Darth Fizyk
Wyspa Mocy
Prolog
Dzień był piękny i słoneczny. Jednak ołowiane chmury, którymi o zmroku zaciągnęło się niebo, zapowiadały nadchodzący sztorm i nikt o zdrowych zmysłach nie wypłynąłby na morze. Jednakże przez wzburzone morze płynęła łódka z wydrążonego pnia drzewa, a o jej pasażerach nie dałoby się powiedzieć, że są niespełna rozumu. Dwunastu wioślarzy bezszelestnie zanurzało wiosła w wodzie i mocarnymi ramionami pchali łódkę naprzód, do niewiadomego celu. Gdy się już ściemniło, niebo zaczęło groźnie pomrukiwać. Wioślarze przystanęli, a na dziobie wstał szczupły chłopiec, którego nie było do tej pory widać i zaczął się rozglądać po okolicy. Nagle niebo rozcięła przeraźliwie jasna, biała błyskawica i oświetliła ciemny kształt na horyzoncie. Chłopiec krzyknął coś do wioślarzy, wskazał stronę, w której ukazał mu się ten kształt i wioślarze zaczęli machać wiosłami jeszcze szybciej niż przedtem i skierowali łódkę dziobem w tamtym kierunku.
Rozdział I
Nad brzegiem morza stało dwóch ciemnoskórych mężczyzn. Jeden z nich wyglądający jak sługa odezwał się:
- Mój panie, jest noc, zbliża się sztorm, powinniśmy wrócić do namiotu - był wyraźnie zmartwiony. Spojrzał na stojącego obok siwowłosego mężczyznę w bogato zdobionych szatach, które kontrastowały z prostym przyodziewkiem jego sługi.
- Wiem, ale nie mogę przestać o nim myśleć - siwowłosy był zapatrzony w stronę morza - chciałbym wiedzieć, czy mu się udało.
- Panie mój, ależ tak nic nie zobaczysz. Wszystkiego dowiemy się dopiero za tydzień, gdy wróci eskorta.
- Wiem, ale jestem niecierpliwy. Że też musiało to spotkać mojego pierworodnego. Gdy ja tam płynąłem, pogoda była piękna, a tutaj sam widzisz, zbliża się sztorm. I daj spokój z tym ciągłym tytułowaniem mnie, Loman, mój przyjacielu. Mówiłem ci, że ty możesz mówić mi po imieniu.
- Dobrze Mkembe, ale droga tam zajmuje cały dzień, jak mówiłeś, a ty powinieneś coś zjeść.
- Ale, jeśli nie dotrą do celu, to zawrócą. Zostanę jeszcze troszkę.
- Mkembe, fale są coraz większe. Powinniśmy już naprawdę wracać do obozu - Loman starał się nakłonić Mkembe do powrotu.
- Ach, Lomanie, nie jestem pewien. Wiem, że powinienem wracać, ale serce ciągnie mnie na Zachód na wyspę - głos Mkembe był pełen smutku i udręki.
- Panie mój - Loman spróbował oficjalnego tonu - stojąc tu nic nie wskórasz. Powinniśmy pójść do obozu.
Mkembe stał zapatrzony na zachód, na ciemną chmurę i błyski pojawiające się nad horyzontem. W końcu się odezwał:
- Chyba masz rację, chodźmy. Powinniśmy się modlić, by dotarli do celu przed świtem.
Ruszyli w stronę wydm. Między nimi prowadziła wygodna, wyłożona wygładzonym kamieniem ścieżka. Obaj weszli na nią i zniknęli między wydmami. Fale biły coraz wścieklej o brzeg.
***
Chmury pojawiły się na horyzoncie od wschodniej strony i natychmiast poczęły szybko postępować dalej, pożerając kolejne gwiazdy, jednak na wyspie nikt się tym nie przejmował. Tylko w porcie trwała krzątanina, chociaż związana była raczej ze zwykłymi przygotowaniami wieczornymi, niż burzą. Port wyglądał inaczej niż te, które znajdowały się na stałym lądzie. Nabrzeże wyglądało jak wyciosane w ogromnym kamieniu, jednak było zbyt chropawe, by była to prawda i miało szarą barwę, jak żaden z normalnych kamieni. Tylko mieszkańcy wyspy znali sekret tego dziwnego kamienia. Woda, piasek i wapno. W nabrzeżu znajdowało się także metalowe słupki, grube i zwieńczone jakby kapeluszem grzybka. Do tych słupków, za pomocą lin, były przyczepione statki. Z nieba spłynęła pierwsza błyskawica, rozbłysła i jej blask odbił się w statkach. Były zbudowane z metalu, co ludzie ze stałego lądu nazwaliby szaleństwem, gdyż w ich mniemaniu metal nie może unosić się na wodzie. Port ten wyróżniał się jeszcze czymś innym. Pomimo panującej na morzu nocy, było tu jasno jak za dnia. Światło miało swoje źródło na dużych słupach.
- Zbliża się łódź wiosłowa! - krzyk dobiegł z wysokiej, metalowej wieży. Na nabrzeżu natychmiast zaczęli się krzątać ludzie w jednobarwnych, żółtych ubraniach. Człowiek na wieży odczepił jakiś przedmiot od pasa i zaczął do niego mówić.
- Panie. Widać ich... na pewno... na sto procent... sprawdzałem skanerami. Tak mistrzu. Wszystko jest już gotowe - głos człowieka był pełen szacunku.
Stanął po środku pomieszczenia na wieży i wcisnąwszy jakiś guzik stojącego obok urządzenia sterującego, zjechał na dół windą. Wyszedł i stanął na nabrzeżu, w miejscu, gdzie miało ono nie więcej niż metr wysokości. Łódź dotarła do krańców falochronów portu i spadła z grzbietu fali wprost na spokojną toń wody portu. Czworo wioślarzy położyło swoje wiosła na kolanach i za pomocą glinianych naczyń zaczęli wybierać wodę, która dostała się do łodzi. Pozostali wioślarze wiosłując spokojnie, doprowadzili łódź do nabrzeża.
- Witajcie, jestem M'hoc'thin - odezwał się czekający. Parę metrów dalej zapaliły się lampy. Teraz dopiero było widać, że mężczyzna był ubrany w jasną tunikę i brązowy płaszcz. Jeden z ludzi w żółtych kombinezonach obsługi portowej pomógł wysiąść pasażerom łodzi.
- Witaj M'hoc'thin. Jestem Kirunde, syn Mkembe, władcy Królestwa Zachodniego. Czy do mistrza pójdziemy teraz, czy dopiero rano?
- Myślę, że rano. Teraz na pewno jesteście zmęczeni. Chodźcie, pokażę wam wasze pokoje - M'hoc'thin obrócił się i ruszył naprzód.
***
Mkembe i Loman dochodzili do obozu, gdy nagle pierwszy się zatrzymał i zamknął oczy. Loman idący pierwszy, dopiero po dłuższej chwili to zauważył. Zawrócił i podszedł do Mkembe.
- Mkembe, co się stało, widzisz coś? - wiedział, że Mkembe miał dar widzenia różnych rzeczy. Udowodnił to już wiele razy, przeważnie na wojnach, ale podczas pokoju także mu się zdarzało. Loman widział już swego władcę wiele razy, gdy ten miał wizję, więc teraz wiedział, co się dzieje z jego władcą.
Mkembe otworzył oczy.
- Kirunde dotarł na Wyspę - odparł zapytany - jest trochę zdziwiony tym, co tam zobaczył, ale wszystko u niego w porządku. Ale teraz chodźmy do obozu. Przybyli goście z Kemet.
Weszli do obozu, natychmiast podbiegł do nich wartownik i zameldował.
- Panie, ważni goście przybyli...
- Tak wiem. Wysłannicy Władcy z Kemet - Mkembe wpadł w słowo swojemu wartownikowi. Wartownik wiedział, że jego pan wie o tym, jednak zawsze lepiej było dmuchać na zimne, tym bardziej, że władca był uwielbiany przez cały lud - Wracaj Mkiti na wartę. Dobrze się spisałeś. Nie wolno zapominać o tym, że czasami mogę nie wiedzieć, chociaż nie zdarzyło mi się to odkąd wróciłem stamtąd, dokąd odpłynął mój syn. Dostaniesz tego miesiąca podwójną zapłatę.
- Tak panie. Dzięki panie - Mikti odszedł zadowolony. Mkembe i Loman ruszył dalej. Przy ognisku zauważyli grupkę nowych osób. Byli ubrani w białe szaty, mieli ogolone głowy, a ich skóra była wyraźnie jaśniejszej karnacji niż skóra Mkembe i jego ludzi. Loman udał się na spoczynek, a Mkembe podszedł do tej wyróżniającej się grupki. Osobnik stojący w środku odezwał się pierwszy.
- Witaj o potężny Mkembe, władco zachodniego królestwa. Przybywamy z odległego Kemet do ciebie - Mkembe pozwolił im mówić. Wiedział, że jeżeli powie, że wie, kim oni są i w jakiej sprawie przybyli mogą odczytać to za pogardę. A dalej już tylko krok od wojny - by się dowiedzieć, czy już czas na to, co obiecał twój praprzodek, naszym praojcom.
- Witaj najwyższy kapłanie. Czas ten jeszcze nie nadszedł, ale jest już bliski. Porozmawiamy o tym rano. Wybaczcie mi teraz. Jestem głodny, zmęczony i przygnębiony. Wysłałem dziś syna w daleką podróż.
Rozdział II
Kirunde obudził się wypoczęty i rześki. Leżał jakiś czas w łóżku rozkoszując się tym, że materac dopasowywał się do kształtu i ułożenia ciała, przez co był idealny do wypoczynku. Do jego nozdrzy dotarł zapach przesyconego wilgocią powietrza, takiego jak po burzy. Zaciągnął się tym zapachem i wtedy wyczuł jeszcze jakiś inny zapach. Zerwał się i sięgnął po swoje ubranie, ale go nie znalazł. Zauważył za to inne, w rodzaju tych, jakie nosili wyspiarze. Ubrał się w nie szybko, pamiętając, co mówił mu o tym miejscu i zwyczajach jego mieszkańców ojciec. Zarzucił lekką tunikę, ostatnią część garderoby i w tym momencie otworzyły się, a raczej rozsunęły, z cichym sykiem drzwi. Wszedł przez nie M'hoc'thin, a za nim wleciała taca ze śniadaniem.
- Witaj - odezwał się przybyły - widzę, że już wstałeś. Jak ci się spało?
- Wyjątkowo dobrze, chyba nigdy jeszcze nie byłem tak wypoczęty.
- To pewnie dlatego, że ta wyspa jest przesiąknięta Mocą -zamilkł na chwilę - Przyniosłem ci śniadanie. Trochę pieczywa, trochę serów, a tu na tym półmisku znajdziesz duszoną rybę. Powinno ci smakować. Śniadanie jest lekkie, ale pożywne.
- Dziękuję. Ale powiedz mi, co to jest ta Moc? - Kirunde sięgnął po pieczywo i jeden z kawałków sera.
- Ojciec ci nie powiedział? To dobrze. Dowiesz się już niedługo, a teraz musisz zjeść śniadanie.
Kirunde sięgnął po rybę i zaczął jeść. Po chwili popatrzył na M'hoc'thina, który cały czas siedział obok, ale wyglądał jakby nic go w tej chwili nie obchodziło. Ręce miał spuszczone w dół, a oczy zamknięte.
- Czemu tak siedzisz? Może coś zjesz? - powiedział z pełnymi ustami.
- Jadłem już śniadanie.
Kirunde odstawił półmisek z rybimi ościami i przysunął paszteciki i pieczywo.
- Kiedy? Czyżbyś wstał o świcie?
- Nie, przed świtem. Właśnie o świcie zjadłem śniadanie - popatrzył na Kirunde i uśmiechnął się szeroko - Wkrótce ty także będziesz musiał zacząć wstawać tak wcześnie.
Z szeroko otwartych ze zdziwienia ust Kirunde wypadł na stół kawałek bułki posmarowanej pasztetem.
***
- Witaj, Kirunde, na Wyspie - wypowiadający to osobnik był starszy, ale nad wyraz krzepki - Pewnie wiesz, kim jestem, więc niepotrzebnie będę ci się przedstawiał.
Dom, w którym się znajdowali był jednym z mniejszych, jakie Kirunde widział na Wyspie, a mimo to można było poznać, że jest miejscem zamieszkania bardzo poważanej osoby. W środku wszystko było urządzone trochę dziwnie jak na gust Kirunde, ale dla niego wszystko na wyspie było dziwne. Jedyne, co się podobało Kirunde to ogromny ogród, który roztaczał się dookoła domu.
- Powiedz mi - kontynuował - jak ci się u nas podoba?
- Wszystko jest takie dziwne, jakby przesiąknięte magią, Mistrzu.
- Ach. Wy, przybysze z Kontynentów, to zaraz tylko magia i magia. To, co tu widziałeś i widzisz, jak to jasne światło w porcie w nocy, drzwi, taca, a także te poruszające się obrazy za mną na ścianie - Mistrz wskazał na ekrany - to wszystko zostało wymyślone przez człowieka, dzięki temu - wskazał na głowę - nazywamy to "techniką". Jedyne, co można by nazwać magią, to Moc. Ale to nie jest dobre wyjaśnienie natury Mocy, gdyż nie potrafimy dzięki niej materializować różnych przedmiotów, potrafimy je tylko poruszać i wpływać na umysły innych.
Mistrz wyciągnął rękę, ze stołu poderwał się puchar wody i wylądował mu w ręce. Kirunde patrzył na to wszystko z rozszerzonymi oczami, w których dało się wyczytać żądzę wiedzy.
- I wy wszyscy posiadacie tę Moc? Wszyscy mieszkańcy?
- Oczywiście, że nie. Ten talent występuje u nas rzadko. Co prawda nie tak rzadko jak na kontynencie, ale i tak ludzi posługujących się Mocą jest na wyspie poniżej jednego procenta.
- A ta cała… "technika", powstała dzięki Mocy?
- Hahahaha - Mistrz zaśmiał się serdecznie - Oczywiście, że nie. Najpierw dzięki rozumowi rozwinęliśmy technikę, a dopiero potem poznaliśmy... odkryliśmy... nie, zdaliśmy sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak Moc. Chodź pokażę ci coś. Pójdziemy do Muzeum.
***
- Tu widzisz coś, co jest jeszcze mało powszechne na kontynentach, koło - Mistrz oprowadzał Kirunde po Muzeum. M'hoc'thin musiał gdzieś pójść i coś załatwić, więc weszli do Muzeum sami. W przeciwieństwie do domu Mistrza, był to ogromny, okrągły budynek, z ogromnymi drzwiami, które otworzyły się przed nimi zadziwiająco lekko. Wewnątrz ściany były pięknie rzeźbione i oświetlone elektrycznym światłem. Wszystkie piętra układały się w koła z dziurą pośrodku, w której stała ogromna kamienna kolumna - nasi przodkowie wymyślili je już dosyć dawno, kilka tysięcy lat temu. Ale to pewnie dlatego, że ta wyspa sprzyjała rozwojowi. Gleba tu żyzna, klimat idealny, a dotego daleko od lądu, więc sąsiedzi nas nie napadali.
- A to, co to jest, Mistrzu? - Kirunde wskazał na ogromny portret wiszący na środkowej kolumnie.
- Ach, wy młodzi, zawsze jesteście tacy niecierpliwi. Ten portret przedstawia odkrywcę hipernapędu, L'kaasa. Jego rodzina ma sporo zasług, jego dziadek odkrył napęd jonowy.
Kirunde zrobił niewyraźną minę.
- A co to jest i do czego służy ten napęd?
- Jest to coś, konkretnie siła mechaniczna, co porusza nasze okręty, statki, także te latające. Otóż dość dawno temu, zaczęliśmy latać bardzo wysoko na naszych statkach. Dotarliśmy nawet na księżyc. Pamiętasz, co ojciec ci o tym mówił, prawda?
- Tak, mówił, że ziemia jest okrągła. Nawet pokazał mi, gdy byliśmy na jakiejś wysokiej górze. Gdy patrzyło się w dół z tej góry, widzialna powierzchnia ziemi tworzyła koło.
- Hmmm nie jest to przekonywujące, ale na razie musi ci wystarczyć. Ale wracając do tego, co chciałem ci powiedzieć, wyobraź sobie, że w kosmosie jest mnóstwo takich planet, na jednych mieszkają jakieś istoty, inne się do tego, z różnych względów, nie nadają. A każda krąży wokół własnego słońca. Popatrz tutaj - Mistrz wskazał na diagram przedstawiający układ słoneczny - to jest nasza planeta to nasze słońce, oczywiście w pomniejszeniu. Widzisz, że odległości są ogromne. Weźmy na przykład drogę z naszej planety, na ostatnią. Kiedyś zajmowała nam ona całe lata, napęd jonowy pozwolił nam ją pokonać w ciągu kilku godzin, ale to dzięki hipernapędowi pokonujemy ja w kilka sekund. A na inne zamieszkałe planety, które są w odległych układach słonecznych, możemy dolatywać w ciągu kilku dni.
- Mistrzu, powiedziałeś, że na razie musi mi wystarczyć. Czyżbyś miał zamiar wysłać mnie tam wysoko, w kosmos?
- Bystry z ciebie chłopak, Kirunde, rzeczywiście mam taki zamiar, ale o tym później pogadamy, w trakcie szkolenia.
- Szkolenia!? - Kirunde był wyraźnie zdumiony - przecież miałem tylko zwiedzić miejsce, gdzie mój ojciec pobierał nauki!!
- Owszem, ale wiedz, że twój ojciec przybył tu w tym samym celu. Każdy z twoich przodków przybywał tu w tym celu - Nagle coś zapiszczało. Mistrz wyciągnął spod płaszcza jakiś przedmiot - Tak? Już idę. Wybacz Kirunde, ale muszę cię opuścić. Pozwiedzaj sobie jeszcze Muzeum, a ja przyśle do ciebie M'hoc'thina. A jeśli ci się znudzi, to za Muzeum są piękne ogrody - to mówiąc obrócił się i poszedł.
Kirunde stał jak zamurowany i patrzył za odchodzącym Mistrzem. Patrzył jak schodzi po schodach, przemierza parter i znika za drzwiami, które zamknęły się z ledwo słyszalnym puknięciem. Kirunde stał jakiś czas, gapiąc się na drzwi, oparty o barierkę. Zaczął myśleć nad tym, czego dowiedział się od Mistrza, że jego ojciec też przybył tu tylko zwiedzać. I nagle przypomniał sobie, co jego ojciec jeszcze mu powiedział...
Rozdział III
Mkembe siedział w swoim namiocie na macie pod ścianą naprzeciwko drzwi. W ręku trzymał prosty, gliniany kubek, z którego popijał zaparzone przez Lomana zioła. Loman stał w otworze wejściowym, zapatrzony na obóz. W pewnej chwili odwrócił się, podszedł do władcy i usiadł przed nim.
- Powiedz mi, czemu wysłałeś swojego syna na Wyspę?
- Żeby podtrzymać stare przymierze.
- Tylko dlatego?
- A także po to, by nauczył się korzystać z potęgi, jaką posiada.
- Ale ty też masz te siłę i umiesz z niej korzystać, sam nie mogłeś go nauczyć?
- Obawiam się, że nie, bo widzisz, wystarczyłby jakiś błąd w szkoleniu i nie poznałbyś Kirunde. Mógłby poddać się nienawiści, strachowi, złości... a to doprowadziłoby go do zguby. Jego i wielu innych ludzi.
- Zatem czemu się tak zamartwiasz Mkembe? - Loman chciał, żeby Mkembe się w końcu rozpogodził, zrobiłby wszystko, żeby jego pan, władca i najlepszy przyjaciel w jednej osobie przestał się zamartwiać - Skoro ufasz naszym przyjaciołom w tej sprawie bardziej niż sobie?
- Ponieważ czuję, że zbliża się coś strasznego, coś, co z dawna było zapowiedziane. To będzie katastrofa... - Loman wytrzeszczył oczy na Mkembe - Wiem Lomanie, to będzie okropne, a co gorsza mój syn będzie w centrum wydarzeń. Teraz pójdę do naszych gości. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną, chociaż nie usłyszysz tu prawdy. Nie mogę opowiedzieć im prawdy o Wyspie.
- Czemu? A zresztą... nieważne.
Mkembe dopił zioła i wstał. Loman siedział i patrzył jak Mkembe podchodzi do otworu i znika za ścianą. Wstał także i pobiegł za swoim władcą... władcą i przyjacielem.
***
W Muzeum dał się słyszeć cichy, aczkolwiek wyraźny stuk zamykanych drzwi. Kirunde ocknął się z zadumy i skupił wzrok na bramie Muzeum. Z miejsca, w którym stał zobaczył jakąś postać, a raczej tylko czubek głowy, i powiewające długie kruczoczarne włosy. Postać szła przed siebie i kierowała się w kierunku mniejszych drzwi w tylnej ścianie muzeum. Nagle, jakby czując na sobie czyjeś spojrzenie obróciła głowę i spojrzała przelotnie na Kirunde, po czym przeszła przez drzwi. Była to dziewczyna, i choć Kirunde ujrzał jej twarz przez chwilę tak ulotną i krótką, jak ciepły południowy wietrzyk nad sawannami jego rodzinnego kraju, obraz jej twarzy wyrył mu się w pamięci z dwoma jaśniejącymi, błękitnymi oczami. Serce jego wypełniło się radością, ciepłem i jeszcze czymś, czego nie umiał określić. Długo jeszcze patrzył zafascynowany na zamknięte drzwi, za którymi zniknęła. Po całym ciele rozlało mu się dziwne, przyjemne ciepło, a w żołądku poczuł dziwne świerzbienie...
Rozdział IV
Kirunde siedział pomiędzy wydmami, nad brzegiem oceanu. Z tego samego miejsca wypływał dwa lata temu na naukę. Pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach i na piasku pojawiły się mokre kropki. Kirunde płakał. Twarz, którą nosił w sercu, twarz z oczami jak dwa błękitne stawy, okolona kruczoczarnymi włosami, twarz dziewczyny, którą zobaczył w muzeum, paliła go. Była jak otwarta, ropiejąca rana w duszy... i w sercu.
Wrócił przed kilkoma dniami, ale nikomu nic nie powiedział. Miał pragnienie, żeby się zwierzyć z tego, co się stało, ale jednocześnie chciał to ukryć w tajemnicy. Nie dał szansy dowiedzieć się tego nikomu, ani ojcu, ani Lomanowi, jego przyjacielowi. A teraz leżą, w stolicy, bez pogrzebu, zostawieni na pastwę ścierwojadów, które na pewno zaczynały się już schodzić na ucztę.
Poczuł ruch za plecami. Trzciny nawet nie zaszumiały, ale Kirunde, nie potrzebował opierać się na słuchu, czy wzroku. Wyczuwał wszystko za pomocą Mocy...
Jakaś postać uniosła się powoli z trzcin, z muskularnych ramion, w miejscach, gdzie skóra spotkała się z mocniejszym naciskiem ostrych krawędzi roślin, ciekły strużki krwi. Z tej samej, ale już zakrzepłej krwi, na twarzy powstała maska. Postać stanęła pewniej na nogach i po sylwetce dało się poznać, że jest to mężczyzna. Ściągnął z pleców prymitywny łuk, i przyłożył do niego jedyną strzałę, którą miał przy sobie. Naciągnął cięciwę łuku, który zaskrzypiał lekko. Kirunde siedział nieporuszony, nie chciał się bronić, nie chciał żyć z tym, co zrobił, pragnął, aby ta rana w sercu przestała go palić żywym ogniem. Zamknął oczy i przed oczami znowu zobaczył twarz... a może swoją duszę z raną w kształcie twarzy... tego nie był już pewien. Skupił się na niej, mając nadzieję zobaczyć w niej przebaczenie, ale zobaczył tylko śmiertelny strach. I nagle poczuł jak w sercu powstała jeszcze jedna rana, spojrzał na swoją pierś, z której wystawał grot strzały. Ból, jaki poczuł, zaczął przyćmiewać mu wzrok, tłumić oddech, a w końcu otumanił mu umysł... a potem zaczął przemijać, tak jak wszystko wokół zaczęło ciemnieć, rozpływać się i tracić kształty, aż w końcu wszystko ściemniało, stało się czarne, niewidoczne, a potem... nie było już nic.
***
Strzelec stał jeszcze długo nad ciałem Kirunde. Synem jego władcy, którego kochał, synem marnotrawnym, który wrócił po dwóch latach zmieniony tak bardzo, tak pełnym nienawiści i gniewu, czy też innym destrukcyjnym uczuciem, że w pięć dni, w królestwie zachodnim, nie zostało dość żywych osób, by starczyło na załogę łódki wiosłowej....
Mężczyzna odwrócił się w końcu plecami do morza i odszedł....
Podziękowania:
Dla Jainy Spacerunner, pierwszej czytelniczki, za przeczytanie i zwrócenie uwagi na proste błędy zarówno gramatyczne, jak i stylistyczne, a także błędne sformułowania ;).
Otasowi z glinianymi naczyniami :)
A także dla członków FanForce Poland - Polskiego Boardu na Forum TheForce.Net Anorowi i wyżej wymienionym za ciepłe przyjęcie tego oto opowiadanka :).