio znalazł się nieszczęśliwie w środku między dwoma chłopakami, nie mogąc podać prawej dłoni nadstawił łokieć. Kolega obmacawszy ręką Włodzia, po dotknięciu kikuta z odrazą odskoczył w bok. Pierwszy dzień w zakładzie był dla Włodzia szokujący. Znalazł się w grupie chłopców od urodzenia ślepych, którzy wielu pojęć nie znali. Byli to też chłopcy z pierwszego oddziału i choć wyrośnięci, dopiero rozpoczynali naukę. Włodziowi wydawało się, że słowo "ciemny" oznacza tu jednocześnie ciemnotę umysłową. Chłopcy bowiem pochodzili z biednych rodzin chłopskich, a ich rodzice, przeważnie analfabeci, oddawali swoje dzieci do zakładu głównie z myślą, że znajdą tam ciepłą strawę i odzież. Rozmowa z chłopcami Włodziowi się nie kleiła, a jednocześnie przygnębiała. Zrozumiał, jakie to wielkie nieszczęście urodzić się ślepym. Kiedy powiedział im wieczorem przed snem ulubiony wiersz "Rosła kalina...", podziwiali, że na pamięć tyle umie, ale nie zachwycali się. Odnosił nawet wrażenie, że nie rozumieją, co to znaczy, przeglądać się w przeźroczystym źródełku jak w lustrze i jak wiatr może czesać liście kaliny jak włosy dziewczyny. Chciał jakoś to wszystko wyjaśnić, wytłumaczyć, ale oni, znużeni, przerywali pytaniami zupełnie odbiegającymi od tematu. Noc miał niespokojną z powodu zaduchu i dręczących myśli o tym, co będzie, jeżeli przydzielą go do tych pierwszaków, którzy o wiele mniej wiedzą od Ludwisia, chociaż są o tyle lat od niego starsi. Rano z ociężałą głową i niespokojnymi myślami stanął do egzaminu wstępnego, którego wyniki miały zadecydować, do którego oddziału będzie przyjęty. Próbował przypomnieć sobie wszystko, co z babcią Wesołowską przerabiał, sięgał też wstecz pamięcią aż do lekcji w szkole, przed utratą wzroku. Do wszystkiego, co czytali mu rodzice, Zosia, a nawet Ludwiś. Egzamin rozpoczęto od matematyki. To bardzo ucieszyło Włodzia, bo przecież uczył Ludwisia, więc miał ten przedmiot na świeżo w pamięci. Odpowiadał jasno i precyzyjnie. Przyzwyczajony do tego, że do Zosi trzeba było mówić wyraźnie, wolno i pełnym głosem, w podobny sposób mówił w czasie egzaminów, co podobało się komisji. Polonistę szczególnie zachwyciła czysta wymowa, dykcja i precyzja myśli. Przysłuchujący się kierownik szkoły powiedział: - No dobrze, młodzieńcze. Widzę, że po utracie wzroku nie próżnowałeś w domu. Nie zapomniałeś niczego, czego cię w szkole nauczono, a nawet poduczyłeś się więcej. Zostaniesz może przyjęty do wyższego oddziału, ale jeszcze musisz zdać egzamin ze zdolności czytania. O tym momencie Włodzio marzył. Pragnął przecież z całej duszy poznać specjalne pismo. Ten jakiś sposób czytania i pisania ciemnych. Drgnął na słowa pana kierownika i już chciał zawołać: - Proszę mi dać to pismo, ale przypomniał sobie słowa ojca: bądź powściągliwy i rozważny, a nie w gorącej wodzie kąpany. Poczuł jak twarz go pali i jak mu się gorąco robi na całym ciele. Cierpliwie więc czekał do chwili położenia mu książki na stole. Ktoś chwycił go za rękę, i położył mu ją na czymś, co nie przypominało gładkości stron podręcznika. - Dotykaj opuszką wskazującego palca. No i co wyczuwasz? Ręka Włodzia drżała, zaczęła się pocić i choć starał się być opanowany, niestety, nerwy dawały znać o sobie. Wyczuwał jakieś ostre wypukłe punkty, ale nic mu nie przypominało liter. Cofnął rękę i nerwowo przesunął ją po całej stronicy. Bardzo lekkie dotykanie, prawie trzymanie w powietrzu dłoni było męczące. Poprosił, by pozwolono mu odpocząć przez chwilę. Myślał jak to dotykał płaskorzeźb ojca na drzwiach komody i że nie od razu je rozpoznał. Że uczył się tego poznawania, a kiedy identyfikował gruszkę czy zająca, sprawiało mu to przyjemność. Przypomnienie to zmobilizowało w nim siły. Znów postawił palec na niepozornych jeszcze wypukłościach. Ostrożnie dotknął punkcika, jak na wiosnę pączka na gałązce, z którego ma się wyłonić delikatny zielony listek. Zamyślił się o tej pierwszej wiosennej zieleni, o tych okrągłych liściach lipy, rozczapierzonych klonach, szerokich, o intensywnej zieleni kaliny. Włodziowi z przejęcia zaczęły drżeć wargi, bo rozjaśniło mu się w głowie i chwycił trop, jak ten błądzący w ciemną noc ścieżkę przy nagłej błyskawicy. Był przekonany, że każdy odrębny wypukły punkt, to jedna litera, którą rozpoznać musi, i dlatego obmacywał te punkciki delikatnie i mozolnie. Dopiero, gdy polonista zaczął mu prowadzić palec z punktu na punkt, zrozumiał, że tworzą one linie, z których powstają kształty drukowanych liter. Zaczął więc je powoli półgłosem odczytywać: B-a-l-l-a-d-y i r-o-m-a-n-s-e A-d-a-m M-i-c-k-i-e-w-i-c-z - Brawo chłopcze! Usłyszał okrzyk, który mu dziwnie w uszach zadudnił. W głowie odezwał się silny szum, przyprawiający go prawie o omdlenie. Włodzio wrócił po tych wstępnych egzaminach do pokoju. Rzucił się na łóżko. Napadły go ponure myśli. Był przekonany, że wszystko to będzie łatwe, bo przecież chodził trzy i pół roku do szkoły. Umiał pisać i czytać. I tutaj tylko wystarczy wziąć do ręki specjalne narzędzie, przystosowane dla ociemniałych, by przy jego pomocy pisać i czytać wszystko, co się podoba. Tymczasem... Z pisaniem szło znacznie gorzej. Prawie cały następny dzień upłynął na uczeniu się tej sztuki. Brak drugiej ręki utrudniał mu bardzo tę czynność. Słuchał cierpliwie, jak nauczyciel tłumaczył. Tylko trzy miesiące, pomyślał Włodek, tylko trzy. A jeżeli po tych trzech miesiącach nie nauczę się pisać?... Myśli się rwały. Odsłaniał mu się niezbyt jasny obraz pobytu w zakładzie. Powrót do pokoju przerwał kłótnię chłopaków z Romkiem Kasztanowiczem, kpiarzem, typowym lwowskim baciarem. Lubił drwić ze swoich kolegów ze wsi, prześmiewać się, przylepić każdemu łatkę, sparodiować sposób mówienia. Dociął przez wszystkich lubianemu Felusiowi Dolinie tak, że niemal doprowadził go do płaczu i w obronie pokrzywdzonego wszyscy rzucili się na Romka. Ten zaś, unikając dalszego ataku, przechytrzył wszystkich, zadając pytanie Włodziowi: - Nu, jak tam puryc, dużą ty zrobił dziurę w papierze? Ubodło to przezwisko Włodzia, już i tak wystarczająco rozdrażnionego niepowodzeniem przy próbie pisania, więc odpalił: - Większą niż ty masz w głowie po wypadnięciu piątej klepki. Wszyscy parsknęli śmiechem. - Nu, ja nie mam klepki? A ty ją miał, kiedy podpalał amunicję ojca? Jeszcze nikt od chwili wypadku, tak brutalnie nie wypomniał Włodziowi tej tragedii. Zabolało go to bardzo i chciał rzucić się na przeciwnika z pięściami, ale przypomniał sobie nakazy ojca, by był powściągliwy i zagryzając zęby, nie odzywając się ani słowem, cichutko, prawie na palcach, wyszedł z pokoju na korytarz. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Dokąd iść i jak uspokoić nerwy. Obiad nie bardzo mu smakował, bo wciąż czuł gorycz sprzeczki z Romkiem i niepowodzenie z nauką pisania. Wszystko to odbierało mu apetyt. Nie chciał z jadalni wracać do pokoju. Przechodząca obok nauczycielka muzyki, pani Maria Zajchowska, poinformowała wychowawcę, że za godzinę będzie próba śpiewu i zwróciła się do Włodzia: - Chodź, sprawdzimy, jaki masz słuch i głos, może też będziesz mógł należeć do naszego zakładowego chóru. Atłasowy głos pani Zajchowskiej i ciepła dłoń, która chwyciła go za ramię, podziałały na Włodzia uspokajająco. Przypomniał sobie babunię Teofilę o podobnym brzmieniu głosu i sposobie ujmowania za ramię. Poszedł więc z nią chętnie, by jak najdalej być od Romka, tego złośliwego kpiarza. Rozdział V (cd.) W świetlicy było cicho, nie docierały tu głośne rozmowy z internatu, ani żadne inne z zakładu. Cisza ta działała na niego kojąco. Chciał, żeby trwała jak najdłużej. Lękał się próby głosu, gdyż obawiał się, że będzie to jeszcze jedno tego dnia niepowodzenie, jakich miał już dosyć. Przez jakiś czas pani Zajchowska szeleściła papierami, później bardzo delikatnie zaczęła uderzać w klawisze fortepianu, grając jakąś nastrojową melodię. Grała i jednocześnie bacznie obserwowała Włodzia, tego nowego ucznia, o którym już rozniosła się wieść, że jest dobrze ułożony i niezwykle ambitny. Paroletnie obcowanie z ciemnymi nauczyło ją odczytywać z twarzy, ruchu rąk i głowy, co komu w duszy gra, czy muzyka oddziałuje, czy dociera swym pięknem. Nieoczekiwanie zmieniła melodię, z nastrojowej w dynamiczną, naciskając na pedał, potem wróciła do pianissima, improwizując na narodowych polskich pieśniach. Grała i widziała, jak twarz ucznia wraz z melodią się zmienia. Jak całe ciało poddaje się rytmowi, jak nieruchomieje, gdy melodia przybiera tony groźne. Całą gamę uczuć można było wyczytać z jego twarzy. Widziała, z jakim natężeniem słucha melodii "Miałeś chamie złoty róg", która jeszcze nie była znana w szerszych kręgach. Wreszcie dla sprawdzenia, czy istotnie śledzi wiodące motywy, czy tylko samo brzmienie instrumentu na niego działa, uderzyła kilka silnych fałszywych akordów. Jej słuchacz nagle poderwał się, zacisnął powieki i dłonią, jakby w samoobronie, przysłonił twarz. Ostatnie tony już dawno przebrzmiały, kiedy Włodzio wciąż jeszcze stał zasłuchany. Ocknął się z zamyślenia, gdy pani Zajchowska powiedziała: - Dosyć koncertu, teraz spróbujemy, jaką masz skalę... - Proszę pani - przerwał Włodzio. Czy może pani zagrać "Koncert Jankiela"? - Co takiego? "Koncert Jankiela"? Zagrać? Skąd ci to przyszło do głowy? - Bo gdy pani grała, to jakbym go słyszał. I zaczął z pamięci półgłosem mówić: "Było cymbalistów wielu...". Mówił płynnie, potoczyście, przestrzegając średniówek i trzynastozgłoskowca. Mówił, a myślami przeniósł się do Bukaresztu, do ukochanej mamuni. Teraz na odmianę pani Zajchowska, siedząc przy fortepianie, zamieniła się w słuch, ale gdy doszedł do słów: "I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła, marsz tryumfalny", porwana treścią uderzyła w klawisze i popłynęła melodia wszystkim znana: "Jeszcze Polska nie zginęła"... Akompaniament sprawił, że Włodzio kończył w ekstazie i zdawało mu się, że nie mówi, lecz ogląda, że widzi tę scenerię, ten dwór, że jest w innym miejscu i w innym czasie. Pani Zajchowska, zaskoczona taką reakcją, przypomniała sobie o jednorękim pianiście i obiema dłońmi objęła kikut, zimny od marcowego chłodu, z myślą by uwolnić chłopca od kompleksów. Ogrzewając dłońmi okaleczałą rękę, jednocześnie ciepło mówiła: - Masz zdrową lewą i to wystarczy, jeżeli okaże się, że masz dobry słuch muzyczny. Pewnie nie słyszałeś o wybitnym węgierskim pianiście hrabim Gezie Zichym. Nie miał on jednej ręki, ale dzięki silnej woli i intensywnej pracy nad sobą doszedł do takiej perfekcji, że został wirtuozem o światowej sławie. Kiedy kończyli pierwszą lekcję, zapadał wieczór. Dla Włodzia wschodziło słońce. To pamiętne popołudnie rozpoczęło nowy etap jego życia. Dni w zakładzie mijały szybko. Chociaż z nauką pisania wciąż miał ogromne trudności, to w innych przedmiotach przodował. Nawet w czytaniu robił duże postępy. Po obiedzie pani Zajchowska systematycznie uczyła go gry na fortepianie. Z niezwykłym uporem pracował nad sprawnością ręki i palców. Przyjmował z uwagą wszystkie wskazówki nauczycielki. Był jej wdzięczny za to, że okazuje mu tyle serca i że traktuje go jak każdego dwuręcznego ucznia. Pani Zajchowska po stwierdzeniu, że Włodzio jest wart poświęcenia jej czasu, postarała się u kierownika zakładu o zezwolenie na dodatkowe lekcje, także po kolacji. Pragnęła jak najprędzej przejść do nauki utworów skomponowanych na jedną rękę. Bardzo chciała, by do końca uwierzył w swoje możliwości. Nadeszły wakacje i zgodnie z regulaminem zakładu wszyscy pensjonariusze musieli spędzać je u rodziców, albo w domach ziemiańskich. Włodzio z żalem żegnał się na dwa miesiące z drogą mu panią Zajchowską, której obiecał, że choć w domu nie ma instrumentu, to będzie ćwiczył na głucho, żeby nie wyjść z wprawy. Podczas podróży, jadąc w towarzystwie wychowawcy, przypominał sobie treść listów od mamuni, pełnych troski i niepokoju o niego. Cieszył się więc, że gdy przyjedzie, będzie mógł ją uspokoić, pochwalić się świadectwem i nauką gry na fortepianie. Nie pisał o tym. Nie wiedział jak zareaguje ojciec, którego marzeniem było, żeby tak jak on został inżynierem. Dlatego przed utratą wzroku nie pozwalał mu na naukę fortepianu. Ale teraz, kiedy nie może już być inżynierem, chyba nie będzie robić wyrzutów. Cieszył się też na spotkanie z babcią Wesołowską, która pozostawała w domu rodziców, by Ludwisia uczyć polskiego, francuskiego, a także historii Polski. Jej przecież tak dużo zawdzięcza. Wiezie dla niej to pismo wypukłe, żeby zobaczyła, żeby wszyscy zobaczyli, i uwierzyli, że czyta, i choć słabo, ale także pisze. W czerwcową niedzielę, wczesnym rankiem, stanął przed furtką swojego bukareszteńskiego domu. Był zmęczony podróżą i trochę niewyspany, lecz gdy dotknął dłonią znajomy kształt klamki, ożywił się. Poprosił wychowawcę, by pozwolił mu samodzielnie wejść do ogrodu i na ganek. Przez otwór w siatce ręką od tyłu manipulował przy zamku, odsunął zasuwę i wkroczył do ogrodu, potem na ganek, zadzwonił i zawołał: - Mamuniu! Tatuniu! Jestem, przyjechałem na wakacje! Na wakacje! Na wakacje! Pierwsze dni wakacyjne szybko mijały. Włodzio był zadowolony, że ojciec nie wraca do nauki gry na fortepianie. Odczuwał jednak potrzebę mówienia o tym, a swą powiernicą uczynił babcię Wesołowską. Pokazywał wypukłe pismo, demonstrował czytanie i żałował, że nie ma drukarenki Kleina, by pokazać, jak się pisze. Całymi godzinami opowiadał o swojej nowej nauczycielce pani Zajchowskiej, jak go zachęca, że opanował już wszystkie gamy, że zaczyna grać utwory napisane specjalnie na jedną rękę. Jak pokonał pierwsze trudności. Kiedy mówił o tym, machinalnie po blacie stołu palcami uderzał jak po klawiaturze. Wieczorem poszedł spać wcześniej, by babcia Wesołowska swobodnie mogła, bez jego obecności, porozmawiać z rodzicami. Długo nie mógł zasnąć, a kiedy go już sen zmorzył, śnił, że siedzi przy fortepianie i próbuje zagrać trudny utwór na jedną rękę, lecz nie może odnaleźć klawiatury. Pomaga sobie prawą ręką, uderza i nic. Nie może wydobyć żadnej melodii. Drży cały i widzi, jak mamunia się rumieni, a ojciec ironicznie uśmiecha. Wreszcie z trudem gra coś skocznego, a Zosia porwana melodią zaczyna tańczyć, lecz fortepian znowu przestaje wydawać dźwięki, choć on coraz mocniej uderza palcami prawej dłoni, aż go od tych uderzeń bolą palce, jakby były połamane. Ta cisza i widok tańczącej, głuchej Zosi przeraża go. Próbuje jeszcze raz, i jeszcze raz, i ciszę przerywa szyderczy śmiech ojca. Zrywa się do ucieczki, przewraca się i budzi z bólem nie istniejących palców prawej dłoni. Ciemność i cisza, i ten ból, wywołują w nim niepokój. Chciałby, żeby już nie było nocy i żeby nie powracał koszmarny sen. Żeby był dzień i żeby spełniły się plany babci Wesołowskiej. Po wyjeździe pani Wesołowskiej Włodziowi zaczęły się dłużyć nie tylko dni, ale i minuty. Mamunia raczej ze smutkiem słuchała opowiadań o zakładzie, o tych biednych chłopcach i dziewczętach, a kiedy z ożywieniem mówił o pani Zajchowskiej, odczuwała coś w rodzaju zazdrości, że traci miłość syna na rzecz jakiejś nieznajomej. A może podzielała zdanie męża, że ta nauka na fortepianie jest tylko niepotrzebnym stwarzaniem iluzji, która, gdy się któregoś dnia rozwieje, spotęguje jedynie dramat syna, i dlatego nie podtrzymywała na ten temat rozmowy. Z Ludwisiem wyszedł parę razy aż do parku, ale on miał swoich kolegów, rówieśników, z którymi się bawił w różne gry, i zapominał o samotnie siedzącym na ławce Włodziu. Najchętniej rozmawiała z nim Zosia, której opowiadał też o lwowskim zakładzie głuchoniemych. Była ciekawa, czego się tam uczą, co robią, czy są chłopcy i dziewczęta. Rozmowa z siostrą często się rwała, zwłaszcza wówczas, kiedy Zosia haftując musiała patrzeć na robótkę, bo nie widząc poruszających się warg brata, nie mogła odpowiadać na słabo słyszane słowa. Coraz mocniej zaczął odczuwać brak instrumentu, więc w różnych porach dnia, w swoim pokoju, na stole, aż do zmęczenia ćwiczył na głucho, niby na klawiszach, palcówki i gamy. Zbliżał się dla Włodzia upragniony wrzesień, początek roku szkolnego. Chodził podekscytowany, pakował już niektóre swoje rzeczy. Z parodniowym opóźnieniem opuszczał Bukareszt. Żegnał się czule z ojcem i Ludwisiem, nawet nie przeczuwając, że tym razem rozstaje się na kilka lat. Podróż w towarzystwie Zosi i mamuni nie dłużyła się. Obie podziwiały głośno krajobrazy i wymieniały emocjonalnie wrażenia, z czego pośrednio korzystał Włodzio, wzbogacając swoje doznania. Coraz lepiej słuchem uczył się poznawać rzeczywistość. Dochodził do przekonania, że jeżeli ktoś opowiada z uczuciem to, co widzi, to poznawanie dla ciemnego jest bogatsze. Działa lepiej na jego wyobraźnię i lepiej utrwala się w pamięci. Rozdział Vi Pani Maria Zajchowska, przedstawiona przez Włodzia mamuni i Zosi, niezwykle serdecznie powitała obie panie, zwłaszcza panią Felicję. Mówiła z wielką troską i jednocześnie dumą o Włodziu jako bardzo zdolnym i wytrwałym uczniu. Poprosiła go, żeby zademonstrował mamie, jak dalece opanował jedną ręką klawiaturę i jak już potrafi grać. Włodzio wyregulował krzesło, później delikatnie, jakby pieścił klawisze, przeleciał po nich pasażem i, żeby opanować wzruszenie, opowiedział najpierw o swoim koszmarnym śnie, w którym bezskutecznie próbował grać prawą ręką, i jak po obudzeniu bolały go nie istniejące palce. Pani Felicja drugi raz odczuła ukłucie zazdrości w sercu; pierwszy raz, kiedy pani Zajchowska opowiadała o "Koncercie Jankiela". Jej, matce, tego wszystkiego nie mówił. "Czyżby mnie już mniej kochał? A może nie rozumiem go i nie umiem słuchać?" - myślała Tymczasem Włodzio zagrał kilka akordów, później dla rozgrzewki gamę, jedną i drugą, i gdy upewnił się, że wypracowana pamięć układu klawiatury nie wywietrzała mu z palców, zagrał jak najstaranniej "Marzenie" Schumanna. Nie trzeba było mieć wzroku, żeby móc dokładnie zaobserwować zachowanie trzech osób: nauczycielki, siostry i matki podczas gry młodego, ułomnego ucznia. Pani Felicja od tej chwili, w której Włodzio zasiadł do fortepianu, nie mogła usiedzieć spokojnie. Patrzyła na każdy ruch ręki syna, jak szuka i sprawdza oktawy, jak mimo woli prawą rękę zbliża do klawiatury i zaraz ją cofa. Widziała, że wciąż nie może zdecydować się na grę, czuła to i rozumiała. Niegdyś, jako panienka na pensji gdy zasiadała do klawikordu w czyjejkolwiek obecności, uciekały jej z pamięci wszystkie znane melodie i bała się uderzyć w klawisze, by z instrumentu nie popłynęły fałszywe tony. Widziała, jak Włodzio mocuje się z sobą, jak tą jedną jedyną ręką, na dobitek złego po ślepemu, objął długą, siedmiooktawową klawiaturę. Ręka chłopca zdawała się być za krótka, więc przechylał się mocno, raz w prawo, raz w lewo, pracując nie tylko ręką i palcami, lecz całym korpusem. Widziała, jak lewy bark unosi się, raz w górę, raz opada, to przesuwa się do przodu, to cofa w tył, a głowa pochyla do przodu, jakby w niej ciążyły skupione myśli. Patrzyła na to wszystko i myślała: po co synowi ta męka, co mu ten nadludzki wysiłek da. Widziała też, jak Zosia podeszła bliżej brata, nieco przybladła i dotknęła ręką delikatnie brzegu instrumentu. Dobre dziecko - pomyślała - współczuje bratu. Potem rzuciła okiem na nauczycielkę, siedzącą spokojnie i jakby surowo spoglądającą na niezdecydowanego ucznia. Ją to chyba nic nie obchodzi, pomyślała, że mój syn się męczy. Wreszcie, gdy Włodzio po przećwiczeniu dwóch gam zaczął grać, pani Felicja słuchała z coraz większym zdumieniem. Była święcie przekonana, że zagra jednym palcem, tak jak to popisują się paroletni uczniowie. Tymczasem do jej uszu docierała nie tylko wiodąca melodia, ale subtelna gra wszystkimi pięcioma palcami. Słyszała też wyraźnie akordy, tak jak gdyby Włodzio grał obydwiema rękami. Zdumiona wstała i patrzyła na dłoń syna, na te pracujące palce, na całą rękę, którą błyskawicznie przerzucał z prawej strony klawiatury na lewą i odwrotnie, pilnując, by nie powstawały luki brzmieniowe między jednym a drugim uderzeniem klawisza, by grany utwór nie rozpadał się na rozerwane części niby rozdarte płótno obrazu. Z oczu matki zaczęły płynąć łzy radości. Kiedy skończył, nie wiedziała, jak go ściskać i całować. Chciała też uściskać nauczycielkę, lecz surowe jej oblicze wstrzymało panią Felicję od tego zamiaru. Spojrzała więc na syna, który w napięciu czekał na uwagi pani Zajchowskiej. Włodzio w czasie czynionych uwag stał pokornie, a gdy skończyła, ucałował dłoń nauczycielki. Pani Felicja podczas tej sceny zrozumiała, dlaczego z takim szacunkiem i uwielbieniem odnosi się do pani Zajchowskiej. Zrozumiała, że jest ona osobą mądrą, życzliwą, umiejącą uczyć, wymagać i kochać. Podeszła więc do niej, by podziękować za włożony trud, za pracę i zachęcenie Włodzia do muzyki i usprawiedliwiała syna, że nie mógł w czasie wakacji ćwiczyć. Pani Zajchowska zaproponowała zwiedzenie zakładu, a przede wszystkim nowo otwartej ochronki. Od nowego roku szkolnego zakład przyjmował również czteroletnie dzieci ciemne. Pani Felicja była wstrząśnięta widokiem małych istot, które od urodzenia nie widziały bożego świata. Włodzio nie widząc, pragnął choć dotykiem poznać te maleństwa i głaskał je po główkach. Na jego twarzy malował się smutek, kiedy te małe istoty przekrzykiwały się piskliwymi głosikami. Freblanka, pani Józefa Kaczmarska, zauważyła reakcję Włodzia i z miejsca poczuła do niego sympatię. Zosia, dotknięta głuchotą, jeszcze dramatyczniej niż pani Felicja przeżywała zetknięcie z maluchami. Patrzyła współczująco na nie, a także na matkę, po której było widać, że bardzo cierpi, więc pomyślała, że powinna ją oszczędzić i zaniechać planów pójścia do zakładu dla głuchoniemych. Kiedy panie znalazły się na ulicy, Zosia przebiegle powiedziała: - Mamuniu, czy nie powinnyśmy zabrać Włodzia ze sobą i wspólnie z nim zwiedzać miasto, będziemy mu opowiadały, co widzimy... - Córeczko, przerwała pani Felicja, przecież na dziś mamy zaplanowaną wizytę w drugim zakładzie, który pragnęłaś zwiedzić. Nie odstępujmy od tych zamiarów, nie odstępujmy - powiedziała z determinacją. Jutro za zgodą zakładu weźmiemy Włodzia na zwiedzanie miasta. Nastrojowo i miło mijał podwieczorek. Pani Zajchowska prowadziła bardzo bezpośrednią rozmowę z paniami na różne tematy. Z przyjemnością słuchała jak Włodzio dzieli się swoimi wrażeniami ze zwiedzania miasta. Dziwiła się, że zapamiętał tak dużo szczegółów. Ze swej strony opowiedziała historię zakładu ciemnych i o jego fundatorach, ofiarodawcach, o zacnym księciu Jerzym Czartoryskim, który od początku opiekował się zakładem, i o innych szlachetnych ludziach, dzięki którym można było go rozbudować i ze skromnych pomieszczeń przy ulicy Łyczakowskiej przenieść się w 1901 roku do nowo wybudowanego i obszernego obiektu przy ulicy św. Zofii. Mówiła o idei powstania zakładu, o osiągnięciach oświatowo-wychowawczych, a także o wielkiej trosce o losy absolwentów. Pani Zajchowska zamyśliła się na chwilę. Żal jej było tej matki, która aż dwoje dzieci ma okaleczonych. A jednak, jaka jest zrównoważona, pomyślała z uznaniem, jak bardzo troszczy się o ich los. W czasie rozmowy w zakamarkach duszy pani Felicji rodziła się idea przeniesienia całego domu do Lwowa. Głośno tego jednak nie powiedziała, by nie robić przedwcześnie dzieciom nadziei, by nie odczuły zawodu i żalu do rodziców, jeśli to będzie niemożliwe. Po wyjeździe matki i siostry Włodzio czuł się jak ten żuraw z przetrąconym skrzydłem, który jesienią nie może w kluczu odlecieć do ciepłych krajów. To rozstanie i dręczący go smutek zabijał intensywną nauką. Uczęszczał na zajęcia szkolne z uczniami wyższego oddziału. Jednak miał trudności w pisaniu jedną ręką tymi stalowymi szpilkami, a było go sporo. Nauczyciele języka polskiego zadawali dużo wypracowań w celu wyrobienia w uczniach stylu oraz utrwalania gramatyki i ortografii. Pani Zajchowska też podnosiła wymagania, opracowując utwory na jedną rękę. Uczenie się ich nie było łatwe. Należało najpierw na pamięć opanować nuty odczytywane przez nauczycielkę, a potem długo ćwiczyć na fortepianie. Gdyby można te nuty napisać i odczytywać samemu, myślał nieraz. Wtedy pani Zajchowska nie musiałaby poświęcać mu tyle czasu. Żałował, że nie może choć trochę pomagać sobie drugą ręką. Niekiedy bezwiednie podnosił ją i zbliżał do klawiatury, lecz pani Zajchowska strofowała go i czyniła żartobliwe uwagi: - Nie jesteś pastereczką, zapędzającą kijem gąski. Trzymaj ramię opuszczone w dół. Pokornie przyjmował te uwagi, choć ta prawa bezczynna ręka często mu ciążyła. Trzymanie jej bez ruchu, przez dłuższy czas wywoływało drętwienie i ból barku, a nawet kręgów szyjnych. Chętnie więc po lekcjach gry na fortepianie szedł na salę gimnastyczną, żeby trochę rozruszać kości. I tu brakowało mu drugiej ręki, bo nie mógł podciągać się na drążku, ani wykonywać ćwiczeń na koźle. Tylko pięciu palców brakuje, a jak bardzo to ogranicza, jak bardzo jest niewygodnie bez nich, myślał często, rozdrażniony. Z Bukaresztu przyszedł, długo oczekiwany, list od mamuni. Opisywała powrotną podróż, pobyt w Stanisławowie u wujostwa, którzy zapraszali Włodzia na wakacje. O tym, że w domu bez niego smutno, lecz ani słowa na temat ewentualnego przyjazdu Zosi do zakładu. Pewnie ojciec nie zgadza się, pomyślał z żalem. Po przeczytaniu listu przez panią Zajchowską, starannie go złożył i umieścił w wewnętrznej kieszeni, po lewej stronie, by go mieć jak najbliżej serca. Ile razy było mu smutno, dotykał go, zwłaszcza wieczorami. Dotykał i doznawał dziwnego, niezrozumiałego uczucia. Łapał się bowiem na tym, że w tych momentach nie myśli o mamuni, lecz o ojcu. Próbował przypomnieć sobie każde jego słowo. Sposób mówienia, kroki. Nie wiedział, czemu ojciec, a nie matka, przychodzi mu na myśl w chwilach osamotnienia. A może właśnie przez to osamotnienie? Może miał żal, że nie otrzymuje od niego listów i że Zosia nie przyjeżdża do zakładu głuchoniemych. A może jeszcze z innych przyczyn. Od września mieszkał w czteroosobowym pokoju z uczniami z wyż-szego oddziału. Miał tu więcej miejsca przy łóżku i szafie, co pozwalało mu tą jedną ręką lepiej, bo swobodniej, sobie radzić. Najważniejsze jednak było to, że nie mieszkał już razem z tym lwowskim baciarem Romkiem, narzucającym wszystkim swoją wolę i sposób zachowania. O tym wszystkim zdecydował się napisać do ojca, a zwłaszcza o uroczystościach świąt Bożego Narodzenia, w czasie których, po raz pierwszy w zakładzie, popisał się skromnym wykonaniem paru krótkich utworów na fortepianie. Odpowiedź ojca była lakoniczna. Nie podziwiał syna, nie gratulował, natomiast nakazywał, by uczył się pilnie, by nie zapominał, że już ma siedemnasty rok życia i że najwyższy czas myśleć po męsku, a nie po dziecinnemu, o straconych, chłopięcych zabawach, a zwłaszcza psotach. Ten krótki suchy list ojca zdenerwował go. Wciąż traktuje go jak smarkacza, mimo przypominania, że ma już siedemnasty rok. Zaciął się więc w sobie i postanowił udowodnić ojcu, że będzie godnym go synem. Od tego czasu tak zapamiętale uczył się w szkole i na lekcjach muzyki, że zrobił zadziwiające postępy. Jedyna rozrywka, na jaką sobie pozwalał, polegała na tym, że raz w tygodniu, w niedzielę, przygrywał w ochronce maluchom w czasie zabaw ruchowych. Zakończenie roku szkolnego 1902¬8¦1903 było dla Włodzia wielkim, wręcz nieoczekiwanym przeżyciem. Stawiano go za wzór wszystkim, za kulturę osobistą, za pracowitość, mimo braku jednej ręki, za nadrobienie materiału w szkole i doskonałe wyniki w grze na fortepianie. Po odebraniu świadectwa promocyjnego do następnej klasy i nagrody, Włodzio dał wspaniały koncert. Na uroczystość nikt nie przybył z Bukaresztu, z powodu paszportowych i finansowych trudności, więc był roztargniony, a nawet rozżalony. Tak bardzo chciał, by ktoś z najbliższych dzielił jego radość. Kuzyn Paweł, który przyjechał ze Stanisławowa, by go zabrać na wakacje, był sztywny, a nawet wyczuwało się jego skrępowanie faktem, że znajduje się wśród ślepych. Nawet nie pogratulował Włodziowi, kiedy wszyscy owacyjnie oklaskiwali jego koncert. To zachowanie Pawła nie wróżyło przyjemnych wakacji. Tak bardzo pragnął pojechać do Bukaresztu, do rodziców, ale te przeklęte przepisy graniczne i brak pieniędzy zmuszały go do upokarzającego, przymusowego wyjazdu do wujostwa mamy. Czuł się więc naprawdę jak ten ptak z przetrąconym skrzydłem, który nie może lecieć tam, gdzie powinien, lecz idzie pod cudzy dach i jeszcze musi wykazać wdzięczność i pokorę. Nie wybuchnął, nie odpowiedział ostrym głosem kuzynowi, że dziękuje za taką gościnę, że woli zostać choćby na lwowskim bruku. Nie powiedział tych słów, które cisnęły mu się na usta, choć ciążyły mu na sercu. Jechał do wujostwa przygnębiony, pełen ponurych myśli. W Stanisławowie zastał od rodziców i od Zosi listy, które osłodziły jego gorycz. Ponadto starsza kuzynka Olga przyjęła go wylewnie, co w pewnym stopniu pozwoliło mu zapomnieć o nieprzychylnym stosunku Pawła. Było jednak tak, jak zapowiedział Paweł. Grać na instrumencie Włodzio nie mógł, bo był to stary, rozstrojony gruchot. Sam Włodzio nie wytrzymywał wydawanych przez niego fałszywych tonów. Wujenka, która niegdyś trochę grała, dawno pożegnała się z tą przyjemną rozrywką, a Olga i Paweł unikali instrumentu jak leniwi, pańszczyźniani chłopi cepa czy łopaty. Stał więc ten instrument jak trumienka, stopniowo rozstrajając się. Czasami tylko siadał przy klawiaturze po to, by bez uderzania w klawisze ćwiczyć dłoń i palce, ale ćwiczenie to męczyło go i irytowało. Spędzał próżniaczo wakacje, bo oprócz tego, że nie grał, nikt tu głośno niczego nie czytał, więc czas Włodziowi mijał wolno i rozstrajał nerwy. Chciał coś robić, pracować nad utworami, których się nauczył, ale nawet nie miał mu kto odczytywać dla kontroli nut, które przywiózł. Dotkliwie więc odczuwał swoją zależność od osób trzecich. Często myślał o tych wszystkich kolegach i koleżankach, którzy, nie mając gdzie pojechać na wakacje, zabierani są do domów ziemiańskich, współpracujących z zakładem, bo skoro on jest u wujostwa i czuje się źle, to co dopiero tamci u obcych? Kuzynka Olga jedynie od czasu do czasu rozmawiała z nim, a że była egzaltowana, to raczej zanudzała go jakimiś swoimi, najczęściej urojonymi, problemami, rozterkami "wrażliwej duszy". Powrót do zakładu, po tak spędzonych wakacjach, był dla Włodzia prawdziwym wybawieniem z nudy i bezczynności. Wprawdzie wydobrzał i opalił się, co świadczyło o dobrej opiece wujostwa, ale to najmniej okazało się korzystne dla niego, bo kiedy zasiadł przy fortepianie, z przerażeniem stwierdził, że jest ociężały, że palce są niesprawne i że bardzo szybko męczy się i poci. Pokonał te trudności, to wewnętrzne rozleniwienie, z uporem ćwicząc parę godzin bez przerwy. Pragnął, by pierwsza lekcja po wakacjach z panią Zajchowską wypadła dobrze. Stało się jednak inaczej. To kilkugodzinne granie, po dwumiesięcznej przerwie, nadwyrężyło mięśnie i nazajutrz odczuwał silny ból, nie tylko palców, ale całej ręki, a także kręgosłupa. - Kurpatura, syneczku, kurpatura - powiedziała pani Zajchowska - przeforsowałeś mięśnie i teraz musisz co najmniej tydzień odpokutować. Zakład przed wakacjami dał ogłoszenie do prasy, że zatrudni w charakterze pomocy nauczycielskiej samotną osobę o nieskazitelnym morale, z zapewnieniem pokoju, opału i utrzymania oraz z wynagrodzeniem 200 złotych reńskich rocznie. Żaden ze zgłoszonych kandydatów nie odpowiadał warunkom zakładu. Kierownictwo, po dłuższej naradzie, zdecydowało się zaproponować tę funkcję Włodziowi. Wszyscy byli zgodni, że jest on zdyscyplinowany, pracowity, a co najważniejsze posiada wysokie uzdolnienia muzyczne, wreszcie, sam ociemniały i jednoręki, może na uczniów działać mobilizująco jako wzorzec osobowy. Prędzej by się Włodzio spodziewał, że mu ręka odrośnie, że wzrok odzyska, niż tego, że jeszcze jako uczeń otrzyma od dyrekcji tak zaszczytne stanowisko. Po zakomunikowaniu mu tego przez kierownika, pana Jougana, odczuł w uszach bardzo silny szum i przyśpieszone bicie serca. Stał oszołomiony, nie mogąc wydusić z siebie sensownego zdania. W godzinę później zaczął pisać entuzjastyczny list do ojca: "Kochany Tatku! Pragnę Tacie donieść, że zostałem w zakładzie zatrudniony w charakterze pomocnika nauczycielskiego. Tatko kochany w siedemnastym roku życia zdecydował się wziąć udział w Powstaniu Styczniowym, z czego jestem dumny i wszystkim o tym opowiadam. Ja wczoraj skończyłem siedemnaście lat i też zrobiłem ważny krok w życiu..." Po napisaniu tych słów zająknął się i nie mógł dalej dyktować pani Kaczmarskiej. Obawiał się, że ojciec odczyta je jako przechwałkę. Wymagał przecież od niego skromności, pokory i ta myśl zepsuła mu radość, więc tylko dopisał, że odciąży trochę ojca od płacenia za pobyt w zakładzie i że będzie się starał godzić obowiązki ucznia z nowymi obowiązkami pomocnika. Przyjęte zadania okazały się niezwykle absorbujące. Najwięcej czasu zabierało mu kontrolowanie prac, napisanych przez uczniów niższego oddziału. Sprawdzał, czy nie ma w nich błędów gramatycznych i ortograficznych, zwracał też uwagę na styl i formę samodzielnych wypracowań. Nie chciał jednak pod żadnym warunkiem zaniedbać własnych ćwiczeń na fortepianie. Był już w tym lepszym położeniu, że miał prawo w dowolnych godzinach, nawet wieczornych, korzystać z instrumentu bez dodatkowych pozwoleń od kierownika zakładu czy pani Zajchowskiej. Pracował nieraz po kilkanaście godzin dziennie. Szukał różnych form i metod uczenia muzyki najmłodszych. Największe trudności miał z nutami. Nie mogąc ich odczytać, musiał mieć je w pamięci tym bardziej, że uczył gry utworów na dwie ręce. Myślał, jak sobie z tym poradzić. W sukurs niejako przyszedł mu pan Tolo, widzący pomocnik nauczycielski. Był to starzejący się kawaler, wytwarzający wokół siebie mit wielkiego dobroczyńcy, człowieka kochającego biednych, nieszczęśliwych i bez reszty poświęcającego się dla nich. Mówił zawsze słodko, wylewnie i, jego zdaniem, dowcipnie; zachłystywał się swoimi dowcipami, zaśmiewając się całą szerokością skali głosu. Włodzio zaufał panu Antoniemu. Przez kilka tygodni robił tak, jak mu kochany Tolo nakazywał. Odrabiał za niego dyżury w ochronce, opowiadał ulubione bajki babci Teofili, z czego dzieciaki były ogromnie zadowolone. Czasami ostrożnie wychodził z nimi na przechadzkę do ogrodu. Opowiadał, jak wyglądają drzewa, różne zwierzątka i żałował, że nie mogą tego wszystkiego zobaczyć. Podziwiała go pani Kaczmarska i coraz częściej wdawała się z nim w rozmowy. Pewnego razu zwierzył się jej z tej, niepisanej, umowy z panem Antosiem. - Ach ten Tolo - żachnęła się. - To z jego winy i podpuszczenia zaniedbałeś niektóre swoje obowiązki, a pan kierownik Jougan myślał, że nie radzisz sobie. Musisz czym prędzej naprawić ten błąd. Włodzia jakby kto wrzątkiem oblał i nie panując nad sobą wykrzyknął: - Muszę rozprawić się z panem Tolem. To niegodziwe! Muszę mu powiedzieć, że... Pani Józefa była kobietą w średnim wieku, bezdzietną wdową. Stanowisko freblanki przyjęła nie tyle z przymusu zarobkowania, ile z potrzeby serca. Na wieść, że w zakładzie powołuje się ochronkę dla niewidzących maleństw, natychmiast zgłosiła się, aby służyć im oczyma, sercem, rękami. Żeby zastąpić im choć w części matkę i dać odrobinę światła, w postaci uczuć i skromnej wiedzy. Pokochała je jak własne dzieci, najlepsze, najmądrzejsze. Każdego, kto je obdarzał uczuciem, życzliwością, uważała za swojego sprzymierzeńca. Włodzia, który zajmował się też nimi, szczególnie ceniła. Interesowała się jego nauką gry na fortepianie i troszczyła o jego dobrą reputację jako pomocnika nauczycielskiego. Włodzio posłuchał dobrych rad pani Kaczmarskiej i postanowił całkowicie odizolować się od pana Tola. Uwolnić się od człowieka, który wykorzystywał jego nieświadomość pod płaszczykiem przyjaciela. Ufał pani Kaczmarskiej coraz bardziej. Przypominała mu matkę, pełną dobroci i życzliwości. - Ucz się - mawiała do niego - wykonywać wszystkie, nałożone na ciebie obowiązki sumiennie, a przede wszystkim, dużo ćwicz na fortepianie. Do tego ani zachęcać, ani namawiać go nie trzeba było, bo w muzyce odnajdował stracone, wizualne piękno. Mógłby ćwiczyć na fortepianie dniem i nocą, uczyć się choćby najtrudniejszych utworów, przyswajając pamięciowo nuty i czyniąc posłusznym instrument, tę rozległą klawiaturę, na której jest miejsce i na cztery ręce, a on tą jedną pragnie wygrać wszystko, co jest możliwe do wygrania na fortepianie. Zapamiętywał się w pracy i nawet nie spostrzegł, kiedy minął rok szkolny i czas było wyruszyć na wakacje. Zastanawiał się, dokąd wyjechać? Do wujostwa do Stanisławowa, czy do rodziców? Ani tu, ani tam nie ma instrumentu, więc obawiał się, że przez te dwa miesiące znowu palce i ręka wyjdą z wprawy. Jako pomocnik nauczycielski mógł zostać w zakładzie, gdyż przysługiwało mu prawo korzystania bez przerwy wakacyjnej z kwatery. Sam jednak nie poradziłby sobie. Kiedy tak wahał się, co począć, jaką podjąć decyzję, niespodziewanie pani Kaczmarska zapytała, czy nie zechciałby przez wakacje zamieszkać u niej. "Minął czas, jak z bata trzasł" - mówi przysłowie, co oznacza, że coś szybko i bezpowrotnie, bez echa minęło. Włodziowi wakacje przeleciały prędzej niż trzaśnięcie z bata, ale nie bez echa. Zostawiły trwały ślad w jego psychice, w jego ręce, w jego osobowości. Wolny od zajęć szkolnych i obowiązków pomocnika nauczycielskiego mógł codziennie bez reszty oddawać się muzyce. Godzinami siedział przy fortepianie, a właściwie zżywał się z nim. Czynił każdy klawisz częścią swoich palców, a siebie częścią instrumentu. Pani Zajchowska co drugi dzień, mimo urlopu, przychodziła, instruowała i uczyła go nowych utworów. W wolnych chwilach pani Kaczmarska czytała mu nuty. On skupiał całą uwagę, by zapamiętać je i przyswoić misterne kompozycje. Nieraz śniło mu się, że gra obydwiema rękami i że bez trudu oddaje zawarte w utworze piękno. Że ożywia martwe znaki nut, a one unoszą się jak rozśpiewane ptaki wśród szumiących liści drzew. Budził się, nerwowym ruchem sprawdzał kikut i smutno robiło mu się na duszy. Zwierzył się raz z tego smutku pani Kaczmarskiej. Wakacje spędzone u mądrej i dobrej pani Józefy sprawiły, że Włodzio dojrzał psychicznie i udoskonalił sposób gry do tego stopnia, że nauczycielka muzyki nie miała najmniejszej wątpliwości, że Włodzimierz ma wybitny talent muzyczny. Starała się przekonać kierownictwo zakładu, że dalsze nauczanie przez nią Dolańskiego staje się już nie wystarczające. Że należy go oddać pod opiekę profesora konserwatorium, znanego lwowskiego pianisty pana Kurza. Profesor jednak był zajęty; miał Dolańskiemu gratisowo udzielić do końca roku szkolnego tylko kilku lekcji. Rozpalenie przez zbłąkanych wędrowców ogniska w ciemną i zimną noc jest czymś radosnym, bo ono daje światło i ciepło. Jednak gdy brakuje drewna do podtrzymania ognia, pryska szczęście i ogarnia wszystkich strach. Włodek podobny był do tych zabłąkanych wędrowców. Zalśniła przed nim nadzieja, lecz szybko zgasła. Rodzice donosili, że nie mogą łożyć na jego kształcenie muzyczne. Ojciec rozpisał listy do wszystkich swoich krewnych z prośbą o pożyczkę, ale pozostały bez odpowiedzi. Włodek więc był zdany na łaskę i niełaskę zakładu i na własne siły. Lecz jakie są te siły i jakie możliwości, myślał ze smutkiem. Zauważyła to pani Zajchowska i zastanawiała się, jak pomóc ulubionemu uczniowi. Okazja nadarzyła się dopiero na początku maja 1908 roku, kiedy to zakład obchodził 40-lecie pracy księcia Czartoryskiego, dyrektora zakładu. Włożył on wiele starań, wraz z całą rodziną, żeby w miejsce małego, skromnego zakładu, powstałego w roku 1851 pobudować nowy, większy i z biegiem lat unowocześniać go i upodobnić do istniejących w krajach zachodnich. Przygotowywano na tę okoliczność przemówienia i uroczystą akademię. Pani Zajchowska postanowiła uświetnić ją koncertem w wykonaniu Włodzia, by w ten sposób zwrócić specjalną uwagą na uzdolnionego ucznia. Uroczystego dnia, po wzniosłych przemówieniach, skierowanych pod adresem księcia, recytacji wierszy ociemniałego poety Stanisława Barącza, byłego wychowanka zakładu, wprowadzono na estradę Dolańskiego. Cisza, jaka nastąpiła po zapowiedzi utworów, wywołała w nim dreszcz emocji. Z dużym aplauzem przyjęto koncert, nagradzając jednorękiego pianistę burzą oklasków. Wzruszony jubilat, dyrektor książę Jerzy Czartoryski, dziękował po kolei wszystkim za tak pięknie przygotowany program i jednocześnie poinformował o swoich dalszych planach, o rozbudowie zakładu, jak również oświadczył, że na ten cel przeznacza 21 000 koron jako dar rodziny Czartoryskich na przytulisko dla byłych wychowanków zakładu oraz na doskonalenie muzyków. Do Włodzimierza treść przemówienia księcia w całości nie dotarła. Myślami błądził gdzieś, hen, po Jassach, Bukareszcie. Cofał się do dzieciństwa, do chwili utraty wzroku i do tego uporczywego dążenia do nauki, do dramatycznej walki z ojcem o to, by go zawiózł do zakładu we Lwowie. I co z tej całej walki mu pozostanie, myślał. Zakład się rozbuduje, ale za miesiąc on już skończy szkołę. Wręczą mu świadectwo i będzie musiał pożegnać się z miejscem, o które tak walczył. Napawało go to smutkiem, wywoływało pesymizm i dlatego nie docierały do niego słowa księcia. Nie wyczytywał z nich dla siebie żadnych szans. Nie rozumiał więc, dlaczego pani Zajchowska po przemówieniu dyrektora uradowana powiedziała: - Włodku! Słyszałeś? Otwierają się dla ciebie ogromne możliwości. Mam nadzieję, że z daru księcia uda nam się uszczknąć i coś dla ciebie, dla twojego dokształcania. Stało się tak, jak przewidywała pani Zajchowska, a nawet lepiej, bo już pod koniec maja profesor Kurz zaczął w konserwatorium udzielać Dolańskiemu lekcji, na które zaprowadzała go pani Józefa Kaczmarska. Gdy szedł pierwszy raz obok niej w milczeniu, z twarzy odczytać można było, że skupia myśli, koncentruje w sobie uwagę jak alpinista stojący przed stromą ścianą. Szedł i delikatnie trzymał się jej ramienia, lecz przed wejściem do konserwatorium czuła, jak zaciskają się jego palce, niby na ubezpieczającej linie, przywiązanej do klamry wbitej w skałę, jakby chciał się upewnić, czy nie grozi mu runięcie w przepaść. Rozumiała jego lęk, niepokój, bo ta pierwsza płatna lekcja u mistrza Kurza miała zadecydować o dalszym kształceniu jego sztuki gry na fortepianie. Z całego serca pragnęła dodać mu otuchy, wiary w siebie, w jego zdolności. W drodze powrotnej dzieliła się wrażeniami i przypominała uwagi profesora, który, jej zdaniem, był zadowolony z przesłuchania. Rozdział Vii Rozpoczynał się rok szkolny 1908¬8¦1909 i w Zakładzie Ciemnych było gwarno, a raczej bardzo głośno. Z wakacji powrócili uczniowie. Dzielili się swoimi wrażeniami i przeżyciami. Nawoływali się, odszukiwali, tylko Włodzimierz w natłoku głosów ani jednego nie słyszał bliskiego, drogiego jego sercu. Przez ostatnie trzy miesiące przebywał w towarzystwie Zosi, potem rodziców i brata, wśród których odżyły dawne chłopięce wspomnienia i radosne chwile. Zdawało mu się, że do syta nagadał się z mamunią, że przekonał wreszcie ojca o słuszności swojego wyboru zawodu pianisty, a jednak teraz czuje, ile jeszcze zostało niedomówień i ile będzie brakowało mu rad mądrych i życzliwych. Pocieszał się jedynie tym, że Zosia, zgodnie z postanowieniami, w najbliższych miesiącach wyjdzie za mąż i, być może, zamieszka z mężem we Lwowie. Zapamiętywał się więc w pracy, której było nadmiar. Profesor Kurz stawiał coraz wyższe wymagania, więc wszystkie godziny wolne od pracy w zakładzie poświęcał muzyce. Zresztą czynił to z prawdziwym zapałem, by sprostać żądaniu profesora - pełnego opanowania techniki. Ta myśl, że będzie przemawiał językiem muzyki, pozwoliła mu przełknąć niejedną gorzką pigułkę. Pan Tolo, który nie znosił Włodzimierza za to, że swego czasu nie uległ mu i że nie za jego sprawą stawiano go za wzór innym uczniom, czekał z niecierpliwością, kiedy Dolański opuści zakład. A że stało się inaczej, rozpoczął intrygę, sugerując, że jako pomoc nauczycielska nie wypełnia obowiązków, bo nawet nie umie dobrze pisać systemem Kleina. Nie potrafi kontrolować tego pisma w niższych klasach i wyręczają go w tym różne panie. Że jednoręki pianista to fikcja, to sztucznie rozdmuchana fama, która, gdy zostanie zdemaskowana, przyniesie tylko wstyd zakładowi. W końcu twierdził z uporem, że Dolański jest Rumunem i nie ma prawa przebywać w galicyjskim Zakładzie Ciemnych. Ten ostatni zarzut najbardziej bolał Włodzimierza, bo przecież z krwi i kości był Polakiem, a to, że z konieczności posiadał obywatelstwo rumuńskie, nie przekreślało patriotycznej przeszłości jego dziadka i ojca. Żeby jednak dać odpór intrygom, trzeba było urzędowo udowodnić, że jest Polakiem. W załatwieniu tych spraw pomógł mu wybitny prawnik Seweryn Lewicki, brat narzeczonego Zosi. Zanim się to stało, musiała pani Felicja jeździć do Jass, by jeszcze raz wyciągnąć metrykę chrztu Włodzimierza. Podczas walki z intrygantem Tolem Włodzimierza wspierali zaprzyjaźnieni niewidomi pomocnicy nauczycielscy, a zwłaszcza koleżanka Stanisława Mlekówna. Zagadnienie to dręczyło go niemal od przyjścia do zakładu. Przecież tak bardzo chciał umieć pisać, czytać, a ten Klein to na dobrą sprawę tylko zabawa w pisanie i czytanie. Nie chciał jednak wdawać się w dalsze dyskusje na te tematy w obawie, by nie wciągnąć się w jakąś nową intrygę, która byłaby na rękę Tolowi i jemu podobnym. Już i tak zmarnował prawie cały rok szkolny na bezsensowną walkę. Był zmęczony tak dalece, że nawet na ślub Zosi do Bukaresztu nie pojechał. Gdyby nie pani Kaczmarska, kto wie czy nie załamałby się psychicznie. Radziła mu: - Na przyszły rok szkolny nie zawieraj umowy z zakładem o pracę... - No i co? Mam powrócić do rodziców i siedzieć bezczynnie? Nawet nie mam tam instrumentu, żeby ćwiczyć. - Tego ci nie doradzam. Możesz zamieszkać u mnie i kontynuować naukę w konserwatorium. - A kto na to będzie łożył? Rodzice wykosztowali się na posag Zosi. Więc kto mi pomoże? - Rozmawiałam z panią Zajchowską na ten temat. Wystąpimy do zakładu, żebyś mógł dalej korzystać z daru księcia Czartoryskiego. No i ze swoich skromnych oszczędności pomogę ci jak synowi. Wahał się bardzo obciążać zacną panią Kaczmarską. Nie był też pewny, czy zakład udzieli pomocy. Myślał, że zamieszka u Zosi, ale Olek - jej mąż - postanowił przenieść się do Sokala pod Lwowem, gdzie otworzył własny warsztat. Nie wiedział więc, co odpowiedzieć na tak nęcącą propozycję. Wzruszyła go ta prawdziwie macierzyńska troska, pochylił się i bez słowa ucałował dłoń pani Józefy. Tego wieczora nie mógł zasnąć i prawie przez całą noc dręczyły go różne myśli. We wrześniu skończy 23 lata. W tym wieku mężczyzna jest już samodzielny. A ja? - myślał - muszę korzystać z opieki pani Kaczmarskiej i z jałmużny zakładu. Upokarzała go ta sytuacja. Rano rozdrażniony podyktował list do rodziców. Zapewniał ich o swojej synowskiej miłości i prosił jednocześnie o radę, co ma począć, czy ma przyjąć propozycję pani Kaczmarskiej. A może rodzice pomogą, napomknął delikatnie. Rady tej oczekiwał głównie od ojca. Odpowiedź jednak nie nadeszła, co jeszcze bardziej - stojącego na rozdrożu Włodzia - rozdrażniło. Zapamiętywał się więc w muzyce. Chciał każdą frazą wyśpiewać ból. Palce stawały się jakby językami wypluwającymi z głębi duszy skryte, żarliwe myśli o losie, o przebytej trudnej drodze, o żalu tułacza, proszącego po ślepemu. Profesor, zasłuchany w pełną ekspresji grę Dolańskiego, choć niezbyt skory do pochwał powiedział: - Brawo! Jesteś na bardzo dobrej drodze pianisty. Brawo! Przygotuj się duchowo do koncertu, jaki damy za parę miesięcy. Pełnych 13 lat nie widział słońca, kwiatów, twarzy bliskich, jedynie czasami we snach pojawiało się wzruszające piękno natury. Po słowach mistrza Kurza świat jakby mu się rozpromienił, jakby nagle ujrzał oczyma duszy uszczęśliwioną matkę, w kapeluszu z rajerami, jaką zapamiętał z pobytu podczas wakacji w Jassach. Wyobraził sobie, że właśnie znów, w tym kapeluszu o dużym rondzie, przyjdzie matka na jego koncert, w towarzystwie ojca i Ludwisia. Koniec z rozdrożem. Teraz wie, że musi iść drogą artysty, drogą trudną, pracowitą, ale wspaniałą. Pełną blasku. Wdzięczny był pani Kaczmarskiej za proponowaną opiekę, by mógł całkowicie poświęcić się pracy nad utworami. Całe wakacje, aż do września, ćwiczył zapamiętale, po 14-16 godzin dziennie. Rozdział Viii Wolny od zajęć w zakładzie, miał już większą możliwość przebywania w świecie artystycznym. Pani Kaczmarska chętnie towarzyszyła mu i ułatwiała nawiązywanie kontaktów z literatami, poetami, muzykami. Równocześnie nie zrywał kontaktów z zakładem i często odwiedzał ochronkę i koleżankę Stasię Mlekównę, by podyskutować o problemach nauczania i zatrudniania niewidomych. Nawiązał też kontakt z poetą i tłumaczem poezji francuskiej i niemieckiej Stanisławem Barączem, u którego na wzór krakowskiej Jamy Michalikowej spotykał się światek artystyczny. Dyskutowano tam gorąco o Polsce, powstaniach, literaturze, malarstwie i muzyce. Śpiewano, recytowano. Nasycony tą gorącą, patriotyczną atmosferą, najczęściej po nie przespanej nocy, zasiadał do fortepianu i grał zapamiętale, tracąc świadomość mijającego czasu. W noc sylwestrową, którą spędził w Sokalu, u siostry Zosi i szwagra, przeziębił się i wrócił do Lwowa z gorączką. Temperatura i kaszel nie pozwalały mu ćwiczyć, co ujemnie wpływało na jego system nerwowy. Drżał z niepokoju, że influenca stanie na przeszkodzie udziałowi w lutowym koncercie urządzonym przez Koło Literacko-Artystyczne. Pani Kaczmarska, zawsze zrównoważona, i tym razem działała na niego uspokajająco. Sprowadziła lekarza i sama jak pielęgniarka czuwała nad nim, poiła kwiatem lipowym, cytryną i miodem, tak że po silnym wypoceniu się, raz i drugi, piątego dnia usiadł znowu do fortepianu. Był jednak osłabiony i palce mniej sprawnie uderzały w klawisze. Zawziął się jednak i do końca stycznia nadrobił stracony czas. Praca nad siły spowodowała, że stał się rozdrażniony, a nawet zrozpaczony. Obawiał się, czy na czas powróci do dobrej formy. Nawet nie odpowiadał na listy, jakie otrzymał w okresie świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku z Bukaresztu i Jass. W takim stanie nerwów trwałby może jeszcze dłużej, gdyby nie zapowiedź profesora, że 27 lutego 1910 roku odbędzie się jego publiczny debiut. Miał już za sobą występy szkolne, a jednak szedł na koncert, w towarzystwie pani Kaczmarskiej, stremowany i gdyby nie obecność profesora, kto wie, czy opanowałby lęk. Wiedział i czuł, że ten publiczny występ będzie decydujący w jego pianistycznej karierze. Profesor dla dodania otuchy i uspokojenia przypomniał o światowej karierze hrabiego Zichy, również jednorękiego pianisty. Przykład ten pozwalał mu mobilizować siły i skupiać myśli wyłącznie na utworach, które miał wykonać. W garderobie, w oczekiwaniu wyjścia na estradę, Włodzimierz starał się wyłapać słuchem rozmowy, toczące się na korytarzu, ale gwar zagłuszał je i nic nie mógł zrozumieć. Dla uspokojenia zaczął o drugie ramię rozciągać zziębniętą dłoń i gimnastykować palce dla rozgrzania. Pomyślał, jakby to było dobrze, rozgrzać tę rękę przy kominku w saloniku w Bukareszcie i znowu nieoczekiwanie przypomniał mu się "Koncert Jankiela", którego cierpliwie uczyła go babcia Wesołowska, i jak tą recytacją poruszył panią Zajchowską. Z zadumy został wyrwany przez jednego z uczniów profesora, który miał go zaprowadzić do instrumentu. - Idziemy, panie Dolański! Włodzimierz wszedł, trzymając za ramię towarzysza. Prawie zupełnie opanowany ukłonił się lekko głową i pełen natchnienia zasiadł do fortepianu. Na widowni panowała idealna cisza, jakby sala była pusta. Czuło się oczekiwanie na wydarzenie niemal sensacyjne. Wreszcie popłynęły pierwsze tony sonaty c-moll Reinecka, potem gawot Bacha, dalej preludium i nokturn opus 9 Skriabina i wiele innych, subtelnie i świetnie technicznie wykonanych utworów Griega, Rubinsteina, Leszetyckiego i Zichyego. Kiedy skończył, sala jakby zamarła. Po trzech, czterech sekundach zabrzmiały huraganowe oklaski. Włodzimierz wyczuł ogromną sympatię i uznanie widowni. Jego duszę przepełniała słodycz, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał. Tak bardzo pragnął, by jego radość dzielili mamunia i sceptyczny tatko. Ledwo wszedł do garderoby, a już za nim profesor z daleka wołał: - Świetnie Dolański, gratuluję. No, uczyniłeś już pierwszy krok naprzód. Ten debiut można uważać za udany. Gratuluję - serdecznie uściskał rękę Włodzimierza. Pani Zajchowska, przełamując wzruszenie, mówiła: - Wspaniale Włodku! Wspaniale! Nie zawiodłeś! Podbiłeś publiczność. Dziękuję ci mój Włodeczku za to wspaniałe przeżycie. Wiele jeszcze musiał Włodzimierz przyjąć gratulacji, zanim na końcu pani Kaczmarska, wstrzymując łzy powiedziała: - A widzisz, mówiłam, że niepotrzebnie tracisz nerwy, wiedziałam, że wszystko musi się udać i uściskała go jak rodzonego syna. Jutro wyślemy depeszę do rodziców. Opuszczając gmach, w którym znajdowała się sala koncertowa, usłyszał, jak ktoś patetycznie mówił: - Gdyby Orfeusz miał taką silną wolę i taki hart ducha, na pewno by wyprowadził z piekła Eurydykę. Ubodło go to porównanie, a jednocześnie ucieszyła taka reakcja na grę. Po "artystycznej" kolacji, z profesorem i gronem najbliższych przyjaciół, spał tej nocy twardym snem i długo. Przed dziesiątą pani Kaczmarska, budząc go wesołym głosem, oznajmiła: - Śpiochu, o tobie piszą, a ty śpisz! - Kto pisze? Zapytał sennie. - Jak to kto? Lwowskie gazety, posłuchaj: "Przegląd" z 28 lutego 1910 roku, numer 59Ď: "W Kole Literacko-Artystycznym odbył się koncert pianisty Dolańskiego. Jest on istotnie fenomenem. Młody stosunkowo człowiek, ociemniały i grający lewą ręką, budzi podziw dla swej wyjątkowej wytrwałości, z jaką zdobył tak znaczną technikę. Gra jego, owiana czarem poezji, w odcieniach subtelna, daje pełne zadowolenie. Jak pięknie grał gawot Bacha lub utwory Skriabina!" - Posłuchaj jeszcze, co pisze "Dziennik Polski" z tego samego dnia numer 50Ď: "W Kole Literacko-Artystycznym wczorajszy koncert zgromadził znów mnóstwo publiczności. Atrakcją wieczoru był fenomenalny pianista pan Włodzimierz Dolański (jak wiadomo niewidomy i posiadający tylko lewą rękę), którego doskonała technika wprawia w niekłamany podziw, a gra jest pełna uczucia i głębokiej myśli." Podpisał Bylczyński. Świeżo upieczony pianista był w rozterce, bo po pierwszym udanym koncercie Koło Literacko-Artystyczne chciało zorganizować następny, już w połowie marca. W Bukareszcie tymczasem zgodnie z wcześniejszymi umowami Włodzia z mamunią zapowiedziano koncert na 13 marca. Więc nie sposób było zrezygnować z niego, tym bardziej że bardzo pragnął zobaczyć rodziców, złożyć życzenia imieninowe ojcu. Poprosił więc lwowskich organizatorów o przeniesienie terminu na kwiecień. Martwiło go to, że u rodziców nie ma instrumentu. Postanowił więc zabrać ze sobą wykonaną przez szwagra Olesia głuchą, rozkładaną klawiaturę wg własnego pomysłu, jaką zaprojektował z myślą o wojażach. Dobrze mu się na niej ćwiczyło, zwłaszcza nocą, bo nie budziła sąsiadów. Nie będzie też denerwował tatki, bo będzie na niej ćwiczył bezdźwięcznie. Przed wyjazdem złożył imieninowe życzenia pani Kaczmarskiej i ofiarował tabliczkę czekolady na pocieszenie, kiedy go nie będzie. Do Bukaresztu towarzyszyła mu Zosia, pełna radości, bo też stęskniła się za rodzicami i bratem. W podróży, kiedy już opowiedziała wszystko o swoim współżyciu z Olesiem, w pewnym momencie zbliżyła usta do ucha Włodzia i powiedziała: - Powinszuj mi, jestem w błogosławionym stanie. Jak urodzę syna, nadam mu twoje pierwsze imię. W miłym rodzinnym nastroju mijał czas przy obiedzie. Gwarzyło się o różnych sprawach, o ambitnej pracy ojca, o zdrowiu, o planach na przyszłość każdego z osobna. Kiedy już skończył się obiad, przyszła zasapana ciocia Babecka. Była to osoba korpulentna i starszawa, ale bardzo energiczna, żywotna. Od progu wołała donośnym głosem: - Przyjechał! Jest nasz artysta! O Boże, Zosia też przyjechała. Rodzeństwo w komplecie. Aleś ty zmężniał Włodeczku! - Proszę, niech ciocia siada i wypije z nami kawę. - Wypiję, wypiję, ale najpierw muszę opowiedzieć, co załatwiłam. Słuchaj Włodeczku, skarbie mój najmilszy! Tak jak pisaliśmy, masz koncert trzynastego, czyli za cztery dni, a potem, czego jeszcze nie wiesz, drugi dwudziestego trzeciego. - Dziękuję cioci! Dziękuję, to miła niespodzianka - powiedział Włodzio. Zamyślił się Włodzimierz nad minionymi latami, w których musiał kroczyć po omacku. Myślał o tym wszystkim, co go otaczało, co rosło, kwitło, zmieniało kształty, barwę, a w jego zgasłych oczach pozostawało bez zmian, jakby stanęło w miejscu i znieruchomiało, zamarło. Czuł się źle w tym ciemnym, nieruchomym otoczeniu, więc bronił się przed umieraniem w sobie świata, budził go i ożywiał wyobraźnią, z bolesnym uporem, aż ten świat zaczął w jego duszy żyć, ponownie nabierać kolorytu, ruchu i kształtu. Teraz, kiedy już gra na fortepianie, szczególnie piękny jest jego świat, tym bardziej, że pięknem tym może dzielić się ze słuchaczami. W przededniu koncertu Włodzimierz w towarzystwie Zosi i Ludwisia dla odprężenia wyszedł na spacer do parku. Pytał o szczegóły, bo chciał sprawdzić, ile pozostało mu w pamięci z tych lat, kiedy biegał z chłopakami ulicami, bawił się w chowanego w parku, kryjąc się za pniami drzew, wspinając się na nie, szukając ptasich gniazd. Kiedy tak szli i wesoło gwarzyli, nagle stanął przed nimi Petrecku, lekarz nadworny, i zdziwionym głosem zapytał: - Pani Zofio, jak to miło, że panią dzisiaj spotykam. Od tego nieszczęśliwego wypadku brata, nie byłem u państwa, nie śmiałem... - To właśnie mój brat Włodek, którego może już pan zapomniał, doktorze. - Boże mój, pan Włodzimierz zdrów i taki przystojny mężczyzna. Boże mój, jak ja się wtedy pomyliłem, kiedy opatrywałem pana. Włodzimierz przez pewną chwilę przysłuchiwał się rozmowie i dziwił się, że głos lekarza jest mu dobrze znany, a nawet zdawało mu się, jakby patrzył na rozmówcę i nieoczekiwanie dla siebie samego zapytał: - Czy to ten o czarnych, kędzierzawych włosach doktor, któ... - Co? Pan Włodzimierz pamięta nawet mój wygląd? Niesłychane, mamrotał pod nosem lekarz. - Jak ja się wtedy haniebnie pomyliłem, jak skrzywdziłem pana, a stara maksyma wciąż obowiązująca nas, lekarzy, mówi: przede wszystkim nie szkodzić, a ja wtedy o niej zapomniałem. - Panie doktorze, niech się pan tym nie przejmuje, że tak srodze ukarał mnie los, który teraz sam się tego wstydzi - zażartował Włodzimierz. Na dowód, że mówię prawdę, proszę przyjąć zaproszenie na mój jutrzejszy koncert. - Na koncert?! To pan gra?! Jak to jest możliwe? - On gra na głucho - wtrącił Ludwiś - przywiózł nawet ze sobą taką klawiaturę, na której gra, a my nic nie słyszymy. - Ludwiś jak możesz! - przerwała poirytowana Zosia. Jaki ty jesteś wciąż dziecinny. Niech go pan nie słucha, doktorze. - Nie, nie słucham i na pewno jutro przyjdę na koncert. Panie Włodzimierzu, serdecznie panu dziękuję za zaproszenie mnie niegodnego. I z uniżeniem pożegnał towarzystwo. To nieoczekiwane spotkanie z lekarzem wywołało we Włodzimierzu falę bolesnych wspomnień. Kiedy rozmawiali, zdawało mu się, że słyszy lament matki, ciężkie kroki ojca, odgłosy czuwania przy łóżku ciotki Tokarskiej. Przypomniał sobie dziwny, poprzez słuch tylko kontakt z rodzeństwem i jak z tego koszmaru wyzwalała go babcia Teofila. Na koncert jechał w dorożce w towarzystwie rodziców. Ich obecność wspierała go, dodawała otuchy, a jednak odczuwał ogromną tremę. Miał wystąpić w mieście, w którym przeżył część swojego szczęśliwego dzieciństwa. Tu, w Bukareszcie, przyniósł rodzicom ogrom cierpień, rozpaczy. Teraz chciałby dać im choć trochę radości, przywrócić wiarę, że ich syn pokonał zło, nieszczęście, jakie go dotknęło i jest w stanie dostarczać ludziom wzruszeń. W garderobie dotknął rajerów przy kapeluszu mamuni jak talizmanu, wierząc, że pomoże mu to przezwyciężyć tremę. Ciotka Babecka przyjechała z Zosią i Ludwisiem drugą dorożką. Tuż przed rozpoczęciem zapytał organizatora, czy fortepian ustawiono na estradzie zgodnie z jego życzeniem, basami do widowni. Gwar na sali wzmagał się, przez co Włodzimierzowi zdawało się, że czas wlecze się bez końca i nigdy tu nie wystąpi, że nie spełni się jego marzenie. Czuł swoje ograniczenie fizyczne i zależność od innych, co wzmagało jego zdenerwowanie. Żałował, że ciocia Babecka zabrała mamunię z garderoby. Wyszedłby z nią na scenę i przeprosił publiczność, wytłumaczył się. W towarzystwie obcego człowieka nie chciał tego robić, żeby przez zdenerwowanie nie popełnić jakieś gafy. Co powie profesor Kurz, jeżeli przez niedopatrzenie nie uda się koncert. Zdawało mu się nawet, że nie pamięta utworów i z tego lęku poczuł jakiejś zimno w dłoni. Tego tylko brakowało, żeby mi palce wskutek napięcia nerwowego zesztywniały. Zaczął rozcierać dłoń i wtedy przyszła po niego osoba, która miała wprowadzić go na estradę. Kiedy wszedł w ciemnych okularach, nagle gwar urwał się, jakby brzytwą uciął i zapadła cisza. Ukłonił się w tej ciszy i uspokajał bicie serca. Potem zasiadł do fortepianu i gdy dotknął delikatnie klawiatury, poczuł w sobie siłę, moc i gorące pragnienie wyśpiewania, wykrzyczenia wszystkiego, co się działo w jego duszy przez tyle lat cierpień. Z każdą sekundą z coraz większą ekspresją przechodził z wiolinów do basów i z powrotem z taką precyzją, jakby grał obydwiema rękami. Widownia, porwana wirtuozowską grą, podekscytowana i wzruszona, patrzyła na artystę z uwielbieniem i darzyła go po każdym utworze gromkimi brawami. Gdy odegrał ostatni utwór, wstał od instrumentu i kłaniał się wdzięcznej i wrażliwej publiczności. Ze wszystkich stron, z prawej i lewej, z bliska i z daleka, zaszumiało od oklasków, jakby jednocześnie łopotały na wietrze liście drzew i o brzeg uderzały fale morskie. Ten potężny żywioł, poruszony ludzkimi sercami, wzruszył Włodzimierza, więc z gracją kłaniał się. Machinalnie lewą dłonią zasłaniał prawą, kładąc ją na biały mankiet, wystający nieco spod rękawa fraka. Pomyślał o nieżyjącej babci Teofili, która swoimi ciepłymi dłońmi ogrzewała okaleczoną rękę i wyzwalała go w ten sposób od wstydliwości, od chowania się przed wścibskimi ludzkimi spojrzeniami. Teraz na estradzie nie wstydzi się, a dłoń lewą położył na prawej jedynie dlatego, by tym gestem, jakby złożonymi dłońmi, wyrazić wdzięczność publiczności. Oklaski po tym geście artysty wzmogły się, zahuczały, domagając się bisu. Z zadowoleniem usiadł jeszcze raz do instrumentu i zagrał z ogromnym uczuciem słynną "Serenadę" Franciszka Schuberta. Grał dla wszystkich, dla całej widowni, ale szczególnie myślał o sceptycznym ojcu, który 7 lat temu powiedział: "Po co ci to granie, synu, ty nie hrabia Zichy, który na własny koszt może urządzać sobie artystyczne wojaże". Czy nadal tatko wątpi? Po odegraniu bisu publiczność stojąc oklaskiwała młodego, ociemniałego i jednorękiego artystę. A on nie wiedział, czy bardziej przejęty jest samą grą, czy wzruszeniem, które szeroką falą płynęło do niego ze wszystkich stron sali. Kwiatami obdarowano nie tylko jego, ale i państwa Dolańskich, czym szczególnie wzruszona była pani Felicja. Nazajutrz, około godziny jedenastej, w domu Dolańskich nieoczekiwanie zjawił się Petrecku. Od drzwi przepraszał za najście, że nie jest godzien przekroczyć progu tego domu, że wczoraj po koncercie nie śmiał dostąpić do pana Włodzimierza, ale po nie przespanej nocy postanowił jednak złożyć osobiście uszanowanie: - Był pan, panie Włodzimierzu, wspaniałomyślny, dając mi zaproszenie na koncert. To, co widziałem i słyszałem, przechodzi wszelką wyobraźnię. - Ależ panie doktorze, to przecież nic nadzwyczajnego - powiedział Włodzimierz - proszę, niech pan siada. - Dziękuję za ten zaszczyt - odpowiedział lekarz - ale śpieszę się. Wpadłem tylko na chwilę, żeby złożyć panu gratulacje. Przyniosłem także recenzję zamieszczoną w dzisiejszym, to jest z 14 marca 1910 roku, naszym "Vointa Nationale". I nie pytając nikogo, zaczął czytać z przejęciem: "Pełen podziwu wyszedłem z koncertu pianisty Włodzimierza Dolańskiego, muzyka jedynego w swoim rodzaju, z powodu iż grał tylko lewą ręką, będąc pozbawionym wzroku i prawej ręki. Przechodzi wyobrażenie, żeby człowiek tylko jedną ręką, i to lewą, mógł rozwiązywać najtrudniejsze problemy techniki fortepianowej z taką łatwością jak to czyni Dolański, i to w najwyższym stopniu zaciekawia każdego muzyka lub też amatora. Jest to talent, którego opatrzność w zamian za poniesione straty obdarzyła wielkim duchem muzycznym. Zdaje ci się, że pieśnią "Au printemps" Griega albo "Nocturnem" Skriabina ciemny pianista chciał wyrazić krzyk beznadziejnej rozpaczy czy pragnienie używania pięknej przyrody. Płaczesz z nim razem, gdy gra wyżej wymienione utwory i oburzasz się przeciw bezlitosnemu losowi, który chciał zniszczyć tak wielkiego i szlachetnego ducha. (...) Żelazną wolą i pracą dzienną, po 10-14 a nawet 17 godzin, osiągnął Dolański po czterech latach taki stopień doskonałości, że mógł pojąć i przejąć się duchem utworów Bacha (gawot), Reineckego (sonata oryginalna na lewą rękę), Rubinsteina (etiuda i "Melodia"), Leszetyckiego (fantazja z "Łucji") i Zichyego (walc), oddając je z mistrzowską łatwością. Liczna publiczność wsłuchiwała się z podziwem w produkcję tego fenomenalnego artysty-pianisty, darząc go szczerymi i serdecznymi oklaskami". Kiedy skończył, powiedział: - Dziś będę widział jaśnie oświeconą królową Carmen Sylvę, gdyż mam zaszczyt czuwać nad jej zdrowiem. Ośmielę się jej powiedzieć o panu, panie Dolański, o pańskiej fenomenalnej grze. Powiem jaśnie oświeconej, że nie tylko Madziarzy mogą szczycić się tym, że mają fenomenalnego jednorękiego pianistę, ale i my, Rumuni, mamy swojego bohatera, swojego genialnego artystę. Jest pan wprawdzie pochodzenia polskiego, ale urodził się na naszej ziemi. Po wyjściu lekarza Włodzimierz zamyślił się nad tym, co nieproszony gość mówił, i przypomniały mu się słowa nauczyciela Populescu: "Wy, cudzoziemcy, jesteście jak niepotrzebne, szpecące łąkę i ogrody, krecie kopczyki". Chciał się zwierzyć ze swoich myśli ojcu, lecz po wyjściu lekarza przyszli inni goście z gratulacjami. I tak cały dzień mijał mu w miłym towarzystwie już prawie zapomnianych przyjaciół domu. Najbardziej radowało go to, że ojciec podzielał jego radość i opowiadał gościom, jaką drogą doszedł do tego sukcesu. Późnym wieczorem, kiedy Włodzimierz po kolacji siedział w swoim pokoju i na głuchej klawiaturze ćwiczył, posłyszał za plecami głos lekarza, który ponownie tego dnia złożył mu wizytę. - Szanowny panie Włodzimierzu - mówił - nasza jaśnie oświecona królowa Elżbieta Carmen Sylva, ta wspaniała istota o poetyckiej duszy, kiedy opowiedziałem jej o pańskim fenomenalnym koncercie, zapragnęła usłyszeć pańską wspaniałą grę i za moim pośrednictwem zaprasza pana do swojego pałacu. - Do siebie? Do pałacu? Na audiencję, czy... - Nie, nie szanowny panie Włodzimierzu, nie tylko na audiencję. Bo widzi pan, pojutrze królowa będzie gościła dostojnych gości z zaprzyjaźnionych dworów i pragnie, aby pan uświetnił ten wieczór swoim koncertem. Będzie rada osobiście poznać pana i pańskich rodziców. Jeżeli pan wyrazi zgodę, jutro znowu przyjdę z konkretnym programem. Przez ten dodatkowy, niespodziewany koncert, znacznie więcej musiał Włodzimierz ćwiczyć i nie miał czasu na rodzinne rozmowy. Z tego powodu pani Felicja trochę cierpiała. Chciała nacieszyć się synem, mieć go dla siebie, złożyć z nim kilka wizyt, tymczasem Włodzimierz wciąż wykręcał się brakiem czasu. Do salonu królowej Włodzimierza osobiście wprowadził lekarz nadworny, przedstawiając jaśnie oświeconej artystę, panią Dolańską i Ludwisia. Wytłumaczył inżyniera Dolańskiego, który tego dnia musiał dozorować prace nad ważnym węzłem kolejowym z daleka od stolicy. Atmosfera dworska trochę usztywniała pianistę. W takim wykwintnym towarzystwie jeszcze nie bywał i brakowało mu ojca, który by mu ułatwił wyzwolenie się z tremy. Matka, przejęta ogromnym zaszczytem, jaki ją spotkał, też czuła się onieśmielona. Jedynie Ludwiś, jeszcze niedojrzały i nieświadom nadzwyczajnej sytuacji, zachowywał się naturalnie. Poinformował nawet brata, że fortepian stoi po lewej stronie, tak jak stał na koncercie publicznym. Informacja ta uspokoiła Włodzimierza. Nie śmiał o to pytać kogokolwiek. Obawiał się, że swoją prawą nieprzydatną ręką będzie manifestował kalectwo. Nadworny muzyk, grający na harfie, wykonał "Romancę", na tle której młoda aktoreczka deklamowała dwa wiersze królowej Carmen Sylvy w języku francuskim. Bezpośrednio po tym poproszono Dolańskiego do fortepianu. Oklaski, jakie się rozległy po występie harfisty, pozwoliły Włodzimierzowi zorientować się w liczbie zgromadzonych w salonie gości. Wyczuł, że koncert ma charakter kameralny i tej kameralności poddawał się. Grał tak, jakby to było intymne zwierzenie, przeznaczone dla osób najbliższych. Akustyczny salonik szeptem powtarzał to, co artysta wyrażał, przekazywał. Wyczuł, że wrażliwa i subtelna królowa Carmen Sylva rozumie go i że czujnym uchem wychwytuje każdą frazę, każdy ton, więc grał coraz czulej, jakby dokonywał lirycznej spowiedzi o pięknie, miłości, szczęściu. Bo istotnie, czuł się szczęśliwy, że może dzielić się swoją wrażliwością, śpiewem swej duszy, przed tak wyborowym audytorium, wśród którego znajdowała się jego ukochana matka. To liryczne wyznanie odbijało się również na jego obliczu, pokrywającym się rumieńcami, co sprawiało, że nie tylko chętnie słuchano, ale i patrzono na przystojną twarz wykonawcy. Widziała to wszystko matka. W jej sercu budziły się mieszane uczucia radości, szczęścia i jednocześnie niepokoju, bo odgadywała duszą, że mimo tego sukcesu droga syna będzie z konieczności ciągłym wspinaniem się po krętych ścieżkach, nawet wówczas, gdy stąpać będzie po puszystych dywanach. Kiedy skończył grać i przebrzmiały oklaski, królowa rozczulona odezwała się: - Monsieur Dolański, dziękuję za to otwarcie swej duszy, za wyśpiewanie piękna. A spojrzawszy na panią Felicję, która miała łzy w oczach, dodała: - Madame de Dolańska, muzyka dla pani syna, a naszego artysty, jest promienistym światłem, przewodnikiem na drodze do sławy, kluczem do salonów i estrad europejskich, proszę, niech pani ufa w jego talent i dzieli nasze uznanie. I zwracając się ponownie do pianisty powiedziała: - Byłabym rada usłyszeć jeszcze jakąś ludową pieśń z Ojczyzny pana przodków. Wprawdzie jest pan obywatelem Rumunii, ale z krwi i kości Polakiem. Życzenie królowej było wyrazem uznania dla jego gry, więc z tym większym zapałem zagrał "Rosła kalina z liściem szerokim", pieśń opartą na jego ulubionym wierszu Lenartowicza, która wyzwalała w nim wyobraźnię wielobarwnego piękna i tęsknotę do lat chłopięcych. Grał z takim uczuciem, że po skończeniu królowa, wrażliwa na piękno, przez pewien czas walczyła ze wzruszeniem i dopiero po chwili spokojnym, lecz bardzo ciepłym głosem powiedziała: - Czarujące wasz lud ma pieśni, więc niech je pan rozsławia. Następnie zapytała, jakie ma plany na najbliższe miesiące: - Miłościwa Pani, jeszcze jeden koncert w Bukareszcie, następnie powrót do Lwowa, gdzie w kwietniu mam dać 2 koncerty i w maju jeden. Ponadto chcę w miarę moich możliwości, za radą profesora Kurza, pobrać kilka lekcji w Berlinie u profesora Eisenbergera. - Pochwalam pański zamiar doskonalenia talentu. Radziłabym jak najszybciej nawiązać kontakt z wybitnym profesorem w Berlinie. Jeżeli zajdzie potrzeba, polecę pana profesorowi osobiście. Pocztą pantoflową rozeszła się wieść po całym Bukareszcie o udanym koncercie Dolańskiego na dworze królowej Carmen Sylvy i o tym, że artystę monarchini postanowiła objąć osobistym mecenatem. Ta wieść sprawiła, że na drugi jego koncert, wyznaczony na 23 marca, zabrakło biletów nawet dla niektórych dziennikarzy. Nazajutrz po koncercie, tym razem jeszcze bardziej udanym, bo artysta grał z ogromną swobodą, ukazały się obszerne recenzje, nie tylko w języku rumuńskim, ale francuskim i niemieckim. Można by powiedzieć, że młody pianista podbił serca melomanów Bukaresztu. Przyszli też złożyć gratulacje polscy emigranci, którzy po nieudanych polskich powstaniach musieli ukryć się w Mołdawii i na Bukowinie. Gratulowali, podziwiali artystę i przy okazji jak najwięcej chcieli dowiedzieć się o sytuacji w ich starej, wciąż zniewolonej Ojczyźnie, jakie istnieją organizacje polskie, o czym pisze prasa lwowska i krakowska... Przy pożegnaniu matka domagała się, by znów przyjechał i wniósł promyk radości do domu, ojciec zaś gratulował synowi aplauzu, jaki zdobył na koncertach. Włodka cieszyły ojcowskie pochwały, a czułe słówka matki utwierdzały w przekonaniu, że swoim uporem i pracą osiąga właściwy cel. Rozdział Ix Po powrocie do Lwowa Włodzimierz zabrał się do intensywnej pracy. Po udanym koncercie we Lwowie i Bukareszcie lwowskie "Słowo Polskie" 9 maja 1910 roku pisało: "Pianista Dolański znany zaszczytnie i we Lwowie, gdzie niedawno z powodzeniem koncertował, powrócił obecnie z Bukaresztu, zebrawszy tam również liczne sukcesy. Dzienniki tamtejsze stawiają grę jego bardzo wysoko, wychwalając i technikę znakomicie rozwiniętą, i uczucie, zalety, które się objawiły we wszystkich utworach, składających piękny program koncertu. Okoliczność, że młody artysta jest ciemny i pozbawiony prawej ręki, podnosi jeszcze, zdaniem sprawozdawców, zainteresowanie publiczności grą jego i osobą. Istotnie, pan Dolański cieszy się w Bukareszcie ogólną sympatią i chlubi opieką królowej Carmen Sylvy. Bo też uznanie niepospolitego talentu, a przy tym żelaznej wytrwałości w pracy, jest prostym tylko wynikiem każdego zetknięcia się z niezwykłym tym pianistą." Jednak mimo tej pochlebnej recenzji nie mógł w sezonie letnim zorganizować ani jednego koncertu. Wyczerpały się więc jego finanse, a od królowej, która zapowiadała mecenat, wciąż nie otrzymywał regularnego stypendium. Żeby jednak rodzice nie musieli się troszczyć, zabiegać usilnie o środki do życia, między innymi (poza sporadycznymi koncertami jakie dawał) wszedł w porozumienie z miejscowym wydawcą i rozpoczął współredagowanie kalendarza tak zwanego "Śmigusa", z przeznaczeniem dla polskich emigrantów w Rumunii. W grudniu, mimo wielkich trudności finansowych, wyjechał do Berlina, by tam u profesora mieć kilka przesłuchań. Żeby zmniejszyć koszta podróży, zdecydował się jechać sam, bez opiekuna. Brak towarzyszącej mu osoby i znajomości języka niemieckiego wyczerpały go bardzo. Niemniej nabrał nowych doświadczeń życiowych. Profesor Eisenberger okazał się człowiekiem wysokiej kultury muzycznej, ale i bardzo wymagającym. Obojętny dla niego był fakt, że Dolański nie widzi, i nie ma jednej ręki, ważna była natomiast technika gry i sposób interpretacji utworu. Wychwytywał każdy błąd, a zwłaszcza tu i ówdzie za daleko posuwającą się dowolność interpretacyjną, wtedy wyrażał niezadowolenie. Po powrocie do Lwowa ćwiczył znowu więcej niż zwykle, zgodnie z poleceniem Eisenbergera. Pragnął dojść do perfekcji, do wirtuozerii. Przez tę nadmierną pracę wpadał często w rozdrażnienie, a zwłaszcza wówczas, gdy długo nie otrzymywał listu od rodziców. Wtedy pani Kaczmarska uspokajała go, a do Bukaresztu słała w tajemnicy listy: "Pan Włodzimierz z największą niecierpliwością wyczekuje wiadomości z domu, a gdy te nie nadchodzą długo, wówczas trapi się bardzo, czy którzy z Państwa nie chorzy i niepokój jego dochodzi do najwyższych granic, spotęgowany jeszcze osamotnieniem, kiedy to rozmyśla i może gorzej sobie wszystko przedstawia, jak jest w istocie. Sądzę, że nie będzie mi to za złe poczytane, gdy poproszę, by łaskawa Pani nie odmawiała synowi tej pociechy i, jeśli to jest możliwe, pisywała częściej do syna." Tymczasem pani Felicja nie chciała pisać pełnej prawdy o domowych kłopotach. Pan Józef cierpiał na reumatyzm, zapadł na melancholię i warunki materialne były niezmiernie ciężkie, więc całe zmartwienie spadało na jej barki. Pewnego dnia lekarz nadworny, nie proszony przez nikogo, na własną rękę, by się przypodobać państwu Dolańskim oznajmił, że królowa Carmen Sylva ofiarowała Włodzimierzowi fortepian. Nie omieszkał przy tej okazji poinformować, że królowa pragnie, by syn ich został nadwornym jej muzykiem i czeka z niecierpliwością na jego przyjazd do Bukaresztu. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy, niemniej pan Józef miał nadzieję, że Włodek przyjmie z radością propozycję i powróci na stałe do rodzicielskiego domu. Bardzo więc czuł się zawiedziony i rozczarowany, kiedy z listu Włodzia dowiedział się, że na początku 1911 roku, zamiast przyjazdu do Bukaresztu, wyrusza na tournee z koncertami do Krakowa i Wiednia. Do Lwowa powrócił tylko na krótko na imieniny pani Kaczmarskiej. Włodzimierz wyrobił sobie międzynarodowy paszport i bez trudu mógł na podstawie tego dokumentu podróżować nie tylko po Galicji. Koncertował w różnych miastach i budził powszechne zainteresowanie. Woził ze sobą głuchą klawiaturę, by ćwiczyć na niej w hotelach. Koncertował w Szwajcarii, skąd najczęściej zahaczał o Bukareszt, witany zawsze serdecznie przez matkę. Ojciec jednak czuł w głębi serca żal i nawet objawiał niezadowolenie, że syn nie chciał zostać nadwornym muzykiem królowej. Nie mógł zrozumieć, że Włodzimierz byłby po prostu grajkiem na jałmużnie dworu. Sprzeciw syna drażnił go. Toteż całe uczucia przelewał na Ludwisia. Włodzimierz często wyjeżdżał skłócony z ojcem, ale nie chciał zboczyć z obranej drogi - drogi artysty, nawet kosztem niedostatku. Zaciął się w sobie i nie uskarżał przed nikim, nawet przed panią Kaczmarską. W duchu przyznawał rację ojcu, że kariera artysty w jego warunkach fizycznych i finansowych, kiedy często trzeba ponosić tylko koszty, jest zbyt luksusową przyjemnością. Nie umiał jednak odmówić sobie tego jedynego, dostępnego dla niego, sposobu bycia wśród ludzi, egzystowania jako osoba dająca z siebie coś innym, coś co jest piękne, porywające i wzruszające. Organizował więc koncerty, gdzie tylko się dało, i nikomu nie zwierzał się, ile go to kosztowało nerwów i samozaparcia. Przed każdym koncertem udostępniał organizatorom broszurę z przedrukiem recenzji z jego poprzednich występów oraz całym swoim repertuarem. Materiał ten torował mu drogę, zwłaszcza w Wiedniu, Berlinie, Stuttgarcie i innych miastach zachodnioeuropejskich. O sukcesach donosił pani Kaczmarskiej i rodzicom, natomiast nigdy nikogo nie informował o kłopotach, utrudnieniach, kłodach rzucanych pod nogi. Uważał walkę z przeciwnościami losu wyłącznie za własną. Rok 1911 stał pod znakiem kariery artystycznej, zdobywania sympatyków, uznania krytyki. Czasem zahaczał o Berlin dla kontroli u profesora i jechał dalej, do Wiednia, Drezna, Stuttgartu. Na rok 1912 zaplanował tournee po Francji i przymierzał się do podbicia serc melomanów Italii. Zamierzał, planował, lecz fatum, spod którego siłą woli wymykał się, znów miało go dopaść. Rozdział X Pod koniec roku powrócił do Lwowa i wiele miał do opowiedzenia nie tylko pani Kaczmarskiej. Odwiedził zakład i rozmawiał z panną Stasią Mlekówną o swoich sukcesach i o sprawach niewidomych, które go nadal interesowały. Ucieszył się, że Lwowski Zakład Ciemnych, jak wszystkie inne europejskie, wprowadził pismo punktowe systemem Braille'a. Wreszcie postanowił pani Zajchowskiej zdać szeroką relację o swoich koncertach i zademonstrować nowe rozwiązania techniczne, jakie stosuje po wizytach u profesora Eisenbergera. - Droga pani Mario - zaczął - zanim zagram, powiem pani, co mnie najbardziej denerwuje i niepokoi przed koncertami. - Słucham cię, choć dziwię się, bo tu zawsze byłeś spokojny i opanowany. - Tu tak, ale na nieznanych estradach, gdzie musi mnie ktoś obcy wprowadzić i to nie zawsze poręcznie, czuję się skrępowany. - To dlaczego nie wchodzisz sam, tak jak tu? - Żeby nie błądzić, tak jak mi się to już zdarzyło. - Dlaczego błądziłeś? - Bo fortepian na estradach stoi w różnych miejscach i odległościach, i jedna próba nie wystarcza do zapamiętania; wtedy kręcę się wokół jak przysłowiowy pies koło własnego ogona. - Tak, to przykra konieczność, ale tu, w starym miejscu, możesz poruszać się bez skrępowania. - Tu, kochana pani Mario, tu mogę swobodnie i bezpiecznie nawet kluczyć jak nocą zając po utartym tropie. Ruszył zdecydowanym krokiem i z dokładnością centymetra trafił do taboretu przy fortepianie. Usiadł i ostrym ruchem skierował dłoń do klawiatury i nagle krzyknął z bólu. - Co się stało? - Nie wiem - odpowiedział zdławionym głosem. - Co się stało? Zbladłeś! - Uderzyłem się w ten palec, który czasem mi dokuczał i cała dłoń jakby sparaliżowana. - W palec? Który? I o co? - W środkowy! Chyba o kluczyk tkwiący w zamku. - Do licha, ktoś zapomniał go wyjąć. - Niepozorny kluczyk, a jaki nieznośny ból, rozchodzący się aż do barku. - Nawet sińca nie ma - powiedziała pani Maria i zaczęła masować całą rękę. Mimo to ból nie ustępował. Dziwił się, bo nie raz, nie dwa uderzył się, jak nie w kolano, to w czoło, jak nie w czoło, to w łokieć, ale zawsze ból mijał, nawet wtedy, kiedy pozostawały sińce lub skaleczenia. Cierpiał podwójnie, bo tak pragnął zademonstrować pani Marii, czego nauczył się od profesora Eisenbergera. - Włodziu, pokaż rękę, może to tylko wybity palec - pani Maria obejrzała całą rękę, a nie stwierdziwszy żadnego obrzęku powiedziała: - Chodźmy do lekarza, dopóki jeszcze nie wyszedł z zakładu. Po dłuższym przebadaniu lekarz również niczego groźnego nie zauważył: - Może to wewnętrzne pęknięcie naczyń krwionośnych? Musimy unieruchomić na pewien czas rękę, żeby skrzep nie wędrował. - Co? unieruchomić? Powtarzał przerażony. Przecież ja muszę grać. Po zdjęciu bandaży wszystkie palce poruszały się bez bólu, z wyjątkiem tego środkowego. Był zdrętwiały i trzeba było włożyć wiele wysiłku by go zgiąć. Każde silniejsze poruszenie wywoływało ból promieniujący aż do łokcia, utrudniający poruszanie całą ręką. Udał się więc do innego lekarza, który podejrzewał początki reumatyzmu i po zaaplikowaniu leków zalecił dodatkowo ciepłe okłady i masaże. Poddawał się tym wszystkim zabiegom cierpliwie, z nadzieją, że nastąpi radykalna poprawa. Miał w końcu grudnia koncertować i łudził się, że choć ma przerwę w ćwiczeniu, gdy ustąpi dolegliwość palca, będzie mógł w koncercie wziąć udział. Tymczasem przy pierwszej już próbie wystąpił ból całej ręki i jego nazwisko musiało być skreślone z afisza. Zaczął pisać do matki rozpaczliwy list. Dyktował pani Kaczmarskiej, wyrzucając z siebie jak lawinę ból i rozpacz, a gdy skończył, poprosił, żeby zaadresowała i wysłała list do Bukaresztu. Pragnął powrócić na szlak artystyczny. Zaledwie dwa lata koncertował, więc nie mógł wyobrazić sobie, aby miała się skończyć jego pianistyczna kariera. Na pierwszym Zjeździe Muzyków Polskich we Lwowie nawiązał kontakty z wieloma wybitnymi koncertmistrzami. Utrzymywał z nimi korespondencję, co dawało mu szansę organizowania koncertów w trzech zaborach. Myślał o tym wszystkim z coraz większym rozdrażnieniem, kiedy mimo trwającej kuracji niesprawność ręki nie ustępowała. Lekarze byli bezradni, gdyż trudno było wykryć przyczynę utrzymującego się bólu. W czasie przedłużającej się kuracji Włodzimierz wpadał w coraz większe rozdrażnienie. Nie spał, zmizerniał i nie chciał nawet odwiedzać siostry, ani rodziców. Chodził na wykłady do Konserwatorium, by pogłębiać teoretyczną wiedzę z muzykologii, ale po każdym wykładzie wracał przygnębiony. Wiedza bez praktyki napełniała go goryczą. Wiele razy siadał do fortepianu, zawsze raczej markował niż grał, i to udawanie, tak sprzeczne z jego ambicją i charakterem, doprowadzało go do rozpaczy. Rozpacz tę pogłębiała sytuacja materialna. Nie koncertował, więc nie zarabiał i musiał zaciągać pożyczki, a także zwracać się do kasy zapomogowej przy Zakładzie Ciemnych, co go najbardziej upokarzało. - Wrócę na stałe do rodziców - powiedział któregoś dnia desperacko do pani Kaczmarskiej - bo nie mogę być już dłużej ciężarem dla pani. - Wrócisz, kiedy będziesz znów zupełnie zdrowy. - Żartuje pani ze mnie. Ja już nie wytrzymuję. Dwa lata mnie kurują bezskutecznie, więc widocznie pisane mi, że mam siedzieć u mamy za piecem, jak zniedołężniały starzec. Pani Kaczmarska nie wiedziała, co odpowiedzieć, tym bardziej że dawała wszystko z siebie, by pomóc w leczeniu, i w słowach Włodzia poczuła niewdzięczność. Milczała, by nieopatrznym słowem go nie rozdrażnić i w tym momencie zadzwonił do drzwi Włodek Tokarski. Po przywitaniu się z panią Kaczmarską, zażartował, zwracając się do Włodzimierza: - Co, dalej się byczysz? Kiedy przed pół rokiem ciotka Tokarska sprowadziła się z Jass z synami Włodkiem i Sewerynem do Lwowa i zastała Dolańskiego w złym stanie zdrowia, zobowiązała synów, a zwłaszcza starszego Włodka, by systematycznie odwiedzał kuzyna. - Zazdrościsz mi tego byczenia? - spytał ze skwaszoną miną Włodzimierz. - Zazdroszczę i dlatego znaleźliśmy ci nowego lekarza. - Jakiego znowu? - Takiego specjalistę od wkładania palców między drzwi - dalej żartował Tokarski. Jest nim dr Wyrzykowski. - Słyszałam o nim - powiedziała pani Kaczmarska, głosem pełnym wdzięczności - tylko on stale podróżuje i nie wiadomo, kiedy ten sławny doktor przyjmuje. - Byłem u niego wczoraj. Zainteresował się tym przypadkiem, a że był na koncercie Włodzia i wie, o kogo chodzi, to już jutro do południa przyjmie go. - Jutro? do południa? - powiedziała z pewnym zakłopotaniem pani Kaczmarska. - Pod czyją opieką zostawię dzieci w ochronce? - Jeśli pani pozwoli, to ja pójdę z Włodziem. Lekarz długo badał i w końcu zapytał: - Czy przed uderzeniem się, ten palec nie bolał pana? - Boleć, panie doktorze, nie bolał, tylko czasem odczuwałem drętwienie, w czasie wielogodzinnych ćwiczeń, ale myślałem, że to może z zimna. Doktor jeszcze raz zbadał dokładnie palec i całą rękę, aż do barku i po namyśle zaproponował: - Proszę jutro przyjść znowu. Zwołam konsylium i naradzimy się, co dalej robić. W miesiąc później, bo 3 marca 1914 roku, sam Włodzimierz rodzicom donosił: "Najdrożsi Rodzice! Wczoraj otrzymałem list i pieniądze, za które najserdeczniej dziękuję. Ręką władam już zupełnie. Operowane miejsce w łokciu zagoiło się całkiem, mimo dość długiego cięcia, bo prawie 15 cm, a nie mogę jej jednak forsować, gdyż mięśnie wewnątrz szyte są jeszcze obolałe. Naturalnie, że niani już nie potrzebuję, bo sam jem doskonale, aby dobrze i niekoniecznie mało. Masaż odbywa się codziennie, bez przerwy i może potrwać do lata, jednak na kwiecień mam zamiar przerwać, i na ten czas wybrać się do Bukaresztu (...) Zależy mi na tym bardzo, bym w kwietniu mógł się widzieć z królową (...) Dziś po raz pierwszy grałem, naturalnie na polecenie lekarza i mam grać codziennie, począwszy od kwadransa, może Bóg da, że już teraz nie będę zmuszony przerwać rozpoczętej pracy (...) Cieszę się bardzo, że ciocia Olcia wyzdrowiała i donoszę, że mam całą kolekcję kalendarzy "Śmigusa", które ze sobą przywiozę, jak również i tegoroczny. (...) Kochanym Rodzicom rączki całuję (...) Włodzio." Po napisaniu listu zamyślił się głęboko nad tym, co przeżył, co przecierpiał, ile razy rodziło się w nim zwątpienie w sens walki z przeciwnościami losu, i o tym, ile dobrocią swoją pani Kaczmarska krzepiła go na duchu i wspierała możliwie wszystkimi środkami. Gdyby nie ona, czy mógłby przetrwać to cierpienie i napisać radosną wieść do rodziców, że znów będzie mógł grać? Przypomniał sobie, jak pomyłkowo nazwała go Dusieńkiem, imieniem nawet nie poczętego syna. Kiedy więc posłyszał jej kroki w pokoju, wstał, uściskał, ucałował jej dłoń i powiedział: - Bardzo proszę, pani Józefo, wołać mnie imieniem Dusieńka. W milczeniu przytuliła go jak syna do piersi, a w jej oczach zakręciły się łzy wzruszenia. Chcąc je ukryć zażartowała: - Czy ty aby Dusieńku nie czekasz, żebym co podała, choćby dobry i niemały obiad, jak pisałeś do rodziców? Obiad będzie wyśmienity. Zaprosiłam też pana Tokarskiego. - Włodzia? Świetnie. Zaproponuję mu, by zechciał towarzyszyć mi do Bukaresztu. - Czy aby Dusieńku nie nadużywasz jego dobroci? - Kiedyś mu się - jak Bóg da - za wszystko odwdzięczę. W pociągu po kilku godzinach jazdy Dolański, siedzący w kącie przedziału, ukołysany stukotem kół, usnął. Miał wrażenie, że nie śpi, że niespodziewanie znalazł się w dużej sali koncertowej. Bez namysłu podszedł do fortepianu i wtedy ktoś zaczął młotkiem rozbijać instrument. Oburzony zaprotestował ostro i ten ktoś uderzył go raz i drugi w łokieć i w bark. Wrzasnął boleśnie na cały głos, a Tokarski, domyślając się, że Włodka ponownie dręczy obsesyjny sen, dotknął go delikatnie i powiedział: - Nie bój się, nie jesteś rozdeptywanym, krecim kopczykiem. Włodzimierz długo nie mógł dojść do siebie. Zastanawiał się, co by sen mógł znaczyć. Czy nie przydarzyło się coś złego rodzicom lub pani Kaczmarskiej? Włodzimierz ostrożnie obchodził pokoje. Dotykał dyskretnie rzeźby ojca na meblach. Wyszedł na ganek, potem do ogrodu, sprawdzając dotykiem stóp, węchem, czy nic się nie zmieniło wokół domu. Potem zawrócił i wszedł do salonu, w którym na środku natknął się na fortepian, dar królowej Sylvy. Głaskał go pieszczotliwie, doznając zarazem skurczu gardła. Usiadł przy nim i, delikatnie dotykając klawiszy, cichutko zagrał "Rosła kalina", by sprawić przyjemność ojcu. Instrument okazał się nieco rozstrojony, co na Włodzimierza podziałało deprymująco. Ręka była jeszcze niezupełnie sprawna, a tu dodatkowo rozklekotany instrument. Nazajutrz po nastrojeniu fortepianu Włodzimierz codziennie ćwiczył po kilkadziesiąt minut, a wieczorami dawał krótkie koncerty dla rodziców i przyjaciół. Królowej przez lekarza nadwornego przekazał "Zbiór krytyk koncertowych" w trójjęzycznej wersji, podziękowanie za fortepian, a także za mecenat. Z powodu niedyspozycji królowa nie zaprosiła go do siebie, ale zaproponowała koncert pod koniec lipca. W przeddzień odjazdu Włodzimierz długo i szczerze rozmawiał z matką. Opowiadał o swoich wojażach, sukcesach, planach na przyszłość. Następnego dnia, kiedy żegnał się na dworcu z najbliższymi, nie słyszał gwaru pasażerów, ani łoskotu pociągów. Nie słyszał, bo gdy szukał lewą ręką dłoni matki, by na pożegnanie ją ucałować, pani Felicja nieoczekiwanie w obie swoje dłonie chwyciła jego kikut i przycisnęła mocno do piersi. Zaskoczony tym odruchem matki po chwili milczenia wyszeptał: - Nikt nie potrafi tak gorąco kochać i tak wiele przebaczać jak matka! Stał w oknie wagonu smutny i nasłuchiwał pożegnalnych słów. Rozdział Xi Śpiew wiosennych ptaków w pierwszych dniach majowych i myśl o domu rodzinnym, z którego dopiero co powrócił, nastrajały Włodka sentymentalnie. Chciało mu się gdzieś pojechać, odwiedzać znajomych i przyjaciół, a przede wszystkim grać. Grać! Niestety, ramię bolało i doktor Wyrzykowski podejrzewał, że przyczyną były nadmierne ćwiczenia w Bukareszcie. Zalecił więc powrót i systematyczne codzienne kąpiele i masaże ręki. Zabierało mu to dużo czasu, lecz poddawał się zabiegom, gdyż bardzo pragnął jak najszybciej wrócić do formy. W celu zarobkowania chętnie przyjmował na korepetycje uczniów, poprawkowiczów ze szkoły muzycznej, których do niego kierował profesor Kurz. Z panią Kaczmarską chodził na koncerty lub towarzyskie spotkania, które odbywały się regularnie w Kole Literacko-Artystycznym. Tu wrzało od namiętnej dyskusji na tematy polityczne, czuło się, że wisi coś w powietrzu. Coraz częściej sięgano po gazety, w których szukano najnowszych, politycznych wiadomości. Wszystko to Włodka pochłaniało, ale najbardziej myślał o ponownej wizycie u rodziców. W czerwcu dłużył mu się czas i już chciał jechać, ale doktor Wyrzykowski kategorycznie żądał zakończenia kuracji. Trudno, musiał się poddać nakazowi lekarza i napisał do rodziców, że przyjedzie, ale dopiero 29 czerwca, tym razem z panią Kaczmarską i poprosił ojca o wyrobienie karty kolejowej na dwa miesiące. Cierpliwie poddawał się rygorystycznej kuracji, by konsylium wypadło korzystnie i nie miało żadnych zastrzeżeń. Wciąż był niespokojny i zniecierpliwiony. Odwiedził Zosię, bawił się z synkami siostry, a jednak czas mu się niemiłosiernie dłużył. Wreszcie 27 czerwca doktor Wyrzykowski po konsylium powiedział: - Operowany nerw mocno siedzi w swoim rowku. Nie oznacza to jednak, że ma pan prawo nadwerężać rękę. Nie powinien pan na razie grać więcej niż dwie godziny dziennie. Nie zaszkodzi korzystać jeszcze z masażu. Tego samego wieczora zaczął przygotowania się do wyjazdu. Długo nie mógł zasnąć. Myślał, co powinien jeszcze załatwić następnego dnia. Jakie zrobić zakupy. Cieszył się, że jedzie nareszcie z panią Kaczmarską, która tak pragnęła poznać bliżej jego rodziców. Zasnął nad ranem i znów mu się powtórzył koszmarny sen z pociągu. Obudził go własny krzyk. Przez kilka minut nasłuchiwał, czy nie zbudził śpiącej w drugim pokoju pani Józefy. Czuł znowu ból w łokciu i nie wiedział, czy to nawrót choroby, czy tylko uraz po koszmarnym śnie. Zaniepokojony usiadł do głuchej klawiatury, by sprawdzić, czy łokieć faktycznie boli. Po paru minutach próby ból zaczął się wzmagać, co wywołało podenerwowanie, które nie opuszczało go nawet podczas całodziennej bieganiny po mieście i pakowania rzeczy. Później niż zwykle pani Kaczmarska podała kolację, w czasie której zaterkotał ostro dzwonek i w drzwiach stanął podekscytowany Włodek Tokarski. - Co się stało? - zapytała pani Kaczmarska. Nie witając się, Tokarski jednym tchem wyrzucił z siebie: - Dziś w Sarajewie zamordowali następcę tronu Franciszka Ferdynanda, arcyksięcia austriackiego. Pani Kaczmarska, która przesądnie wierzyła w sny, przeżegnała się i powiedziała: - Musimy zastanowić się, czy nie przełożyć wyjazdu na później, do czasu aż się wszystko unormuje? Włodek, po ostatniej rozmowie z matką i czułym pożegnaniu na dworcu tęsknił bardzo i chciał jak najprędzej zobaczyć się z nią, opowiedzieć o sobie wszystko, czego przedtem nie mówił. Nawet słyszeć nie chciał o tym, żeby przesunąć termin podróży. Jednak następnego dnia prasa donosiła, że wszelkie wyjazdy za granicę chwilowo wstrzymuje się i że każdy musi pozostać na swoim stanowisku pracy. Stan "chwilowy" przeciągał się, co Włodzimierza niecierpliwiło. Był zdecydowany jechać sam, bez pani Kaczmarskiej. Posiadając obywatelstwo rumuńskie miał prawo powrotu do stałego miejsca zamieszkania, do rodziców. Na krok ten jednak nie zdecydował się ze względu na panią Józefę, którą w wyniku politycznych zamieszek dręczyły obsesyjne lęki. Nie chciał jej zostawiać samej. Zresztą łudził się nadzieją, że wszystko wkrótce powróci do normy. Pisywał tylko częściej listy do rodziców, by ich uspokajać. Tymczasem w miesiąc po zamordowaniu arcyksięcia Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Rozpoczęła się wielka światowa wojna, zwana później pierwszą. Galicyjski Zakład Ciemnych we Lwowie został już w sierpniu 1914 roku, kosztem Stanisława hrabiego Mycielskiego, przysposobiony na szpital wojskowy dla 60 rannych żołnierzy i 30 oficerów. Pani Kaczmarska cierpiała, że do ochronki nie powrócą niewidome dzieci, a że była pracownikiem zakładu, czuła się w obowiązku pracować w szpitalu. Ranni frontowcy, wśród których przeważali Polacy, debatowali nad dalszym przebiegiem wojny i przewidywali, że jej zakończenie przyniesie Polsce niepodległość. Pani Kaczmarska zasłyszanymi wieściami dzieliła się z Włodzimierzem. Tymczasem zbliżał się front i 3 września trzeba było ewakuować rannych. Po wkroczeniu do Lwowa wojsk rosyjskich 3 września, już 4-5 września 1914 roku Zakład Ciemnych został przekształcony w koszary, w których stacjonowało aż 400 żołnierzy. W zakładzie tylko kilku niewidomych, zamieszkałych na terenie Lwowa, znalazło miejsce. Uczyli się muzyki, szczotkarstwa i koszykarstwa. Nauczanie innych przedmiotów było zakazane przez rosyjskie władze wojskowe. Włodzimierz Dolański od wybuchu wojny psychicznie czuł się wyjątkowo źle. Był bez środków do życia i został na utrzymaniu pani Kaczmarskiej. Krewni ze strony ojca, a zwłaszcza matki, zamieszkali w Stanisławowie i w Uściu Zielonym koło Buczacza, mimo że zwracał się do nich o chwilowe pożyczki, w ogóle nie odpisywali. Nie mógł też wrócić do rodziców, zwłaszcza po zajęciu Lwowa przez wojska rosyjskie. Na dodatek zachorował na zapalenie oskrzeli, a potem zapalenie stawów, co spowodowało ich obrzęk. Nie było więc mowy o ćwiczeniu na fortepianie, a cóż dopiero o zarobkowym koncertowaniu. Pani Kaczmarska, obserwując jak Włodzimierz cierpi, wyzbyła się części kosztowności i ponownie umieściła go w sanatorium doktora Majewskiego. Włodzimierz, ogromnie skrępowany tą ofiarą, chcąc nie chcąc, napisał alarmujący list do rodziców, prosząc o pomoc finansową. W trudnej sytuacji znalazła się również Zosia, gdyż męża jej, mimo głuchoty, Austriacy zmobilizowali. Rzemieślnicy w taborze byli potrzebni. Po wkroczeniu Rosjan nawet nie wiedziała, co się z mężem dzieje. Żyje czy też nie. I kiedy odwiedziła Włodzimierza w sanatorium, płakała nad swoim i brata losem. Przez ten płacz nie mógł porozmawiać z siostrą o tym, co go gnębi. Udawał silnego, ale po jej odejściu rozkleił się. Wojna! Rozgrywają się dramatyczne losy. Wszędzie potrzebni są mężczyźni. Jak nie na froncie, to w domu, a on jest zupełnie nieprzydatny. Jest ciężarem dla innych. Chyba sam diabeł mnie wtedy skusił, że wziąłem myśliwską torbę ojca i to moje, ciągłe głupie marzenie, że wbrew losowi mogę dorównać innym i być samodzielnym. Rozgoryczony wstał z łóżka, poszedł do gabinetu dyrektora i bez żadnego wstępu powiedział: - Nie ma sensu dalsze leczenie. Moja ręka jest coraz bardziej bezwładna. Grać nią nie będę. Proszę wypisać mnie z sanatorium. Kiedy wyrzucił z siebie desperacko wszystkie żale, doktor spokojnie wysłuchawszy go powiedział: - Nie chce pan być chyba samobójcą. Grozi panu wciąż jeszcze zapalenie płuc. Ręka na pewno wróci do formy, jeżeli pan będzie brał wszystkie zabiegi, a przede wszystkim musi pan uspokoić nerwy. Już pani Kaczmarska zwróciła nam uwagę, że ostatnio jest pan wyjątkowo nieopanowany. Słowa te podziałały na niego jak wylany kubeł wody na głowę. Przecież pani Kaczmarska w czasie wizyt niczego podobnego do niego nie mówiła, czyżby to oznaczało, że jestem aż tak rozklekotany, że nie można ze mną mówić szczerze. Zawstydzony powrócił do łóżka. Muszę wziąć się w garść, przyrzekał sobie twardo, i przestać myśleć tylko o sobie. I kiedy odwiedziła go pani Józefa, był wyjątkowo spokojny. Z dużym zatroskaniem słuchał wszystkiego, co mówiła. Na zupełne wyzdrowienie musiał Włodzimierz czekać pełne trzy miesiące. Trzeba było przeprowadzić intensywną kurację ręki w sanatorium, a potem jeszcze z domu chodzić, co drugi dzień, przez dłuższy czas na masaże. W maju 1915 roku wyjątkowo niespokojnie było we Lwowie. Zbliżał się znowu front. Wojska rosyjskie zachowywały się bezwzględnie. Zdarzały się nawet rabunki. Dotychczasowi Rusini uważali się już za Ukraińców. Stosunki między poszczególnymi narodowościami stawały się nieznośne, wręcz wrogie. Toteż nastąpiła ogromna radość, gdy w czerwcu 1915 roku Austriacy odbili Lwów. Pod ich panowaniem w Galicji Polacy czuli się niemal jak w wolnej ojczyźnie. Podjęły znów działalność różne organizacje społeczne i kulturalne. Z powodu wojny była bieda, ale ludzie oddychali w innej atmosferze. Zosia cieszyła się, że otrzymuje listy od męża, a Włodzimierz z Bukaresztu. Wiadomości od rodziców wpływały na jego lepsze samopoczucie, co sprawiało, że coraz więcej ćwiczył, nie odczuwając bólu w ramieniu. Dał nawet kilka prywatnych koncertów, z czego profesor Kurz był bardzo zadowolony i włączył go do organizowanego publicznego koncertu, o czym Włodzimierz z radością donosił rodzicom w lutym 1916 roku: "Najdrożsi Rodzice! Dawno, już bardzo dawno nie zabierałem się do podyktowania, listu do Was z taką przyjemnością jak dziś, bo też długo nie byłem w możności doniesienia Kochanym Rodzicom czegoś przyjemniejszego o sobie. Ile strapień, boleści, ile chwil zwątpienia przeżyłem w tych ciężkich dla mnie, pięciu latach nieszczęsnej choroby ręki - słowami wyrazić nie potrafię. Dopiero dziś, kiedy wreszcie męka moja się skończyła, kiedy przy pomocy Bożej i lekarzy odzyskałem zdrowie i ponownie mogę się oddać jakkolwiek bardzo mozolnej, ale nade wszystko ukochanej przeze mnie pracy, zapał powraca, a wiara w mej duszy budzi się na nowo, że życie moje darmo upływać nie będzie i egzystencję w świecie zdobędę. Pośpieszam więc, by się z Wami, moi Najdrożsi, podzielić mą radością i posłać rezultat mojej na nowo podjętej pracy. Oto dnia 23 stycznia odbył się w Towarzystwie Muzycznym koncert, w którym jako uczeń profesora Kurza wziąłem udział, a jak mi poszło, wykazuje załączona recenzja, mimo że, jak mi się zdawało, miałem silniejszych od siebie rywali. Obecnie przygotowuję się do drugiego koncertu, mającego się odbyć w marcu. Listem Tatka ucieszyłem się bardzo (odebrałem go 19 stycznia). Tak mało kiedy dostaję teraz od Rodziców wieści. Chwała Bogu, że Tatko zdrów, ale wiadomość o reumatyzmie Mamci zmartwiła mię bardzo. Może by siarczane kąpiele na to cierpienie pomogły. Mnie te kąpiele pomogły, gdyż bóle odczuwane zawsze w nogach przy zmianie powietrza ustąpiły zupełnie. Bardzo dobrze, że Ludwiś czuje się obecnie w wojsku zadowolony. Ta chwila separacyjna z domem wyjdzie mu z pewnością na dobre. Oczekuję od niego zapowiedzianego listu i doczekać się go nie mogę. Od Olesia otrzymałem 120 koron, przydały mi się teraz bardzo. Biedak za Zosią i dziećmi tęskni bardzo, ale rady na to nie ma. Pisze, że od czasu do czasu dostaje od Zosi wiadomości i to łagodzi trochę jego smutek. Przedwczoraj dostałem drugi list od Tatka, datowany 23 stycznia (...). W oczekiwaniu od Rodziców znowu wieści, zasyłam najserdeczniejsze ucałowania rączek dla Rodziców i Cioci. Ludwisia ściskam i całuję. Włodzio. P.S. Dołączam wzmiankowaną recenzję z dnia 24 stycznia 1916 roku." Lwów, "Dziennik Polski": "Z sali koncertowej. - Wczoraj w południe odbył się w konserwatorium galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego koncert uczniów i uczennic klas profesorów: Dianniego, Kurza i Wolfthala. Koncert wypadł bardzo dodatnio. Odznaczał się rozmaitością programu, w którym, co z uznaniem podkreślić należy, przeważały utwory polskich kompozytorów: Chopina, Galla, Niewiadomskiego, Karłowicza i Moniuszki. Uczniowie i uczennice znakomicie przygotowani, grą swoją wywoływali na licznie zgromadzonej publiczności wrażenie korzystne i żywo byli przez nią oklaskiwani. W szczególności bardzo się podobał śpiew pani M. Bartlówny oraz koncert skrzypcowy młodziutkiej pani J. Szłapakówny. Atrakcją jednak koncertu był punkt programu, wypełniony utworami, Griega ("Pieśń Wiosenna") i Leszetyckiego ("Fantazja" z "Łucji" op. 13Ď) w wykonaniu pana Włodzimierza Dolańskiego. Pianista ten jest fenomenem o światowej sławie, wszędzie przyjmowany z żywem uznaniem, podziwem, a nawet szczerą nutą rozczulenia, jak to na przykład było wczoraj. Pan Dolański bowiem pozbawiony wzroku i możności posługiwania się prawą ręką, stały mniej więcej swój repertuar odtwarza wyłącznie lewą ręką. Jeśli się zważy, że gra pana Dolańskiego nie jest tylko bezdusznym mechanicznym odbębnieniem utworu, ale przy opanowanej w zupełności technice prawdziwie artystycznym, pełnym odczucia jego odtwarzaniem, to naprawdę należy mu się podziw i uznanie." Włodzimierz znów był w swoim żywiole. Ćwiczył godzinami, starannie przygotowując się do każdego, kolejnego koncertu. Nie było ich wprawdzie wiele, bo nie sprzyjały temu warunki wojenne, niemniej wszędzie, gdzie zaproponowano mu występ, jechał bez wahania. W lipcu 1916 roku w Nowym Sączu, na ponownej klimatycznej kuracji, nieoczekiwanie otrzymał za pośrednictwem austriackiego Zakładu Kredytowego we Lwowie 100 koron od królowej rumuńskiej Elżbiety Carmen Sylvy. Z miejsca wysłał do niej wyrazy głębokiego szacunku i podziękowania za patronat. Kwota ta umożliwiła mu częściowe spłacenie długu zaciągniętego na kurację. Po powrocie do Lwowa zastanawiał się nad sposobem wyjazdu do rodziców, ale po przystąpieniu Rumunii do wojny, po stronie Ententy, stało się to niemożliwe. Została nawet zerwana korespondencja. Teraz jedyną i najbliższą mu osobą w trudnych latach pozostała nieoceniona pani Kaczmarska. Zabrakło też Włodka Tokarskiego, którego zmobilizowano jak wielu innych przyjaciół. Pani Zajchowska wyjechała do rodziny i nie wiadomo było, czy żyje, czy zginęła w czasie przesuwających się frontów. Natomiast na ulicach Lwowa, a zwłaszcza na rynkach i pod kościołami, przybywało coraz więcej żebrzących inwalidów frontowych. Najbardziej przygnębiające wrażenie sprawiali ociemniali wojacy. Częściowo zdewastowany Zakład Ciemnych po ucieczce z niego Moskali świecił pustkami, bo nie można było przeprowadzić naboru dzieci i młodzieży ciemnej od urodzenia. Kierownictwo postanowiło w budynkach, jeszcze nie zniszczonych, umieścić tułających się ociemniałych żołnierzy, pochodzących z Galicji. Zapewnić im opiekę, a także przystosowywać do zawodów: szczotkarza, koszykarza i ewentualnie muzyka. Już w maju 1916 roku w zakładzie przebywało 50 ociemniałych inwalidów narodowości polskiej i ukraińskiej. Liczba ta zwiększała się i szybko przekroczyła setkę. Zakład na ich utrzymanie nie posiadał funduszy, więc liczne grona pań organizowały kwesty i dochodowe imprezy, a komendant miasta posyłał co pewien czas orkiestrę wojskową dla "rozweselenia" ich muzyką. Dolański też dał gratisowo kilka koncertów, po których zawsze rozmawiał z ociemniałymi. Rozmowy te miały z reguły przebieg dramatyczny, bowiem dla tych mężczyzn jakby skończyło się życie. Wielu z nich nie mogło podjąć dalszej pracy zawodowej i próby pocieszania brzmiały jak urągowisko. Ze wszystkich frontów ze wschodu i zachodu, lądów i morza dochodziły wieści, że armie po obu stronach frontu są na wyczerpaniu, że brak amunicji i żywności, że epidemia tyfusu zbiera żniwo nie tylko wśród cywilów, ale i frontowców. Prócz tego rewolucja w Rosji wywołała buntownicze nastroje w innych imperiach. Do sylwestra we Lwowie przygotowywano się z nadzieją, że nadchodzący Nowy Rok przyniesie zmiany polityczne i upragniony pokój. Wróżono, czytano przepowiednie, proroctwa, co Włodzimierzowi przypominało sylwester w 1899 roku, kiedy to w Bukareszcie i w całej Europie oczekiwano końca świata. Wymizerowani byli wszyscy mieszkańcy Lwowa i już nikt niczym się nie cieszył. Tak byli zmęczeni dłużącą się wojną. Wreszcie nastąpił jej koniec. Polska zmartwychwstała, radość wróciła w umęczone serca. Odbywały się dziękczynne nabożeństwa w kościołach, uroczyste koncerty. Na ulicach śpiewano patriotyczne pieśni. Włodzimierz bardzo żałował, że nie ma we Lwowie rodziców, że ojciec, który wzorem dziadka Leona brał udział w Powstaniu Styczniowym, nie może tu, w wolnej ojczyźnie, przeżywać historycznej chwili. Rozgorączkowany powiedział do pani Kaczmarskiej: - Mamuśku! Pojadę do Bukaresztu. Muszę namówić rodziców, żeby przenieśli się do Lwowa, do Polski! Wysocy austriaccy urzędnicy opuszczają Lwów, będzie można kupić dom. - Szlachetne to Dusieńku, że chcesz sprowadzić rodziców, ale jeszcze nie czas. Jeszcze nie ma spokoju. Rusini wiwatują na cześć Hetmana Petlury, wykrzykują: "Niech żyje Lwów, stolica samostinnej Ukrainy". Jeszcze może być różnie. Włodek nie słuchał jej przestróg i na początku grudnia, korzystając, że znajoma, pani Vertzowa, powraca do Bukaresztu, wyjechał w jej towarzystwie do rodziców. Nie mógł się naopowiadać, ile przeżył podczas wojny. Na tę rozmowę do saloniku wszedł Ludwik, w mundurze oficera rumuńskiego. Przysłuchiwał się przez chwilę, po czym nie znoszącym sprzeciwu tonem powiedział: - Witam cię bracie, ale buntować rodziców nie pozwalam! Pozostaną w Bukareszcie, bo tu jest moja i ich ojczyzna, której bronić muszę. To ci mówi oficer rumuński. Kolejne wieczory w rodzinie były burzliwe. Daremne okazały się perswazje Włodzimierza. Rozmowy zakończyły się całkowitym poróżnieniem braci. Włodzimierz już w drugi dzień Bożego Narodzenia przygnębiony opuszczał Bukareszt. Pani Felicja płakała przy pakowaniu walizki. Wcisnęła, ile się dało jedzenia, a także butelkę koniaku. Na dworcu znalazł się niespodziewanie Ludwik i Włodzimierzowi błysnęła nadzieja, że brat zmienił zdanie. Nic podobnego jednak nie sprowadziło go na dworzec. Dobrze jednak, że przyszedł, bo dzięki oficerskim szlifom umożliwił wejście do przepełnionego wagonu. Podróż trwała dziesięć dni i nocy. Tory były zniszczone przez działania wojenne i robiono długie postoje na stacjach. Wagony nie ogrzane i powybijane w oknach szyby powodowały ziąb nie do zniesienia. Do tego w głowie Włodzimierza kotłowały się ponure myśli. Rozstał się w tak przykry sposób z bratem. Próbował go jeszcze przy pożegnaniu w wagonie przekonać, że nie kariera wojskowa, lecz kończenie studiów prawniczych powinno być celem jego życia. Przeciął jednak te argumenty ostro, a nawet obraźliwie, zarzucając mu, że żyje jak włóczęga kosztem innych. Zabolało go to bardzo. Sam nie wiedział, czego dygoce w czasie podróży, z zimna czy nerwów. Inni spali owinięci w koce. A on zasnąć nie mógł. Czuł, jak kostnieją mu nogi. Przypomniał sobie o koniaku i zziębniętą ręką z trudem otworzył walizkę. Ostrożnie wyciągnął butelkę. Pociągnął raz i drugi. Zaraz zrobiło mu się cieplej. Wdzięczny był rodzicom, że mimo jego sprzeciwu włożyli tę butelkę do walizki. Po powrocie do Lwowa nie mógł się pogodzić ze stanowiskiem brata. Napisał list. Nie otrzymał odpowiedzi. Czasy faktycznie były we Lwowie niespokojne. Wciąż toczyły się walki z petlurowcami. Dopiero w roku 1920, po zakończeniu wojny z Rosją Radziecką, zapanował spokój. W tych latach Dolański przeżył wiele niepokojów, strachu, nawet głodu. Setki ochotniczej młodzieży zginęło we Lwowie. Wśród nich byli bliżsi i dalsi krewni pani Kaczmarskiej. Mimo tych dramatycznych dwóch lat Włodzimierz nie zaniechał gry. Ćwiczył godzinami, zapamiętale. Doskonalił swoją technikę. Miał sporo zamówień na koncerty i to nie tylko z miast południowo-wschodniej Polski, ale i z innych rejonów kraju, a nawet z Wiednia. Pracował więc bez opamiętania w domu, a wyjeżdżając na tournee zabierał z sobą głuchą klawiaturę, by nawet w hotelowym pokoju nie tracić czasu. Mimo że zbierał laury, wciąż jeszcze nie był zadowolony. Po powrocie z zagranicy ćwiczył tak zapamiętale, że stracił poczucie mijającego czasu. Nagle poczuł ból w łokciu i barku, przeląkł się, lecz myślał, że to tylko chwilowa niedyspozycja. Tego wieczora dawał koncert we lwowskim konserwatorium. Ból się wzmógł i utrudniał granie. Nie zauważono tego i domagano się bisu. Z trudem i z wielkim wysiłkiem wykonał "Pieśń wiosenną" Griega w opracowaniu profesora Kurza. Po koncercie z przerażeniem stwierdził, że palce mu drętwieją i stają się bezwładne. Wpadł w panikę. Tej nocy nie mógł spać. Ból promieniował od palców aż po bark. Zmartwiony, rano nie mógł przełknąć nic na śniadanie. Ze zrozpaczoną panią Kaczmarską udał się do doktora Wyrzykowskiego. Lekarz badał długo, w końcu autorytatywnie stwierdził: - Nadwerężył pan ponownie nerw i to do tego stopnia, że tym razem trzeba będzie przeprowadzić operację również barku. Nie wolno panu siadać do instrumentu, bo grozi to utratą władzy w całej ręce. Słuchał tego jak przestępca najwyższego wyroku. Jeszcze tak groźne słowa lekarza pod adresem Włodzimierza nie padły. Wszystkiego w życiu się spodziewał, ale nie kalectwa drugiej ręki. Przypomniał sobie znowu czas, kiedy leżał w sanatorium po operacji łokcia i z trudem znosił mycie, karmienie i inne przysługi, mimo że robił to kuzyn. Czuł się ogromnie skrępowany i bezradny. Może dlatego śniło mu się obsesyjnie, że jest rozdeptywanym krecim kopczykiem. Wszystkie urazy psychiczne, jakie powstały po nieszczęśliwym wypadku w dzieciństwie, całą mocą odezwały się teraz w jego duszy i sercu. Czy muszę być bezradnym kaleką? Nie! To niemożliwe! Najpierw spróbuję kuracji, może cofnie się to nadwerężenie nerwów i mięśni. Żeby tylko rodzice się o tej nowej tragedii nie dowiedzieli, a zwłaszcza Ludwik. Z bólem w sercu i łzami w oczach dyktował pani Kaczmarskiej listy, odmawiające propozycji przyjęcia koncertów. Po tych listach czuł się jak zbite zwierzę, jak nikomu niepotrzebny niedołęga. Próbował grania, ale po kilkunastu minutach wracał ból. Teraz był pewny, że bez operacji barku się nie obejdzie. Rozdział Xii Włodzimierz Dolański był człowiekiem upartym i wytrwałym w swoim dążeniu. Każde niepowodzenie, choćby najbardziej dramatyczne, nie zatrzymywało go, lecz mobilizowało do nowego działania. Muzyka była jego największą miłością, najdoskonalszą formą bycia, ideałem, któremu bez reszty oddawał się i święcie wierzył, że do końca życia pozostanie jej wierny. Nie grać, to zdradzić ideał. Dla otoczenia był pozornie spokojny, lecz w sobie nosił piekło. Prześladował go na jawie sen z pociągu do Bukaresztu, o rozbijanym fortepianie. Słyszał jęki strun. Odczuwał napadowe bóle ramienia. W takich momentach czuł nad sobą wiszące, bezwzględne fatum. Czy to, co zamierza robić, nie obróci się przeciwko niemu, myślał. Chce uczyć niewidome dzieci muzyki w nadziei, że to choć częściowo wypełni powstałą pustkę. A może natrafi na utalentowanego ucznia? Pani Kaczmarska nie pracowała już w zakładzie, gdyż ochronki po zakończeniu wojny nie uruchomiono i niewiele mogła Włodzimierzowi powiedzieć, czego spodziewać się może od nowego kierownictwa. Jej już nie chcieli przyjąć tam do pracy. Nie posiadała wykształcenia pedagogicznego. Musiała szukać zatrudnienia w administracji Politechniki Lwowskiej. Dolański wiedział o tym, ale on przecież posiada wykształcenie muzyczne i ma uprawnienia do początkowego nauczania. W kancelarii zakładu zastępca przyjął go serdecznie, chwalił za sukcesy artystyczne, ale gwarancji zatrudnienia nie dał. Do kuratorium nie wybrał się, gdyż nie chciał usłyszeć tych samych argumentów, że nauczyciele muszą być widzący. Wrócił do domu przygnębiony. Zastanawiał się, co ma robić dalej. Chodził z kąta w kąt, aż to milczenie przerwała pani Kaczmarska, prosząc go na obiad. Opowiedział jej o zaistniałych kłopotach. Nastał czas trudnych rozmyślań i koniecznych decyzji. Musiał przecież uzyskać maturę, co mogło mu dać pewne szanse w przyszłości. I postanowił udzielać w domu lekcji fortepianu, równocześnie sam brał prywatne lekcje z poszczególnych przedmiotów, przygotowując się do złożenia egzaminu w Seminarium Nauczycielskim. Pracował dniami i zarywał noce, by sprostać ambitnym zamierzeniom. Wiedzę posiadał rozległą z różnych dziedzin, dzięki oczytaniu i towarzyskim kontaktom. Ale trzeba było pogłębić ją i uporządkować. Żeby otrzymać świadectwo dojrzałości, musiał złożyć egzamin, aż z jedenastu przedmiotów. Wielu prywatnych nauczycieli nie umiało znaleźć metody przekazywania mu wiadomości, zwłaszcza z matematyki i geografii. Myślał więc, jak ułatwić nauczycielom pracę z sobą. Opanował pisanie na zwykłej maszynie do pisania, by móc samodzielnie składać egzaminy pisemne. Opanował też system czytania i pisania punktowego Braille'a w celu sporządzania notatek dla siebie. Wreszcie wymyślił aparat, za pomocą którego człowiek pozbawiony wzroku może rozwiązywać najtrudniejsze zadania matematyczne. Była to tablica prostokątna, na której układało się w specjalnych rowkach kostki ze zwykłymi i brajlowskimi cyframi. Wszystko to było ogromnie kosztowne. Musiał opłacać nauczycieli i lektorów, a zarobki z lekcji muzyki nie pokrywały kosztów. Pomagała mu finansowo Zosia, której mąż Oleś w tym czasie otrzymał poważny spadek po zmarłym bracie. Przez tę wyczerpującą pracę cierpiał na bezsenność. Często zastanawiał się, czy ma sens to, co robi. Przez dwadzieścia lat pracował nad doskonaleniem gry na fortepianie i wszystko poszło na marne. W tej nocnej samotności dotykał recenzji, programów, artykułów i paszportu który otwierał drogę tournee artystycznym, a teraz leżał bezużyteczny wśród rodzinnych pamiątek. Wracał myślami do świętej pamięci babci Wesołowskiej. Była jego pierwszą, domową nauczycielką, mądrze zachęcającą go do nauki. Myślał o ukochanej matce, nie domyślającej się, że jej syn zmaga się z trudnościami losu. Nie pisał o tym, bo całą korespondencję przejęła na siebie pani Kaczmarska. Po usynowieniu Włodzimierza nawiązała jeszcze ściślejsze kontakty z Dolańskimi w Bukareszcie. Uspokajała ich i oszczędzała cierpień. Po rocznym przygotowywaniu się do egzaminu dojrzałości zwrócił się z końcem kwietnia 1922 roku do dyrekcji Seminarium Nauczycielskiego z prośbą o wyznaczenie komisji egzaminacyjnej. Długo czekał na odpowiedź i nie przypuszczał, że jego prośba zostanie uznana za nierealną. Dopiero dzięki zabiegom pani Kaczmarskiej i opłaceniu z góry kosztów, wyznaczono na 10 czerwca termin pisemnych i ustnych egzaminów. W przededniu wybrał się z Włodkiem Tokarskim na długi spacer, żeby odprężyć się psychicznie. Wspominali chłopięce lata, rodzinne zakątki, naiwne młodzieńcze marzenia. Kiedy wrócili do domu, zastali Dziunia Lewickiego, syna Zosi. Był to chłopak bardzo rozwinięty, inteligentny i obdarzał dużym zaufaniem wujka Dolańskiego, który był dla niego autorytetem niemal we wszystkich sprawach. Przyjechał, by poradzić się co do kierunku wyboru zawodu. Przy okazji powiedział, że mama otrzymała z Bukaresztu wiadomość o ożenku wujka Ludwika. Wiadomość ta Dolańskiego szczególnie zabolała. To prawda, że pokłócił się z bratem w grudniu 1918 roku, ale żeby te spory natury patriotycznej miały przyczynić się do zerwania więzi braterskiej, tego nigdy się nie spodziewał po Ludwiku. Żeby nawet nie zawiadomić go o ślubie - przeszło to wszelkie jego oczekiwanie. Poruszony, nie mógł w nocy zasnąć. Przewracał się z boku na bok, oddalał siłą woli przykrą wiadomość. Chciał spokojnie usnąć, by wypocząć przed egzaminami. Przywoływał na pamięć pogodniejsze chwile swego życia. Starał się odtworzyć obraz matki. Zamiast niej jakby ujrzał babcię Teofilę. Zdawało mu się, że babcia bierze w swoje ciepłe dłonie jego kikut, ogrzewa, a potem zdejmuje ciemne okulary i podnosi powieki nakazując: Włodeczku! Patrz szeroko! I ujrzał jasność, z którą tak dawno pożegnał się, a w tej jasności książki, zapisane zeszyty i siebie siedzącego w ławie szkolnej. Obudził się z tą jasnością w głowie podarowaną przez sen. Wstał i uspokojony wewnętrznie przygotowywał się do wyjścia na egzamin. Szedł w towarzystwie Włodka Tokarskiego. Rozdział Xii (cd.) Przewodniczący komisji egzaminacyjnej pan Gebert z zainteresowaniem oglądał przyrządy pomocnicze do rozwiązywania zadań matematycznych. Podziwiał mapę Polski i Europy, pomysłu Dolańskiego, wykonaną wypukle na drewnie. I ze zdumieniem patrzył, jak jedną ręką wkłada papier do maszyny i szybko po ślepemu, prawie bezbłędnie, pisze na niej. Po złożeniu wszystkich egzaminów czuł się jak wyciągnięty z magla. Emocje go opuściły, więc tym silniej odczuwał wyczerpanie i zmęczenie. Rzucił się na sofę i na chłodno rozważał, czy odpowiadał precyzyjnie, logicznie, jasno. Gdy tak analizował zapamiętane pytania i odpowiedzi, zdrzemnął się. We śnie ujrzał napisane na maszynie własnoręcznie wypracowanie z polskiego i historii i zobaczył, jak się roją błędy maszynowe, nie pozwalające odczytać treści. Zawstydzony wyrwał z wałka zapisany arkusz, darł go na strzępy i po kryjomu wciskał do dziupli w gruszy, rosnącej w ogrodzie w Bukareszcie. Dziupla była ciasna i kaleczyła palce prawej dłoni. Jęknął z bólu i obudzony chwycił lewą ręką prawy bolący kikut. Ten powtarzający się w snach ból przypominał mu nieszczęsny wypadek, zuchwałe sięgnięcie po myśliwską torbę ojca. Wywoływał poczucie winy. Po takich snach najczęściej spotykało go niepowodzenie, więc szedł w pesymistycznym nastroju po odbiór świadectwa dojrzałości do Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Męskiego we Lwowie. Zamartwiał się niepotrzebnie. Na jedenaście składanych przedmiotów otrzymał aż osiem bardzo dobrych i trzy dobre oceny. Z całą satysfakcją wręczano Dolańskiemu świadectwo i gratulowano w imieniu dyrekcji. Słuchał niedowierzająco, a na twarzy malowało się zaskoczenie. Rok temu w lipcu nie mógł być dopuszczony do egzaminu dojrzałości w Seminarium Nauczycielskim z powodu trwałego kalectwa wzroku. A mimo to nie załamał się i nie zniechęcił, i udowodnił, że umie osiągnąć sukces. Życzenia były na czasie, bo Dolańskiego czekało wiele trudu do pokonania w drodze do osiągnięcia celu. Wiedział o tym, ale niczego nie chciał odkładać na później i po odebraniu świadectwa poprosił panią Kaczmarską, by od razu zaprowadziła go do kuratorium. Stało się tak, jak pani Kaczmarska przewidywała. Pan kurator przebywał na konferencji, więc przyjął ich zastępca. Obejrzał świadectwo, pogratulował i po wysłuchaniu prośby Dolańskiego powiedział: - Nie mogę obiecać, że będziemy mogli zawrzeć z panem kontrakt, bo o wszystkim decyduje kurator. Dał przy tym porozumiewawczy znak pani Kaczmarskiej, by na chwilę wyszła z nim. W drugim pokoju powiedział: - Cenię pana Dolańskiego jako artystę. Podziwiałem go nie raz i nie dwa, ale to, o co teraz prosi, jest nierealne. Nie chcę go urazić, niech pani pomoże, droga pani. Przecież ślepego, i to w dodatku bez jednej ręki, nie możemy mianować państwowym nauczycielem. Nikt z nim kontraktu nie podpisze. Panią Kaczmarską słowa te zbulwersowały, gotowa była wybuchnąć z oburzenia. Jednak opanowawszy się powiedziała: - Pan Włodzimierz nie domaga się posady w szkołach państwowych, pragnie tylko żeby kuratorium go zaangażowało z pensją i urlopem i oddelegowało do Zakładu Ciemnych. - Ależ tam też delegujemy sprawnych nauczycieli, bo takich sobie dyrekcja życzy. - Panie wicekuratorze! Pan Włodzimierz jeszcze jako uczeń był w zakładzie i pracował na stanowisku pomocnika nauczycielskiego w latach 1903-1909. Posiada więc odpowiednie ku temu predyspozycje, skoro już wtedy obdarowano go taką funkcją. W powrotnej drodze milczała, zastanawiając się, jakby mu powtórzyć rozmowę i jak postąpiłaby rodzona matka. Trzymając ją za ramię czuł, jak ręka jej drży, więc siląc się na kurtuazję powiedział: - Przepraszam, że nie zaprosiłem mamuśki do kawiarni, by uczcić moją dojrzałość. A więc robię to teraz. W kawiarence, popijając kawę, powtórzyła dokładnie rozmowę z wicekuratorem, wiedząc, że prędzej czy później całej prawdy dowiedzieć się musi. Resztkami nerwów panował nad sobą, gdyż nie chciał, by ktokolwiek z kawiarnianych bywalców zauważył jego podenerwowanie. Ale wewnątrz kotłowało się w nim i myślał o tym, jakie należałoby teraz poczynić kroki. Rok cały pracował, by zdobyć świadectwo seminaryjne. Włożył wiele wysiłku, by zorganizować sobie pomoc lektorską. Poznał wielu ludzi życzliwych. Ujrzał też, jakie trudności napotyka ociemniały, gdy chce dorównać zdrowym. Myślał intensywnie o zorganizowaniu Towarzystwa Opieki Nad Niewidomymi Dziećmi i Młodzieżą. Kilku chętnych do pracy społecznej zwerbował. Już nawet przemyślał projekt stowarzyszenia. Doszedł do przeświadczenia, że Zakład Ciemnych nie jest w stanie ludziom pozbawionym wzroku zapewnić egzystencji. Teraz ten problem widzi jeszcze ostrzej. Pił w milczeniu kawę i odczuwał jej gorycz, jakby była przyprawiona jego własną żółcią. Wreszcie otrząsnął się i twardo powiedział: - Mamuśka! Muszę jechać do Ministerstwa Oświaty. Włodzimierz nie dał sobie nic wytłumaczyć. Jak postanowił, tak zrobił. Do Warszawy wyruszył z Tokarskim. W Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, odsyłany, chodził od gabinetu do gabinetu. Mówił, przekonywał, perswadował, tłumaczył, pokazywał świadectwo i fotografię swojego przyrządu do obliczeń matematycznych. Przedłożył opracowany przez siebie plan nauczania muzyki od klasy pierwszej do szóstej. Przypominał, że jako uczeń w zakładzie lwowskim pracował już jako pomoc nauczycielska. Nie domagał się, by zatrudniano go w szkolnictwie państwowym, a tylko by mu umożliwiono pracę w Zakładzie Ciemnych. Po prostu prosił o stały etat. Po długich i żmudnych dwudniowych rozmowach oświadczono mu ustnie, że może otrzymać nominację na nauczyciela do Zakładu Ciemnych we Lwowie pod warunkiem, że dyrekcja zakładu przydzieli specjalnego widzącego opiekuna, który czuwać będzie nad bezpieczeństwem klasy i postawami uczniów. Mimo że ten wymóg był dla Dolańskiego upokarzający, uważał, że pierwsze lody zostały przełamane i gdy wykaże się dobrymi wynikami pracy, to "Anioł Stróż" będzie zbędny. Pełen optymizmu wrócił do domu i choć była późna noc, opowiadał pani Kaczmarskiej, co i jak załatwił. Dyrektor zakładu Mycielski przyjął go uprzejmie, lecz decyzję obiecywał podjąć dopiero za kilka dni. Dolański był przekonany, że szybko otrzyma pisemną odpowiedź. Tymczasem nadeszła dopiero 24 lipca 1922 roku. Brzmiała: "Wobec oświadczenia W. Pana, że Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego skłonne jest zamianować Pana nauczycielem, przyjąć Go na swój etat i przydzielić jako nauczyciela tutejszemu Zakładowi Ciemnych pod warunkiem, że zakład przydzieli Panu, podczas udzielanych przez niego lekcji, osobę czuwającą nad porządkiem i postawą dzieci, której to czynności Pan jako ciemny wykonać nie jest w możności, dyrekcja zakładu oświadcza, że chętnie warunek ten spełni. Podpis: Dyrektor Galic. Zakładu Ciemnych we Lwowie dr Stanisław Mycielski". Pismo to i podanie z prośbą o mianowanie go nauczycielem osobiście zawiózł do ministerstwa i z niecierpliwością czekał na pozytywne załatwienie sprawy. Rok szkolny rozpoczął się i zakład Dolańskiemu wyznaczył opiekuna, ale z ministerstwa wciąż nominacji na nauczyciela nie było. Dolański więc rozpoczął nauczanie matematyki w klasie pierwszej bez uposażenia. Był przekonany, że w ministerstwie ktoś tej sprawy nie dopilnował, więc wysłał dwie depesze, prosząc o przyśpieszenie wydania decyzji. Wreszcie z datą 4 października 1922 roku przyszło z ministerstwa pismo, lecz z odpowiedzią negatywną. Uzasadnienie brzmiało: "Motywem odmowy jest fakt, że Lwowski Zakład dla Ociemniałych nie jest szkołą państwową, a petent jako niewidomy nie może być nauczycielem szkół państwowych i dopiero jako taki za urlopem przydzielony do Zakładu dla Ciemnych, jak to się praktykuje z innymi siłami nauczycielskimi." Słuchał tej odmownej odpowiedzi i każde słowo z niej wbijało się w jego mózg jak ostry cierń. Zbladł i poczuł silny ból głowy, taki jak wówczas, kiedy w szpitalu Tudor uderzył go łokciem w oko. Pani Kaczmarska, widząc jak cierpi, podsunęła mu sole trzeźwiące, obawiając się, by nie zemdlał. Czytała dalej: "Ministerstwo jednak nadmienia, że nie ma nic przeciw temu, by Zarząd Zakładu przyjął petenta na swój etat bez żadnych na ten cel kredytów ze strony Ministerstwa." Był zdenerwowany, wyszedł do drugiego pokoju. Siadł przy fortepianie i zaczął grać zapamiętale, by zdusić ból duszy, i przez to zapamiętanie nie czuł wzmagającego się bólu w łokciu i barku. Nie wiadomo, jak długo by jeszcze grał, gdyby nie przyjście pani Pauliny Kłykieć, jednej z jego lektorek i zwolenniczki idei powołania Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi Dziećmi i Młodzieżą. Przyszła z listą nowo zwerbowanych kandydatów tego Towarzystwa, a kiedy Dolański skończył grać, wzruszona powiedziała: - Brawo! Cudownie, panie Dolański. Przepowiadałam, że pan wróci na drogę artystyczną. Słuchał tych pochwał. Odczuwał cierpienie duszy i ciała. Wstał, lecz nie podał na powitanie ręki, gdyż od bólu drżała. Pokrywał uśmiechem dolegliwość. Choć nagabywał i przypominał się dyrekcji, dopiero w styczniu 1923 roku hrabia Mycielski pismem do ministerstwa zawiadamiał, że fundusze zakładu nie pozwalają na przyjęcie petenta w charakterze nauczyciela. Po otrzymaniu kopii tego pisma Dolański zamknął się w pokoju i przez kilka dni nikogo nie przyjmował. Bała się o niego pani Kaczmarska i z panią Pauliną wybrały się do zakładu. Nic pozytywnego nie załatwiły, nie wiedziały, co mają powiedzieć Dolańskiemu. Na szczęście zastały w domu Tokarskiego, z którym Włodzimierz namiętnie dyskutował. Po przyjściu pań nie przerywał zwierzeń, lecz ciągnął dalej: - Wszyscy tu obecni jesteście moimi najwierniejszymi powiernikami, więc mogę mówić szczerze i otwarcie. Postanowiłem eksternistycznie zrobić maturę państwową, by móc rozpocząć studia filozoficzne na Uniwersytecie Jana Kazimierza. - Na Boga! Po co ci, Dusieńku, studia filozoficzne? Zapytała zdziwiona pani Kaczmarska. - Po co? Po to żebym mógł jak Sokrates nauczać w parkach i na placach młodzież i wszystkich biedaków łaknących wiedzy, jeżeli zakład nie chce, żebym u nich uczył. I dodał: - Chcę uczyć się i zdobyć wiedzę, by stanąć na własnych nogach. Realizował swe ambitne plany z niemałym trudem i ogromnym wysiłkiem pracy. Brakowało pieniędzy na opłacanie profesorów. Rozpisał listy o pożyczkę do wszystkich krewnych ze strony ojca, bo nie chciał nadwerężać budżetu Zosi i pani Kaczmarskiej, a korepetycje starczały ledwo na utrzymanie. Włodzimierz czuł gorycz w sercu. Na szczęście garstka zaufanych przyjaciół pomagała mu, jak mogła i podtrzymywała na duchu. Znajdował czas, by działać w zorganizowanym przez siebie Towarzystwie Opieki nad Ociemniałymi. Snuł też plany stworzenia drukarni brajlowskiej. Nie załamywał się. Wreszcie 28 maja 1923 roku w Państwowym Gimnazjum Realnym numer Viii we Lwowie zdawał eksternistyczny egzamin dojrzałości. Na podstawie tego egzaminu uznano go za dojrzałego, z wynikiem dobrym, do studiów w szkołach akademickich. Tego samego dnia napisał radosny list do rodziców, dzieląc się swoimi sukcesami. Jednocześnie zaczął ponownie starać się o posadę nauczyciela w Zakładzie Ciemnych. 15 lipca 1923 roku wysłał do ministerstwa pismo, kończące się zdaniem: "Podpisany zwraca się ponownie z uprzejmą prośbą o łaskawe nadanie mu posady nauczyciela w Zakładzie dla Ociemniałych we Lwowie." Pani Kaczmarska obserwowała Włodzimierza przez oszklone drzwi pokoju. Chodził tam i z powrotem, raz szybkimi, raz wolnymi krokami. Przy oknie nasłuchiwał w stronę, z której zwykle przychodził listonosz. Domyśliła się, że z niecierpliwością oczekuje na upragnioną odpowiedź z ministerstwa. Patrzyła na niego. Żal jej było, że nie może mu pomóc. Wreszcie weszła do pokoju i nieoczekiwanie powiedziała: - Dusieńku! Kto posieje trawę, ten może za kilka dni wypatrywać zieleni. Ale kto posadzi żołądź, ten nie może spodziewać się, by po kilku dniach czy tygodniach zaszumiały mu nad głową liście dębowe. Chcesz dokonać czegoś, musisz rozłożyć swe siły nawet na lata całe. Słowa te przypomniały mu babcię Teofilę, która w Jassach opowiadała baśnie i przypowieści. Otrząsnął się z zadumy i powiedział: - Jestem, Mamuśku, cierpliwy i będę czuwać, by zasadzony żołądź najpierw zapuścił w ziemię korzenie. Zaraz więc siądę do maszyny i napiszę list do mojego przyjaciela Aleksandra Stankiewicza, który, jak wiesz, pracuje teraz w państwowym Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, z prośbą, by podzielił się ze mną informacjami, jaką tam metodą uczą niewidomych. Niedźwiedź jeszcze w lesie, a ty już sprzedajesz skórę? - Zapewne jeszcze w lesie, ale koniecznie chcę być dobrze przygotowany do pracy nauczycielskiej. Był przez cały sierpień spokojny, jednak kiedy zbliżał się początek roku szkolnego, a odpowiedzi z ministerstwa nie było, podenerwowany zaczął dowiadywać się w kuratorium i w Zakładzie Ciemnych, czy nie ma w jego sprawie jakiejś decyzji: - Nie, panie Dolański, nie ma i chyba nie będzie, padała powtarzająca się odpowiedź sekretarki kuratorium. - A to dlaczego? - Bo jak może ciemny uczyć? Zirytowało Dolańskiego to ciągłe podkreślanie "ciemny", które przez wieki sugerowało, że człowiek pozbawiony wzroku jest jednocześnie ciemny na umyśle, nie może mieć pojęcia o świecie i rzeczach. Chciał sekretarce wyjaśnić, że obecnie używa się na określenie człowieka pozbawionego wzroku słowa ociemniały lub niewidomy, ale powiedział tylko do widzenia i machnął ręką. Poirytowany wracał do domu, nie odzywając się nawet do przewodnika. Pogoda była dżdżysta, co dodatkowo wyzwalało w nim ponure myśli. Miał wrażenie, że dookoła panuje głucha, zimna, jesienna noc. Otwierał więc drzwi kluczem cicho, by nie obudzić nikogo. Gdy wszedł do mieszkania, nagle jakby ogarnęły go jasne promienie słoneczne. Wpadł w ramiona matki, która przyjechała z Bukaresztu i od godziny wypatrywała syna, a gdy dostrzegła go z daleka przez okno powracającego, czekała już w przedpokoju, by przygarnąć go jak najprędzej do piersi. Pięć lat się nie widzieli i mieli wiele sobie do powiedzenia, ale teraz stali w milczeniu, wymieniając jedynie uściski. Długo by tak jeszcze trwali, gdyby pani Kaczmarska nie zawołała z pokoju: - Dusieńku, prowadź mamę do pokoju. - Zmizerniałeś mi bardzo synu i widać na twarzy przeżyte cierpienia. - To z tęsknoty za mamusią i przytulił się do niej jak dziecko. Dlaczego mamusia nie zawiadomiła o przyjeździe. Wyszlibyśmy na dworzec. - Pisałam do Ciebie i do Zosi, ale jak pani Józefa informowała mnie, list jeszcze nie doszedł. - A co z kochanym tatkiem, jak się czuje, czy ma jakieś zajęcie? - Nieźle się czuje, dlatego mogłam go zostawić samego i przyjechać. Gryzł się tylko bardzo, kiedy napisałeś, żebyśmy sprzedali fortepian, bo krucho z twoimi finansami. Tatko w ten argument nie uwierzył i podejrzewa, że już nie chcesz nigdy przyjechać do nas, do Bukaresztu i, co gorsza, że poniechałeś pracy pianistycznej. - Naprawdę tatko się zmartwił, że porzuciłem muzykę? - Tak synu! - Kochany tatko tak nie wierzył w możliwości mojej artystycznej kariery, a jednak myślami wspierał mnie. - Wspierał i nadal wspiera i myśli, jakby ci pomóc. Fortepian sprzedaliśmy, jak sobie życzyłeś, i pieniądze przywiozłam. - Dusieńku, jak mogłeś pozbyć się instrumentu? Sprawiłeś rodzicom i mnie wielką przykrość. - Przepraszam, mamuśku, ale musiałem raz na zawsze pogodzić się z tym, że nie będę koncertował, a poza tym muszę spłacić dług zaciągnięty na opłacenie profesorów i lektorów. Ale nie mówmy już o przykrych sprawach. Wyszedł do przedpokoju i zaczął szukać czegoś w swojej teczce wśród papierów. Nie mogąc znaleźć zawołał: - Mamuśku! I wtedy przyszły obie matki. Roześmiał się i żeby pogodzić panie powiedział: - Mamusia zostanie mamusią, mamuśka Musią i w ten sposób unikniemy pomyłek. Wreszcie, bez niczyjej pomocy, rozpoznał wśród papierów kopie świadectw i przyniósł, by pokazać je mamusi. Patrzyła z podziwem i wzruszonym głosem odczytała stopnie. Kiedy skończyła, ucałowała syna w czoło i powiedziała: - Tyle wysiłku włożyłeś i nie wiadomo, czy osiągniesz swój cel, bo jak mi pani Józefa powiedziała, jeszcze nie masz angażu na nauczyciela. - Nie mam, ale za to spodziewam się, że gdy przedstawię na uniwersytecie świadectwo dojrzałości, to zostanę pełnoprawnym studentem filozofii. - Czego? Zapytała zdziwiona pani Felicja. - Nie pisałem ci o tym, więc nie wiesz, że chodziłem na uniwersytet i zaliczyłem wszystkie egzaminy pierwszego roku, ale tylko jako wolny słuchacz, bo nie miałem państwowego świadectwa dojrzałości. Jutro, jak mamusia odpocznie, pójdziemy razem na uniwersytet zanieść te notarialnie potwierdzone kopie, bo oryginały poszły do ministerstwa. - Ludwiś już po studiach i pracuje w banku - zmieniła temat pani Felicja. Włodzimierz na dźwięk imienia brata drgnął, przez chwilę mocował się z myślami i powiedział: - Nawet nie raczył choćby zawiadomić mnie o swoim ślubie, takim jestem niegodnym bratem. - Przykro mi, ale on nie może zapomnieć ci, że obrażałeś go z tego powodu, że w 1918 roku wyruszył ochotniczo na front rumuńsko-węgierski. - Bo jak on śmiał deptać pamięć dziadka Leona i innych Polaków, którzy pod sztandarami generała Bema walczyli o wolność Węgier. Zresztą sprzeciwiał się też mojemu projektowi sprowadzenia tatka i mamusi do Lwowa. - Obaj jesteście zacietrzewieni. Będę musiała was jakoś pogodzić. I żeby odejść od tej drażliwej rozmowy, zaczęła wypytywać syna, co w latach ich niewidzenia przeżył, jak przebiega kuracja ręki i czy już naprawdę nie ma szans koncertowania? Wsłuchał się nie tyle w same słowa, ile w głos matki od tak dawna nieobecny. W zależności od tego, o co pytała, zabarwienie głosu zmieniało się, nasycało uczuciami troski, niepokoju, radości lub nadziei. I gdy tak wsłuchiwał się, zdawało mu się, że widzi ożywioną jej twarz i oczy, od których robi mu się lekko i promiennie na duszy. Tylko matka potrafi usuwać ciężar z serca, myślał z rozczuleniem. Kiedy słuchała w milczeniu jego opowiadania, by nie tracić wyobrażonego obrazu matki, trzymał ją za rękę, której ciepło pozwalało mu nadal patrzeć na niezapomniane, piękne rysy twarzy ukochanej istoty. Nazajutrz szedł z matką na uniwersytet, by doręczyć kopie świadectw: - Widzisz mamusiu, dotychczas niewidomych nie chciano przyjmować na studia. Nawet znany tu poeta niewidomy Stanisław Barącz, chociaż dobrze sytuowany - miał brata profesora na politechnice - był tylko wolnym słuchaczem. Ja też na razie jestem wolnym słuchaczem, ale gdy przedłożę świadectwa dojrzałości z państwowych egzaminów, może uda się przełamać te krzywdzące niewidomych przepisy akademickie. Słowa te posiały niepokój w sercu pani Felicji i niepewnie wprowadzała syna w progi uniwersytetu. Profesor Szelągowski powitał go serdecznie i Włodzimierz przedstawił matkę, a następnie wręczył profesorowi kopie świadectw. Profesor przestudiował je uważnie, a po skończeniu zwrócił się do pani Felicji: - Gratuluję pani syna, który uporem dopiął, czego nawet pełnozmysłowi często nie potrafią. Panie Włodzimierzu na podstawie tych dokumentów już mogę, na razie prywatnie, powiedzieć, że jest pan pełnoprawnym studentem, a warunkowo zdane przez pana egzaminy nabiorą mocy prawnej. Od nowego roku akademickiego będzie pan studentem roku drugiego. Gratuluję! Opuszczali uniwersytet rozradowani i uszczęśliwieni. Było słonecznie i ciepło, więc Włodzimierz powiedział: - Mamusiu, przywiozłaś mi szczęście i pogodę. Wczoraj w tych godzinach było mi ciężko na duszy, a na dworze dżdżysto. Miał zamiar wstąpić jeszcze do kuratorium, lecz obawiał się, żeby niepomyślne wiadomości nie popsuły radosnego nastroju. Na niemiłe wiadomości będzie jeszcze czas, pomyślał, i zaproponował: - Wstąpmy, mamusiu, do Tokarskich, to po drodze, nie znasz jeszcze Wandzi, żony Władka, to bardzo miła osoba. - Nie znam też jeszcze swoich wnuków, przez tę ciągnącą się, długą wojnę nie mogliśmy się odwiedzać. Chciałabym jak najprędzej pojechać do Zosi. - Przede wszystkim powiedz, mamusiu, na jak długo tatko cię "urlopował", bo od tego zależy, jak ułożymy plan twojego pobytu: - Gdzieś do połowy października. - O! To cały miesiąc. Cudownie! Choć tak naprawdę chciałbym cię mieć na stałe. Tokarskich nie zastali, więc zostawili w drzwiach wizytówkę. Wrócili do domu w momencie, kiedy listonosz wchodził do bramy, odebrali zatem plik korespondencji. Wśród listów była większych rozmiarów koperta od Aleksandra Stankiewicza z Warszawy. Między innymi pisał: "Dowiedziałem się poprzez znajomych, że ministerstwo w sierpniu wysłało do kuratorium we Lwowie angaż dla ciebie." Słuchał jak matka czytała i uszom nie wierzył. Bo przecież wczoraj był w kuratorium i sekretarka twierdziła, że nie ma i nie będzie odpowiedzi. Co to wszystko może znaczyć. - Kto to jest, synu, ten pan Stankiewicz? - Mój przyjaciel, nauczyciel gry na skrzypcach, który pracował w tutejszym Zakładzie Ciemnych do 1914 roku i nie mam podstaw, by mu nie wierzyć, ale co najmniej podejrzane wydaje mi się stanowisko kuratorium. Szarpany mieszanymi uczuciami nie wiedział, co ma począć. Cieszył się i jednocześnie denerwował. Chciał natychmiast wybrać się do kuratorium, ale nie miał sumienia ciągnąć z powrotem do miasta zmęczonej matki. Pani Felicja, widząc jego rozterkę, powiedziała: - Mówiłeś, że przywiozłam ci szczęście, więc chodźmy z listem pana Stankiewicza do kuratorium. Byli już prawie gotowi do wyjścia, gdy usłyszeli łomotanie do drzwi i jednocześnie dzwonek. - Kto się tak gwałtownie dobija - zdziwił się. W otwartych drzwiach stanęła Zosia z trzema synami. - Przepraszam was, ale to malcy tak dobijali się, by jak najprędzej zobaczyć kochaną babunię. Wczoraj otrzymaliśmy opóźniony list mamusi, więc natychmiast przyjechaliśmy. Powitaniom nie było końca. Pani Felicja próbowała na podstawie posiadanych fotografii odgadnąć, który jest który, najłatwiej rozpoznała najstarszego Dziunia, podobnego do zięcia. W dwóch młodszych, jedenastoletnim Jarku i ośmioletnim Olku, widziała podobieństwo do Zosi, ale ona twierdziła, że chłopcy są podobni do dziadka Józefa. Każdy coś mówił, o coś pytał, a malcy domagali się od wujka Włodzimierza, żeby pokazał im swój aparat do rozwiązywania rachunków przez niewidomych. Wrzało w domu jak w ulu. Kiedy z pracy wróciła pani Kaczmarska, zastała gości i roześmianego Włodzimierza. Ucieszyła się bardzo, ale gdy stwierdziła, że ze spiżarni nic nie ubyło, zgromiła go. - Dusieńku, jesteś niegościnny. I zabrała się do przygotowywania posiłku. Przy stole ułożono plan na okres całego pobytu pani Felicji. Postanowiono odwiedzić krewnych, wyjechać na parę dni do Sokala, pójść wspólnie do teatru i urządzić pod koniec miesiąca podwieczorek w gronie najserdeczniejszych przyjaciół. - Włodziu - powiedziała pani Felicja - żebyś czasem przez mój pobyt nie zaniedbał swoich rozlicznych obowiązków. - H propos obowiązków - wtrąciła pani Kaczmarska. Spotkałam księdza Józefa Makłowicza, wiesz, tego z Kołomyi. Dowiedział się, że kolportowałeś przed wojną polskie kalendarze do Rumunii i że planujesz uruchomić jakąś drukarnię dla niewidomych, więc ma do ciebie interes i pragnie się z tobą spotkać. Umówiłam was na przyszły tydzień. - Nie wiem, Musiu, czy będę miał czas, bo codziennie, aż do skutku, muszę nachodzić kuratorium. Proszę, przeczytaj list od Stankiewicza. Po zapoznaniu się z tekstem pani Kaczmarska powiedziała: - Dusieńku, zajmuj się matką, za którą tak tęskniłeś, a ja z panią Pauliną wybiorę się do kuratorium z listem. Dzień po dniu w towarzystwie matki mijał Włodzimierzowi prędzej niż sekundy w godzinie. Ale kiedy pojechali do Sokala do Zosi, choć było miło i serdecznie, był niespokojny i pragnął czym prędzej wrócić do Lwowa, by dowiedzieć się, co pani Kaczmarska załatwiła w kuratorium. Kiedy wyjeżdżali z Sokala, najmłodszy wnuk rzucił się babci na szyję i poprosił: - Nie jedź babuniu, bo jak ty jesteś z nami, to czas tak szybko mknie jak w zimie saneczki z góry. Rozczulona, ściskała wnuka, starszych całowała, a Włodzimierz wtrącił: - Sama mamusia widzi, że najlepiej byłoby, żeby z tatkiem zamieszkała we Lwowie. Wtedy miałaby nas mamusia na co dzień, tym bardziej że powody ku temu są, bo Ludwik wyprowadził się i mieszka z żoną na drugim końcu Bukaresztu. - Oj dzieci, dzieci! Też bym chciała być z wami. Stąd byłoby mi bliżej odwiedzić Uście Zielone, miejsce mojego urodzenia i starą historyczną lipę w Buczaczu, i moją rodzinę Wołodków w Stanisławowie. Ale jak się czegoś bardzo pragnie, to może się i spełni. - No, czas na nas. Żegnając się powiedział Włodzimierz. Przyjeżdżajcie do Lwowa, żeby mamusia mogła się jeszcze wami nacieszyć. Pobyt u Zosi i wspólne spacery aż na pola, gdzie rozchodził się zapach pieczonych ziemniaków i słychać było śpiew ludowych piosenek, przypomniały Włodzimierzowi chłopięce lata, kiedy to z Jass z bratem Tadzikiem zapuszczał się do pobliskich wiosek. Rzewnie zrobiło mu się na duszy, jakiś żal się w nim odezwał, że nie może już koncertować i że wciąż los staje mu w poprzek drogi. Kiedy więc przyjechał do domu i od pani Kaczmarskiej dowiedział się, że wciąż nie ma żadnej informacji z kuratorium, ten żal jeszcze bardziej wzmógł się w nim i nie bacząc na obecność obu matek wpadł w złość: - Pójdę tam sam i wygarnę im, co o nich myślę. Dość tego matactwa. Już mamy 20 września, a ja wciąż wiszę w powietrzu. Świętego by można wyprowadzić z równowagi. Piękne hasła i pełne usta pięknych słów o szerzeniu powszechnej oświaty - a więc i dla niewidomych - a mnie zamyka się drogę. Powiem, co myślę o tym ciemnogrodzie, a potem pojadę do ministerstwa. Pani Felicja po raz pierwszy zobaczyła syna tak rozdrażnionego. Miewał różne kaprysy, ale nigdy nie wpadał w taką furię. - Włodeczku - powiedziała, kiedy się wykrzyczał - awanturą niczego nie załatwisz, tylko sobie zaszkodzisz. Tatko, gdyby cię takiego zobaczył, bardzo by się zmartwił. - Dusieńku - wtrąciła pani Kaczmarska - możesz pójść sam do kuratorium, jeżeli uważasz, że źle załatwiałam, chcę cię jednak uprzedzić, że jutro nikogo tam nie zastaniesz, bo będzie jakaś narada, a na pojutrze, 22. umówiona w twojej sprawie jest pani Paulina, która wieczorem będzie u nas na towarzyskim wieczorku, na który zaprosiłeś przyjaciół z okazji przyjazdu matki. Zreflektował się, że swoim wybuchem mógł obrazić panią Kaczmarską, a przede wszystkim matkę. Przeprosił obie panie, ale uspokoić się nie mógł. Zasiadł do fortepianu i pod wpływem wspomnień dziecięcych zagrał "Rosła kalina". Roztkliwił tym panią Felicję, która przypomniała sobie, jak ta melodia wzruszyła królową Carmen Sylvę. Żal zrobiło się jej syna, że przez chorobę ręki musiał przestać koncertować. Był ceniony, a nawet uwielbiany, a teraz musi żebrać, by mu pozwolono nauczać niewidome dzieci. Zgodnie z planem, po południu 22 września zgromadziła się u pani Kaczmarskiej gromadka przyjaciół. Przyszedł Włodek Tokarski z żoną i młodszym bratem Sewerynem, przyjechała Zosia z mężem i synami. Pani Felicja uznała, że w tym gronie należy podziękować pani Kaczmarskiej za wieloletnią opiekę nad synem. Nieco zażenowana pochwałami pani Kaczmarska powiedziała: - Nic takiego nadzwyczajnego, łaskawa pani, nie uczyniłam, by warto o tym mówić. Pan Włodzimierz jest taki samodzielny, że moja pomoc ogranicza się do drobiazgów, których z oczywistych przyczyn sam wykonywać nie może. - O nie! Nie ma pani racji, zaprzeczyła pani Felicja. Co by tu on wśród obcych bez pani opieki zrobił? Mówię to we własnym imieniu i małżonka, który jest pełen podziwu i wdzięczności dla pani. Żeby przerwać tę przedłużającą się wymianę miłych i bez wątpienia szczerych słów, Tokarski wzniósł toast za zdrowie pani Kaczmarskiej. Z pewnym opóźnieniem przyszła pani Paulina, której z niecierpliwością oczekiwał Włodzimierz. Nie mógł odgadnąć, jakie przynosi wieści, nie czekając więc aż sama powie, co i jak załatwiła, zapytał: - Była pani w kuratorium? - Oczywiście, że byłam i wystąpiłam w imieniu organizowanego przez pana Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi Dziećmi i Młodzieżą, i wie pan, jak to piorunująco poskutkowało? - Żartuje sobie pani ze mnie, pani Paulo! - Nie! Nie żartuję. Udostępniono mi list z ministerstwa i kopię pisma kuratorium z 21 września skierowanego do Zakładu Ciemnych. Oto co wynotowałam: Ministerstwo WRiOP reskryptem z 29 sierpnia 1923 roku upoważniło Kuratorium LOS do zamianowania Pana kontraktowym nauczycielem szkół powszechnych z dniem 1 września 1923 roku i udzielenia równocześnie płatnego urlopu celem pełnienia obowiązków nauczyciela w Zakładzie Ciemnych we Lwowie. - Brawo! - zawołał Tokarski - zwyciężyłeś. Pani Felicja ze wzruszenia nie mogła powstrzymać łez. Kiedy przestano wznosić z tej okazji na cześć Włodzimierza toasty, pani Kaczmarska powiedziała: - Zauważcie państwo, jak długo kuratorium zwlekało z odpowiedzią. - Matactwo - powiedział Włodzimierz. Od początku września powinienem uczyć, zgodnie z reskryptem ministerstwa, a oni mnie wciąż odsyłali z kwitkiem. 27 września 1923 roku kierownik zakładu Karol During wręczył Dolańskiemu pismo polecające zgłoszenie się w Radzie Szkolnej Miejskiej w celu zawarcia umowy. Nie omieszkał z wielkiej radości tego samego dnia napisać obszernego listu do ojca, w którym między innymi donosił: "(...) Dojrzała we mnie myśl, by oddać się nauce, kryłem się jednak z tym w obawie, ażeby nie poczytywano mnie za wariata. (...) O nauce mojej nie wiedział nikt z dalszych, dopiero po złożeniu matury seminaryjnej z odznaczeniem. Chcąc kończyć wyższe studia, w tym roku przygotowałem się do matury gimnazjalnej, którą też 28 maja br. zdałem. Przygotowując się do matury gimnazjalnej uczęszczałem na tutejszy uniwersytet na wydział filozoficzny, a obecnie jestem studentem drugiego roku filozofii. Po zdaniu dwóch matur dopiero gruchnęło, że mam głowę na karku i ludziska przekonali się, że ja godny Taty syn. (...) Mieliśmy wielką frajdę, gdy nadeszła wiadomość o nominacji, mama żałowała bardzo, że Tato nie jest tu obecny, zwłaszcza gdy z tej okazji wzniesiono toast, no a mnie wyniesiono prawie pod niebiosy (...) Ucieszyliśmy się wiadomością, iż Tatuś ma się już dobrze. Proszę na siebie uważać i unikać wszystkiego, co zaszkodzić może, a gdy Tatuś będzie grzeczny, to w drugiej połowie października Mamę - jakkolwiek z wielkim żalem - do domu wyślemy. Bardzo nam tu z Mamą dobrze i miło. Może będę miał wkrótce tę wielką radość, że obojga Rodziców razem u siebie gościć będę?!" Pani Felicja tak długo zwlekała z wyjazdem, aż syn pozałatwiał wszystkie formalności z pracą w Zakładzie Ciemnych. Nie bardzo wiedziała, jak pogodzi pracę nauczyciela z obowiązkami studenta filozofii. Kiedy jednak stwierdziła, że radzi sobie ze wszystkim dobrze, pod koniec października opuszczała z żalem Lwów. Przy pożegnaniu ściskając syna zapytała: - Czy pamiętasz, jak w szpitalu zamroczony eterem mówiłeś, że chcesz być taką górą jak Karpaty, której rozdeptać nie można? - Pamiętam mamusiu i pamiętam jak wtedy odpowiedziałaś: Będziesz górą, będziesz, ale musisz mieć mądry rozum, dobre serce i silną wolę. Rozdział Xiii Gwar, krzyk, hałas w czasie przerw lekcyjnych w szkole, jest najpiękniejszą symfonią świata. Każdego dorosłego przechodnia wzrusza, wywołuje wspomnienia lat dziecięcych. Wzruszył też Dolańskiego, gdyż te różnorodne, piskliwe głosy przypominały mu dwie fazy jego życia i odmienne szkoły. Tę bukareszteńską, w której patrzył na świat własnymi oczyma, i tę, tak odmienną, we Lwowskim Zakładzie Ciemnych. Myślał o zacnej i kochanej pani Zajchowskiej, która dwadzieścia jeden lat temu zwróciła na niego uwagę i nadała mu kierunek na drogę muzyczną. Ile to dzięki jej mądrości i sercu doznał radości, wręcz szczęścia. Czy potrafi jak ona zdobywać zaufanie swoich uczniów, odkrywać talenty, zapalać do intensywnej pracy nad sobą? "Będziesz górą, jak będziesz miał mądry rozum, dobre serce i silną wolę". Zabrzmiały mu niespodziewanie w pamięci słowa matki. Uśmiechnął się do swoich naiwnych marzeń, zrodzonych w szpitalu, i jednocześnie głęboko zastanowił nad fenomenem pamięci dziecka. Przecież był po narkozie w stanie zamroczenia, a jednak na trwałe zapamiętał to, co w tym momencie mówiła do niego matka. Myślał intensywnie, jak ten fenomen wykorzystać, jak dotrzeć do jądra pamięci i utrwalać w uczniach przekazywaną naukę oraz inne wartości z własnych doświadczeń życiowych. Wiedział już dobrze, że po wyjściu z zakładu dzieci zetkną się z brutalną rzeczywistością, która ich, niewidomych, spychać będzie na margines społeczny, skazywać na nędzną wegetację. Muszą umieć bronić się przed tym zdobytą mądrością, wyuczonym zawodem i wysokim stopniem usamodzielnienia. Z ulicy Grottgera do zakładu, mieszczącego się przy ulicy św. Zofii, chodził sam, bez osoby towarzyszącej. Musiał pokonać wiele krętych uliczek, gdy szedł na skróty pieszo, lub dotrzeć do przystanku tramwajowego przy wylocie Grottgera i przejechać Łyczakowską, Piłsudskiego, Zyblikiewicza, by dotrzeć do celu. W lewej ręce trzymał laskę, dotykając chodnika, na prawym ramieniu dźwigał torbę, przytrzymując ją oprotezowaną ręką. Szedł i wsłuchiwał się w dźwięki i w odgłosy ulicy, odmienne w różnych miejscach. Zapamiętywał kierunki wiatru, wiejącego z bram lub między ulicami, i zapachy rozchodzące się ze sklepów, piekarń, cukierni. Zapamiętywał stopami wypukłości, wklęśnięcia, twardszy lub miększy grunt. Z tych zapamiętywanych elementów wytwarzał sobie w wyobraźni obraz przestrzenny. Widzący nauczyciele niechętnie patrzyli na te jego samotne wędrówki. W zakładzie obowiązywało uczniów chodzenie parami i trzymanie się ramienia osoby widzącej. Dolański łamał te zasady, zapewniające niewidomemu bezpieczeństwo. Dyrektor zakładu począł go upominać, rozmowa z nim nieprzyjemnie zaskoczyła Dolańskiego. Zrozumiał, że osoby widzące, zniewolone wzrokiem, nie potrafią wyobrazić sobie, jak i w jaki sposób niewidomy przyswaja sobie otaczającą rzeczywistość, i że pamięć utrwalona w mięśniach stóp może wydawać się paradoksem. O tym paradoksie coraz częściej myślał, zwłaszcza kiedy przygotowywał się do lekcji. Było to jednak coraz trudniejsze. Brakowało odpowiednich pomocy naukowych, podręczników, map. Brakowało, gdyż uczono metodą werbalną, kładąc nacisk na mechaniczne zapamiętywanie tekstów, bez próby samodzielnego myślenia. Popadał przez to w konflikty z nauczycielami. Miał zupełnie inny pogląd na metodykę nauczania bez wzroku. Sam pogląd jednak nie wystarczał, brakowało odpowiednich opracowań, opartych na doświadczeniach. Rozmawiał o tym często w Towarzystwie Opieki nad Niewidomymi Dziećmi i Młodzieżą. Zrodziła się stąd idea przepisywania ręcznie, systemem brajla, niektórych podręczników oraz utworów literackich, głównie krótkich opowiadań i poezji. Towarzystwo dało ogłoszenie w prasie miejscowej, że poszukuje chętnych do społecznego przepisywania podręczników i literatury pięknej dla biednych niewidomych dzieci, dostępnym im pismem wypukłym, systemem brajla. Na apel odpowiedziało nadspodziewanie dużo osób, zwłaszcza pań. Na Dolańskiego spadł dodatkowy obowiązek nauczenia wszystkich chętnych alfabetu brajla. O akcji dowiedział się ksiądz Józef Makłowicz, który od dwóch miesięcy usiłował nawiązać kontakt z Dolańskim. Ksiądz był autorem podręcznika "Nauka wiary i obyczajów" dla niższych oddziałów szkół powszechnych. Dolański był przekonany, że ksiądz Makłowicz ma co najmniej projekt napisania specjalnych podręczników dla niewidomych. Czekał więc na zapowiedzianą wizytę i wciąż rozważał fenomen pamięci dziecka. Od tego chciał rozpocząć z księdzem rozmowę. Gościa przyprowadziła pani Paula. Mówił niezwykle głośno, jakby kierował swoje słowa do głuchego, a nie jedynie do ociemniałego. Przez to głośne mówienie brakowało mu oddechu, jakby dźwigał na plecach ciężar. Dolański, słuchając sapania, wyobrażał sobie jegomościa korpulentnego, z pokaźnym brzuszkiem. Spodziewał się, że Makłowicz chce dołączyć się do Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi i z ambony zaapelować, by wierni wstępowali w jego szeregi. Myślał przede wszystkim, że jako autor podręcznika podsunie mu jakiś nowy pomysł do metodyki nauczania dzieci niewidomych, a że ksiądz nawet nie napomknął o tym, więc nie dzielił się z nim refleksją o fenomenie pamięci dziecka. - W czym pomóc? - zapytał gościa. - Otóż jest pan znanym artystą, ma pan rozległe kontakty w kraju i, słyszałem, że rozprowadzał pan broszury i kalendarze przed wojną światową do Polaków zamieszkałych w różnych częściach kraju, a nawet za granicą. Dlatego chcę wziąć pana do spółki wydawniczej. - Mnie do spółki, księże proboszczu? Przecież ja nie mam pieniędzy i nie mogę wpłacić udziału. - Wiem! Wiem! Nie chcę od ciebie pieniędzy, bracie w Panu, ale chcę żebyś je uczciwie zarobił. Dam gotówkę w dolarach na pokrycie kosztów drugiego wydania we Lwowie mojego podręcznika i rozkolportowania go w szkołach na całym terenie Polski. Propozycja była wielce zaskakująca. Dolański nie bardzo wiedział, jak się do niej ustosunkować. Na szczęście pani Kaczmarska podała herbatę, co przerwało rozmowę i dało szansę Dolańskiemu na zastanowienie się. Popijając herbatę zapytał: - Księże proboszczu, nie bardzo rozumiem, na czym ma polegać moja praca? - Na czym, bracie w Panu? Widzisz, mnie z Kołomyi za daleko do Lwowa. Tu na miejscu ktoś musi być. A pan ma kontakty z drukarnią i z ministerstwem i może mi przypilnować otrzymania zgody na wydanie podręcznika na rok szkolny 1924¬8¦1925. - Propozycja interesująca, tylko że ja, proszę księdza proboszcza, studiuję na uniwersytecie i jednocześnie uczę w zakładzie. - Ma pan, bracie w Panu, do pomocy Towarzystwo Opieki nad Niewidomymi, które, jak słyszałem, przepisuje podręczniki dla tych biednych dzieci. - Księże proboszczu - żachnął się Dolański - Towarzystwa nie będę wykorzystywał do prywatnych interesów. Pani Kaczmarska, widząc oburzenie Włodzimierza, w obawie, by nie popełnił nietaktu pośpieszyła z pomocą: - Dusieńku, jesteś na razie w finansowych kłopotach, o czym ksiądz proboszcz doskonale wie i chce ci dać zarobić. Masz dużo pracy, to prawda, ale ja ci mogę pomóc. Przecież wszystkie popołudnia mam wolne. - I ja też pomogę, jak zajdzie potrzeba - wtrąciła się pani Paula, która przez cały czas przysłuchiwała się z uwagą rozmowie. - Zawsze twierdziłem, że panie mają zmysł praktyczny. To co, panie bracie w Panu, możemy przejść do konkretów? Ja opłacę cały nakład, pan, panie bracie w Panu, załatwi resztę, za co będę płacić z góry dolarami, bo te polskie marki nic nie znaczą. Dostanie pan też procent od sprzedanych książek. Ksiądz Makłowicz mówił jeszcze dużo i coraz głośniej, ale wciąż krążył wokół własnych spraw. - Proszę księdza proboszcza, jestem mile zaskoczony tą intratną propozycją, proszę jednak dać mi trochę czasu do namysłu. - Zgoda, panie bracie w Panu, za tydzień przyjadę z umową, maszynopisem podręcznika i rycinami do niego. Szkoda, że nie ma u państwa telefonu, ale po podpisaniu umowy pokryję koszta założenia aparatu. Będzie nam łatwiej porozumiewać się w dowolnym czasie. Po wyjściu księdza cisza zapanowała w domu. Dolański wpadł w zadumę, z której wyrwały go słowa pani Pauli: - Nad czym pan się tak zamyślił, panie Włodku? - Nad czym? Czy czasem nie jestem szalony. Podejmuję się naraz tylu obowiązków. Obawiam się, czy nie będzie to ze szkodą dla moich uczniów i studiów. - Kiedyś pan powiedział do nas w Towarzystwie słowami Seneki: "Wśród dobrych wszystko układa się dobrze". A pan przecież otacza się dobrymi i życzliwymi osobami, więc niech się pan nie lęka. Dyskusja, jaką Dolański rozpętał wokół spraw metodyki nauczania niewidomych, sprawiła, że dyrektor zakładu Karol During wydelegował go do pokrewnych placówek w Warszawie i Bydgoszczy. Przed wyjazdem zaopatrzył Dolańskiego w odpowiednie poświadczenie: "Lwów, dnia 28 grudnia 1923 r. (...) Zarząd uprasza o łaskawe ułatwienie panu Dolańskiemu jego misji, której celem jest zaznajomienie się z najnowszymi kierunkami i zdobyczami na polu nauczania ociemniałych". Zwiedzanie zakładów dało Dolańskiemu nowy impuls do rozważań nad sposobem kształcenia niewidomych. Metodyka nauczania w warszawskim Instytucie Głuchoniemych i w zakładzie w Laskach różniła się zupełnie od stosowanej w zakładzie bydgoskim. Zauważył, że w szkołach ciąży jeszcze metoda narzucona przez zaborców: w warszawskich zakładach - rosyjska, w Bydgoskiem - pruska. Podobnie zresztą rzecz miała się we Lwowskiem, gdzie dominowała metodyka austriacka. Na konferencji komitetu zakładu referował sprawę, którą ujął w wielu punktach. Nad każdym dyskutowano, zadawano pytania, ale gdy doszło do sprawy niewidomych mistrzów i nauczycieli, zakrzyczano go i zarzucono, że jest przewrażliwiony jak każdy ciemny, nie zorientowany w sytuacji społecznej. Dotknęło go to bardzo, lecz żeby nie rozdrażnić zbytnio członków komitetu, zakończył krótko i stanowczo: - Nasze zakłady nie mogą przyjmować postawy wyłącznie filantropijnej i traktować niewidomych tylko jako podopiecznych. Należy ich usamodzielniać i wpajać im takie postawy, by mogli sami decydować o swoim losie. Po tych słowach usłyszał pomruki niezadowolenia, bo przecież wszyscy ofiarnie pracują dla biednych ciemnych, a tu taka zapłata. Niechybnie mogło dojść do nieprzyjemnej wymiany zdań, gdyby ksiądz kanonik dr Henryk hrabia Badeni, o wysokim autorytecie i wielkich zasługach dla zakładu, nie wtrącił: - Pan Dolański ma wiele słuszności. Dobrze byłoby, żeby swoje racje opracował w piśmie, które przedłożymy naczelnikowi Wydziału Szkół Specjalnych przy Ministerstwie WRiOP wizytatorowi panu Janowi Helmannowi. Zwalały się na Dolańskiego coraz to nowe obowiązki. Po otrzymaniu raportu napisanego według sugestii kanonika Badeniego, wizytator Jan Helmann zawezwał autora do ministerstwa na konferencję poświęconą szkolnictwu specjalnemu. Podczas obrad Dolański powiedział: - Spotyka mnie ogromny zaszczyt, że do tak zacnego grona, i w tym miejscu mogę mówić o zagadnieniu oświaty niewidomych w Polsce i konieczności ich usamodzielniania. Następnie przedstawił wiele utrudnień stawianych niewidomym wynalazcom, winiąc za nie filantropijną postawę społeczną, która czyni niewidomego tylko biednym i bezradnym podopiecznym. W wyniku wystąpienia na konferencji zainteresowano się bliżej studiami Dolańskiego i zażądano, by dostarczył świadectwo z uniwersytetu. Nie wiedział jeszcze po co. Po powrocie do Lwowa intensywnie przygotowywał się do egzaminów z dziejów Wielkiej Rewolucji we Francji i z zakresu wojen kozackich 1648-1651. Na pracę z lektorami mógł sobie pozwolić dopiero w późnych godzinach wieczornych. Dzień miał wypełniony nauczaniem w zakładzie oraz uczęszczaniem na wykłady i ćwiczenia na uniwersytecie. Przygotowywał również wydanie podręcznika księdza Makłowicza. Opanowała go z tego wszystkiego tęsknota do ciepła rodzicielskiego domu, a także pragnienie założenia własnej rodziny, ale otrząsnął się z tej myśli. Panna Terenia Zaborowska dawno wyszła za bogatego kupca, a panna M.B., młoda nauczycielka Zakładu Ciemnych, okazała się osobą egzaltowaną, niezrównoważoną i żenująco infantylną. Wybrać taką na małżonkę, to znaczy wpaść w ręce osoby nieodpowiedzialnej i do tego ulegającej wpływom ludzi, którzy mają zupełnie odmienny pogląd na oświatę niewidomych. Zasnął z tymi myślami i śnił, że jest w Jassach ze swoimi synami, którzy okazali się jednak niewidomymi dziećmi z zakładu. Ojciec gromił za oszustwo, a babcia Teofila wzięła go w obronę. Ta kłótnia obudziła go i posiała niepokój. Myślał, co by ten sen miał znaczyć, czy zapowiada niepowodzenie przy drugim egzaminie? Niespodzianką tego dnia było zjawienie się po obiedzie księdza Makłowicza. Chodziło autorowi podręcznika o pewność, że książka będzie rozkolportowana. I tym razem pani Kaczmarska poparła księdza. Obróbka korektorska i końcowa praca nad edycją w mieszkaniu pani Kaczmarskiej pochłaniały całe tygodnie. Dużo też czasu zajęło Dolańskiemu zebranie adresów wszystkich szkół powszechnych w Polsce, do których wysłał wzory zamówień z odpowiednią zachęcającą reklamą. Odetchnął, kiedy edytorską obróbkę podręcznika zakończono i ksiądz Makłowicz wyjechał wreszcie do Kołomyi. W spokoju i ciszy, jaka zapanowała, myślami sięgnął wstecz. Rok temu gościł u siebie kochaną matkę, która wraz z nim przeżywała troski, niepokoje i radość po otrzymaniu z ministerstwa nominacji na nauczyciela. Cieszyła się i na przemian płakała, wspominając, ile bólu wspólnie z nim przecierpiała w Bukareszcie i jak Zosia wspierała ją. Miał też niemal w całym zakładzie przeciwników. Ministerstwo, zainteresowane sposobem przekazywania dzieciom niewidomym pełnego, bez ograniczeń, programu nauczania, takiego, jaki obowiązuje w szkołach publicznych, popierało go. Dostrzegając osiągnięcia, zaproponowało mu studia specjalistyczne za granicą. Prawie do świtu rozważał, czy słuszny czyni krok. Czy za zarobione pieniądze nie powinien raczej sprowadzić rodziców i zatroszczyć się o ich spokojną starość. Rano przy śniadaniu zwierzył się z tych wątpliwości pani Kaczmarskiej, ale skarciła go: - To po to jeździłeś do ministerstwa i robiłeś starania? Twój ambitny ojciec na pewno uznałby rezygnację z wyjazdu za tchórzostwo. Podejmij wreszcie męską decyzję. Wdzięczny był Musi za te słowa i rozpoczął intensywne przygotowania do podróży. Denerwował się nawet, że rodzice długo nie przysyłają odnowionego paszportu. Zamiast pojechać do Zosi, jak radziła pani Kaczmarska, napisał list, zapraszający ich do siebie. Szwagra Olesia informował, że jest do kupienia motor i dynamomaszyna, za pomocą której w godzinę wykona to, nad czym męczy się dzień cały, i że chętnie koszta kupna pokryje. Trzeciego dnia Oleś zjawił się, wziął od Włodzimierza 150 dolarów i uradowany dokonał zakupu. Włodek poczuł się szczęśliwy. Mógł spełnić nakaz Matki: "Pamiętaj synu, jak ci będzie dobrze, nie zapominaj o Zosi." W przededniu wyjazdu otrzymał list od Ludwisia, po sześcioletnim milczeniu. Był serdeczny, ciepły, pełen przeprosin i wyjaśnień oraz życzeń, by się mogli jak najrychlej zobaczyć. Życzeń tych już spełnić nie mógł, choć bardzo pragnął. I tak przez zbyt długie oczekiwanie na paszport z dwutygodniowym spóźnieniem wyjeżdżał do Warszawy. Napisał tylko serdeczny list do Ludwisia w dniu wyjazdu ze Lwowa z datą 11 października 1924 roku. Na dworcu długo i serdecznie żegnał się z panią Kaczmarską, a Włodka i Seweryna Tokarskich prosił, by go choć w części zastępowali i pomagali Musi we wszystkim. Rozdział Xiv Peronem za jadącym pociągiem biegła pani Kaczmarska, wołała pożegnalne słowa i widziała, że stojący w oknie wagonu Włodzimierz w skupieniu nasłuchiwał, lecz ich nie odwzajemniał. Pozostawił w pamięci twarz przysłoniętą ciemnymi okularami. Ta ciemność zwiększyła się i tylko ona pozostawała w jej oczach, niby czarny tunel, pochłaniający przybranego syna. Te ciemne okulary prześladowały ją i nasuwały niepokojące myśli. Był sam przez dwa dłużące się tygodnie. Polecające listy, jakimi został opatrzony, nie otwierały drzwi, nie zbliżały ludzi. Zdawało mu się, że wciąż słyszy łoskot kół pociągu, który brutalnie zagłusza słowa i nie pozwala nawiązać normalnego, ludzkiego kontaktu. Dopiero, gdy sięgnął raz i drugi po portfel z dolarami, znaleźli się chętni do usług. Był wdzięczny księdzu Makłowiczowi, że dał mu szansę zarobienia. Teraz na obczyźnie przekonał się, że pieniądz to najlepszy język porozumienia. Zauważono, że nie jest dziadem, wyciągającym rękę i znaleźli się chętni do współpracy lektorzy i osoby do wynajęcia kwatery. Było tu zupełnie inaczej niż we Lwowie, gdzie mógł liczyć nawet na społecznych lektorów, werbowanych przez Towarzystwo Opieki nad Niewidzącymi Dziećmi i Młodzieżą. "To inaczej" było jednak dobrą szkołą życia. Uczyło, jak ociemniały musi sobie radzić, jeżeli chce być samodzielny i niezależny. Pierwszą rzeczą, jaką sobie kupił, była maszyna do pisania, marki "Underwood". Chciał czym prędzej donieść rodzicom i pani Kaczmarskiej, jak się urządził. Pisał jednak z trudem, bo maszyna miała zupełnie inny układ czcionek niż ta, którą posługiwał się we Lwowie. Była przystosowana do pisowni francuskiej i brakowało w niej polskich znaków diakrytycznych. Nie było też nikogo ze znajomością języka polskiego, by mógł sprawdzić, czy napisane listy nie roją się od błędów, zacierających sens treści. Z konieczności pokazał je Francuzowi, ten rzuciwszy okiem na arkusz, roześmiał się. Taśma w maszynie była nieprawidłowo założona i nie przesuwała się. Był zły, bo pierwszy list przy wyjmowaniu z maszyny rozdarł się, na drugim nic się nie odbiło, więc po raz trzeci musiał zaczynać od początku. To pierwsze doświadczenie nauczyło go ostrożności. Nie chciał tracić czasu na bezpłodną pracę. Jednego dnia postanowił wybrać się do paryskiego Instytutu Niewidomych (Association Valentin Hauy pour le bien des aveugles) im. Valentina Hauy, żeby zasięgnąć informacji, czy istnieje opracowana technika uczenia się niewidomych studentów. Chciał też wypożyczyć w brajlu plan Paryża i przestudiować go tak, by przyswoić sobie topografię ulic, jak Lwowa czy Bukaresztu. W Instytucie przyjęto go życzliwie, pokazano pracownie, pomoce naukowe, bibliotekę brajlowską i wypożyczono plan. Plan Paryża był mu bardzo pomocny. Kwaterę miał daleko od uniwersytetu, a postanowił, jak we Lwowie, chodzić bez przewodnika. Wyszedł raz i drugi sam, lecz trzeciego dnia gospodarz polecił córce, by go doprowadziła przynajmniej do tramwaju. Bronił się, odmawiał, lecz panienka regularnie mu pomagała. W końcu listopada gospodarz wymówił kwaterę. Żadne argumenty do niego nie przemawiały. Stosunkowo tanią kwaterę musiał Dolański opuścić i zamieszkać w drogim, prywatnym pensjonacie. Znajdował się on jednak niedaleko uniwersytetu, dzięki czemu mniej czasu tracił na dochodzenie. Cóż z tego, zamieszkiwali w nim głównie studenci cudzoziemscy i w tym wielojęzycznym gwarze Dolański gubił się i nie mógł nawiązać ściślejszych kontaktów. A były niezbędne nie tylko dla dobrego samopoczucia, lecz przede wszystkim do korzystania z pomocy braci studenckiej. Zagadał zniecierpliwiony do młodego, usłużnego studenta Francuza: - Słuchaj Pierre, nie zechciałbyś razem ze mną zamieszkać w pokoju. Opłaciłbym za ciebie kwaterę, a ty za to byłbyś moim lektorem. Pierre po namyśle zgodził się i po dwóch tygodniach przenieśli się do innego, bardziej spokojnego pensjonatu, w którym zajęli wygodny pokój. Od tego czasu życie studenckie Dolańskiego ustabilizowało się i nabrało żywszych rumieńców. Mógł nawet w styczniu 1925 roku pozwolić sobie na luksus złożenia wizyty panu Władysławowi Mickiewiczowi, synowi Adama. Studia filozoficzno-psychologiczne były bardzo wyczerpujące, bez porównania trudniejsze niż na wydziale humanistyczno-filozoficznym we Lwowie. Te nowe trudności pokonał z ogromnym, wyczerpującym wysiłkiem, gdyż nie mógł sobie pozwolić, by kosztowne studia paryskie zostały zmarnowane. Z tych przyczyn przez pewien czas nie pisał do Bukaresztu, ani do Lwowa. Dopiero, gdy pomyślnie zdał egzaminy, uszczęśliwiony doniósł o tym ojcu. Po wysłaniu listu, zasępił się, rozważając czy treść nie sprawi ojcu bólu. Po raz drugi - pomyślał - napisałem, że pragnę przyprowadzić sześciu wnuków. Byłaby to na pewno radość dla całej rodziny, ale przecież tatko liczy już osiemdziesiąt lat. Czy takie moje życzenia nie są kpiną? Jak w takim wieku tatko może doczekać się ich spełnienia? Może przynajmniej osłodą jest dla tatki i mamuni to, że wytrwale dążę do celu, że dzięki mozolnej pracy przekazuję im co miesiąc tysiąc lirów. Zacna pani Kaczmarska pisze, że sumę tę regularnie z mojego konta wysyła. Konto maleje, ale dobrze, że ksiądz Makłowicz chce, bym ponownie latem wznowił wydanie jego podręcznika. Żeby tylko rodzice mogli przyjechać na wakacje do Lwowa. Westchnął głęboko, a obserwujący to Pierre zapytał: - Co Włodzimierz taki smutny, że od panny nie ma listu? - Smutno mi dlatego, że ciebie, mojego przyjaciela i pomocnika, na egzaminach skosili. I z kim teraz pracować będę? - Nie martw się Władimir, masz tyle energii, że poradzisz sobie beze mnie. Dawał sobie radę, choć kosztem snu i odpoczynku. Przeszedł na system pracy z kilkoma lektorami, nie było jednak z tym łatwo, jak pisał do rodziców 6 maja 1925 roku: "(...) Pozornie pracuję wiele, ale tylko pozornie, bo z tymi lektorami do ładu dojść nie mogę. Chcieliby jak najwięcej brać pieniędzy i nic nie robić i dlatego dużo bardzo czasu się marnuje. Gdyby Włodek Tokarski nie był żonaty, albo z Włodkównemi inny stosunek mnie łączył, zaraz sprowadziłbym ich do siebie, bo i mnie byłoby lepiej, i oni widzieliby kawał świata, i przy mnie by coś skorzystali. W czasie świąt byłem z wizytą u Mickiewiczów. Zaraz na wstępie obrzucili mię wyrzutami oboje staruszkowie, żem się od tak dawna nie pokazywał. Było to ich serdeczne przyjęcie dla mnie prawdziwą niespodzianką, bo byłem pewien, iż o mnie już zapomnieli. On ma lat osiemdziesiąt siedem, a ona dziewięćdziesiąt i oboje zupełnie rzeźwi. Co poniedziałek wieczorem zbiera się u nich cała polska kolonia. (...) Kiedy do Lwowa powrócę, dokładnie jeszcze nie mogę sprecyzować, sądzę, iż w pierwszych dniach lipca będę już wolny, ale muszę jeszcze pojechać do Bordeaux i do jednego profesora uniwersytetu w Caen, po czym dopiero do domu. Wprawdzie powinienem pojechać jeszcze do Anglii, Belgii, Szwajcarii i Włoch, ale muszę te podróże odłożyć na rok następny, bo na to już czasu nie będzie. Sprawa wydawnictwa oraz inne projekty wymagają, bym jak najprędzej powrócił. (...) Włodzio." Powrócić jednak zaraz po zakończeniu roku akademickiego nie mógł - choć dusza się rwała - i nagliło go przygotowywanie następnego wydania podręcznika Makłowicza, by zarobić na dalszy ciąg studiów. Nie był przecież zwykłym studentem, lecz nauczycielem dzieci niewidomych i stypendystą ministerstwa. To go zobowiązywało, aby pobyt w Paryżu wykorzystać do celów oświaty niewidomych w Polsce. Nawiązał kontakty nie tylko z Instytutem Valentina Hauy, ale również ze związkiem francuskich niewidomych, a przede wszystkim z Europejską Sekcją American Braille Press. Sekcja ta szczególnie go interesowała. Była bowiem filią na państwa europejskie instytutu powstałego w Ameryce 1915 roku z fundacji prywatnej, powołanej do szerzenia oświaty i kultury wśród niewidomych. Sekcja paryska drukowała czasopisma brajlowskie w różnych językach, a także elementarze i beletrystykę. Po raz trzeci wchodził do gabinetu dyrektora tej sekcji i tym razem podekscytowany. Od francuskich niewidomych wiedział, jak wszechstronną i bogatą działalność publicystyczną i kulturalną dla niewidomych prowadzi American Braille Press. Wolą fundatorów amerykańskich instytucja ta powinna objąć swoją działalnością jak najwięcej krajów europejskich. Rozmowa dotyczyła miesięcznika "Braille Press" w wersji polskiej, a także polskich utworów literackich. Dolańskiego aż rozpierały myśli, jak dalej realizować pomyślnie załatwioną wstępnie sprawę polskich publikacji w brajlu. Myślał o tym w pociągu, kiedy zbliżał się do Lwowa: "Żeby tylko ograniczeni nauczyciele i tępi urzednicy nie sparaliżowali tych moich działań. A jeżeli uda się wszystko? Mój Boże, czy nie obciążę znowu ciężką pracą mojej zacnej kochanej Musi?! Stał w oknie wagonu w zamyśleniu, jak wtedy, kiedy opuszczał Lwów, i po wjeździe na peron nasłuchiwał charakterystycznych odgłosów dworcowych. Pani Kaczmarska, która od kilkunastu minut oczekiwała na przyjazd pociągu, ujrzała w oknie znów te ciemne okulary i zawołała, lecz i tym razem nie dosłyszał. Podbiegła do drzwi, z których wychodził jak z ciemnej czeluści cały i żywy. - Jesteś! - zawołała łamiącym się głosem. Ten czarny tunel nie pochłonął cię na zawsze. Wchodzili do mieszkania i pani Kaczmarska ze wzruszeniem obserwowała każdy ruch, każdy gest Dusieńka. Zatrzymał się na chwilę w przedpokoju i wciągnął powietrze, niby woń znajomego ogrodu. Wyciągnął ramiona, jakby chciał nimi ogarnąć całą przestrzeń, wszystkie kąty i następnie zdecydowanym krokiem ruszył do pokoju, w którym stał fortepian. Trudno było rozpoznać, co gra, przelatywał klawiaturę tam i z powrotem, raz w molach, raz w durach, i z tej szarpaniny można było domyśleć się stanu jego uczuć, przeżytych tygodni i miesięcy. Miesiące wakacyjne nie sprzyjały załatwianiu spraw, jakie zaplanował Dolański. W Zakładzie Ciemnych pustki, w kuratorium na palcach można by policzyć podrzędnych urzędników, taką samą sytuację zastał w ministerstwie. Jedynie w Towarzystwie Opieki nad Niewidomymi Dziećmi i Młodzieżą spotkał się w liczniejszym gronie i zrelacjonował, jak wygląda sytuacja kształcenia i zatrudniania niewidomych we Francji. Opowiedział o swoich projektach rozwijania działalności organizacyjnej w Polsce na rzecz niewidomych, na wzór organizacji i instytucji francuskich. Jednak główne działania organizacyjne odłożył na wrzesień. Zabrał się do roboty nad edycją książek księdza Makłowicza. Mieszkanie znowu zamieniło się w magazyn i introligatornię. Pracował w pocie czoła przy heftladzie i prasie, a wieczorami pisał na maszynie reklamówki i wraz z panią Kaczmarską sprawdzał napływające zamówienia. Chciał do przyjazdu rodziców wykonać jak najwięcej, by w czasie ich pobytu we Lwowie mieć trochę luzu i pieniędzy. Wreszcie nadszedł upragniony dzień nie tylko dla Włodka, ale i pani Kaczmarskiej, która tak bardzo pragnęła poznać jego ojca. Szybko mijał państwu Dolańskim czas we Lwowie na zwiedzaniu miasta i składaniu wizyt. Kilka dni spędzili u Zosi w Sokalu, odwiedzili w Stanisławowie rodzinę pani Felicji i kościół, w którym brali ślub. Ale najmilej czas upływał u pani Kaczmarskiej. Pan Józef cieszył się w duchu, że Włodek ma szerokie znajomości w różnych wyższych sferach. Bardzo polubił profesora Poradowskiego, niezwykle mądrego doradcę Włodka. Znużył go natomiast ksiądz Makłowicz swoją gadatliwością. W przededniu wyjazdu pan Józef długo rozmawiał z Włodkiem. Udzielał synowi ojcowskich rad. Rozdział Xv I znów Paryż! Paryż ludny, gwarny, szumiący, dudniący jak wzburzone morze, lecz w tym morzu nie ma ulicy Grottgera, Kropli Wody - Włodzimierz konstatował myśląc z rozczuleniem o Musi i o tym, co mówiła do jego rodziców. Kropli Wody, która uwalniała mnie od lęków, obaw. Nie dopuszczała bym zmarniał, jak wątła roślina na pustyni, zawsze ile razy natrafiałem na trudności, gdy byłem sam i bezradny. Czy tu natrafię wreszcie na podobną Kroplę Wody. Tatko żartował, pytając, czy moja panna chodzi po Lwowie, czy ulicami Paryża, a może nie żartował.... Ale o czym to ja myślę? Otrząsnął się i zastanawiał, od czego zacząć. Przyjechał po wakacjach do Paryża w pierwszym tygodniu listopada. Na uniwersytecie studenci pracowali już pełną parą. Opóźnił swój powrót, bo przez wrzesień i październik, poza pracą nad wydawnictwem, usiłował znaleźć chętnych społeczników, którzy by zechcieli przyczynić się do powołania w Polsce sekcji American Braille Press, ale zabiegi jak dotychczas spełzły na niczym. Ustalił jedynie listę utworów literackich, które należałoby wydać w brajlu. Przy okazji załatwienia tej sprawy w kuratorium i w Zakładzie Ciemnych przysparzano mu wiele niepokojów, przypominając pismem z 17 lutego 1925 roku, że jeśli nie zdobędzie kwalifikacji nauczycielskich, odpowiednich do szkół specjalnych, to na nic jego studia, zostanie pozbawiony posady. Zmęczyły go te rozmowy z zawistnymi osobami więcej niż ciężka praca przy książkach Makłowicza. Mimo wszystko, nie zaniedbując studiów, rozpoczął dalsze działania na rzecz powołania w Polsce sekcji American Braille Press. A póki co starał się o wydrukowanie w paryskiej sekcji, w języku polskim brajlem, kilkunastu pozycji literackich dla Lwowskiego Zakładu Ciemnych. Spowodował też wydawanie polskiej edycji popularnonaukowego miesięcznika "Braille'a Zbiór", wysyłanego do kraju bezpłatnie. Do Bukaresztu 11 listopada 1925 roku pisał: "Najdrożsi Rodzice! (...) Dotychczas jeszcze nie zdołałem zorganizować regularnego toku studiów z moimi lektorami i dlatego wiele drogiego czasu mija mi na bezczynności. Koniecznie chcę złożyć w bieżącym roku akademickim dwa egzaminy, by mieć już raz swobodną głowę i urzeczywistnić moją projektowaną wielką podróż po Europie i Ameryce. Oczywiście, są to na razie tylko marzenia, a od marzeń do ich realizacji jest jeszcze bardzo daleko. Obecnie mieszkam w innym pensjonacie i tu - o ile się coś nie zmieni - czuję się lepiej. Podczas mojej nieobecności wszystko w Paryżu podrożało, co też spowodowało, że moi lektorzy podwoili żądania. Naturalnie, że tego wszystkiego nie spodziewałem się i pojęcia nie mam, jak zrobić, by wilk był syty i koza cała. Na zakończenie muszę dodać o sobie, że czuję się znacznie lepiej niż we Lwowie, jestem wypoczęty, no i silny. Oby tylko stan ten trwał jak najdłużej. (...) Przed rokiem obiecałem sobie, że w niedługim czasie będę mógł podwoić, a przynajmniej znacznie podwyższyć, przeznaczoną pensję Rodzicom - niestety - mimo najlepszych chęci, z powodu znacznych wydatków, ciągle się wyłaniających, nie mogę pójść za głosem serca. Jednak - co się odwlekło, to nie uciekło - a chcąc by chociaż i taka mała pomoc nie była uszczuploną przy wahaniach walutowych, od pierwszego grudnia br. Rodzice dostawać będą w efektywnych dolarach z góry na cztery miesiące. W dniach najbliższych napiszę do Musi w tej sprawie. (...) Mój obecny adres brzmi 4, Rue de l'Abbe de l'Epee, Paris V." W nowym pensjonacie nic się nie pogarszało, a raczej się polepszyło. Zamieszkiwało w nim kilku polskich studentów, z którymi się zaprzyjaźnił. Najbardziej do serca przypadł mu młody Stanisław Skrzeszewski. Prowadzili długie dysputy na ważne tematy. Nie raz zajmowały ich tematy ojczyźniane i losy emigrantów na obczyźnie, którzy nadal nie powracali do kraju. Najważniejsze jednak były studia i wzajemna pomoc. Dolański imponował Skrzeszewskiemu wytrwałością, podziwiał go, że nie załamał się w chwili, kiedy musiał porzucić karierę artystyczną. Korzystał chętnie ze sporządzonych na maszynie przez Dolańskiego notatek z wykładów i ze streszczeń prac naukowych. Ze swojej strony pomagał mu w nawiązywaniu kontaktów, w zbieraniu materiałów z prasy popularnonaukowej do miesięcznika polskiego "Braille'a Zbiór" i w razie konieczności towarzyszył w podróżach. Dzięki tej pomocy Dolański mógł trochę więcej angażować się społecznie we francuskim i międzynarodowym ruchu niewidomych. Do rodziców, Musi i Zosi wysłał życzenia świąteczne i noworoczne, informując, że w styczniu i lutym będzie mniej pisał, bo przygotowywać się będzie do ważnych pisemnych i ustnych egzaminów. Pracował z lektorami od rana do późnej nocy. Słuchał ich i notował w pamięci ważniejsze wywody opracowań naukowych. W połowie lutego nagle zauważył, że nie rozumie sensu, że nie docierają do niego słowa, że wszystko miesza się, plącze, że zatraca nawet poczucie czasu. Stracił apetyt i nastąpiły bezsenne, pełne koszmarów noce. Przypominały mu się słowa ojca, który napominał: "Synu, chciałeś dojść w swojej karierze muzycznej do wirtuozji i przez nadmierną pracę, a może nawet i przez swoją zarozumiałość - bo pragnąłeś innych przewyższyć - straciłeś wszystko, spadłeś na dno. Uważaj, żebyś teraz podobnie nie postępował na studiach. Cieszę się, że zdajesz w terminach egzaminy, ale pamiętaj o mojej przestrodze, bo wyczerpanie umysłu, jest gorsze niż utrata władzy w ręce". Udał się więc do lekarza, który stwierdził wyczerpanie umysłowe i polecił kilkudniowy wypoczynek, najlepiej w formie wycieczki. Zwierzył się z tej diagnozy Skrzeszewskiemu, który z miejsca powiedział: - Świetnie, panie Włodzimierzu, ja też chętnie odpocznę. Jeśli panu odpowiadałaby wycieczka ze mną, to zaraz usiądźmy do mapy i wytyczmy trasę. Propozycja Skrzeszewskiego przypadła mu do gustu i następnego dnia już pedałowali, zwiedzając liczne miasta i zabytki, i tak dotarli aż do Atlantyku. Z każdym dniem pedałowania przybywało mu siły, wracał apetyt i świeżość umysłu. - Panie Stanisławie, chciałbym z panem tak powędrować do Anglii, a potem aż do Ameryki Północnej. - Co pana tam tak ciągnie? - śmiejąc się zapytał Skrzeszewski. Czy czasem nie płeć żeńska? - Zgadł pan, i to nadzwyczajna, bo głucha i niewidoma Helena Keller. Chciałbym bardzo osobiście poznać tę niezwykłą osobowość. Po powrocie, odprężony psychicznie, z niezwykłą łatwością przygotowywał się do egzaminów i zdał je. 14 marca 1926 roku, składając życzenia imieninowe ojcu między innymi pisał: "Pierwszego marca zasiadłem do pisemnego egzaminu z psychologii, na podstawie którego 12 marca dopuszczono mnie do ustnego. Wczoraj wieczór została ogłoszona lista tych, którzy zdali, a między innymi figuruje i Tatusia syn. Do egzaminu zgłosiło się stu dwudziestu kandydatów, a zdało tylko trzydziestu pięciu, to znaczy zaledwie 29 procent. Pomiędzy tymi, którzy padli, jest także jeden niewidomy Francuz. Żal mi go, ale na to nie ma rady." Inną radością dzielił się w liście do matki, pisanym w maju, a wysłanym na początku czerwca 1926 roku, donosząc, że rząd francuski udekorował go złotym medalem za pracę społeczną. Zostało to odnotowane w "Dzienniku Urzędowym", którego wycinek dołączył do listu. Złoty medal wyjątkowo i nader rzadko rząd francuski przyznawał cudzoziemcom, toteż studenci i profesorowie gratulowali Dolańskiemu, ale najszczerzej ściskał jego dłoń Stanisław Skrzeszewski: - Chyba z tej okazji popedałujemy znów w czasie wakacji - żartował. - Niestety, muszę wracać do kraju, bo kończą mi się zasoby finansowe. We Lwowie zastał Musię chorą na grypę, więc troskliwie zajął się jej leczeniem. W Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zabiegał o przedłużenie urlopu płatnego, niezbędnego do kontynuowania dalszych zagranicznych studiów. Z tym nie było jednak łatwo, gdyż Zakład Ciemnych we Lwowie nie chciał go dalej urlopować. Wszystko się komplikowało. Obawiał się, że nie uda mu się dokończyć studiów na Sorbonie. Po wielu jednak zabiegach wreszcie ministerstwo przedłużyło mu urlop płatny, zawiadamiając go pismem z 12 września 1926 roku, że "(...) rok ten musi być ostatnim rokiem studiów odbywanych na podstawie urlopu płatnego za granicą." Do Paryża powrócił wyczerpany szarpaniną nerwów i zmęczony pracą przy książkach Makłowicza. W pensjonacie powitał go przyjaźnie Stanisław Skrzeszewski. Był mu wdzięczny za gest i za zrozumienie, jakiego nie znalazł w Zakładzie Ciemnych we Lwowie. Żal do zakładu miał tym większy, że dzięki jego staraniom paryska sekcja American Braille Press wydrukowała gratisowo w brailu w języku polskim kilkanaście pozycji literatury pięknej autorów polskich. Muszę - myślał - czym prędzej skończyć studia i dowieść, że nie jestem pasożytem. Zapamiętywał się w pracy tak, że nawet nie miał czasu pisać listów do Bukaresztu i Lwowa. Postanowił już w pierwszym semestrze roku akademickiego zdać wszystkie obowiązujące egzaminy, co wydawało się niemożliwe lektorom i Skrzeszewskiemu. A jednak zaparł się w sobie i już 17 marca 1927 roku donosił ojcu: "Kochany mój Tatusiu! (...) Dzisiejszy dzień jest dla mnie dniem uroczystym i cieszę się, że mogę wraz z życzeniami dla Tatusia donieść o przyczynie tego. Oto na podstawie złożonych ostatnich egzaminów, nazwisko moje figuruje dziś na Sorbonie na liście wśród tych, którzy uzyskali licencjat. A zatem obecnie jestem Licencie es lettrcs de l'Universite de Paris. Na razie czuję się bardzo wyczerpany fizycznie, muszę więc urządzić sobie kilkudniowy wypoczynek, po czym zabiorę się do pracy naukowej. Oczywiście w Paryżu zostaję do końca roku akademickiego, a co będzie dalej, sam jeszcze nie wiem (...)." Skończył pisać i wzruszenie ścisnęło mu gardło: "Gdyby - myślał - babcia Teofila żyła, albo pierwsza moja nauczycielka babcia Wesołowska, dzieliłyby moją radość, mój sukces, który opłaciłem nadmierną pracą i brakiem wypoczynku. Włodek Tokarski zaprasza mnie nad Bałtyk. Jeden tylko Bóg wie, jak chciałbym pojechać. I ten Seweryn, jeszcze student, a już się ożenił. A ja? Czterdziestka na karku, a żadnej życzliwej słodkiej istoty..." Listów i telegramów z gratulacjami otrzymał Włodzimierz stertę, ze Lwowa, z Bukaresztu, Sokala i Gdyni. Wśród tych gratulacji jeden list, z Lwowskiego Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi, był pisany brajlem i ten go specjalnie ucieszył. Przypomniał mu, że musi czym prędzej odebrać w paryskiej sekcji American Braille Press powielacz brajlowski, jaki otrzymał w darze. Mnóstwo miał pracy, bo po uzyskaniu licencjatu, następnego już dnia wybrał się do Instytutu Psychologii Eksperymentalnej, gdzie złożył opracowany przez siebie konspekt badań naukowych nad problemem istnienia u niewidomych specjalnego zmysłu orientacji przestrzennej. Pomysł tych badań wydał się bardzo oryginalny. Już w pierwszych dniach kwietnia, po zapłaceniu obowiązujących tam opłat, został Dolański wpisany na listę słuchaczy psychologii eksperymentalnej. Jego pomysłem badawczym szczególnie zainteresował się nauczyciel Instytutu Głuchoniemych pan Noel Herman, który również w tym Instytucie pogłębiał wiedzę z zakresu osób pozbawionych słuchu i wzroku. Zbliżyły ich wspólne zainteresowania, często dyskutowali o głuchoniemych, a głównie o Helenie Keller. Dolański opracował ankietę, za pomocą której postanowił udokumentować swoją badawczą tezę. Konsultował ją z Noelem Hermanem, który dostarczył mu adresy niewidomych działaczy różnych narodowości. W wolnym czasie zwiedzali wspólnie zakłady niewidomych, przeprowadzając sondaż wśród niewidomych od urodzenia i ociemniałych we wczesnym dzieciństwie na temat ich orientacji przestrzennej. Odpowiedzi, jakie Włodzimierz otrzymywał, były różne, czasem bardzo mętne, ale niektóre potwierdzały jego własne doświadczenia, jakie zdobył przy nabijaniu guzów. Podniecało go to bardzo i przemyśliwał nad konstrukcją aparatu, niezbędnego do tych badań naukowych. Żałował, że kończy się rok akademicki i musi przerwać eksperymenty. Wracał do kraju z przyjacielem Stanisławem Skrzeszewskim. Długo jeszcze by rozstrząsali ten temat, gdyby nagle nie zachwyciło Skrzeszewskiego piękno mijanych krajobrazów. Zaczął opowiadać, co widzi, a Dolański wsłuchiwał się i próbował porównawczo, na podstawie tego co jeszcze z lat chłopięcych zapamiętał, wyobrazić sobie bogactwo natury. Słuchał w zamyśleniu barwnej relacji towarzysza podróży, na którego słowa nakładał się rytmiczny stukot kół, ewokujący muzyczny obraz, i bezwiednie zaczął poruszać palcami na blacie pod oknem. Skrzeszewski obserwował przez chwilę natchnioną twarz Dolańskiego i nieśmiało zapytał: - Kolego Włodzimierzu. Czy pan miewa kolorowe sny? - A wie pan, kolego, najdziwniejszy sen miałem chyba przed dwoma laty. - Jaki? - Śniło mi się, że do Jass, miejsca mego urodzenia, przyprowadziłem ojcu kilku swoich synów, a potem okazało się, że to nie moje dzieci, lecz grupka niewidomych. Pamiętam, że ojca to bardzo przygnębiło. Tak mijała ich wspólna podróż do ojczyzny. Dobry, pogodny i optymistyczny nastrój, jaki towarzyszył mu od zdobycia licencjatu, prysnął po powrocie do Lwowa. Zmartwiła go i zaniepokoiła nawracająca choroba Musi. W cichości ducha planował, że pojadą na parę dni do Bukaresztu, by uczcić jubileusz 50-lecia pożycia małżeńskiego rodziców. Jednak przy tym stanie zdrowia Musi podróż byłaby dla niej niewskazana. Sprowadził doktora, który ją dokładnie zbadał i zalecił kilka dni leżenia w łóżku. W kuratorium oświadczono mu, że Zakład Ciemnych nie zamierza go zatrudnić na rok szkolny 1927¬8¦1928. Nie rozumiał, gdzie leży przyczyna takiego postępowania. Przecież dla zakładu pragnie się całkowicie poświęcić? Dlatego rozpoczął studia w Paryżu, by służyć mu większą wiedzą. Również zirytowała go książka, wydana w końcu 1926 roku pt. "Zakład Ciemnych we Lwowie 1901-1926Ď", autorstwa dyrektora Karola Duringa, tłoczona w Drukarni Akademickiej we Lwowie. Przeglądając z profesorem Poradowskim tę dokumentalną publikację z rozżaleniem powiedział: - Autor ani jednym słowem nie wymienił mojego nazwiska, a przecież od 1903 do 1909 roku jeszcze jako uczeń pełniłem funkcję pomocnika nauczycielskiego, a od 1923 rozpocząłem normalną pracę jako nauczyciel matematyki i choć od 1924 roku jestem urlopowany na okres studiów paryskich, to nadal pozostaję związany z zakładem. - Panie Włodzimierzu, niech się pan nie denerwuje, może autor niechcący pana przeoczył. - Niechcący?! - H propos Towarzystwa, panie Włodzimierzu! Słyszałem, że pan chce wygłosić tam odczyt na temat swoich badań. - Zgadza się, panie profesorze, i serdecznie zapraszam, jeśli pozwoli panu czas. Będę mówił o swoich badaniach na temat orientacji niewidomego w przestrzeni. Czy pan wie, panie profesorze, że zagadnienie pojęć przestrzennych i pojęć o kształtach przedmiotów u niewidomych już od dawna nurtowało umysły najtęższych filozofów, którzy, dążąc do rozwiązania problemu, stawiali sobie pytanie, czy istotnie pojęcia te pokrywają się z rzeczywistymi obrazami u widzących. I o tych dociekaniach będę mówił w swoim odczycie. Będę chciał zwerbować chętnych do współpracy przy redagowaniu miesięcznika brajlowskiego. Przywiozłem z Paryża powielacz i zamierzam wydawać czasopismo brajlowskie w Polsce, na wzór czasopism dla niewidomych wychodzących na Zachodzie. Każda idea w marzeniach jest piękna, wzniosła, ale jej realizacja staje się często uciążliwą harówką, dostarczającą wiele goryczy. Doświadczył tego Dolański, kiedy uruchamiał własnym nakładem i kosztem, w prywatnym mieszkaniu swojej przybranej matki pani Józefy Kaczmarskiej, pierwsze w Polsce czasopismo, któremu nadał symboliczny tytuł "Pochodnia". Wielu dążyło do sparaliżowania tego przedsięwzięcia. Uważano, że tak mało jest niewidomych, znających pismo punktowe, że nie przyniesie ono żadnej korzyści oświatowo-kulturalnej tym biedakom. Podejrzewano również, że Dolański chce na piśmie zbić kapitał. Plotkowano, że po skończonych eksperymentalnych studiach nie zamierza powrócić do pracy w Zakładzie Ciemnych, lecz będzie szefował swojemu miesięcznikowi. Te złośliwości przyczyniły się prawdopodobnie do tego, że ministerstwo wciąż zwlekało z przedłużeniem mu urlopu płatnego, jeszcze na rok 1927¬8¦1928, o co wystąpił z prośbą. Wreszcie, po długich nerwowych oczekiwaniach, otrzymał urlop, o czym Kuratorium Okręgu Szkolnego Lwowskiego donosiło pismem z 10 października 1927 roku. Ucieszył się z urlopu, jednak zirytował go fakt, że dyrektor Zakładu Ciemnych we Lwowie zrezygnował z niego jako nauczyciela. Chciał czym prędzej opuścić Lwów i wyjechać do Paryża, jednak musiał czekać na wykonanie zamówionego aparatu do badań eksperymentalnych, a także wykończyć pracę wydawniczą przy pierwszym numerze "Pochodni". Oboje z Musią zmęczeni intrygami, nawet nie mieli chęci ani czasu, by pisać do rodziców, do Bukaresztu. Dzienniki lwowskie odnotowały pojawienie się nowego miesięcznika dla niewidomych o nazwie "Pochodnia", tłoczonego specjalnym punktowym, wypukłym alfabetem. Wiadomość tę podano niemal jak sensacyjne wydarzenie, umożliwiające dostęp do prasy osobom pozbawionym wzroku. Przy okazji przypomniano, że wydawcą jest znany lwowskim melomanom, jednoręki, ociemniały pianista. Bardziej niż ta notatka Dolańskiego ucieszyły napływające pierwsze listy czytelników, głównie z zakładów bydgoskiego i warszawskiego. Większość artykułów w miesięczniku było autorstwa założyciela "Pochodni". Pisał głównie o konieczności organizowania samopomocowego związku niewidomych w Polsce na wzór zrzeszeń niewidomych we Francji. Obszerny artykuł poświęcił Magnicemu de la Sizeranne, założycielowi francuskiego zrzeszenia niewidomych oraz organizatorowi dla nich warsztatów pracy. Apelował do niewidomych, by chcieli współpracować z czasopismem. Żeby pisali o swoich bolączkach i planach życiowych. Panią Kaczmarską i garstkę ofiarnych współpracowników radowało spełnienie od wielu lat planowanego przez Dolańskiego zamierzenia. Społeczny sukces Dolańskiego cieszył i budził nadzieję, że publikacja przyczyni się do zorganizowania w Polsce sekcji American Braille Press, co wciąż pozostawało w sferze jego planów. Gorzej było z wykonaniem zamówionego aparatu do badań nad zmysłem orientacji niewidomych. Wykonawca po prostu nie radził sobie, nie potrafił precyzyjnie wykonać projektu Dolańskiego. Wyjazd więc do Paryża, który miał nastąpić pod koniec listopada, odwlekał się z miesiąca na miesiąc, co wyprowadzało Dolańskiego z równowagi. Martwiła się szczególnie pani Kaczmarska, obawiając się, że uzyskany płatny urlop z ministerstwa może być cofnięty. Do Paryża wyjechał dopiero w lutym 1928 roku. Wszystkimi zmartwieniami po wyjeździe Włodzimierza pani Kaczmarska dzieliła się z państwem Dolańskimi. Rozdział Xvi Skrzeszewski powitał Dolańskiego bardzo serdecznie. Nawzajem dzielili się po przyjacielsku radościami, kłopotami, a potem umówili się, że co wieczór będą sobie urządzali spacery po łacińskiej dzielnicy Paryża. Dolańskiemu ta propozycja bardzo przypadła do gustu, bo w czasie takich przechadzek można będzie doskonale dokonywać wymiany poglądów na tematy badawcze, a jednocześnie korzystać z ruchu i świeżego powietrza. Eksperymenty z aparatem, niestety, wciąż nie udawały się. Po prostu majster nie wykonał go precyzyjnie, jak zaprojektował Dolański. Specjalne maski nie przylegały do twarzy niewidomym, którzy zgodzili się przychodzić do laboratorium i poddawać eksperymentom. Tarcze różnej wielkości, imitujące przeszkody, nie poruszały się tak, by można je było bezszelestnie zbliżać i oddalać do czoła i policzków badanego. Pani Kaczmarska niemal codziennie donosiła o sobie i pracy nad "Pochodnią". Cieszył się jej powrotem do zdrowia, lecz by jej nie martwić, ani słowem nie wspomniał, że aparat jest praktycznie prawie nieprzydatny. Tyle czasu zmarnowałem - myślał - na wykonanie projektu i wszystko przydało się psu na budę. Z konieczności trzeba bardziej teoretycznie niż praktycznie rozwiązać pytanie, czy istnieje specjalny zmysł orientacji przestrzennej niewidomego, czy w ogóle takiego nie ma. A jeśli nie ma? To czym są u niewidomego te muśnięcia na czole i skroniach, a przede wszystkim na części przyusznej policzków? Na zamówienie w Paryżu nowego aparatu pozwolić sobie nie mógł, bo kończyły mu się finanse, gdyż książki Makłowicza w ogóle nie szły. Utrzymywał się tylko ze skromnej pensji nauczycielskiej. Co gorsza, zbliżał się koniec roku akademickiego, co było równoznaczne z końcem pobytu na studiach w Paryżu. Ministerstwo wyraźnie zastrzegło, że nie będzie go dłużej urlopowało. Mimo tej krytycznej sytuacji nie poddawał się i zaczął pisać rozprawkę naukową, dotyczącą zagadnienia zmysłu przeszkód u niewidomego. Kiedy była gotowa, oddał ją profesorowi Pieron i z niecierpliwością oczekiwał na ocenę. W oznaczonym dniu stanął przed gabinetem profesora i długo nie miał odwagi zapukać do drzwi. Kiedy wreszcie zdecydował się i wszedł, profesor powitał go ciepło: - Dokładnie przeczytałem pańską rozprawkę. Posiada ona wartość naukową, gdyż zebrał pan w niej bardzo bogaty materiał dowodowy. Dolański słuchał pochwał, lecz w napięciu oczekiwał końcowego werdyktu. Wiedział bowiem, że praca nie jest skończona, mimo pozornej całości. Wreszcie usłyszał: - Póki co, radziłbym panu swoją interesującą rozprawkę opublikować na łamach "Annee Psychologique". Może odezwą się jakieś polemiczne głosy, które pomogą panu wyciągnąć ostateczne wnioski. Załomotało mu w piersiach i niepewnym głosem powiedział: - To jest moje marzenie, ale nie wiem, panie profesorze, czy je zrealizuję. Wszystko zależy, czy zdobędę pieniądze na dalszy pobyt w Paryżu i badania naukowe. - To byłaby duża strata dla pana, panie Dolański. Nie osiągnął w Paryżu ostatecznego celu i powrócił do Lwowa, nie tak jak zawsze, pogodny, pełen optymizmu, lecz w pesymistycznym nastroju. Obawiał się nowego bolesnego ciosu. Był tylko kontraktowym nauczycielem i nie wiedział, czy Ministerstwo WRiOP przedłuży mu okres zatrudnienia o kolejny rok szkolny i czy Zakład Ciemnych przyjmie go w szeregi nauczycielskie. Ministerstwo, uznając jego osiągnięcia w studiach paryskich, przedłużyło kontrakt na czas nieograniczony. Natomiast sam Zakład Ciemnych we Lwowie tłumaczył się, że posiada komplet nauczycieli i przyjął go tylko na rok szkolny 1928¬8¦1929. I to pod presją kuratorium lwowskiego. W zakładzie czuł się źle, ale nie przyznawał się do tego pani Kaczmarskiej. Powiernikiem jego trosk był profesor Poradowski, najaktywniejszy działacz Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi Dziećmi i Młodzieżą. Zbliżała się dziesiąta rocznica odzyskania niepodległości. Wszystkie instytucje przygotowywały się, by uroczyście uczcić historyczny dla Polski dzień jedenastego listopada. Dolański zapragnął z tej okazji wydać choćby jeszcze jeden, ostatni numer "Pochodni". Przeglądał z Musią wszystkie nadesłane, zamówione wcześniej artykuły. Ze wzruszeniem słuchał artykułu, napisanego przez ojca, przetłumaczonego z języka francuskiego. Bardzo interesujący wydał mu się materiał kapitana Jana Silhana, ociemniałego żołnierza, na temat esperanto, zachęcający niewidomych do nauki tego języka. Za radą profesora Poradowskiego jeździł w dni wolne od pracy do Warszawy i uściślał współpracę z Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi. Nawiązał kontakty z panią doktor Marią Grzegorzewską, dyrektorem Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, która wspierała go i zachęcała jak profesor Poradowski do kończenia studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Jednak obowiązki nauczycielskie w zakładzie nie pozwalały mu na zbyt częste wyjazdy do stolicy, tym bardziej, że jego dawna sympatia, ile razy nadarzyła się okazja, docinała mu złośliwie: - My tu ciężko pracowaliśmy, kiedy przez cztery lata łaskawy pan w Paryżu zabawiał się w studenta, panie licencjacie - kończyła z ironią. Był głuchy na jej docinki, gdyż nie chciał dostarczać gronu nauczycielskiemu pożywki dla różnego rodzaju domysłów i plotek. Wracał do domu po takiej zaczepce podenerwowany i żeby zyskać odprężenie, siadał do fortepianu i zatapiał się w muzyce. Podczas jednego z podwieczorków, na którym był obecny profesor Poradowski zwierzył się, że planuje podczas ferii świątecznych wyjazd do stolicy, by w dziekanacie Uniwersytetu Warszawskiego dokończyć rozmowy o sposobie i terminie sfinalizowania studiów magisterskich. W międzyczasie dotarła do niego wiadomość o wielkiej wystawie urządzanej w Poznaniu i tak go poruszyła, że nie był w stanie w skupieniu słuchać dalszej rozmowy. Zastanawiał się, czy nie należałoby tam pokazać również ekspozycji o polskim szkolnictwie dla niewidomych. Tym bardziej, że nauczyciele o zdrowych oczach wciąż uważają, że niewidome dzieci nie nadają się do nauczania wszystkich przedmiotów. Myślał, jakie eksponaty należałoby wystawić, by zobrazować dostępność nauki dla niewidomego. W styczniu 1929 roku w wielki mróz Dolański wychodził z dziekanatu w towarzystwie siedemnastoletniego siostrzeńca Sławka. Nie czuł jednak zimna, gdyż rozgrzewała go radość, po rozmowie z profesorem Władysławem Witwickim, kierownikiem Zakładu Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Uzgodnili, że w połowie czerwca będzie mógł być przeegzaminowany z zakresu pracy napisanej - choć niezupełnie dokończonej - w Paryżu "Czy istnieje zmysł przeszkód u niewidomych". Przedtem jednak musi tę pracę przełożyć z języka francuskiego na polski. Podczas pobytu w Warszawie Dolański poznał Wandę Seeger. W niedalekiej przyszłości miała ona zostać jego żoną. Rozdział Xviii W Laskach w małym, gościnnym pokoju, gdzie tymczasowo mieszkał Dolański, było pusto, a nocą przerażająco cicho. Nie mógł przywyknąć jeszcze do nowej sytuacji. Brakowało mu własnych podręczników, rzeczy, a głównie instrumentu, na którym w chwilach trudnych grywał, przerywając dręczące myśli. W tej ciszy zdawało się, że każde, nawet pomyślane, słowo krzyczy. Jednak był zadowolony, że w Zakładzie Niewidomych w Laskach zrozumiano go i zatrudniono, choć tymczasowo i na nie najlepszych warunkach. Pamiętał listy Wandzi, zaczynające się od słów: "Dunuś! Dunusieńku! Skarbie ukochany!" W tej nocnej ciszy wołały każdym napisanym słowem. Zaklinała, że kocha, jest wierna i że pragnie czym prędzej połączyć się z nim i dzielić wspólny los. Chciał tego może jeszcze goręcej niż ona, lecz w ciszy nocnej myśli krzyczały i zda się wymykały z ciasnego pokoju: "Nie możesz założyć rodziny, boś goły jak święty turecki, nie masz dachu nad głową, zarabiasz grosze i to nie wiadomo jak długo". Umęczony bolesnymi rozważaniami wstawał wczesnym rankiem, by przed lekcjami urządzić dłuższy spacer, odświeżyć myśli, uspokoić nerwy. Lekcje prowadził ciepło, wykładał jasno geometrię. Do każdego ucznia podchodził i sprawdzał. Własny aparat do rozwiązywania zadań geometrycznych, jaki wymyślił jeszcze w zakładzie lwowskim, był mu bardzo pomocny. Uczniowie dotykali, sprawdzali i przerabiany materiał stawał się dla nich przystępny, zrozumiały. Pierwszoklasistów na lekcjach muzyki często brał na kolana i prowadził ich rączki po klawiaturze. Każdego muzykalnego ucznia obdarzał miłością ojcowską. Starał się rozbudzić w nim zamiłowanie do muzyki. Zachęcał do wytrwałych ćwiczeń. W przerwach opowiadał dzieciom o swoich podróżach, o szerokim i pięknym świecie, o tym, co niewidomy może robić, że jest takim samym człowiekiem jak każdy inny, że powinien być pogodny, wesoły, zdobyć umiejętność samodzielnego poruszania się, a przede wszystkim pilnie się uczyć. Ile razy przyjeżdżała Wandzia, zabierali dzieci do pobliskiego lasku. Wymyślali im zabawy, pozwalali wdrapywać się na drzewa. Było im razem wesoło i rodzinnie. Coraz większe grono uczniów młodszych i starszych lgnęło do pana Dolańskiego, nowego, światłego nauczyciela, który dobrze uczy, i choć sam jak oni nie widzi, potrafi słowami wymalować piękno przyrody, ptaków, zwierząt i tego wszystkiego, co ludzkie ręce wykonały. Zakład od 1922 roku był stopniowo przenoszony z Warszawy do Lasek, znajdujących się na skraju Puszczy Kampinoskiej, gdzie w szczerym polu, na kilku morgach ofiarowanych przez Antoniego Daszyńskiego, budowano i z latami rozbudowywano nowoczesny zakład dla niewidomych, pod patronatem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, powołanego jeszcze w 1910 roku w Warszawie przez ociemniałą hrabiankę Różę Czacką, kilku ofiarnych fundatorów oraz ociemniałego adwokata Stanisława Bukowieckiego. Wiele osób, zatrudnionych w poszczególnych placówkach opiekuńczych w Warszawie, niechętnie przenosiło się do odległych od stolicy o piętnaście kilometrów Lasek. Dolański, który z zapałem rozpoczął tam pracę i podzielał entuzjazm radujących się rozbudową nowoczesnego zakładu, został poproszony do matki Czackiej. Wiele się o niej mówiło, o jej błyskotliwym umyśle, wrażliwym sercu. Żeby się poświęcić całkowicie niewidomym, w 1918 roku przywdziała habit zakonny i już jako siostra Elżbieta założyła Zgromadzenie Sióstr Elżbietanek Służebnic Krzyża, którego posłannictwem było i jest służenie niewidomym. Przymioty i zasługi tej wyjątkowej osoby sprawiały, że otaczano ją aureolą czci i szacunku. Szedł więc Dolański na audiencję spięty, choć matkę Czacką poznał osobiście w 1923 roku. Nie wiedział, do czego matka Czacka zmierza, więc słuchał w milczeniu, choć korciło go, by zwierzyć się z tego, że chciałby kontynuować badania naukowe rozpoczęte w Paryżu. Milczał w obawie, by z tego powodu nie zrezygnowano z jego nauczycielskiej pracy w Laskach. Matka Czacka, przerywając milczenie, zapytała o wspólnych znajomych w Paryżu, czy utrzymuje kontakty z American Braille Press, z jego generalnym sekretarzem panem Raveraten i z Noelem Hermanem. Wreszcie nieoczekiwanie zapytała: - Czy po tych dwóch miesiącach pobytu w Laskach nie zniechęciło pana jeszcze to niemal klasztorne i surowe życie? - Nie, przewielebna matko. Bardzo kocham swoją pracę, zwłaszcza udzielanie lekcji muzyki. - A czy nie chce pan kontynuować swoich badań naukowych, rozpoczętych w Paryżu? - Niestety. Na badania naukowe nie mam warunków i z pragnień tych muszę na razie zrezygnować - odpowiedział. - A jeżeli stworzymy panu warunki? - Natychmiast z zapałem wziąłbym się do prowadzenia badań. I opowiedział szczegółowo, jak to sobie wyobraża i jakie potrzebne są przyrządy, by stwierdzić, czy u niewidomego istnieje jakiś analizator, który wykrywa przeszkody, czy też go nie ma. Matka Czacka z dużą uwagą słuchała wywodów, a gdy skończył, powiedziała: - Byłaby to wielka szkoda dla nauki i spraw niewidomych, gdyby pan nie dokończył tych badań. Będziemy zadowoleni, jeżeli je pan sfinalizuje u nas, w Laskach. - Gotów byłbym już za miesiąc rozpocząć prace, o ile pomogłaby mi osoba widząca. - A panna Seeger, która odwiedza pana, czy wiąże pan z nią jakieś plany? Zmieszał się, lecz szybko opanował i spokojnie odpowiedział: - Moja matka mówiła: Prawdę mów tylko człowiekowi dobremu, bo zły może ją wykorzystać przeciwko tobie. Nie ukryję prawdy przed wielebną matką. Z panną Wandą Seeger jestem już po słowie i pragniemy się połączyć. - Słyszałam, że jest ewangeliczką. - Była, ale przeszła na wiarę rzymskokatolicką i w najbliższym czasie przystąpi do pierwszej komunii. - Rozumiem. Potem przyjmie sakrament bierzmowania, zaprowadzi przed ołtarz i zabierze z Lasek. - Nie! Przewielebna matko. Z Laskami pragniemy związać się na stałe, panna Seeger też. - Tak? To dobrze, bo głównie w tej sprawie i w sprawie badań naukowych pana, panie magistrze, poprosiłam. Odpowiada pan nam jako światły spraw niewidomych nauczyciel i pragniemy otrzymać pana zgodę na stałą pracę u nas. Dolańskiemu zdawało się, że rosną mu skrzydła, na których chciałby pofrunąć do Musi, do Bukaresztu, a przede wszystkim do Wandy. Wstał, ukłonił się, ucałował podany przez matkę Czacką krzyż i wyszeptał: - Bóg zapłać! Jeszcze chwilę zatrzymała go, zapytała o rodziców, rodzeństwo i mimowolnie o przodków. Zadzwoniła na siostrę Adelę, by wyprowadziła Dolańskiego i sprawdziła, czy nikt nie czeka na audiencję. Na dworze styczniowy wiatr smagał policzki, lecz Dolański nie czuł tego. Pełen radości witał się z oczekującą na niego Wandą, szepcząc: - Chętnie bym cię wycałował, ty moja Wiosenko! - Co się stało? Dawno tak do mnie nie mówiłeś? - Bo myślałem, że los mnie zwiódł, że to tylko halny wiatr przyniósł chwilową odwilż w środku mojej zimy. Teraz wiem, że jesteś Wiosną, która przynosi mi szczęście. Pokój chłopców, w którym chwilowo zamieszkiwał, przekształcił się w pracownię eksperymentalną. Sam, za zgodą Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, zamieszkał w jego siedzibie, w Warszawie przy ul. Polnej 40. Według jego projektu wykonano fotel na szynach i nowy aparat do badań, z ruchomymi częściami, składający się z tarcz: z blachy, kartonu, szkła lub sukna o średnicy od 200 do 500 milimetrów, specjalną maskę na twarz oraz nauszniki. Wandzia, dzieląc jego zapał i chcąc mu pomóc, porzuciła posadę i od lutego zaczęła asystować przy eksperymentach. Byli szczęśliwi. Wciąż mówili o wiośnie, która dla nich nastała. Przygotowywali się do badań naukowych. Błogosławił rozmowę z matką Czacką, od tego bowiem czasu życie zaczęło kroczyć jasną i prostą drogą, prowadzącą do obranego celu. Codziennie wczesnym rankiem w Warszawie przy ul. Polnej wsiadał do omnibusu wraz z Wandzią i jechali do Lasek, prowadząc ożywione rozmowy niby szczęśliwa para zakochanych dwudziestolatków. W Laskach rozstawali się. On szedł do szkoły uczyć, a ona do domu chłopców i w urządzonej tam pracowni rozpoczynała badania, według wskazówek ukochanego. Miała do przebadania czterdziestu dwóch wybranych niewidomych uczniów, podzielonych na trzy grupy eksperymentalne. Przyprowadzała ich codziennie pojedynczo do pracowni, sadzała na fotel i z szybkością sześciu kilometrów na godzinę posuwała fotel po szynach. Szybkość ta, równa normalnemu marszowi, była niezbędna, by odtworzyć naturalną, ruchową sytuację poruszających się niewidomych. Dziwiła się, że niewidomy, siedzący na fotelu, nagle odchylał głowę, kiedy zbliżał się do zawieszonych tarcz. Obserwowała, notowała i po kilkugodzinnych eksperymentach codziennie zdawała relację Włodkowi. Wówczas dawał Wandzie polecenia, by w innych położeniach zawieszała przeszkody. U niewidomego, nawet kiedy siedział na unieruchomionym fotelu, gdy nagle zbliżano ostro do jego twarzy ruchome tarcze, stwierdzano reakcję zawsze tę samą: każdorazowo i w każdej sytuacji wyczuwał muśnięcia. - Gdzie się znajduje analizator zmysłu przeszkód - zastanawiał się Dolański. Na czole? Na policzkach? Nakładał maskę na twarz badanego i, o dziwo, stwierdzał, że i pod nią badany, w momencie zbliżenia tarczy do twarzy, wyczuwa muśnięcia. Jaką drogą docierają sygnały o przeszkodzie? Żyli oboje tymi odkryciami. Dzielili się w listach wrażeniami z Musią i jego rodzicami. Coraz entuzjastyczniej Wanda mówiła o Włodku, zapominając, że rodzina, a zwłaszcza siostra Leokadia, jest do ślepego wrogo nastawiona. Opowiadania te jednak zbliżały osobowość narzeczonego jej rodzicom. Pod koniec lutego pani Felicja ponownie pisała o złym stanie zdrowia ojca. Donosił o tym samym brat Ludwik. Martwili się oboje przedłużającą się chorobą staruszka, ale łudząc się, że wyzdrowieje, kontynuowali eksperymenty. Badanym zatykano uszy i wtedy okazywało się, że nie wyczuwają muśnięć w momencie zbliżania się tarcz. Czyżby zmysł słuchu był jednocześnie analizatorem zmysłu przeszkód? Zbliżano więc do odsłoniętych uszu zupełnie bezszelestnie tarcze o miękkiej fakturze, takiej, na którą słuch nie powinien reagować. A jednak muśnięcia pojawiały się. Dolańskiego to odkrycie całkowicie zafascynowało. Cieszyli się, że w badaniach posuwali się naprzód. Czytał z lektorem dużo literatury z zakresu psychologii i anatomii oraz prace naukowe wybitnych niewidomych, głównie Heleny Keller. Ślub, który w zeszłym roku planowali na marzec, odłożyli do lipca, gdyż pragnęli mieć za sobą ukończone badania i napisaną pracę. Nic poza tym ich nie interesowało. Niestety, w tych radosnych dniach Włodzimierz otrzymał telegram od matki, która zawiadamiała, że trzynastego marca zmarł ojciec. Wiadomość ta jakby zatrzymała czas. W pamięci stanął mu ojciec, jeszcze z Jass, energiczny, surowy, wymagający. Widział siebie w towarzystwie Zosi i Tadzika, jak wymykali się spod jego oka nad rzeczkę. Potem ujrzał się w Bukareszcie i nagle z pola widzenia znika mu ojciec. Widzi tylko matkę, płaczącą, osamotnioną. Ślub, zaplanowany na lipiec, z uwagi na żałobę odłożyli na późniejszy termin. Codziennie od czasu śmierci ojca Włodzimierz prosił Wandę, żeby zdawała mu dokładną relację ze swoich spostrzeżeń wzrokowych. Pragnął odświeżyć w pamięci wszystko, co widział w dzieciństwie. Bał się, by obrazy nie umarły, nie odeszły w mrok, jak ojciec. Z trudem odtwarzał niektóre jego gesty, słowa, wspólne spacery. Nie mógł sobie przypomnieć, o czym i jak mówił trzynastego marca 1910 roku na przyjęciu w rodzinnym domu, wydanym na cześć syna z okazji pierwszego publicznego koncertu w Bukareszcie. Pamiętał tylko, że się cieszył z jego sukcesu, ale czy był kontent? Marzył przecież, by został jak on inżynierem. Już ojcu nie sprawi żadnej radości, pomyślał z żalem. Z częstej zadumy wyrywała go Wanda, a do ożywienia doprowadzała, kiedy zdawała relację z eksperymentów. W maju, w czasie kończących się doświadczeń, stwierdził, że niewidomy, a zwłaszcza nowo ociemniały, który jeszcze ani razu nie nabił sobie guza, chodząc po ślepemu, nie odbiera żadnych bodźców w postaci chłodnego muśnięcia, gdy niespodziewanie zbliża się do przeszkody. Powtarzano kilkakrotnie eksperyment, raz zbliżając domniemaną przeszkodę do twarzy badanego, to podwożąc go na fotelu do rozstawionych przeszkód. Wniosek nasuwał się oczywisty. Niewidomy nie posiada zmysłu przeszkód. Te muśnięcia, to po prostu odruch warunkowy, nabyty w czasie nabijania sobie guzów. Można by je porównać do mrowień na plecach lub stawania włosów, kiedy człowiek przeżywa strach w momencie groźnego niebezpieczeństwa. Intensywnie myśląc o tym, podyktował Wandzie na gorąco końcowy wniosek, wynikający z badań i pogłębionej lektury. Obojętne dotychczas bodźce dźwiękowe, skojarzone z odruchami bezwarunkowymi (zderzenie z przeszkodą), wytworzyły odruchy warunkowe na podstawie istniejącego związku czasowego pomiędzy modyfikacją dźwiękową odbitych fal akustycznych a bezpośrednim zetknięciem się z przeszkodą. Po sformułowaniu tej konkluzji, postanowił napisać od nowa zmodyfikowaną pracę magisterską "Czy istnieje zmysł przeszkód u niewidomych" już jako dysertację doktorską. Pracę tę dyktował Wandzi jak optymistyczny poemat, więc od czasu do czasu musiała powstrzymywać go, przypominając z dokładnością aptekarską notatki robione w czasie eksperymentów oraz z przeczytanej lektury, by właściwie wkomponować je w rozprawę. Był jej wdzięczny za te uwagi, za czujne oczy, za rozwagę. W czerwcu pracę zaniósł do profesora Władysława Witwickiego, kierownika Zakładu Psychologii, który już dziewiątego lipca napisał: "Łaskawy Panie! Pracę Pańską dokładnie przeczytałem. Sądzę, że zawiera poważne i uzasadnione wyniki i może być przyjęta jako praca doktorska. Jednakże dopiero po niezbędnej korekcie." Po odebraniu maszynopisu z Zakładu Psychologii stwierdzili, że tych uwag jest sporo i czeka ich mozolna praca, by dokonać poprawek. Na szczęście były już wakacje i Włodzimierz, wolny od pracy w szkole, mógł całkowicie poświęcić się korekcie swojego, jak żartowała Wanda, poematu. Wolałby wprawdzie z narzeczoną spędzić beztrosko wakacje u Musi lub u Włodzimierza Tokarskiego w Gdyni, lecz najpilniejszą sprawą było sfinalizowanie doktoratu. Po modyfikacji rozprawy zgodnie z uwagami promotora Witwickiego i zwróceniu mu jej we wrześniu, już trzeciego listopada od dziekana Wydziału Humanistycznego otrzymał powiadomienie: "Niniejszym komunikuję, że złożona przez Pana wraz z podaniem o dopuszczenie do egzaminów doktorskich praca pt. "Czy istnieje zmysł przeszkód u niewidomych" - została przyjęta jako praca doktorska. Proszę zatem o porozumienie się z PP Profesorami co do terminu rygorozum. Dziekan O. Halecki." Mieszkał już z powrotem w Laskach, po likwidacji doświadczalnej pracowni. Wandzia powróciła do pracy, przecież musiała z czegoś żyć, więc z jej pomocy nie mógł korzystać i musiał opłacać lektora. Badaniami jego zainteresowały się niektóre instytuty niewidomych na Zachodzie. Ważne to było dla niego, gdyż zbliżał się Pierwszy Światowy Kongres Niewidomych w Nowym Jorku. Zarówno Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi jak i Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego widziały Dolańskiego jako reprezentanta niewidomych polskich na tym Kongresie. Pragnął na Kongres jechać już po doktoracie i dlatego ponad siły pracował, by poskładać wszystkie obowiązujące egzaminy. Chciał, by towarzyszącą mu osobą była Wandzia, lecz jako małżonka. Postanowili więc, że ślub odbędzie się nazajutrz po promocji doktorskiej, przewidzianej na pierwszą połowę marca. Dwudziestego siódmego lutego 1931 roku był po wszystkich egzaminach i czekał na wyznaczenie terminu obrony pracy doktorskiej i promocji. Oczekiwania wypełniali przygotowaniami do ślubu. Pani Felicja od otrzymania po śmierci męża pierwszego listu od panny Wandzi całym sercem pokochała nieznaną jeszcze, przyszłą synową. Osamotniona w dużym, pustym domu, czekała na każdy list od Włodzieńka i jego narzeczonej. Pisywał, że chce ją zabrać do siebie, lecz gdzie. Odkładała więc pragnienie przeniesienia się do syna. Większym jej marzeniem było, by Wandzia, która pokochała Włodka, nie wzgardziła nim i żeby czym prędzej połączyli się. Pamiętała, jak uskarżał się, że żadna panna kaleki nie wybierze na męża. Każdy list od Wandzi usuwał niepokój. Wzmacniał wiarę w jej szczerą miłość. Mimo tej wiary trwała w napięciu, niepewności i kiedy wreszcie otrzymała zaproszenie na ślub syna z Wandzią, wyznaczony na 14 marca 1931 roku, z radości rozpłakała się, szczęśliwa, że doczekała tej wymarzonej chwili. Zawiadamiali także, że w przededniu ślubu odbędzie się na uniwersytecie uroczysta promocja Włodzia i gorąco zapraszali matkę, by przyjechała na te wielkie i ważne w życiu dni. Przyjechać na uroczystości z powodu złego stanu zdrowia nie mogła, więc telegrafowała do pani Kaczmarskiej, żeby ją koniecznie zastąpiła jako przybrana matka Włodzia. Tymczasem w pierwszych dniach marca Włodzimierz przeżywał prawdziwą gehennę. Rodzice Wandzi do ostatniej chwili byli przeciwni jej wyjściu za Włodzimierza. Miał też kłopoty z wyrobieniem wizy do Nowego Jorku. Jednak przy Wandzi był zawsze pogodny i pełen optymizmu. - Wanduś kochana, znów pada śnieg, choć już jest marzec, ale ty jesteś moją nieustającą wiosną, promiennym słońcem wśród mojej nocy. Jak mógł najczulej, przytulał ją do serca. Ta jego miłość i optymizm udzielały się jej i dodawały otuchy. Wierzyła, że dobrze wybrała i coraz żarliwiej kochała jego wewnętrzną wielkość, zbudowaną na szlachetności serca. Była dumna, że będzie kroczyła przez życie u boku takiego mężczyzny. Duma jej wzrastała, kiedy uczestniczyła w promocji, kiedy uczeni składali Włodzimierzowi gratulacje. Wraz z Musią, która przyjechała, żałowały, że nie ma pani Felicji i starały się jak mogły zrekompensować jej nieobecność. Mimo woli Włodzimierz w czasie uroczystości pomyślał o ojcu, o rocznicy jego śmierci. Tak bardzo pragnął dostarczyć mu jak najwięcej radości w życiu, ale kochany tatko nie doczekał tej chwili, która na pewno by go radowała. Z przyczyny tej rocznicy postanowili, że ślub w kościele świętego Michała odbędzie się skromny, a na weselne przyjęcie zaprosili tylko kilka najbliższych osób. Rozdział Xix Tymczasem nowożeńcy opuszczali Warszawę z pięciodniowym opóźnieniem. Urzędniczka w Konsulacie Amerykańskim przez swoje niedbalstwo czy niedopatrzenie niewłaściwie wypełniła dokumenty i Dolańskim odmówiono wizy, przez co Włodzimierz stracił wiele nerwów, zanim wszystko zostało wyjaśnione. Mimo tych przykrości jechali pogodni i z humorem. W Paryżu Dolański pokazał Wandzi swoje kąty z czasów studenckich. Z dumą przedstawił małżonkę profesorowi Henri Pieron, wręczając mu przy okazji kopię swojej dysertacji z prośbą o wydrukowanie. Z Paryża wysłali pozdrowienia do matki, Musi, rodziców Wandzi i ruszyli w dalszą podróż. Na okręcie Wandzia zapadła na chorobę morską i nie było tak, jak przewidywała w liście Musia, że odpoczną na morzu, bo Włodzimierz musiał się dwoić i troić, by podtrzymywać na duchu małżonkę. Pasażerowie podziwiali jego troskliwość i samodzielność. Jeszcze bardziej podziwiany był w Ameryce w gronie niewidomych z różnych stron świata, którzy przybyli na Kongres. Wszechstronna znajomość problematyki spraw niewidomych, historii rozwoju organizacji filantropijnych i samopomocowych, a także wysokie wykształcenie i znajomość języków sprawiło, że był w centrum zainteresowania wśród delegatów. Przy wejściu do sali kongresowej gości witała współorganizatorka Kongresu, ociemniała i niesłysząca pani Helena Keller. Było to ogromne przeżycie dla wszystkich. Znano jej niezwykły życiorys. W niespełna drugim roku życia straciła, po przebytej szkarlatynie, całkowicie wzrok i słuch, dlatego przestała posługiwać się dopiero co poznawaną mową. Mimo tej tragedii, dzięki mądrości rodziców i ogromnemu poświęceniu nauczycielki głuchych panny Anny Sulivan, Helena Keller zaczęła rozumieć pojęcia i stopniowo posługiwać się mową. Zdobyła wyższe wykształcenie, opanowała kilka języków obcych i została wybitną działaczką i rzecznikiem spraw niewidomych. Stała przy wejściu do sali kongresowej z nieodłączną panną Sulivan, która odbierała od delegatów wizytówki i odczytywała je półgłosem. W tym samym czasie pani Helena Keller trzymała delikatnie na jej wargach palce i głośno wymawiała odczytane z warg imię i nazwisko delegata oraz państwo, które reprezentuje. Przy prezentacji Dolańskich dodała jeszcze od siebie: - Podziwiam pana, panie doktorze i gratuluję. Piękny polski kraj powinien być z pana dumny. Oboje małżonkowie byli zafascynowani tym niezwykłym powitaniem i fenomenalną pamięcią witającej, która spośród delegatów trzydziestu siedmiu państw zapamiętała takie szczegóły o Dolańskim. Zawsze elokwentny, ledwo wykrztusił słowa podziękowania i wyrazy głębokiego szacunku. W czasie plenarnego posiedzenia z dużym uznaniem został przyjęty, wygłoszony na Kongresie przez delegata z dalekiej Polski referat opatrzony tytułem "Historyczny rozwój przyborów szkolnych dla niewidomych". Włodzimierz, słuchając oklasków, szeptał do Wandzi: - Te brawa są też i dla ciebie, kochana. Referaty, dyskusje oficjalne i kuluarowe, zwiedzanie instytutów dla niewidomych, warsztatów pracy, drukarń i redakcji czasopism brajlowskich, wszystko to potwierdzało, że niewidomi mogą wiele zdziałać, jeżeli znajdą zrozumienie i poparcie społeczeństwa oraz jeżeli nie będą czekać z założonymi rękami. Dolański myślał o tym wszystkim. Pod koniec obrad zaproponował powołanie międzynarodowej organizacji niewidomych o zasięgu światowym, w celu wzmocnienia szeregów i zgromadzenia sił do wspólnej humanitarnej walki o ich losy. Wniosek został przyjęty jednomyślnie i przekazany komitetowi organizacyjnemu I Kongresu Niewidomych do wcielenia w życie. Dolańskiego najbardziej interesowało kształcenie niewidomych i szerzenie powszechnej oświaty. Ubolewał nad tym, że żywot jego pisma brajlowskiego "Pochodnia" trwał w Polsce tak krótko. Obecność w Ameryce postanowił wykorzystać do zdobycia w American Braille Press maszyn brajlowskich do uruchomienia w Polsce drukarni tłoczącej książki i czasopisma brajlowskie z prawdziwego zdarzenia. Po rozmowach z panem Nelsonem Cromwellem otrzymał obietnicę, że American Braille Press przekaże dla Polski w darze maszyny drukarskie pod warunkiem, że Dolański uruchomi drukarnię i w pełni maszyny wykorzysta. Był zadowolony z załatwienia tej ważnej sprawy i z nawiązania licznych kontaktów z wybitnymi działaczami ruchu niewidomych wielu krajów. Wracali z Ameryki razem tylko do Paryża. Obiecane przez dyrektora American Braille Press Nelsona Cromwella maszyny do brajlowskiej drukarni wymagały, by sprawę tę szczegółowo omówić w sekcji paryskiej. - Zostaniesz w Paryżu przez trzy miesiące, kochana moja - mówił Włodzimierz do żony - dla naszego wspólnego dobra i dobra polskich niewidomych. Już w pociągu żałował, że nie ma ze sobą maszyny do pisania, bo pragnął z podróży wysłać list do Wandzi. Z Lasek słał prawie codziennie długie epistoły, a miał o czym pisać. Wszyscy w Laskach byli zainteresowani przebiegiem Kongresu, więc musiał referować, a nawet wygłaszać prelekcje. Cieszono się, że wniosek polskiego delegata w sprawie powołania międzynarodowej organizacji niewidomych został zatwierdzony. Matka Czacka była szczególnie wdzięczna Dolańskiemu za to, że udało mu się otrzymać w darze od Cromwella maszyny drukarskie. Była orędowniczką nauczania wszystkich niewidomych pisma brajlowskiego. Ona pierwsza, jeszcze pod zaborem rosyjskim w Warszawie, wprowadziła do szkoły niewidomych pismo Braille;a. Sama też przystosowała ten alfabet do alfabetu polskiego. Popierała więc starania Dolańskiego o uruchomienie w Polsce drukarni brajlowskiej z prawdziwego zdarzenia. Widziała go też jako byłego pierwszego redaktora "Pochodni" na stanowisku dyrektora takiej drukarni. Dała więc Dolańskiemu pełną swobodę działania. W Laskach z zamyślenia wyrwał go zaprzyjaźniony widzący nauczyciel pan Leon Krauze, który przyniósł list od Wandzi z Paryża. - Przeczytaj przyjacielu, bo mi tęskno za każdym jej słowem - prosił Włodzimierz. Wandzia donosiła, że chodzi już na kurs języka francuskiego i codziennie poznaje tajniki drukarni brajlowskiej. Napisała zdanie, by się tylko mąż domyślił sensu: Dusieńku kochany! Bądź spokojny o moje zdrowie, gdyż jestem po badaniach lekarskich i znam przyczynę mojej chwilowej niedyspozycji. Mogę cię tylko poinformować, że oczekuję tego, czego zawsze życzyłeś swojemu ojcu w dniu jego imienin. - Zostanę wkrótce ojcem. Już nim jestem. Spełni się moje długo oczekiwane pragnienie, choć ojciec tego nie doczekał, ale doczeka się matusia moja. Uszczęśliwiony przyjął gratulacje od pana Leona, lecz poprosił o zachowanie tej wiadomości na razie w tajemnicy, aż do powrotu żony. Do końca dnia chodził oszołomiony. Rozpierała go radość i duma. Zapragnął całować żonę, matkę jego dziecka. Wziąć ją na ręce, zawirować i nosić przytuloną, jak bezcenny skarb. Tymczasem ta ogromna odległość nawet nie dawała szans na porozmawianie, choćby telefoniczne. Napisał żarliwy, pełen gorących uczuć list, w którym zaklinał na wszystkie świętości, by uważała na siebie. Do późnej nocy nie nadchodził sen, więc sięgnął po plastelinę, przeznaczoną dla uczniów do zajęć geometrycznych i zaczął modelować własny przyszły dom. Widział go w otoczeniu ogrodu, z dużym salonem na parterze, wypełnionym od wschodu do zachodu promieniami słonecznymi, i sześcioma pokojami na piętrze, a w suterenie kuchnią, spiżarniami i pralnią. Od dnia, w którym otrzymał od żony dobrą nowinę, dwoił się i troił, żeby jak najprędzej stworzyć warunki do uruchomienia drukarni. Docierał do wpływowych osób, wśród nich do ambasadorowej Chłapowskiej. Przekonywał, agitował, argumentował, że w krajach zachodnich już od końca XIX wieku wychodzą dla niewidomych czasopisma brajlowskie, a tylko Polska tkwi na tym polu zapóźniona. Przekonana żarliwą argumentacją ambasadorowa wręczyła mu rekomendujący list, umożliwiający audiencję u premiera rządu polskiego Aleksandra Prystora. Wszystko było już na dobrej drodze. Uzyskał od prezydenta Poznania budynek ośmiopokojowy na urządzenie w nim drukarni, o czym donosił z radością panu Nelsonowi Cromwellowi. Równocześnie pisał do żony, że wkrótce przyjedzie do Paryża po odbiór maszyn. Niestety, rozpoczęły się walki frakcyjne o lokalizację drukarni; ma być w Poznaniu, czy Warszawie. Ma podlegać Ministerstwu Opieki Społecznej, Ministerstwu Oświaty, czy Towarzystwu Opieki nad Ociemniałymi, na co nie wyrażał zgody generalny sekretarz sekcji paryskiej Raverat. Gryzł się tym wszystkim Dolański, nie chcąc, by cała praca jego i Wandy poszła na marne. Wiedział skądinąd, że panowie Kępiński i Tyszkiewicz sieją intrygi przeciwko niemu, zmierzając do tego, by nie został kierownikiem drukarni. Kiedy wreszcie zapadła decyzja "silniejszych", by ulokować drukarnię brajlowską nie w Poznaniu, lecz w Warszawie, przy ulicy Zygmuntowskiej na Pradze, w barakach będących siedzibą Towarzystwa Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny, działającego pod nazwą "Latarnia", Dolański z honorem wycofał się. Cierpiał jednak, zgorzkniał wewnętrznie, bo dla idei stworzenia samodzielnej drukarni brajlowskiej, a nie w połączeniu z "Latarnią", poświęcił nie tylko własny czas, lecz i czas żony, a także rozstanie z nią w najważniejszym i najpiękniejszym okresie ich życia. Pełen niepokoju witał Wandę na dworcu lwowskim 20 września w towarzystwie Musi i matki, która nareszcie przyjechała z Bukaresztu, stęskniona, by zobaczyć się ze wszystkimi. Długo oczekiwane poznanie było miłe, bo synowa okazała się bardziej urocza niż na zdjęciu i jeszcze serdeczniejsza niż w listach. Po kilku dniach pobytu w Sokalu u Zosi i we Lwowie u Musi z żalem rozstawali się z matką, która jeszcze pozostała u córki. Zgodnie z jej przestrogami uważali bardzo. Włodzimierz nie pozwalał, by Wandzia cokolwiek ciężkiego dźwigała. Mimo gorących zaprosin Musi, by na święta Bożego Narodzenia przyjechali do niej, zostali na miejscu, obawiając się niewygód w podróży. Włodzimierz żył nie narodzonym jeszcze dzieckiem i czuwał aż do przesady nad zdrowiem żony. Mimo tej troskliwości, nazajutrz po Nowym Roku Wanda, w czasie sprzątania mieszkania, nieporęcznie dźwignęła wiadro z wodą i nagle poczuła bóle porodowe. Wezwany lekarz nie mógł zapobiec nieszczęściu i 3 stycznia 1932 roku Wandzia przedwcześnie urodziła bliźniaki. Spojrzała na te swoje maleństwa i przeczuwając najgorsze, słabym głosem prosiła: - Chrzcijcie je, natychmiast ochrzcijcie. Wezwany kapelan zakładowy nadał dziewczynce imię Teresa, a chłopczykowi Antoni. W kilkanaście minut po urodzeniu przestała żyć córeczka, a nieco później zmarł synek. Wandą wstrząsał gwałtowny szloch, bo wiedziała, jak bardzo Włodzimierz pragnął zostać ojcem. Tymczasem on nieświadomy tego, co się dzieje, dlaczego żona rozpacza, wszedł do pokoju i nasłuchiwał. Był przekonany, że słyszy słabe kwilenie dzieci, a gdy doprowadzony przez lekarza, dotknął ich główek i pod palcami poczuł stygnące, nieruchome ciałka, zdawało mu się, że ziemia pod nogami zapada się, że okrutny los znów go powala. Nie wiadomo dlaczego stanął mu przed oczyma sen, w którym przyprowadził ojcu synów, lecz to nie byli jego synowie, ale dzieci niewidome, i ojciec odwrócił się od niego zagniewany. Czyżby gniew ojca z powodu wzięcia torby myśliwskiej wciąż trwał? Czyżbym jeszcze nie odpokutował? Łkanie żony wzmogło się i to wyrwało go z irracjonalnego zamyślenia. Podszedł do cierpiącej, głaskał delikatnie po ramieniu. Zcałowywał płynące z oczu łzy. Rozdział Xx Kiedy Dolański zziębniętą Wandę odciągnął od mogiłki i prosił, by wracali do domu, mówiła: - Chcę leżeć obok nich. Przyrzeknij, że mnie tu pochowasz. - Co ty, Wanduś! I ty chcesz mnie opuścić. Jesteś jeszcze młoda, możesz niejedno dziecko urodzić. I Bóg da, będziesz matką żywych. Te słowa pocieszenia wywołały bolesny skurcz serca. Dowiedziała się w czasie dwumiesięcznego pobytu w klinice, że to nieszczęśliwe i powikłane poronienie uczyniło ją bezpłodną. Przyrzekli sobie zawsze mówić prawdę. Jednak ukrywała ten wyrok, by nie zadać mężowi dodatkowego bólu. Ich powroty z cmentarza obserwował wychowawca chłopców i współorganizator warsztatów szkoleniowych Henryk Ruszczyc. Przyjaźnił się z Dolańskim od paru lat, bo już w 1929 roku przez dwa miesiące był jego lektorem, kiedy Dolański przygotowywał się do uzupełniających egzaminów magisterskich. Podziwiał wówczas jego błyskotliwą inteligencję, wysoką kulturę, poczucie humoru, a przede wszystkim wszechstronną znajomość problematyki spraw niewidomych oraz upór, z jakim dążył do wytyczonego celu. Zastanawiał się, jak pocieszyć go w smutku i pobudzić do ponownego aktywnego działania. Dolański po śmierci dzieci przestał odpisywać na listy nawet najbliższych. Kontakt w tym okresie był z nim trudny, więc Ruszczyc szukał takiej formy, która pobudziłaby zainteresowanie Dolańskiego. Ukłonił się i zagadnął: - Mam dla państwa, jak sądzę, dobrą wiadomość. Zatrzymali się. Byli blisko domu chłopców, w którym mieszkali kątem. Pani Wanda poprosiła, by zechciał na chwilę do nich wstąpić. Kiedy weszli do pokoju, Ruszczyc zauważył: - Macie tu państwo ciasno i niewygodnie, a parcela zarasta chwastami. Panie Włodzimierzu mam wiadomość. Jest do nabycia tanio cegła na budowę domu. Ruszczyc nawet nie domyślał się, jakich dotknął strun duszy Dolańskiego. Tkwiące w nim od lat pragnienie postawienia domu było tak silne, że myśl o tym zawsze wywoływała przyśpieszone bicia serca. Ale tym razem zrezygnowany podszedł do półki, gdzie stał wymodelowany przez niego z plasteliny domek i postawił go na stole. Ruszczyc przyglądał się z zainteresowaniem misternie wykonanemu modelowi i powiedział z przekonaniem: - Kto ma w swej żarliwej wyobraźni taki dom, będzie go miał na ziemi laskowskiej. Nieprawda pani Wandziu? Chciała odrzec, że prędzej będzie ich stać na grobowiec, lecz spojrzała na męża, który pieszczotliwie dotykał modelu, i powiedziała: - Mój pobyt w Paryżu i w klinice dużo nas kosztował i choć są to najgorętsze marzenia męża i moje, na razie na żaden zakup pozwolić sobie nie możemy. Dolańskiego ucieszyło powiedzenie Wandy - marzenia męża i moje - bo wyczuł w tych słowach nutę niewygasłej nadziei. Sygnaturka z kaplicy wzywała na wieczorne nabożeństwo, więc gość szybko pożegnał gospodarzy. Kto rzuca słowa nadziei, ten rozprasza pesymizm, obala zwątpienie, przywraca wiarę i pobudza siły do nowego działania. Gdzieś wysoko w obłokach śpiewał skowronek, zapowiadając na długo słoneczną pogodę. W jakiś czas później na parceli Dolańskich uwijali się jednak robotnicy, oczyszczając teren pod budowę. Przed przystąpieniem do kopania fundamentów fachowcy nie bardzo wierzyli, że plan domu dokładnie przemyślał ociemniały i jednoręki człowiek, że tak dokładnie wszystko wyliczył. Niejeden inżynier mógłby pozazdrościć. Dużym świętem dla Dolańskich był dzień, w którym matka Czacka przybyła na parcelę, by pierwszą cegłę położyć, jako kamień węgielny pod ich, jak go nazwała, "Domek Boży". Marzenie Dolańskiego nabierało realnych kształtów, choć czasami zdawało się, że nie zostanie spełnione do końca. W kraju rosła drożyzna. Kryzys obejmował całą Europę, dawał się wszystkim we znaki. Zwalniano z pracy nauczycieli. Obawiał się, że i jego spotka taki los. Przygotowywał się do kwalifikacyjnych egzaminów, obowiązujących nauczycieli pracujących w szkolnictwie specjalnym. Miał również dużo pracy związanej z badaniami z psychologii niewidomych, do których stale zachęcał i ponaglał profesor Władysław Witwicki. Powrócił do kontaktów korespondencyjnych z uczonymi za granicą. Wszystko to pochłaniało dużo czasu, a trzeba było jeszcze dodatkowo zarabiać, by wykupywać weksle i dokupywać brakujące do budowy materiały. Pracował razem z Wandą nad przekładem z francuskiego na polski brajlowskiej muzykografii, gdyż złe tłumaczenie pani Lilpopowej z Krakowa nie nadawało się do publikacji. Nie wiedzieli już, jak wszystkiemu podołać, a tu jeszcze trzeba było doglądać ludzi na budowie. Na sierpień przyjechała Musia i ten obowiązek z radością w części przyjęła na siebie. Rok szkolny rozpoczynał się w Laskach ciężko. Kwestowanie sióstr na rzecz Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi przyniosło plon mizerny. Społeczeństwo nękane kryzysem nie było czułe na los biednych i akcja charytatywna, która dotychczas pokrywała przeważnie koszty utrzymania niewidomych dzieci, prawie całkowicie zawiodła. Narastał jeszcze jeden dramatyczny problem. Niewidomi, którzy wyuczyli się zawodu w zakładach specjalnych: lwowskim, wileńskim, bydgoskim, a także laskowskim, nie mogli znaleźć pracy. Nikt nie potrzebował szczotkarzy czy koszykarzy, a warsztaty, organizowane przy nielicznych regionalnych związkach niewidomych, stawały się nierentowne, bo nie było nabywców na towar. Sytuacja ekonomiczna sprawiała, że niewidomi nawet po wyuczeniu zawodu wracali pod kościoły, by utrzymywać się z jałmużny. Wiedział o tym wszystkim Dolański. Miał rozliczne kontakty z działaczami regionalnych związków niewidomych, grupką niewidomych nauczycieli szkół specjalnych oraz absolwentami tych szkół, zwłaszcza nie mogącymi otrzymać zatrudnienia. Zwracali się do niego o radę, pomoc czy interwencję. Był bezsilny i cierpiał zwłaszcza wówczas, kiedy niewidomi muzycy prosili, by pomógł im w znalezieniu pracy. Nie chcieli grywać po podwórkach i jarmarkach. Dolańscy byli jakby sublokatorami uczniów, mieszkających na piętrze. Zapewne takie sąsiedztwo chłopcom przeszkadzało. Musieli zachowywać się grzecznie, przestrzegać wieczorami ciszy. Jeden z nich, żeby wykurzyć sąsiadów, systematycznie, niemal codziennie, znienacka, walił pięściami w drzwi i uciekał. W takich koczowniczych warunkach gnieździli się jeszcze rok. Tu Dolański, doktor psychologii, przygotowywał się do lekcji z propedeutyki filozofii, geometrii i muzyki. Pracował z lektorem lub z żoną nad materiałem naukowym. Studiował korespondencję od delegatów z pierwszego kongresu nowojorskiego, by przygotować się do następnego. Odpowiadał na listy bliskich, dzielił ich radości i smutki, a także przeżywał dramaty. Takim dramatem wiosną 1933 roku była dla nich wiadomość od Musi, że po przejściu choroby ma sparaliżowaną prawą stronę ciała. Drżeli o jej los i życie. Pisali listy do znajomych lekarzy, prosząc o pomoc. Na szczęście paraliż cofnął się. Kiedy w grudniu tego samego roku, zmęczeni, nareszcie mogli wprowadzić się do swojego domku, choć jeszcze niedostatecznie wyposażonego, z radości płakali. Na uroczyste poświęcenie domu zaprosili najbliższych przyjaciół, by dzielili ich szczęście. Było wśród nich kilku niewidomych uczniów, którzy z własnej ochoty pomagali w pracach porządkowych. Mógł wreszcie ze Lwowa od Musi sprowadzić swoje rzeczy, liczne pamiątki, a przede wszystkim fortepian, bez którego czuł się jak bez rąk. Willowy domek państwa Dolańskich, stojący właściwie na pograniczu Lasek i Izabelina, skupiał uwagę przechodniów charakterystyczną architekturą. Podziwiano pomysłowość i ogromną wyobraźnię ociemniałego, a także zdolności inżynierskie. To dokonanie dało Dolańskiemu bodziec do prowadzenia z uczniami doświadczalnych zajęć manualnych w celu rozwijania wyobraźni przestrzennej. Z plasteliny kazał wykonywać wałeczki. A potem robić różne figurki i bryły geometryczne. W czasie tych czynności opowiadał im o swoich samodzielnych podróżach. O tym, jak bardzo przydatna jest orientacja przestrzenna i jak niewiele ludzie wiedzą o wyobraźni niewidomego. Słuchali tych poglądowych lekcji z zainteresowaniem i podnieceniem. Każdy pragnął w życiu stać się wartościową i niezależną jednostką. Chętnie też wybierali się ze swoim profesorem na spacery po terenie laskowskim. Chciał im wykazać, że niewidomy za pomocą laski może swobodnie poruszać się, o ile wyrobi sobie orientację przestrzenną. Ci, którzy już samodzielnie się poruszali, w nagrodę mogli odwiedzić pana Dolańskiego w domu. Odwiedziny te dostarczały im wiele emocji. Do rodziców mieli daleko, więc rozładowywały ich tęsknotę za domem rodzinnym. Dolański lubił śmiałych i ciekawych wszystkiego chłopców: Modesta, Jurka, a przede wszystkim dociekliwego Adolfa, który przy każdych odwiedzinach zadawał dziesiątki pytań. Najbardziej był zafascynowany elektrycznym zamkiem przy furtce, który po naciśnięciu przez chwilę brzęczał i furtka automatycznie się otwierała. Nie słyszał jeszcze o takim urządzeniu. Prawdziwymi jednak pupilami Dolańskiego byli uczniowie muzyki: Stefcia, Marian, a zwłaszcza Edwin, który przypominał mu z zakładu lwowskiego uzdolnionego muzycznie Waldusia. Chłopca tego chciał wykształcić muzycznie, by szedł w jego ślady. Niestety, Walduś podczas wojny w 1914 roku zginął od zbłąkanej kuli. W dniu urodzin, po raz pierwszy obchodzonych w "Domku Bożym", tuż po obiedzie przyszła młodzież szkolna z kwiatami i z życzeniami dla zacnego i szanownego doktora Dolańskiego. Wieczorem zaczęli schodzić się zaproszeni dorośli goście, wśród nich: Leon Krauze, Henryk Ruszczyc i niewidomi nauczyciele: Włodzimierz Bielajew z żoną, Leon Lech (wzrok i nogę stracił w czasie wojny od miny) oraz Józef Buczkowski, serdeczny przyjaciel Włodzimierza, który jako wykwalifikowany nauczyciel utracił tragicznie wzrok przed pięcioma laty. Do Lasek przyjechał na przeszkolenie i już tu został. Z Warszawy dotarła jeszcze wielbicielka jubilata panna Sabinka Kalińska, nauczycielka po szkole pedagogicznej, bezrobotna. W saloniku zrobiło się gwarno. W czasie podwieczorku pani Wanda pilnowała, by nikomu niczego nie brakowało, a zwłaszcza gościom niewidomym, którym pełne talerzyki podsuwała pod rękę. Wieczór umilił koncert. Włodzimierz Bielajew grał na skrzypcach, z akompaniamentem niewidomej uczennicy Stefci Skibówny, po czym Dolański zagrał dwa utwory z repertuaru z okresu swojej świetnej kariery pianistycznej. Czas upływał w miłej i serdecznej atmosferze wzajemnej życzliwości. Cieszyła się pani Felicja, że jej syn ma tylu przyjaciół. Dyskusja nad powołaniem samorządowego zrzeszenia niewidomych w Polsce na urodzinach Dolańskiego nie była pojedynczym i przypadkowym epizodem. Toczyła się w różnych skupiskach niewidomych od wielu już lat. Coraz bardziej przybierała ostre formy walki. Z biegiem lat zdobywała zwolenników, ale też wielu przeciwników. Może dlatego nie udało się do końca istnienia Drugiej Rzeczypospolitej powołać ogólnopolskiej organizacji niewidomych. W "Domku Bożym" goście zbierali się nie tylko w dniu urodzin Dolańskiego, ale także z wielu różnych okazji, więc często było wesoło i odświętnie. Pani Wandzia chętnie gościła u siebie krewnych, przyjaciół, a także młodzież szkolną. Chłopcy starszych klas uwielbiali rozumną i dobrą małżonkę ich profesora. Niejeden w skrytości ducha zazdrościł mu takiej towarzyszki życia. Z ochotą pomagali jej wiosną w ogrodzie przy robieniu grządek, pielęgnacji drzew i krzewów owocowych. W ciepłe dni pani Wanda często czytała mężowi w ogrodzie. Wtedy dosiadały się do nich obie matki. Pani Felicja nawet nie przypuszczała, że jej syn tak dużo osiągnie w życiu. Martwiło ją tylko to, że od paru lat cierpił na bóle głowy i bezsenność. Kiedy zbliżały się wakacje, namawiała: - Wyjedźcie dzieci do Gdyni, gdy was zaprasza Tokarski. Kąpiele morskie i świeże powietrze, nasycone jodem, na pewno pomoże Włodzinkowi na tę uciążliwą bezsenność. Planowali więc ten wyjazd i cieszyli się, że odpoczną od codziennych obowiązków służbowych. Tymczasem Musia zaczęła poważnie niedomagać i nie można było w takiej sytuacji zostawić starszych pań tylko z Celinką. W Laskach wyludniło się. Młodzież i dzieci rozjechały się na wakacje do domów. Wyjechał też Dolański do Gdyni i w "Bożym Domku" zapanowała cisza, lecz nie spokój. Celinka, ilekroć wracała ze wsi, lamentowała: - Olaboga! Chłopi mówią, że będzie wojna. A nasz pan wyjechał... I Wandzia musiała uspokajać obie wystraszone staruszki. Ale w głębi duszy z niepokojem oczekiwała listu od męża. Wiedziała, że w Gdańsku Niemcy zachowują się coraz bezczelniej. Toteż kiedy otrzymała wiadomość od Dusieńka, że wraca już 5 sierpnia, a nie jak planował pod koniec wakacji, uspokoiła się, bo chciała go mieć przy sobie w tym niespokojnym czasie. Włodzimierz, wiedząc, co się dzieje na Wybrzeżu, a zwłaszcza w Gdańsku, pragnął czym prędzej być przy Wandzi. Żal mu było opuszczać kuzynostwo, kojący szum morza, piski mew i odgłosy syren okrętów wpływających do polskiego portu w Gdyni. W pociągu zauważył, że nie tylko on jest niespokojny, lecz i pasażerowie podminowani, jakby nie siedzieli na wygodnych ławkach, ale już w okopach, w oczekiwaniu na atak wroga. I nastąpił 1 września atak piracki, bez wypowiedzenia wojny, i wstrząsnął całym narodem polskim. W radio co chwila przerywano program. Spiker podawał specjalne komunikaty, poprzedzane słowami: "Uwaga! Uwaga! Nadchodzi". W Warszawie wyły syreny, a z nieba spadały pierwsze bomby, zrzucane przez niemieckie samoloty. Detonacje i kanonada artylerii przeciwlotniczej ponurym echem dochodziły aż do odległych Lasek. Przy tym przerażającym akompaniamencie, w pierwszym dniu wojny w "Bożym Domku" dogorywała pani Józefa Kaczmarska, kochana Musia, druga matka Dolańskiego. Rozdział Xxi W pogodny, słoneczny dzień dwie niewiasty, matka i żona, patrzyły na pogrążonego w smutku Włodzimierza. Stał nad świeżą mogiłą Musi pochowanej obok jego bliźniąt. Musi, która ponad dwadzieścia lat służyła mu wzrokiem i sercem. Umilkły modły, oddalili się żałobnicy, a on wciąż nie miał siły odejść. Myślami był z nią w tamtych, najtrudniejszych dla niego chłopięcych latach, oddalony od rodziców, wśród obcych, szukający w mrokach tropu do życia. I wtedy ona podała mu matczyną dłoń i zaprowadziła pod swój dach. Nabożną ciszę nagle przerwał warkot niemieckich samolotów i jazgot pokładowych karabinów maszynowych. Ukryli się między grobami, a gdy eskadra samolotów oddaliła się, chyłkiem wracali do "Bożego Domku", podtrzymując opadającą z sił panią Felicję. Życie w zakładzie zamarło. Dzieci z domów rodzinnych po wakacjach nie zdążyły powrócić. Garstka młodzieży, która lato spędzała w Laskach, gdyż nie miała dokąd wyjechać, wraz z grupą zakonnic została ewakuowana do ośrodka Towarzystwa w Żułowie. Nieobecny był zarząd Towarzystwa z matką Czacką na czele, która przebywała w Warszawie, zatrzymując się w domu Towarzystwa przy ulicy Wolności 4. To wyludnienie sprawiło, że nikt Dolańskim nie składał kondolencji. Wiadomości w radio, zawierające coraz tragiczniejsze informacje z frontu, przygnębiały wszystkich. Niemieckie wojska okrążały Warszawę. Włodzimierz wciąż słuchał informacji z Londynu. Pocieszał jak mógł swoje panie, lecz najgorętsze zapewnienia i zaklinania nie mogły ich uspokoić, gdy natarcie wojsk hitlerowskich objęło i Laski, które od 17 do 21 września stały się polem walki. Generał Kutrzeba bohatersko stawiał czoła przeważającym siłom wroga. "Boży Domek" drżał w posadach. Cała czwórka, siedząca w piwnicy z trwogą nasłuchiwała, czy dom ich nie runie i nie zostaną zasypani. W krótkich przerwach między walkami Celinka wychodziła na zewnątrz i wracając lamentowała. Przy każdym nowym natarciu i strzelaninie pani Felicja modliła się, by ocalał dom syna, pobudowany tak wielkim wyrzeczeniem i ciężką pracą. O tym samym myślał Dolański; jego dom był przecież widocznym znakiem, że ociemniałego tak jak każdego zdrowego, o ile otrzyma pracę, stać na stworzenie własnego ogniska rodzinnego. Ale milczał, bo nie czas było mówić w gorących dniach o sprawach osobistych. W tym pamiętnym wrześniu rozpadały się domy i miasta. Na ziemi polskiej wyrastały żołnierskie mogiły. Zniszczonych zostało ponad siedemdziesiąt procent budynków zakładu w Laskach. Pod gruzami domu Towarzystwa w Warszawie zginęło kilka osób. Matka Czacka po bombardowaniu wróciła do Lasek ze złamaną ręką i bez jednego oka, które straciła od odłamka. Kiedy 27 września nastąpiła kapitulacja Warszawy, ucichła kanonada artyleryjska, ustały naloty, cisza, jaka zapanowała na niebie i ziemi, nie przyniosła ukojenia, lecz powszechną rozpacz, trwogę i niepewność jutra. Matka Czacka, mimo niedyspozycji, podtrzymywała na duchu garstkę sióstr zakonnych, które zostały w Laskach i część administracji, dopingując do usuwania gruzów, porządkowania terenu i naprawiania dachów. Krzątała się między pracującymi. W laskowskim szpitaliku przebywało ośmiu ociemniałych żołnierzy i pięciu cywilów, którzy przygotowywali się do życia w nowych dla nich warunkach. Do pracy nad nimi włączyli się głównie niewidomi nauczyciele, a wśród nich najbardziej doświadczony Włodzimierz Dolański. Uczono ich brajla i chodzenia z laską, czytano książki. Kontakty z nowo ociemniałymi były trudne i bolesne. Wracał więc Dolański do domu wyczerpany, no bo jak ich pocieszać, myślał. W tych ciężkich dniach nowym zmartwieniem Dolańskich była nieoczekiwana choroba pani Felicji. Czy to z tęsknoty za Zosią i Ludwisiem, z którymi zobaczyć się nie mogła, ani niczego o nich się dowiedzieć, bo korespondencja została przerwana, czy wskutek przeziębienia w ogrodzie, przy zbieraniu jabłek, nagle dostała wysokiej gorączki i zaczęła mówić bez związku: - To już sobie, dzieci, pójdę... Wandzia patrzyła na dogorywającą osiemdziesięcioletnią kobietę z głęboką czcią i żalem. W pamięci stanęła jej treść pierwszego listu pani Felicji, serdecznego, życzliwego, jakby pisanego do ukochanej, rodzonej córki, a nie przyszłej synowej, i pierwsze czułe spotkanie we Lwowie, i te spoglądające matczyne oczy, pytające: Czy szczerze kochasz mego syna? I przeżyte lata pod wspólnym dachem w "Bożym Domku", gdzie zawsze trzymała jej stronę, a nie syna. Odczuwała, że jest bardziej kochana przez nią niż przez rodzoną matkę. 14 października 1939 roku obok grobów bliźniąt i Musi kopano już następny, dla pani Felicji Dolańskiej z domu Włodek. Rosły więc na cmentarzu laskowskim mogiły Dolańskich, a w "Bożym Domku" zamieszkała pustka. Odejście w tak krótkim czasie obu matek bardzo Włodzimierza przygnębiło. Z trudem znosił pustkę i ciszę. Powróciły natarczywe bóle głowy, a wraz z nimi uciążliwa bezsenność, w czasie której dręczyły go obsesyjne myśli, nie tylko o zmarłych. Wstawał po takich nocach prawie nieprzytomny. Z mniejszą aktywnością podejmował obowiązki. Wanda, widząc stan jego ducha, niepokoiła się i szukała sposobu, by przywrócić równowagę psychiczną męża. Wyciągała go do kaplicy na codzienne poranne nabożeństwo, ale tu modlitwa konspiracyjna, o przywrócenie wolności ojczyźnie, wyzwalała w nim dodatkowy ból. Ostro uświadamiał sobie tragiczne położenie kraju, a przy tym sytuację niewidomych i własną. Nie wiedział, czy zakład będzie mógł podjąć normalną działalność czy też okupant tego zabroni. Pamiętał jak w 1914 roku we Lwowie, po wkroczeniu wojsk carskich, zakazano nauczania w Zakładzie Ciemnych. Wiadomości dochodzące z Warszawy o pierwszych drakońskich zarządzeniach zapowiadały nie tylko normalną w czasie wojny okupację, lecz faszystowski terror wobec ludności. Kara śmierci groziła między innymi tym, którzy, zgodnie z zarządzeniem okupanta, nie oddaliby radioodbiorników. Nie podporządkował się temu i konspiracyjnie słuchał Londynu. Audycje te podtrzymywały nadzieję, którą w wielkiej tajemnicy dzielił się z Leonem Lechem i Józefem Buczkowskim - nauczycielem, który do Lasek wrócił w pierwszych miesiącach okupacji z Łodzi, gdzie od września miał pracować w szkole dla niewidomych, budowanej od 1936 roku z inicjatywy Łódzkiej Rodziny Radiowej, stowarzyszenia społecznego powstałego pięć lat wcześniej. W Laskach do pełnego, aktywnego działania doszło na początku 1940 roku, kiedy z Żulina do zakładu powróciła niewidoma męska młodzież i część sióstr zakonnych. W jako tako odremontowanych budynkach szkolnych i warsztatach rozpoczęła się, bardzo ograniczona okupacyjnymi zarządzeniami, nauka na poziomie szkoły podstawowej. Istniejące przed wojną gimnazjum zostało zawieszone, nauczano jedynie zawodu. Powstała więc myśl, żeby ze zdolniejszymi realizować program gimnazjalny w tajnych kompletach. Dolańskiego pociągała praca konspiracyjna. Do lekcji z historii i filozofii przygotowywał się z Wandą starannie. Zajęcia prowadził ciekawie, podtrzymując młodzież na duchu i wzmacniając postawy patriotyczne. Biednie żyło się Dolańskim, lecz mimo to od czasu do czasu chętnie u siebie gościli tych, którzy zaglądali do "Bożego Domku", a zwłaszcza ucznia Edwina Kowalika. Udzielane mu lekcje gry na fortepianie były dla Dolańskiego jaśniejszymi chwilami w ponurych dniach okupacyjnych. Od pierwszego dnia był jego pupilkiem. Cieszył się, że uczeń rozwija się muzycznie, że zdobywa coraz sprawniejszą technikę i wzbogaca interpretację. Wszelkie zgromadzenia były zagrożone surową karą, nawet karą śmierci, więc żeby zachować ostrożność i nie zwracać uwagi pojedynczo, co jakiś czas naciskano guzik domofonu przy furtce Dolańskich. Salonik stopniowo wypełniał się gośćmi i pani Wanda, jak zawsze gościnna, częstowała, czym mogła. Było gwarno, rozmawiano na różne tematy i czekano jeszcze na pana Henryka Ruszczyca, który wreszcie przyszedł ostatni i zameldował, że nikt obcy nie kręci się w pobliżu. Nie wszyscy jednak byli na tyle ostrożni, by Niemcy nie wywęszyli, że na terenie zakładu w Laskach funkcjonuje komórka Armii Krajowej i nie dokonali obławy. Na szczęście ktoś z kontrwywiadu uprzedził i wszyscy podejrzani z listy gestapowskiej w porę zbiegli. W zakładzie nie został prawie nikt z widzących nauczycieli, majstrów i instruktorów. Cały ciężar nauczania, a głównie podtrzymywania na duchu młodzieży niewidomej, ociemniałych żołnierzy i cywilów, spoczywał przez dłuższy czas poza matką Czacką na barkach Dolańskiego. Pozornie uczył ich dozwolonych przedmiotów, w gruncie rzeczy opowiadał o tym, co się dzieje na frontach i o konspiracyjnym ruchu oporu w Warszawie. Słuchali go z uwagą, wchłaniali na równi wiedzę podręcznikową, jak i tę, którą Dolański przekazywał z własnych doświadczeń, oraz to wszystko, co dotyczyło sytuacji wojennej i politycznej. Uczyli się kochać Ojczyznę i nienawidzić wroga, a także przyjmować uczynną postawę Dolańskiego, nacechowaną głównie chęcią doprowadzenia każdego niewidomego do samodzielności i pełnego rozwoju osobowego. Po klęsce Niemców pod Stalingradem, w miarę cofania się armii hitlerowskiej Dolański coraz intensywniej myślał, jak należy pokierować losem niewidomych w wolnej Polsce. Na spotkaniach w "Bożym Domku" z kolegami Buczkowskim, Lechem, słabo widzącym nauczycielem Czesławem Kotowiczem i od czasu do czasu z przyjeżdżającą z Warszawy Sabiną Kalińską roztrząsał przyszłość ruchu niewidomych: - Zrozumcie kochani! Z Polski hitlerowców na pewno wyprą wojska sowieckie, a nie angielskie. To wiąże się jednocześnie ze zmianą polityczną i społeczną w naszym kraju. Musimy być przygotowani do tego, by tę sytuację wykorzystać do powołania ogólnopolskiej organizacji niewidomych. - Pan doktor ma rację - podjął Buczkowski - już w tym domu mówiłem - bodaj w 1937 roku - że ociemniali żołnierze mają swoją ogólnopolską organizację, a my wciąż jesteśmy rozbici i skłóceni. Dla odprężenia nerwów raz w miesiącu spotykano się u Dolańskich na koncertach, choć i tu czasami dochodziło do denerwujących rozmów, zwłaszcza po powstaniu w Lublinie Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej. Jedni patrzyli na ten fakt polityczny z pewną nadzieją, inni oburzali się, bo liczyli wyłącznie na emigracyjny rząd w Londynie. Przybywało rannych, okaleczonych i trzeba było nie tylko opatrywać rany, ale i leczyć. Chorych umieszczano potajemnie w małym szpitaliku zakładowym. Wszyscy musieli zachowywać się bardzo czujnie, żeby Niemcy tego nie wykryli. Chłopi przywozili rannych wieczorem do lasu laskowskiego i pozostawiali ich tam, a niewidomi przy pomocy widzących nocą podchodzili z noszami i przenosili poszkodowanych do zakładu. Hitlerowskie siły zbrojne wzmocniły patrole i czuwały, by z Puszczy Kampinoskiej partyzantka nie przedostawała się na pomoc walczącym powstańcom warszawskim. Patrolując teren często wpadali do Lasek i zaglądali w każdy kąt. Nawet nie przepuścili matce Czackiej. Zrobili rewizję w jej pokoju. Na szczęście nie udało się im nic wywęszyć ani wykryć. Ksiądz kapelan grupy AK Kampinos, przebywający w Laskach, udzielał duchowej pociechy rannym i ociemniałym. Rozdział Xxii Za poruszającym się frontem, na wyzwolonej ziemi ojczystej od razu podejmowały działalność różne organizacje polityczne oraz społeczne. Cieszono się odzyskaną wolnością, choć byli i tacy, którzy mówili: to nowa, sowiecka okupacja, i straszyli Syberią. Jednego dnia nieoczekiwanie do Dolańskiego po radę przyjechał Józef Buczkowski z Łodzi, gdzie miał rozpocząć pracę w charakterze nauczyciela w szkole dla niewidomych. Niestety, działania wojenne zniszczyły obiekty, wybudowane dla niewidomych przez Łódzką Rodzinę Radiową, i inspektor oświaty nie przyjął Buczkowskiego do pracy, nie wyraził też zgody, by poszukiwał odpowiedniego budynku dla szkoły specjalnej. - Panie doktorze - mówił rozgoryczony Buczkowski - istna bieda z tym inspektorem. Co zrobimy z niewidomymi dziećmi. Przez sześć lat okupacji nie uczono ich, a Zakład Niewidomych w Bydgoszczy jest zdewastowany i nieczynny. Lwowski i wileński są już poza granicami Polski. Dużo dzieci i młodzieży traci wzrok od niewypałów. - Niech kolega uspokoi się, coś wymyślimy. - Po to właśnie przyjechałem, zastanawiam się, czy nie wybrać się do pana Marylskiego, a może nawet do samej matki Czackiej, żeby swoimi wpływami pomogła mi. - Małżonka czytała mi wczoraj skład Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i z tej informacji dowiedziałem się, że ministrem oświaty jest pan Stanisław Skrzeszewski. Właśnie o takim imieniu i nazwisku w czasach studenckich na Sorbonie miałem przyjaciela. Jeżeli byłby to ten sam, to sądzę, że naszej sprawie pomoże. Już nazajutrz po tej rozmowie Dolański wraz z małżonką znalazł się w sekretariacie Ministerstwa Oświaty, które ulokowało się na Pradze w gmachu Dyrekcji Kolei, zajmując tylko dwa pokoje. Sekretarka ministra w mundurze wojskowym obcesowo zapytała: - Do kogo? W jakiej sprawie? - Do pana ministra Skrzeszewskiego. Choć niechętnie, uległa delikatnemu mężczyźnie w ciemnych okularach, któremu towarzyszyła przez cały czas milcząca kobieta. Weszła do gabinetu ministra, który w tym czasie rozmawiał przez telefon. Położyła na biurku wizytówkę, a wróciwszy do sekretariatu zaczęła przerzucać papierki. Po chwili otworzyły się drzwi od gabinetu, w których w całej okazałości stanął obywatel minister i powiedział: - Obywatela Dolańskiego proszę do siebie. W gabinecie serdecznie wyściskali się, po czym Dolański przedstawił swoją małżonkę. - Bardzo mi miło panią poznać, a panu, kolego Włodzimierzu, gratuluję wyboru. Rozmowę jednak co chwila przerywały pilne telefony, więc Dolański, by nie przedłużać wizyty, szybko przedstawił sprawę Józefa Buczkowskiego. Minister po wysłuchaniu napisał odręcznie pismo, polecające inspektorowi oświaty w Łodzi zatrudnienie Buczkowskiego i umożliwienie mu zorganizowania szkoły dla niewidzących. Na pożegnanie zapytał: - Ale co pan, panie Włodku, poza pracą w Laskach zamierza robić? - Po prostu moim najgorętszym pragnieniem jest zrzeszenie wszystkich niewidomych w jedną organizację oraz troska o to, by w naszym kraju doprowadzić oświatę niewidomych do tego stopnia, by można było wszystkie niewidome dzieci i młodzież objąć obowiązkowym nauczaniem, tak jak dzieci widzące. - Jeżeli ma pan jakąś koncepcję, panie Włodku, proszę opracować w tej sprawie memoriał i przedstawić mi go. W Laskach Buczkowski nie mógł doczekać się powrotu Dolańskich z ministerstwa, więc zniecierpliwiony chodził po pokoju tam i z powrotem. Wreszcie, kiedy powrócili, pierwsze słowa jego były: - No co, panie doktorze, czy ten minister to pański kolega ze studiów? - Ten sam, panie Józefie - odpowiedziała pani Wanda - miły, kulturalny i chociaż bardzo zajęty, panowie ucięli sobie pogawędkę. - Ale co z moją sprawą? - Zaraz moja Wandzia panu odczyta decyzję ministra. Słuchał i wprost uwierzyć nie mógł. Brakowało mu słów, by wyrazić wdzięczność. - Jeszcze dzisiaj wracam do Łodzi, by od jutra rana złożyć wizytę inspektorowi. Wyobrażam sobie, jak Kalińska się ucieszy. - Sabinka jest w Łodzi? Co ona tam robi? Zapytał Dolański. - Synek niejakich państwa Majewskich w czasie nalotu stracił wzrok i rodzice poszukiwali dla niego, jeszcze przed Powstaniem Warszawskim, nauczycielki domowej. Ktoś wskazał adres Kalińskiej i tak znalazła się w ich domu w Łodzi. - W takim razie powinien pan mieć w niej sojusznika, bo jest mądra, energiczna i bezkompromisowa. - I do tego dobra nauczycielka, więc jak uruchomię szkołę, będę ją namawiał, żeby starała się tam o posadę. A także będę chciał wspólnie z nią reaktywować przedwojenny Związek Niewidomych Miasta Łodzi. Tego samego dnia po wyjeździe Buczkowskiego z przewodnikiem, Dolański wieczorem usiadł do maszyny i napisał "Pobieżny szkic w sprawie niewidomych w Polsce". Po kilku dniach memoriał, opatrzony własnym mottem: "Nic o nas bez nas", był gotowy. Dolański z pasją przedstawił w nim dotychczasowe błędy w oświacie niewidomych, nie szczędząc krytycznych uwag nawet pod adresem zakładu w Laskach. Zwrócił w nim uwagę na szkody moralne i społeczne wynikające z filantropijnej postawy widzących wobec niewidomych, zaapelował o stworzenie szansy rozwoju ich osobowości przez właściwą, bez ograniczeń oświatę, kształcenie zawodowe, zapewnienie pracy. Podkreślał konieczność powołania ogólnopolskiej organizacji cywilnych niewidomych, przy pomocy której sami decydowaliby o własnym losie i położeniu społecznym. Postulował powołanie większej liczby szkół specjalnych dla niewidomych z pełnym programem takim samym jak w szkołach dla widzących. Po kolacji swoim zwyczajem wyruszył na długi samotny spacer, by móc lepiej spać. Szedł w kierunku zakładu i usłyszał, że naprzeciw idzie rozmawiająca gromadka. Nie mógł nikogo rozpoznać. Zwolnił nieco kroku i nasłuchiwał. W pewnym momencie głosy ucichły. Nie było słychać człapania nóg. Przypomniała mu się Mickiewiczowska ballada "Powrót taty". Idąc w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą było słychać rozmowy, zapytał: - Czyżby tu czatowali na mnie rozbójnicy, jak na powracającego kupca? - To my! - krzyknęli chłopcy. - Tak panie doktorze, siedmiu rozbójników zaczaiło się, żeby okraść pana ze zdolności samodzielnego poruszania się - zażartował Henryk Ruszczyc. - Nie dam się okraść, bo idzie ze mną moja biała obrończyni i przewodniczka. Byli to chłopcy, którzy utracili wzrok od niewypałów, potępiani często przez dorosłych za grzebanie przy porzuconej broni i amunicji. Dolański miał dla nich duże wyrozumienie, sam przecież stracił wzrok przez ciekawość, ponadto wiedział, że gdyby nie było wojny, nie byłoby niewypałów i tych nieszczęśliwych ofiar. Podobało mu się to, że żartobliwie nazywają siebie minerami, akceptując jakby własne kalectwo. - No to idźcie przodem, a my będziemy z tyłu czuwali - powiedział Ruszczyc. - Słyszałem, że załatwił pan, panie Włodzimierzu, pomyślnie sprawę Buczkowskiego. Wie pan, co mi przyszło na myśl? Skoro ma pan przyjaciela wśród ministrów, może by poprzez niego nawiązać kontakty z ministrami pracy i płacy, finansów i opieki społecznej. Poruszyli jeszcze wiele zagadnień związanych z nową sytuacją krajową i kiedy Dolański wrócił do domu, w dalszym ciągu myślał o tym, o czym rozmawiał z Ruszczycem, i o rosnącej liczbie nowo ociemniałych, i o swoim memoriale, wreszcie o pobudowanym domku, w którym już tylko z żoną mieszkają, i o tym, że wciąż nie ma wiadomości, ani od Zosi, ani od Ludwika, i że nawet nie wie, czy przeżyli wojnę. Wreszcie, kiedy zasnął, śnił, że przebudowuje aż od fundamentów swój dom i w ogrodzie przesadza owocowe drzewa. Dziwił się, skąd ma tyle sił, że bez trudu może przenosić je i wkopywać w inne miejsca. Lekko mu było na sercu i obudził się z tą lekkością, jakby dokonał czegoś pożytecznego. Postanowił wybrać się znowu do ministerstwa. Sekretarka, widząc wchodzących Dolańskich, bez wstępu zakomunikowała: - Niestety, obywatela ministra nie ma. Będzie dopiero jutro. Po powrocie do Lasek zastali korespondencję od Buczkowskiego, który jeszcze raz dziękował za interwencję. Informował, że już nawet znalazł budynek przy ul. Tkackiej, nadający się na szkołę dla niewidomych. Napływały też listy od innych niewidzących, proszących o interwencję. Wśród nich od Władysława Winnickiego z Bydgoszczy, wytrawnego związkowca, jeszcze sprzed wojny, a także od Edwina Kowalika, który wyjechał do rodziców, do Częstochowy, ale marzył, by dostać się do szkoły muzycznej w Łodzi i liczył na pomoc zawsze kochającego pana profesora. Wchodził Dolański po tygodniu do gmachu ministerstwa, już nie tylko by dowiedzieć się, czy zagadnienia wyłożone w memoriale są właściwie i rzeczowo umotywowane, lecz również z pakietem nowych spraw. Strofowała go Wanda za to, mówiąc: - Jeszcze jednego nie załatwiłeś, a już wyciągasz ręce po drugie. - Ale nie swoje ręce wyciągam, Wanduś, nie swoje. Tym razem sekretarka od razu wprowadziła Dolańskich do gabinetu i oznajmiła: - Obywatel minister kazał poczekać, za pół godziny wróci. - Witam Państwa i przepraszam, że kazałam na siebie czekać. Musiałem załatwić pewną ważną sprawę. Podziwiam pana, panie Włodzimierzu, że tak szybko dostarczył mi pan memoriał. - Koncepcja, panie Włodzimierzu, w przedstawionym szkicu jest jasna i mocne są argumenty. A wie pan, które zdanie najbardziej mnie przekonało? - Tylko jedno? - Inne też, ale to szczególnie! - Które? - Cytuję: "Czy wspaniały rozwój spraw niewidomych za granicą należy przypisać temu, że kraje te są zamożne, czy temu, że sprawą kierowali sami niewidomi." Ze zdania tego jasno wynika, że w założeniach pańskich niewidomi nie powinni czekać na łaskę, lecz sami wziąć się do roboty. - Oczywiście, dlatego użyłem hasła: "Nic o nas bez nas". - Z tym memoriałem, panie Włodzimierzu, wychodzi pan naprzeciw nowym czasom, jakie niesie władza ludowa w Polsce. Dokument ten jest bardzo ważny i postępowy dla mnie, dla ministra oświaty, jednakże porusza pan w nim nie tylko zagadnienia dotyczące mojego resortu i dlatego proponuję, żeby pan swój szkic przedłożył premierowi rządu Edwardowi Osóbce-Morawskiemu. Z całą pewnością, najwyżej pan, tu i ówdzie, uzupełni go odnośnikami. Widzę, że pan się łamie. A pamięta pan naszą rozmowę w pociągu z Paryża, kiedy wracaliśmy do kraju? - Tyle poruszaliśmy problemów, że trudno mi odgadnąć, co pan ma na myśli. - Pański sen, w którym pan ojcu przyprowadził swoich synów, lecz to nie były pańskie dzieci, ale dzieci niewidome, czym zdenerwował pan ojca. Dolański chciał zmienić temat, obawiając się, by ta rozmowa nie przypomniała Wandzie o śmierci bliźniąt. Ale Skrzeszewski ciągnął dalej: - I wtedy powiedziałem panu, że sen ma znaczenie symboliczne, że w przyszłości zostanie pan duchowym ojcem polskich niewidomych. Rozdział Xxiii Memoriał, choć napisany przez prywatną osobę, a nie przez instytucję czy organizację, zainteresował premiera Osóbkę-Morawskiego, który po zapoznaniu się z treścią polecił specjalnym organom, by zbadano system szkolnictwa w Laskach. Przybycie do zakładu inspektora kancelarii rządowej wywołało ogromne zamieszanie w zarządzie Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. W nowej sytuacji politycznej obawiano się, że ta kontrola może przynieść wiele szkód, głównie z uwagi na to, że zakład był kierowany przez zakon. Zakotłowało się wokół Dolańskiego, autora, jak mówiono złośliwie, skargi, a niektórzy memoriał nazywali nawet donosem. Unikano rozmów z obojgiem państwa Dolańskich, a zwłaszcza po wizycie inspektora w "Bożym Domku". Jednak Henryk Ruszczyc, który z Surchowa przyjeżdżał do Lasek, by załatwiać różne sprawy związane ze szkoleniem ociemniałych żołnierzy, nie unikał Dolańskiego i rozmawiał z nim jak dawniej. Uznał nawet, że memoriał był potrzebny. - Panie Włodzimierzu, słusznie postawił pan tezę, że w świetle prawdy niewidomy jest to taki sam człowiek jak każdy z nas, jedynie pozbawiony możliwości widzenia. Nie dziwię się, że pan w memoriale domaga się innej niż dotychczas metody nauczania niewidomych, metody, która powinna doprowadzić do tego, by absolwenci stali się samodzielni. - Tylko że tej prawdy inni nie chcą uznać i stąd oburzenie na mnie, że śmiem głosić hasło: nic o nas bez nas. Przyznaję się panu, panie Henryku, że czasem dosyć miałem traktowania mnie jako człowieka ułomnego i podopiecznego. W Laskach po wyjeździe kontrolującego inspektora ustąpiła nerwowość i podejrzliwość wobec Dolańskiego. Inspektor nie postawił wniosku - jak niektórzy przypuszczali - o rozwiązanie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek i zabranie im prawa opiekowania się niewidomymi. Nie wprowadzono też państwowej administracji nad całym zakładem, czego się bardzo obawiano. Zakład pozostał w rękach Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Wkrótce po tej kontroli minister Skrzeszewski poprosił Dolańskiego do siebie: - Panie Włodzimierzu, kontrola potwierdziła to, o czym pisał pan w swoim memoriale, a mianowicie nieprawidłowość w metodyce przygotowywania wychowanków do normalnego życia w społeczeństwie. Postuluje pan powołanie państwowych specjalnych szkół dla niewidomych. Zgadzam się z tym. Filantropijne szkoły prywatne nie są w stanie objąć oświatą całej młodzieży niewidomej w Polsce. - Pisałem o tym niejednokrotnie na łamach prasy jeszcze przed wojną. Stąd do tego problemu powróciłem w memoriale. - Będziemy chcieli tworzyć takie zakłady. Oczekujemy pańskiej praktycznej i teoretycznej pomocy. - Rozkaz, obywatelu ministrze, zażartował Dolański. Pójdę naprzód, choćbym sobie miał nabijać nowe guzy. Skoro powiedziałem A, to muszę powiedzieć B. - A ja i inni ministrowie pomożemy, żeby doszedł pan, kolego Włodzimierzu, aż do Z, bo zainteresowany jest pańską inicjatywą minister zdrowia, a zwłaszcza pracy i płacy. Droga od A do Z, której życzył minister Dolańskiemu, była trudna i długa. Nabijał sobie nowe guzy. Zaczęło się to 29 lipca 1945 roku. Tego niedzielnego przedpołudnia odbywało się w Warszawie Walne Zebranie Związku Zawodowego Pracowników Niewidomych RP, któremu przewodniczył Michał Lisowski. Dolański jako szeregowy członek Związku przysłuchiwał się dyskusji nieco chaotycznej i hałaśliwej. Każdy zabierający głos walczył o swój kęs chleba, zamiast agitować i popierać walkę o wspólny bochenek. - Chyba te słowa - szepnęła Wanda - tobą, Dunuś, nie zawirują? - Wprost przeciwnie, zakotłowało się we mnie. I poprosił o głos. Mówił interesująco, spokojnie, przyciszonym głosem, o doświadczeniach własnych i innych niewidomych: - Koledzy, nie dziwię się, że każdy z was walczy o swój osobisty byt, swoją egzystencję. Zawsze musieliśmy o nią walczyć, albo czekać na upokarzającą jałmużnę. Przyzwyczaiły nas do tego towarzystwa filantropijne, chlubiące się swoją dobroczynnością. W zachodnich państwach europejskich niewidomi stworzyli samopomocowe związki, by uwolnić się od tej upokarzającej filantropii. Kiedy w 1918 roku nasza ojczyzna odzyskała po I wojnie światowej niepodległość, niewidomi w Polsce nadal pozostawali w niewoli różnych towarzystw dobroczynnych. Polska Partia Robotnicza głosi, że władza przechodzi w ręce robotników i chłopów. My też nie czekajmy, lecz bierzmy nasz los we własne ręce. Niektóre przedwojenne regionalne związki już się reaktywowały, między innymi Związek Niewidomych w Łodzi, Stowarzyszenie Niewidomych Województwa Śląsko-Dąbrowskiego, przygotowuje się do wznowienia działalności Związek Niewidomych w Bydgoszczy, no i nasz warszawski związek działa dzięki koledze Michałowi Lisowskiemu. Powinniśmy dla dobra ogółu niewidomych w Polsce dążyć do tego, żeby wszystkie cztery regionalne związki połączyć w jeden, żywy, ogólnopolski organizm. Szkoda wielka, że nasz warszawski związek nie przyjął przedwojennej nazwy Zjednoczenie Pracowników Niewidomych RP, bo nazwa ta sugerowałaby, że chcemy tak jak przedwojenni działacze połączyć się i jednocześnie w ten sposób uczcilibyśmy pamięć wybitnych działaczy, zamordowanych przez hitlerowców: Stefana Brewińskiego i mecenasa Bukowieckiego. Michał Lisowski z uwagą słuchał tej żarliwej i mądrej wypowiedzi. W miarę jak słuchacze oklaskiwali Dolańskiego, narastał w nim niepokój i obawa, że stanie w jego cieniu. Zaczął więc do siedzących obok kolegów coś szeptać, a zwłaszcza do swego zwolennika Feliksa Furmana, by go wykorzystać do skrytykowania Dolańskiego. Sam podziękował wylewnie mówcy za rzeczową wypowiedź. Furman natomiast zaatakował Dolańskiego w sposób niewybredny: - My nie będziemy robili, jak to się mówi, żadnych zjazdów zjednoczonych. Kto chce, to niech się do nas dołączy i nam się podporządkuje. Nazwy zmieniać nie będziemy, bo my chcemy być związkiem zawodowym, a nie jakimś tam zrzeszeniem. A prezes Michał Lisowski niech nam żyje i przewodniczy. Zerwały się oklaski i miano przystąpić do uzupełniających wyborów zarządu, kiedy poprosił jeszcze o głos kapral Czesław Gorczycki. - Nie pozwolę - grzmiał po wojskowemu - obrażać pana profesora Dolańskiego. To mądry człowiek. On wielu, nie tylko mnie, przywrócił sens życia, choć z początku chciałem nim potrząsnąć, kiedy wciskał mi białą laskę do rąk. Nauczył mnie czytać po ślepemu, zachęcał do nauki zawodu. A do tego to wielki muzyk. Mówiłby jeszcze długo, gdyby mu poplecznicy Lisowskiego nie przerwali tupaniem. Mimo przeszkód Dolański wszedł do zarządu i objął funkcję wiceprzewodniczącego. Dolański nie zwracał uwagi na trudną sytuację w kraju, na toczące się polityczne walki o władzę oraz własne trudności materialne, lecz w każdy wolny dzień od zajęć w szkole wyjeżdżał z żoną z Lasek do Łodzi lub Bydgoszczy, by tam z kolegami Buczkowskim i Winnickim nakłaniać pozostałych niewidomych do idei zjednoczenia się w jeden ogólnopolski związek. Zdawało się, że skoro ma poparcie ministra Skrzeszewskiego, i nie tylko jego, to szybko do tego połączenia dojdzie. Tymczasem Michał Lisowski, obawiając się o własną pozycję, prowadził przy pomocy swoich zwolenników akcję przeciwko Dolańskiemu, nie przebierając w środkach. Taka rozbijacka robota sprawiła, że dopiero w styczniu 1946 roku w Łodzi mogło dojść do pierwszego spotkania po dwóch przedstawicieli z każdego regionalnego związku, celem przygotowania zjazdu połączeniowego i opracowania projektu statutu. Spotkanie przebiegało w nerwowej i nieprzyjemnej atmosferze, Lisowski stawiał bezwzględny warunek, że przyszły ogólnopolski związek musi mieć nazwę: "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych RP" i groził, że w innym przypadku warszawski związek nie przystąpi do zjednoczenia. Gorczycki trzymał stronę Dolańskiego, a Lisowski, chcąc się zemścić, w czasie nieobecności Dolańskiego na posiedzeniu zarządu samowolnie podjął uchwałę w sprawie usunięcia ociemniałych żołnierzy z szeregów związku. Na tym tle doszło później między Dolańskim a Lisowskim do ostrych konfliktów, tak że prawie ze sobą nie rozmawiali. Po burzliwej dyskusji i wobec nieprzejednanej postawy Lisowskiego, na wniosek Stanisława Zięby z Łodzi i Pawła Niedurskiego z Chorzowa uchwalono, że zgodnie z projektem statutu poszczególne oddziały przyszłego związku powinny posiadać autonomię i same decydować, czy w swoje szeregi przyjmą ociemniałych żołnierzy, czy też nie. Pani Wanda, przysłuchując się zadziornym dyskusjom, czuła niesmak i przyznawała w duchu rację mężowi, który twierdził, że człowiek o despotycznym charakterze jest zawistny, podejrzliwy i nie znosi sprzeciwu. Każdego przeciwnika gotów zniszczyć, nie przebierając w środkach. Miała nadzieję, że postawa Lisowskiego do tego stopnia go zrazi, iż wycofa się z tej nierównej walki, tym bardziej że do uczniów mówił: - Trzymajcie się od despotów z daleka, jeśli nie chcecie być zniewoleni. Narada skończyła się postanowieniem zwołania zjazdu połączeniowego na 6 i 7 października 1946 roku w Chorzowie. Ustalono klucz wyboru delegatów z poszczególnych regionalnych związków. Powołano kilkuosobową komisję przedzjazdową, która pod kierunkiem Michała Lisowskiego miała obowiązek dopilnowania wyboru delegatów w poszczególnych regionalnych związkach, napisania referatu programowego, sformułowania głównych dezyderatów, zaproszenia gości i dopełnienia wszystkich formalności związanych z I Krajowym Zjazdem Niewidomych w Polsce. Michał Lisowski z zadowoleniem zacierał ręce i coś szeptał do ironicznie uśmiechającego się przewodnika Romana Burlaka. Burzliwa dyskusja, jaka przez cały czas narady trwała, i w wysokim stopniu podporządkowanie się Lisowskiemu sprawiły, że prawie wszyscy opuszczali szkołę przy ul. Tkackiej, gdzie obradowano, zniechęceni i pełni wątpliwości, czy do połączenia dojdzie. Przyszli związkowcy w ciepłą, sierpniową noc wyjeżdżali z Łodzi z bagażem nie najwspanialszych myśli. Żeby choć trochę uwolnić się od tego brzemienia, postanowili zatrzymać się w Warszawie, by zobaczyć, jak się odbudowuje stolica, jak znikają gruzy, z jaką zaciętością warszawiacy pracują nad tym, by ich miasto zaczęło żyć dawną świetnością, a może jeszcze lepiej. Dolańska swemu ociemniałemu mężowi opowiadała, co widzi. On próbował wyobrazić sobie, jak w miejscu czarnych, spalonych zgliszcz, wyrastają nowe, z czerwonej cegły domy. Nasłuchiwał nawoływań murarzy i ich przyśpiewek oraz głosów ulicznych handlarzy. Tak doszli aż do ulicy Grottgera, gdzie pod numerem siedemnastym, na trzecim piętrze, siostra Wandy pani Helena Seeger przed wojną kupiła dwupokojowe mieszkanie, które podczas Powstania Warszawskiego, w czasie pożaru kamienicy, poważnie ucierpiało. Pani Helena była jedyną spośród rodzeństwa, która popierała małżeństwo Wandy. Zaprzyjaźniła się z Włodzimierzem. Wspinali się na trzecie piętro po zniszczonych schodach, a ich skrzypienie wywoływało fale wspomnień i wzruszeń w sercu Włodzimierza. Zaraz po powrocie do Lasek zasiadł do pisania referatu problemowego na zjazd. We wrześniu, kiedy, w czterech regionalnych związkach było już po walnych zebraniach, w czasie których wybrano delegatów, wystarał się w Ministerstwie Zdrowia o stutysięczną dotację na pokrycie kosztów zjazdu. W sobotę 5 października po południu zaczęli zjeżdżać do Chorzowa niektórzy delegaci, a w niedzielę o godzinie dziesiątej, w uroczystym i świątecznym nastroju w obecności trzydziestu jeden delegatów oraz licznie przybyłych gości, gospodarz, prezes Stowarzyszenia Niewidomych Województwa Śląsko-Dąbrowskiego w Chorzowie kolega Biernaciński, z tremą w głosie witał dostojnych gości. Nie szczędzono dłoni dla zaproszonych gości, ale najdłużej i najgoręcej oklaskiwano księdza Rękasa, którego większość słuchała już przed wojną w radio, gdzie prowadził "Skrzynkę dla chorych", toteż co niektórzy domagali się, by ksiądz zabrał głos. Dla niewidomego wiedzieć, że ktoś jest obecny, to za mało. Pragnie go usłyszeć, dotknąć lub zamienić parę słów, wówczas dopiero jest zadowolony ze spotkania. Te głosy wprowadziły już na samym początku obrad trochę zamieszania. Kolega Biernaciński, po zapewnieniu, że w odpowiednim czasie udzielony zostanie głos księdzu Rękasowi, zaproponował na przewodniczącego zjazdu Michała Lisowskiego. Wniosek został przyjęty przez aklamację. Delegaci w skupieniu słuchali przemówień i napełniała ich radość, że każdy mówca, niezależnie od tego, jaką reprezentuje grupę społeczną czy polityczną, ideę połączenia uznaje za słuszną. Cieszyło, że nikogo z zacnych gości nie raziło na sali obrad, wypisane dużymi literami hasło: "Nic o nas bez nas". Czekano więc z otuchą na wystąpienie doktora Włodzimierza Dolańskiego, autora tego hasła, który miał wygłosić referat programowy "Niewidomi u nas i za granicą". - Dostojni i zacni goście! - zaczął mówić charakterystycznym przyciszonym, lecz zdrowym i wciąż jeszcze młodym głosem, choć przed miesiącem obchodził sześćdziesiątą rocznicę urodzin. - Pozwólcie, że w imieniu delegatów wyrażę zadowolenie z faktu uczestniczenia tak wybitnych przedstawicieli w naszych obradach i zgłoszonych w przemówieniach deklaracji poparcia w naszym dziele. Jesteśmy głęboko przeświadczeni, że gdzie będą się rozstrzygać losy niewidomych, tam nas nie zabraknie i nasze hasło zjazdowe nie pozostanie pustym frazesem. Po tych słowach goście pierwsi nagrodzili mówcę oklaskami, a za ich przykładem niewidomi delegaci. Następnie przeszedł do wygłoszenia właściwego referatu. Po wypunktowaniu znanych mu z autopsji różnic, istniejących między sytuacją niewidomych w Polsce przedwojennej i we Francji, Anglii oraz Ameryce, gdzie ich sytuacja bytowa i oświatowa bez porównania była lepsza dzięki temu, że tam rozwinęły się samopomocowe związki niewidomych, przystąpił do kreślenia wizji ogólnopolskiego związku niewidomych w Polsce: - Koledzy! - mówił coraz żarliwiej - uchwalimy tu opracowany projekt statutu, który wyznaczy ramy naszej działalności, oraz wybierzemy władze zarządu głównego, które nie pozwolą żadnemu z naszych niewidomych żyć w nędzy i zapomnieniu. Nie pozwolą, by dzieci i młodzież niewidoma była poza szkolnictwem specjalnym. Musimy młodzież i dorosłych przysposobić do pracy i zapewnić im zatrudnienie. Niewidomy musi mieć zapewniony byt i prawo do oświaty i kultury na równi z widzącymi. W miarę jak mówił, na sali wzrastała gorączkowa atmosfera entuzjazmu i aprobaty dla mówcy. Naradzano się w różnych grupach, nie tylko w przerwach obrad, ale i po kolacji, w pokojach sypialnych prawie do rana. Następnego dnia niedospani przystąpili do dalszych obrad i zgodnie z porządkiem dnia zaczęli czytać projekt statutu, dyskutując nad każdym paragrafem i punktem. Już na początku dyskusji doszło do ostrego konfliktu w sprawie nazwy związku. Delegat z Chorzowa Emil Czogała zgłosił wniosek, by zrzeszeniu dać nazwę "Związek Niewidomych Rzeczypospolitej Polskiej", powołując się na argumenty, wyłożone w referacie Włodzimierza Dolańskiego. Lisowski nie dopuszczał do przegłosowania tego punktu, argumentując, że Komisje Przedzjazdowa i Statutowa na trzech posiedzeniach ustaliły nazwę "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych RP". Mimo sprzeciwów wniosek Czogały nie został przyjęty. Po tym incydencie nie ogłoszona przerwa w obradach trwała ponad godzinę. W tym czasie delegaci przekonywali Dolańskiego, żeby się nie wycofał: - Lepiej, panie doktorze - mówił Niedurski - zgodzić się na nazwę zaproponowaną przez grupę Lisowskiego niż dopuścić, by budowany przez prawie dwa lata gmach zjednoczonego związku runął. - Niech nam pani, pani Wando, pomoże przekonać męża - dodała Kalińska - bo nie wyobrażamy sobie Zarządu Głównego bez pana doktora. Pani Wanda, która przez cały czas obserwowała uwijającego się między delegatami Romana Burłaka, przewodnika Lisowskiego, uznała, że mąż nie powinien ustąpić i przychylajac się do prośby Kalińskiej powiedziała: - Przecież chciałeś pozbierać te samodzielne ścieżki, wydeptane z trudem przez pojedynczych niewidomych, i połączyć je we wspólną drogę, a wycofując się tworzysz niebezpieczną na niej wyrwę. Dziś nowy nabity guz... - Dobrze! Nie kończ, Wandziu - i mocując się z własnym głosem, dodał: - Wróćmy na salę obrad. Rozdział Xxiv Wybór Włodzimierza Dolańskiego na przewodniczącego ogólnopolskiego związku niewidomych wywołał powszechną radość wśród niewidomych. Wielu z nich przesyłało na ręce prezesa listy gratulacyjne. Do "Bożego Domku" z gratulacjami przyszli uczniowie i nauczyciele, a wśród nich Włodzimierz Bielajew i Leon Lech. Przyjechał też od wielu lat zaprzyjaźniony z Dolańskim Jan Silhan z żoną panią Margerit. Kapitan Silhan pisywał artykuły o sprawach niewidomych, więc prosił także Dolańskiego o szczegółową relację z przebiegu obrad w Chorzowie i o plany działalności powołanego związku. Pani Wanda zmęczona już była tymi sprawami pełnymi rozgrywek i intryg, ale z serdecznością gościła przyjaciół męża. Kierowanie ogólnopolskim zrzeszeniem, bez własnego lokalu, wydawało się wręcz niemożliwe. Żeby jakoś temu zaradzić i zarazem zażegnać konflikt po niezrozumiałej, wręcz irracjonalnej decyzji Lisowskiego, Dolański postanowił zwołać w trybie przyśpieszonym plenarne posiedzenie Zarządu Głównego. Tymczasem na głowę prezesa Dolańskiego zwalały się dodatkowe kłopoty. Z Wrzeszcza przyszedł telegram zawiadamiający, że miejskie władze Gdańska zamierzają wykwaterować niewidomych z zajmowanego przez nich budynku. Trzeba było natychmiast jechać, interweniować, bronić własności niewidomych i nie dopuścić do likwidacji szkoleniowego warsztatu szczotkarskiego. Musiał też starać się w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego o surowiec do produkcji szczotek ryżowych i z włosia, gdyż małe warsztaty, jakie istniały przy Oddziałach Związku, borykały się z trudnościami. Wystąpił do Ministerstwa z wnioskiem o przydzielenie wszystkim niewidomym i ich przewodnikom kart zaopatrzeniowych I kategorii na żywność i tekstylia, takie bowiem przyznawano tylko osobom zatrudnionym. Urlop płatny, jaki otrzymał, pozwolił mu na ciągłe rozjazdy, a także częste pukanie do drzwi urzędników. Był wdzięczny nie tylko ministrowi oświaty za urlop, ale także żonie, która przyczyniła się do tej decyzji. W przededniu plenum jeszcze raz skrupulatnie przejrzał z żoną przygotowany na nie materiał oraz notatki, gdzie w jakich sprawach występował w imieniu Związku. Żeby choć trochę uwolnić myśli od spraw związkowych, po kolacji zasiadł do fortepianu. W tym czasie zadzwonił do drzwi ociemniały nauczyciel Leon Lech. - Przepraszam pani Wando, że przychodzę nie zapowiedziany i zakłócam spokój, ale muszę powiadomić o czymś pana doktora. - Witam kolego, może pan mówić przy żonie, my nie mamy przed sobą tajemnic. - Byłem dzisiaj w Warszawie i dowiedziałem się, że Lisowski dookoła rozpowiada, jakoby pan nawiązał współpracę z imperialistycznymi związkami. - Co za dureń - zdenerwował się Dolański - po prostu zawiadomiłem Organizacje Niewidomych we Francji, Anglii i w USA o powstaniu w naszym kraju ogólnopolskiej organizacji niewidomych. Napisałem też kilka prywatnych listów do moich przyjaciół niewidomych, że zostałem prezesem, między innymi do Heleny Keller, prosząc o współpracę. Przed otwarciem plenum Dolańskiemu przypomniały się słowa matki, wypowiedziane do niego w bukareszteńskim szpitalu: "Będziesz górą, jeśli będziesz miał silną wolę, mądry rozum i dobre serce". Czy te zalety wystarczą, żeby być twardym jak skała, nie ugiąć się pod ciosami - myślał z niepokojem. Odczytano porządek dnia, który został jednomyślnie przyjęty. Obrady toczyły się spokojnie aż do momentu, kiedy w sprawach różnych Dolański poruszył drastyczną sprawę lokalu, na co ostro zareplikował Michał Lisowski. - Koledzy! Musiałem wypowiedzieć lokal, bo pan Dolański biuro Oddziału przekształcił w swoją prywatną kancelarię, skąd wysyłał listy do jakichś zagranicznych organizacji i swoich znajomków. Po drugie, załatwił kartki żywnościowe także dla niepracujących niewidomych i przez to do naszego Związku wstępują dla interesu różne włóczęgi, co jest sprzeczne z naszym statutem. Wreszcie dla niejakiego widzącego Henryka Ruszczyca, jak słyszeliście w sprawozdaniu, w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej załatwił posadkę eksperta do spraw zatrudnienia niewidomych w przemyśle, tak jakbyśmy nie mieli na to stanowisko niewidomego. Do tego załatwiał wiele spraw w ministerstwach, lekceważąc mnie. Wobec tego składam dziś rezygnację z funkcji generalnego sekretarza Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych RP. Epilog pierwszego plenarnego posiedzenia nie wróżył nic dobrego i członkowie Zarządu opuszczali salę obrad w milczeniu. Obawiano się, że nieporozumienie, raczej natury ambicjonalnej niż merytorycznej, będzie się pogłębiało. Dolańskiemu ten konflikt przywołał na pamięć grudzień 1918 roku, kiedy w Bukareszcie posprzeczał się na tle patriotyczno-politycznym z rodzonym bratem Ludwikiem i nieporozumienie to trwało parę lat. Rezygnacja Lisowskiego gryzła Dolańskiego, bo wiedział, że jako wiceprezes Oddziału Warszawskiego będzie musiał się z nim spotykać, a także zgodnie ze statutem Lisowski jako prezes Oddziału będzie brał udział w posiedzeniach Zarządu Głównego i mącił atmosferę. Pani Wanda, obserwując podenerwowanie męża, czuła się niejako współwinna jego zmartwieniom. Przecież dwukrotnie nakłaniała go, by nie rezygnował z kandydowania do Zarządu Głównego. Uścisnęła delikatnie jego ramię i stanowczym głosem starała się go wspierać. Prezes Dolański w wolnych chwilach, kiedy nie było petentów, przysłuchiwał się z przyjemnością pogwarkom sióstr, jednocześnie odczuwając tęsknotę za rodzeństwem. Od zakończenia wojny wciąż słał listy do Bukaresztu i Sokala i żadnej odpowiedzi ani od Ludwika, ani od Zosi nie otrzymał. Nie wiedział, co się z nimi dzieje, czy żyją, czy w czasie strasznej wojny światowej poginęli jak wiele cywilnej ludności. Jeżeli zginęli - myślał - to chciał przynajmniej wiedzieć, gdzie i kiedy, więc wysyłał poszukujące listy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Kiedy wracali z Warszawy do Lasek, żeby zaspokoić tęsknotę prosił żonę, by mu czytała zachowaną korespondencję od rodzeństwa, Musi i rodziców, a zwłaszcza od matki. Wanda wypytywała go o różne sprawy rodzinne, o jego dzieciństwo, rozstanie z domem, o karierę artystyczną. Coraz mniej czasu było jednak na takie rozmowy, związek rozrastał się, powstawały nowe oddziały w miastach wojewódzkich. Trzeba było jeździć na organizacyjne, walne zebrania. Także być stale w kontakcie z władzami państwowymi. Dolański chciał, by Związek nabierał coraz większego znaczenia. Odczuwali tę jego troskę i zaangażowanie działacze terenowi. Coraz częściej przyjeżdżali do Warszawy. W końcu przyjmowanie ich nie mogło być ograniczone do określonych godzin i dni, ale trwało codziennie niemal od rana do wieczora. Ta sytuacja sprawiła, że Dolańscy zmuszeni byli zamieszkać w Warszawie, w niedużym pokoju, w którym jednocześnie było biuro Zarządu Głównego. Od tej pory w "Bożym Domku" bywali rzadko. Żeby domek nie stał pusty, pokoje na piętrze wynajęli Zygmuntowi Brudzińskiemu, właścicielowi ziemskiemu z Sochaczewa, którego majątek został rozparcelowany, i jego córce Wandzie Abramowiczowej z mężem Edmundem. Do Brudzińskich czasami przyjeżdżała ich była ogrodniczka, panna magister Mariola Bruderska, którą Dolański poznał wcześniej. Pani Wanda nie znała jej, ale kiedy zawarły znajomość, obdarzyła ją sympatią i obie panie serdecznie się zaprzyjaźniły. Na życie towarzyskie nie mogli sobie jednak pozwolić, bo Dolański nie chciał dopuścić, by deklaracje, jakie złożył na zjeździe w Chorzowie, pozostały słowami. Dążył do powołania szkół specjalnych dla niewidzących oraz zatrudniania niewidomych nie tylko w warsztatach istniejących przy Oddziałach, ale także w przemyśle. Wiosną 1947 roku uzyskał zgodę ministra przemysłu Artura Szyra na przeszkolenie pod kierownictwem Henryka Ruszczyca w poznańskich zakładach: Cegielskiego, Stomilu, Goplany i Centrze, aż pięćdziesięciu niewidomych. Od początku istniały duże opory i Dolański dojeżdżał do Poznania, by łamać te bariery u niechętnych dyrektorów, którzy nie mieli najmniejszego przekonania, by zatrudniać niewidomych. Najbliższe jednak sercu Dolańskiego były sprawy kształcenia niewidomej młodzieży. Wiedział, że wiedza zdobyta przez nią będzie tym kapitałem, który w przyszłości zaprocentuje dla dobra i wszechstronnego rozwoju Związku. Odwiedzał więc często w Łodzi działającą od 1946 roku Sekcję Uczącej się Niewidomej Młodzieży, pytał o trudności. Największą ich bolączką był brak brajlowskich podręczników i pomocy naukowych. Podobna sytuacja była w Zakładzie w Laskach, gdzie podczas wojny spłonęła brajlowska biblioteka. Kiedy o tych problemach rozmawiał z nauczycielami, dowiedział się od Stefanii Żyłko, że po nocach przepisuje brajlem, na luźnych kartkach czytanki dla potrzeb uczniów. Poruszony tym faktem postanowił zorganizować zespół kopistek. Była to jednak kropla w morzu potrzeb uczącej się młodzieży i trzeba było poszukać jeszcze wielu innych rozwiązań. Mimo rozlicznych obowiązków zawsze miał czas, by uczestniczyć w popisowych szkolnych koncertach w konserwatorium w Łodzi, w których udział brali Edwin Kowalik, Marian Sztąberek i Stefania Skibówna. Słuchał ich wykonawstwa z uwagą, jak profesor, krytyk, przyjaciel, żeby po koncercie udzielić rad i podzielić się zawodowymi uwagami. Każdy popisowy koncert uczniów dla Dolańskiego był odskocznią od uciążliwej pracy, działał na niego orzeźwiająco jak łyk źródlanej wody na znużonego wędrowca. W rocznicę zjazdu chorzowskiego zwołał posiedzenie Zarządu Głównego, by zreferować, co udało się w tym czasie dla niewidomych i Związku załatwić. Słuchano z uwagą relacji prezesa, dzielono jego zadowolenie. Udało się zwerbować poważną liczbę nowych członków. Stopniowo likwidowano żebractwo uliczne niewidomych. Coraz więcej członków podejmowało pracę zarobkową. W posiedzeniu Zarządu, zgodnie ze statutem, uczestniczył przewodniczący Oddziału Warszawskiego Michał Lisowski wraz ze swoim przewodnikiem Burlakiem, a także, choć nieformalnie, zausznikiem Felusiem Furmanem. Siedzieli obok siebie i przez cały czas, kiedy Dolański referował, głośno wymieniali między sobą uwagi. Sprzykrzyło się w końcu Dolańskiemu to dogadywanie i zwrócił się do nich: - Koledzy, proszę jeszcze o chwilę cierpliwości. Zaraz skończę. Chcę jeszcze poinformować, że sprawami oświaty dzieci i młodzieży niewidomej głęboko zainteresowany jest minister Stanisław Skrzeszewski i pod jego kierownictwem w ostatnich dniach odbyła się konferencja z udziałem dyrektorów poszczególnych departamentów Ministerstwa Oświaty oraz wielu naszych niewidomych nauczycieli. W wyniku tej konferencji, na której omówiono niedociągnięcia w zakresie szkolnictwa niewidomych, powołano komisję doradczą do spraw niewidomych przy Ministerstwie Oświaty. Jestem przekonany, koledzy, że to utoruje drogę naszej niewidomej młodzieży do szkół średnich i wyższych, o czym w Polsce sanacyjnej trudno było jej marzyć. Feluś Furman niewiele z tych relacji rozumiał i z niecierpliwością czekał, jako tępe narzędzie Lisowskiego, kiedy Dolański skończy. Po oklaskach, bez udzielenia głosu, nerwowo zaczął: - Ja to, szanowni koledzy - jak to się mówi - powiem, że my tu widzimy różne - jak to się mówi - kanty. Kolega przewodniczący, bo jest doktór, więc nauczył się mówić pięknie, ale - jak to się mówi - w tym uczonym mówieniu jest dużo bajania, czarowania, takiego proszę kolegów, że jak byśmy w to wszystko uwierzyli, co nam doktór mówi, to, to - jak to się mówi - uwierzylibyśmy, że dzięki niemu niewidomym rosną skrzydła i gdy - jak to się mówi - uwierzymy w to, to będziemy chcieli latać i wyjdziemy na durniów, bo najwyżej polecimy, ale do wychodków. Niech nam lepiej prezes powie, za czyje pieniądze wraz z żoną fruwa po Polsce. Kto za nich płaci kolej i hotele. Pewnie znów, jak to się mówi, pięknie nam zabuja, a my uwierzymy i będziemy - jak to się mówi - klaskać z uciechy w dłonie. Wśród członków Zarządu zawrzało z oburzenia. Nie dość, że Furman przyszedł nie zaproszony, to jeszcze rzuca oszczerstwa. Widziano w tym robotę Lisowskiego, który wciąż nie mógł ścierpieć tego, że nie został wybrany na prezesa Zarządu Głównego. Członkowie Zarządu po wyjściu Lisowskiego odczuli ulgę, a jednocześnie poczuli się winni i zawstydzeni tym, że nic nie wiedzieli o finansowych trudnościach Zarządu Głównego i niemal filantropijnej w związku z tym działalności prezesa. Podjęli więc postanowienie zobowiązujące Oddziały Związku do płacenia po 2000 złotych miesięcznie na konto Zarządu Głównego, z przeznaczeniem na pokrycie kosztów administracyjnych. Rozdział Xxv Prawdziwym odpoczynkiem dla obojga Dolańkich był wyjazd do Anglii. Tuż przed podróżą wzywano na rozmowę prezesa tu i tam, bo Lisowski nie zasypiał gruszek w popiele, i gdzie mógł szkodził "rywalowi". Na to szkodzenie znalazł jeszcze jedną okazję, w czasie pobytu Dolańskich za granicą, i to z mocnymi argumentami. Dolański zwiedzał w Anglii szkoły specjalne dla niewidomych, zarówno podstawowe, jak i zawodowe, warsztaty pracy, domy wypoczynku, ogromną bibliotekę brajlowską zasobną w księgozbiory, wśród których obok beletrystyki znajdowały się podręczniki dla szkół i wiele innych pomocy naukowych, przystosowanych do odczytywania dotykiem, oraz nagrana na taśmach magnetofonowych literatura piękna. Ta forma nie była jeszcze znana w Polsce. Nie bez zazdrości myślał, kiedy do takiego stanu i osiągnięć dojdzie w kraju. Pod koniec wizyty udzielił wywiadu dla prasy, a także dla Sekcji Polskiej Radia BBC. Mówił przed mikrofonem o wrażeniach, jakich doznał, zwiedzając ośrodki niewidomych w Anglii. Nie omieszkał przy tej okazji powiedzieć, ile dobrego robi się w Polsce Ludowej, za aprobatą rządu, na rzecz niewidomych. Przemówienie wcześniej uzgodnił w Ambasadzie Polskiej. Wystąpienia tego wysłuchali Lisowski, Furman i Woźniak. Natychmiast sporządzili raport dla odpowiednich instytucji, że doktor Włodzimierz Dolański przemawiał w imperialistycznym radio, szkalując Polskę. W tym czasie od dwóch lat trwała zimna wojna między obozem krajów socjalistycznych a obozem państw kapitalistycznych i taki donos był szczególnie niebezpieczny. Po powrocie do kraju zastał Dolański nieprzychylną dla siebie sytuację i musiał udzielać w Komitecie Centralnym, w Wydziale Polityczno--Społecznym wyjaśnień i odpierać sfingowane zarzuty. Łatwo się z tego wytłumaczył, gdyż jego przemówienie wydrukowane zostało w "Nowinach Literackich" 22 sierpnia 1948 roku. Ku rozczarowaniu Lisowskiego Dolański nie został zdjęty ze stanowiska przewodniczącego Zarządu Głównego i to niepowodzenie jeszcze bardziej go rozsierdziło. Knuł nową intrygę. Tymczasem wizyta Dolańskiego w Anglii przyniosła Związkowi wiele korzyści. Poza uzyskaniem pewnych doświadczeń organizacyjnych i poznaniem nowych form rehabilitacji, zdobył gratisowo dla Polski kompleksową brajlowską aparaturę drukarską, 10 ton papieru brajlowskiego i kartonu na oprawę książek oraz blachy cynkowane do pisania matryc. Cały ten transport został złożony we Wrzeszczu na terenie zakładu niewidomych. Zdobycie sprzętu ucieszyło działaczy, głównie nauczycieli, i postanowiono czym prędzej uruchomić drukarnię. Dolańscy częściej teraz przebywali we Wrzeszczu niż w Warszawie. Wreszcie pod koniec lata ukazał się pierwszy numer brajlowskiej "Pochodni", miesięcznika, kontynuującego "Pochodnię" wydawaną we Lwowie przez Dolańskiego. Naczelnym redaktorem został Wacław Kotowicz, któremu dzielnie w tej pracy pomagała żona. Radość z wydania "Pochodni" była wielka, a jednak daleka do pełnego zadowolenia. Cztery budynki zakładowe we Wrzeszczu wciąż zajmowały inne instytucje i nie było możliwości uruchomienia drukarni w całej pełni. Dolański wraz z innymi działaczami występował do władz o rewindykację całego zakładu wrzeskiego dla Związku i ciągle bez skutku. Było też coraz ciaśniej na ulicy Grottgera, gdyż powstawały nowe oddziały wojewódzkie, przez to coraz więcej spraw wpływało do Zarządu Głównego i częściej przyjeżdżali działacze terenowi, a tu jeden pokój spełniał funkcję jednocześnie mieszkania państwa Dolańskich i biura Zarządu Głównego. Ta ciasnota doskwierała Dolańskiemu, lecz wciąż nie mógł wywalczyć przydziału lokalu. Widział, w jakich warunkach lokalowych pracują zrzeszenia w Anglii i marzył mu się własny gmach związkowy, w którym byłyby pomieszczenia na drukarnię, bibliotekę, biura i salę do zajęć rehabilitacyjnych oraz pomieszczenia na warsztaty szkoleniowo--zawodowe dla nowo ociemniałych. Marzenia te wszczepiał działaczom i wreszcie postanowiono zbierać fundusze na budowę własnego związkowego centrum. Popularność Dolańskiego rosła nie tylko w kraju wśród niewidomych, ale i za granicą. Jego wizyta w Anglii i rozmowy z tamtejszymi działaczami sprawiły, że wiosną 1949 roku został zaproszony do Oxfordu, gdzie pod auspicjami ONZ i UNESCO miała odbyć się w sierpniu Międzynarodowa Konferencja Niewidomych. Popularność Dolańskiego rozjątrzała jednak Lisowskiego, który starał się szkodzić prezesowi. Nie działał jawnie i wprost, a za pośrednictwem zauszników, głównie przyjaciela Romana Burlaka, który po zjednoczeniowym Kongresie PPR z PPS, jako jeden z gorących zwolenników połączenia, awansował i został działaczem aparatu partyjnego. Nie miał Burlak czasu jak dawniej przychodzić do warszawskiego Oddziału Związku i działalność Zarządu Głównego znał tylko z relacji Lisowskiego, któremu bezgranicznie ufał. Ta ufność sprawiała, że wierzył w najgorsze oszczerstwa, a że miał kontakty służbowe w aparacie, inicjował kontrole działalności Dolańskiego. Było ich coraz więcej i to w różnej formie, np. przesłuchań w wydziale społeczno-politycznym, bądź badania dokumentów Zarządu Głównego, a głównie korespondencji Dolańskiego z zagranicą. Dolański obawiając się, że Lisowski, jeśli dotrze do niego wiadomość o ponownym zaproszeniu do Anglii, swoimi kanałami storpeduje wyjazd, nie ujawnił zaproszenia, nie występował do ministerstwa o pokrycie kosztów podróży, ale zaciągnął u kilku przyjaciół pożyczkę, w wysokości stu tysięcy złotych. Przygotowywał się z żoną do podróży. Ukrywanie tego faktu dręczyło go, gdyż wszystko dotychczas robił jawnie. Zaczął cierpieć na bezsenność. Stał się nerwowy. W czasie pożycia małżeńskiego żona zdołała poznać jego udrękę, podczas koszmarnych snów, jakie co pewien czas go napadały. Nauczyła się wyzwalać go z tego koszmaru delikatnym przemawianiem i pieszczotliwym dotykaniem twarzy. Zwołał prezydium Zarządu Głównego, któremu wyjawił zaproszenie do Oxfordu. W czasie gorączkowego przygotowywania się do wyjazdu Natalii Górskiej wydawał polecenia, jakie sprawy związkowe powinna załatwiać i z kim się konsultować, gdyby wystąpiły trudności. Kiedy już wychodzili, listonosz przyniósł list, z którego dowiedzieli się, że Lodzia Stępniewska, o której myśleli, że zginęła pod gruzami własnej kamienicy w czasie Powstania Warszawskiego, żyje wraz z synem i wraca do kraju. Przez pięć lat uważali ją za umarłą, a tu taka nieoczekiwana wiadomość. Radosna wieść dodatkowo Dolańskich przed podróżą nastroiła optymistycznie. Z pogodą ducha w sierpniu wyjechali do Oxfordu. Po przyjeździe pani Wanda zauważyła kilku znajomych jeszcze z Kongresu, jaki się odbył w 1931 roku w Nowym Jorku. Powitał ich też Artur Platt, więc z miejsca poczuli się swojsko. Dolański natychmiast powiadomił Ambasadę Polską w Londynie o swojej obecności i poprosił o tłumacza, gdyż obrady zapowiadały się bardzo interesująco i nie chciał czegokolwiek z nich uronić. Ponadto pragnął uzgodnić z Ambasadą swoje wystąpienie. Był to pierwszy tego typu Kongres, na którym przewidywano powołanie międzynarodowej organizacji niewidomych. Przyjechali więc do Oxfordu przedstawiciele zrzeszeń niewidomych niemal z całej Europy i Ameryki Północnej. Nie było tylko reprezentantów Związku Radzieckiego i pozostałych krajów Demokracji Ludowej. Dolański był jedynym przedstawicielem obozu socjalistycznego, więc oblegano go ze wszystkich stron i zadawano pytania na różne tematy. Odpowiadał szczerze, jednak unikał wszelkich dyskusji o polityce; miał już gorzkie doświadczenie z zeszłorocznego pobytu w Anglii i wystąpienia przed mikrofonem Radia BBC. Obrady obsługiwała prasa i radio, gdyż Kongres odbywał się pod patronatem Organizacji Narodów Zjednoczonych i w planie było powołanie specjalnej komórki doradczej niewidomych przy ONZ. Wszyscy mówili do mikrofonu, a wśród nich również Dolański, który wystąpił aż dwukrotnie. Raz, wygłaszając referat "Ślepota, przyczyny, profilaktyka", następnie przypominając swój wniosek z Kongresu nowojorskiego, w którym już wtedy postulował powołanie Międzynarodowej Organizacji Niewidomych, i przedstawiając projekt wymiany doświadczeń między zrzeszeniami niewidomych różnych państw oraz krótko charakteryzując strukturę ogólnopolskiego związku niewidomych, jego cele, zamierzenia i dotychczasowe osiągnięcia. Feluś Furman, systematyczny odbiorca programu Radia BBC, usłyszał sprawozdanie z Kongresu i ku wielkiemu zaskoczeniu rozpoznał głos doktora Dolańskiego. Nic nie wiedział o jego wyjeździe do Oxfordu na jakiś tam Kongres i natychmiast pobiegł z niedokładnie zrozumianą informacją do Lisowskiego, który, również nie wtajemniczony, pełen oburzenia, gniewu i złości, dośpiewał sobie własną interpretację. Dolański jeszcze uczestniczył w obradach, a już grupa Lisowczyków szyła mu w Warszawie buty. Tymczasem obydwa wystąpienia delegata z Polski oraz jego aktywny udział w komisjach sprawiły, że Dolański został wybrany w skład dziewięcioosobowego Międzynarodowego Komitetu Wykonawczego Opieki Społecznej nad Niewidomymi, którego siedzibą miał być Paryż. Dolańscy z euforią wracali do kraju, nie wiedząc, co ich czeka ze strony Lisowczyków. Po powrocie Dolański natychmiast złożył szczegółowe sprawozdanie w Komitecie Centralnym PZPR w Wydziale Spraw Społeczno-Politycznych i wystąpił z wnioskiem, żeby powiadomić Związek Radziecki i pozostałe kraje Demokracji Ludowej o powołaniu międzynarodowej organizacji niewidomych i warunkach, na jakich mogą wstępować do niej zrzeszenia niewidomych ze wszystkich państw. Towarzysze wysłuchali relacji Dolańskiego w milczeniu, nie komentując żadnym słowem, nie ustosunkowali się też do wniosku. Dolański poczuł się jakoś nieswojo. Na drugi dzień wybrał się do ministra Skrzeszewskiego, żeby i jego szczegółowo poinformować o przebiegu i wynikach Kongresu w Oxfordzie. Niezgodne z prawdą informacje o działalności Dolańskiego wciąż donoszono osobiście lub anonimowo do ministerstw, z którymi Zarząd Główny Związku współpracował, do instancji partyjnych, a także do wojewódzkich oddziałów Związku. Szkalowano, oczerniano, zarzucano, że Dolański dorabia się na prezesurze i sugerowano, że już najwyższy czas, by zastąpić go kimś uczciwszym. Dolański, pochłonięty sprawami związkowymi, nie miał czasu zajmować się plotkami. Na początku lipca udało mu się przy ulicy Kleczewskiej 37 zająć, jeszcze nieformalnie, czteropokojowy lokal dla Zarządu Głównego, ale żeby otrzymać formalny przydział z Wydziału Kwaterunkowego, musiał zwrócić się na piśmie aż do prezydenta Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej obywatela Bolesława Bieruta. Po formalnym uzyskaniu tego lokalu trzeba w nim było przeprowadzić remont, zdobyć meble i stworzyć warunki do zatrudnienia trzech sił biurowych. Dolańscy w dalszym ciągu pracowali społecznie, bez jakichkolwiek wynagrodzeń. Nawet zdobycie lokalu nie podobało się Lisowskiemu, przeciwnie jeszcze bardziej wrogo usposobiło go do Dolańskiego. Bojkotował plenarne posiedzenia Zarządu Głównego, a wszystkich niewidomych członków warszawskiego Oddziału, którzy bronili i popierali Dolańskiego, wykluczył ze Związku. Pozbawienie członkostwa przynosiło szkodę materialną niewidomym, gdyż tracili uprawnienia zdobyte dla nich przez Zarząd Główny. Dolański miał już dosyć intryg, wzywania go na rozmowy, udzielania wciąż tych samych wyjaśnień. Wiedział, że i władze nie życzą sobie bezpłodnych rozmów i że dla dobra sprawy powinien ustąpić ze stanowiska. Przemawiało za tym jeszcze i to, że żona, do której docierały nikczemne intrygi, rozchorowała się na nerwicę serca i układ krążenia. Podejrzewano nawet chorobę płuc. W gronie działaczy zastanawiał się, komu należałoby przekazać prezesurę i za radą Pawła Niedurskiego z Chorzowa zwrócił się do kapitana Jana Silhana z propozycją objęcia tej funkcji. Długo przyjaciele rozmawiali w podwawelskim grodzie, w którym po wojnie Jan Silhan zamieszkał i współorganizował Oddział Związku i gdzie został kierownikiem zakładu szczotkarskiego. Wracał Dolański z niczym, a tu czekało na niego wezwanie na rozmowę do Komisji Kontroli Partyjnej przy KW PZPR w Warszawie. Po raz któryś z kolei zarzucono go pytaniami, dotyczącymi spraw finansowych Zarządu Głównego, czerpania nieuzasadnionych korzyści z oddziałów, mszy rzekomo organizowanych przed plenarnymi posiedzeniami Zarządu Głównego, dwukrotnych wyjazdów do Anglii i przemówień w radiu BBC, wreszcie, ukrywania - co nie było prawdą - przynależności do PPR, a po kongresie połączeniowym do PZPR. Po złożeniu wyjaśnień przez jakiś czas miał spokój. Nie wzywano go na rozmowy. Natomiast jako zdyscyplinowany członek partii informował Wydział Społeczno-Polityczny KW PZPR oraz Komitet Centralny o każdym działaniu Zarządu Głównego. Na 19 marca 1950 roku Dolański zwołał posiedzenie Zarządu Głównego, na którym postanowił wyjaśnić wszystkie zarzucane mu szkodliwe działania i wystąpić ewentualnie z wnioskiem o powołanie na stanowisko prezesa kogoś z członków Zarządu Głównego. Następnego dnia Dolański otrzymał pismo od prezydenta Warszawy towarzysza Tołwińskiego, że zawiesza się go jako przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych RP i powołuje się komisarycznego przewodniczącego w osobie majora Leona Wrzoska, któremu do 1 kwietnia należy przekazać wszystkie dokumenty związkowe. Po wysłuchaniu treści urzędowego pisma, powiedział do żony: - Stało się! Marzec znów przyniósł mi wiadomość, która zmienia kierunek mojej życiowej drogi. Chwała Bogu, że na komisarza nie powołano Michała Lisowskiego, który zniszczyłby na pewno wspólne nasze dzieło i wykreślił z pamięci nasze imiona i nazwiska, Wandziu! Wandzia doskonale wiedziała, że powołanie Związku Pracowników Niewidomych było męża wieloletnim marzeniem. Traktował to swoje dokonanie jako najważniejsze w życiu "dziecko". Toteż odebranie mu prezesury wyłącznie na podstawie intryg, a także odgórnych decyzji partyjnych, oznaczało przekreślenie jego życiowych aspiracji. Jako współtowarzyszka jego pracy społecznej na rzecz niewidomych wiedziała, jak boleśnie odczuwa zadany cios. Ją samą ta sprawa doprowadziła do kresu wytrzymałości psychicznej. Cały czas czyniono w różnych miejscach przeciw Dolańskiemu intrygi, które miały na celu zniszczenie jego autorytetu wśród niewidomych. Wszystkie te złośliwe wieści dochodziły do państwa Dolańskich, przyczyniając się do rozwoju choroby. Nawet silna kuracja przeciw bezsenności, jakiej Dolański się poddał, nie pomogła, a jedynie wywołała dokuczliwe, migrenowe bóle głowy. Cierpieli razem. A on szczególnie, bo nie takiego obrotu spraw się spodziewał i nie takiego "podziękowania" za swoją pracę ze strony władz. Potrafił jednak Dolański, aż do granic samoupokorzenia, zamanifestować wolę współpracy ze Związkiem, nawet pod komisarycznym kierownictwem majora Wrzoska. Wanda była przeciwna takiemu zachowaniu męża. Pospierali się w tej sprawie. On jednak ciągle powtarzał, że musi wyzbyć się fałszywej ambicji, bo chodzi o los i dobro niewidomych. A major Wrzosek nie tak od razu chciał zrobić dobry użytek z deklaracji Dolańskiego. Z jego rad korzystały natomiast systematycznie Ministerstwo Pracy i Płacy, Zdrowia i Opieki Społecznej, a szczególnie Ministerstwo Oświaty, gdzie uznawano go za eksperta w sprawach niewidomych. Rozdział Xxvi Do państwa Abramowiczów i Brudzińskiego, sublokatorów Dolańskich w "Bożym Domku", co jakiś czas przyjeżdżała w odwiedziny inżynier-ogrodnik Maria Gruberska. Korzystano z jej fachowych rad przy pielęgnacji ogrodu otaczającego "Boży Domek", a zwłaszcza pięknych drzew. Ilekroć Dolańscy byli w Laskach i zastawali panią Gruberską, pani Wanda chętnie przebywała w jej towarzystwie. Poza tym pani Gruberska okazała się dobrą lektorką. Czytała szybko i wyraźnie. Fascynowała ją też treść lektury. Podziwiała doktora, że potrafi w takim skupieniu słuchać, a po lekturze dyktować krótkie, syntetyczne notatki. Przygotowywał się do pisania artykułów z dziedziny tyflopedagogiki i tyflopsychologii. Marzyła mu się ciągle szeroka działalność społeczna na rzecz niewidomych nauczycieli. Planował także budowę drogi, placu sportowego i basenu kąpielowego w Laskach. Tak nadszedł 16 czerwca 1951 roku. W tym dniu, w godzinach przedpołudniowych w Warszawie, w Domu Związku Nauczycielstwa Polskiego rozpoczynał się dwudniowy I Krajowy Zjazd Polskiego Związku Niewidomych, w którym brali udział delegaci niewidomi z całego kraju, wybrani spośród członków Związku Pracowników Niewidomych i Związku Ociemniałych Żołnierzy. Wśród delegatów nie było Włodzimierza Dolańskiego. Nie uznano, że jest godny brać udział w tym Zjeździe. On sam wraz z małżonką wyjechał z Warszawy. Nie chciał, by ktokolwiek z uczestników Zjazdu kontaktował się z nim, co by mogło zostać wykorzystane do twierdzenia, iż Dolański nawet na odległość próbuje wpływać na postawę delegatów. Siedzieli więc samotnie w "Bożym Domku" w Laskach. Nie wiedzieli nawet, jak przebiegają obrady. Jedynie wieczorem wysłuchali w milczeniu radiowej transmisji koncertu z sali obrad, w wykonaniu niewidomych artystów. Trudno było odgadnąć, jakie uczucia targają Włodzimierzem. Przybladł jedynie mocno. Przy kolacji rozmawiali na temat przeznaczenia ich domu. Po tej rozmowie Włodzimierz zasiadł do pianina, by zagrać "Marzenie" Schumanna. Wanda odgadła, że jest to dalszy ciąg wymiany zdań między nimi. Słuchała z wielkim zaparciem. I ogarniał ją jakiś dziwny, tajemniczy niepokój. Zdawało się jej, że słucha nie "Marzenia", lecz jak gdyby żałobnego marsza. Przerażona tym doznaniem przytuliła głowę męża do swojej piersi. Wtedy usłyszał, jak silnie bije jej serce. Trwali tak dłuższy czas, pogrążeni, każdy w swoich, niepokojących myślach. Noc mieli bezsenną. Rano wstali z bólem głowy. Starali się nie rozmawiać na temat Zjazdu. Kiedy wrócili z porannego nabożeństwa w kapliczce, przy furtce czekała na nich pani Maria Gruberska, która przyjechała, by jak zwykle w niedzielę poczytać doktorowi. Ucieszyli się gościem, lecz Dolański obserwując stan Wandy uznał, iż lepiej będzie, jeżeli obie panie pogwarzą ze sobą na różne tematy. Następnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie, pojawił się u Dolańskich kapral Czesław Gorczycki. Jakby prosto z sali obrad Zjazdu. Obficie dzielił się wieściami z jego przebiegu. Jednak ani wizyta Gruberskiej, ani odwiedziny Gorczyckiego nie mogły rozradować dusz państwa Dolańskich. Czuli się bardzo źle. Wandę opanował paniczny lęk. Od przeszło roku leczyła swe serce, a tymczasem stan jej zdrowia zamiast się poprawiać, systematycznie ulegał pogorszeniu. Starała się nie wyjawiać Włodzimierzowi całej prawdy. Teraz jednak nie miała już sił niczego ukrywać. Po prostu wyznała, że czuje się coraz gorzej. Po tej wieści Włodzimierz natychmiast wyszedł do zakładowego szpitalika. Sprowadził lekarza, który po dokładnym zbadaniu Dolańskiej stwierdził, że jej stan zdrowia wymaga leczenia szpitalnego. Po tej zaskakująco niepomyślnej diagnozie oboje Dolańscy nie mogli wydobyć z siebie słowa; trwali w bolesnym zatrwożeniu. Wreszcie żona zaczęła: - Jestem coraz słabsza, ale wysłuchaj do końca. Pani Maria jest osobą kulturalną, delikatną, subtelną, o wysokim morale... Pomyślałam... Pomyślałam, że mogłabym swoje szczęście tylko jej oddać, szczęście, którym ty jesteś... Dolański słuchając tego odczuwał narastający ból w klatce piersiowej. Choć pragnął ogarnąć ramieniem żonę, ucałować jej dłonie, siedział sztywno, gdyż każdy ruch wzmagał ostrą dolegliwość. W szpitaliku, trzeciego dnia, po dokładnych badaniach, lekarz oznajmił Dolańskiemu, że cierpienia małżonki są wynikiem nie tylko niewydolności krążenia. Istnieją też jakieś inne, poważniejsze przyczyny, czego objawem jest opuchlizna nóg i rąk. Więc leczenie szpitalne potrwa przynajmniej miesiąc. Wreszcie dla Dolańskich nadeszła upragniona chwila. Pod koniec sierpnia Wanda mogła opuścić laskowski szpital. Oboje byli osłabieni, więc nie wyruszali z Lasek i nie przyjmowali gości. Jedynie pani Gruberska była mile widziana. Jak zawsze przyjeżdżała poczytać Dolańskiemu. Po lekturze panie zawsze znajdowały czas, by porozmawiać na babskie tematy. Wanda przebywała w domu. Jednak w stanie jej zdrowia nie nastąpiła zasadnicza zmiana. Wkrótce okazało się, że choroba nie została właściwie rozpoznana, a leczenie szło w złym kierunku. Pani Wanda chorowała bowiem na uremię. Kiedy to wykryto, było za późno. Nie udało się nic zrobić, by uratować jej życie. 11 grudnia 1951 roku zgasło dla Włodzimierza światło płonące w sercu Wandy. W trzy dni później, na laskowskim cmentarzyku, bardzo licznie zebrana niewidoma młodzież, siostry zakonne wraz z matką Czacką, a także przyjaciele Dolańskiego żegnali szlachetną, oddaną mężowi, ale i sprawie niewidomych Wandę Dolańską z domu Seeger, urodzoną 28 stycznia 1891 roku. Dolański czuł się przygnieciony wszystkimi zdarzeniami, które w ciągu jednego roku zwaliły się na jego głowę. Najbardziej gorzkie dla niego było to, że na laskowskim cmentarzyku wyrósł piąty grób, grób jego żony. Uciekał więc z Lasek, uciekał z miejsca boleści, omijał z daleka "Boży Domek", w którym wszystko przypominało mu Wandę. Starał się jak najwięcej przebywać w Warszawie, na Grottgera, gdzie szwagierka Helena otoczyła go opieką i dzieliła jego ból. W międzyczasie z Łodzi list napisała Maria Gruberska z wyrazami współczucia. Przepraszała, że nie uczestniczyła w pogrzebie, gdyż nie dotarła do niej w porę tragiczna wiadomość. Dolański, odpisując, z trudem zbierał myśli. Wciąż w pamięci miał słowa żony, które brzmiały w uszach jak żałosny testament: "Tylko Maryla Gruberska mogłaby zająć moje miejsce przy tobie". On jednak nie chciał z nikim się wiązać. Zapamiętywał się w pracy. A przybywało jej z każdym dniem. Wiosną 1952 roku Dolański został zaproszony przez Edwina Kowalika do Łodzi na popisowy koncert. Z ochotą wybrał się tam w towarzystwie szwagierki Heleny i niespodziewanie spotkał panią Gruberską. Rozmowa nie kleiła się. Przy pożegnaniu pani Maria nieśmiało zaproponowała: - Gdybym była w czymkolwiek pomocna, to proszę do mnie napisać. Zawahał się przez chwilę, a potem powiedział: - Otrzymałem ze Światowej Rady Pomocy Niewidomym jakieś opracowanie w języku francuskim i nie mogę znaleźć odpowiedniej osoby z biegłą znajomością francuskiego, więc gdyby pani wybierała się do państwa Abramowiczów, to proszę dać mi znać. Po odrzuceniu projektu budowy ośrodka stabilizacyjnego dla niewidomych Dolański zaczął snuć plan zrealizowania budowy w zakładzie laskowskim boiska, sali gimnastycznej i basenu oraz dróg łączących poszczególne budynki. Zastanawiał się jednak, skąd zdobyć na ten cel środki. Plan swój przedstawił Zarządowi Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, a przede wszystkim matce Czackiej. Wydawał się on nierealny z powodu braku funduszy. Dolański jednak bardzo pragnął mieć cząstkę udziału w rozwoju Lasek i nie chcąc zrezygnować z opracowanego przez siebie planu budowy, zwrócił się z prośbą o pomoc do Wojska Polskiego. Pismo wystosował na ręce marszałka Konstantego Rokossowskiego. Intensywne prace zawodowe i społeczne wyczerpywały go fizycznie, lecz nie zabijały pustki i osamotnienia. Z panią Gruberską utrzymywał serdeczny kontakt jedynie korespondencyjnie. Czasami prosiła go o drobne przysługi w załatwianiu różnych spraw rodzinnych w stołecznych urzędach. Zbliżały się kolejne święta Bożego Narodzenia. Nie chciał ich spędzać na Grottgera, w warszawskim pokoju. Wyjechał więc do "Bożego Domku". Jeśli już cierpieć, to w miejscu, gdzie szczęśliwie przeżył tyle lat. W drugi dzień świąt z Łodzi przyjechała do Lasek pani Maria Gruberska. Tu zastała, ku swemu zaskoczeniu, wymizerowanego i zaniedbanego Dolańskiego. Gdy go takim ujrzała, żal się jej zrobiło. Czyniła sobie wyrzuty, że mimo wcześniejszych obietnic ani razu nie przyjechała, by mu choćby trochę poczytać. Tego samego dnia postanowili odwiedzić grób Wandzi. Szli przez pewien czas w milczeniu. Pani Maryla czuła się zawstydzona. Jednocześnie czuła żal i współczucie dla Dolańskiego. Chciała to okazać, lecz zamiast tego zaczęła wyżalać się przed nim na swoją sierocą dolę. Dolański w milczeniu słuchał opowieści. Rodziła się w nim chęć zwierzenia się pani Gruberskiej z istotnych myśli. Zaczął więc najpierw coś mówić o tym, że wyrokom boskim nie można się sprzeciwiać, przywołał postać Wandzi, a szczególnie jej słowa, że tylko pani Gruberska jest osobą, która mogłaby zająć jej miejsce. W pewnym momencie zwrócił się do pani Maryli wprost z zapytaniem: - Co pani na to, droga pani Marylko? To wyznanie Dolańskiego, tak nieoczekiwane i w takim miejscu, wytrąciło z równowagi zawsze opanowaną i taktowną kobietę. Smętnym wzrokiem spojrzała na otaczające ich groby, na topniejący, mokry śnieg, zmieszany z czarnym błotem, na mgłę wiszącą nad nimi, w której, zdawało się, nie można znaleźć żadnego punktu oparcia. Powiedziała więc tylko, że bardzo go ceni i szanuje, ale sama jest niezaradna i nią raczej trzeba się opiekować. Nie mogłaby podołać obowiązkom. Prosiła, by się Włodzimierz na nią nie gniewał, ale nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć. Dolańskiemu zaś wydało się, że popełnił błąd. A może po prostu nie trafił swoją propozycją do serca pani Marii. Postanowił więc zaraz wyjechać do Warszawy. Poprosił tylko, by go odprowadziła na przystanek. Pani Maria domyśliła się, że ten nagły wyjazd ma źródło w braku jej decyzji. Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Jednak po powrocie do Łodzi zebrała siły i napisała do Włodzimierza list. Poza tym na co dzień miała teraz o czym myśleć. Zastanawiała się, czy nie wysiąść z pociągu samotności na stacji o nazwie "Małżeństwo". Raz po raz otrząsała się jakby ze swoich myśli. Wciąż nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w roli towarzyszki życia ociemniałego, jednorękiego męża. Nie chciała się przyznać, że czuje lęk przed niewidomymi. Dolański po pożegnaniu z panią Marylą również czuł się nieswojo. Gryzł się, że postąpił zbyt pochopnie, zrażając do siebie tę wrażliwą i subtelną istotę. Po przyjeździe do Warszawy natychmiast zasiadł do maszyny i o tym wszystkim 29 grudnia 1952 roku napisał obszerny list, który szybko wysłał. Nie był zadowolony z jego treści i formy. Nie był pewny, czy dostatecznie uspokoił panią Marylę. Nie chciał zerwać z nią przyjaźni. Zastanawiał się, czy jest ona wybranką jego serca, czy tylko narzuconą mu przez Wandzię kandydatką na żonę. Zdenerwowany niemal bezwiednie następnego dnia zasiadł do drugiego listu. Wreszcie przyszła upragniona odpowiedź od pani Maryli. Pisała, że jest w głębokiej rozterce i wszystko, co się ostatnio wydarzyło, ciąży jej niczym kamień młyński u szyi. Żeby ją wybawić ze zmartwień napisał kolejny list, jeszcze bardziej wyczerpujący: "Warszawa, 19 stycznia 1953 roku. Panno Marylo! Przed tygodniem otrzymałem list Pani i zaraz odpisałem, ale przed zapieczętowaniem go spostrzegłem się, że pisałem dwukrotnie na pierwszej stronicy. Pokazało się, że przy wkładaniu napisanego do połowy już listu do maszyny, źle odwróciłem przez nieuwagę papier i pisałem ponownie po tej samej stronie. Potem przyszły inne przeszkody, terminowe pisma do władz, więc dziś wieczór wszystko odkładam, by do Pani choć kilka słów skreślić i odpowiedzieć na wszystkie pytania, wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Zacznę od owego nagłego wyjazdu w czasie świąt. Jak już wspomniałem w poprzednim liście, pragnąłem się wczuć w przeżywane uczucia Pani i doszedłem do wniosku, że zmąciłem Jej spokój. Wrażenie Pani, że może mnie krzywdę zrobiła, jest zupełnie niesłuszne, bowiem ani na chwilę takiego uczucia nie doznałem. Wiedziałem o tym, że przyjechała Pani do dawnych swoich dobrych i bardzo życzliwych przyjaciół, wśród których radaby Pani spędzić jak najprzyjemniej kilkanaście godzin i zapomnieć o szarych troskach dnia codziennego. W ich gronie moja osoba jest dla wszystkich jakby "Piłat w Credo". Wprawdzie wszyscy są za kulturalni, by ktokolwiek z nich dał mi to odczuć, ale za trzeźwo i za realnie umiem oceniać sytuację, bym tego nie widział. A zatem pragnąc, by istotnie Pani czuła się jak najlepiej po doznanych wrażeniach w godzinach rannych, wyjechałem, nie dając nikomu niczym do poznania, jakie motywy mną kierowały. Z dalszej części listu wynika, że Pani jest źle w tej chwili, że Pani mocuje się ze sobą, mając w perspektywie nieoczekiwanie otwierającą się drogę, na której ja sam się znalazłem; droga na pewno trudna, obfitująca w cały szereg wyrzeczeń w tym celu, aby najbardziej pokrzywdzonym przez los i ludzi w ciągu długich wieków, zbliżyć lepsze, jaśniejsze jutro. Kiedy mając lat dziesięć wzrok straciłem i fakt ten sobie uprzytomniłem, przestałem być dzieckiem. Odtąd stale myślałem nad tym, w jaki sposób siebie usamodzielnić i mimo wytworzonej sytuacji być niezależnym. Gdy dorosłem do lat młodzieńczych, zastanawiałem się, jak wciągnąć do normalnego życia tych wszystkich, którzy podobnie jak ja zaniewidzieli. Wówczas marzyłem o tym, że kobieta, która zostanie mi przez Opatrzność przeznaczona, będzie mi aniołem. Istotnie - marzenia moje spełniły się. Oboje z Wandą zawsze żałowaliśmy jedynie tego, że nie poznaliśmy się 20 lat wcześniej. Do wszystkich moich celów wytkniętych w porywie zapału młodości dochodziłem wielką walką, wytężając wszystkie siły woli. Szczęście mi sprzyjało, bo żelazne zdrowie dopisywało. Każdy drobiazg musiałem ciężką walką zdobywać. Ona jedna zjawiła się w moim życiu tak, jak zjawia się promyk słońca przez czyjeś okno do mieszkania, by dać mu więcej światła i życiodajnego ciepła - by dać radość życia. Dziś już mam 66 lat, a więc dzień mojego życia ma się ku zachodowi. Wprawdzie ojciec mój zmarł mając lat 87 i do ostatniej chwili był czynny, a matka skończyła życie z powodu niedostatku pierwszych dni ostatniej wojny, mając lat 85, z czego można by wnioskować, że dopiero 3/4 życia przeżyłem. Gdyby istotnie tak miało być, chciałbym jeszcze tak wiele, bardzo wiele w życiu zdziałać i spełnić to wszystko, co za czasów młodzieńczych lat obiecałem sobie. Proszę się nie dziwić, że piszę Pani o tym wszystkim, uważam jednak, że moim obowiązkiem jest odsłonić przed Panią to wszystko, co mogłoby Panią zaskoczyć jako jakaś niespodzianka. Uważam, że byłoby nieludzkim żądaniem z mojej strony, wymagać od Pani natychmiastowej decyzji. Sam w życiu wiele cierpiałem i dlatego wiem, co znaczą cierpienia bliźnich. Z listu Pani domyślam się, że szczęścia osobistego Pani nie zaznała, o ile więc decyzja Pani pokrywałaby się z życzeniem Wandy, to jak kiedyś dla niej, tak teraz niczego nie będę szczędzić, by wynagrodzić Pani trud kroczenia ze mną przez dalsze życie, bowiem i zachód słońca może być pełen uroku. Gdyby jednak Pani zdaniem, Jej szczęście leżało gdzie indziej, to proszę bez żadnych skrupułów zakomunikować mi o tym, a zapewniam Panią, że żadnego żalu mieć nie będę. Pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi tak, jak było do tej pory. Dobrze? Zawsze na niedzielę jadę do "Bożego Domku", a więc i 1 lutego, chyba że Pani wolałaby widzieć się ze mną w Warszawie, więc proszę napisać. Rączki najserdeczniej całuję. Włodzimierz Dolański." Zdania z odczytanego listu wyzwalały potoki myśli, lecz żaden z nich nie prowadził do celu. Pani Maria po raz drugi odczytała zakończenie: "Zawsze w niedzielę jadę do "Bożego Domku", a więc i 1 lutego, chyba że Pani wolałaby widzieć się ze mną w Warszawie, więc proszę napisać." Wolała jednak spotkać się w "Bożym Domku" i tam w bezpośredniej rozmowie nawzajem sobie wszystko wyjaśnić i wyzwolić się z trudnego dylematu. Po przyjeździe miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Lecz były to tylko subiektywne odczucia, bo Dolański ani jednym słowem, najmniejszym gestem nie zdradził tego, co między nimi zaszło. Zauważyła jednak, że szuka sposobu i okazji, by choć na chwilę porozmawiać na osobności. Chciała mu to ułatwić. Kiedy opuścili Abramowiczów i znaleźli się na pięterku w jego pokoju, pani Maria poczuła drżenie serca. Rozmawiali długo o różnych sprawach, w tonie wzajemnej życzliwości. Później pani Maria, wracając z Lasek, wypełniona najrozmaitszymi myślami i przeżyciami, zatrzymała się na krótko w Warszawie u siostry Janiny. W dalszym ciągu nie umiała podjąć decyzji. A wszystko wskazywało na to, że jej to nie ominie. Spostrzegła jednak, że coraz czulej myśli o Włodzimierzu. Zastanawiała się, co ją bardziej ujęło. Czy taktowne, pełne dyskrecji jego zachowanie, które pomogło jej utrzymać równowagę psychiczną, czy ogromny szacunek, jakim nadal ją obdarzał? Czy to, że umiał się wznieść ponad swoje pragnienia, a raczej ponad swój ból? Niewątpliwie cierpiał, a postępował tak, żeby to nie było widoczne. Pani Maria była kobietą nie pierwszej młodości. W styczniu skończyła 53 lata. I choć myślała, by związać się z jakimś mężczyzną, to była w swoich wahaniach podobna do człowieka, który nie umie pływać, a jednak w upalny dzień pragnąłby rzucić się do wielkiej wody, by się w niej orzeźwić. Zwierzyła się więc ze swojego dylematu siostrze. Pokazała jej listy od Dolańskiego, szczególnie dwa ostatnie. Szukała porady. I nie zawiodła się. Sama ucieszyła się w sercu, że siostra gorąco poparła, a nawet zachęciła ją do wyjścia za Dolańskiego. Dolański był bardzo zajęty swoimi pracami, a jednak wciąż myślał o pani Gruberskiej. Nie mógł doczekać się telefonu od niej. Kiedy więc we wtorek po południu zadźwięczał, chwycił nerwowo za słuchawkę. Jakże słodko zrobiło mu się na duszy i sercu, kiedy wreszcie usłyszał cicho, z lekkim drżeniem wypowiedziane słowa: "Zgadzam się". I on również, w tym samym tonie, odpowiedział: "Dziękuję". Był uszczęśliwiony, lecz nie mógł od razu usiąść do maszyny, by napisać serdeczny list. Musiał jeszcze tego dnia pojechać do Lasek. Do Warszawy wrócił bardzo późno, kiedy szwagierka już układała się do snu. Stukot maszyny do pisania mógłby zakłócić jej sen. Położył się więc, lecz nie mógł zasnąć. Wstał, wszedł do staromodnej szafy, by napisać mimo wszystko upragniony list. Informował w nim o różnych sprawach, którymi jest zajęty. Szczególnie zaś, jeszcze usilniej, starał się wzmocnić w niej przekonanie o słuszności podjętego kroku, by nie lękała się wspólnego życia. Poprosił również, by przyjeżdżając do Warszawy zabrała ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty: metrykę urodzenia, dowód zameldowania, dowód osobisty i fotografie. Czuł, że teraz musi uczynić wszystko, by zrealizować swój najgorętszy zamiar. Pragnął czym prędzej zawrzeć to małżeństwo. Uzgodnił z panią Marią, że ślub wezmą 15 marca, w dniu i miesiącu, w którym zaślubił w 1931 roku Wandę. Wszystko postanowili na razie trzymać w tajemnicy, by nie wywołać niezdrowej sensacji. Pannie Maryli mąciło się w głowie od tego tempa, jakie Włodzimierz narzucił. Dziwiła się i podziwiała go, że potrafił tak szybko pozałatwiać wszystkie formalności związane ze ślubem. A było tych spraw sporo. Trzeba było uzyskać od samego prymasa kardynała Wyszyńskiego zezwolenie na wygłoszenie wszystkich trzech zapowiedzi w jedną niedzielę. I tej samej niedzieli jednocześnie otrzymać ślub. A że był to Wielki Post, to potrzebna była również dyspensa. Dopiero po załatwieniu tych wszystkich spraw Dolański ogłosił, że się żeni. W laskowskim zakładzie zawrzało. Był przecież okres Wielkiego Postu i w zakładowym kościółku odbywały się pokutne rekolekcje, po których przystępowano do wielkanocnej spowiedzi. Ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich, w kolejce do konfensjonału stanęli młodzi żołnierze, którzy w Laskach budowali obiekty rekreacyjne. Sam zaś ślub doktora Włodzimierza Dolańskiego z panną Marią Gruberską, który odbył się w zaplanowaną niedzielę, wprawił w ruch plotkarskie języki. Plotki te jednak nikomu nie szkodziły. Matka Czacka z aprobatą i życzliwością przyjęła decyzję Włodzimierza Dolańskiego o ożenku. W jego życiu nastąpił kolejny moment zwrotny. U jego boku stanęła kobieta zdecydowana dzielić z nim wszystkie nowe koleje losu, ich wspólnego losu. Rozdział Xxvii Był początek lipca 1955 roku, kiedy to miał odbyć się Drugi Krajowy Zjazd Delegatów Polskiego Związku Niewidomych. Dolański dowiadywał się raz po raz, że jego hasło, które przyświecało Zjazdowi w 1946 roku: "Nic o nas bez nas", jest wciąż pamiętane i żyje w świadomości wielu niewidomych. Był z tego dumny. Teraz jednak czuł żal, że nadal jest poza PZN, że i tym razem nie będzie go wśród delegatów. Był rozdrażniony, ale starał się sumiennie zajmować wieloma obowiązkami. Gnębiła go też bardzo sprawa rodzinna. Dzięki życzliwej sąsiadce nawiązał kontakt ze swoją siostrą Zofią, która nadal mieszkała w Sokalu pod Lwowem. Żyła w całkowitym osamotnieniu. Do głuchoty, na którą cierpiała od dzieciństwa, doszła gwałtownie postępująca ślepota. Traciła równowagę, przewracała się i kaleczyła. Była bezradna wobec trudności, jakie ją spotykały. Postanowili więc Dolańscy wysłać jej rzeczy po zmarłej Wandzi, a także trochę pieniędzy. Dolańskiemu udało się też po wielu trudach odnaleźć jej syna Sławka, zamieszkałego w Stargardzie koło Szczecina. Obaj rozpoczęli starania, by Zofię sprowadzić do Polski. Na Drugim Krajowym Zjeździe Delegatów major Wrzosek ponownie został wybrany na prezesa Zarządu Głównego. Dzięki swej operatywności w czasie pierwszej kadencji umocnił swoją pozycję. Do Dolańskiego dochodziły różne wieści z obrad. Cieszyło go, że w kuluarach wspominano jego zasługi. Ważniejsze jednak były teraz dla niego prace budowlane, prowadzone przez wojsko w Laskach. Ale nie tylko to zajmowało jego myśli. Jego radość mąciły listy, nadchodzące od siostry Zosi, która informowała o złym stanie zdrowia. Dolański dokładał maksymalnego wysiłku, by repatriować ją do Polski. Wreszcie wszystko było załatwione. Zosia czekała tylko na przyjazd Sławka, który miał pomóc jej w podróży. Kiedy w lutym 1956 przyjechał do Sokala, zastał matkę obłożnie chorą. Przybył do niej w ostatnich dniach jej życia. Miał ją zabrać do Polski, a 26 kwietnia wysłał do Dolańskiego telegram, że Zosia Lewicka z domu Dolańska zmarła. Życie ciągle niosło niespodzianki, czymś zaskakiwało. Po śmierci Stalina w Polsce zachodziły zmiany polityczne. W partii odchodzono od kultu jednostki i następował proces pewnej demokratyzacji życia. Major Wrzosek wiosną 1956 roku został odwołany ze stanowiska prezesa. Na jego miejsce powołano niewidomego masażystę, działacza z Lublina, członka partii Mieczysława Michalaka. Jako młodszy szedł z prądem zachodzących zmian. Pierwszą jego decyzją było postawienie na posiedzeniu prezydium wniosku o oczyszczenie z zarzutów doktora Włodzimierza Dolańskiego. W kilka dni później Dolański otrzymał pismo podpisane przez Michalaka. Informowano w nim, że uznaje się "członkostwo Dr. Dolańskiego Włodzimierza, jako trwające bez przerwy od chwili jego przystąpienia do Związku. Zarząd Główny PZN z ubolewaniem konstatuje fakt podjęcia przez byłe władze Oddziału Warszawskiego, byłego Związku Pracowników Niewidomych RP bezzasadnej decyzji o wykluczeniu dra Dolańskiego z szeregów Związku i z pełną satysfakcją czyni zadość zasadom sprawiedliwości obowiązującym w naszym społeczeństwie". To pismo, choć dość spóźnione, przyniosło Dolańskiemu poczucie pewnej satysfakcji moralnej. Teraz droga do pracy społecznej w obrębie PZN stała przed nim otworem. Niebawem też zaproponowano mu zorganizowanie Komisji Tyflologicznej. Propozycję tę przyjął, nie podjął więc badań naukowych w PAN. Zdecydował się też zrezygnować z pracy nauczycielskiej w Laskach. Włączony ponownie do pracy społecznej w Związku walnie przyczynił się do tego, że PZN został członkiem Światowej Rady Pomocy Niewidomym. Pani Maria od czterech lat była żoną Dolańskiego i niejednokrotnie podziwiała jego aktywność. Jednak dopiero teraz mogła się przekonać, ile jeszcze posiada energii i samozaparcia. Władze również doceniły jego wszechstronną aktywność i upór - w 1957 roku Rada Państwa przyznała mu Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Został nie tylko nagrodzony moralnie. Mógł znowu pracować na rzecz niewidomych. Ministerstwo Zdrowia zaproponowało mu wyjazd do Anglii i Francji w celu zebrania informacji o najnowszych osiągnięciach z zakresu rehabilitacji i zatrudnienia niewidomych. To upewniło go, że skończył się dla niego czas upokorzenia. Z rehabilitacji Dolańskiego cieszyli się również bardzo jego przyjaciele. A miał ich wielu. Do Anglii i Francji udał się we wrześniu 1957 roku. Obserwacje z podróży zawarł w publikacji "Anglia, Francja i my". Był też aktywny w międzynarodowym ruchu niewidomych. W 1959 roku, w Rzymie, na kongresie Światowej Rady Pomocy Niewidomym przewodniczył obradom jednej z komisji problemowych. W 1964 na kongresie tejże organizacji w Nowym Jorku został odczytany jego referat pt. "Nowoczesne programy dotyczące niewidomych z dodatkowymi kalectwami". Został on przyjęty jako ważny dokument do realizacji. W 1969 roku Światowa Rada Pomocy Niewidomym nadała Dolańskiemu dożywotnio członkostwo honorowe. Przykład życia Włodzimierza Dolańskiego i prezentowanej przez wszystkie jego koleje postawy ma świetlaną wymowę. Może być ważny, możemy go przywoływać, kiedy myślimy przede wszystkim o przydarzających się nam gorzkich doświadczeniach, niepowodzeniach czy klęskach. On również miał ich bez liku. Zwalały mu się na głowę nieustannie. Może nawet niekiedy nie było realnych szans, by się podnieść i zrobić kolejny krok do przodu. Zresztą nie zawsze był pewny, czy taki krok zaowocuje osiągnięciem celu, a jednak zawsze próbował mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami. Aktywność, wola walki i chęć pracy na rzecz innych ludzi prowadziły go coraz dalej i dalej. Chciałbym, aby Czytelnik przyjął choć cząstkę tej postawy, którą kierował się w działaniu Włodzimierz Dolański, bo zapewne mogłyby z tego wyniknąć jakieś pozytywne blaski, tak potrzebne człowiekowi, by mógł zachować w sobie wiarę w sens codziennego trwania. Owocne życie Włodzimierza Dolańskiego zgasło 11 marca 1973 roku. Został pochowany na cmentarzu w Laskach, podobnie jak jego żona, która zmarła w grudniu 1988 roku. Myślę, że siedem grobów jako jedna wielka mogiła ma wzruszającą wymowę. Chcę na koniec dodać, że w znacznym stopniu dzięki uprzejmości pani Marii mogłem tę książkę napisać, gdyż użyczyła mi wielu dokumentów do wglądu i udzieliła w czasie pisania cennych informacji, precyzujących fakty z życia jej bohatera.
1 / 1