Lofting Hugh Ogród zoologiczny doktora Dolittle


HUGH LOFTING

Ogród zoologiczny Doktora Dolittle

- Polinezjo - powiedziałem opierając się o poręcz krzesła i ogryzając czubek gęsiego pióra - jaki byłby według ciebie najlepszy wstęp do nowej książki o doktorze Dolinie?

Stara papuga, która przeglądała się w szklanym kałamarzu na moim biurku, przestała podziwiać swoje odbicie i spojrzała na mnie bystro.

- Jeszcze jedna książka! - zawołała Polinezja. - Więc będzie jeszcze jedna książka o doktorze Dolinie?

- Rozumie się, oczywiście - powiedziałem - przecież chcielibyśmy opisać wszystkie przygody z życia doktora, a pozostało ich jeszcze bardzo dużo.

- Tak, tak, masz słuszność - odpowiedziała Polinezja. - Zastanawiałam się tylko nad tym, kto właściwie decyduje, ile książek o doktorze Dolinie ma się jeszcze ukazać.

- Myślę, że przede wszystkim czytelnicy. Ale powiedz mi, od czego ty zaczęłabyś tę nową książkę?

- Szanowny panie Tomaszu Stubbins - powiedziała Polinezja i zmrużyła oczy. - Na to pytanie trudno jest odpowiedzieć. W życiu doktora Dolittle było tyle ciekawych przygód, że raczej chodzi o to, co opuścić, a nie o to, co wybrać. Twoje włosy, kochany Tomku, siwieją już nieco na skroniach. Gdybyś rzeczywiście chciał opisać wszystko, co się doktorowi zdarzyło, byłbyś chyba w moim wieku, zanim byś doszedł do końca. Chociaż nie dla uczonych piszesz twoją książkę, muszę ci wyznać, często myślę o tym, że ty, jako jedyny człowiek, który poza doktorem Dolittle zna mowę zwierząt, że ty właściwie powinieneś napisać coś uczonego z dziedziny nauk przyrodniczych. Mam na myśli coś uczonego, z czego ludzie mogliby osiągnąć jakąś korzyść. Ale może to jeszcze kiedyś nastąpi. Jak powiedziałeś, dzieje życia tego wielkiego człowieka wciąż nas jeszcze zajmują. Jak zacząć opowiadanie? Hm! Dlaczego nie rozpocząć od tej chwili, kiedy to wszyscy razem wracaliśmy do Puddleby nad rzeką Marsh we wnętrzu olbrzymiego Ślimaka; pamiętasz tę podróż po dnie morskim?

- Tak - powiedziałem - sam myślałem już o tym, żeby od tego zacząć (gdyż liczne, piętrzące się jedna za drugą przygody, które potem nastąpiły, odsunęły tę historię w dal).

- Tak, tak, ale teraz idzie mi o „co” niż o „jak”; co opuścić, a co opowiedzieć? Które przygody i zdarzenia są najciekawsze i powinny być opisane?

- Hm - powiedziała Polinezja - oto pytanie! Jakże często, gdy doktor, wybierając się w podróż, pakował swoją czarną torbę, słyszałam go mówiącego to samo:

„Co zostawić, a co zabrać ze sobą, oto pytanie”. Mógł przez pół godziny rozmyślać, czy ma zapakować brzytwę, czy nie. Twierdził, że odłamkiem szkła z potłuczonej butelki można się także doskonale ogolić, jeśli się umie właściwie go używać. Wiesz przecież, jak nie cierpiał zabierania dużego bagażu w podróż. Zazwyczaj więc postanawiał zostawiać brzytwę w domu. Ale obie z Dab-Dab bałyśmy się tak bardzo, żeby się doktor nie skaleczył szkłem, że otwierałyśmy za każdym razem przed jego odjazdem torbę i skrycie wkładałyśmy tam brzytwę. A ponieważ doktor potem nie mógł sobie nigdy przypomnieć, jak ostatecznie rozstrzygnął tę kwestię, więc udawało się nam to bardzo dobrze.

- Tak, tak - powiedziałem - ale na moje pytanie nie dałaś mi jeszcze odpowiedzi.

Polinezja milczała przez chwilę.

- Jak się ta książka ma nazywać?

- OGRÓD ZOOLOGICZNY DOKTORA DOLITTLE.

- Hm - mruknęła - więc musisz się jak najprędzej zabrać do tej części opowiadania, w której jest mowa o ogrodzie zoologicznym. Ale przedtem byłoby dobrze powiedzieć coś o twoim powrocie, o rodzicach i o innych rzeczach. Pomyśl, że byłeś prawie przez trzy lata nieobecny. Jest to co prawda trochę sentymentalne. Ale niektórzy ludzie lubią książki wzruszające. Naprawdę, znałam pewną starszą panią, która przepadała za książkami wzruszającymi ją do łez. Zwykła...

- Tak, tak - przerwałem jej szybko, gdy spostrzegłem, że stara papuga zbacza na inny temat. - Wróćmy do tego, o czym mówiliśmy.

- A więc - rzekła Polinezja - zdaje mi się, że będzie najlepiej, jeśli będziesz mi głośno czytał wszystko, co napiszesz. Gdy zasnę, poznasz po tym, że stajesz się nudny; musisz się starać pisać żywo i barwnie, bo teraz, gdy się starzeję, jest mi coraz trudniej nie zasypiać po jedzeniu. Tak, tak, właśnie przedtem, zanim przyszedłeś, zjadłam obfity obiad. Czy masz dość papieru? Tak. A atrament? Dobrze. Więc zaczynaj.

Wziąłem nowe gęsie pióro, zaostrzyłem je uważnie i zacząłem.

ROZDZIAŁ I

POSELSTWO OD DAB-DAB

Doktorowi Dolittle przypomniało się nagle, że pod wrażeniem powrotu do domu nie pożegnał się ze Ślimakiem, który zabrał nas w tę długą i niebezpieczną podróż i szczęśliwie dowiózł do brzegów ojczystych. Zawołał więc do nas, żebyśmy poczekali, i pobiegł z powrotem na wybrzeże.

Pożegnanie trwało niedługo, doktor rozstał się z olbrzymim mięczakiem i wrócił do nas. Przez chwilę staliśmy na miejscu z tobołkami w rękach i przyglądaliśmy się Ślimakowi, którego olbrzymia skorupa ginęła we mgle. Wydawał się istotnie częścią morskiego krajobrazu, gdyż jego ogromne szare ciało wyglądało jak dalszy ciąg długiej ławicy piasku, na której spoczywał. Lekkim, prawie niewidocznym ruchem, tak płynnym i miękkim, że trudno było dostrzec jakikolwiek wysiłek mięśni, wśliznął swe potężne ciało w głąb wody. Im bardziej się oddalał, tym głębiej i głębiej, coraz głębiej pogrążał się w falach, aż było widać tylko wierzch jego skorupy, szaroróżową plamą odcinający się na tle bezbarwnego morza. Potem zniknął bez śladu i bez dźwięku. Zwróciliśmy teraz nasze spojrzenia na miasto Puddleby, nasze miasto rodzinne.

- Chciałbym wiedzieć, jakie zapasy przygotowała Dab-Dab - powiedział doktor, gdyśmy szli gęsiego za Jipem, który szukał drogi w grząskim gruncie. - Spodziewam się, że będzie pod dostatkiem jedzenia. Jestem porządnie głodny.

- Ja także - powiedział Bumpo.

W tej samej chwili ujrzeliśmy nad naszymi głowami krążące we mgle i deszczu dwie duże, piękne dzikie kaczki, które siadły u nóg doktora Dolittle.

- Dab-Dab - rzekły - poleciła nam prosić pana, abyś raczył pośpieszyć się i schronić przed deszczem jak najprędzej w domu. Oczekuje pana.

- Ach, to świetnie! - zawołał doktor. - Skądże wie, że wracamy?

- To myśmy ją o tym zawiadomiły - oświadczyły kaczki. - Leciałyśmy w stronę lądu (nad Irlandią szalała gwałtowna burza, która nadciąga już tutaj) i spostrzegłyśmy pana wychodzącego na brzeg ze skorupy Ślimaka. Poleciałyśmy do Dab-Dab, aby ją o tym zawiadomić. Cieszymy się bardzo, że pan powrócił. Dab-Dab prosiła nas, abyśmy pofrunęły do pana z kilkoma poleceniami, bo sama była bardzo zajęta wietrzeniem pościeli. Prosi, aby pan po drodze wstąpił do rzeźnika i kupił kilo serdelków. Cukru jej też zabrakło, a poza tym potrzeba jej koniecznie kilku świec.

- Bardzo dziękuję - rzekł doktor. - To bardzo ładnie z waszej strony. Załatwię wszystko. Jakże prędko przefrunęłyście tę drogę tam i z powrotem! Zdaje mi się, że od naszego wylądowania upłynęła zaledwie jedna minuta.

- O - rzekły kaczki - jesteśmy bardzo szybkimi letniczkami; nie latamy pięknie, ale pewnie i wytrwale.

- Czy deszcz nie stanowi dla was przeszkody? - zapytał doktor.

- Nam żaden deszcz nie szkodzi - odrzekły kaczki. - Istnieją co prawda ptaki lądowe, którym mokre upierzenie bardzo przeszkadza w locie; ale naturalnie w deszcz lata się wolniej, gdyż powietrze jest cięższe.

- Oczywiście - powiedział doktor Dolittle. - Ale teraz chodźmy prędko do domu. Jip, pokażesz nam drogę, prawda? Potrafisz przecież lepiej od nas odnaleźć twardy grunt.

- Teraz zważcie, co powiem, moje drogie - wmieszała się do rozmowy Polinezja, gdy kaczki zabierały się do odlotu. - Nie rozpowiadajcie wszystkim o powrocie doktora. Jan Dolittle wraca z długiej i męczącej podróży. Wiecie przecież, co nastąpi, gdy się rozniesie wieść, że doktor jest znów w domu: wszystkie ptaki, wszystkie zwierzęta z całej okolicy będą oblegać wejście od kuchni ze swoim kaszlem, katarem i Bóg wie czym. Te, którym nic nie jest, wymyślą sobie jakąś chorobę, aby tylko mieć powód do odwiedzin. Doktor musi najpierw trochę wypocząć, zanim zacznie znów przyjmować chorych.

- Nie, nie, nie opowiemy o tym nikomu - zapewniały kaczki - w każdym razie nie dziś wieczorem, jakkolwiek mnóstwo dzikich ptaków już od dawna dopytuje się o niego i wszystkie chciałyby wiedzieć, kiedy powróci. Nigdy dotąd nie przebywał tak długo poza domem.

- Hm! - zamruczała Polinezja, gdy kaczki z szumem skrzydeł znikły w mokrej mgle nad naszymi głowami. - Teraz prawdopodobnie Jan Dolittle będzie musiał każdemu ślimakowi i każdemu włóczędze, którego spotka po drodze, zdawać sprawę ze swoich kroków i czynów. Biedny człowiek! Jakże śmiał oddalać się na tak długo! Oto sława! Cieszę się, że nie jestem lekarzem. Ach, co za deszcz! Weź mnie pod marynarkę, Tomku! Woda kapie mi ze skrzydeł i psuje humor.

Gdyby Jip nie był tak dobrym przewodnikiem, byłoby bardzo trudno znaleźć w tych moczarach drogę do miasta. Było późne popołudnie i zaczynało się już ściemniać. Znad morza nadciągały wciąż nowe tumany mgły, skłębiały się gęsto i tak zacierały wszystko wokoło, że nie widać było własnej ręki. Dźwięki dzwonu z kościoła w Puddleby były jedynym odgłosem czy znakiem cywilizacji dochodzącym do nas.

Ale Jip, ze swoim doskonałym węchem, był w takiej okolicy po prostu nieocenionym przewodnikiem. Moczary były we wszystkich kierunkach pocięte i poryte głębokimi bruzdami, które teraz ulewa napełniła wodą niby koryto rzeki. Mogły przeciąć drogę nieopatrznemu wędrowcowi i oddać go na łaskę i niełaskę wzbierających wód. Ale mimo chętki uganiania się za przebiegającymi szczurami Jip, jako dobry przewodnik, prowadził nas omijając wszystkie niebezpieczeństwa i zawsze znajdował dla naszych kroków stały grunt pod nogami.

W końcu znaleźliśmy się na rozległym wysokim wzgórzu, wznoszącym się na jednym z brzegów rzeki Marsh. Stąd mogliśmy się przedostać na most. Wkrótce dotarliśmy też na przedmieście. Poza nami widać jeszcze było w tumanach mgły, wśród rwących wód, po lewej stronie szary, upiorny żagiel łodzi rybackiej powracającej jak my z morza do domu.

ROZDZIAŁ II

POWRÓT WĘDROWCA

Gdyśmy się zbliżali do miasta i ujrzeli światełka na Moście Królewskim, błyszczące poprzez szarą mgłę, Polinezja odezwała się:

- Byłoby o wiele rozsądniej, Janie Dolittle, gdybyś polecił Tomkowi kupić serdelki, a sam ominął miasto, bo gdy cię dzieci i psy poznają, nie wrócisz chyba nigdy do domu. Wiesz o tym sam najlepiej.

- Tak, zdaje mi się, że masz słuszność, Polinezjo - odrzekł doktor - możemy tu skręcić na północ i dojść polem do ulicy Wołowej.

Poszedłem więc sam do miasta, a całe towarzystwo z doktorem na czele udało się w drogę do domu. Było mi trochę smutno, iż nie wezmę udziału w uroczystości powitania doktora. Ale byłem za to choć w części wynagrodzony. Gdy tak sam jeden szedłem przez Most Królewski, wkraczałem do miasta rodzinnego niby zwycięski wędrowiec z dalekich krajów. Boże wielki! Krzysztof Kolumb, wracający dopiero co po odkryciu Ameryki, nie mógł się czuć bardziej dumny niż owego wieczoru ja, Tom Stubbins, syn szewca.

Jedną z pomniejszych przyczyn, która potęgowała moje wzruszenie, było to, że nikt mnie nie poznawał. Wydawałem się sam sobie zaczarowaną postacią z „Tysiąca i jednej nocy”, która, sama widząc, nie była przez nikogo widziana. Byłem teraz o trzy lata starszy i' osiągnąłem wiek, w którym chłopiec wyrasta w górę jak młode drzewko i zmienia się bardzo. Gdy w słabym świetle latarń ulicznych szedłem do sklepu rzeźnika na ulicy głównej, poznawałem co drugiego spotykanego przechodnia. Uśmiechałem się do siebie na myśl, jak bardzo byliby zdziwieni, gdybym im opowiedział, kim jestem i jakie nadzwyczajne rzeczy widziałem i robiłem od czasu, gdym po raz ostatni stąpał po tym bruku. Potem zdawało mi się, że widzę siebie samego siedzącego na murze przybrzeżnym, machającego nogami nad wodą, tak jak to często czyniłem, śledząc oczyma znikające statki i marząc o krajach, których jeszcze nigdy nie widziałem.

Na rynku przed słabo oświetlonym sklepem ujrzałem postać, którą poznałbym zawsze i wszędzie. Był to Mateusz Mugg, karmiciel kotów. Dla żartu, aby się przekonać, czy mnie pozna, stanąłem obok i przyglądałem się razem z nim wystawie sklepowej. Nagle odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Nie, naprawdę nie poznał mnie! Bardzo rozbawiony wszedłem do rzeźnika. Poprosiłem o serdelki. Zważono mi je, zapakowano i podano. Rzeźnik był moim starym znajomym, ale spojrzał tylko na ubranie (połatane, poplamione i strasznie wyrośnięte), a poza tym nie objawił niczym ani ciekawości, ani tego, że mu kogoś przypominam. Ale gdy przyszło do płacenia, spostrzegłem z zakłopotaniem, że nie mam w kieszeni innych pieniędzy prócz dwóch wielkich, hiszpańskich srebrnych monet, pamiątki naszych burzliwych odwiedzin na wyspach Capa Blanca. Rzeźnik spojrzał na monety i potrząsnął głową.

- Przyjmujemy tylko angielskie pieniądze - powiedział.

- Bardzo mi przykro - usprawiedliwiałem się - ale to jest wszystko, co posiadam. Jak pan widzi, to prawdziwe srebro. Jedna moneta warta jest co najmniej pięć szylingów.

- Możliwe - powiedział rzeźnik - ale ja nie mogę tego przyjąć.

Wydawał się bardzo podejrzliwy i rozgniewany. Gdy się zastanawiałem, co robić, zauważyłem, że w sklepie była trzecia osoba, zainteresowana tym, co się dzieje. Odwróciłem głowę. Był to Mateusz Mugg, który wszedł tu za mną.

Jego oko, to, które zezowało, mierzyło mnie ciekawym, na pół poznającym spojrzeniem. Nagle rzucił się do mnie i schwycił mnie za rękę.

- Tomek, czy to ty, czy to ty naprawdę?! - zawołał. - Jak Boga kocham, to jest Tomek Stubbins, rodzona matka by go nie poznała, tak wyrósł, taki się zrobił ładny, a brązowy jak czekoladka.

Mateusz był naturalnie dobrze znany wszystkim kupcom w mieście, a szczególnie rzeźnikowi, u którego kupował kości i ochłapy mięsa dla psów i kotów.

- Ależ, Alfredzie, przecież to jest chłopak Jakuba Stubbinsa, Tomek Stubbins, który wraca z dalekich krajów. O te pieniądze nie masz potrzeby się martwić. Alfredzie. Założę się, że on załatwia sprawunki dla doktora. Przywiozłeś przecież doktora ze sobą, co? - zapytał i spojrzał na mnie z niepokojem. - Nie wróciłeś chyba sam?

- Nie - rzekłem - doktor wrócił, jest cały i zdrów.

- Dopiero coście przyjechali, tak? - pytał dalej. - Dziś wieczorem, prawda? Przecież gdyby Jan Dolittle przybył już dawniej, musiałbym o tym wiedzieć.

Powiedziałem mu, że doktor znajduje się w drodze do domu, że prosił mnie, abym mu załatwił kilka sprawunków, ale że niestety mam tylko zagraniczne pieniądze przy sobie.

Powiedziałem to wyniosłym tonem doświadczonego podróżnika i spojrzałem nieco z góry na upartego rzeźnika, który w swoim małomiasteczkowym ograniczeniu nie mógł pojąć kłopotów przybyłego z daleka żeglarza.

- Ach, Alfred da ci serdelki - uspokajał mnie Mateusz.

- Ależ rozumie się, wszystko w porządku, Tomku -zgodził się rzeźnik z uśmiechem. - Chociaż nie jesteśmy kantorem wymiany. Gdybyś był od razu powiedział, kim jesteś i dla kogo kupujesz serdelki, dałbym ci je natychmiast bez słowa, jakkolwiek doktor nie był nigdy zbyt punktualny w płaceniu. Weź wędlinę i powiedz Janowi Dolittle, że cieszę się z jego szczęśliwego powrotu.

- Bardzo dziękuję! - powiedziałem z godnością. Potem udałem się znów w drogę, trzymając w jednej ręce serdelki - drugiej uczepił się Mateusz Mugg.

- Musisz wiedzieć, Tomku - mówił, gdyśmy skręcali na ulicę Wołową - że przez te wszystkie lata, za każdym powrotem doktora, witałem go zaraz pierwszego wieczora w jego domu. Nie uprzedza mnie wprawdzie nigdy, kiedy wraca. Uchowaj Boże! Prawdopodobnie nie chce, żeby o tym wiedziano. Zawsze jednak dowiaduję się tego w jakiś sposób, choćby był w mieście zaledwie od godziny, i zaraz witam go, rozumie się. Gdy już jestem u niego w domu, przyzwyczaja się do mnie od razu i cieszy się, że mnie widzi. Przeżyłeś pewnie mnóstwo przygód i widziałeś dużo ciekawych rzeczy, Tomku, od czasu gdyśmy się po raz ostatni widzieli?

- Tak, Mateuszu - odpowiedziałem - widziałem więcej, niż się tego kiedykolwiek spodziewałem i marzyłem. Przywieźliśmy całą teczkę notatek z podróży i wspaniały zbiór roślin zebranych przez indiańskiego przyrodnika - bardzo ważny i cenny zbiór. I, wyobraź sobie, Mateuszu, przyjechaliśmy w skorupie olbrzymiego Ślimaka morskiego, który z nami na grzbiecie przepełznął przez całą drogę z jednej strony Oceanu Atlantyckiego aż tutaj, przez całe dno morskie.

- No, no, to dopiero doktor Dolittle widział i przeżył mnóstwo osobliwych, nadzwyczajnych rzeczy - powiedział Mateusz. - Przestałem już opowiadać o jego podróżach i niezwykłych czynach. Dawniej w gospodzie „Pod Czerwonym Lwem” mówiłem dużo o jego przygodach, szczególnie w takie wieczory jak dzisiejszy, kiedy się chętnie słucha opowiadań. Ale teraz już tego nie robię. Jest to to samo, co z mową zwierząt: ludzie nie chcą w to wierzyć. Po co więc o tym rozpowiadać?

Przeszliśmy już przez całą ulicę Wołową i zbliżyliśmy się do domu doktora. Było już zupełnie ciemno. Ale w krzakach i obok na drzewach, i nad naszymi głowami słychać było świegotanie i trzepotanie się ptaków. Mimo próśb Polinezji wieść o powrocie doktora rozeszła się już w tajemniczy sposób, tak jak to zwykle bywa w świecie zwierzęcym. Było ciągle zimno i ptaki przelotne jeszcze nie wróciły. Ale wokół słynnego domku w dużym ogrodzie zebrało się tysiące wróbli, gilów, szpaków, drozdów, wron, aby święcić powrót wielkiego człowieka. Gromady ptactwa gotowe były czuwać całą noc, by go rano ujrzeć.

Gdy wszedłem po stopniach i otworzyłem małe drzwiczki, uprzytomniłem sobie wielką różnicę między tą nadzwyczajną miłością, jaką doktor był tu otoczony, a nietrwałą przyjaźnią ludzką. Wystarczyło być nieobecnym przez trzy lata, aby zostać nie poznanym przez garstkę przyjaciół. Ale przyjaciele doktora Dolittle ze świata zwierząt witali go tym serdeczniej, im dłużej był nieobecny.

ROZDZIAŁ III

WIELKA NIESPODZIANKA

Mimo wszystko jednak i ja byłem świadkiem powrotu doktora Dolittle do domu. Gdyśmy z Mateuszem weszli przez drzwi kuchenne, wyczuliśmy od razu jakąś tajemniczą atmosferę wokół domu. Oczekiwaliśmy hałaśliwego powitania, całej masy pytań i tak dalej. Tymczasem nikogo nie było widać prócz doktora i Dab-Dab, która od razu złajała mnie za to, że zmarnowałem tyle czasu na kupowanie serdelków.

- Ale gdzież jest Geb-Geb? - zapytał doktor, gdyśmy weszli.

- Skądże, na Boga, miałabym o tym wiedzieć, panie doktorze? - odpowiedziała Dab-Dab. - Zjawi się z pewnością, a z nim wszyscy inni. Czyście umyli ręce przed kolacją? Nie odkładajcie tego, proszę was, na ostatnią chwilę, jak zwykle. Za pięć minut podaję do stołu. Tomku, możesz mi pomóc przy gotowaniu serdelków. Ale czy będziemy jedli kolację w jadalni, panie doktorze?

- W jadalni?! - zawołał doktor. - Dlaczego w jadalni? Dlaczego nie w kuchni jak zwykle?

- Kuchnia za mała na to - mruknęła Dab-Dab. Poznałem od razu po jej tajemniczej minie, że szykuje się jakaś niespodzianka. I rzeczywiście, wystarczyło tylko otworzyć drzwi jadalni! Całe towarzystwo: Geb-Geb, Tu-Tu, Sus, Toby i biała mysz, ukazało się w przebraniu. Była to niespodzianka obmyślona na cześć doktora.

Jadalnia była zabawnym, staroświeckim pokojem od parady, który doktor zamknął już przed laty, wtedy gdy się rozstał ze swoją siostrą Sarą; nie używał go odtąd nigdy. Ale na dzisiejszy wieczór jadalnia była przystrojona girlandami z kolorowych papierów, wstążkami i zielenią. Zwierzęta przebrały się wszystkie w swe dawne kostiumy z pantomimy, nawet biała myszka przystroiła się w kurteczkę i maleńkie spodenki, w których występowała przed laty w słynnym Cyrku-Dolittle.

Gdy doktor ukazał się w drzwiach, wszczął się gwar, którego brak odczuliśmy wchodząc do domu. Rozległy się powitalne szczekania, kwiki i piski. Ale wszystko odbywało się w największym porządku, gdyż widocznie program uroczystości był z góry ustalony. Kolacja była bardzo wystawna, stół uginał się po prostu od mnóstwa owoców i smakołyków wszelkiego rodzaju. Między jednym daniem a drugim odbywały się występy zwierząt, które pozostały w domu. Geb-Geb wypowiedziało jeden ze swych utworów na cześć smacznego jedzenia, pod tytułem: „Zwiędły kalafior”: Toby i Sus zaprezentowali mecz bokserski, przy czym arena znajdowała się pośrodku stołu. Mieli na przednich łapach prawdziwe rękawice bokserskie. A biała myszka urządziła przedstawienie, które nazwała „cyrkiem w kieliszku”. Odbywało się rzeczywiście w wielkim szklanym kielichu i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Biała myszka była dyrektorem cyrku i z dumną miną paradowała na tylnych nóżkach, w maleńkim papierowym cylindrze na główce. W jej zespole znajdowała się mistrzyni konnej jazdy bez siodła, klown i pogromca lwów. Mistrzyni jazdy była również białą myszą, przystrojoną w spódniczkę baletniczki z ozdobnej serwetki. Rumakiem jej była wiewiórka, na której jeździła z największą szybkością, jaką kiedykolwiek widziałem. Pogromca lwów był również myszą, a rolę lwa odgrywał szczur, który przystroił sobie głowę sznurkami udającymi grzywę. Słowem, „cyrk w kieliszku” był największą atrakcją wieczoru. Biała myszka ucharakteryzowała się doskonale. Sus, stary klown z cyrku Dolittle, pożyczył jej tłustej czarnej szminki, którą wysmarowała swoje wąsiki; wyglądały jak długie, zakręcone wąsy prawdziwego dyrektora cyrku. Mistrzyni jazdy bez siodła skakała przez papierowe kółka, mysz-klown, umalowana na czerwono i biało, fikała koziołki, a lew-szczur ryczał dziko.

- Nie mogę pojąć, jak zdążyliście na czas z przygotowaniem tego widowiska? - zapytał doktor, który śmiał się do łez ze sztuk mysiego klowna. - To przewyższa wszystko, co wystawiałem we własnym cyrku. A przecież dowiedzieliście się o moim powrocie zaledwie na pół godziny przed naszym przybyciem tutaj. Jak wam się udało zdążyć z tym wszystkim?

- O tym się pan dowie, doktorze, gdy pan wejdzie na górę - powiedziała Dab-Dab surowo. - To był pomysł Geb-Geb. Przewróciły mi cały dom do góry nogami, szukając kostiumów i strojów, a cały ogród skopały, żeby zdobyć tę zieleninę. Dla takich głupstw! I to teraz, kiedy mi każde z nich było potrzebne do pomocy, żeby doprowadzić dom do porządku na przyjęcie pana.

- Ach, nie martw się tym, Dab-Dab - uspokajał ją doktor, nie przestając się śmiać - opłaciło się. Jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawiłem. Uporządkujemy dom na nowo. Masz przecież teraz do pomocy Tomka, Bumpa i mnie.

- Tak, ale przecież nie wiem jeszcze, gdzie położę Bumpa - kłopotała się Dab-Dab. - Przecież on się nie zmieści w żadnym z naszych łóżek.

- No, znajdziemy i na to jakąś radę - rzekł doktor. - W ostateczności można ułożyć dwa materace na podłodze.

- A teraz, doktorze - zawołało Geb-Geb - zaczyna się pana rola w przedstawieniu. Chcemy się wszystkiego dowiedzieć o pańskiej podróży od chwil? kiedy nas pan opuścił.

- Tak, tak! - wykrzyknęło całe towarzystwo. -Niech pan nam opowie wszystko od początku.

- Ależ, na miłość Boską! - zawołał doktor Dolittle. - Nie mogę wam przecież przez jeden wieczór przeczytać całego dziennika podróży, która trwała trzy lata.

- Więc niech pan nam opowie przynajmniej niektóre wyjątki - pisnęła biała mysz - a resztę niech pan zostawi na jutrzejszy wieczór.

Doktor Dolittle zapalił fajkę, którą mu Czi-Czi podała wraz z woreczkiem na tytoń, i zaczął opowiadać od początku przebieg swojej podróży. Był to prześliczny obraz: wokoło długiego stołu w jadalni, jedno przy drugim, tłoczyły się zasłuchane i wpatrzone oblicza ludzkie i zwierzęce. O ile pamiętam, nigdy jeszcze otoczenie doktora nie było tak liczne i kompletne: Bumpo, Mateusz, ja, Dab-Dab, Geb-Geb, Czi-Czi, Polinezja, Jip, Tu-Tu, Toby, Sus i biała mysz.

I właśnie gdy doktor rozpoczynał, ktoś zastukał w okno, a jakiś głos zawołał:

- Wpuśćcie mnie! I ja chciałbym posłuchać.

Był to kulawy koń ze stajni. Usłyszał gwar i domyślił się, że to doktor powrócił. Pośpieszył więc, aby również wziąć udział w przyjęciu.

Ku wielkiemu niezadowoleniu Dab-Dab otwarto podwójne oszklone drzwi, które prowadziły do ogrodu, i stary kulawy koń wszedł do pokoju. Gospodyni nakazała jednak, abym temu nowemu gościowi oczyścił kopyta, zanim mu pozwoliła stąpnąć na dywan. Było to zdumiewające, z jakim zrozumieniem koń przystosował się do nowego otoczenia. Przeszedł przez pokój nie potrącając niczego i zajął miejsce między krzesłem doktora a kredensem. Musiał, jak mówił, usiąść przy doktorze, gdyż ma słuch osłabiony. Doktor Dolittle ucieszył się niezmiernie odwiedzinami konia.

- Wybierałem się właśnie do stajni, gdy podano kolację - powiedział. - Wiesz przecież, jak Dab-Dab nie lubi czekać. Czy przez czas mojej nieobecności miałeś pod dostatkiem owsa i jęczmienia?

- Bardzo dziękuję - powiedział koń - wszystko było w najlepszym porządku. Tylko czułem się bardzo osamotniony bez pana i bez Jipa, bardzo osamotniony.

Doktor na nowo rozsiadł się wygodnie i chciał zacząć opowiadanie, gdy znowu rozległo się pukanie w okno.

- Olaboga, co tam znowu? - zakwiczało Geb-Geb. Otworzyłem okno, przez które wpadły trzy ptaki:

Pyskacz ze swoją małżonką Świergotką i sławny Śmigły, przywódca jaskółek.

- Nareszcie! - zaćwierkał wróbel i sfrunął na stół. - Jeżeli komuś uda się włamać do tego domu, ma prawo wziąć wszystko, co zobaczy. Ja z moją Świergotką pukaliśmy już do wszystkich okien i drzwi, żeby wybadać, którędy uda się wlecieć. Nie o wiele trudniej byłoby włamać się do Banku Angielskiego. No, doktorku, jesteśmy znowu razem w starej budzie. Cieszę się bardzo. Klapnęliśmy sobie właśnie z moją starą na wieży kościoła św. Pawła, a tu słyszymy, że pod nami gołębie coś tam sobie gruchają do siebie. I okazało się, że ktoś im doniósł, że pan powrócił. Wtedy powiedziałem do Świergotki. „Świergotko - powiedziałem -polecimy do Puddleby i przekonamy się, czy to prawda”. „Dobrze mówisz” - powiedziała. I oto jesteśmy. Muszę powiedzieć, że...

- Ach, bądźże już cicho - przerwała mu Tu-Tu. - Doktor zaczął nam właśnie opowiadać o swojej podróży. Wcale nie mamy ochoty słuchać tu ciebie przez całą noc.

- Już dobrze, starucho krzywooka, tylko spokojnie - odrzekł Pyskacz dziobnąwszy okruch ze stołu i mówiąc dalej pełnym dziobem - tylko mi się tak nie pusz! Odkąd to ten dom jest twoją własnością? Chodź, Śmigły, chodź, tutaj jest cieplej.

Sławny przywódca jaskółek, pierwszy mistrz w szybkości lotu nad Europą, Afryką i Ameryką, sfrunął skromnie do ciepłego kącika pod światłem świec. Śmigły przyleciał w tym roku wcześniej do Europy, ale ciepło, które go skusiło do odlotu na północ, ustąpiło teraz miejsca ostrym przymrozkom. Gdy Śmigły usiadł pośrodku stołu, ujrzeliśmy, że drży z zimna.

- Cieszę się, że pana widzę, doktorze Dolittle - powiedział spokojnie. - Przepraszam, żeśmy panu przerwali. Proszę, niech pan opowiada dalej.

ROZDZIAŁ IV

NOWY OGRÓD ZOOLOGICZNY

Do późnej nocy Jan Dolittle opowiadał przyjaciołom historię swojej podróży. Geb-Geb od czasu do czasu zapadało w drzemkę, a budząc gniewało się samo na siebie, obawiając się, że straciło najpiękniejsze szczegóły opowiadania.

Około godziny drugiej po północy zapędził doktor wszystkich do łóżka, chociaż nie dociągnął jeszcze do połowy opowiadania, i zostawił resztę swoich przygód na jutrzejszy wieczór.

Zdaje mi się, że następny dzień był dla doktora jednym z najbardziej męczących w całym jego życiu. Wszyscy i wszystko na każdym kroku domagało się jego uwagi i opieki. Przede wszystkim przed drzwiami gabinetu lekarskiego czekali na niego pacjenci: wiewiórka z odłamanym pazurkiem, królik z wyłysiała sierścią i lis z zapaleniem oka.

A potem ogród, ukochany ogród doktora Dolittle. W jakim stanie znajdował się ten ogród! Chwasty zarastające go przez trzy lata, trzy lata zdziczenia, trzy lata opuszczenia! Doktor płakał nieledwie, gdy wyszedłszy rano przez drzwi kuchenne, ujrzał to zniszczenie w jasnym blasku porannego słońca. Na szczęście ptaki, które czekały całą noc, aby go powitać, skierowały na pewien czas jego myśli w inną stronę. Wyglądał jak święty Franciszek, gdy szedł przez o-gród, okrążony chmurą gołębi, szpaków, wron, drozdów i czyżyków.

Obaj z Bumpem zauważyliśmy, jak bardzo doktor zmartwił się smutnym stanem ogrodu, i postanowiliśmy zaraz zająć się jego uporządkowaniem. Czi-Czi także ofiarowała swą pomoc i mnóstwo mniejszych zwierzątek: myszy polne, szczury, bobry i wiewiórki. Zdumiewające było, co te małe stworzenia mogły zdziałać. Na przykład dwie rodziny kretów, od których zazwyczaj w ogrodzie opędzają się ludzie jak od zarazy, przekopały, gdy doktor objaśnił, czego chce, wszystkie grządki z ziołami pod murem koło drzewek brzoskwiniowych, a zrobiły to lepiej od zawodowego ogrodnika. Oczyściły korzenie drzew i krzewów z chwastów, które ułożyły w małe pagórki, wywożone potem przez Czi-Czi na taczkach. Wiewiórki, jako zamiatacze ulic, były nieporównane. Zbierały wszystkie opadłe gałęzie, liście i odpadki zalegające ścieżki i znosiły je na stos nawozu za szopą ogrodową. Borsuki zaś pomagały pod ziemią przy obcinaniu korzeni jabłoni.

Około południa Tu-Tu, buchalterka, poprosiła doktora, aby omówił z nią sprawy pieniężne dla poinformowania Dab-Dab, jaką sumą rozporządzać może na wydatki gospodarskie. Na szczęście doktor przywiózł z sobą trochę srebrnych monet z wysp Capa Blanca (dzięki zakładowi wygranemu przez Bumpa, o czym doktor wcale nie wiedział). Bardzo to ulżyło Dab-Dab, chociaż jak zwykle patrzyła krzywo na wszystkie nowe projekty doktora; wiedziała bowiem z doświadczenia, że im więcej miał pieniędzy, tym rozrzutniej je wydawał.

Był to śmieszny widok, gdy te trzy kumoszki: Tu-Tu, Polinezja i Dab-Dab, w czasie nieobecności doktora, nachylając ku sobie głowy, radziły nad jego pieniężnymi sprawami.

Do tych wszystkich rzeczy, które tego ranka przykuwały uwagę doktora, przyłączyła się sprawa ogrodu zoologicznego. Mateusz Mugg stawił się bardzo wcześnie, aby wybrać się tam z nim. W ogrodzie znajdowało się już niewielu dawnych mieszkańców. Dużo zwierząt wysłano jeszcze przed wyjazdem doktora; Jan Dolittle bowiem uważał, że podczas jego nieobecności Mateuszowi byłoby zbyt trudno samemu opiekować się zwierzętami. Tylko kilka z nich, które tak bardzo gorąco prosiły, żeby im pozwolono pozostać, mieszkało tu jeszcze; były to zwierzęta z północy, jak nurek i świstak.

- Wiesz co, Stubbins - powiedział doktor, gdyśmy przechodzili obok pustych, czystych klatek, które Mateusz podczas naszej nieobecności utrzymywał istotnie w ogromnym porządku - wiesz, że mam ochotę inaczej zorganizować mój ogród zoologiczny. Dotychczas gościłem w nim przeważnie cudzoziemców, dość rzadkie zwierzęta, jakkolwiek wyłączałem zawsze wielkich drapieżników. Ale teraz chciałbym mój ogród zoologiczny poświęcić niemal wyłącznie swojskim zwierzętom. Wiele z nich, więcej niż możemy przyjąć w naszym domu, chciałoby mieszkać u mnie. Widzisz: tutaj będzie dla nich dość miejsca. Przed setkami lat był tu rodzaj placu do zabaw, wówczas gdy na miejscu domu stał stary zamek. Dlatego to miejsce jest otoczone murem i zupełnie odcięte od świata. Spójrz naokoło! Moglibyśmy tu urządzić prawdziwie idealne miasto zwierząt. Byłoby to coś zupełnie nowego. Możesz mi pomóc przy opracowaniu całego planu. Wyobrażam sobie, że można by tu zorganizować różne kluby i stowarzyszenia. Już od dawna myślałem o klubie myszy i szczurów. Prosiło mnie o to dużo tych zwierzątek. A potem schronienie dla nierasowych psów. Niezliczone ilości psów nie należących do żadnej określonej rasy chciałyby u mnie zamieszkać. Jip wie o tym najlepiej. Jest mi ogromnie przykro, że muszę im odmawiać, wiem przecież, że wiele z nich nie ma się gdzie podziać, a ludzie nie chcą ich trzymać, gdyż nie są rasowe. To głupie! Uważam, że kundle mają o wiele więcej charakteru i rozumu od tych nagradzanych na wystawach. Ale co na to poradzić! No, jak ci się podoba mój pomysł?

- Uważam go za nadzwyczajny, doktorze! - zawołałem. - Zaoszczędzi on biednej, starej Dab-Dab dużo zmartwień i kłopotów. Utyskuje wciąż, że myszy gryzą jej poszewki w szafie z bielizną, a frędzlami ręczników wyściełają sobie gniazda.

- Tak, a przy tym nie mogliśmy nigdy wykryć winnych - rzekł doktor Dolittle. - Każda mysz, którą o to pytałem, mówiła, że to nie ona. A jednak bielizna nasza znika. Co do mnie, jest mi to zupełnie obojętne, czy moje poszewki są nadgryzione, czy nie, i uważam, że ręczniki mogą się obejść bez frędzli. Ale Dab-Dab przejmuje się tym ogromnie. Szafa z bielizną jest dla niej - dalibóg - tym samym, co dla mnie ogród: najważniejszą rzeczą na świecie. A więc, Stubbins, gdy doprowadzicie nasze stare, biedne drzewa owocowe do porządku, zrobisz mi plan nowego ogrodu zoologicznego. Postaraj się, aby ci Polinezja przy tym pomogła. Wiesz przecież, że ona ma zawsze najlepsze pomysły. Na nieszczęście mam teraz pełne ręce roboty z leczeniem tylu pacjentów i opracowywaniem moich notatek z podróży (chciałbym, żebyś mi i przy tym pomógł) - nie mówiąc już o kolekcji roślin Wielkiej Strzały. Inaczej sam ułożyłbym z tobą ten plan. Ale razem z Polinezją dacie sobie z tym radę. Zresztą w sprawie klubu dla myszy i szczurów naradzisz się z białą myszką, prawda?

Taki oto był początek nowego Ogrodu Zoologicznego Doktora Dolittle. Interesowało mnie to, rozumie się, ogromnie i byłem bardzo dumny z tego, że doktor obdarzył mnie takim zaufaniem. Nie podejrzewałem wówczas wcale, jaka olbrzymia instytucja wyrośnie z tego planu. Należało go raczej nazwać „miastem zwierząt” niż „ogrodem zoologicznym”. Że jednak przywykliśmy nazywać tę część ogrodu ogrodem zoologicznym, więc ta nazwa pozostała.

Według ogólnych pojęć nie był to właściwie ogród zoologiczny. Ale zdaniem doktora Dolittle taki właśnie powinien być. Nie więzienie, lecz dom zwierząt. Jak ów pierwszy ogród zoologiczny, który mi doktor Dolittle przed laty pokazywał, miał i ten być tak urządzony, aby zwierzęta żyły w nim wygodnie i szczęśliwie. Zachowano dużo dawnych pomysłów. Na przykład, tak samo jak dawniej, pomieszczenia zwierząt zamykane były od wewnątrz, żeby zwierzęta mogły dowolnie wchodzić i wychodzić. Każdy lokator, który wynajął domek, izbę albo norę, mógł w każdej chwili otrzymać klucz. Był pewien regulamin, którego należało przestrzegać, chociaż doktor Dolittle nie był zwolennikiem przepisów; ale służył on raczej do obrony jednych zwierząt przed drugimi niż do ograniczania ich swobody w jakikolwiek sposób. Na przykład: jeśli ktoś urządzał u siebie przyjęcie, musiał zawiadomić o tym sąsiadów, gdyż mieszkało się bardzo blisko siebie i żadnemu lokatorowi nie było wolno po północy popisywać się śpiewem i w ogóle zachowywać się hałaśliwie.

ROZDZIAŁ V

MIASTO ZWIERZĄT

Jedną z największych trudności było dla doktora utrzymanie w tajemnicy swego pomysłu. Nie jest te wcale dziwne, gdy się zważy, jak trudno jest ludziom zachować tajemnicę. Zaledwie opowiedziałem Polinezji o nowym ogrodzie zoologicznym, ostrzegła mnie od razu:

- Zachowaj to przy sobie, Tomku, najdłużej, jak tylko będziesz mógł. Jeśli tego nie uczynisz, to ani ty, ani doktor nie będziecie odtąd mieli chwili spokoju.

Naprawdę nic nikomu nie powiedziałem. Mimo to wiadomość, że doktor chce rozszerzyć swój ogród zoologiczny, aby mnóstwu nowych zwierząt dać możność zamieszkania u nas, rozeszła się w niewytłumaczony sposób. I zupełnie tak, jak to Polinezja przepowiedziała, zamęczano nas teraz - rano, w południe i wieczór. Można by pomyśleć, że zwierzęta z całego świata przez całe swoje życie czekały tylko na to, aby zamieszkać w pobliżu doktora Dolittle.

Doktor zarządził, aby wszystkie zgłoszenia kierowane były do mnie, jako do wicedyrektora nowego ogrodu zoologicznego. Ale pomimo że to zarządzenie zaoszczędziło mu bardzo dużo trosk i kłopotów, jednak dużo zwierząt, które go przedtem znały, zwracało się wprost do niego z prośbą o przyjęcie ich do nowego osiedla.

A poza tym mieliśmy mnóstwo kłopotów z niektórymi dawnymi lokatorami.

Doktor twierdził, że klimat w Puddleby jest nieodpowiedni dla wielu cudzoziemców. Mieszkały na przykład u niego dwa bobry, które często chorowały i nigdy nie czuły się zupełnie dobrze. Ale były one tak przywiązane do doktora, że ile razy im proponował, aby wróciły do Kanady, zawsze sprzeciwiały się temu grzecznie, ale stanowczo. Tymczasem doktor zastał je po swym powrocie w tak rozpaczliwym stanie zdrowia, że doszedł do przekonania, iż nie powinien więcej ustępować.

- Słuchajcie - powiedział do nich - może o tym nie wiecie, ale ten klimat jest dla was bardzo, bardzo szkodliwy. Nie jest ani dość zimny, ani dość suchy, jednym słowem, jest z nim coś nie w porządku. Nie mogę na to pozwolić, abyście narażały wasze życie tylko z uczuciowych względów. Musicie wracać do Kanady!

Oba bobry zalały się łzami i dopiero wtedy zgodziły się na wyjazd do Kanady, gdy doktor je zapewnił, że po dwóch latach pozwoli im wrócić - jeśli wtedy będą jeszcze miały na to ochotę.

Do mnie, jako do wicedyrektora ogrodu zoologicznego, należało zorganizowanie wyjazdu bobrów. Nie było to wcale łatwe zadanie, gdyż nie mogłem przecież powierzyć ich byle komu. Musiałem kilka dni spędzić w dokach, dopóki nie poznałem pewnego stewarda okrętowego, który wydał mi się tak uczciwym i pewnym człowiekiem, że doktor pozwolił w końcu powierzyć mu bobry. Za oznaczoną zapłatą zgodził się steward zabrać je z sobą w najbliższą podróż do Halifaxu w Nowej Szkocji i tam daleko od miasta wysadzić na ląd przy ujściu rzeki.

Otrzymywaliśmy nie tylko mnóstwo zapytań i próśb o przyjęcie poszczególnych zwierząt i ich rodzin do naszego ogrodu zoologicznego, ale również, gdy się stało wiadome, że Jan Dolittle organizuje swój od dawna zapowiadany klub szczurów i myszy, każdy gatunek zwierząt zwracał się do niego z propozycją założenia i dla nich podobnego stowarzyszenia.

- Mówiłam wam od razu, że tak będzie - powiedziała Polinezja, gdyśmy pewnego dnia zasiedli razem nad planem nakreślonym przeze mnie i łamaliśmy sobie nad nim głowy. - Gdyby miejsce, którym rozporządzasz, było dziesięć razy większe, nie mógłbyś ich wszystkich pomieścić.

- Jak wam się zdaje - powiedziała biała myszka (bawiło nas to bardzo, że była tak przejęta ważnością swojej osoby, odkąd zasięgano jej rady co do projektów doktora) - sądzę, że byłoby dobrze zaplanować naprzód te najrozmaitsze budynki, domy prywatne, hotele, domy społeczne i tym podobne instytucje. Potem dopiero zorientujemy się, ile nam miejsca zostało i ile takich budynków można by jeszcze wznieść.

- Tak - powiedziałem - to dobry pomysł, gdyż po otwarciu ogrodu zoologicznego będzie zbyt trudno wprowadzić zmiany w poszczególnych budowlach. Zresztą i zwierzęta sprzeciwiałyby się temu.

- Należałoby także urządzić kilka sklepów - zaproponowała biała mysz.

- Sklepy? - zawołałem. - A to po co?

- Po to - rzekła biała mysz - że gdy ogród zoologiczny będzie urządzony, stanie się on prawdziwym miastem, miastem zwierząt, z główną ulicą, przy której zbudowane będą domy mieszkalne i gmachy użyteczności publicznej. Kilka sklepów, w których wiewiórki będą mogły zakupywać orzechy, a myszy ziarna pszenicy, ożywi miasto. Nic tak nie dodaje uroku miastu jak ładne sklepy. Myślę również o kilku restauracjach, do których można by wstąpić i posilić się, gdy się wraca późno do domu i nie ma się już czasu na przyrządzanie kolacji. Tak, tak, to dobry pomysł, musimy urządzić kilka restauracji.

- Ale kto będzie prowadził te sklepy? - zapytała Polinezja. - W sklepach, restauracjach i kawiarniach nic się nie robi samo, jak wiesz.

- Ach, to bardzo łatwo - zapewniała ze śmiechem biała mysz. - Znam bardzo dużo myszy i szczurów, które skakałyby do sufitu, gdyby mogły prowadzić sklep z orzechami albo gospodę. Mamy wrodzone zdolności kupieckie, szczególnie w dziedzinie handlu artykułami spożywczymi.

- No tak, zapewne, dla szczurów i myszy może to być bardzo korzystne - powiedziała Polinezja - ale one nie są jedynymi mieszkańcami ogrodu zoologicznego, o tym należy pamiętać. To nie będzie wyłącznie miasto szczurów i myszy.

- Mnie się zdaje, że miasto podzieli się w naturalny sposób na dzielnice - tłumaczyła biała mysz. - Proszę cię, Tomku, nie zapominaj, że obiecałeś nam na nasz klub miejsce na wzgórzu przy ogrodzeniu w pobliżu wejścia. W myśli podzieliłam już cały teren jak najszczegółowiej. Będzie to najmniejsze osiedle, jakie można sobie wyobrazić.

Gdyśmy już mieli poza sobą olbrzymią pracę - planowanie i wykonywanie projektów- mogliśmy wreszcie otworzyć ogród zoologiczny. Spis budynków, od których rozpoczęliśmy, był następujący, dom z umeblowanymi mieszkaniami dla królików (składał się z olbrzymiej jamy z norami króliczymi, do których należał wspólny ogród warzywny), schronisko dla nierasowych psów, klub myszy i szczurów, gospoda dla borsuków, sala zebrań dla lisów i hotel dla wiewiórek.

Każdy z tych domów był w swoim rodzaju klubem. I musieliśmy bardzo tego pilnować, aby liczba członków była ograniczona, gdyż od razu po otwarciu zgłaszały się tysiące wszelkiego rodzaju kandydatów. Jedyne, co można było uczynić dla tych, którzy nie zostali przyjęci, było zapisywanie ich nazwisk na liście i gdy któryś z członków rozstawał się z życiem, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko, przyjmowało się zapisanych kolejno kandydatów. Każdy klub albo stowarzyszenie miało swego prezesa i swój zarząd, który był odpowiedzialny za prawidłową organizację i właściwe prowadzenie instytucji.

Jak to biała mysz trafnie przewidziała, miasto zwierząt, otoczone murami dawnego placu zabaw, podzieliło się w naturalny sposób na różne dzielnice. A zwierzęta z jednej części miasta nie wdawały się nigdy w kłótnie lub sprzeczki z mieszkańcami z innej i troszczyły się wyłącznie o swoje sprawy, chociaż na głównej ulicy wszyscy się spotykali.

Pierwsze i najważniejsze zarządzenie Ogrodu Zoologicznego Doktora Dolittle, któreśmy uchwalili, brzmiało: „W murach miasta zwierząt wszelkie polowanie jest wzbronione”. Nikomu z członków schroniska dla nierasowych psów nie wolno było polować na szczury. Żadnemu lisowi nie wolno było tropić wiewiórki ani ptaka.

I stała się rzecz zdumiewająca: wszystkie te najrozmaitsze zwierzęta, gdy przestało im zagrażać prześladowanie ze strony wrogów, rozpoczęły tutaj nowe, swobodne, niezależne życie. W tym mieście zwierząt na przykład taka scena stała się codziennym widokiem: wiewiórka-matka kołysząca swe dzieci na werandzie, gdy niedaleko niej przechadzały się dwa psy teriery.

Sklepy i restauracje prowadzone były przeważnie przez myszy i szczury, które miały wrodzone zamiłowanie do życia w mieście. Większość gospod mieściła się na północnym krańcu osiedla, które później znane było jako Mysie Miasto.

Mimo to można było często w sobotnie wieczory ujrzeć w największym sklepie lisy, psy i ptaki zakupujące u wielkiego szczura zapasy na niedzielę. A myszy-gońce, które odnosiły towar klientom do domu, nie obawiały się wchodzić do bud buldogów ani do nor lisich.

ROZDZIAŁ VI

ZNOWU BIEDA

Rozumie się, że trudno było sobie wyobrazić, aby w takiej olbrzymiej gromadzie zwierząt, zamieszkującej wspólnie jedno osiedle, nie wybuchała od czasu do czasu sprzeczka lub kłótnia. Zresztą częściowo leżało to w planach doktora Dolittle, który pragnął się przekonać, czy najrozmaitsze stworzenia z natury swojej wrogo do siebie usposobione mogą się przyzwyczaić do harmonijnego współżycia.

- Jest to zupełnie oczywiste, Stubbins - mawiał doktor- że nie możemy się spodziewać, aby lisy zatraciły za jednym zamachem swoją namiętność do duszenia kurcząt, a psy do uganiania się za szczurami. Wierzę jednak, że zgodne współżycie wszystkich zwierząt w ogrodzie zoologicznym przyczyni się z czasem do poprawy stosunków między nimi.

O tak, bywały tu walki, szczególnie w pierwszych miesiącach, zanim się utworzyły rozmaite dzielnice. Ale to dziwne, że wiele z tych kłótni miało miejsce między zwierzętami tego samego gatunku. Najgorzej zachowywały się borsuki. W swojej oberży zwykły zabawiać się wieczorami w rozmaite gry. Ani ja, ani doktor Dolittle nie mogliśmy nigdy zrozumieć sensu tych zabaw. Jedna z nich polegała na tym, że rzucało się kamienie po liniach narysowanych na ziemi. Było to podobne do naszej gry „w klasy”. Borsuki traktowały tę zabawę bardzo poważnie, jak to przystało zresztą tym ociężałym stworzeniom. Wydawało się, że chodziło tu o zdobycie jakiegoś mistrzostwa, i rezultat gry budził wielkie zainteresowanie. Ale te zabawy często kończyły się kłótnią. I czasem wśród nocy przerażona wiewiórka przybiegała do doktora albo do mnie, budziła nas i opowiadała, że w Oberży Borsuków rozpoczęła się bijatyka, która obudziła całe miasto.

Wreszcie na propozycję białej myszy (która stała się teraz jeszcze ważniejsza i bardziej dumna, odkąd wybrano ją na burmistrza miasta zwierząt) zmuszony był doktor zorganizować w ogrodzie zoologicznym Oddziały Miejskiej Policji. Dwa psy, dwa lisy, dwie wiewiórki, dwa kruki i dwa szczury zostały przodownikami policji, pewien buldog został komisarzem, a lis naczelnikiem służby tajnej. I odtąd biada kłótnikowi, który by spróbował wszcząć bijatykę w Oberży Borsuków. Aresztowano go natychmiast i spędzał noc w miejskim areszcie.

Jednym z pierwszych winowajców, aresztowanych przez policję ogrodu zoologicznego, było biedne Geb-Geb. Spostrzegłszy bowiem, że w ogrodzie warzywnym, przylegającym do osiedla królików, zazieleniła się kusząco wiosenna sałata, Geb-Geb zakradło się tam potajemnie w nocy. A lis, naczelnik tajnej policji, zauważył to i nałożył biednemu prosięciu kajdanki na nóżki, zanim zdążyło powiedzieć: „Tam do licha!” Tylko dlatego, że doktor raz na zawsze zabronił Geb-Geb wstępu do ogrodu zoologicznego i poręczył za jego przyzwoite zachowanie w przyszłości, następnego dnia zwolniono prosię z aresztu.

- Następnym razem - powiedziała pani burmistrz (biała mysz przejęła urząd sędziego) - będziesz skazana na sześć dni przymusowej pracy w ogrodzie warzywnym - i to w kagańcu.

Poza Klubem Myszy i Szczurów, o którym później opowiem, Schronisko dla Nierasowych Psów stało się drugim ważnym oddziałem nowego ogrodu zoologicznego. Już od dawna Jip zamęczał doktora prośbami o założenie takiego schroniska. Za czasów Ptasiej Opery, gdy Jip próbował uruchomić we wschodniej dzielnicy Londynu tanią kuchnię dla psów, spodziewał się, że doktor Dolittle znajdzie środki i sposoby, aby zapewnić dom tym wszystkim wałęsającym się i odtrąconym stworzeniom. Teraz był w siódmym niebie z radości i razem z Toby i Susem zajmował się bezustannie opracowywaniem szczegółów tego nowego klubu.

- Bywają psy - mawiał - które wolą mieszkać w budzie, gdzie czują się bardziej u siebie. Inne znów mieszkają chętnie we wspólnych domach. Będziemy więc musieli mieć mnóstwo psich bud i jeden przyzwoity wspólny dom.

Po czym namawiał mnie i Bumpa, abyśmy według jego, Susa i Toby wskazówek zbudowali taki dom. Toby, który był zawsze rozgarniętym, dzielnym psiakiem, miał mnóstwo pomysłów, które wszystkie miały na względzie dobro małych psów; o to zresztą w pierwszym rzędzie chodziło. I muszę przyznać, że gdy w końcu dom psów był gotów, osobliwy budynek stanął przed nami. Wszystkie drzwi były tak urządzone, że otwierały się za lekkim dotknięciem koniuszka nosa. Kominki były tak ogromne, że co najmniej dwanaście psów mogło się przed nimi wygodnie wygrzewać. Wszystkie kanapy - a było ich bardzo dużo - były tak niskie, że nawet najmniejsze psy mogły na nie wskakiwać bez wysiłku, przy tym były wraz z poduszkami pokryte specjalnego rodzaju ceratą, którą można było bardzo łatwo czyścić, gdy ją zaplamiły brudne psie łapy. W każdym pokoju stały naczynia z wodą. Niedozwolone było rozrzucanie kości po podłodze, toteż w pobliżu drzwi stał stojak na kości, podobny do stojaka na parasole. Tutaj mogły psy zostawiać kości, gdy wychodziły, i stąd mogły je znowu po powrocie zabierać do ogryzania, o ile nie wypożyczył ich tymczasem któryś z kolegów.

Posiłki podawane były w oddzielnym pokoju, gdzie ustawiano miski na bardzo niskich stołach. Wielki bufet, do którego wiodły stopnie i przy którym członkowie mogli się raczyć zimnym mięsem, stanowił ważne i ulubione urządzenie domu. Mateusz Mugg zobowiązał się do zaopatrywania kuchni dla psów w mięso i kości. Mateusz uważał się za specjalistę w tych sprawach i ten oddział ogrodu zoologicznego interesował go najbardziej.

Dalej znajdowały się sale gimnastyczne dla psów. Wisiały tam trapezy, z sufitu zwieszały się na sznurkach piłki oraz mieściły się różne przyrządy do gimnastyki i ćwiczeń sportowych. Wspaniałe walki zapaśników, boks i zawody najrozmaitszego rodzaju odbywały się tu co wieczór. Doktora Dolittle, Bumpa i mnie zapraszano na nie często jako widzów, co bawiło nas bardzo, tak samo jak urządzane przez Jipa wyścigi i skoki.

Dom psów nierasowych stał się jednym z najbardziej udanych przedsięwzięć doktora Dolittle. Jak to doktor przepowiadał, zaraz z początku zgłosiło się mnóstwo psów, które od dawna pragnęły stać się domownikami Jana Dolittle. Jednymi z pierwszych byli buldog Gryf i owczarek Czarnuś, których doktor Dolittle niegdyś uratował ze sklepu ze zwierzętami. Niezależnie od tych wszystkich zgłoszeń Jip, pies o miłosiernym sercu, stale włóczył się po mieście, poszukując bezdomnych psich włóczęgów. Codziennie też sprowadzał po kilka psów i niebawem klub liczył więcej członków, niż ich mógł pomieścić. I nawet potem, gdy mu doktor zakazał przyjmowania nowych kandydatów, Jip nie mógł się powstrzymać, aby w jakimś szczególnie zasługującym na wyróżnienie wypadku nie sprowadzić po kryjomu w ciemnościach swego pupila, nie nakarmić go przynajmniej przyzwoitą kolacją i nie użyczyć noclegu. Z zewnątrz bramę ogrodu zoologicznego można było otworzyć tylko za pomocą jakiegoś ukrytego sposobu. Zamek otwierał się, jeśli się pociągało ostrożnie za sznur ukryty w rowie. Wszyscy członkowie ogrodu zoologicznego byli pouczeni o tym przez doktora i musieli przyrzec, że nie zdradzą tajemnicy. Trzeba przyznać, że dotrzymali słowa. Przez cały okres istnienia ogrodu zoologicznego nikt obcy nie poznał sekretu ukrytego zamknięcia i nawet gdy Jip sprowadzał po nastaniu ciemności swoich „szczególnie zasługujących na poparcie” pupilów, kazał im się odwracać, gdy pociągał za tajemniczy sznur.

Kiedy w kołach psich rozeszła się wiadomość, że doktor Dolittle założył klub dla psów, zaczęły się zgłaszać także i psy przebywające w dobrych warunkach, tylko dlatego, że wolały mieszkać u doktora Dolittle i że podobała im się sala sportowa i dobrane towarzystwo. Często zjawiał się jakiś rozgniewany właściciel psa i groził doktorowi Dolittle więzieniem za to, że jak twierdził, doktor przynęcił jego psa.

Rozumie się, że koszty utrzymania nowego ogrodu zoologicznego były bardzo znaczne, powiększało je szczególnie karmienie psów nierasowych. W sześć tygodni po otwarciu schroniska zjawiły się u mnie Tu-Tu i Dab-Dab, z bardzo poważnymi minami.

- Stało się zupełnie tak, jak przepowiadałam - za-kwakała Dab-Dab, trzepocząc rozpaczliwie skrzydłami. - Jesteśmy znów bez grosza. Nie wiem, ile pieniędzy przywieźliście ze sobą, ale zostało już bardzo niewiele. Przejrzałyśmy z Tu-Tu rachunki i wyliczyłyśmy, że starczy nam zaledwie na następny tydzień. Jipowi nie sposób przemówić do rozumu, a sam doktor Dolittle postępuje jak najgorzej. Bóg jeden wie, co robi z pieniędzmi. Jest po prostu zupełnie nieodpowiedzialny. Zresztą nikogo na całym świecie nie byłoby stać na wyżywienie tych wszystkich kundli, które Jip tutaj przywlókł. No i znowu zostajemy bez grosza. Naprawdę nie wiem, co teraz poczniemy!

ROZDZIAŁ VII

ZĄB BORSUKA

Gdy zjawiłem się u doktora razem z Dab-Dab, Tu-Tu i Polinezją, aby go zawiadomić o pustkach w kasie, nie przejął się tym wcale, jak zwykle.

- Nie zawracajcie mi teraz głowy tymi sprawami - powiedział - jakoś tam będzie, skądś nadejdą jakieś pieniądze, jak to zawsze dotychczas bywało. Jestem strasznie zajęty.

Ale chociaż nam się udało wydobyć trochę pieniędzy od wydawców, którzy drukowali przyrodnicze książki doktora, nie starczyło tego na długo. Wkrótce działo nam się gorzej niż kiedykolwiek.

Dab-Dab była bardzo rozgniewana i domagała się zamknięcia ogrodu zoologicznego, którego utrzymanie kosztowało prawie tyle, co utrzymanie całego domu.

Ale okazało się, że doktor Dolittle miał znowu słuszność: zdarzyło się coś, i to dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyło się w samym ogrodzie zoologicznym, co uratowało ogród od zamknięcia, a gospodarstwo doktora od ruiny. Oto co się stało. Pewnego razu, gdy doktor kładł się spać, zmęczony całodzienną ciężką pracą nad swą nową książką o morzu, zastukał do drzwi borsuk. Powiedział, że go strasznie ząb boli i że bardzo prosi doktora o poradę. Doktor Dolittle naturalnie zgodził się zaraz. Umiał bardzo dobrze leczyć zwierzętom zęby.

- Ach - powiedział - odłamałeś sobie kawałek zęba. Nic dziwnego, że cię tak boli. Ale mogę ci go zaplombować. Proszę cię, otwórz szeroko pyszczek. Jeszcze szerzej. Tak, teraz dobrze. Ach, jakie to dziwne. Czy ja ci już plombowałem kiedykolwiek zęby?

- Nie - odrzekł borsuk. - Po raz pierwszy przyszedłem do pana po lekarską poradę. Zazwyczaj jestem zupełnie zdrów.

- Ależ ty masz złoto w zębach! - zawołał doktor. - Skądże się to w nich wzięło, skoro, jak mówisz, nigdy nie byłeś u dentysty?

- Tego nie wiem - odrzekł borsuk. - A co to właściwie jest złoto?

- Uważaj, pokażę ci je w lustrze - powiedział doktor. - Stubbins, podaj mi ręczne lusterko.

Przyniosłem lusterko, które doktor przysunął borsukowi do pyska, wskazując mu jednocześnie stalowym instrumentem odpowiednie miejsce w zębach.

- Widzisz ten żółty metal tkwiący między zębami? To złoto.

- Ach! - zawołał borsuk i wpatrywał się w lusterko bardzo uradowany widokiem swego własnego, ładnego odbicia. - Razem z moją małżonką wygrzebaliśmy na łące Dobbinsa jamę i tam znaleźliśmy całą kupę tego żółtego kamienia. Na tym właśnie wyłamałem sobie ząb.

Polinezja, która była obecna przy tej rozmowie, zainteresowała się daleko bardziej tą wiadomością niż doktor. Przefrunęła przez pokój i usadowiwszy się przed borsukiem, zajrzała w otwarty pysk, gdy tymczasem doktor dłubał mu w zębach. Potem odwróciła się i szepnęła do mnie:

- Ojej, on gryzł złoto! Wyobraź sobie - złoto! A my jesteśmy biedni jak myszy kościelne. Tomku, pomówimy jeszcze z tym panem, niech tylko doktor skończy swoją robotę.

Wkrótce doktor istotnie pomógł pacjentowi, który poczuł się już zupełnie dobrze. Mimo że doktor miał ręce ciężkie i grube, palce jego były najzręczniejsze, najdelikatniejsze pod słońcem.

- Zrobiłem ci opatrunek, który uśmierzy chwilowo ból zęba. Ale jutro musisz znów przyjść do mnie -powiedział doktor, gdy borsuk zamknął pyszczek i zsunął się ze stołu. - Musisz uważać i nie brać do pyszczka wszystkiego, co wygrzebujesz z ziemi. Żaden ząb nie wytrzyma, gdy nim będzie się gryzło metal, nawet twój. Dobranoc!

Gdy pacjent wyszedł, Polinezja kiwnęła na mnie i poszliśmy za nim.

- Gdzieżeś ty wykopał tę dziurę? - zapytała Polinezja borsuka, idąc obok niego w stronę zoologicznego ogrodu.

- W pobliżu łąki Dobbinsa - odpowiedział borsuk - nieco na północ. Przekopaliśmy najpierw tunel przez pagórek, raczej dla rozgrzewki niż z potrzeby, było bardzo zimno. Ale spodziewaliśmy się znaleźć trochę orzeszków ziemnych; poza tym chcieliśmy mieć w tych stronach jakieś kryjówki. Niektóre psy, przygarnięte przez doktora Dolittle, stają się już zbyt zuchwałe. Nie ruszają nas, co prawda, gdy znajdujemy się w obrębie ogrodu zoologicznego. Ale gdy im się zdarzy spotkać nas poza ogrodem, uważają gonitwę za nami za świetną zabawę. Zarząd naszego klubu postanowił więc, abyśmy tu w sąsiedztwie urządzili schron w jamie.

- Co nazywasz schronem? - zapytałem.

- O, dla nas, borsuków, będzie nim każda dziura. Wykopaliśmy je we wszystkich kierunkach w całej okolicy i wiemy, gdzie się która znajduje. Są to po prostu jamy, gdzie każdy borsuk może się ukryć, gdy go psy gonią. Kopiemy je bardzo głęboko i niektóre zaopatrujemy w prowiant na wypadek, gdyby nas psy przez dłuższy czas oblegały. Musimy się bronić, poruszamy się przecież tak powoli.

- Uważaj - powiedziała Polinezja, gdyśmy się znaleźli przed wejściem do ogrodu zoologicznego. - Ja i Tomek pragniemy umówić się z tobą jutro rano, bardzo wcześnie. Chcielibyśmy bardzo zobaczyć to miejsce, gdzie odłamałeś sobie ząb. Czy nie moglibyśmy spotkać się z tobą na północnym krańcu łąki Dobbinsa, na przykład o piątej rano?

- Dobrze - powiedział borsuk - ale dla mnie to nie jest wczesna godzina. O tej porze roku już na kwadrans przed piątą jest zupełnie jasno. My, borsuki, nie kierujemy się godziną, tylko słońcem. Udajemy się zwykle na wędrówkę jeszcze przed świtem. Będę więc czekał tam na was o wschodzie słońca.

Następnego ranka Polinezja wyciągnęła mnie z łóżka i musiałem ubrać się przy świecy, zanim jeszcze kogut zapiał po raz pierwszy.

- Ależ, Tomku - rzekła w odpowiedzi na moje zaspane pomruki, że muszę o takiej niemożliwej godzinie wstawać. - Ależ, Tomku, przecież to ogromnie ważne, żebyśmy tam przyszli, zanim inni ludzie się zlecą.

Było mi jednak bardzo trudno o tej porze przejąć się czymkolwiek, nawet myślą o zdobyciu złota.

- Jak ci się zdaje, co my tam znajdziemy? - zapytałem Polinezji. - Czy wmawiasz w siebie, że stary borsuk natrafił na żyłę złota? W naszym kraju nie istnieją kopalnie złota.

- Nie wiem więcej od ciebie - przerwała mi z niecierpliwością. - Ale to, że dotychczas nie znaleziono u nas złota, nie świadczy jeszcze wcale o tym, że się go nigdy nie znajdzie. To pozostaje faktem, że nasz poczciwy borsuk natknął się na złoto. Inaczej nie utkwiłoby mu w zębach. Pośpiesz się i włóż palto. Widzę już na wschodzie odblask zorzy.

Na dole musiałem na rozkaz Polinezji wyciągnąć szpadel z wozowni i przynieść z gabinetu doktora młotek przeznaczony do poszukiwań geologicznych i dopiero potem wyruszyliśmy w chłodnym porannym półświetle w kierunku łąki Dobbinsa.

Stary borsuk czekał już i poprowadził nas, podskakując wzdłuż żywopłotu, do miejsca, gdzie wykopał norę.

Gdyśmy podeszli bliżej, okazało się, że grunt ten nie należał do posiadłości Dobbinsa, lecz położony był po drugiej stronie żywopłotu, na wielkiej płaszczyźnie, znanej jako własność gminy Puddleby. Znałem dobrze tę okolicę, często przebiegałem te półdzikie zarośla, poszukując gniazd ptasich, grzybów i jagód albo przyglądając się z zachwytem Cyganom, którzy tam często rozbijali swe namioty i rozpalali ogniska. Grunt był własnością publiczną i nikt nie miał prawa ich stamtąd wyganiać.

ROZDZIAŁ VIII

GORĄCZKA ZŁOTA W PUDDLEBY

- To się dobrze składa - szepnęła do mnie Polinezja, gdyśmy się zatrzymali przed jamą wykopaną przez borsuka. - Grunt gminy Puddleby to własność publiczna, rozumiesz, Tomku? Nawet gdyby ktoś zauważył, że kopiemy, nie może nam tego zabronić. Mimo to musimy trzymać język za zębami. Weź szpadel i zabieraj się do roboty.

Byłem jeszcze wciąż śpiący, stopniowo jednak ogarnął mnie szał szukania skarbu i wkrótce pracowałem tak, jakby moje życie od tego zależało. Chociaż ranek był chłodny, musiałem często przerywać robotę, aby otrzeć pot z czoła.

Opowiedzieliśmy borsukowi, czego szukamy, i jego pomoc okazała się bardzo pożyteczna. Wsunął się w głąb jamy i wydobył z niej kilka niekształtnych bryłek ciężkiego metalu. Gdy porysowałem je scyzorykiem, ukazało się miękkie, żółte złoto.

- Na tej bryle połamałem sobie ząb - powiedział borsuk - więcej nie ma. Czy taka rzecz przyda się na coś?

- Na miłość Boską! - zawołała Polinezja. - Rozumie się, że się przyda. Z tego przecież ludzie robią pieniądze, prawdziwe dukaty. Czy jesteś pewien, że to już wszystko? Gdybyśmy tego więcej znaleźli, doktor byłby do końca życia bogatym człowiekiem.

Borsuk wszedł na nowo do nory i kopał w niej coraz głębiej, a ja łopatą wydobywałem na powierzchnię stosy żwiru, któryśmy rozrzucali i przeszukiwali dokładnie. Ale nie było w nim grudek metalu.

- No, w każdym razie - powiedziała Polinezja przyglądając się uważnie ułożonym na mojej chustce do nosa bryłkom złota - zdobyliśmy tutaj ładny mająteczek. Zabieraj to teraz jak najspieszniej, zanim ktoś spostrzeże, cośmy tu robili.

Gdyśmy potem przy śniadaniu opowiedzieli doktorowi o tym, co się nam zdarzyło, zainteresowała go ta wiadomość raczej ze stanowiska geologicznego, naukowego niż jako sprawa pieniędzy czy zysku.

- To wysoce zadziwiające - powiedział badając próbki, które przyniosłem zawinięte w chustkę. -Gdybyście znaleźli stare monety, nie byłoby to takie dziwne. Ale to wygląda na bryły złota, na rzeczywiste złoto. Ze stanowiska geologicznego jest to coś zupełnie nowego w naszym kraju. Chciałbym zobaczyć okolicę, w której to znaleźliście.

- Na razie - odezwała się Dab-Dab - niech pan zostawi te bryłki u mnie. Znam pewne miejsce, gdzie możemy je schować do czasu, dopóki nie zamienimy ich na pieniądze.

Doktor Dolittle udał się więc ze mną i z Polinezją na miejsce, gdzieśmy znaleźli złoto, Jip i Geb-Geb towarzyszyli nam, chociaż nie zapraszaliśmy ich wcale.

Poszukiwania nasze były bardzo gruntowne. Przetrząsnęliśmy cały kopiec, kopiąc, grzebiąc i rozrzucając żwir. Jip i Geb-Geb zostali również ogarnięci gorączkową namiętnością poszukiwaczy złota. Ryli we wzgórzu jak prawdziwi górnicy. Geb-Geb posługiwało się ryjkiem, jak gdyby węszyło trufle, a Jip odrzucał ziemię przednimi łapami, jak to czynił polując na szczury.

Ale nie znaleźliśmy więcej złota.

- To zagadkowe - rzekł doktor - rzeczywiście zagadkowe. Tajemnica geologiczna. To nie jest ten rodzaj piasku, w którym zazwyczaj znajduje się złoto, a przecież to złoto jest właśnie takie, jakie znajduje się zwykle w formie brył w piasku. Jedynym wyjaśnieniem tajemnicy, jakie mi się nasuwa, byłby fakt, że jakiś poszukiwacz złota tutaj zakopał i ukrył swój skarb.

Jakkolwiek nie udało nam się odkryć prawdziwej kopalni złota, to jednak rozpętaliśmy istną burzę. Gdy doktor ukończył badanie gruntu, był już późny ranek. W drodze powrotnej spotkaliśmy kilku ludzi, którzy nas obserwowali. Wypytywaliśmy później Mateusza Mugg i Bumpa, którzy brali również udział w wyprawie, ale przysięgali, że nikomu o niej nie opowiadali. Mimo to rozeszła się wieść, że na piaskach gminy Puddleby znaleziono złoto. A o godzinie czwartej po południu cała łąka roiła się od ludzi, którzy przybyli tu uzbrojeni w łopaty, grabie, widły i wszelkie możliwe narzędzia na poszukiwanie złota.

Całe Puddleby ogarnięte zostało szałem. Niańki zostawiały wrzeszczące dzieci w wózkach, a same rozkopywały ziemię, szukając złota. Włóczęgi, żebracy, Cyganie, domokrążcy, kupcy z miasta, starzy czcigodni panowie, dzieci szkolne, mali i duzi, bogaci i biedni - wszyscy ciągnęli tutaj na poszukiwanie złota.

Opowiadano sobie, że doktor Dolittle znalazł całą masę starożytnych rzymskich złotych pucharów i że poszukiwacze złota wykopali dużo starych naczyń i zabrali je ze sobą, żeby się przekonać, z czego są zrobione.

Na drugi dzień biedne grunty gminne wyglądały tak, jak gdyby przeszło po nich trzęsienie ziemi albo huragan, i magistrat postanowił zaskarżyć doktora Dolittle za szkody wyrządzone własności publicznej.

To szaleństwo trwało przez tydzień. Ludzie z daleka, znakomici znawcy górnictwa, zjechali ze stolicy, aby zbadać osobiście istotę sprawy, która wprawiła w obłęd tylu ludzi.

Ze wszystkich towarzyszy doktora Geb-Geb było najbardziej ogarnięte gorączką złota i nie można go było odciągnąć od łąki. Było przekonane, że teraz dopiero natrafiło na swoje właściwe powołanie.

- Dlaczego by nie? - mówiło. - Moim ryjem mogę ryć w ziemi o wiele lepiej i prędzej niż ci głupcy swymi łopatami.

Błagało bezustannie, aby mu nie przeszkadzano w poszukiwaniach. Było opętane strachem, że ktoś inny może właśnie w tej chwili odkryć prawdziwą kopalnię, która powinna się stać własnością rodziny Dolittle.

- Nie masz się czym przejmować, Geb-Geb - uspokajał je doktor - to nie jest grunt obfitujący w minerały. Złoto, któreśmy znaleźli, dostało się tam przypadkiem. Borsuk prawdopodobnie miał rację - ten mały skarb, który został tam zakopany widocznie przed setkami lat, to wszystko, co można było znaleźć.

Ale dopóki trwało ogólne szaleństwo, nie można było odwieść Geb-Geb od tej myśli, gorączka złota owładnęła nim zupełnie. A ponieważ doktor zabronił mu chodzić na grunty gminne (tylko kilka razy udało mu się zakraść tam po kryjomu w nocy), musiało to sobie powetować poszukiwaniem grzybów w ogrodzie warzywnym. Nawet przy obiedzie uprawiało swój nowy zawód, wygrzebując rodzynki z leguminy.

Bez względu na to, skąd się złoto wzięło, Dab-Dab cieszyła się ogromnie, że zaradność Polinezji zapewniła doktorowi bogactwo. Gdyby on sam miał tym skarbem rozporządzać, nie osiągnąłby zapewne z tego żadnej korzyści. Magistrat uważał złoto za własność publiczną. I doktor był już gotów zrzec się swojej zdobyczy. Ale sprytny Mateusz Mugg zasięgnął porady adwokata i dowiedział się, że według starego prawa, znalazcy należy się połowa znalezionych dóbr. I nawet ta suma okazała się, po zważeniu skarbu, dość poważna.

- Tak, tak - wzdychała Dab-Dab - jak doktor powiada, „niezdrowy to wiatr, który nie przynosi z sobą nic dobrego”. To był szczęśliwy przypadek, że stary borsuk złamał ząb. W samą porę. Nie wiedziałam naprawdę, za co jutro ugotuję obiad. No, chwała Bogu, przez pół roku nie będziemy się martwili, czym płacić rachunki.

ROZDZIAŁ IX

MYSI ELEMENTARZ

Ciągle powtarzające się żądanie Dab-Dab, aby zamknąć ogród zoologiczny, wywołało w swoim czasie wielkie zaniepokojenie w różnych dzielnicach miasta zwierząt. Przyznając, że utrzymanie ogrodu było bardzo kosztowne i że zastrzeżenia Dab-Dab brzmiały rozumnie, mieszkańcy ogrodu zoologicznego poczuwali się do winy, jednak pomimo tego nie rozwiązywali swych klubów i stowarzyszeń.

Toteż gdy w ogrodzie rozeszła się wiadomość, że połowa znalezionego skarbu przyznana została doktorowi, wybuchł w mieście zwierząt szał radości, począwszy od Schroniska dla Nierasowych Psów, aż po drugi kraniec, gdzie mieścił się Klub Myszy i Szczurów.

Nawet nieśmiały dwugłowiec, który miał teraz spokojną, zaciszną kryjówkę w zaroślach, wziął udział w tej ogólnej radości, podobnie jak nieliczni cudzoziemcy, przebywający jeszcze między nami: rosyjskie nurki i kanadyjskie tumaki.

Nigdy w życiu nie słyszałem tak piekielnego hałasu. Toby i Sus przynieśli tę nowinę do ogrodu pod wieczór. Natychmiast w każdej dzielnicy utworzył się pochód manifestacyjny. Wszyscy mieszkańcy wybiegli ze swych klubów na ulicę, krzyczeli: hura! albo wydawali wrzaski, które miały dla nich to samo znaczenie co „hura”.

- Doktor Dolittle jest znowu bogaty! - podawano z ust do ust, od drzwi do drzwi.

To pomieszanie kwiku, szczekania, gruchania i ryku było tak ogłuszające, że policjant przechodzący przez ulicę Wołową zastukał do bramy doktora i zapytał, co to się stało.

Niebawem zwierzęta utworzyły pochód i ze śpiewem maszerowały tam i z powrotem przez główną ulicę. Co to były za śpiewy i jakie pieśni, możecie sobie wyobrazić.

Biała mysz, burmistrz miasta, dumna ze swego urzędu i godności, wystąpiła z projektem pochodu z pochodniami, gdy ciemności ogarną ogród. Poprosiła, abym jej przyniósł pudełko świeczek, takich jakie zapala się na choince albo na torcie urodzinowym. Potem kazała mi zrobić chorągiewkę i wypisać na niej wielkimi literami: „Hura! Doktor jest znowu bogaty!” Pięćdziesiąt cztery myszy i pięćdziesiąt cztery szczury wystąpiły parami, a każda para niosła świeczkę. Spacerowały tak od ósmej wieczór do północy wokoło mysiego ogrodu, śpiewając najdziwniejsze pieśni, jakie sobie tylko można wyobrazić. Co chwila przystawały i krzyczały chórem: „Hura! Doktor jest znowu bogaty! Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!”

Wiele nowych i interesujących instytucji powstało samorzutnie w ogrodzie zoologicznym: na przykład Publiczna Biblioteka dla Zwierząt. Po powrocie doktor Dolittle prosił mnie, abym mu uporządkował olbrzymi materiał, który zebrał i napisał w sprawie mowy zwierząt. Cały pokój, położony nad swoją pracownią, zapchał po prostu książkami, rękopisami, notatkami na ten temat. Wszystko znajdowało się w największym nieładzie-i wcale nie było łatwo zaprowadzić tu porządek.

Ale Polinezja i biała mysz ofiarowały mi swą pomoc, a Mateusz Mugg sporządził nam mnóstwo połęk. Przez cały tydzień układaliśmy katalogi i spisy, ustawialiśmy książki, aż wreszcie zbiór został do pewnego stopnia uporządkowany. Zdaje mi się, że sam doktor był zdumiony, gdyśmy go przyprowadzili do pokoju nad gabinetem i pokazali stojące wzdłuż wszystkich ścian półki pełne książek, aby zdał sobie sprawę z tego, jaką olbrzymią pracę wykonał w dziedzinie mowy zwierząt.

- Proszę spojrzeć, doktorze - pisnęła biała mysz wskazując półki - mamy tutaj prawdziwą bibliotekę dla zwierząt. Powinna się mieścić nie tutaj, ale na dole w ogrodzie zoologicznym, aby zwierzęta mogły z niej korzystać.

- Tak, istotnie - rzekł doktor - ale większość tego, co się tu znajduje, odnosi się tylko do teorii mowy zwierząt, są to słowniki i tym podobne dzieła. Napisałem bardzo niewiele bajek i powieści w języku zwierząt, a i z was mało które umie czytać.

- Ach, mogłybyśmy się tego bardzo prędko nauczyć - twierdziła biała mysz. - Gdyby pan chciał kilka z nas nauczyć czytać, mogłybyśmy nauczyć tego potem inne. Według mnie taka ważna instytucja jak Klub Myszy i Szczurów powinna posiadać własną bibliotekę.

- Uczyniłbym to dla was bardzo chętnie - powiedział doktor - ale ponieważ nie istnieje jeszcze alfabet dla myszy i szczurów, nie można wskutek tego pisać dla nich.

- Ale czy nie moglibyśmy - zapytała biała mysz -wspólnie wymyślić takiego alfabetu? Przecież był taki czas, kiedy i ludzie nie znali pisma, i alfabet nie był jeszcze wynaleziony. - Doktor Dolittle mógłby wynaleźć pisany alfabet dla myszy zupełnie prosty i mógłby nauczyć ją, białą mysz, tego alfabetu. A potem już ona w ciągu tygodnia wyuczy tego samego cały Klub Myszy i Szczurów. Wszystkie są bardzo żądne wiedzy.

Można sobie wyobrazić, że taka propozycja zainteresowała bardzo doktora, który tyle lat swego życia poświęcił, wychowaniu i kształceniu zwierząt. Wziął się od razu do roboty i przy pomocy białej myszki wymyślił dla myszy i szczurów prosty alfabet, który składał się tylko z dziesięciu znaków. Doktor Dolittle nazwał to „Mysim elementarzem”, ale Polinezja i ja przezwaliśmy to „Piszczącym abecadłem”, gdyż składało się z samych pisków wszelkiego rodzaju, a każda litera miała dwa różne znaczenia zależnie od tego, czy wymawiano ją wysokim, czy niskim dźwiękiem głosu.

Potem przyszła kolej na druk i oprawę książek. Doktor powierzył mi tę robotę, gdy układ elementarza, czyli „Piszczącego abecadła” był już ukończony. Rozumie się, że książki musiały być bardzo, bardzo maleńkie, aby mogły być dostępne i dla małych mysząt. Biała mysz była za tym, aby młodzież rodu mysiego mogła korzystać z tej sposobności kształcenia się. Format książki, który nazywaliśmy „mysią ósemką”, był jeszcze o wiele mniejszy od wielkości znaczka pocztowego. Oprawa musiała być zszywana ręcznie i trzeba było używać do tego tylko najcieńszych nici.

Stronice książek były tak małe, że ja, drukując, a raczej rysując na nich literki, musiałem używać powiększającego szkła, tak jak to czyni zegarmistrz. Ale te maleńkie litery nie były jednak za małe dla oczu myszy, które z największą łatwością mogą odróżniać oddzielne pyłki kurzu.

Gdy ukazała się w druku pierwsza książka w mysim języku, byliśmy bardzo dumni. Chociaż było to przede wszystkim dzieło doktora, ja, jako wydawca i drukarz, umieszczając na karcie tytułowej swoje nazwisko czułem się tak dumny jak Gutenberg.

„Stubbins & Stubbins, Puddleby nad rzeką Marsh”. Nie wiedziałem wprawdzie, kto miał być tym drugim Stubbinsem, ale czułem, że będzie to brzmiało lepiej i bardziej handlowo, gdy firma będzie nosiła podwójne nazwisko.

- To bardzo ważne wydarzenie, Tomku - powiedziała biała mysz, gdy ogłosiliśmy publicznie, że wydanie książki (w jednym egzemplarzu) zostało ukończone. Pierwsza książka drukowana mysim alfabetem. - Tworzymy nie tylko książki, tworzymy również i historię!

ROZDZIAŁ X

NOWE STUDIA

Tak jak biała mysz przewidziała, wszystkie warstwy towarzyskie świata myszy i szczurów powitały nową możliwość kształcenia się z największym zapałem. Słynny i naprawdę rzadki pierwodruk wydawnictwa Stubbins & Stubbins niestety nie przetrwał, aby zostać przekazanym w dziedzictwie potomności. Już w pierwszym tygodniu został przez żądną wiedzy publiczność, oblegającą bibliotekę dla zwierząt, zaczytany na strzępy.

Biała mysz bowiem uparła się przy tym, aby ta książka została wcielona do biblioteki, której uroczyste otwarcie święcono bardzo wspaniale. Była to dla białej myszy nowa sposobność organizowania ulubionych przez nią uroczystości. Ale główną najważniejszą pobudką była chęć skierowania uwagi mieszkańców miasta zwierząt na sprawy kształcenia się i czytania książek.

I rzeczywiście należy przyznać, że myszy i szczury w dalszym ciągu gorliwie dbały o swoje wykształcenie. W tej nowej umiejętności tkwiło coś tajemniczego, odpowiadającego ich przyrodzonej ciekawości. Inne zwierzęta: psy, borsuki, wiewiórki i króliki, były zadowolone, gdy im ktoś czytał na głos. Na początku swojej kariery lokal biblioteki publicznej służył głównie celom wspólnej rozrywki; każdego popołudnia biała mysz czytała na głos publiczności bardzo mieszanej i nieco błaznującej.

Zapotrzebowanie na książki w języku mysim było bardzo wielkie. Ale jeszcze coś zwiększało w wysokim stopniu rozbudzony głód wiedzy; był to miesięcznik dla myszy, założony przez doktora Dolittle. Nazywał się „Życie Piwniczne” i ukazywał się pierwszego każdego miesiąca. Częściowo był ten miesięcznik pismem humorystycznym i zawierał oprócz nowin i plotek z ogrodu zoologicznego rozmaite żarty i zabawne rysunki.

Pewnego razu zdarzyło się, co następuje: na kominku w dawniejszej poczekalni, z której doktor nie korzystał, odkąd zarzucił praktykę wśród ludzi, znajdowała się miniatura. Był to maleńki, malowany na kości słoniowej portrecik przedstawiający doktora Dolittle jako młodego człowieka. Od lat nikt nie zmieniał miejsca tej miniatury stojącej między staroświeckim zegarem a pasterką z saskiej porcelany. Ale pewnego dnia portrecik znikł i nikt nie wiedział, gdzie się podział. Doktor zapytał o to Dab-Dab, a skrzętna gosposia powiedziała, że widziała go jeszcze poprzedniego dnia, gdy, jak co tydzień, ścierała kurze w poczekalni. Nie ma pojęcia, kiedy i kto mógł go stamtąd zabrać.

Doktor Dolittle pytał Jipa, Tu-Tu, Czi-Czi, Polinezję i mnie, ale nikt z nas nie umiał tej zagadkowej sprawy wyjaśnić. Jan Dolittle był przywiązany do tej miniatury, ponieważ matka jego zamówiła ją u doskonałego malarza w dzień doktorskiego egzaminu syna. Ale mimo to doktor był zajęty tyloma rzeczami, że gdy poszukiwania okazały się bezskuteczne, niebawem zapomniał o tej sprawie.

Było to w dwa tygodnie po otwarciu Biblioteki Publicznej dla Zwierząt, gdy pewnego wieczora biała mysz przyszła w odwiedziny do Jana Dolittle; doktor pracował właśnie przy mojej pomocy nad nową książką o roślinach głębinowych.

- Chciałam pomówić z panem o dwóch sprawach, doktorze Dolittle - powiedziała pani burmistrz miasta zwierząt, gładząc z godnością białe wąsiki. - Po pierwsze, byłabym panu bardzo wdzięczna, gdybyś pan zechciał napisać książkę dla nas, rozumie się w mysim języku, techniczny podręcznik o pułapkach na myszy. Potrzebny nam jest gwałtownie, szczególnie na użytek dorastającej młodzieży. Nasi chłopcy i dziewczęta o-puszczają nory rodzicielskie, gdy osiągają odpowiedni wiek. I zanim mają czas poznać trochę świat, wpadają w pierwszą pułapkę, która ich przynęci kawałkiem spleśniałego sera.

- Dobrze - powiedział doktor - to się da zrobić, jeśli Stubbins potrafi narysować pułapki w takim zmniejszeniu, aby można je było umieścić w książce przeznaczonej dla myszy.

- Na miłość Boską! - zawołała Dab-Dab, która przysłuchiwała się naszej rozmowie, siedząc przy ogniu. - Cały świat zostanie wtedy zapchany przez myszy. To chyba dość, że nie wolno mi umieścić w szafie z bielizną kilku pułapek.

- Nie wiem, czyby ci się podobało, gdyby ktoś wynalazł pułapki na kaczki - powiedziała biała mysz, a jej białe wąsiki nasrożyły się z oburzenia.

- Dajcie spokój, dosyć! - przerwał doktor. - A cóż to za druga sprawa, o której chciałaś ze mną mówić? -zapytał.

- Druga sprawa jest równie ważna - powiedziała biała mysz. - Przybywam jako delegatka komitetu, aby zaprosić pana i Tomka na miesięczne uczty naszego klubu.

- Miesięczne uczty? - zdziwił się doktor. - Co to ma znaczyć?

- O, to jest nowo utworzona nazwa - rzekła biała mysz - każdy język posiada swoje szczególne wyrażenia, których inne języki nie znają, nieprawdaż? Dlaczego by nie miały one istnieć w języku myszy? Stało się to tak: na ostatnim posiedzeniu naszego komitetu podniósł się pewien Szczur Kolejowy - jest to jeden z naszych członków, mieszkający stale na dworcu, bardzo przyzwoity jegomość, tylko niestety czuć go bardzo naftą - a więc Szczur Kolejowy wstał i zaproponował, aby dla uczczenia owocnej pracy klubu urządzić doroczną ucztę.

- Ucztujecie i tak bez końca - mruknęła Dab-Dab od kominka.

- Potem wstała Mysz Dorożkarska - ciągnęła dalej biała mysz - inny nasz członek, mieszka w starej dorożce, a nasze miasto zna na wylot od krańca do krańca, podniosła się więc i powiedziała: „Doroczne, to znaczyłoby za rok, a ponieważ nasz klub nie trwa jeszcze roku - rok to bardzo długi czas dla myszy -proponuję więc, abyśmy wyprawiali takie uczty co miesiąc, zarówno jak urodziny, które powinny przypadać co miesiąc, a nie co rok”.

Przez pewien czas sprzeczano się jeszcze na ten temat, ale w końcu propozycja została przyjęta i uczty na cześć naszego klubu zostały nazwane „ucztami miesięcznymi”. Potem podniosła się Mysz Kościelna, również członek naszego klubu - mieszka w kościele i jest strasznie biedna - i powiedziała: „Chciałabym zaproponować, aby miesięczne uczty zaszczycił koniecznie swoją obecnością doktor Dolittle, gdyż tylko dzięki jego niezmordowanej pracy - Mysz Kościelna uważała się mianowicie za dobrego mówcę, pewnie dlatego, że wysłuchała już tylu kazań - a więc dzięki jego niezmordowanej pracy dla dobra szczurów i myszy klub nasz powołany został do życia. Proponuję, aby doktora Dolittle zaprosić na nasze miesięczne uczty wraz z niezwykłym chłopcem, Tomkiem Stubbins, który sprawuje tak dobrze obowiązki zastępcy dyrektora ogrodu zoologicznego”. Ta propozycja została jednogłośnie przyjęta i wydelegowano mnie, abym panu wręczyła zaproszenie. Uczta, panie doktorze, odbędzie się jutro wieczorem. Strój wieczorowy nie obowiązuje. Może pan przyjść w zwykłym ubraniu. Ale proszę nam nie odmawiać.

- Ależ przyjdę, naturalnie - powiedział Jan Dolittle - jestem zachwycony waszym zaproszeniem, a Stubbins również.

rozdział XI

KLUB MYSZY I SZCZURÓW

Niewątpliwie budynek Klubu Myszy i Szczurów nie miał równego sobie na całym świecie. Z początku wysokość jego nie przekraczała nawet trzech stóp, ale gdy liczba członków wzrosła zrazu z pięćdziesięciu do trzystu, potem z trzystu do pięciu tysięcy, stało się konieczne znaczne powiększenie gmachu. Wówczas gdy doktor i ja zostaliśmy zaproszeni na ucztę miesięczną, budynek był wysokości człowieka i tej samej szerokości i długości - co wysokości.

Kształtem dom klubowy przypominał wielki ul z mnóstwem maleńkich drzwiczek. Miał czternaście pięter. Na najwyższe piętra prowadziły schody, umieszczone na zewnątrz, jak w domach włoskich. Wewnątrz, pośrodku budynku, znajdowała się wielka sala, przeznaczona na koncerty, przedstawienia teatralne i zebrania, tak wysoka jak cały dom od piwnic po dach. Wskutek tego budynek wyglądał jak ciężka, wydrążona kopuła, w której wnętrzu mieściły się pokoje i mieszkania umeblowane, prywatne jadalnie, bawialnie, sale posiedzeń i tak dalej.

Główne drzwi były naturalnie bardzo małe. Takie tylko, żeby szczur mógł się przez nie przedostać wygodnie. Ale z okazji uczty miesięcznej biała mysz poprosiła boruska o przekopanie tunelu pod fundamentami, przez który doktor wraz ze mną mógłby się przedostać do sali zebrań.

Gdyśmy stanęli u wejścia tunelu, oczekiwała nas tam biała mysz i cały zarząd w komplecie. Wokoło aż pod strop ze wszystkich drzwi budynku wyglądały głowy myszy i szczurów; wszystkie chciały wziąć udział w powitaniu wielkiego człowieka. Po czym, gdy biała mysz, z racji piastowanego przez nią urzędu prezesa klubu, wygłosiła do nas krótką mowę powitalną, zaczęliśmy schodzić do tunelu.

- Niech pan uważa, panie doktorze - powiedziałem. - Gdybyśmy plecami dotknęli pułapu tunelu, mógłby się cały budynek zawalić.

Ale bez przeszkód dotarliśmy do sali posiedzeń, w której właśnie było dość miejsca, żebyśmy obaj z doktorem przywarłszy szczelnie do siebie mogli stać wyprostowani. Biała mysz oświadczyła, że bardzo chętnie oprowadziłaby doktora po całym budynku klubowym. Że jednak naturalnie w żadnym z pokojów, prócz tej sali, w której znajdowaliśmy się, człowiek nie mógł się zmieścić, cały pokaz ograniczył się do tego, że doktor stał na swoim miejscu i patrzył przez maleńkie otwory, nazwane drzwiami. Niektóre pokoje umieszczone były wzdłuż korytarza, do których nie można było zajrzeć z sali zebrań. Aby i to umożliwić, biała mysz prosiła mnie o przyniesienie lusterka dentystycznego z gabinetu doktora. Przez to lusterko mógł doktor zajrzeć do wszystkich kątów w całym budynku. Jan Dolittle był bardzo zainteresowany maleńkimi pokoiczkami, które te niezwykle uzdolnione myszy i szczury same obmyśliły, zbudowały i urządziły. Nagle zawołał z przejęciem:

- Stubbins, chodź tutaj i zobacz. Nie wiem, czy to sen, czy rzeczywistość? Ale zdaje mi się, że widzę tam w dole ludzką twarz, podobną do mojej. Spójrz w lustro.

Spojrzałem i roześmiałem się. Nic dziwnego, że twarz ludzka przypominała doktorowi jego własną. Gdyż był to on sam, a właściwie był to zagubiony portrecik, przedstawiający go jako młodego lekarza.

Jednocześnie usłyszałem, jak biała mysz, która opuściła nas na chwilę, za plecami doktora wykłócała się gwałtownym szeptem z budowniczym.

- Czy nie mówiłam ci od razu - piszczała z wściekłością - żebyś nie pokazywał doktorowi sali posiedzeń, wystarczyłby salon. Głupcze! Teraz stracimy nasz najcenniejszy obraz.

- Ale w jaki sposób zdobyliście ten portrecik? - spytał Jan Dolittle.

- Właściwie, panie doktorze - zaczęła się tłumaczyć biała mysz - to nie była kradzież, tak jak się to ogólnie nazywa. Był to pomysł Szczura Więziennego, który jest również członkiem naszego klubu. Mieszkał zawsze po więzieniach, nie ma więc zbyt czułego sumienia, ale za to duży zmysł humoru i zna mnóstwo zajmujących historii kryminalnych. Podczas narad nad urządzeniem nowej sali posiedzeń kilku członków postanowiło, żeby nad fotelem przewodniczącego powiesić jakiś dobry obraz. Na to wstał Szczur Więzienny i zabrał głos:

„Brak nam tu przede wszystkim portretu założyciela klubu, doktora Jana Dolittle. Wiem, skąd można wydostać taki portret, którego wielkość będzie odpowiadała przeznaczonemu na to miejscu”. Propozycja została przyjęta i Szczur Więzienny udał się jeszcze tego samego wieczora do pańskiego domu, panie doktorze, i tam z kominka w poczekalni - powiedzmy - wypożyczył sobie portrecik. Czy pan go nam odbierze, doktorze?

- Nie, nie mam zamiaru - odpowiedział Tan Dolittle ze śmiechem. - Wygląda na tym miejscu, gdzie wisi, wcale nieźle, a przy tym pochlebia mi to bardzo, że pragnęliście go tutaj mieć. Daruję go chętnie waszemu klubowi z tym zastrzeżeniem, że go nie zniszczycie. Tylko niech się Dab-Dab o tym nie dowie.

- O, może pan być pewny, że my jej o tym nie powiemy - odrzekła biała mysz. - A teraz, doktorze Dolittle, gdybyście wraz z Tomkiem zechcieli zająć swoje miejsca, zwołam członków klubu, którzy czekają na pozwolenie wejścia. W sali zebrań musi być pusto, nim usiądziecie, gdyż inaczej, jak pan widzi, nie zmieściłby się pan.

Po czym zgięliśmy kolana w rodzaju ukłonu i zasiedliśmy do uczty, w tym więcej niż ograniczonym pomieszczeniu, przy najdziwniejszych ze wszystkich stołów. Za krzesła służyły nam puste puszki po biszkoptach, wypożyczone przez myszy ze Schroniska dla Psów Nierasowych. Stół miał kształt owalny jak jajko, był szeroki na trzy stopy, a długi na pięć. Dania stanowiły maleńkie ilości sera, orzechów, suszonej ryby, suchych okruchów chleba, pestek z jabłek, jądra z pestek od śliwek itp., ułożone pośrodku stołu w ten sposób, żeby wokoło pozostawało dość miejsca dla gości. Ponieważ w mysim grodzie, nawet w najlepszych towarzystwach, istniał zwyczaj spożywania posiłków stojąc albo siedząc na stole.

Gdyśmy usiedli, biała mysz dała znak i wówczas nastąpiło coś niezwykłego: tysiące myszy i szczurów wyskoczyło nagle ze wszystkich dziur i otoczyło nas z piskiem i hałasem.

- Musi pan im wybaczyć, doktorze - szepnęła pani przewodnicząca, gdy ze dwanaście myszy wdrapało się na kołnierzyk doktora, a potem zbiegło po jego rękawie prosto na stół. - Na ogół nie zachowują się w ten sposób. Spodziewałam się tłoku w pobliżu pana - to wielki zaszczyt dla nich, będą się chełpić tym, że siedziały obok pana - dlatego trzymałam je za drzwiami do ostatniej chwili.

ROZDZIAŁ XII

UCZTA MIESIĘCZNA

Uczta miesięczna udała się znakomicie, chociaż ani ja, ani doktor nie mogliśmy później powiedzieć, że jesteśmy syci. Dań było bardzo dużo, to prawda, ale półmiskami były skorupki orzechów włoskich, a napoje podawano w miseczkach żołędziowych. I trzeba było zadać sobie dużo trudu, aby najeść się i napić do syta.

Ale uczta była z innych względów tak zajmująca i niezwykła, że obaj nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy z tego, czy jesteśmy syci czy głodni. Przede wszystkim nie zdarzyło nam się jeszcze nigdy w pokoju, w którym było zaledwie miejsce na nas dwóch, zasiąść wspólnie do stołu z pięcioma tysiącami szczurów i myszy. Gdyśmy już usiedli i spory myszy o to, aby usiąść jak najbliżej wielkiego męża ustały, członkowie klubu zachowywali się bez zarzutu. Obsługa składała się z dwóch grup kelnerów, z których jedni pracowali pod stołem, drudzy na stole. Kelnerzy na stole przynosili dania ze środka stołu gościom, którzy na kształt wieńca szerokiego na dwadzieścia szczurów zasiedli na skraju stołu. Inni kelnerzy zajęci byli wbieganiem i zbieganiem po nogach stołowych tam i z powrotem, z kuchni do sali, aby opróżnione półmiski napełniać i podawać.

Gdy ostatnie danie zostało spożyte, biała mysz zastukała w stół i poprosiła o spokój. Natychmiast umilkła rozmowa i niektórzy członkowie zaczęli uciszać kelnerów, którzy sprzątali nieco hałaśliwie skorupki orzechów i miseczki żołędzi. W końcu, gdy się drzwi do kuchni zawiesiło skórką banana, aby nie przeszkadzał brzęk zmywanych naczyń, podniosła się czcigodna pani burmistrz, pierwsza przewodnicząca klubu myszy i szczurów, chrząknęła z godnością i rozpoczęła bardzo piękną mowę.

Najpierw zwróciła się do doktora i oznajmiła mu w imieniu całego klubu, jak bardzo czuje się szczęśliwa mogąc go powitać przy wspólnym stole. Potem zwróciła się do ogromnego tłumu myszy i szczurów i opowiedziała im w krótkich słowach, co doktor Dolittle zrobił dla wychowania i wykształcenia myszy, i że jego wysiłki powinny w przyszłości wydać piękne owoce.

- Po raz pierwszy w historii naszego wielkiego narodu - powiedziała biała mysz - dana jest nam sposobność do wykazania swych uzdolnień. Jakież to życie wiodłyśmy dotychczas! Gonione, tępione, musiałyśmy bezustannie uciekać, kryć się - taki był nasz zwykły los. Mądre zarządzenie doktora Dolittle umożliwiło rodowi mysiemu i szczurzemu, tutaj, w mieście zwierząt, zainteresowanie się innymi sprawami, nie tylko uciekaniem przed pazurami psów i kotów i chronieniem się od pułapek. A jakież, szanowne zgromadzenie, są rezultaty czynu doktora Dolittle? - Przewodnicząca uczyniła przerwę i pogładziła białe wąsiki, gdy tymczasem słuchacze siedzieli jak zaczarowani, oczekując dalszego ciągu.

- Wszystko to, co tutaj widzimy - ciągnęła dalej biała mysz wskazując zręcznym ruchem łapki o-zdobne ściany sali zebrań - to wszystko, całą tę wspaniałą instytucję, nazwaną Klubem Myszy i Szczurów, wasze wykształcenie, wychowanie waszych dzieci, słowem, te wszystkie zdobycze kultury zawdzięczamy doktorowi Dolittle, który uwolnił nas od ciągłej trwogi i umożliwił życie swobodne i spokojne.

Proponuję, abyśmy doktorowi Dolittle, który zaszczycił nas dzisiaj swoją obecnością, wyrazili nasze szczególne podziękowanie i nasze uznanie za to wszystko, co uczynił dla dobra myszy i szczurów. Doktor Dolittle niech żyje, niech żyje, niech żyje!

Gdy przewodnicząca zakończyła przemówienie, powstała wielka wrzawa. Każdy z pięciu tysięcy członków Klubu Szczurów i Myszy podskoczył z głośnym piskiem, dając tym wyraz zgodności z uczuciami mówcy. Zauważyłem, że doktor był wzruszony tymi bardzo osobliwymi demonstracjami na swoją cześć.

Potem nastąpiła krótka przerwa, wskazująca, że zgromadzenie oczekuje w odpowiedzi przemówienia gościa honorowego. Wobec tego doktor Dolittle wstał, wprawdzie z wielką ostrożnością, aby nie zrujnować salonu gościnnych gospodarzy, i wygłosił krótkie przemówienie, które również spotkało się z gorącym przyjęciem. Potem nastąpiły osobiste prezentacje. Wśród gości, którzy pragnęli zostać przedstawieni wielkiemu mężowi, było dużo ciekawych osobistości. Na przykład Mysz z Muzeum, zamieszkująca Muzeum Przyrodnicze w stolicy, która dla wzięcia u-działu w uroczystościach nie lękała się odbyć tak długiej podróży. Szczur Kolejowy umieścił ją w pociągu towarowym, o którym wiedział, że będzie przejeżdżał w pobliżu Puddleby.

Mysz z Muzeum była wesołym stworzonkiem, które posiadało mnóstwo wiadomości przyrodniczych i przekazała ona doktorowi wiele nowin o uczonych londyńskich.

Potem Mysz z Ogrodu Zoologicznego, która przybyła z Londynu, chwaliła się tym, że przebywa często w klatce lwa, aby mu wykraść trochę tłuszczu, rozumie się wtedy, kiedy lew śpi. Poza tym były obecne: Mysz Kawiarniana, Mysz z Lodówki, która ze względu na zimny klimat, w którym stale przebywała, nosiła wyjątkowo długie i puszyste futerko. Był także i poczciwy stary Szczur Okrętowy, ten sam, który niegdyś na Wyspach Kanaryjskich uprzedził doktora o spróchniałych deskach na jego statku. Porzucił teraz na zawsze służbę na morzu, aby w Klubie Myszy i Szczurów w Puddleby spędzić resztę dni swego życia w spokoju. Wśród wielu innych trzeba wymienić jeszcze Mysz Szpitalną i Mysz Teatralną.

W takim tłumie, mógł doktor każdemu gościowi poświęcić naturalnie tylko kilka chwil. Ale wówczas gdy przewodnicząca przedstawiała nam gości i opowiadała o nich w krótkich słowach, doszedłem do przekonania, że towarzystwo myszy i szczurów, jeśli się pozna ich życie i obyczaje, może być równie ciekawe, jak najlepiej dobrane towarzystwo ludzi.

ROZDZIAŁ XIII

SZCZUR HOTELOWY

Gdy już niemal wszyscy goście zostali przedstawieni doktorowi Dolittle, zadziwił mnie on, jak to często bywało, swą niezwykłą pamięcią rozpoznawania zwierzęcych obliczy.

Wśród tysięcy szczurów i myszy, które wszystkie wpatrywały się w niego z zachwytem i podziwem, wskazał nagle na jednego ze szczurów i szepnął do białej myszy:

- Co to za szczur, ten który tam trze sobie nosek lewą łapką?

- To Szczur Hotelowy - odrzekła biała mysz. - Czy chciałby pan z nim pomówić?

Ale szczur, o którego chodziło, zauważył już, że doktor Dolittle zwrócił na niego uwagę, i bardzo dumny z tego wyróżnienia, zbliżył się natychmiast.

- Wydajesz mi się znajomy - rzekł doktor. - Chciałbym sobie przypomnieć, gdzie cię widziałem.

- Ach, to przecież ja jestem tym szczurem, którego pewnego razu przyniesiono do pana doktora ledwo żywego. Pamięta pan? Było to cztery lata temu. Moi dwaj bracia obudzili pana o szóstej rano. Przypadek był nagły. Byłem zupełnie nieprzytomny.

- Och, naturalnie, teraz sobie przypominam! - zawołał doktor. - A następnego ranka zabrano cię, zanim wstałem. Nie miałem potem sposobności porozmawiania z tobą. Jakim to sposobem zostałeś wtedy tak ciężko ranny?

- Zostałem przejechany - odrzekł szczur i zapatrzył się w dal pod wpływem smutnego wspomnienia - przez wózek dziecinny, w którym leżało dwoje bliźniąt dobrej wagi. Stało się to... ale to jest długa historia.

- Bardzo chętnie jej wysłucham - rzekł doktor Dolittle - pora poobiednia nadaje się najlepiej do słuchania opowiadań.

- Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - brzmiała odpowiedź szczura - o ile tylko całe towarzystwo nie znudzi się moim opowiadaniem.

Przez tłum myszy i szczurów przebiegł radosny, pełen oczekiwania pisk i wszyscy zasiedli, aby słuchać wygodnie. Gdyż mało jest rzeczy, które by szczury i myszy tak lubiły jak słuchanie opowiadań, a wszystko wskazywało na to, że będzie to bardzo zajmujące.

- Około pięciu lat temu - zaczął Szczur Hotelowy - postanowiłem urządzić się w hotelu. Wiele szczurów uważa hotel za niebezpieczne miejsce zamieszkania. Ale ja nie podzielam tego zdania. Gdy się przywyka do życia hotelowego, nie grozi tam więcej niebezpieczeństw niż gdzie indziej. A ja lubię urozmaicone, pełne wrażeń życie, ruch i tłumy ludzi chodzących tam i z powrotem o wszystkich porach dnia i nocy. Tak więc razem z moimi braćmi wyszukaliśmy sobie miły, stary hotelik, niedaleko stąd, w niewielkim mieście-ogrodzie; kuchnia była dobra, toteż postanowiliśmy zamieszkać tam na stałe. W hotelu były ładne, rozległe piwnice, a wszędzie było mnóstwo jedzenia, począwszy od owsa w stajniach po drugiej stronie dziedzińca, aż do okruchów chleba i sera na podłodze sali restauracyjnej. Razem z nami mieszkał tam jeden szczur, dość dziwaczne stworzenie. Nie był on -jakby to powiedzieć - na poziomie towarzyskim. Żadne z osiedli szczurzych dbające o porządek nie zniosłoby go u siebie. Ale ja przypadkiem uratowałem mu niegdyś życie, gdy napadł go pies, i odrowej chwili nie odstępował mnie na krok. Nazywał się „Zez” i miał tylko jedno oko.

Zez umiał wspaniale biegać. Mówiono, że w wyścigach oszukuje. Ale nie chciałem temu nigdy wierzyć, miał tak silne płuca i taką lekkość biegu, że mógł się obejść bez oszukiwania. Posiadał wszystkie warunki na to, aby zwyciężać. Jakkolwiek tam zresztą było, gdy się do mnie zwrócił z zapytaniem, czy może z nami zamieszkać, powiedziałem do mego starszego brata: „Szapsiu (moi bracia nazywali się Szapsio i Szepsio), zdaje mi się, że w tym Zezie tkwi jednak coś dobrego. Wiesz przecież, jak to bywa w życiu. Gdy szczur ma złą opinię, wszyscy chętnie wierzą temu, co o nim źle świadczy, a nikt nie chce widzieć jego dobrych stron. Biedny Zez jest wyklęty ze społeczeństwa. Przyjmijmy go do nas”. „Dobrze - powiedział Szapsio - chociaż obawiam się, że większość naszych przyjaciół odwróci się od nas. Zez istotnie wygląda dziwacznie. Ale nie dbam o opinię. Jeśli ty, Sznapsiu (tak mnie nazywali pieszczotliwie w rodzinie), chcesz, żeby z nami zamieszkał, weźmiemy go do siebie”.

Zez wszedł więc do naszej rodziny i zamieszkał w starym hotelu w mieście-ogrodzie, na moje szczęście, jak to później zobaczycie. Co prawda, pod jednym względem nie zgadzaliśmy się z nim nigdy. Zez był trochę filozofem i zwykł mawiać: „Polegaj tylko na samym sobie, na własnym rozumie, taka jest moja zasada”. Ja zaś wierzyłem przede wszystkim w ochronę dobrze położonej norki. Możecie sobie wyobrazić, jakie straszne niebezpieczeństwa czyhają na nas w takim hotelu: niezliczona liczba psów, co najmniej dwa albo trzy koty, mnóstwo pułapek i trucizn na szczury i tłumy ludzi, wałęsających się tam i z powrotem przez cały dzień. Norka, którą sobie sam urządziłem, znajdowała się tuż obok nory mego brata, ale mieliśmy wszyscy jedno wspólne wejście - była to najładniejsza i najwygodniejsza nora, jaką kiedykolwiek miałem. Przylegała do tylnej ściany kuchennego komina, którego cegły były zawsze ciepłe. W noce zimowe spało się tam wybornie.

Często mawiałem: „Widzisz, Zez, ja czuję się najpewniej dopiero wtedy, gdy wracam do mojej dziury. Wszystko mi jedno, co się dzieje, póki siedzę spokojnie u siebie w domu”. Zez, mrużąc złośliwie swoje jedyne oko, odpowiadał: „Zdaje ci się tak dlatego, że norę swoją znasz dobrze i jesteś do niej przywiązany”.

W hotelu mieszkały dwa koty; zwinięte w kłębek, najczęściej drzemały przy kominku w bawialni. Karmiono je dwa razy dzienne, a my, szczury hotelowe, znałyśmy ich zwyczaje i zdawałyśmy sobie sprawę z każdej godziny ich rozkładu dnia. Nie lękałyśmy się ich, gdyż były leniwe i przekarmione. Ale mniej więcej raz na miesiąc postanawiały i one zapolować na myszy i szczury, a znały nasze nory równie dobrze, jak my ich zwyczaje.

Pewnego razu, jak gdyby opętane, rozpoczęły polowanie na szczury, które trwało przez trzy dni. Nasze straże dały nam znać, że nieprzyjaciel się ruszył - czuwały one dzień i noc na zmianę, co było konieczne przy takim natłoku psów, kotów i ludzi w hotelu.

Odtąd nie odważałyśmy się oddalać zbytnio od naszych nor. Mimo to zdarzyło się, gdy wracałem przed wieczorem do domu, że natknąłem się na koty. Jeden z nich stanął na warcie przed moją norą, drugi zaczął mnie gonić. Nie straciłem jednak głowy. Już setki razy bywałem ścigany, wprawdzie nigdy przez dwa koty jednocześnie. Nie było żadnej nadziei, abym mógł się dostać do mojej nory, cofnąłem się więc i wyskoczyłem przez otwarte okno na ulicę.

Szczur Hotelowy zamilkł na chwilę, aby odkaszlnąć, przy czym nie zapomniał dla przyzwoitości zakryć sobie łapą pyszczka. Tymczasem napięcie słuchającej publiczności, która znała wzruszenia z podobnych gonitw z własnego doświadczenia, wzmogło się niesłychanie.

- Wyskoczyłem więc - ciągnął dalej szczur i jego oblicze skrzywiło się na to bolesne wspomnienie - i wpadłem tuż pod koła dziecinnego wózka. Tylne koło przejechało przez moje ciało, poczułem, że jestem ciężko ranny. Niańka wrzasnęła: „Pfe, szczur!”, i uciekła wraz z wózkiem i z bliźniętami. Byłem przygotowany na to, że teraz koty rzucą się na mnie i wykończą mnie ostatecznie. Byłem bezsilny. Moje tylne nogi straciły zupełnie władzę i mogłem najwyżej posuwać się na przednich łapkach z powolnością żółwia.

Mimo to szczęście nie opuściło mnie całkowicie. Zanim koty zdążyły skoczyć ku mnie, ukazał się na widowni pies, przywabiony hałasem. Mnie nie zauważył, ale za obu kotami pognał z szybkością siedemdziesięciu mil na godzinę.

Mimo to miałem świadomość swojej trudnej sytuacji. Nie wiedziałem, co mi jest, ale czułem straszne bóle. Krok za krokiem, w przeświadczeniu, że mogę być w każdej chwili schwytany przez nieprzyjaciela, powlokłem się z powrotem w stronę domu. Na szczęście był to rodzaj sutereny, której okno znajdowało się na tym samym poziomie, co ulica. Gdyż inaczej nie mógłbym się nigdy przez nie prześliznąć. Było to niedaleko od miejsca, gdzie zostałem ranny, ale nigdy nie zapomnę nieskończonych cierpień doznanych w tej krótkiej drodze. Przez cały ten czas powtarzałem sobie wciąż i na nowo: „Moja norka! Gdy się tylko dostanę do mojej norki, wszystko będzie dobrze. Muszę się tam dostać, zanim koty powrócą”.

ROZDZIAŁ XIV

ZEZ WYKLĘTY Z TOWARZYSTWA

- Więcej martwy niż żywy - ciągnął dalej Szczur Hotelowy - dowlokłem się wreszcie do mojej ukochanej nory i wlazłem w jej najbardziej skryty zakątek; tam zemdlałem. Gdy się obudziłem, pochylał się nade mną Zez.

„Sznapsiu - mówił ze łzami w oczach - widzisz teraz, że twoja mądrość życiowa na nic ci się nie przydała”.

„Co się ze mną stało? - zapytałem. - Co mam złamanego?”

„Obie tylne nogi - odpowiedział Zez. - Musimy cię zanieść do doktora Dolittle w Puddleby. Tym razem nic ci nie pomoże twój umiłowany dom”.

Obaj moi bracia, Szapsio i Szepsio, byli również przy mnie i cała trójka urządziła naradę nad tym, jakim sposobem dostawić mnie do doktora Dolittle. Wydobyli skądś stary pantofel, który miał mi służyć za nosze. Postanowili ułożyć mnie w pantoflu i ciągnąć w nim po ziemi.

- Co?! - krzyknął doktor Dolittle. - Ale chyba nie przez całą drogę do Puddleby!

- Nie - odrzekł Szczur Hotelowy - wyruszono najpierw na zwiady po okolicy. Szczury z sąsiednich osiedli dowiedziały się o moim wypadku i zaofiarowały się z radą i pomocą. Znaleziono wóz, naładowany kapustą, który stał na dziedzińcu pewnego zajazdu. Miał on nazajutrz z samego rana jechać do Puddleby. Plan moich braci i przyjaciół polegał na tym, żeby mnie na noszach z pantofla zaciągnąć na ten dziedziniec, tam ukryć mnie na wozie wśród kapusty, a potem w Puddleby znaleźć sposobność, aby mnie przetransportować do domu doktora Dolittle.

Wszystko było gotowe i leżałem już nawet na noszach, gdy przed wejściem do nory ukazał się Zez, klnąc okropnie.

„Nie możemy się jeszcze stąd ruszyć - szepnął - wstrętne koty wróciły i czatują przed norą. Wiedzą bardzo dobrze, że mamy tylko to jedno wyjście. O mało co nie wpadłem wprost w ich pazury. Teraz siedzimy w prawdziwej pułapce. Ach, gdybym mógł dostać się na swobodę, w mieście czy na wsi, gdziekolwiek bądź”.

Nie mogliśmy zrobić nic innego, tylko czekać. Z moimi nogami było coraz gorzej i gorzej, a gorączka podniosła się bardzo wysoko. Zez doprowadzał mnie do rozpaczy, bo powtarzał wciąż w kółko, że trzeba polegać tylko na sobie samym.

„Tutaj masz przykład - mówił. - Co ci z tego przyjdzie, że masz swoją wspaniałą norę? Chcemy się z niej wydostać i nie możemy. Na własnym rozumie trzeba budować, na sobie samym. To moja zasada”.

„Ach, bądźże nareszcie cicho! - zawołałem. - Wielka z ciebie pociecha dla chorego. Głowa mi płonie, wylej mi na nią lepiej trochę zimnej wody. Tam w kącie stoi napełniony naparstek”.

Chociaż sposób Zeza obchodzenia się z chorym nie był zbyt podnoszący na duchu, to jednak on przecież uratował mi życie i o mało co sam przy tym nie zginął. Najlepsze godziny dnia minęły, a wstrętne koty wciąż jeszcze czatowały przy wejściu do naszej nory. Czułem się tak źle, że tylko chwilami odzyskiwałem przytomność, a potem znów zapadałem w gorączkowe majaczenia.

Podczas jednej z moich przytomnych chwil Zez, który długo mnie obserwował, zwrócił się do moich braci i powiedział:

„Jest tylko jeden ratunek. Koty potrafią przez kilka dni nie ruszać się z miejsca. Sznapsio nie wytrzyma już długo. Jeśli go nie dostawimy zaraz do doktora Dolittle, będzie po nim. Sznapsio uratował mi niegdyś życie. Tak, uczynił to. Teraz kolej na mnie, muszę spłacić swój dług wdzięczności. Spróbuję. Przede wszystkim wprawię trochę koty w ruch”.

„Co? - zawołali moi bracia. - Nie wierzysz chyba w to, że uda ci się odwrócić ich uwagę od nory?”

„Tak, właśnie tego chcę - odpowiedział Zez i błysnął przekornie swym jednym okiem. - Jestem najlepszym szybkobiegaczem ze wszystkich szczurów w całej okolicy. Jeśli więc mnie się to nie uda, to już chyba nikomu innemu. Przysuńcie pantofel do wyjścia z nory i bądźcie gotowi. Za kilka minut będzie już tak późno, że wszystkie ulice opustoszeją. Zmuszę koty do gonitwy za mną przez całe miasto. A wy tymczasem dostawcie Sznapsia na dziedziniec gospody. Co dzień o świcie odjeżdża stamtąd wóz z jarzynami. Jeśli mi szczęście dopisze, zatrzymam te podłe bestie tak długo, dopóki nie ukryjecie Sznapsia w kapuście”.

„Nie zapominaj, że są dwa koty” - ostrzegali Zeza moi bracia.

Zaciągnęli pantofel do samego wyjścia. Po czym jednooki pogardzany Zez-szybkobiegacz, najwierniejszy ze wszystkich przyjaciół, stanął przy wyjściu.

Światło latarni ulicznej padało przez okno do naszej nory i oświetlało jego brzydki pyszczek.

Na zewnątrz widać było cienie obu straszliwych kotów, które na nas czekały - czekały z podstępną cierpliwością szatanów.

Chwila była naprawdę wstrząsająca. Zez miał awanturnicze usposobienie. Nieraz byłem świadkiem, jak stawiał lekkomyślnie wszystko na jedną kartę, jakby dla żartu. Dlatego myślę, że ta przejmująca chwila sprawiała mu także pewną przyjemność.

Podrygiwał i podskakiwał, gotując się do najodważniejszego skoku w swym życiu.

Potem - hyc! I już go nie było.

W tej samej chwili usłyszeliśmy hałas i ujrzeliśmy, jak obydwa koty dały susa i rzuciły się w pogoń.

Przez całą godzinę ciągnął Zez tę najniebezpieczniejszą dla szczura zabawę w chowanego z dwoma wściekającymi się kotami i w berka z grożącą mu podwójną śmiercią.

Najpierw pozwolił kotom pędzić wciąż za sobą z szaloną szybkością w dół ulicy. Obmyślił sobie szczegółowo cały plan wojenny, każdy podstęp, zasadzkę, zwrot. Za naszym domem znajdowało się wąskie podwórze, które Zez znal doskonale. Na tym podwórzu była mała sadzawka dla kaczek, a po sadzawce pływało papierowe pudełko. Zez skierował polowanie na to podwórko i skoczył do sadzawki, posługując się pudełkiem jak trampoliną. Jeden z kotów, który znajdował się bliżej, skoczył za nim, ale nie przewidział, że papierowe pudełko może wprawdzie utrzymać ciężar szczura, ale nigdy kota. Zanurzyło się więc i kot pogrążył się w wodzie. Musiał się potem suszyć do końca nocy. A w każdym razie miał dość polowania.

Tymczasem drugi kot spostrzegł się, że ma do czynienia z bardzo mądrym przeciwnikiem, i nie odważył się na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Trzymał się Zeza jak pijawka, czego zresztą szczur życzył sobie najbardziej, co prawda tak długo, dopóki mógł wymykać się z kocich pazurów. Wśliznął się wreszcie w norę, gdy był zaledwie o długość łapki oddalony od pazurów kota. Tam nabrał tchu, gdy tymczasem jego prześladowca czekał na niego, klnąc i wymyślając. I właśnie w chwili gdy kot wahał się, czy nie porzucić tej zabawy i nie wrócić do naszej nory, hyc! - szczur wymknął się z dziury i w nogi. A kot znowu musiał gnać za nim.

Tak pędziły przez całe miasto - w dół do piwnic, w górę na dachy, na mury, na karkołomne wyżyny. Zez nawet zwabił kota na drzewo i zdawało się, że tam w gałęziach, zostanie już na pewno przyłapany. Tymczasem szczur sfrunął raczej niż skoczył na sznur od bielizny i wykrzywiał się złośliwie, zapraszając kota do dalszej gonitwy.

Tymczasem Szapsio i Szepsio ciągnęli mnie na noszach pantoflanych wzdłuż ulicy. Jeszcze nigdy nie odbywałem tak strasznej podróży. Dwa razy upuścili mnie do rynsztoka. Nareszcie dobrnęliśmy na dziedziniec gospody i tam udało się moim braciom zaciągnąć mnie na wóz i ukryć w kapuście. O świcie wóz ruszył. O Boże, jakże marnie się czułem! Na szczęście wóz ze swoim ładunkiem zatrzymał się na ulicy Wołowej. Wyciągnięto mnie z wozu za ogon wprost przed drzwiami domu doktora Dolittle. Był już najwyższy czas. Jeszcze pól godziny, a byłoby już po mnie. Ale gdyby nie Zez, „wyklęty” Zez, nie zostałbym uratowany. Jeden z moich braci, Szapsio, pośpieszył natychmiast do naszej nory i czekał tam godzinami na Zeza, lękając się śmiertelnie, żeby szczur nie przypłacił własnym życiem mego ocalenia. Gdyż moi bracia dopiero teraz ocenili, że Zez, jakkolwiek wyrzutek społeczeństwa, był w istocie bohaterem. Około godziny ósmej rano przywędrował do nory, trzymając źdźbło słomy w zębach, jak gdyby nic się nie stało i jak gdyby spędził piękny dzień na wsi.

I rzeczywiście, teraz gdy to minęło, myślę, że zasada Zeza była jednak słuszna. Że właściwie w życiu można polegać tylko i jedynie na własnym rozumie i na sobie samym.

ROZDZIAŁ XV

SZCZUR Z WULKANU

Przygoda, opowiedziana przez Szczura Hotelowego, przypomniała wielu członkom Klubu Myszy i Szczurów interesujące zdarzenia z ich własnego życia, tak jak to często bywa w licznym gronie słuchaczy cudzych opowiadań. Gdy szczur skończył, rozległ się szmer ogólnej rozmowy.

- Doprawdy - powiedział doktor do białej myszy -widzę, że szczury i myszy mają ciekawsze i bardziej obfitujące w przygody życie niż ludzie.

- Tak jest istotnie - odrzekła biała mysz. - Prawie każdy z członków klubu przeżył jakąś niezwykłą przygodę. Na przykład Szczur z Wulkanu opowiadał mi w zeszłym tygodniu bardzo zajmującą historię.

- Chętnie posłuchałbym jeszcze innych opowiadań z waszego życia - powiedział doktor Dolittle - ale zdaje mi się, że musimy już iść do domu. Jest bardzo późno.

- Ach, panie doktorze, proszę, aby zechciał pan nas odwiedzić jeszcze raz, i to jak najprędzej! - zawołała biała mysz. - Zbieramy się tutaj co wieczór w bardzo licznym gronie myszy i szczurów. Przyszło mi na myśl, jakby to było ładnie, gdybyście, pan albo Tomek, zapisali kilka takich opowiadań z życia naszych członków i wydali książkę dla naszej biblioteki. Moglibyśmy jej dać tytuł: „Opowiadania z życia myszy i szczurów”.

Przed odejściem obiecaliśmy wrócić tu następnego wieczora, aby wysłuchać opowiadania Szczura z Wulkanu. Wiedziałem, że nie będzie łatwo zapisać to opowiadanie słowo w słowo. Ale biała mysz zapewniła mnie, że postara się, aby szczur opowiadał powoli i wyraźnie, i przy pomocy doktora Dolittle (jego znajomość języka myszy i szczurów była, rozumie się, o wiele większa niż moja) spodziewałem się, że temu podołam.

Gdy następnego wieczora wśród burzliwych oklasków wstał Szczur z Wulkanu, aby powitać zebrany tłum słuchaczy, uderzył mnie od razu jego wybitnie cudzoziemski wygląd. Był tej samej barwy co większość szczurów, ani mniejszy, ani większy, a jednak czynił wrażenie szczura innego pochodzenia, przypominał Włocha. Miał błyszczące oczy i bardzo gibkie ruchy, mimo to widać było wyraźnie, że nie jest już młody. Jego zachowanie cechowała wesołość połączona z ogromnym wyrobieniem towarzyskim.

- Nasza przewodnicząca - zaczął kłaniając się u-przejmie w stronę myszy - mówiła wczoraj o olbrzymich umysłowych postępach, osiągniętych przez nasze stowarzyszenie dzięki doktorowi Janowi Dolittle. Dziś chciałbym wam opowiedzieć o innym wypadku, może jedynym w dziejach szczurów i myszy, w którym szczury wykazały wysoki stopień kultury i inteligencji.

Niegdyś, przed wielu laty mieszkałem na zboczu wulkanu. O ile nam było wiadomo, był to wulkan wygasły. Na jego stokach położone były dwie, trzy wioski i jedno miasto. Znałem dobrze całą górę. Nawet dwa razy odbyłem wycieczki krajoznawcze aż do krateru na szczycie wulkanu; był to jak gdyby wielki, tajemniczy kocioł o skalistych ścianach popękanych na kształt potwornych gąbek w olbrzymie rozpadliny, wiodące daleko w głąb ziemi. Stamtąd, głęboko, głęboko w dole, można było, słuchając uważnie, rozróżnić dziwnie grzmiący łoskot.

Po raz trzeci wbiegłem na krater, kryjąc się przed trzema psami, które gnały po moich śladach przez winnice i gaje oliwek aż do stóp wulkanu. Pozostałem na górze przez całą noc. Dziwne odgłosy nie dawały mi spokoju. Brzmiały jak jęki albo krzyki ludzkie. Ale następnego ranka spotkałem bardzo starego szczura, który widocznie stale tam mieszkał. Zaznajomiliśmy się szybko ze sobą. Pokazał mi cały krater i wszystkie osobliwości: groty, parujące podziemne jezioro i mnóstwo dziwnych rzeczy. Mieszkał w szczelinach wulkanu.

„A jak zaopatrujesz się w pożywienie?” - zapytałem go.

„Są tu żołędzie - odpowiedział. - Nieco niżej, na zboczu, rosną dęby. Każdej jesieni przygotowuję zapasy, a co się tyczy wody, to jest kilka źródeł. Żyje się tu wcale dobrze”.

„Żyjesz tutaj jak wiewiórka - zauważyłem - która na zimę zbiera orzechy. Dlaczego obrałeś sobie tę okolicę na miejsce zamieszkania?”

„Prawdę mówiąc - rzekł - staję się coraz starszy i słabszy. Nie mogę już tak biegać jak dawniej. W mieście byłbym już z pewnością schwytany przez psy i koty. A tutaj na krater się nie dostaną. Są przesądne. Boją się grzmiących odgłosów. Wierzą, że tam, we wnętrzu góry, mieszka diabeł”.

Pozostałem przez dwa dni u starego Szczura-Pustelnika. Była to przyjemna odmiana po hałaśliwym, męczącym życiu miejskim. Za każdym razem, gdy grzmiące huki wydobywały się z wnętrza góry i brzmiały coraz głośniej, stary szczur zbiegał do szczeliny skalnej i nasłuchiwał. Zapytałem go, czego oczekuje. Zrazu nie chciał odpowiadać obawiając się, że go wyśmieję. Ale w końcu jednak powiedział:

„Nasłuchuję, czy nie nadchodzi wybuch”.

„Co nazywasz wybuchem?” - zapytałem.

„Gdy krater zaczyna wyrzucać z siebie ogień, nazywa się to wybuchem - powiedział. - Ten wulkan jest już od dawna, od wielu lat nieczynny. Ale tyle razy słuchałem już jego odgłosów, że mogę zrozumieć, co mówią. Nie śmiej się - dorzucił widząc moją minę. -Mogę ci tylko powiedzieć: będę wiedział, dokładnie wiedział, którego dnia z tej góry wybuchnie ogień. Zdradzą mi to jej głosy”.

Naturalnie uważałem starego szczura za obłąkanego i gdy już miałem dość tego pustelniczego życia, pożegnałem się z nim i powróciłem do miasta.

Wkrótce potem mieszkańcy miasta sprowadzili sobie gromadę kotów jakiejś nowej rasy. My, szczury, stałyśmy się zbyt liczne i mieszkańcy postanowili pozbyć się nas z miasta. Udało im się to. Koty były niezmordowanymi myśliwcami. Ścigały nas dzień i noc. Życie stało się prawie niemożliwe.

Gdy wielka część naszych towarzyszy została wytępiona, przywódcy poszczególnych osiedli zebrali się pewnej nocy w piwnicy, aby omówić dalsze plany. Po kilku mało ważnych projektach przypomniał mi się nagle mój stary przyjaciel i jego spokojne życie na skraju krateru. Zaproponowałem szczurom, że je poprowadzę na wulkan. Tam, bezpieczni przed prześladowaniem psów i kotów, będziemy w spokoju pędzić resztę życia. Niektórym z przywódców nie podobała się moja propozycja, ale wygnańcy nie mają wyboru. W końcu jednak postanowiono zawiadomić wszystkie szczury w mieście o tym, iż o świcie następnego dnia wyprowadzę całą gromadę z murów miasta i skieruję ją do nowego osiedla.

ROZDZIAŁ XVI

GŁOSY ZIEMI

- Następnego dnia - ciągnął dalej Szczur z Wulkanu - nastąpił wielki wymarsz szczurów. Było to wielkie wydarzenie w życiu starego pustelnika na szczycie górskim, gdy z gniazda wroniego, w którym sprawował wartę, ujrzał tysiące szczurów wspinających się po zboczach, alby podzielić jego samotność.

Na szczęście nie minęła jeszcze jesień i mnóstwo żołędzi leżało pod dębami. Zbieraliśmy ten plon i składaliśmy w licznych zgrabnych podziemnych komóreczkach, którymi ściany krateru podziurawione były jak sito.

Ponieważ uchroniłem moich towarzyszy od grozy śmierci i zawiodłem ich do tej bezpiecznej krainy, stałem się dla nich jak gdyby przywódcą. Rozumie się, gdy minęło pierwsze wzruszenie wędrówki, zapanował wśród szczurów zgryźliwy i przygnębiający nastrój. Tłum znajduje zawsze powody do narzekania. W7ielu młodzieńców, uważających się za bardzo rozumnych, wygłaszało mowy do tych, którzy mieli ochotę słuchać. Mówili więc, że zaprowadziłem ich z deszczu pod rynnę. Cywilizacja myszy i szczurów ginie zamiast czynić postępy. Życie, które obecnie prowadzimy, nie różni się niczym od życia wiewiórek żyjących z nagromadzonych zapasów. W mieście natomiast, jakkolwiek niebezpieczeństwo czyha tam na każdym kroku, prowadzi się jednakże życie barwne i urozmaicone. Tam nie byliby zmuszeni zadowalać się dzień w dzień tym samym, jednostajnym pożywieniem. A jeśliby kto miał ochotę wyścielić swą norę jedwabiem albo miękkim futrem, to wiedziałby, gdzie tego szukać. I tak dalej, i tak dalej...

Tym niezadowolonym mówcom udało się też podburzyć przeciwko mnie masy do tego stopnia, że nawet przez jakiś czas życiu memu zagrażał gniew ludu. Wreszcie zostałem zmuszony, mimo że nie byłem mówcą, dla własnej obrony wystąpić z przemówieniem. Zwróciłem uwagę na to, że życie, które obecnie prowadzimy, nie różni się od życia naszych przodków.

„Nasze obecne życie - mówiłem - podobne jest do prostego życia rolników po potopie. Później, gdy zostały założone miasta i ludzie stłoczyli się w ohydne zbiorowiska, skusiło nas wesołe życie w piwnicach i spiżarniach. Dałem wam możność powrotu do zdrowego, niezależnego życia na łonie przyrody. Teraz, kiedy słuchacie próżniaków, przywykłych do wylegiwania się po piwnicach, tęsknicie na nowo do służalczej niewoli w domostwach ludzi. Wracajcie tam, wy pchły, wy pasożyty! - Byłem strasznie wzburzony. -Ale nigdy, pamiętajcie, nigdy więcej nie proście mnie o to, abym was prowadził”.

Ale zaledwie skończyłem przemówienie - oklaski i wiwaty moich słuchaczy brzmiały mi jeszcze w uszach (gdyż przeciągnąłem ich wszystkich na swoją stronę) - spostrzegłem, że stary pustelnik stoi za mną i krzyczy mi do ucha: „Wulkan! Wybuch wulkanu! Głosy ziemi przemówiły! Strzeżcie się, ratujcie się! Musimy uciekać!”

Wówczas wszystkie szczury zerwały się jak jeden szczur i zawołały: „Prowadź nas, pójdziemy za tobą! Wierzymy ci! Ty jesteś przywódcą, któremu ufamy”.

Teraz powstał gwałtowny popłoch. W kilka minut musiałem ustawić w szeregi tysiące szczurów i myszy i sprowadzić je z góry najkrótszą drogą. Sam nie wiem, jak mi się to udało, mimo że ciemności zapadły, zanim wyruszyliśmy, i droga była stroma i niebezpieczna. Poza tym zarządziłem, żeby sześć szczurów niosło starego pustelnika, który nie mógł tak prędko biegać - inaczej zostałby w tyle.

Ciemną nocą, obok murów miasta, które nas wygnało, biegliśmy coraz dalej i dalej, coraz niżej i niżej w dolinę. Nawet tam, pomimo ogólnego zmęczenia, nie pozwoliłem długo się zatrzymywać. Prowadziłem uciekinierów pośpiesznie, po kilku minutach odpoczynku, w poprzek doliny przez kamienny most, pod którym płynęła szeroka rzeka. Potem wspinaliśmy się na zbocza innego łańcucha wzgórz, o dwadzieścia mil odległego od miejsca, z którego wyszliśmy. I właśnie w chwili gdy zmęczonym głosem rozkazałem: „Stać!”, otworzył się szczyt wulkanu ze straszliwym hukiem i wybuchł błyskawicami płomieni i latających odłamków skalnych wprost w czarne niebo.

Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnie przerażającego jak ta szalona wściekłość góry, ziejącej śmiercią i zagładą, morze płonących kamieni i roztopionej lawy płynęło wzdłuż zboczy i niszczyło wszystko, co napotykało na swej drodze. Nawet tam, gdzieśmy stali i przyglądali się, oddaleni o dwadzieścia mil, nawet tam padał na nas lekki deszcz popiołu i pyłu.

Następnego dnia góra przestała ziać ogniem i tylko słup dymu unosił się nad jej wierzchołkiem. Ale znikły wioski i znikło miasto, to miasto, które nas wygnało.

Po tym zdarzeniu przez kilka lat żyliśmy spokojnym życiem wiejskim. Moje stanowisko jako przywódcy wydawało się mocniejsze niż kiedykolwiek i wszyscy byli mi posłuszni, chwaląc sobie Drugą Wędrówkę. Ale potem - widocznie taki już jest mój los - przeczuwałem, że znowu będziemy musieli ruszyć w drogę. Tym razem wypłoszyły nas łasice. Zjawiły się masowo w tej okolicy i rozpoczęły polowanie na szczury, myszy, króliki i wszystkie żywe stworzenia.

Zacząłem się zastanawiać, dokąd poprowadzić swoje rzesze. Zwykłem często spoglądać poprzez dolinę na naszą wysoką górę, nasze dawne miejsce zamieszkania. Stary pustelnik zapewnił mnie, że wulkan będzie nieczynny przez następne pięćdziesiąt lat. Miał słuszność za pierwszym razem, zapewne będzie miał słuszność i za drugim. Pewnego dnia postanowiłem wyruszyć w dolinę na zwiady. Udałem się w drogę sam jeden.

O Boże, co za zniszczenie! Piękne zbocza pokryte niegdyś winnicami, oliwkowymi gajami, i drzewami figowymi zamienione zostały w pustynię popiołu, wystawioną bez jakiejkolwiek ochrony na palące słońce. Znużony, piąłem się pod górę, póki nie znalazłem się w miejscu, gdzie niegdyś stało miasto. Zastanawiałem się, co się stało z budowlami zagrzebanymi pod ziemią, i węszyłem tak długo, dopóki nie znalazłem otworu w lawie, przez którą zacząłem sobie torować drogę. Kopałem coraz głębiej i głębiej. W niektórych miejscach szło łatwiej, w innych ciężej. Ale w końcu poprzez wszystkie warstwy popiołu i skorupy lawy dotarłem do wnętrza miasta.

Płakałem niemal, biegnąc po jego ulicach. Znałem tam każdy kąt, każdy budynek i każdy kamień. Nic się nie zmieniło. Umarłe miasto stało spokojne i milczące pod powierzchnią ziemi, zupełnie takie samo, jakie było wówczas, gdy deszcz ognia zmiótł je z tej powierzchni.

„Tutaj - powiedziałem głośno - tutaj przyprowadzę mój naród, z powrotem do miasta, które nas wypędziło. Nareszcie będziemy w posiadaniu własnego grodu”.

ROZDZIAŁ XVII

STANY ZJEDNOCZONE REPUBLIKI SZCZURÓW

Biała mysz zauważyła, że Szczur z Wulkanu ochrypł nieco, skinęła więc na kelnera, żeby mu podał trochę wody.

Szczur z Wulkanu podziękował przewodniczącemu skinieniem głowy, zaczerpnął łyk wody z miseczki żołędziowej i ciągnął dalej:

- Po powrocie zwołałem cały mój lud i oznajmiłem mu, że nadszedł dla nas czas Trzeciej Wędrówki. Dużo szczurów, dowiedziawszy się, dokąd je chcę prowadzić, szemrało jak zwykle. Tym razem dlatego, że miałem ich poprowadzić właśnie tam, skąd już raz uciekły.

„Czekajcie chwilę - powiedziałem. - Przed laty narzekaliście, że burzę rozwój naszej cywilizacji, że sprowadzam was na stopień rozwoju wiewiórki. Dobrze więc, teraz chcę wam dopomóc do takiego duchowego rozwoju, o jakim nigdy nie marzyliście. Miejcie tylko cierpliwość”.

Poprowadziłem więc jeszcze raz nasz szczurzy lud pod ochroną nocy, poprzez dolinę, na zbocza uśpionej góry. Gdy im wskazałem, w którym miejscu mają kopać, wygrzebali setki dziur, przez które dostaliśmy się do podziemnego miasta i objęliśmy je w posiadanie.

Trwało to około miesiąca, zanim doprowadziliśmy wszystko do stanu używalności. Sprzed progów domów trzeba było przede wszystkim usunąć góry popiołu. Wszystko trzeba było czyścić i dużo, dużo różnych rzeczy doprowadzić do porządku. Musiałbym też mieć chyba więcej niż miesiąc czasu, aby wam opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami, jak stworzyliśmy wreszcie to osobliwe i cudowne Miasto Szczurów. Wszystko, czego ludzie dotychczas używali, stało się teraz naszą własnością. Spaliśmy w puchu. Mieliśmy marmurowe wanny, zbudowane jeszcze za czasów Rzymian. Korzystaliśmy z zakładów fryzjerskich, wyposażonych we wszystkie możliwe perfumy, kremy i olejki do włosów. Eleganckie damy naszego rodu odwiedzały salony kosmetyki i manicuru co najmniej dwa razy na tydzień. Wytworni panowie z rodu szczurów spacerowali wieczorami tam i z powrotem po bulwarach głównej ulicy. Posiadaliśmy kluby sportowe, w których odbywały się zawody w skokach, pływackie i bokserskie. Wszystkie nasze piękne mieszkania ozdobione były cennymi dziełami sztuki. Byliśmy ze wszech stron otoczeni kulturą i pięknem.

Po pewnym czasie szczury z różnych osiedli dowiedziały się o naszym cudownym mieście i odtąd można było codziennie spotykać na ulicach turystów podziwiających jego osobliwości. Budownictwo wzniosło się na wysoki stopień rozwoju. Aby się uchronić od przenikania lawy i popiołu, w wielu miejscach zbudowaliśmy dachy nad ulicami i placami. Co prawda zawsze istnieć będą szczury, które wolą przebywać w norach, nawet jeżeli ofiaruje się im pałace, my jednak czuliśmy się szczęśliwi mieszkając w takich warunkach.

Pewnego ranka, gdy rozmawiałem z budowniczym, który wymierzał plac pod nową budowlę, nadbiegł mój drugi kamerdyner wywijając w podnieceniu rurkami przeznaczonymi do zakręcania moich wąsów.

„Panie! - wołał. - Panie! Przewodniczący Związku Czyścicieli Ulic czeka na dole i prosi o natychmiastowe przyjęcie. Pojawili się w mieście ludzie! Kopią na zboczu nad naszymi głowami. Dach nad rynkiem wali się i lud jest wzburzony do najwyższego stopnia”.

Pośpieszyłem czym prędzej wraz z Przewodniczącym Związku Czyścicieli Ulic na rynek. Tam zastałem straszliwe zamieszanie. Ludzie z łopatami i widłami walili w dach, pokryty lawą i popiołem, który ukrywał nasze miasto przed światem. Z chwilą kiedy to ujrzałem, wiedziałem na pewno: to koniec. Ludzie wrócili, aby utracone miasto objąć na nowo w swe posiadanie i przywrócić mu dawną chwałę.

Wielu spośród naszej zapalczywej młodzieży było za wypowiedzeniem wojny. Przez noc powołana została ochotnicza armia, mianująca się Synami Wolności, licząca trzy miliony głów. Delegacja oficerów tej armii przyszła do mnie trzeciego dnia i oświadczyła, że taka olbrzymia liczebnie siła wojska z łatwością pokona kilku ludzi.

„Nie! - odrzekłem. - Miasto, zanim objęliśmy je w posiadanie, należało do ludzi. Możecie wprawdzie odpędzić ich stąd na pewien czas. Ale powrócą tu jeszcze silniejsi z kotami, psami, łasicami i trucizną i w końcu wytrzebią nas i wytracą. Nie! Musimy raz jeszcze wywędrować i jeszcze raz stworzyć sobie nową ojczyznę”.

Jak to sobie można łatwo wyobrazić, było mi strasznie smutno, gdy torując sobie drogę do mego domu poprzez zburzone ulice, ujrzałem, jak kilku ludzi zabierało się do przeniesienia mego pomnika, stworzonego przez najwybitniejszego naszego rzeźbiarza.. Było to prawdziwe dzieło sztuki, jakkolwiek artysta zrobił mi za duży brzuch. Sądzę, że umieszczono go później w muzeum jako zabytek lub coś w tym rodzaju. Przyglądając się tym burzycielom, postanowiłem zrzec się przewodnictwa nad szczurami. Zdawałem sobie sprawę z tego, że osiągnąłem najwyższą zasługę i sławę: doprowadziłem mój lud do takiego stopnia cywilizacji, na jakim nigdy nie był. Teraz przekażę mój urząd komu innemu. Czwarta Wędrówka szczurów odbędzie się beze mnie.

Przemknąłem się cicho do mego domu i spakowałem najniezbędniejsze manatki do batystowej chusteczki do nosa. Potem wysunąłem się ukradkiem i ruszyłem przez puste ulice w dół zbocza - ja, do niedawna wódz największego państwa, jakie kiedykolwiek rasa nasza widziała, teraz szczur wędrowny, włóczęga.

ROZDZIAŁ XVIII

MYSZ Z MUZEUM

Gdy Szczur z Wulkanu ukończył swoje opowiadanie, nastąpiło wymowne, krótkie milczenie. Obraz końcowy, jak wielki przywódca opuszcza wspaniałe dzieło, które stworzył, i udaje się na samotną tułaczkę, przejął słuchaczy głęboko.

Wreszcie biała mysz wstała ze swego fotela i podziękowawszy Szczurowi z Wulkanu za jego opowiadanie, przypomniała członkom, że następnego wieczora, we wtorek piętnastego marca, miała wystąpić ze swym opowiadaniem Mysz z Muzeum. Wobec tego zebranie zostało rozwiązane i wszyscy poszli do domu.

Jakkolwiek zarówno doktor Dolittle, jak i ja byliśmy bardzo zajęci, następnego wieczoru punktualnie o ósmej zajęliśmy miejsca w sali posiedzeń, gdyż nie chcieliśmy stracić opowiadania o przygodach Myszy z Muzeum. Wiedzieliśmy, że była to osobistość wybitna, która już dawniej swymi spostrzeżeniami z Muzeum Przyrodniczego zwróciła naszą uwagę. Wyglądała jak mały stary profesor. Był to samczyk, miał maleńką główkę o spiczastym nosku, czarne oczka jak paciorki i zabawne, łobuzerskie spojrzenie. Jego sposób wyrażania się był krótki i treściwy.

- Spędziłem całe moje życie w Muzeum Przyrodniczym - zaczął. - Odpowiadało mi to przede wszystkim z następującego powodu: gdy wieczorem zamyka się Muzeum dla zwiedzających, ma się je całkowicie dla siebie, od szóstej wieczór do dziesiątej rano, a w niedziele - od drugiej po południu. Opowiadanie moje dotyczy głównie gniazda trójpierściennego ptaka Jee-Jee (jest to osobliwy ptak z Indii Wschodnich, który buduje bardzo dziwne gniazda) oraz profesora Jeremiasza Fussa, jednego z najgłupszych wypychaczy zwierząt, jakiego kiedykolwiek znałem. Gdy ożeniłem się po raz pierwszy, wybraliśmy się z małżonką w podróż poślubną do Muzeum Przyrodniczego. Podobało jej się tak bardzo, że wyraziła życzenie zamieszkania tam na stałe. Obejrzeliśmy sobie dokładnie cały gmach, aby zdecydować, w którym miejscu się osiedlić.

„Musi to być ciepły, przytulny kącik, mężusiu - powiedziała - dla dobra naszych przyszłych dzieci. Ciężka to sprawa wychowywać małe dzieci w przeciągach i zimnie”.

„Dobrze, żoneczko - odpowiedziałem - już wiem, gdzie będziemy mieszkali. Chodź ze mną!”

To, co nazywaliśmy pracownią wypychania zwierząt, było podłużnym pokojem w podziemiach, w których Fuss i jego pomocnicy wypychali ptaki i inne zwierzęta oraz preparowali osobliwe rośliny, motyle i tym podobne okazy, aby je można było potem wystawiać na pokaz w gablotkach. Wszystkie muzea przyrodnicze otrzymują więcej zbiorów i egzemplarzy okazowych w darze, niż mogą je pomieścić. I w naszej pracowni leżały stosy rozmaitości: od kłów słoni do pcheł w buteleczkach ze spirytusem. Między tymi rupieciami znajdował się zbiór gniazd ptasich; niektóre nawet razem z gałęzią, na której gniazdo było zbudowane. Przez długi czas ten zbiór gniazd wszystkich kształtów, wielkości i rodzajów spoczywał na zakurzonej półce. Jedno gniazdo było szczególnie zabawne. Było to gniazdo trójpierściennego ptaka Jee-Jee, okrągłe jak kula, z małym, służącym za wejście otworem, przez który tylko mysz mogłaby się prześliznąć. Gdybyśmy tam zamieszkali, nikt by nas nie zauważył.

Pokazałem je mojej małżonce, która była zachwycona. Nie zwlekając, przynieśliśmy kilka kawałeczków jedwabiu, używanego przez Fussa przy wypychaniu zwierząt; tym jedwabiem wysłaliśmy gniazdko bardzo starannie, jakkolwiek było ono już wysłane włosiem i puchem ostów przez trójpierściennego Jee-Jee, który je zbudował. Przez wiele dni wiedliśmy w naszym nowym domu spokojne i szczęśliwe życie. W określonych godzinach, kiedy w Muzeum odbywała się praca, zachowywaliśmy się bardzo cicho; wprawdzie było nam nieraz trudno wstrzymać się od śmiechu, gdyśmy obserwowali profesora Fussa, wypychającego zwierzęta, ponieważ pozbawiał je całkowicie naturalnych ich kształtów, a potem przywoływał swych pomocników i kazał im podziwiać swoje arcydzieła.

Potem przyszły na świat dzieci i byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru naszego mieszkania. Gdyż na pewno nie istniało nigdzie idealniejsze wnętrze dla mysich piskląt jak to stare gniazdo, osłonięte od przeciągów, ze swymi zaokrąglonymi ścianami. Jedyną złą stronę takiego życia w Muzeum stanowi to, że posiłki trzeba jadać poza domem. W budynku bowiem nie ma nic jadalnego, a wosku i tym podobnych preparatów, które się tam znajdują, nie wolno tknąć, gdyż profesorowie dodają do nich mnóstwo silnej trucizny, żeby odstraszyć mole.

Oczywiście każda mysz potrafi zakraść się i wykraść coś z gmachu, mimo że wszystkie drzwi są zamknięte. Ale czasem, szczególnie gdy jest brzydka pogoda, nie jest to bardzo wygodne, jeśli trzeba po każdy kęs pożywienia wyruszać w świat. A kiedy nasza rodzina powiększyła się o gromadkę małych żarłoków, sprawiało nam to dużo trudności.

Zawsze jedno z nas, moja małżonka Sasparilla albo ja, pozostawało na zmianę przy dzieciach, gdy drugie udawało się po prowiant. Pewnej nocy bardzo długo szukałem pożywienia i dopiero o świcie wróciłem do domu. Byłem śmiertelnie zmęczony, ale nie mogłem spać, gdyż dzieci kłóciły się ze sobą, biły i nie dawały mi spokoju. Z nadejściem wieczoru Sasparilla zostawiła dzieci pod moją opieką i udała się sama na poszukiwanie żeru. Po jej odejściu dzieci uciszyły się i zasnęły, a ja, zupełnie wyczerpany ze zmęczenia, zapadłem również w głęboki sen.

Gdy się obudziłem, słońce zaglądało do naszego gniazda. Pomyślałem sobie, że widocznie zaspałem i przespałem swoją zwykłą, wczesną porę wstawania, ale uwagę moją zwróciło to, że nigdy dotychczas promienie słoneczne nie przenikały z taką siłą przez otwór w gnieździe. Wstałem i wyjrzałem ostrożnie.

Nie wierzyłem własnym oczom. Nasze mieszkanie nie znajdowało się już w pracowni, lecz w oszklonej szafce w jednej z głównych sal muzealnych. Wokół nas, w szafach i na półkach, ułożone były gniazda ze starego zbioru, który tyle czasu spoczywał na zakurzonej półce. Wystawiono nasz dom na pokaz dla zwiedzających, zamknięto go w oszklonej szafie, a stary głupiec Fuss, który je tam umieścił, stał przed szafą i pokazywał pełen dumy to dzieło swoich rąk jakiejś grubej pani z dwojgiem dzieci, które zwiedzały Muzeum.

Rozdział XIX

ARCYDZIEŁO PROFESORA FUSSA

- Możecie sobie wyobrazić - westchnęła Mysz z Muzeum - co czułem! Oto siedzę z moimi dziećmi zamknięty w szklanym pudełku. Nie odważyłem się wysunąć nosa z gniazda, bo chociaż śmieszny profesor Fuss i gruba pani z dziećmi odeszli, to w każdej chwili mógł nadejść ktoś inny z tych głupich zwiedzających, którzy włóczyli się pojedynczo lub parami i zaglądali do oszklonych gablotek. Trudno sobie wyobrazić bardziej niewygodne mieszkanie od tego, wystawionego na ogólną ciekawość.

Czasami jednak w tej części sali nikt się nie zjawiał; w takiej chwili ujrzałem nagle Sasparillę ze zmienionym wyrazem twarzy, poszukującą rozpaczliwie swej zaginionej rodziny. Stałem przy wejściu do gniazda, kiwałem na nią, dawałem jej znaki i w końcu zwróciłem jej uwagę. Podbiegła do szklanej szyby i zawołała:

„Wydostań dzieci, mężusiu! Natychmiast wydostań dzieci!”

Tylko tego mi brakowało.

„Sasparillo! - zawołałem w odpowiedzi. - Nie bądź głupia. Czy myślisz, że to ja zaniosłem tutaj całe gniazdo wraz z dziećmi? Jakże mogę je stąd wydostać? Nie mogę przecież przegryźć szyby”.

„Ależ trzeba je koniecznie nakarmić. Pora śniadania dawno minęła!” - lamentowała.

„Daj mi święty spokój z ich głupim śniadaniem - powiedziałem. - Czy ja myślę o swoim śniadaniu? Dzieci muszą zaczekać. Nie możemy nic na to poradzić, dopóki nie zamkną Muzeum - a więc do piątej. Zmykaj lepiej, zanim cię ktokolwiek zobaczy”

Ale Sasparilla była, jak wszystkie niewiasty, zupełnie nierozsądna. Biegała bez przerwy przed gablotką tam i z powrotem, jęczała, wzdychała i załamywała łapki.

„Czy nie możesz im dać kawałka tej wypchanej kaczki, co stoi na półce nad wami?”

„Nie, nie mogę - odrzekłem. - Kaczki muzealne są napchane trucizną. Nie bój się. Dzieci wytrzymają do piątej, tak samo jak i ja”.

Sasparilla sprzeczałaby się prawdopodobnie ze mną do końca dnia, gdyby nie nadszedł dozorca Muzeum, przed którym musiała się ukryć.

Przez resztę dnia miałem pełne łapki roboty. Gdyż dzieci, które nie dostały dwóch posiłków, stały się nagle tak niespokojne jak koniki polne. Chciały koniecznie wyleźć z gniazda, chociaż dopiero od kilku dni w ogóle widziały na oczy. Najchętniej obiłbym je za to.

„Gdzie jest mama?! - wołały bezustannie. - Co się stało z mamą?! Jesteśmy takie głodne! Dlaczego mama nie przychodzi?! Poszukajmy mamy! Do mamy!”

Naprawdę przyprawiały mnie o utratę tchu, bez przerwy musiałem jedno po drugim odciągać od dziury. Nie zdawały sobie wcale sprawy z tego, ile ludzi przyglądało się w tej chwili naszej gablotce. Myślały tylko o tym, że są głodne i że tęsknią do swojej mamy -głupie małe stworzenia! Nigdy w ciągu całego mego życia w murach Muzeum nie czułem się tak szczęśliwy jak owego dnia po południu, gdy dozorcy wyprosili publiczność i zamknęli drzwi. Znałem ich wszystkich dobrze, tych starych umundurowanych woźnych. Prowadzili śmieszne, na ogół przyjemne życie.

Do obowiązków ich należało między innymi przeszukiwanie gmachu z obawy przed podrzuconymi bombami. Po co miałby ktoś rzucać bomby do Muzeum, nie mogłem nigdy zrozumieć. Ale jednak to się podobno zdarza, a raczej ludzie obawiają się, żeby się nie zdarzyło. Dlatego przynoszenie paczek było zwiedzającym wzbronione. Mógłby się w nich przecież znajdować dynamit.

Jeden ze starych woźnych stale zabierał obiad ze sobą i zajadał go ukryty za wypchanym słoniem, gdyż nikt tam nie zaglądał, jedzenie było mianowicie w Muzeum zabronione. I tych kilka okruszyn, które spadały na podłogę, było jedynym pożywieniem, które kiedykolwiek zdobyłem wewnątrz Muzeum. Gdy dozorca tego wieczoru zdejmował mundur, z papieru, w którym miał zawinięty chleb z serem, wypadło kilka skórek. Wiedziałem, że jeżeli dziś wieczorem nie zdobędę tego skarbu, kobieta sprzątająca Muzeum wyrzuci go jutro rano na śmietnik. Ale gdy tak o burczącym z głodu żołądku spoglądałem spoza szklanej szyby na chleb, nadbiegła nagle Sasparilla, schwyciła skórkę i przyniosła przed szafę.

„Mężusiu - zawołała - to dla dzieci!”

„Rety, miej rozum, kobieto! - krzyknąłem na nią. - Najważniejszą sprawą jest teraz znalezienie wejścia, a raczej wyjścia z tego więzienia”.

„Wygryź dziurę w podłodze - poradziła - to najprostsze w świecie. Nie masz potrzeby obawiać się, że ktoś cię przy tym zaskoczy, nocny stróż przychodzi dopiero za godzinę”.

„Czyż nie wiesz - powiedziałem już całkowicie wyczerpany - że te wszystkie pudła wybite są blachą cynkową! Nie mogę przegryźć ani cynku, ani szkła”.

Teraz zaczęło się na nowo. Załamała łapy.

„Moje dzieci umrą z głodu!” - krzyczała biegając jak oszalała tam i z powrotem po sali.

Wiedziałem, że nie wpadnie jej nic mądrego na myśl, musiałem więc sam zbadać położenie i opracować plan. Przede wszystkim przebiegłem całą szafę wszerz i wzdłuż, potem sprawdziłem wszystkie spojenia w ścianach, na dole i na górze, aby się przekonać, czy gdzieś nie znajdzie się jakaś szpara. Potem zbadałem wszystkie deski jedną, po drugiej, w nadziei, że mi jakiś szczęśliwy przypadek dopomoże. Wreszcie odkryłem na górnej półce coś, co mogłoby mi ułatwić ucieczkę.

W zbiorze gniazd znalazło się między innymi także kilka gniazd ptaków morskich. Umieszczone były między kamieniami, tak jak to mewy i tym podobne ptaki budują swoje gniazda: po prostu garść gałązek i trawy morskiej na skalistym wybrzeżu. Tu profesor Fuss przeszedł sam siebie. Całą górną półkę zajął dekoracją przedstawiającą nadmorski krajobraz. Na ścianie, w głębi, namalował morze, okręty i latarnie morskie. Na tym tle umieścił kilka wypchanych ptaków i parę gniazd wśród kamieni.

Były to kamienie różnej wielkości, przeważnie okrągłe. Przyszło mi na myśl, że mógłbym z łatwością zrzucić kilka takich większych kamieni z górnej półki. Jeśli spadną ukosem na dno szafy, uderzą o szklaną ściankę i rozbiją ją.

Nie traciłem czasu i wziąłem się zaraz do roboty. Trzeba było koniecznie znaleźć takie miejsce, od którego spadający kamień mógłby się odbić, bo tylko wtedy mój plan udałby się. Zsunąłem się na najniższą półkę szafy, tam ułożyłem stos gałęzi, które zebrałem z innych gniazd. Była to trudna robota, gdyż większość ptaków buduje swoje gniazda tak, jakby miały trwać wiecznie. Kolekcja została wskutek tego poważnie uszkodzona.

Gdy skończyłem, zsunąłem się na dół i przeniosłem dzieci na górną półkę, aby spadający kamień albo odłamek szkła nie wyrządził im krzywdy. Potem oznajmiłem Sasparilli, co zamierzam zrobić.

„Bądź w pobliżu - wołałem - aby dzieci odstawić w bezpieczne miejsce! Nie tak łatwo jest utrzymać je w karbach”.

„Dobrze! - odkrzyknęła. - Wezmę troje, a ty weźmiesz drugą trójkę. Ale, na litość Boską, uważaj, gdy będziesz je prowadził przez rozbite szkło”.

Właśnie gdy miałem się oprzeć całą siłą o okrągły kamień, aby go zrzucić, usłyszałem wołanie mojej małżonki: „Uważaj! Stróż nocny nadchodzi! Ukryj czym prędzej dzieci!”

Sasparilli było łatwo powiedzieć: „Ukryj czym prędzej dzieci”. Ale dzieci wcale nie miały ochoty dać się ukryć. Zobaczyły mamę i chciały dostać się do niej jak najszybciej. A kiedy znowu straciły ją z oczu, wpadły po prostu w szał i kręciły się w kółko, krzycząc:

„Gdzie mama? My chcemy do mamy! Jesteśmy głodne! Co się stało z mamą?!”

O rety, jeszcze nigdy w życiu tak się nie denerwowałem! Zaledwie zdążyłem pochwycić dwoje z nich i schować je za wypchanym ptakiem, gdy, siup! wymknęły mi się na nowo - a ja uganiałem się za pozostałymi.

Na szczęście stary dozorca nawet w najlepszych czasach nie należał do najczujniejszych. Światło jego podniesionej latarki nie padło tej nocy na naszą szafkę. Gdy sobie poszedł, Sasparilla zjawiła się znowu przed szalką, a ja wróciłem do wykonywania mego planu.

Bęc!

Wszystko odbyło się bezbłędnie - tak jak zaplanowałem. Kamień wybił w szybie dziurę, przez którą i buldog mógłby się przedostać. Naprawdę, wszystko udałoby się cudownie, gdyby nie moje niemądre dzieci. Gdy usłyszały brzęk stłuczonego szkła, zaczęły biegać jak oszalałe wokoło i nie mogliśmy żadnego z nich złapać. Mieliśmy dość czasu, aby się wynieść. Ale gdyśmy się uganiali za dziećmi w korytarzach Muzeum, zaczęły brzęczeć jak szalone dzwonki alarmowe. Natychmiast potem przebiegł przez salę stróż nocny z krzykiem:

„Bomba! Bomba! Halo! Ratunku! Straż ogniowa! Policja! Tutaj gdzieś wybuchła bomba! Ratunku!”

„To bezcelowe, Sasparillo! - zawołałem. - Teraz się nam nie uda. Daj tu skórkę chleba i chodź do nas, zanim się nie uspokoją. Och, żeśmy się takich dzieci dochowali! Pomóż mi wpakować je czym prędzej do gniazda! Przy tobie będą spokojniejsze i bardziej posłuszne. Później, jeżeli nam szczęście dopisze, będziemy się mogli wydostać”.

Udało nam się w ostatniej chwili ukryć małych awanturników. W pięć minut po brzęku szyb zjawili się ludzie na widowni - najpierw policjant z notesem, ten sam, który stał zwykle na posterunku przed głównym wejściem do Muzeum; potem wpadło sześciu strażaków, wlokących za sobą sikawkę; w końcu żona stróża nocnego z opatrunkami i butelką spirytusu.

Wszyscy zebrali się przed stłuczoną szafą i dopytywali o „bombę”. O, z pewnością stróż nocny był przekonany, że to była bomba, wystarczy spojrzeć, jak zrujnowała wszystkie gniazda w gablotce.

Przez ten czas my, odpowiedzialni za to zamieszanie, siedzieliśmy w gnieździe trójpierściennego Jee-Jee i musieliśmy wysłuchiwać tej głupiej gadaniny.

W końcu zjawił się i wielki uczony, gruby profesor Fuss, którego stróż nocny wyciągnął z łóżka, gdyż było już koło północy. Prawie że zalał się łzami, gdy zobaczył leżące w gruzach swoje ostatnie arcydzieło. Był daleko bardziej przejęty zniszczeniem swej cudownej sceny z wybrzeża morskiego niż faktem, że Muzeum uniknęło szczęśliwie wysadzenia w powietrze przez maszynę piekielną. Zamierzał właśnie zająć się szczątkami i doprowadzić je do porządku, gdy - na nasze szczęście - ostrzegł go przed tym policjant.

To uratowało nas z bardzo ciężkiej sytuacji. Po burzliwej rozprawie między strażą ogniową a policją zostało postanowione, że wszystko należy pozostawić nietknięte, dopóki nazajutrz rano biegli od zamachów bombowych nie zajmą się tą sprawą z ramienia prezydium policji. Policjant, strażnicy i pan profesor

doszli do przekonania, że tymczasem mogą równie dobrze położyć się spać. Co się tyczy starego woźnego, to obawiał się on tak bardzo drugiego wybuchu, że w tej samej chwili, gdy tamci poszli, przymknął wszystkie drzwi, a sam opuścił salę.

Tego właśnie pragnęliśmy. Mieliśmy przed sobą siedem spokojnych godzin, zanim posługaczka przyjdzie do sprzątania, i przez siedem godzin mogliśmy zorganizować naszą przeprowadzkę. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy potem, gdyśmy już szczęśliwie przeprowadzili nasze dzieci przez rozbite szkło, była uczta pośrodku sali, złożona ze skórek chleba, pozostawionych przez starego woźnego. Potem zaprowadziliśmy dzieci po schodach do pracowni, gdzie wypychano zwierzęta. Tam Sasparilla wzięła je pod swoją opiekę, gdy tymczasem ja zabrałem się do stworzenia dla nas nowego domu wśród rupieci zalegających półki przy ścianach.

Ale możecie być pewni, że nigdy więcej nie osiedliłem się w gnieździe ptasim czy czymś podobnym, co znowu mogłoby, podczas naszego najsłodszego snu, zostać wystawione na pokaz dla gapiów.

ROZDZIAŁ XX

SZCZUR WIĘZIENNY

- Chciałbym wiedzieć - powiedział doktor Dolittle następnego wieczoru, gdy miał zacząć opowiadanie Szczur Więzienny - dlaczego zamieszkałeś z własnej woli na stałe w więzieniu? I ja siadywałem już w więzieniu. Uważałem wprawdzie, że można tam pędzić bardzo spokojne życie, a nawet wypocząć, nigdy jednak nie wybrałbym sobie więzienia na stałe i przyjemne miejsce pobytu.

- A więc - zaczął opowiadanie Szczur Więzienny - historia mego życia wyjaśni panu, dlaczego postanowiłem osiedlić się w więzieniu. Rozpocząłem od pracowni malarskiej. W pierwszych czasach interesowałem się wyłącznie pracowniami, które uważałem za bardzo wygodne miejsca zamieszkania. Po pierwsze, malarze nie są przesadni pod względem porządku i jeden szczur więcej lub mniej nie robi im różnicy. Po drugie, gotują sobie sami posiłki, a po jedzeniu bardzo rzadko zmywają naczynia. Czynią to przeważnie tuż przed jedzeniem. Wskutek tego można u nich znaleźć zawsze dużo pożywienia. Jeśli dobrze poszukać, to w każdej pracowni malarskiej znajdzie się rybia głowa, kość od sznycla albo talerz oblepiony gęsto sosem.

Mieszkając tak przez dłuższy czas w różnych pracowniach i nabrawszy upodobania do łatwego życia artystycznego, osiadłem wreszcie w pracowni, której właściciel był prawdziwym dziwakiem. Mieszkał zupełnie sam i zdawało się, że nie ma wcale przyjaciół i nie chce zawierać znajomości. Robiło to bardzo dziwne wrażenie. W innych pracowniach, które przedtem zamieszkiwałem, bywało bardzo liczne towarzystwo, które bawiło się, cieszyło i śmiało wesoło. A ten człowiek nigdy nikogo nie widywał. Może -wszystko jest możliwe - był niegdyś nieszczęśliwie zakochany. Ale to jest tylko moje przypuszczenie. Czasami odwiedzał go pewien stary filozof; wtedy siedzieli obaj do późnej nocy i rozmawiali o polityce. Nie interesowałem się nigdy ich rozmowami, ale pewnego wieczoru usłyszałem słowo, które tak mną wstrząsnęło, że ukryłem się za kubłem od węgla, strzygąc uszami, żeby lepiej słyszeć. Ćwicząc się ciągle, doszedłem do tego, że rozumiałem już mowę ludzką, szczególnie niektóre słowa często powtarzane.

„Michale (tak nazywał się malarz), dlaczego nie ma pan kota w mieszkaniu?” - zapytał filozof.

„Zabawne pytanie! Po co mi kot?”

Rozumie się, że słowa te bardzo mnie ucieszyły.

„No więc psa albo inne żywe stworzenie - upierał się filozof. - Jesteś tutaj zbyt samotny, to niedobrze”.

„Nie, nie - mówił malarz patrząc z roztargnieniem przed siebie. - Mnie niepotrzebne towarzystwo, daję sobie sam doskonale radę”.

Ale wiedziałem dobrze, pomimo wszystkich zastrzeżeń malarza, że czuje się samotny. Odkryłem to w następujący sposób.

Pewnego dnia, szukając pożywienia wśród naczyń kuchennych, pośliznąłem się i wpadłem w wiadro, które stało przy zlewie. W wiadrze nie było wody i mógłbym z niego łatwo wyskoczyć, ale wpadając zaczepiłem się o coś i nadwerężyłem sobie nogę. Nie mogłem skoczyć nawet na cal, a wspięcie się na śliskie ścianki wiadra było dla mnie w tych warunkach niemożliwe. Siedziałem więc w pułapce.

Wkrótce potem nadszedł mój pan malarz i chciał wziąć wiadro, aby przynieść wody. Zajrzał do środka i ujrzał mnie. Pomyślałem naturalnie, że nadszedł mój koniec. Podszedł do pieca i powrócił z pogrzebaczem. Wydawał się bardzo stanowczy i wzbudzał strach. Ale nagle wyraz jego twarzy zmienił się.

„Ach - szepnął - zapewne życie ma dla ciebie wartość. Po cóż miałbym cię zabijać? Wynoś się z tego wiadra, muszę się zabrać do zmywania”.

Ostrożnie przechylił wiadro tak, żebym mógł się wydostać. Pobłogosławiłem swoją szczęśliwą gwiazdę. Zwichnięta noga bolała mnie bardzo i z trudem pokuśtykałem do mojej norki. Malarz przyglądał mi się uważnie.

„Tak. tak - powiedział w zamyśleniu - spotkał cię widocznie jakiś wypadek, masz tu coś na kolację” - i rzucił mi skórkę słoniny. Wziąłem i starałem się spojrzeniem wyrazić mu wdzięczność, zanim zniknąłem w norce.

Potem po kilku dniach zaczął mnie szukać i gdy się zjawiłem, rzucał mi okruszyny i kawałki mięsa, zamiast ciskać we mnie butem, jak to czynią inni ludzie. Starał się zawrzeć ze mną znajomość.

Odtąd wiedziałem, jak bardzo czuł się samotny.

W krótkim czasie oswoiłem się zupełnie. Gdy się bowiem przekonałem, że nie ma nic przeciwko temu, że biegam swobodnie, siadałem przy nim i przyglądałem się, jak malował. Nawet posiłki spożywałem razem z nim. Przysuwał mi przewrócone wiadro, abym mógł usiąść, i okazywał zainteresowanie dla moich ulubionych potraw. Nazywał mnie zawsze Machiavellim. Nie rozumiałem dlaczego. Może tak nazywał się jego przyjaciel.

„Machiavelli - mawiał - jesteś idealnym przyjacielem. Nie ograniczasz mojej swobody. Gdy opuszczam pracownię, nie muszę się o ciebie troszczyć. Dbasz sam o siebie. Twoje zdrowie, Machiavelli, mój przyjacielu, który mi pozostawiasz swobodę”.

Skłonił się przede mną i wypił za moje zdrowie szklaneczkę piwa.

Pod podłogą pracowni mieszkały jeszcze dwa albo trzy inne szczury. Pewnego pięknego wiosennego dnia odbyliśmy we trójkę krajoznawczą wycieczkę w tym rodzaju, jakie się na wiosnę zazwyczaj chętnie odbywa. Przypadek chciał, że wywęszył nas pies - terier. Musieliśmy się rozłączyć i w końcu pies dogonił tylko mnie, a tamte porzucił. Zanim udało mi się go pozbyć, zagnał mnie porządny kawał drogi od domu. Dopiero po trzech dniach wróciłem do pracowni. Ku memu wielkiemu zdziwieniu nie zastałem w niej malarza. Inne szczury nie były z nim nigdy tak zaprzyjaźnione jak ja. Zapytałem je, kiedy i dokąd malarz poszedł.

Potrafiły mi powiedzieć tylko to, że przyszło kilku policjantów i zabrało go z sobą. One nie rozumiały mowy ludzkiej, przynajmniej nie tak dobrze jak ja. Ale miały wrażenie, że ma to coś wspólnego z rewolucją, w której mój malarz odgrywał jakąś rolę.

Nie umiem wam wcale powiedzieć, jak mi było ciężko na sercu. Powiedział, że jestem takim przyjacielem, jakiego mieć powinien, że nic sobie nie będę z tego robił - było to jakby przeczucie - gdy odejdzie. Ale mylił się. Możecie mi wierzyć, że płakałem biegając po pustej pracowni i oglądając jego obrazy. Były to dobre obrazy. I przysięgałem sobie, że go odnajdę, nawet gdybym miał przeszukać wszystkie więzienia całego kraju. Tak zaczęło się moje życie - Szczura Więziennego.

ROZDZIAŁ XXI

PIELGRZYMKA SZCZURA

Poszukując mego przyjaciela malarza, trafiałem do najdziwniejszych miejsc i stykałem się z najróżniejszymi ludźmi. Zdaje mi się, że w sumie zwiedziłem w owym czasie ze dwa tuziny więzień. Poznałem więźniów wszelkich rodzajów: tak zwanych „politycznych” (są to ludzie, którzy się pokłócili z rządem); złodziei kieszonkowych, fałszerzy pieniędzy, złodziei psów, fałszywych graczy, morderców. Wszystko to, chociaż takie smutne, interesowało mnie z różnych względów bardzo.

Wszyscy - albo prawie wszyscy - starali się zawrzeć ze mną znajomość. Zrobiłem to odkrycie po raz pierwszy, że na ogół człowiek tylko w więzieniu pragnie przyjaźni ze szczurem. Czy to nie dziwne? Przypuszczam, że pochodzi to stąd, iż człowiek w więzieniu czuje się samotny i przygnębiony. Jedynie mój malarz był i na wolności przyjaźnie do mnie usposobiony. Na tym polegała różnica między nim a innymi ludźmi. Bardziej niż kiedykolwiek postanowiłem szukać go, dopóki nie znajdę.

Rozumie się, że podczas tych wędrówek poznałem dużo innych szczurów, mieszkających stale po więzieniach. Do nich zwracałem się za każdym razem, gdyż spodziewałem się, że udzielą mi wiadomości o miejscu pobytu mego malarza. Niektóre z nich uważały mnie za szaleńca.

„Ach - mówiły - na pewno dawno o tobie zapomniał. Gdyby chciał przyjaźnić się ze szczurami, może znaleźć mnóstwo ich w każdym więzieniu. A zresztą nie ufaj żadnemu człowiekowi. Ludzie są zaprzysiężonymi wrogami szczurów”.

Ale ja odpowiadałem tylko to: „On jest w trudnej sytuacji i muszę go odnaleźć. Był dla mnie dobry, takiej rzeczy się nie zapomina”.

Przez długie tygodnie odbywałem moją pielgrzymkę, często ścigany przez koty, a celu swego nie osiągałem. Cierpliwie wędrowałem z więzienia do więzienia i w każdym pozostawałem tylko tak długo, dopóki się nie przekonałem, że nie ma tam mego przyjaciela. Ale nie było to takie proste. Musicie wiedzieć, że w większości więzień jest mnóstwo cel. Gdy przybywałem do nowego więzienia, przede wszystkim sprawdzałem ilość cel i ile z nich było zajętych. Potem należało znaleźć sposób przedostania się po kolei z jednej celi do drugiej. Gdy mi się to nie udawało - w niektórych nowych więzieniach nawet szczury mają bardzo utrudnioną swobodę ruchów - musiałem trwać w pobliżu, dopóki więźnia nie wyprowadzono na spacer, żeby móc zobaczyć jego twarz. Zdarzało się, że więźnia bardzo rzadko wyprowadzano, w ten sposób traciłem dużo czasu. Muszę przyznać, że po dwóch lub trzech miesiącach odczułem zniechęcenie. Mimo to nie traciłem nadziei.

Mój malarz miał zwyczaj przy malowaniu nucić pewną melodię. Pewnego dnia przybyłem do jeszcze jednego więzienia i zwiedziłem już po kolei wszystkie cele, z wyjątkiem jednej. Do tej celi nie mogłem się dostać, a więzień nie wychodził z niej nigdy na spacer. Tylko z powodu tej jednej celi przebywałem już cały tydzień w tym więzieniu, gdyż miałem wciąż nadzieję, że uda mi się wreszcie do niej dostać i poznać jej mieszkańca.

Przy końcu tygodnia zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie czas przenieść się do następnego więzienia. Wydawało mi się, że nie opłaca się tracić tyle czasu dla jednej celi, gdy mam przed sobą jeszcze tyle innych więzień, których nie przeszukałem. A jednak nie mogłem się zdecydować na odejście, dopóki nie zbadam dokładnie wszystkiego.

O, jakże byłem szczęśliwy, że tego nie zrobiłem! Gdyż tej samej nocy, gdy odbywałem straż przed zamkniętymi drzwiami celi, usłyszałem - nareszcie, nareszcie - znajome pogwizdywanie ulubionej melodii mego malarza. Po trzymiesięcznych poszukiwaniach nareszcie go znalazłem. Co za radość!

Teraz z lżejszym sercem dokładałem wszelkich starań, aby dostać się do tej celi. Tak bardzo pragnąłem zobaczyć mego przyjaciela, że naraziłem się na straszne niebezpieczeństwo. Postanowiłem wkraść się do celi wraz z dozorcą, który przynosił rano śniadanie. Był to bardzo śmiały krok, gdyż jak wam może wiadomo, w celi więziennej znajduje się bardzo mało sprzętów, za którymi szczur mógłby się ukryć.

Mimo to udało mi się. Siedziałem w oczekiwaniu przed drzwiami i gdy dozorca nadszedł ze śniadaniem, wcisnąłem się za nim niepostrzeżenie. Potem w odpowiedniej chwili, właśnie gdy dozorca zalewał zupę, wsunąłem się pod pryczę i czekałem tam, dopóki nie wyszedł i nie zamknął drzwi za sobą. Potem wyszedłem śmiało z ukrycia i ukazałem się więźniowi.

„Halo - powiedział mój malarz - jesteś tak zuchwały i bezczelny, że mógłbyś uchodzić za mego przyjaciela Machiavellego”.

A potem dodał dziwnym tonem:

„Ależ to jest naprawdę Machiavelli. Poznaję go po tym, że kuleje”.

Był blady i wychudły. Ale wydawał mi się tak samo mądry i imponujący jak dawniej; tak samo gotowy do mówienia rzeczy zabawnych, śmiesznych, nieoczekiwanych jak niegdyś. Nie posiadał się z radości na mój widok. Podnosił mnie i głaskał jak pieska pokojowego.

„Mój pierwszy gość - powtarzał - właściwie mój jedyny gość: Machiavelli. Mój kochany, dobry Mak”.

Zaprosił mnie, abym z nim razem zjadł śniadanie, i przepraszał, że jest takie skromne.

Ja jednak teraz, kiedy już wiedziałem, gdzie jest, zacząłem rozmyślać przede wszystkim nad tym, jaki znaleźć sposób, aby móc bezpiecznie wchodzić i wychodzić z celi. Obejrzałem sobie mury i podłogę, ale nigdzie nie było ani śladu jakiejś dziury. A wygryzienie przejścia w tym nowym, gładkim cementem pokrytym murze było zupełnym niepodobieństwem.

Byłem niemal pewny, że wdrapując się po szorstkiej kamiennej ścianie dosięgnę okna. Zrobiłem próbę. Mój malarz stał na dole, przyglądał mi się i - naprawdę - drżał ze strachu, żebym nie spadł i nie skręcił sobie karku. Stojąc na parapecie okna spostrzegłem, że można i z zewnątrz dostać się do okna za pomocą rynny zbiegającej po murze.

Gdy się wydostałem z celi, odszukałem natychmiast pewnego szczura, który mieszkał stale w więzieniu, i rozpylałem go o różne rzeczy. Poza tym mówiłem wam już, że rozumiałem dobrze mowę ludzką - więc korzystałem z każdej sposobności, żeby podsłuchiwać rozmowy strażników i dozorców. Z tego, com usłyszał, wywnioskowałem, że mój przyjaciel zostanie wkrótce zesłany, to znaczy będzie musiał odbyć z daleka od ojczyzny długoletnie więzienie, połączone z ciężkimi robotami. Nie mogłem się dokładnie dowiedzieć, którego dnia to miało nastąpić. Ale miałem wrażenie, że to już niedługo i że nie ma czasu do stracenia.

Po pierwsze, musiałem się zorientować, co byłoby potrzebne mojemu przyjacielowi do ucieczki. Zasięgnąłem rady u bardzo starego szczura, który całe swe życie spędził w więzieniu i był świadkiem wielu ucieczek więźniów. Powiedział mi, że najważniejszą rzeczą jest piła, którą by można przepiłować kraty w oknie. Mój przyjaciel musi więc natychmiast otrzymać piłę. W więzieniu znajdowały się warsztaty, w których pracowali więźniowie. Ale gdy wychodzili, rewidowano ich dokładnie, aby nie dopuścić do zabrania narzędzi do celi. W krótkim czasie dobrałem się do warsztatów i wyszukałem sobie dobrą, ostrą piłę - tak małą, żebym ją mógł udźwignąć.

Pośród nocy wdrapałem się na rynnę, wskoczyłem przez okno i odwiedziłem ponownie mego przyjaciela. Spał. Obudziłem go kładąc mu piłę na nosie. Z początku nie wiedział, co to ma znaczyć. Ale gdy się zorientował, czym jest ten zimny kawałek metalu, który mu położyłem na twarzy, wstał i wziął się od razu do roboty:

Taki jest koniec mojego opowiadania. Przez dwie noce więzień piłował kraty i musiałem mu z warsztatów przynieść nową piłę na miejsce starej, która się zupełnie stępiła. Na trzecią noc, około północy, wyszedł przez okno. Nikt nie zauważył jego ucieczki. Szczęście mu dopisało, gdyż straż na zewnątrz murów więziennych drzemała, przeszedł z łatwością granicę, zanim ktokolwiek spostrzegł jego ucieczkę. Nie widziałem go nigdy więcej. Moja pomoc przyszła w samą porę. Gdy bowiem dozorca wszedł następnego ranka do celi i zastał ją pustą, przed bramą stała już karetka więzienna, która miała przewieźć mego malarza na okręt.

ROZDZIAŁ XXII

MYSZ STAJENNA

Moja książka pod tytułem „Opowiadania z Klubu Myszy i Szczurów” powiększyła wydatnie swoją objętość i stawała się coraz grubsza. Wiedziałem oczywiście, że gdy zostanie przepisana, a raczej wydrukowana i ukaże się w oprawnym egzemplarzu, z pewnością nie będzie zajmowała tyle miejsca, co w rękopisie. Spostrzegłem jednak, kończąc czwarte opowiadanie (Szczura Więziennego), że najwyżej jeszcze jeden utwór zmieści się w mojej książce.

- Od których członków spodziewamy się jeszcze opowiadań? - zapytał doktor Dolittle.

- Ach, panie doktorze - powiedziała biała mysz - setki członków czeka tylko na to, aby dojść do słowa. Ale tylko dziewięciu przyrzekłam na wpół, że przyjdzie na nich kolej. Z tych dziewięciu wybierzemy jednego, inni - musimy na to być przygotowani - będą obrażeni i dotknięci. Zastanówmy się: Szczur Kolejowy ma przygotowane opowiadanie podróżnicze. Innym podróżnikiem jest Szczur Okrętowy, nasz stary przyjaciel z Wysp Kanaryjskich, panie doktorze. I jeszcze jest Mysz z Lodówki i Mysz z Teatru. O nich niewiele wiem - należą do Klubu od niedawna. Następnie trzeba wymienić Mysz z Ogrodu Zoologicznego. Ta się przechwala swoją znajomością ze lwem - a Pyskacz twierdzi, że naprawdę wchodzi swobodnie do klatki króla pustyni. Jeszcze Mysz Kawiarniana - to plotkarka. Skreślam ją bez żalu. Z opowiadania Myszy Kościelnej można śmiało też zrezygnować. Byłoby to coś w rodzaju kazania, pełnego cytatów i rad dla młodych myszy. A poza tym mam już dość wysłuchiwania jej ciągłych narzekań na swoją nędzę. Pozostaje jeszcze Mysz Dorożkarska - to rnoże być coś ciekawego. No i Mysz Szpitalna. Ale powiem wam, co zrobię: każę, aby wszyscy opowiedzieli mi w streszczeniu swoje historie, a potem wybiorę tę, którą będę uważała za najlepszą. I ta zostanie opowiedziana jutro w Klubie. Zgoda?

- Bardzo dobrze - pochwalił doktor - a pozostałym możesz powiedzieć, że wydamy kiedyś drugi tom „Opowiadań z Klubu Szczurów i Myszy”. W nim zamieścimy wszystkie ich opowiadania.

Gdyśmy z doktorem następnego wieczoru zajęli nasze miejsca w sali posiedzeń, ujrzeliśmy ze zdziwieniem, że ani jeden z członków, których poprzedniego wieczoru wymieniła przewodnicząca, nie został wybrany do opowiadania piątej historii. Zamiast nich podniosła się mysz, której nikt z nas nie zauważył ani o niej nie słyszał, i została nam wszystkim przedstawiona jako Mysz Stajenna.

- Według mnie historia jej jest daleko ciekawsza od tamtych - szepnęła mi biała mysz do ucha. - Musimy dbać o urozmaicenie w naszej książce. Poza tym tamte dziewięć myszy były zazdrosne wzajemnie o siebie. Postanowiłam więc zaprosić zupełnie nowego członka.

Mysz Stajenna była małym, delikatnym i nieco nieśmiałym stworzeniem. Na początku przemówienia proszono ją kilkakrotnie o głośniejsze opowiadanie, gdyż wielu słuchaczy siedzących daleko od niej nic nie słyszało.

- Moje opowiadanie dotyczy głównie mego pierwszego małżonka Korki - zaczęła. - Był to najlekkomyślniejszy mąż, jakiego sobie można wyobrazić, mimo że serce miał dobre. Głównie z jego winy zamieszkałam w stajni, gdyż uważałam, że stajnia jest dla niego najodpowiedniejszym miejscem pobytu. Sądziłam, że tam najpewniej uniknie nieszczęść i zasadzek, w które tak łatwo wpaść. W stajniach myszy zazwyczaj przebywają w doskonałych warunkach.

Ale mój małżonek znajdował i w stajni mnóstwo sposobności, aby siebie narażać na kłopoty, a mnie pogrążać w śmiertelnym strachu. Pewnego dnia znalazł w kącie stajni wielką sikawkę ogrodową. Uważał to za doskonały dowcip, żeby wejść do środka i biegać tam i z powrotem, jak gdyby sikawka była tunelem albo czymś w rodzaju kolejki linowej. Było z niego istne dziecko i teraz dopiero widzę, że nigdy właściwie nie dorósł. Gdy więc się tak bawił radośnie bieganiem w gumowej rurze, przyszedł stajenny i odkręcił kurek, aby wyszorować podłogę stajni. Gwałtowny strumień-wody wypchnął mego małżonka z sikawki jak kulę z armaty. Jego kolejka górska dostarczyła mu o wiele rozkoszniejszej jazdy, niż się tego spodziewał. Przypadkowo chłopiec stajenny, który wypuścił pierwszy strumień wody, skierował gumowego węża na podwórze. Nagle zobaczyłam mego Korki, jak na pół zatopiony i łapiący powietrze wylatywał ponad dach chlewu. Wylądował po drugiej stronie w korycie świńskim i mało co - zanim się wygramolił w bezpieczne miejsce - nie został pożarty przez ogromną maciorę, która wzięła go za pływającą marchewkę.

Często przychodziło mi na myśl, że mój lekkomyślny małżonek po prostu dla jakiejś diabelskiej uciechy naraża się na niebezpieczeństwo. Jednak ani to, ani inne przykre doświadczenia nie nauczyły go rozumu. Pozostaje dla mnie zagadką, że nie zginął już w pierwszym roku życia.

Pewnego dnia o mały włos byłby zginął - gdybym mu nie przyszła z pomocą, i prawdopodobnie nastąpiłby koniec jego awanturniczego życia. Na podwórzu przed stajnią przebywała stara sroka. Korki nie znosił jej. Muszę przyznać, że i ja uważałam ją za nieprzyjaznego, mrukliwego, skąpego ptaka. Miała punkt obserwacyjny na dachu stajni i gdy tylko gospodyni wysypywała jakieś okruchy, rzucała się na nie, zanim pomyśleliśmy, aby się do nich zbliżyć. A gdy przypadkiem udało nam się podejść pierwszym, odpędzała nas z wściekłością swym wielkim, nożycowatym dziobem. Mogło być nie wiem ile jadła, wszystko pożerała, nic dla nas nie zostawiając. Największe szczury bały się tej sroki, gdyż była groźniejsza od najbardziej wojowniczego koguta. Nawet kot zmykał przed nią. Usiłował wprawdzie atakować ją znienacka, ale nigdy nie wdałby się w otwartą walkę z tym strasznym stworzeniem.

Skutek był taki, że sroka - nazywaliśmy ją Czarownicą - stała się wyrzutkiem wśród mieszkańców podwórka. Wiedziała o tym. Była przez wszystkich znienawidzona.

Pewnego dnia przyszedł do mnie Korki, rozpromieniony, z mnóstwem nowin.

„Czy już wiesz? - wołał. - Znasz przecież tego nowego rudowłosego, zezowatego chłopca stajennego? Więc wyobraź sobie, przygotowuje sidła, aby w nie i złapać Czarownicę. Sam widziałem”.

„Ach - powiedziałam - nie przejmuj się tym tak bardzo, nie złapie jej z pewnością. Ten ptak zna wszystkie sidła, jakie kiedykolwiek zostały wynalezione”

Mimo to Korki nie tracił nadziei. Spędzał godziny i dnie na przyglądaniu się rudowłosemu chłopcu, który robił próby złapania sroki. Najpierw brał sito i sznur i zawieszał na nim kawał surowego mięsa na przynętę.

Ale Czarownica rzucała tylko okiem na tę niezdarną pułapkę i nie spoglądała więcej w tę stronę. Następnie chłopiec rozpinał różnego rodzaju siatki spodziewając się, że ptak pewnego dnia w nich uwięźnie. Dwa, trzy razy dziennie wpadał Korki do mnie z wiadomościami. Teraz zastawione są sidła z włosia końskiego - donosił - przygotowuje się też torebki papierowe z rodzynkami i syropem.

Ale, tak jak powiedziałam, sroka była sprytna i znała się równie dobrze na sidłach, jak chłopiec stajenny. A co gorsze, spostrzegła szybko, że Korki przygląda się tym zabiegom z wielkim zainteresowaniem. Gdyż pewnego dnia, odpędzając go od kawałka mięsa, leżącego na śmietniku, powiedziała:

„Chciałbyś mnie pewnie zobaczyć już w sidłach, ty mała zuchwała bestyjko. Uważaj, abym ci nie obcięła ogona”.

„Doczekasz się tego z pewnością, tłusty, czarny potworze! - odkrzyknął Korki i uciekł do swej nory. - Liczę na to”.

„Ha, ha, ha! - skrzeczała sroka rzucając się na mięso. - Ten rudy głupiec mnie nie złapie, nawet gdyby całe swoje życie temu poświęcił”.

Ale ten „rudy głupiec” był bardzo uparty i wcale nie taki głupi, na jakiego wyglądał. Obserwując zwyczaje sroki spostrzegł, że miała swoje ulubione miejsce, w którym zaspokajała pragnienie; była to mała kałuża pod studnią w kącie podwórza. Poza tym zauważył, że ptak nigdy nie siada tam, gdzie położono coś nowego albo skąd zabrano coś starego.

Innymi słowy, chłopiec zetknął się z faktem, że ptaki, podobnie jak myszy, obawiają się wszystkiego nieznanego. Stanowi to ich największą ochronę. Są obdarzone spostrzegawczością i gdy w jakimś kącie podwórza albo ogrodu pokaże się coś nowego albo zajdzie jakaś zmiana, stają się natychmiast podejrzliwe i mają się na baczności.

Gdy chłopiec to zauważył, zmienił swoje dotychczasowe postępowanie. Doszedł do przekonania, że wszystko, cokolwiek zmienia albo wprowadza nowego, powinno stawać się stopniowo i nieznacznie. Zaczął od tego, że w pobliżu kałuży położył jedną jedyną gałązeczkę. Czarownica popatrzyła na nią nieufnie, ale w końcu uznała ją za niegroźną i podskoczyła jak zwykle do kałuży po wodę.

Następnego ranka chłopiec położył w tym samym miejscu dwie gałązki. Czarownica zachowała się tak samo jak poprzednio. Trzeciego dnia leżało już cztery czy pięć gałązek. I tak dalej, dopóki kałuży pod studnią nie otoczył mały gaik gałęzi i sroka chcąc zbliżyć się do wody, nie mogła ich już ominąć.

Ale to obudziło czujność pani Czarownicy. Poskakała kilkakrotnie wokoło gałązek i w końcu odleciała. Udała się na poszukiwanie innego wodopoju.

Korki był w rozpaczy.

„Masz rację - powiedział - ten ptak to istny diabeł. Boję się, że go nigdy nie złapie”.

Ale wkrótce naszemu rudowłosemu łowcy przyszła z pomocą pogoda. Był już koniec listopada i pewnego ranka, zbudziwszy się, ujrzeliśmy ziemię pokrytą białą szatą śnieżną, a wszystkie kałuże, sadzawki i strumienie ścięte lodem. Jak zwykle sroka zjawiła się na podwórku, aby rozejrzeć się za śniadaniem. Ale nie znalazła nic. Wszystko było ukryte, zimne i nieme.

Czarownica zajrzała do stajni i zobaczyła nas gryzących ziarnka owsa na skrzyni. Weszłaby tam na pewno chętnie, ale obawiała się widocznie.

„Takiej hołocie jak wam - skrzeczała stojąc w drzwiach - dzieje się zawsze dobrze. Nażeracie się do syta, tutaj pod dachem w cieple i suszy, a przyzwoite stworzenia muszą marznąć na dworze i zdychać z głodu, bo każde źdźbło trawy przywalone jest śniegiem. Przeklęta zima”.

„Rzucilibyśmy ci chętnie kilka ziarenek - powiedzieliśmy - gdybyś nie była zawsze taką podłą, samolubną istotą i nie odpędzała nas od każdego kęsa, nawet gdyś miała pod dostatkiem pożywienia. Tak, tak, masz słuszność, zima jest rzeczywiście straszna dla tych, co sobie w życiu nie zdobyli przyjaciół”.

ROZDZIAŁ XXIII

PODSTĘPY CZAROWNICY

W tym miejscu kilku starych mysich inwalidów z końca sali zawołało: „Głośniej, głośniej!” Doktor Dolittle zaproponował, aby przynieść Myszy Stajennej puszkę od herbaty lub coś podobnego, aby mogła na niej stanąć. Gdy będzie stała wyżej, głos jej obejmie większą przestrzeń. Po krótkiej przerwie przyniesiono pustą puszkę od musztardy, która nadawała się bardzo dobrze do tego celu. Gdy mówczyni weszła na nią i przezwyciężyła onieśmielenie, zaczęła dalej opowiadać:

- Sroka rzuciła mi w odpowiedzi kilka ordynarnych słów i odleciała. Wdrapaliśmy się na parapet okna i przyglądaliśmy się, jak skakała po głębokim, sypkim śniegu na podwórzu. Żal mi jej było. Wiedziałam, że jest głodna i że przez cały dzień nie mogła znaleźć nic do jedzenia. Chciałam ją nawet zawołać i dać jej kilka ziarenek owsa, ale Korki nie pozwolił mi na to: „Obejdzie się - powiedział - niech się sama troszczy o siebie. Nie zasłużyła na lepsze traktowanie stara jędza”.

Gdy sroka mijała swój dawny wodopój, rzuciła nań przelotne spojrzenie, pewna, że jest tak samo zmarznięty jak wszystkie inne wody pod gołym niebem. Ale o dziwo - nie był zamarznięty. Rudowłosy chłopak rano, zanim sroka się zjawiła, sam własnoręcznie porąbał lód.

Czarownica była równie spragniona, jak głodna. Na wpół podskakując, na wpół podlatując po śniegu, zbliżyła się do wody. Korki był ogromnie przejęty, obserwując jej ruchy. Oboje odgadliśmy, że te gałęzie stanowiły rodzaj pułapki, chociaż żadne z nas nie wiedziało, na czym to polega. Tego ranka były do połowy zasypane śniegiem i wyglądały zupełnie niewinnie, jak gdyby należały do krajobrazu. Woda wyglądała bardzo kusząco. Czarownica zbliżyła się. Korki był na wpół nieprzytomny z przejęcia.

W końcu sroka skoczyła na gałęzie i zaczęła pić i pić, jak gdyby nigdy nie mogła skończyć. Korki był rozczarowany, zdawało się, że nic się nie stanie. Wyglądało na to, że mechanizm, jaki miał znajdować się w pułapce, zawiódł. Dopiero gdy ptak chciał odlecieć z tego miejsca, spostrzegliśmy, na czym polegała zasadzka. Nogi sroki przylepiły się do gałęzi, gałęzie nasmarowane były klejem.

Boże drogi, jak Czarownica skakała i trzepotała się!

Ale im bardziej się miotała i wysilała, i wyrywała, tym mocniej przyklejały się nasmarowane gałęzie do niej. Teraz widzieliśmy dokładnie, że pod śniegiem leżało jeszcze mnóstwo takich lepkich gałęzi. Stopniowo przykleiły się wszystkie do sroki i stawało się jasne, że teraz już nie będzie mogła odlecieć.

Wtem otworzyła się furtka po przeciwnej stronie podwórza, przez którą wszedł triumfalnie rudowłosy chłopak i pochwycił bezbronną Czarownicę. Korki fiknął koziołka z radości.

Chłopak wsadził srokę do klatki, uplecionej z gałązek wierzbowych, której pręty wzmocnione były drutami, i klatkę tę zawiesił w naszej stajni. Muszę przyznać, że teraz było mi żal ptaka. Wystarczyło, że został schwytany i uwięziony, ale jeszcze przez cały dzień być wystawionym na pokaz wobec wroga cieszącego się wolnością - tego było już za wiele.

Ach Boże! W jakim stanie była ta biedna Czarownica! Klej zabrudził jej gładkie, błyszczące upierzenie - wyglądała jak stary cylinder, wyciągnięty ze śmietnika. Przez cały pierwszy dzień więzień tłukł głową o pręty więzienia, chcąc się wydostać. Przy tym sroka powyrywała sobie wszystkie pióra z głowy i wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy.

Korki, mały urwis bez serca, siedział rozradowany przed klatką i drwił ze swego wroga. Tyle razy, gdy Czarownica była na wolności, musiał przed nią uciekać, że teraz postanowił się zemścić. Uważałam to za podłość i powiedziałam mu to.

„Poza tym - dodałam - ja boję się Czarownicy, nawet teraz jeszcze”.

„Ach! - śmiał się Korki. - Co ten gruby pyszałek może nam teraz zrobić, siedzi w dożywotnim więzieniu!”.

„Bardzo pięknie - rzekłam - bądź jednak ostrożny. Ona jest bardzo mądra, nie zapominaj o tym”.

Przez cały dzień sroka nie mówiła ani słowa, nie odpowiadała nawet na najzłośliwsze zaczepki małego Korki. W jej rozpaczy było coś wzruszającego i dostojnego. Przestała tłuc się o pręty, siedziała nieruchomo, skurczona na dnie klatki, jak posąg rozpaczy. Jedyne, co zdawało się jeszcze żyć w niej, to były oczy, błyszczące nienawiścią i goryczą. Gorzały jak płonące węgle, gdy śledziła nimi każde poruszenie Korki i innych myszy, które szydziły z niej, siedząc pod klatką.

To dziwne, jak niektóre stworzenia pozbawione są serca. Gdy sroka poddała się swemu losowi, Korki i jego przyjaciele, bezmyślne stworzenia, wdrapały się na klatkę i rzucały na głowę ptaka kawałki wapna i gipsu. Robiłam wszystko, aby je od tego powstrzymać, ale było ich za dużo i nie chciały mnie słuchać.

Ach! Niestety, niestety moje obawy okazały się uzasadnione. Ten straszny ptak nawet za kratkami był jeszcze niebezpieczny. Gdy pewnego popołudnia to grono głupców zabawiało się jak zwykłe, ja zajęta byłam wielkimi porządkami W naszym mieszkaniu pod podłogą strychu. Nagle usłyszałam przeraźliwy pisk. Wybiegłam i wskoczyłam przez szczelinę w pułapie do stajni. Wszyscy przyjaciele mego małżonka otaczali klatkę sroki, która stała na parapecie okna, a oczy wyłaziły im na wierzch z przerażenia. Rozejrzałam się szukając mego męża. Nie było go. Gdy się zbliżyłam, ujrzałam, że znajdował się wewnątrz klatki, a sroka trzymała go mocno prawą łapą. Jak zwykle zachowywał się najzuchwalej ze wszystkich. Gdy wdrapał się na klatkę, zbliżył się za blisko do ptaka, z którego szydził. Szybko jak błyskawica - tak opowiadano mi później - wysunęła Czarownica dziób przez pręty, schwyciła go za ogon i wciągnęła do klatki. Gdy podeszłam, mój małżonek darł się wniebogłosy, wołając o pomoc.

„Cicho - rozkazywała sroka - przestań się rzucać albo zabiję cię na miejscu. Gdzie twoja żona?” - zapytała, zwracając się do nas, innych myszy.

„Jestem tutaj” - odezwałam się i podeszłam do klatki.

„Dobrze - powiedziała. - Przychodzisz w porę, aby uratować życie swojemu małżonkowi. Wygryź mi natychmiast dziurę w podłodze klatki, dość dużą, abym się mogła przez nią wymknąć. Myszy potrafią przegryźć drzewo. Ja tego nie umiem. Możesz wleźć pod klatkę, tam jest dość miejsca, klatka stoi na nóżkach. Nie trać czasu, chłopak stajenny może nadejść każdej chwili”.

„Ależ - zaczęłam - to będzie bardzo mało...”

„Żadnych sprzeciwów - oświadczyła krótko. - Jeśli w podłodze klatki nie zrobisz tak wielkiego otworu, abym się mogła przedostać, i to jeszcze przed nadejściem nocy, odgryzę głowę twemu małżonkowi”.

Widziałam, że mówi poważnie. Pozostawało mi jedynie posłuchać, jeśli nie chciałam zostać wdową. Na szczęście reszta myszy czekała naokoło klatki. Sama nie byłabym nigdy w stanie w tak krótkim czasie wygryźć dziury dostatecznie dużej dla tego olbrzyma. Namówiłam w końcu śmiertelnie przestraszonych przyjaciół mego męża, aby mi dopomogli.

Korki, wciąż jeszcze objęty pazurami sroki, przyglądał się nam, gdyśmy wsunęli się pod klatkę i przystąpili do roboty.

Nie było to wcale łatwe. Wątpię, czy byłabym wy-dążyła na czas, gdyby nie zależało od tego życie mojego małżonka. Główna trudność polegała na tym, jak zacząć. Jak wszyscy wiecie - może z wyjątkiem doktora i Tomka - w gładkim drzewie wygryźć dziurę, to nawet dla myszy jest bardzo trudnym zadaniem. Obgryźć kant albo powiększyć mały otwór to zupełnie co innego.

Jednym słowem, byłam w rozpaczy; ale w końcu udało mi się jakoś - moje zęby były nadwerężone potem przez długie tygodnie - przez pierwszy kwadrans wygryzłam cztery dziury w podłodze klatki, jedną w każdym kącie. Po wykonaniu tego powierzyłam dalszy ciąg ośmiu innym myszom i postawiłam po dwie przy każdej dziurze. Gdy tylko zęby którejś myszy tępiały, kazałam jej przerywać pracę i zastępowałam ją inną. Pobiegłam nawet do fundamentów stajni i wezwałam wszystkie myszy i szczury, które się tam znajdowały. Korki cieszył się wszędzie i zawsze wielką sympatią, więc gdy się tylko dowiedziały, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo, okazały natychmiast gotowość pomocy. W ten sposób przybywały wciąż świeże siły.

W bardzo krótkim czasie wszystkie cztery dziury złączyły się w jedną. Teraz pozostał już tylko wąski pasek drzewa, nie grubszy od ołówka, który podtrzymywał dno klatki i chronił ją od rozpadnięcia. Stara sroka, trzymając jeszcze wciąż w szponach swoją ofiarę, śledziła pracę orlim wzrokiem. Jej plan polegał na tym, aby gdy tylko dno wyleci, odrzucić klatkę na bok. Mogła to z łatwością uczynić opierając nogi o parapet okna, ponieważ klatka nie była ciężka.

Ukończyliśmy naszą robotę w samą porę, to znaczy w samą porę dla mego męża, gdyż jestem pewna, że jeśliby nam przeszkodzono, zanim dokończyliśmy pracy, sroka zabiłaby go z pewnością. Gdy dno klatki wyleciało, Czarownica wypuściła swoją ofiarę i jednym uderzeniem potężnego dzioba nie tylko odtrąciła klatkę, ale zrzuciła ją na podłogę stajni, wraz z moim biednym mężem.

` W tej samej chwili chłopak wszedł do stajni i ujrzał swą cenną zdobycz, siedzącą na wolności, na parapecie okna. Przyskoczył do niej, ale ptak wzbił się jednym uderzeniem skrzydeł w górę, przeleciał mu nad głową i wyfrunął przez otwarte drzwi w daleki świat. Wokoło osłupiałego chłopca rozbiegły się myszy, które uwolniły znienawidzonego ptaka, a teraz chroniły się w bezpieczne miejsca.

ROZDZIAŁ XXIV

DWÓR NA WRZOSOWISKACH

W tej samej chwili, gdy nie wiedziano jeszcze dokładnie, czy Mysz Stajenna zakończyła swoje opowiadanie, wśród zgromadzonych dał się zauważyć pewien niepokój. Słychać było podniecony szept, jakiś nowy przybysz prawie bez tchu wbiegł na salę. Chciał natychmiast mówić z doktorem Dolittle.

Biała mysz, jako przewodnicząca i prezes Klubu, chciała zbadać powód tego niepokoju. Ale nowy gość nie miał widocznie czasu na formalności. Zaledwie przewodnicząca podniosła się ze swego miejsca, ujrzano przybysza, jak rozpychając się łokciami, torował sobie drogę wprost do doktora Dolittle.

- Doktorze - wołał - pali się w piwnicy Dworu na Wrzosowiskach! Wszyscy śpią i nikt nic nie zauważył.

- Na litość boską! - zawołał doktor i zerwał się spoglądając na zegarek. - Wszyscy śpią? Któraż to godzina? Prawda, już pierwsza w nocy! Co tam leży w piwnicy - drzewo, węgiel?

- Jest pełno drzewa - rzekła mysz - ale na szczęście ogień jeszcze się tam nie dostał. Moja nora, w której leży naszych pięcioro maleństw, mieści się wśród stosów drzewa. Moja żoną5uważała, że najlepiej będzie, jeśli przybiegnę tutaj i zawiadomię pana. Nikt im nie rozumie przecież naszego języka. Ona została przy dzieciach. Ogień wybuchł w stercie starych worków, w kącie piwnicy. Cała piwnica jest już pełna dymu. Nie możemy naszych małych wynieść, gdyż zbyt wiele kotów kręci się w pobliżu. Jeśli ogień rozszerzy się na stos drzewa, jesteśmy zgubieni. Czy nie może się pan pośpieszyć, doktorze Dolittle?

- Rozumie się - powiedział doktor, wyłażąc przez tunel i narażając tym na niebezpieczeństwo cały gmach Klubu Myszy i Szczurów. - Stubbins! - zawołał, gdy już był na dworze. - Idź, obudź Bumpa i poślij Jipa po Mateusza. Musimy zebrać wszystkie siły, którymi rozporządzamy. Jeśli płomienie dotąd się nie rozszerzyły, będziemy mogli prawdopodobnie zapobiec nieszczęściu. Oto kartka, którą Jip ma zanieść Mateuszowi - trzeba wezwać straż ogniową. Ale i tak będzie trwało nie wiem jak długo, zanim straż przybędzie na miejsce.

Pośpiesznie nakreślił parę słów na starej kopercie, z którą pobiegłem w jednym kierunku, gdy on znikł w przeciwnym. Pierwszy kwadrans poświęciłem na zbudzenie Bumpa i Jipa i wyjaśnienie im, o co chodzi. Budzenie Bumpa trwało zawsze najdłużej. Ale po ciężkiej pracy udało mi się wzbudzić w nim zainteresowanie pożarem. Jipa posłałem od razu z kartką do Mateusza.

Potem schwyciłem na pół ubranego i zaspanego Bumpa za rękę i pobiegłem z nim w stronę ognia. Dwór na Wrzosowiskach należał do największych i najbogatszych posiadłości w Puddleby. Podobnie jak dom doktora Dolittle był położony za miastem i otoczony polami i łąkami. Jego obecny właściciel, pan Ernest Dornton, był jegomościem w średnim wieku, który dopiero niedawno objął te dobra w posiadanie. Miał ojca milionera, który zmarł w zeszłym roku i zostawił mu nie tylko te, ale i inne piękne posiadłości w różnych okolicach Anglii i Szkocji.

Większość ludzi w Puddleby dziwiła się, dlaczego przebywał on przez cały rok właśnie tutaj, gdy przecież mógł sobie mieszkać w tylu innych pałacach i wspaniałych dobrach.

Obok głównej bramy Dworu na Wrzosowiskach znajdował się domek odźwiernego. Gdy nadbiegłem, zastałem już doktora walącego w bramę i usiłującego zbudzić odźwiernego. Naturalnie brama była zamknięta, a cały dwór otoczony wysokim murem, o wiele za wysokim, aby można było go przeskoczyć. Prawie w tej samej chwili nadbiegł i Mateusz, prowadzony przez Jipa.

- Boże święty! - wołał doktor waląc pięściami w bramę. - Ależ ci ludzie tutaj mają mocny sen! Wszystko może spłonąć, zanim ich dobudzimy. Może odźwiernego nie ma w domu?

- Przeciwnie - rzekł Mateusz - odźwierny albo jego żona są na pewno. Jedno z nich musi zawsze być na posterunku. Wiem o tym z pewnością. Spróbuję rzucić kamieniem w okno.

Karmiciel kotów wziął mały kamyczek, ale rzucił go z taką siłą, że rozległ się brzęk stłuczonej szyby.

Gniewne głosy w domu dały znać, że wreszcie udało się nam kogoś zbudzić. W chwilę później ukazał się w drzwiach mężczyzna w nocnej koszuli, z dubeltówką w jednej, a świecą w drugiej ręce. Gdy doktor podszedł, odźwierny postawił świecę i ujął dubeltówkę jak do strzału.

- Niech się pan uspokoi - powiedział doktor Dolittle. - Przyszedłem tutaj, aby pana zawiadomić, że we dworze wybuchł pożar, pali się w piwnicy. Trzeba natychmiast zbudzić ludzi. Proszę mnie wpuścić.

- Ani myślę - powiedział mężczyzna z uporem. - Znamy dobrze takich włamywaczy, co używają podobnych wybiegów. Co za bezczelność w nocy rzucać kamieniami w moje okno! Skąd to pan wie, że pali się we dworze?

- Pewna mysz mi powiedziała - rzekł doktor. A gdy. zobaczył, z jakim niedowierzaniem odźwierny patrzy na niego, dodał:

- Niechże się pan ze mną nie sprzecza. Wiem na pewno, że dwór się pali. Czy pan mnie teraz wpuści?

Ale odźwierny nie miał wcale zamiaru go wpuścić.

Właściwie nie można było mieć do niego o to pretensji. Wraz z Bumpem i Mateuszem musieliśmy bardzo dziwacznie wyglądać, dobijając się tak wśród nocy.

Kto wie, jak długo byśmy tam jeszcze stali (tymczasem ogień w piwnicy szerzył się coraz bardziej), gdyby Mateusz nie postanowił wziąć tej sprawy w swoje ręce. Szepnął kilka słów do Bumpa, schylił się, skoczył i wyrwał odźwiernemu dubeltówkę. Bumpo schwycił lichtarz ze świecą. Zdobyliśmy twierdzę.

Bumpo znalazł tymczasem drugie drzwi, otworzył je i zanim zaskoczony odźwierny nabrał znowu tchu, byliśmy już na podwórzu i biegliśmy aleją wiodącą do dworu.

- Zapewne i tutaj będzie trwało wieki, zanim kogokolwiek zbudzimy - rzekł zdyszany doktor spoglądając na podwójne drzwi, gdyśmy stanęli przed wspaniałym wejściem.

- O nie! - zawołał Mateusz. Podniósł dubeltówkę, wystrzelił w gwiazdy i krzyknął najgłośniej jak mógł: - Pali się! - Ten hałas powiększyliśmy jeszcze wszyscy trzej: doktor, Bumpo i ja, waląc w drzwi i krzycząc, żeby nam otwierali. I tym razem rzeczywiście nie czekaliśmy długo. Strzał okazał się dobrym alarmem. Natychmiast zapalono światło w różnych miejscach domu. Potem otworzyły się okna, wychyliły głowy i przestraszeni ludzie pytali, co się właściwie stało.

- Pali się! - zawołał doktor. - Wasz dom się pali! Otwórzcie drzwi i wpuśćcie nas.

W chwilę później odsunięto ciężkie zasuwy i stary lokaj ze świecą w ręku otworzył drzwi.

- Nie mogę znaleźć pana - powiedział do doktora Dolittle. - Nie ma go w sypialni. Musiał zasnąć w innej części domu. Wszystkich innych zbudziłem.

- Gdzie jest piwnica? - zapytał doktor Dolittle, schwycił lichtarz i pobiegł przodem. - Proszę mi pokazać drogę do piwnicy.

- Ale przecież nasz pan nie może być w piwnicy - powiedział stary lokaj - czego pan szuka w piwnicy?

- Rodziny myszy, młodych myszek, znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Ich nora mieści się wśród stosów drzewa. Proszę mi prędko pokazać drogę.

ROZDZIAŁ XXV

POŻAR

Zdaje mi się, że dla nas obu, dla doktora i dla mnie, noc ta była jedną z najdziwniejszych nocy w naszym życiu. Jan Dolittle, jak wszyscy wiemy, od dłuższego czasu nie brał udziału w życiu sąsiadującego z nim społeczeństwa ludzkiego. Chociaż był miły i dobry dla każdego, unikał swoich sąsiadów więcej jeszcze niż oni jego. A teraz nagle został wplątany w łańcuch wydarzeń i spraw, od których najchętniej stałby z daleka.

Gdyśmy wszyscy - Mateusz, Bumpo i ja - weszli z doktorem do przedsionka wielkiego domu, natrafiliśmy na straszliwe zamieszanie. Mnóstwo ludzi, mniej lub bardziej odzianych, biegało po schodach tam i z powrotem, dźwigało kufry, przerzucało przez poręcz schodów drogocenne przedmioty i w ogóle zachowywało się jak przestraszone kwoki. Dym przenikał już wszędzie i stawał się coraz bardziej gryzący; gdy zapalono więcej świec, zobaczyłem, że większa część przedsionka była już zasnuta dymem. Doktor Dolittle nie potrzebował już pytać o drogę do piwnicy. Z przedsionka na lewo prowadziły drzwi do staroświeckich kręconych schodów i stamtąd z gwałtowną szybkością walił dym. Ku memu przerażeniu doktor owiązał sobie twarz chusteczką, wbiegł we drzwi i znikł za kłębami dymu, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać. Gdyśmy z Bumpem chcieli za nim podążyć, zastąpił nam drogę Mateusz.

- Nie róbcie tego! - zawołał. - Będziecie mu raczej zawadą, a nie pomożecie nic. Gdybyście zemdleli, musiałby jeszcze poza wszystkim wynosić was na górę. Zejdziemy lepiej na dół i wybijemy szyby w piwnicach. Tam, na dole, jest pewnie pełno dymu, może nawet więcej dymu niż ognia. Jeśli zrobimy ujście dla dymu, będzie miał doktor trochę światła przy swojej robocie.

Pobiegliśmy więc we trzech do głównego wejścia.

Po drodze o mało co nie przewróciliśmy starego służącego, który wciąż jeszcze błąkał się, łamał ręce i biadał, że nie może znaleźć swego pana. Mateusz wziął go za rękę i popchnął przed siebie.

- Gdzie są piwnice?! - wołał. - Prędko, prowadź nas do piwnic!

W końcu skłoniliśmy biednego, starego, lamentującego człowieka do tego, że zaprowadził nas na tyły domu, gdzie po jednej stronie drzwi kuchennych znajdowały się dwa okienka. Ku jego zdumieniu i przerażeniu jednym kopnięciem rozbiliśmy szyby. Gęste kłęby dymu buchnęły natychmiast, grożąc nam zaduszeniem.

- Halo! Halo! Panie doktorze! - zawołał Mateusz. -Jak się panu powodzi?

Karmiciel kotów przyniósł z sobą latarkę i skierował światło w głąb dymiącej piwnicy. Przez kilka chwil długich jak wieczność byłem półżywy ze strachu, oczekując odpowiedzi, która nie następowała. Mateusz spojrzał przez ramię na nas.

- Hm, hm - mruknął marszcząc czoło. - Zdaje się, że będziemy tu musieli zorganizować pogotowie ratunkowe.

Ale w chwili gdy miał już zejść do piwnicy, uchwyciłem go za rękę.

- Patrz! - zawołałem wskazując na dół. W świetle latarni widać było rękę wychylającą się przez stłuczoną szybę. Była to ręka doktora Dolittle, w której wnętrzu skupiło się pięcioro różowych, nie owłosionych, maleńkich myszek.

- Do pioruna! - mruknął Mateusz, pochwycił mysią rodzinę i podał ją mnie.

Dłoń doktora cofnęła się, żeby po chwili ukazać się na nowo. Tym razem podał nam śmiertelnie przestraszoną mysz-matkę, którą razem z młodymi ukryłem w kieszeni.

Ale Mateusz nie czekał na ponowne zniknięcie ręki doktora, lecz schwycił ją mocno i z ogromnym wytężeniem porwał doktora wraz z ramą okienną w górę. Spostrzegliśmy od razu, że doktor chwiał się i był prawie zamroczony. Na wpół niosąc go, na wpół podtrzymując, zaciągnęliśmy go na pobliski trawnik z dala od duszącego dymu. Tam położyliśmy go na płask na' ziemię i rozpięliśmy mu kołnierzyk. Ale zanim zdążyliśmy zastosować jeszcze inne środki ratunkowe, doktor sam wygramolił się i wstał.

- Nic mi nie jest - wyjąkał - to tylko z dymu. Musimy lać wodę wiadrami. Ogień dostaje się już do stosu drzewa. Jeśli się go nie zdusi, rozszerzy się dalej i cały dom spłonie.

To jedno jest pewne: mysz, która przyniosła doktorowi wiadomość o pożarze, uratowała Dwór na Wrzosowiskach od zniszczenia, a wielu ludziom ocaliła życie. Gdybyśmy nie użyli wszystkich swoich sił - mieszkańcy dworu nie uratowaliby go nigdy, nawet gdyby się w porę obudzili. Nie widziałem nigdy podobnie przerażonej i bezmyślnej bandy. Każdy udzielał rad, a nikt nie odważył się na czyn.

Doktor, Mateusz, Bumpo i ja nie czekaliśmy zresztą na nich, lecz zorganizowaliśmy pomoc na własną rękę, biorąc z wodociągu w kuchni ogromną ilość wody do wiader i wylewając ją na płonące worki i sterty drzewa w piwnicy. Wkrótce pozostała już tylko zwęglona i sycząca masa, z której o włos powstałby straszliwy pożar. Prócz tego Mateusz odkrył w ogrodzie kran i za pomocą gumowego węża, którego wyciągnęliśmy z ogrodu, naleliśmy przez stłuczoną szybę wody do piwnicy, na wypadek gdyby ogień miał się na nowo zatlić.

Tymczasem gdy w ogrodzie umocowywaliśmy sikawkę, spoza krzaków wystąpił nagle mężczyzna i zapytał doktora bardzo niegrzecznie:

- Kim pan jest?

- Ja? - powiedział doktor zaskoczony. - Ja jestem Jan Dolittle. A kim pan jest?

- Nazywam się Ernest Dornton - odrzekł - i chciałbym wiedzieć, jakim prawem wtargnął pan tu wśród nocy, wybił okna i napadł na mego odźwiernego?

- Ależ na miłość Boską! - zawołał doktor. - Chcieliśmy was ostrzec przed ogniem. Nie mieliśmy czasu myśleć o formach towarzyskich. Odźwierny nie chciał nas wpuścić. Przyszliśmy na szczęście w samą porę. Mogę pana zapewnić, że gdybyśmy tu nie przybyli, cały dom pański spłonąłby doszczętnie wraz z murami.

Spojrzałem przez ramię Dorntona i ujrzałem odźwiernego stojącego za nim.

- Działał pan bardzo samowolnie, mój panie - oświadczył Ernest Dornton. - Mój odźwierny ma nakazane, kogo mu wolno wpuszczać, a kogo nie. Poza tym istnieje w mieście straż ogniowa, której zadaniem jest gasić pożary. Nieprzyzwoite i brutalne wtargnięcie pana wśród nocy do mego domu to skandal, mój panie, i miałbym ochotę kazać pana aresztować. Proszę razem ze swymi towarzyszami opuścić natychmiast moją posiadłość.

ROZDZIAŁ XXVI

SKÓRZANE PUDEŁKO

Przez kilka chwil doktor był tak oszołomiony, że nie mógł wydobyć głosu. Przy słabym świetle latarki Mateusza widziałem, jak w jego twarzy walczył gniew z obrazą. Ale w końcu doszedł do przekonania, że ten człowiek nie zrozumie żadnego wyjaśnienia ani usprawiedliwienia.

- Moja marynarka została w pańskiej piwnicy - powiedział doktor zupełnie spokojnie - przyniosę ją, a potem pójdziemy.

Aby swoje obraźliwe słowa poprzeć jeszcze obrażającym czynem, Dornton towarzyszył nam do piwnicy, jak gdyby pilnując, żebyśmy czego nie skradli.

W piwnicy paliły się zapalone przez nas lampy, które pozwalały dojrzeć, czy nie tli się jeszcze jakaś iskierka. Dornton zaklął cicho na widok podłogi zalanej wodą. Ten ostatni dowód jego niewdzięczności oburzył Bumpa.

- Co pan sobie właściwie myśli, niewdzięczny głupcze! - zaczął i podszedł do Dorntona z wojowniczym błyskiem w oczach.

- Bumpo, proszę, proszę - przerwał mu doktor Dolittle. - Każde dalsze słowo jest zbyteczne. Idziemy.

Przy silniejszym świetle lampy zauważyłem, że Dornton dźwiga pod pachą kilka małych skórzanych pudełek. Gdy wlazł na stertę drzewa, aby zobaczyć, jakie szkody wyrządziliśmy po drugiej stronie piwnicy, położył pudełka na chwilę na beczce od wina. Stałem tuż przy Mateuszu i przez ułamek sekundy zobaczyłem, że gdy Dornton odwrócił się do nas plecami, karmiciel kotów otworzył pokrywkę jednego z pudełek i zamknął ją natychmiast.

Pudełko zawierało cztery ogromne brylantowe spinki.

Gdy doktor Dolittle odzyskał swoją marynarkę, nie czekał ani chwili, lecz wyszedł z nami po schodach i opuścił ten dom, który uratował od zniszczenia.

W bramie spotkaliśmy się ze strażą ogniową. Na ten widok Mateusz nie mógł się opanować i gdyśmy wyszli na ulicę, zawołał do strażaków:

- Możecie wracać i położyć się spać. Ugasiliśmy ogień, zanim zdążyliście wciągnąć buty.

Poza obrębem Dworu na Wrzosowiskach już nawet doktor nie mógł powstrzymać wybuchów oburzenia Mateusza i Bumpa.

- Ten nikczemny, podły, bezczelny, niewdzięczny łotr - zagrzmiał karmiciel kotów - ten nadęty worek z milionami. To przechodzi już wszelkie granice! Po tym wszystkim, cośmy dla niego zrobili! Wśród nocy wyskoczyć z łóżek, harować jak konie tylko po to, żeby jego wspaniały pałac ocalić od ognia! A potem wysłuchiwać jego narzekań, żeśmy mu wodą piwnicę zniszczyli!

- Taki potwór! - krzyczał Bumpo. - Każdego doprowadzi do wściekłości. Całym wysiłkiem wstrzymywałem się, żeby go nie zdzielić kijem.

- Dosyć - powiedział doktor - nie będziemy już więcej na ten temat mówili. Postaram się zapomnieć o tym, co tu zaszło. Chwała Bogu, żeśmy przynajmniej zdążyli ocalić myszki przed ogniem. Czy włożyłeś je do kieszeni, Stubbins?

- Tak - odrzekłem i wsadziłem rękę do kieszeni, żeby się upewnić. - Ale gdzie jest pana kapelusz, doktorze Dolittle? Pewnie go pan zostawił w piwnicy?

Doktor chwycił się za głowę.

- Ach, na Boga! - zawołał. - Co za głupia przygoda! No, więc będę musiał tam wrócić, nie ma innej rady.

Wiedziałem, że było mu bardzo nieprzyjemnie, ale jego ulubione nakrycie głowy było dla niego zbyt cenne. W milczeniu poszliśmy wszyscy czterej z powrotem. Brama po przejeździe straży ogniowej była jeszcze otwarta. Bez przeszkód mogliśmy wejść i udać się w stronę dworu. W połowie drogi doktor zatrzymał się.

- Może będzie lepiej, jeśli zaczekacie na mnie tutaj. To zbyteczne, żebyśmy wszyscy czterej wracali po jeden kapelusz.

Poszedł więc sam, a my zostaliśmy w cieniu drzew czekając na jego powrót. Tymczasem wzeszedł księżyc i w jego świetle widzieliśmy wszystko najdokładniej. Zauważyłem, że Mateusz był bardzo niespokojny i przejęty. Mruczał coś do siebie i odprowadzał wzrokiem oddalającego się doktora. Nagle zerwał się.

- Nie, raczej zginę, niż dam mu samemu iść. Nie ufam temu panu Dorntonowi ani przez chwilę. Chodźcie ze mną, chłopcy, pójdziemy za doktorem. Nachylcie się i skradajcie wśród drzew, tak żeby was nie zauważono. Tak mi się coś zdaje, że będziemy mu potrzebni.

Nie miałem pojęcia, co Mateusz miał na myśli. Ale wiedziałem z doświadczenia, że gdy ulegał pierwszemu popędowi, który na pozór, tak jak ten, wydawał się nierozsądny i niezrozumiały, miał w końcu zawsze słuszność. Tłumaczyłem to sobie tym, że musiał wraz ze swą cygańską krwią odziedziczyć jakieś tajemnicze właściwości.

Jak Indianie skradaliśmy się od drzewa do drzewa, nie tracąc doktora z oczu, dopóki nie stanął przed domem.

Pan Dornton żegnał się właśnie ze strażą ogniową i jej dzielnym kapitanem. Ujrzeliśmy, jak doktor Dolittle podszedł do niego, ale tamten udawał, że jest zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na kogoś innego oprócz strażaków. Dopiero kiedy wóz z ludźmi i strażakami z turkotem odjechał i prócz niego i doktora nikt nie pozostał, raczył zauważyć obecność Jana Dolittle. Tym razem nie czekał, aż doktor się odezwie.

- Znowu pan tu jesteś?! - ryknął. - Czy panu nie mówiłem, żebyś się stąd wynosił?! Precz, bo inaczej poszczuję psami!

- Przyszedłem tylko po mój kapelusz - odparł doktor, który zadziwiająco panował nad sobą. - Zostawiłem go w przedsionku.

- Proszę się wynosić! - powtarzał tamten groźnie. -Nie pozwolę już nikomu z waszej bandy wałęsać się tej nocy po mojej posiadłości. Wykryłem, żeście wybili okna w piwnicy tak samo jak w domku odźwiernego. Wynoście się stąd, bo wyszczuję psami!

- Nie odejdę - powiedział doktor Dolittle pewnym głosem - dopóki nie odbiorę kapelusza.

Odpowiedź doktora rozwścieczyła Dorntona do najwyższego stopnia. Wyjął z kieszeni gwizdek i gwizdnął przeciągle. Z ciemnego ogrodu odpowiedział mu okrzyk.

- Wypuśćcie Dianę i Wilka! - ryknął Dornton.

ROZDZIAŁ XXVII

PSY PODWÓRZOWE

Po chwili usłyszeliśmy chrzęst żwiru i ujrzeliśmy dwa ogromne psy, które jednym skokiem wybiegły z ciemności na oświetlone podwórko.

- Huzia na niego! Pokażcie mu! - ryczał Dornton. Oba psy rzuciły się jednocześnie na obcego, ale w tej samej chwili przeżył pan Dornton wielką niespodziankę. Obcy człowiek nie uciekał i nie wydawał się wcale przestraszony. Zwrócił się tylko do nadbiegających psów i wydał kilka osobliwych dźwięków, przypominających warczenie. Na co oba psy zachowały się bardzo dziwnie. Zamiast pochwycić swoją ofiarę za gardło, zaczęły machać ogonami, lizać doktora Dolittle po rękach, jak gdyby wcale nie był obcym, tylko ich starym, kochanym przyjacielem. Potem na dany przez niego rozkaz znikły w ciemnościach, z których się wyłoniły. Obok mnie ukryty za drzewem Mateusz zasłaniał sobie usta ręką, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Teraz pójdę po mój kapelusz - powiedział doktor i poszedł spokojnie w stronę domu.

Dornton oniemiał z wściekłości. Chwalił się zawsze tym, że jego dwa wielkie psy podwórzowe, Diana i Wilk, rozerwą w kawałki każdego obcego, który odważy się dostać do dworu. Zostać w ten sposób ośmieszonym przez tego cichego, małego człowieczka przechodziło jego wytrzymałość.

Tymczasem doktor ukazał się w przedsionku ze swoim drogocennym kapeluszem. Dornton schował się za kolumnę i czekał w ciemnościach.

- Tego się spodziewałem - mruknął Mateusz, wysunął się jak cień spoza drzewa i przyczołgał do czatującego Dorntona.

Doktor Dolittle, który pragnął jedynie wydostać się jak najprędzej z tego nieprzyjemnego miejsca, szedł szybko aleją wysypaną żwirem. Wtem spadł na niego nagle ogromny ciężar i przygniótł go do ziemi.

- Ja cię tu nauczę - krzyczał zdyszanym głosem Dornton - kręcić się po moim domu, jak gdyby...

Nie dokończył, gdyż Mateusz rzucił się na niego, tak samo, jak on poprzednio na doktora. Ale Dornton mimo swego chorobliwego, nalanego wyglądu był silnym, ciężkim mężczyzną. Podniósł się i odrzucił Mateusza, jak gdyby ten był muchą. Właśnie zamierzał się do ciosu, który miał zadać doktorowi leżącemu wciąż na ziemi, gdy nagle został z tyłu schwytany i uniesiony w górę jak zabawka. Istotnie Bumpo. nucąc swój ulubiony afrykański marsz, podniósł swoją zażywną ofiarę do góry i zabierał się właśnie do tego, aby ją zanieść do domu.

- Ojej, cóż to za zapalczywy człowiek! - powiedział doktor wstając i otrzepując kurz z ubrania. - Kto by się po nim tego spodziewał! Musiał stracić rozum! Hej, Bumpo! Stój, stój! Na litość Boską!

Doktor Dolittle przyskoczył w najodpowiedniejszej chwili, gdyż książę z Jolliginki miał właśnie zamiar roztrzaskać panu Dorntonowi czaszkę o jego własny próg.

- Dlaczego by nie? - zapytał, gdy doktor go oderwał. - Czyż nie jest on zupełnie zbytecznym chwastem na tej ziemi? Doktorze, proszę mi się nie sprzeciwiać! Jedno uderzenie w czaszkę i wszystko będzie w porządku.

- Nie, nie - zawołał doktor Dolittle szybko - nie jesteś teraz w Afryce, Bumpo! Zostaw go, idziemy!

- Ja was wszystkich wsadzę za to do więzienia - groził Dornton, gdy Bumpo opuścił go ciężko na ziemię, jak worek kartofli.

- Jeśli pan chce posłuchać mojej rady - zadrwił Mateusz - niech pan lepiej zamknie gębę. Trzech świadków widziało, jak pan napadł na doktora - skradał się do niego i czatował za filarem. Jego honor jest co najmniej równie ważny jak pański, może nawet bardziej, chociaż na ogół większość ludzi uważa go za pomieszanego dziwaka. Nie wszystko daje się osiągnąć za pieniądze.

- Dobrze, aleja mam świadków, którzy widzieli, jak wtargnęliście do domku odźwiernego i użyli przemocy.

- Tak, żeby ocalić pański pałac od ognia - dodał Mateusz. - Niech pan robi, co chce, radzę panu nawet podać tę sprawę do sądu.

- Chodźcie, chodźcie! - zawołał doktor zagarniając nas jak dzieci do kupy. Pójdziemy! Uspokójcie się, Mateuszu! Proszę cię, chodź, Bumpo.

Opuściliśmy wrzeszczącego i przeklinającego pana posiadłości, pozwalając mu o własnych siłach podnieść się z ziemi, i poszliśmy swoją drogą.

W drodze byliśmy wszyscy milczący i nieco znużeni, gdyż, jak powiedział Mateusz, wysililiśmy się bardzo przy tej niewdzięcznej robocie. Dopiero kiedyśmy już przeszli połowę drogi, jeden z nas otworzył usta. Był to karmiciel kotów.

- Wiecie co?! - zawołał nagle. - Coś tu jest nie w porządku w tej sprawie! Tak sądzę

- Jak to? - zapytał doktor zaspanym głosem i usiłował okazać zainteresowanie.

- Jego niewdzięczność, jego pragnienie pozbycia się nas jak najprędzej i w ogóle jego całe zachowanie - coś w tym jest zagadkowego. Nie zdaje mi się, żeby on nas naprawdę uważał za podejrzaną hołotę. Może odźwierny, ale nie jego pan. Każdy człowiek w Puddleby zna pana przecież, doktorze, chociaż pan unika herbatek proszonych i przyjęć. Zresztą jak to się wszystko w tym domu dziwnie odbyło. Nikt nie pilnował, nikt nie wydawał poleceń, dopóki „jaśnie pana” nie było, a „jaśnie pana” nie było. Dlaczego go nie było? Co robił przez ten cały czas, gdy stary służący biegał i szukał go? W tym tkwi jakaś tajemnica, z pewnością. Jeśli ktoś zbada tę tajemnicę, to założę się, że będzie miał dość powodów do zdziwienia. Tak i z tym odźwiernym coś nie jest w porządku. Przypuśćmy, że sposób, w jaki go zbudziliśmy, przestraszył go, ale mimo to przecież każdy człowiek przy zdrowych zmysłach - rozkaz czy nie rozkaz - przejmie się alarmem pożarowym. Jeśli już nie chciał nas wpuścić, to mógł zawołać żonę i posłać ją do dworu, aby sprawdziła, co się tam dzieje. Potem, gdy już wreszcie poszedł za nami i widzi, że w domu istotnie wybuchł pożar - dlaczego nie pomaga nam go ugasić? Nie, tego nie robi. Ale za to opowiada swemu jaśnie panu, jak źle potraktowaliśmy go, dlatego że chcieliśmy ich wszystkich uratować od śmierci w ogniu. A poza tym jeszcze jedno wydaje mi się dziwne. Skąd wiedział, gdzie znaleźć swego pana? Stary służący tego nie wiedział i nikt inny również.

Doktor odetchnął z ulgą, gdyśmy w końcu dotarli do furtki ogrodowej. Po tej ciężkiej i przykrej nocy myśl o wygodnym łóżku wydała mu się bardzo nęcąca, tak samo jak nadzieja przerwy w głośnym rozumowaniu Mateusza.

ROZDZIAŁ XXVIII

SKRAWEK PERGAMINU

Uratowana mysia rodzina, którą przyniosłem w kieszeni, została przyjęta do Klubu. Biała mysz czuwała osobiście nad tym, żeby nowym gościom dane były do użytku najlepiej umeblowane pokoje. Stały się też one naturalnie bohaterami mysiego grodu. Interesująca historia pożaru, mysz-ojciec, biegnący galopem po pomoc; uratowanie ich przez doktora połączone z tyloma niebezpieczeństwami; wreszcie obelgi i napaść nikczemnego właściciela dworu na doktora Dolittle - wszystko to było bezsprzecznie największą sensacją sezonu.

Wielu członków Klubu było tak oburzonych tym bezczelnym potraktowaniem doktora Dolittle, że chciano zorganizować w odwet wyprawę wojenną na Dwór na Wrzosowiskach, której, gdyby nie powstrzymano, z pewnością uszkodziłaby poważnie posiadłość Dorntona. Myszy bowiem miały zamiar pogryźć firanki i portiery, pokruszyć boazerie, wygryźć dziury w dywanach, potłuc kieliszki i wyrządzić jeszcze mnóstwo innych najrozmaitszych szkód, które przychodzą myszom i szczurom z największą łatwością, o ile się do tego zabierają z ochotą. Ale ku ich, jak i Mateusza niezadowoleniu doktor pozostał głuchy na te plany. Chciał o tym wszystkim zapomnieć.

Pomimo to niewdzięczność Dorntona i jego skandaliczne zachowanie pozostały na długi czas głównym tematem rozmów w Klubie Myszy i Szczurów.

W ten sposób biedny doktor, mimo szczerej chęci, żeby nie zaprzątać sobie więcej głowy panem Dorntonem, został wciągnięty w sprawę, o której stale twierdził, że go nic a nic nie obchodzi.

Zaczęło się od tego, że biała mysz zjawiła się pewnego wieczoru u mnie i powiedziała:

- Dziś przyszła do nas pewna mysz z dworu Dorntona, która mieszka tam przez pewien czas. Chce ona pokazać coś doktorowi. Ale ten biedak jest wciąż tak zajęty, że chciałam ciebie najpierw o tym uprzedzić. Czy chcesz przyjść do Klubu i pomówić z nią?

- Chętnie - powiedziałem. Przerwałem swoją robotę i poszedłem.

W sali zebrań tłoczył się tłum wokół myszy, która była bardzo zadowolona z wrażenia, jakie wywołała. Wszyscy wpatrywali się w oddarty kawałek papieru, wielkości biletu wizytowego.

- Zdaje mi się, że to jest rzecz dużej wagi - rzekła mysz do mnie - naturalnie ja nie mogę tego odczytać. Ale w każdym razie nie jest to zwykły gatunek papieru. Na papierze mianowicie znam się nieco. Pomyślałam więc sobie, że może byłoby dobrze, gdyby doktor to zobaczył. Ale może i ty mógłbyś nam to wyjaśnić?

Przyjrzałem się papierkowi dokładniej. Był on wokoło nierówno obgryziony, jak każdy papier, który dostaje się do nory mysiej. Ale zgadzało się - był to istotnie niezwykły gatunek papieru. Był to prawdziwy pergamin. Przeczytałem kilka słów, które w czterech wierszach nakreślono na pergaminie.

Po czym postanowiłem, że doktor musi na to spojrzeć, i bez dłuższych wyjaśnień zaniosłem skrawek. Przypadkowo w gabinecie doktora znajdował się Mateusz, który chociaż nie umiał czytać, dowiedziawszy się o pochodzeniu skrawka zainteresował się nim ogromnie.

- Ale skąd mysz wpadła na myśl, że to może być ważne? - zapytał doktor biorąc papierek i wsadzając na nos okulary.

- Z powodu gatunku papieru. To jest prawdziwy pergamin - powiedziałem - taki, jakiego się używa tylko na pisma urzędowe.

Gdy doktor odczytywał napisane słowa, obserwowałem uważnie jego twarz. Po jej wyrazie poznałem, że odgaduje to, co i ja odgadłem. Ale pozornie nie chciał tego dać znać po sobie. Pośpiesznie oddał mi skrawek pergaminu.

- Hm, tak, to bardzo interesujące, Stubbins - powiedział i wrócił znów do swojej pracy rozłożonej na stole. - Czy mogę cię przeprosić?

Był to jego zwykły uprzejmy sposób, w jaki dawał mi do zrozumienia, że chce, abym wyszedł i nie przeszkadzał mu, W tych warunkach uważałem, że istotnie nie pozostaje mi nic innego do zrobienia.

Z drugiej strony, zainteresowanie Mateusza wzrastało coraz bardziej. Gdy opuszczałem pokój, wyszedł za mną.

- Co o tym sądzisz, Tomku? - zapytał, gdyśmy zamknęli drzwi za sobą.

- Między nami mówiąc, Mateuszu - powiedziałem - uważam to za testament, właściwie mówiąc, za kawałeczek testamentu, co jest jeszcze ważniejsze.

Zdaje mi się, że doktor jest tego samego zdania. Ale widać wyraźnie, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Nikt nie może mu tego brać za złe po tym wszystkim, czego doznał od tego okropnego Dorntona.

- Testament? - zapytał Mateusz. - Czyj?

- Tego nie wiem - odpowiedziałem - posiadamy przecież tylko jego rożek.

- Testament, tak, tak - zamruczał Mateusz. - Chciałbym tylko wiedzieć, do czego to przystaje... hm, hm.

- Przystaje? Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałem.

- Łamigłówka - powiedział pogrążony w myślach, wpatrując się w podłogę.

- Nie rozumiem cię, Mateuszu - odparłem z niecierpliwością. - Jaka łamigłówka?

- To ci później powiem, gdy znajdę jeszcze coś. Ale wiem, że mam rację. W tym domu tkwi jakaś tajemnica. Schowaj tylko dobrze ten papierek.

Po czym poszedł i zostawił mnie ze skrawkiem pergaminu, którego treść starałem się zgłębić.

ROZDZIAŁ XXIX

KLING ZJAWIA SIĘ NA WIDOWNI

Przez kilka dni nie słyszałem nic o Mateuszu. To, co mi powiedział, zainteresowało mnie ogromnie, ale miałem zbyt mało czasu, żeby się nad jego „tajemnicą” dłużej zastanawiać. Moje bieżące obowiązki, jako zastępcy dyrektora ogrodu zoologicznego, pochłaniały mnie całkowicie, a szczególnie dużo roboty miałem od czasu przybycia Klinga.

Kling, który później zosta! przez nas nazwany „psem-detektywem”, był tak niezwykłym zwierzęciem, że muszę poświęcić trochę czasu na opowiadanie, w jaki sposób dostał się do naszego ogrodu zoologicznego.

Pewnego dnia, gdy Jip, jak to często bywało, włóczył się na własną rękę po ulicach, zetknął się z psem, którego musiało spotkać coś złego. Leżał na ziemi w kącie pod murem i jęczał przeraźliwie.

- Co ci się stało? - zapytał Jip podchodząc do niego.

- Zjadłem szczura i dostałem straszliwych boleści.

- Gwałtu, rety! - zawołał Jip. - Teraz, o tej porze roku, jeść szczury! Nie mogłeś wpaść na lepszy pomysł? Szczury można jeść tylko w takim miesiącu, w którego nazwie na początku znajduje się litera S. W każdym innym - to czysta trucizna.

- A co znaczy to S? - zapytał pies i jęknął znów rozpaczliwie.

- No, naturalnie „szczury” - odpowiedział Jip i mrucząc coś do siebie o tym, że doktor Dolittle powinien by mieć nosze, niezbędne w takich przypadkach jak ten, pobiegł najprędzej, jak mógł. Gdy przybiegł do domu, okazało się, że doktor wyszedł, zwrócił się więc do mnie. Obaj ruszyliśmy z pomocą choremu psu.

Wziąłem go na ręce i gdy przyszliśmy do domu, zastaliśmy już doktora. Popędziłem z psem do gabinetu, gdzie doktor natychmiast go zbadał.

- Zatrucie - powiedział - prawdopodobnie szczur, którego pożarłeś, był otruty. Ale zaradzimy temu. Będzie najlepiej, jeśli zostaniesz tutaj przez kilka dni.

Możesz spać w bawialni. Tam będę cię miał ciągle na oku. Masz, napij się. Stubbins, zanieś go na kanapę i przykryj kilkoma kołdrami. Ma gorączkę i nie powinien się zaziębić.

Nazajutrz wczesnym rankiem usłyszałem niezwykły hałas w sypialni doktora. Zupełnie jakby ktoś każdy mebel w pokoju przesuwał z miejsca na miejsce i przewracał wszystko do góry nogami. Chciałem właśnie wstać, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, gdy doktor otworzył drzwi i zawołał:

- Ach, Stubbins, czy nie widziałeś mego buta? Nie mogę go nigdzie znaleźć. But z lewej nogi.

- Nie, panie doktorze - powiedziałem. - Nie widziałem.

- To dziwne - mruczał - mógłbym przysiąc, że gdy wczoraj wieczorem zdjąłem buty, postawiłem je obok łóżka.

Naturalnie, że owego ranka uważałem za swój pierwszy obowiązek zajrzenie do nowego pacjenta Klinga. Gdy więc zeszedłem na dół, wstąpiłem przede wszystkim do bawialni. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy zastałem kanapę pustą. Pacjent znikł.

Zaniepokojony do najwyższego stopnia, pobiegłem do ogrodu i tam, pośrodku murawy, ujrzałem nie tylko Klinga, ale i lewy but doktora, który nowy pacjent obrabiał gorliwie zębami. Gdy podbiegłem do niego, zjawił się jednocześnie doktor z jedną nogą obutą w but, z drugą zaś w jaskrawoczerwony pantofel.

- Na Boga! - zawołał doktor Dolittle. - Tak prędko wróciłeś do zdrowia! Przecież nie pozwoliłem ci wstawać. Ale co ty wyprawiasz z moim butem?

Było to zbyteczne pytanie. Jeszcze zanim doktor je zadał, stało się widoczne, że pies wygryzł wielką dziurę z jednej strony buta.

- No, no - powiedział doktor - przyjrzyj się, coś zrobił. Co ja teraz pocznę?

- Ach, ten but jest panu potrzebny? - zapytał Kling z ubolewaniem. - Bardzo mi przykro, panie doktorze. Zdawało mi się, że to są stare buty, które pan doktor już dawno przestał nosić.

- Ale skądże? - powiedział doktor. - To są moje najlepsze buty, właściwie jedyne. Słuchaj, Stubbins, bądź tak dobry i pobiegnij po śniadaniu do twego ojca. Pokłoń mu się serdecznie ode mnie i zapytaj go, czy zechciałby mi łaskawie załatać ten but. Mógłbyś na to poczekać. Muszę pójść dziś wieczorem do miasta i wygłosić odczyt w Towarzystwie Zoologicznym, a nie wypada chyba, abym tam poszedł w tych czerwonych rannych pantoflach. Ale powiedz mi, Kling, dlaczego gryziesz buty? Przecież nie jesteś już niemowlęciem, prawda?

- Tak jest - powiedział Kling. - Ale mam ten nałóg od dzieciństwa. Sam wiem, że to jest dziwne. Moja matka mawiała zawsze, że to oznaka genialności. Ale mój ojciec uważał to za dowód głupoty, z której nigdy nie wyrosnę.

- Zdaje mi się, Kling - rzekł doktor - że będę ci musiał kupić parę butów na własność, abyś je sobie mógł gryźć do woli. Moich, rozumiesz, nie mogę ci na ten użytek dawać. Jakie ci lepiej smakują: brązowe czy czarne?

- Brązowe, jeśli można - rzekł Kling - miewają zazwyczaj lepszy smak i, jeśli to panu nie zrobi różnicy, wolałbym buciki zapinane na guziki zamiast sznurowanych. Obgryzanie guzików jest mianowicie moją namiętnością. To tak dobrze działa na nerwy.

- Ależ bardzo chętnie - rzekł doktor. - Tylko obawiam się, że w Puddleby będzie trudno dostać brązowe buty zapinane na guziki. Nasze sklepy, widzisz, nie są zaopatrzone w modny towar. Może będzie lepiej, żebyś ze mną poszedł, bo nie chciałbym ci kupić butów, które by ci się nie podobały. A wątpię, aby je chciano zamienić, gdy je raz wypróbujesz, to znaczy spróbujesz zębami.

I tak oto się stało, że opinia sąsiadów o doktorze Dolittle jako o narwanym i zwariowanym jegomościu powiększyła się o jeszcze jedną prawdziwą historię.

Po śniadaniu, gdy ja pobiegłem do ojca z butem do załatania, doktor udał się z Klingiem do największego sklepu z obuwiem, aby mu kupić parę bucików. Minęła dłuższa chwila, zanim sprzedawca pojął, że klient, który sam chodzi w rannych pantoflach, chce kupić buty nie dla siebie, tylko dla psa. Potem przez kilka tygodni zabawiał sąsiednich kupców opowiadaniem, jak to doktor Dolittle kazał ustawiać rzędem na podłodze wszystkie pary brązowych bucików zapinanych na guziki, które znajdowały się w sklepie, i jak to ten nędzny kundel na uprzejme wezwanie doktora obwąchiwał je wszystkie po kolei, zanim dokonał wyboru.

Całe otoczenie doktora, zarówno członkowie Klubu Psów Nierasowych, jak i cały Ogród Zoologiczny Doktora Dolittle, poczuło od razu sympatię do Klinga. Również doktor i ja byliśmy tego zdania, że nigdy jeszcze nie zdarzyło nam się spotkać tak interesującej psiej indywidualności, mimo jego dziecinnego upodobania do gryzienia butów. Służył za przykład, potwierdzający zdanie doktora, że pospolite kundle mają o wiele więcej charakteru od psów rasowych. Zdaje mi się, że trzeba to przypisać duchowi panującemu w naszej instytucji, iż żaden z jej członków (nawet uprzywilejowany Toby) nie zazdrościł Klingowi sympatii, jaką się cieszył w ogrodzie zoologicznym od pierwszego dnia pobytu.

ROZDZIAŁ XXX

TAJEMNICA DWORU NA WRZOSOWISKACH

Rozumie się, że w kilka dni po pokazaniu doktorowi skrawka pergaminu zjawiła się biała mysz, żeby się dowiedzieć, co doktor na to powiedział. Musiałem ją dotkliwie rozczarować przykrą nowiną, że doktor się w ogóle tym nie interesuje.

Jip był właśnie u mnie, gdy przyszła biała mysz. Nie mógł mi nigdy wybaczyć tego, że owej nocy, kiedy wybuchł pożar, odesłałem go do domu - szczególnie gdy się dowiedział o bijatyce i o tym, że jego ukochany doktor został tak niegościnnie potraktowany przez Dorntona.

Było już po kolacji, około pół do dziewiątej wieczorem. Gdy rozmawiałem jeszcze z białą myszą, przyszedł właśnie w odwiedziny karmiciel kotów. Nie widziałem go od kilku dni.

- No, Mateuszu - zapytałem - czy już rozwiązałeś tajemnicę?

- Hm - mruknął sadowiąc się w fotelu - niestety dotychczas pozostaje jeszcze tajemnicą.

Jip nastawił uszy, aby się dowiedzieć, o czym rozmawiamy. Wyjaśniłem mu różne rzeczy, które Mateusz zauważył owej nocy we Dworze na Wrzosowiskach; naprowadziły go one na myśl, że ten dom i jego mieszkańcy otoczeni są tajemnicą.

- Tomku - powiedział Mateusz - nie mogę ruszyć z miejsca, dopóki nie znajdziemy pozostałych części testamentu.

- Obawiam się, że to będzie bardzo trudno, sądząc z tego, czego się dotychczas dowiedziałem.

- Słuchaj - szepnęła mi biała mysz - mogę każdej chwili, jeśli chcesz, sprowadzić tamtą mysz ze dworu Dorntona.

- Dobrze - odrzekłem - poślij po nią. Istnieje zawsze możliwość, że znalazła jeszcze coś nowego.

Po czym biała mysz zniknęła, a my z Mateuszem prowadziliśmy dalej naszą rozmowę.

Ale nie minął kwadrans, gdy biała mysz była już z powrotem i jak zwykle zajęła miejsce na moim ramieniu. Wraz z nią przybyła owa mysz, która nam przyniosła skrawek pergaminu.

Zapytałem ją, czy nie dowiedziała się czegoś więcej o tej sprawie.

- Owszem, dziwnym trafem - odpowiedziała - dziś wieczorem. Tamten skrawek znalazłam, jak wiesz, w starej mysiej norze, którą przypadkiem odkryłam i zaczęłam rozgrzebywać. Chciałam ją przebudować na mieszkanie dla siebie. A dziś wieczorem spotkałam dawną właścicielkę tego starego gniazda.

- Ach! - zawołałem. - To pachnie nowinami. Czegoś się dowiedziała?

- A więc - zaczęła - ta mysz jest bardzo, bardzo stara, już osłabiona ze starości, ale ona najdłużej z nas wszystkich mieszkała w tym dworze. Musiało to być za życia ojca Dorntona, gdy zamieszkała w gabinecie starego pana na pierwszym piętrze. Urządziła tam za obiciem norę dla siebie i dla swojej rodziny - między obiciem a murem. Było zapewne wówczas trudno o materiał budowlany, więc mysz wygryzła dziurę w biurku starego pana Dorntona i dostała się do środka. Przejrzała wszystkie szuflady, poszukując czegoś odpowiedniego. Znalazła tylko rozmaite papiery i czerwony sznurek. Wśród tych papierów, którym ogryzła rogi, znajdował się i ten wielki, który stary pan schował w górnej szufladzie. Myszy posłużył ten papier przy budowie gniazda za fundament, gdyż był gruby, wyglądał porządnie i doskonale mógł chronić od przeciągów. Widocznie stary pan przywiązywał do tego papieru wielką wagę, gdy bowiem otworzył po kilku dniach szufladę i zobaczył odgryziony jego róg, zaczął się okropnie gniewać i kląć. Mysz przyglądała mu się spoza zegara, stojącego na kominku, i powiada, że jeszcze nigdy nie widziała nikogo tak rozgniewanego. Stary pan poznał od razu ze sposobu, w jaki ten róg został odgryziony, że musiały to zrobić myszy. Przerzucił wszystko do góry nogami, poszukując brakującego rożka, nawet meble poprzestawiał. Ale rozumie się, nie mógł go znaleźć, bo nie zajrzał do mysiej norki między obiciem a tapetą. W końcu dał za wygraną, zabrał wielki papier i gdzieś go schował.

- Gdzie?! - zawołałem zrywając się z krzesła.

- Stara mysz nie wie gdzie. Ale jedno jest pewne, że nie w gabinecie.

Zawiedziony, opadłem na krzesło.

- Czy nie sądzisz, że gdyby wszystkie myszy we dworze rozpoczęły poszukiwania, to może by go w końcu znalazły?

Szara mysz potrząsnęła głową.

- Prawdę powiedziawszy - rzekła - zabrałyśmy się już do tego. Gdyśmy się z rozmów prowadzonych w Klubie dowiedziały, że zależy ci na tym papierze, wzięłyśmy się na własną rękę do poszukiwań. Ale nie znalazłyśmy żadnego śladu.

Przetłumaczyłem Mateuszowi, co mysz powiedziała, i jego zawód był jeszcze dotkliwszy niż mój.

Gdy skończyłem, Jip wsunął się pod stół i trącił mnie w kolano.

- Tomku - powiedział - według mnie tak trudne sprawy najlepiej załatwią Pyskacz i Kling.

- Hm - zastanowiłem się. - Pyskacz. To możliwe, słyszy przecież wszystko, co wróble na ulicach ćwierkają. Ale Kling? Dlaczego to on miałby rozwiązać tak trudne zadanie?

- Właśnie on - powiedział Jip - wie mnóstwo o przestępstwach, o... podziemnym świecie i o różnych związanych z tym rzeczach. Był niegdyś własnością złodzieja.

- Złodzieja?! - zawołałem.

- Tak, złodzieja. Znajdź sobie chwilę czasu i poproś go, żeby ci opowiedział historię swego życia. Na pewno nie słyszałeś jeszcze nigdy nic podobnie przejmującego. Już jako szczenię został ukradziony przez pewnego włóczęgę, który go nauczył rozmaitych sztuczek i kawałów. Ten włóczęga prowadził Klinga na smyczy i gdy widział przechodnia zamożnie wyglądającego, pytał: „Czy nie chciałby pan kupić psa?” Na co w końcu prawie każdy się zgadzał, gdyż Kling był nauczony różnych przypochlebnych sztuczek, którymi sobie ujmował ludzi. Potem pies uciekał od swego nowego pana i wracał do dawnego. Był tak przez niego nauczony. Następnie włóczęga zabierał psa do innego miasta i tam go znowu sprzedawał. Kling powiada, że bywał tak sprzedawany dwadzieścia razy w ciągu miesiąca. W końcu stary włóczęga, żeby zarabiać jeszcze więcej pieniędzy, wymyślił nową sztuczkę. Nauczył Klinga orientowania się w domach, które odwiedzali, i kazał mu zwracać uwagę na miejsca, gdzie przechowywano srebra i inne kosztowności. Potem pies prowadził tam swego pana, który okradał mieszkanie i uciekał do innego miasta.

- Boże! - zawołałem. - Co za straszne życie!

- Tak - rzekł Jip. - Ale Kling nie wiedział wcale, że robi coś złego; zrozumiał to dopiero wtedy, kiedy zaprzyjaźnił się z psem proboszcza i opowiedział mu swoje przygody, a tamten oburzył się gwałtownie i zażądał, aby Kling porzucił to przestępcze życie. Więc Kling, chociaż włóczęga był dla niego bardzo dobry, uciekł i nigdy nie powrócił do swego pana.

Tak, Kling to fachowiec w sprawach świata przestępców. W ciągu swojej współpracy ze starym złoczyńcą natrafiał na różnych wydrwigroszów i na całe bandy prawdziwych zbrodniarzy. I w ten sposób poznał najrozmaitsze fortele i podstępy. Potem dostał posadę psa policyjnego w Belgii i zadaniem jego było pomagać policji w ściganiu złodziei i włamywaczy. O ile wiem, znany był w Brukseli pod nazwą ,,psa-detektywa”. Miał tam doskonałą opinię. Ale praca ta nie interesowała go i uciekł stamtąd w niespełna rok. Potem sam został włóczęgą, psem-włóczęgą, gdyż chciał poznać świat. O, to było cudowne życie. Trudno teraz uwierzyć widząc go tak spokojnego i skromnego. Z początku robi wrażenie kogoś głupkowatego, gdy tak ciągnie za sobą obgryziony but. Ale jestem pewny, że jeśli macie z Mateuszem jakieś trudne zadanie, nikt wam tak dobrze nie poradzi jak Kling.

- Tak - rzekłem - zdaje mi się, że masz słuszność. Idź do Klinga i powiedz mu, żeby tu przyszedł na naradę. Tylko nie mów nic innym psom z Klubu, wiesz, jakby się tym przejęły. A jeśli przypadkiem spotkasz Pyskacza, to także go tutaj sprowadź. Dobrze?

Gdy Jip poszedł, powtórzyłem Mateuszowi w skrócie, co postanowiliśmy. Mateusz nie znał jeszcze Klinga, ponieważ pies przybył do nas w tych właśnie dniach, które Mateusz spędzał, jak to nazywał, na „studiach badawczych”.

Ale gdy pies-detektyw zjawił się w pokoju w towarzystwie Jipa, ciągnąc za sobą jeden ze swych nowych butów przeznaczonych do obgryzania, Mateusz zaniepokoił się. Również i Kling zachował się dziwnie. Przez chwilę przyglądał się Mateuszowi bacznie zmrużonymi oczami, jak gdyby natężał swoją pamięć. Potem, ruszając grzbietem, położył się na podłodze i zaczął obracać swój but łapami na wszystkie strony, usiłując znaleźć najlepsze miejsce do obgryzienia. Jip rzucił mi wielomówiące spojrzenie.

Ponieważ wiedziałem, że Mateusz nie rozumie języka psów, zapytałem Klinga, czy widział już kiedyś dawniej tego człowieka.

Pies w zamyśleniu oderwał guzik ze swego buta, potem dopiero odpowiedział.

- Ach - rzekł - mniejsza o to. Jest przecież przyjacielem twoim i doktora. Spotkałem w moim życiu już tyle ludzi. Przeszłość każdego człowieka jest jego własnością. To, co minęło... Jip powiedział mi, że pan chciałby ze mną pomówić.

- Tak - powiedziałem - mamy zagadkę do rozwiązania. Rodzaj tajemnicy. Ach! Oto nadchodzi Pyskacz. Chętnie posłuchamy również i jego zdania.

ROZDZIAŁ XXXI

PIES-DETEKTYW

Opowiedziałem Klingowi od początku do końca całą historię, jak nas o północy wezwano do pożaru we Dworze na Wrzosowiskach i co nas tam potem spotkało. Zważałem na to, aby nie opuścić ani jednego szczegółu, który mógłby się okazać przydatny.

Jip miał słuszność, że przy pierwszym wrażeniu mogło się każdemu wydawać, że Kling jest głupi. Gdy mówiłem, obgryzał dalej swój but i zdawał się interesować tylko tą czynnością, a nie treścią moich słów. Wkrótce jednak przekonałem się, że nie tylko słuchał uważnie, ale i dokładnie zapamiętał każdy szczegół mego opowiadania.

- A więc - powiedział, gdy skończyłem opowiadanie - w takich wypadkach należy przede wszystkim odbudować całą historię. To znaczy, że należy znaleźć klucz do rozwiązania tej zagadki. Rozwiązuje się zagadkę, gdy odgaduje się całość. Potem przystępuje się do roboty, aby się przekonać, czy się miało słuszność, czy nie. Zresztą, gdy spotkaliście się z panem Dorntonem albo raczej gdy on się na was natknął, czy miał coś przy sobie?

- Tak - odrzekłem - kilka skórzanych pudełek.

- Może przypadkiem wiecie, co te pudełka zawierały?

- Tak- odpowiedziałem. - Mateusz otworzył jedno z nich w chwili, gdy Dornton nie patrzył. Leżały w nim cztery wielkie brylantowe spinki.

Kling pokiwał głową.

- A te obydwa rozjuszone psy czy nocowały zawsze we dworze? Może Mateusz wie coś o tym? - zapytał po chwili.

Powtórzyłem pytanie karmicielowi kotów.

- Tak - powiedział Mateusz. - Jeszcze jedna dziwna rzecz, o której przedtem nie pomyślałem. Psy sprowadzano zwykle z nadejściem ciemności do dworu i mogły się tam włóczyć, gdzie tylko chciały. Zagryzły włamywacza, gdy go zastały przy otwieraniu szuflady ze srebrem stołowym. Opowiadał mi o tym ogrodnik. To dziwne, że owej nocy Diana i Wilk nie znajdowały się we dworze. Musiał je ktoś zatrzymać. Zdaje mi się, że przybiegły ze stajni.

Przetłumaczyłem te słowa Mateusza Klingowi, który znów pokiwał głową, jak gdyby to odpowiadało jego przypuszczeniom.

Po chwili namysłu powiedział:

- Zaczniemy teraz składać to wszystko. Może byłoby dobrze, gdyby pan to, co mówię, tłumaczył od razu Mateuszowi, abyśmy wiedzieli, czy jest tego samego zdania. Zacznijmy od przypuszczenia, że pan Dornton dlatego tak się gniewał na was za ugaszenie pożaru, gdyż to on sam podpalił dwór.

Aż podskoczyłem. To było niezwykle śmiałe przypuszczenie.

- Chwileczkę, Kling - powiedziałem. - Chcę powtórzyć Mateuszowi.

Gdy to usłyszał karmiciel kotów, również skoczył do góry.

- To mi pomysł! - zawołał. - Pomysł, co się zowie! Do stu piorunów! A jednak zgadza się bardzo dobrze z kilkoma innymi rzeczami. Przez cały czas myślałem, że chce się nas pozbyć, bo sam robi coś takiego, czego nie powinien. Wprawdzie nigdy nie przypuszczałem, że mógłby podłożyć ogień pod swój własny dom, gdyż z całym urządzeniem i wszystkim, co się tam mieści, musi być wart grube tysiące. A potem znowu był wściekły, żeśmy wybili okna. To znowu nie zgadzałoby się z tym, że nie zależy mu na domu. Ale mimo to warto się nad tym zastanowić. Powiedz psu, aby mówił dalej.

- Sprawa wygląda przecież tak - ciągnął dalej Kling - okoliczności, iż Dornton miał przy sobie klejnoty i że w nocy psy nie znajdowały się jak zwykle wewnątrz domu, świadczą o tym, że spodziewał się pożaru.

- Tak - rzekłem - to się zgadza. Ale jego straty byłyby jednak olbrzymie.

- Poczekaj chwilkę - powiedział Kling - może się okazać, że jego straty byłyby jeszcze większe, gdyby pożar nie wybuchł. Zastanówmy się: teraz, gdy dojdziemy do wniosku, że Dornton podłożył ogień pod swój własny dom - a takie rzeczy się zdarzały, ja sam znam podobne przypadki - to najbliższe pytanie powinno brzmieć: co go skłoniło do podpalenia? Przypuśćmy, że chciał się czegoś pozbyć. Ale czego? Może istnieje ktoś, kogo chciał zgładzić?

Zapytałem Mateusza. Odpowiedział, że nie zna nikogo takiego.

- Czy ma rodzeństwo? - zapytał Kling.

- Nie - odrzekł Mateusz - wiem to na pewno.

- Dobrze - mówił dalej Kling. - Chciał więc zniszczyć jakiś przedmiot, jeśli ludzie nie wchodzą w rachubę. Dlaczego nie zniszczył tego przedmiotu zamiast palić cały dom? Ponieważ go szukał i nie mógł znaleźć. To możliwe. A nawet mocno prawdopodobne, jeśli to był...

- Testament? - przerwałem mu.

- Tak jest, właśnie tak - powiedział Kling i skinął głową. - Dlaczego chciał zniszczyć testament? Może dlatego, ponieważ wiedział, że ojciec zapisał majątek nie jemu, synowi, lecz komu innemu. Jeśli testament nie istnieje, on, jako jedyne dziecko, dziedziczy wszystko. Wiedział jednak zapewne, że testament istnieje i że prawie na pewno znajduje się w domu. On sam nie mógł go znaleźć, ale obawiał się. że znajdzie ktoś inny. Nie trzeba zapominać, że odprawił całą dawną służbę i zakupił dwa złe psy podwórzowe, aby odstraszały ludzi. W końcu postanowił spalić cały dom, a wraz z nim testament. Cóż znaczyła ta strata wobec posiadania tuzina innych domów i dóbr, których nigdy nie odwiedzał, ponieważ obawiał się, że w czasie jego nieobecności we dworze ktoś znaleźć może testament.

ROZDZIAŁ XXXII

STARY PAN DORNTON

- Zgadza się! Zgadza się! - zawołał Mateusz podskakując z wrażenia, gdy mu przetłumaczyłem, co Kling powiedział.

- Ogrodnik opowiadał mi, że ojciec i syn nie mogli się pogodzić i dlatego Ernest Dornton przebywał przeważnie w podróżach, dopóki stary pan nie umarł. A ojciec nie chciał, aby ludzie wiedzieli o jego złych stosunkach z synem, jasne? I pewnie dlatego trzymał w tajemnicy swoją ostatnią wolę. To wszystko zgadza się ze sobą - jak kropka z i. Ten pies to czarownik! Ale pamiętajcie: musimy szybko działać. Dornton jest zdolny podpalić dom po raz drugi.

- Ach! - odezwałem się. - Tak prędko się na to nie odważy. To by zbyt podejrzanie wyglądało. Musi przecież mieć się nieco na ostrożności. Jeśli wie, że testament istnieje, to to, co chciał uczynić, jest prawdziwym przestępstwem. Teraz wszystko rozumiem - wcale się nie dziwię, że był na nas taki wściekły.

- Przede wszystkim musicie się dowiedzieć - ciągnął dalej Kling - komu stary pan Dornton zapisał majątek.

W tej chwili skoczył na stół Pyskacz, o którym ze wzruszenia zapomnieliśmy zupełnie, i przemówił:

- Słuchajcie, może ja będę wam mógł służyć pomocą. Znałem bardzo dobrze starego Dorntona. To był prawdziwy pan. Nie widywałem go we Dworze na Wrzosowiskach, ponieważ przyjeżdżał tu tylko raz do roku na kilka tygodni. Ale do innej z jego posiadłości, gdzie przebywał stale, zwykłem przylatywać wcześnie w jesieni. Gdy był już w podeszłym wieku, wycofał się z pracy i spędzał ostatnie swe lata bardzo spokojnie, zdobywając nagrody za swoje krowy, owce i konie, a przede wszystkim konie pociągowe. Był bardzo dobry dla zwierząt ten poczciwy staruszek. W swoim ogrodzie stawiał wszędzie naczynia z wodą, skrzyneczki do lęgu i różne tym podobne urządzenia dla ptaków, a jego stary służący musiał co rano sypać ziarno i okruchy dla wróbli i innych ptaków żyjących na swobodzie. Czasem, gdy stary pan czuł się dość dobrze, czynił to sam. Stąd moja z nim znajomość. Poza tym robił bardzo dużo dla polepszenia doli zwierząt. Ufundował w miasteczku koryta z wodą dla koni i utrzymywał z własnych pieniędzy pomocnicze zaprzęgi zapasowe na stromych jezdniach we wszystkich miastach, w których posiadał domy. Był to przyjaciel zwierząt i najwytworniejszy stary pan, jakiego kiedykolwiek znałem. Nie dziwiłbym się wcale, Tomku, gdyby zapisał część swego majątku na wyższe cele, na opiekę nad zwierzętami.

Jeszcze Pyskacz nie skończył, a ja już wyciągnąłem swój notes, w którym przechowywałem troskliwie skrawek pergaminu. Rozpostarłem go przed sobą i odczytałem tych kilka słów odgryzionych z testamentu. Było tego cztery linie. Pierwsza brzmiała: Wykonawca powinien...; druga: zapisuję...; trzecia: powyższemu Towarzystwu lub Towarzystwom; a ostatnia: ...Opieki nad...

Ku zdziwieniu wszystkich, skoczyłem na równe nogi i powiedziałem:

- Idziemy do doktora, i to jak najprędzej.

Mysz z Dworu na Wrzosowiskach przeprosiła nas. Musi wracać do domu, bo już późno i jej małżonek będzie niespokojny.

Biała mysz zaofiarowała się odprowadzić swoją przyjaciółkę do furtki, po czym miała zaraz wrócić. Mateusz, Jip, Kling, Pyskacz i ja udaliśmy się natychmiast do gabinetu doktora, gdzie zastaliśmy go, jak zwykle, nad książkami.

- Doktorze - zawołałem - jest mi bardzo przykro, że panu przeszkadzam, ale musi nas pan wysłuchać.

Z wyrozumiałym westchnieniem doktor położył pióro i słuchał mego sprawozdania.

- Sam pan widzi - kończyłem pokazując mu znowu skrawek pergaminu -jest prawie pewne, że gdy się ten kawałek przyłoży do reszty, ostatni wiersz musi brzmieć: „Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami” albo coś w tym rodzaju. Gdyż na ten cel przeznaczał stary pan jeszcze za życia duże sumy i prawdopodobnie ta miłość do zwierząt pozbawiła wyrodnego syna wielkiego majątku. Doktorze, tu idzie o oszustwo popełnione na zwierzętach.

Obserwowaliśmy z przejęciem twarz doktora, gdy zastanawiał się w milczeniu nad znaczeniem mojej z lekka patetycznej przemowy. Wreszcie spostrzegłem wyraz zrozumienia, chociaż jeszcze nie - zgody.

- Ależ, Stubbins - powiedział spokojnie - czyż nie budujesz większej części swego oskarżenia na przypuszczeniach i domysłach, jakkolwiek przyznaję, że są one dość rozsądne. Ale co ja mam tu do zrobienia?

- Doktorze - rzekłem - musimy znaleźć ten testament.

- Tak, tak - powiedział. - Przyznaję. Ale jak? Nawet gdybym się udał do tego domu, narażając się na uwięzienie za usiłowanie kradzieży i tym podobne nieprzyjemności, jaką mogę mieć nadzieję odnalezienia testamentu, skoro nie znalazł go syn, który od śmierci ojca tam stale mieszkał i szukał bezustannie?

Uznałem natychmiast, że miał słuszność. Trudności zamierzonego przeze mnie przedsięwzięcia były ogromne. Ale gdy tak stałem w milczeniu, zniechęcony, usłyszałem nagle w ogrodzie pisk białej myszy:

- Tomku, Tomku! Znalazły go! Znalazły! Myszy znalazły testament!

ROZDZIAŁ XXXIII

SKRYTKA

Biała mysz była tak zdyszana, gdy stanęła na progu gabinetu, że nie mogła mówić. Posadziłem ją na stole i powoli udało mi się wydobyć z niej wypowiedziane urywanym głosem następujące sprawozdanie.

Było więc tak: gdy w ogrodzie pożegnała się z Myszą ze Dworu, przybiegł do niej pewien znajomy szczur i oznajmił, że testament został znaleziony. Okazało się, że stary pan Dornton schował go w skrytce na najwyższym piętrze domu. Szczury nie mogły wydobyć dokumentu, gdyż był to bardzo wielki i ciężki zwój pergaminu, a dziura, którą dwa szczury wygryzły w tylnej ścianie skrytki, była tak wąska, że nie mogły się zmieścić. Widziały jednak przez nią, że w skrytce znajdują się papiery. Sprowadziły więc najmniejszą myszkę we dworze, kazały jej wejść przez otwór i wszystko sprawdzić. Teraz były już zupełnie pewne, że to właśnie poszukiwany testament tam się znajduje, gdyż jest to taki sam pergamin jak ten, którego skrawek posiadamy; prócz tego ma oderwany róg, któremu nasz kawałek w zupełności odpowiada.

Łatwo sobie wyobrazić, że to opowiadanie przejęło nas do najwyższego stopnia. Potem zjawił się ów szczur we własnej osobie, potwierdził opowiadanie białej myszy i zaofiarował się natychmiast zaprowadzić doktora do skrytki. Zauważyłem, że tajemnica Dworu na Wrzosowiskach wstrząsnęła teraz również i samym doktorem Dolittle. Mateusz był zdania, żeby natychmiast wyruszyć.

- Nie, nie, czekaj jeszcze chwilkę! - zawołał doktor. - Nie tak prędko! To bardzo poważna sprawa. Jeżeli się nam nie uda i zostaniemy schwytani, będzie nam bardzo trudno wyjaśnić motywy naszego postępowania. Szczególniej, że Ernest Dornton czeka tylko na to, żeby nas wtrącić do więzienia. Musimy zabrać się ostrożnie do roboty i starać się zrobić jak najmniej błędów. Która teraz godzina właśnie? Za piętnaście dwunasta? Przed drugą w nocy nie wolno nam wyruszyć. Musimy się najpierw przekonać, że wszyscy już śpią. Jip, pobiegniesz do dworu! Nie wiem tylko, czy się tam przedostaniesz.

- Tak, na pewno - rzekł Jip - mogę z łatwością przemknąć się przez kraty wielkiej bramy.

- Musisz jednak, na miłość Boską, trzymać się w ukryciu! Mogliby cię zastrzelić. Skradaj się cicho wokół domu, póki nie uda ci się porozmawiać z tymi dwoma psami, Dianą i Wilkiem. Powiedz im, żeby na mnie czekały o drugiej po północy. Kto wie, jak ja się do tego domu dostanę. Zbadam to dopiero na miejscu. Powiedz im tylko, żeby się nie przejmowały i nie robiły alarmu, gdy usłyszą wyłamywanie zamków albo rygli. Zrozumiałeś?

- Naturalnie - powiedział Jip, skoczył przez otwarte okno i zniknął w ciemnościach ogrodu.

- Po drugie - powiedział doktor - potrzebna nam jest lina. Stubbins, poszukaj na strychu mojej liny do wspinaczki.

- Czy weźmiemy z sobą Bumpa? - zapytał Mateusz.

- Chyba tak. Bumpo jest znakomitą pomocą we Wszystkich kłopotliwych okolicznościach.

- Tak, tak, jestem tego samego zdania- rzekł doktor

- niekiedy tylko ta pomoc bywa zbyt gwałtowna.

- Wobec tego pójdę go obudzić - powiedział karmiciel kotów. - To trwa zwykle dość długo.

Jakkolwiek mieliśmy przed sobą dwie i pół godziny na przygotowania, okazało się, że nie było to wcale za dużo. Po kolei przypominały się doktorowi, Mateuszowi, Klingowi, Pyskaczowi, białej myszy i mnie różne rzeczy, które należało zrobić albo zabrać, żeby

się wyprawa udała. I gdy wreszcie doktor, spojrzawszy na zegarek, oznajmił nam, że czas wyruszyć, mieliśmy wrażenie, że upłynęło zaledwie kilka minut od chwili, gdy postanowił wziąć udział w tej przygodzie.

Na szczęście, księżyc nie miał wzejść przed trzecią godziną. Korzystaliśmy więc przynajmniej z początku z ochrony całkowitych ciemności.

Mimo że podzielałem wiarę Polinezji w szczęście i powodzenie doktora Dolittle, muszę przyznać, że miałem duszę na ramieniu, gdyśmy otworzyli cicho bramę i wyszli na ulicę.

Doktor Dolittle i Mateusz, zanim wyruszyliśmy, opracowali wszystkie szczegóły naszego planu i naznaczyli każdemu z nas rolę, która mu przypadała do odegrania. Nie mówiliśmy więc nic do siebie idąc ulicą prowadzącą do dworu.

W miejscu gdzie konary wielkiego jaworu zwieszały się nad murem otaczającym dwór, doktor zatrzymał się i rozwinął linę. Przywiązawszy kamień do długiego sznura przerzuciliśmy jeden koniec liny przez gałąź, a drugi zwisał na ulicę. Wspięliśmy się po kolei po linie w górę, gdy tymczasem Pyskacz pełnił straż na drzewie, aby nas nikt nie zaskoczył od strony domu. Kling zaś czatował na spóźnionych przechodniów, którzy mogliby przechodzić drogą.

Gdyśmy się już wszyscy znaleźli w parku i lina została wciągnięta, Kling pobiegł w kierunku bramy, aby tak samo jak Jip przecisnąć się przez okratowane.

Gdy się zsunąłem z drzewa, pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, była jasna sylwetka Jipa, który biegł naprzeciwko nas przez trawnik.

- Wszystko załatwione - szepnął do doktora. - Zawiadomiłem Dianę i Wilka. Będą na pana czekały i zaprowadzą pana wszędzie, dokąd pan zechce, niech się pan tylko dostanie do środka.

- Tak, ale obawiam się, że to przedostanie się do środka będzie najtrudniejsze ze wszystkiego - powiedział doktor. - Stąd, gdzie stoję, nie mogę się zorientować, gdzie się znajduje dwór, nic nie widać wśród tych wszystkich zarośli i krzewów. Przeprowadź nas, dobrze? Ale proszę cię, prowadź nas przez jakieś zalesione miejsca. Nie możemy iść po otwartej przestrzeni.

- Bardzo chętnie - rzekł Jip. - Poprowadzę pana przez ogród warzywny. Tam będziecie przez cały czas ukryci wśród krzaków. Ale gdyby was dostrzeżono i gdybyśmy mieli uciekać, powiedz pan wszystkim, aby biegli za mną. Znam najkrótszą drogę do wyjścia.

Szliśmy więc gęsiego za Jipem, który prowadził nas przez długie dziesięć minut wśród zarośli i krzewów. Nagle stanęliśmy przed domem. Wtedy zauważyłem, że Kling przyłączył się do nas.

- Uwaga - szepnął do doktora. - Czy tutejszy szczur jest w pana kieszeni?

- Tak jest - odrzekł doktor - i biała mysz również.

- Szczur ułatwi panu dostanie się do domu - powiedział Kling. - Gdyby pan pozwolił Mateuszowi wyłamać zamek, mógłby się pan później narazić na przykrość ze strony policji. Niech pan poleci szczurowi przemknąć się przez dziurę do domu, on zna mnóstwo przejść prowadzących na dół do piwnicy. I powiedz mu pan, żeby przyniósł klucz do głównych drzwi.

Z pewnością leży na nocnym stoliku w sypialni Dorntona.

- Doskonale - szepnął doktor. Wyjął szczura z kieszeni i powtórzył mu słowa Klinga. Potem puścił go na ziemię. Czekaliśmy.

W pięć minut potem mały i ostry przedmiot uderzył mnie w głowę. Zabolało mnie nawet przez czapkę. Od mojej głowy przedmiot odskoczył na ziemię i w słabym świetle gwiazd ujrzałem jego matowy połysk. Podniosłem go. Był to mały kluczyk. Przypuszczalnie sypialnia Dorntona znajdowała się tuż nad naszymi głowami i szczur dla zaoszczędzenia czasu wyrzucił klucz przez okno.

Wetknąłem go doktorowi w rękę i w milczeniu udaliśmy się w stronę dworu.

ROZDZIAŁ XXXIV

DZIKA JAZDA BIAŁEJ MYSZY

Umówiliśmy się, że jedynie Mateusz będzie towarzyszył doktorowi w jego wyprawie na strych. Ja miałem czekać w przedsionku, a Bumpo przed domem. Jego i moja rola w tym planie polegała na pilnowaniu i czatowaniu. W razie potrzeby mieliśmy umówione znaki i określone miejsce spotkania.

Kiedy doktor cicho, cichuteńko otworzył drzwi kluczem pana domu, poczułem pierwszy raz tego wieczoru prawdziwy strach. Z niespodzianą szybkością wyskoczyły jednocześnie wielkie, groźne głowy obu psów podwórzowych witając doktora.

W przedsionku panowały głuche ciemności. Byłem rad, że obowiązki moje nie kazały mi iść dalej. Tak jak się umówiliśmy, usiadłem na podłodze i rozpocząłem straż.

Chwała Bogu, Jip został ze mną. Doktor i Mateusz trzymając za obrożę wielkie psy i prowadzeni przez nie posuwali się prędko i cicho przez zasłane dywanem schody wśród najgłębszej ciemności na najwyżej położone piętro.

Zdawało mi się, że wieczność minęła od ich odejścia. Zanim ta noc przeszła, doszedłem do przekonania, że nie mam żadnych zdolności do zawodu włamywacza. Było to dla mnie zbyt denerwujące. Za każdym razem, gdy wiatr wstrząsał oknem albo poruszał zasłoną, byłem pewny, że odkryto nas i że ktoś celuje do mnie z pistoletu albo zamierza się pałką. Walczyłem z pokusą otworzenia drzwi do sieni, aby dać dostęp do domu światłu gwiaździstego nieba. Ale miałem polecenie zostawić je zamknięte, aby przeciąg nie zwrócił uwagi kogokolwiek z domowników.

Wreszcie Jip szepnął:

- Nie przestrasz się, jeśli cię ktoś potrąci. Schodzą ze schodów. Czuję to węchem.

W chwilę potem dotknął mego ucha wilgotny pysk Diany, która prowadziła doktora przez przedsionek. Co za szczęście, że mnie Jip ostrzegł! Inaczej zacząłbym pewnie skakać ze strachu na wszystkie strony. Niewyraźne zarysy postaci doktora i Mateusza minęły mnie w przejściu na dziedziniec. Poszedłem za nimi. Doktor odwrócił się, z wdzięcznością pogłaskał oba psy, wpuścił je z powrotem do przedsionka i zamknął drzwi. Potem wyjął szczura z kieszeni, dał mu klucz i spuścił go na ziemię. Z mroków ogrodu wynurzyła się olbrzymia postać Bumpa i przyłączyła się do nas.

Znowu rozpoczęliśmy pod przewodnictwem Jipa wędrówkę przez ogród w kierunku murów otaczających posiadłość. Pałałem chęcią zapytania doktora o to, czy powiodła mu się wyprawa, ale powstrzymałem się, dopóki nie stanęliśmy pod jaworem. Tam dopiero uważałem, że mogę go bezpiecznie zapytać, czy ma testament przy sobie.

- Tak - szepnął - jest w mojej kieszeni. Wszystko dobrze poszło. Udało nam się otworzyć skrytkę, a potem zamknąć, nikt nie pozna, żeśmy tu byli. Ale, rozumie się, nie czytałem jeszcze testamentu. Chodź, gdzie jest lina?

Znowu wleźliśmy jeden za drugim na mur, przerzuciliśmy kołyszący się sznur na drugą stronę muru i spuścili się po nim cichutko na drogę.

Z westchnieniem ulgi udaliśmy się z powrotem. Gdyśmy przybyli do głównej bramy, zajaśniał świt. Jip i Kling niby duchy przecisnęli się przez sztachety i przyłączyli się do nas.

Po przybyciu do domu pobiegliśmy wszyscy do gabinetu doktora. Zapalono kilka świec, gdy tymczasem doktor rozłożył na stole testament. Była to dla nas wstrząsająca chwila, gdy tak staliśmy wokoło, patrząc mu przez ramię.

Istotnie, jeden róg dokumentu był odgryziony i skrawek, który był w moim posiadaniu, doskonale do niego przystawał. Pomijając wstępne paragrafy testamentu doktor wskazał palcem na interesujący nas rozdział. Przeczytał: „Zapisuję sumę stu tysięcy funtów na cele Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Wykonawcy testamentu wybierają...”

Ale nie pozwoliliśmy mu dalej czytać. Mateusz, ja i Bumpo zawołaliśmy: „Hura!” i zatańczyli wokoło stołu z radości. Minęła długa chwila, zanim uspokoiliśmy się dostatecznie, aby dopuścić doktora do dalszego czytania.

Gdyśmy znowu zasiedli na krzesłach, spostrzegłem, że doktor patrzy w osłupieniu na coś, co Mateusz obraca w palcach. Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem, że jest to jedna z brylantowych spinek ze skórzanego pudełka Ernesta Dorntona.

- Skąd to macie. Mateuszu? - zapytał doktor cichym, nieco przestraszonym głosem.

- To? - rzekł karmiciel kotów i usiłował przybrać niewinny wyraz twarzy. - To tylko mała pamiątka, którą sobie wziąłem z domu Dorntona.

Przez chwilę doktor był zbyt przerażony, żeby móc wydobyć głos.

- Przecież to nie jest jego własnością - mówił dalej Mateusz - przecież to on pozbawił zwierzęta tak wielkiego majątku, który im przypadał według testamentu.

- Ale kiedyście to wzięli, Mateuszu? - zapytał doktor. - Przecież byliście przez cały czas ze mną.

- Ach, tylko na chwilę zajrzałem do jego pokoju, gdy przechodziliśmy obok. To cacko znajdowało się na gotowalni i nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby go sobie nie wziąć na pamiątkę.

Doktor zakrył twarz rękami i upadł jak ogłuszony na krzesło.

- Oh, Mateuszu, Mateuszu -jęknął - przecież obiecaliście mi porzucić raz na zawsze podobne sprawy!

Przez chwilę milczeliśmy wszyscy. Wreszcie doktor powiedział:

- Nie wiem naprawdę, co mamy teraz począć. Biała mysz wlazła mi na rękaw i szepnęła:

- Co się dzieje z doktorem? Co się stało? Wytłumaczyłem jej to tak krótko i zrozumiale, jak potrafiłem.

- Proszę mi dać ten guzik, panie doktorze - zawołała skacząc poprzez stół do Jana Dolittle - zaniosę go raz-dwa-trzy na miejsce.

- Czy naprawdę mogłabyś to zrobić? - zapytał doktor. I na tę myśl natychmiast rozjaśniły nam się wszystkim twarze. - Ale przecież już jest biały dzień. Na pewno zniknięcie brylantu zostało zauważone. I pomyśl, jak to długo potrwa, zanim się tam dostaniesz!

- Bardzo prędko, gdy mysz siądzie na mój grzbiet - odezwał się Jip. - Mogę ją zanieść do dworu. Tam będzie mogła prześliznąć się przez szparę do domu i odnieść klejnot. Warto spróbować.

- Dobrze - rzekł doktor.

Ku wielkiemu zawodowi Mateusza doktor sięgnął przez stół, wyjął mu z ręki kosztowny klejnot i oddał myszy.

- Uratujesz nas od wielkiego kłopotu, jeśli ci się uda odnieść ten brylant na miejsce. Szczęść ci, Boże, w drodze.

Biała mysz wzięła spinkę w łapki, wskoczyła na grzbiet Jipa i zniknęła w galopie przez okno kuchenne.

Po jej zniknięciu nastało długie i kłopotliwe milczenie. Wreszcie odezwał się doktor:

- Stubbins i Bumpo, mam nadzieję, że ta sprawa zakończy się pomyślnie i że zachowacie w zupełnej tajemnicy to, co tu zaszło.

Było nam bardzo ciężko na sercu, ale skinęliśmy w milczeniu głowami na znak zgody.

- A co do was, Mateuszu - ciągnął doktor dalej - muszę was ostrzec, że jeśli się jeszcze raz coś takiego powtórzy, rozstaniemy się na zawsze. Wiem, że własny majątek mogę wam zaufać. Ale muszę być pewny, że w stosunku do cudzej własności zachowacie się tak samo. Jeśli się będziecie opierać, nie możemy odtąd mieć ze sobą nic wspólnego. Rozumiecie?

- Rozumiem - powiedział Mateusz cichym głosem. - Powinienem był przewidzieć, że wprawię przez to pana w kłopotliwą sytuację. Ale nie mówmy już o tym.

Doktor odwrócił się, jak gdyby chciał wyjść do ogrodu. Szukał swego kapelusza. Nagle twarz ściągnęła mu się w wyrazie przerażenia.

- Stubbins - jęknął - gdzie jest kapelusz?

- Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że znowu zostawił go pan w pałacu?

ROZDZIAŁ OSTATNI

ZOSTAJEMY ARESZTOWANI

Tak było naprawdę. Byliśmy tak przejęci nocną przygodą, że nikt z nas nie zauważył, czy doktor wyszedł z pałacu w kapeluszu na głowie, czy z gołą głową. Ale teraz zastanawiając się nad tym, przypomnieliśmy sobie wszyscy, że idąc tam miał kapelusz. On również przypomniał sobie zupełnie dokładnie, że położył go na krześle obok tajemniczej skrytki, ponieważ mu przeszkadzał.

- Boże święty! - westchnął potrząsając głową. - Taki ze mnie włamywacz, zostawiam na miejscu przestępstwa mój kapelusz, jedyną rzecz, którą wszyscy sąsiedzi natychmiast rozpoznają jako moją własność. Można by pęknąć ze śmiechu, gdyby to nie było takie poważne. No, teraz wszystko, więcej niż kiedykolwiek, zależy od białej myszy. Ach, Boże, Boże! Ale w każdym razie - dodał, gdy Dab-Dab stanęła w progu - nie będziemy wyprzedzać nieszczęścia. Czy śniadanie gotowe, Dab-Dab?

- Nie - rzekła gosposia, weszła do pokoju i zniżyła głos. - Ale trzech mężczyzn idzie przez ogród. Jeden trzyma pański kapelusz. Drugi jest policjantem.

Gdy przetłumaczyłem Mateuszowi, co Dab-Dab powiedziała, zerwał się i w mgnieniu oka był już w połowie drogi do okna. Ale musiał zmienić zamiar, gdyż opamiętał się i pozostał na swoim miejscu.

- Nie, panie doktorze - powiedział - nie opuszczę pana i nie pozwolę, aby pan wypił sam to piwo, którego nawarzyłem. Już nieraz siedziałem w więzieniu. Powiem, że to ja zrobiłem.

- Mateuszu - rzekł doktor surowo - życzę sobie, żebyście, dopóki ta cała sprawa się nie wyjaśni, trzymali język za zębami, o ile wam nie każę mówić. Stubbins, pozwól wejść tym trzem ludziom.

Otworzyłem drzwi. Znałem ich wszystkich trzech z widzenia. Jednym był Ernest Dornton, drugim odźwierny, trzecim wachmistrz policji. Zachowanie się policjanta wskazywało na to, że chętnie by nas przeprosił. Znał doktora Dolittle i wykonanie swego obowiązku było dla niego w owym wypadku bardzo nieprzyjemne. W przeciwieństwie do niego zachowanie Dorntona było od początku do końca wyzywające. Minął mnie, wszedł do domu bez pukania i poszedł prosto do gabinetu doktora.

- Ach! - zawołał. - Oto mamy całą bandę, wachmistrzu. To samo towarzystwo, które udawało, że chce gasić pożar w moim domu, przyszło na zwiady przed zamierzonym włamaniem. Proszę ich wszystkich zaaresztować i sprowadzić do dworu.

Chociaż wachmistrz był nieco pod wrażeniem stanowiska, jakie Dornton zajmował w gminie, znał jednak swoje obowiązki i nie potrzeba mu było ich przypominać. Zwrócił się do Jana Dolittle i powiedział:

- Ten pan wniósł skargę na pana, panie doktorze. Kosztowny brylant został mu skradziony tej nocy, a pański kapelusz znaleziono tego ranka w jego domu. Muszę pana prosić o pójście ze mną do dworu.

Byliśmy radzi, że idziemy o tak wczesnej godzinie pustymi ulicami, gdyż z pewnością ten pochód - my wszyscy w towarzystwie wachmistrza - wywołałby masę płotek w całym Puddleby, gdyby nas dostrzeżono. Podczas całej drogi nikt nie odezwał się ani słowem, jeden Dornton ciskał obelgi, na które nikt nie miał ochoty odpowiadać.

Stary służący wpuścił nas do domu i poszliśmy wszyscy od razu na górę do sypialni Dorntona, który rozpoczął natychmiast dramatyczną opowieść o tym, jak wstał, codziennym zwyczajem, o szóstej rano i natychmiast zauważył, że pudełko z brylantowymi spinkami nie stoi na tym samym miejscu, na którym je wczoraj wieczorem pozostawił. Otworzył je i okazało się, że jednej spinki brak. Gdy przesłuchano służbę i przeszukano dom, znaleziono kapelusz doktora na najwyższym piętrze. Ten dowód i nasze podejrzane zachowanie w noc pożaru świadczyło o tym, że to my jesteśmy winowajcami.

- Chwileczkę - powiedział doktor. - Czy pudełko znajduje się w tym samym miejscu, na którym pan je znalazł dziś rano?

- Tak - odrzekł Dornton.

- Dobrze, czy zechciałby pan nam łaskawie pokazać, jak pan wszedł do gotowalni i otworzył pudełko?

- Rozumie się - rzekł Dornton. - Wstałem z łóżka, odsunąłem zasłony z okna. Potem rzuciłem okiem na gotowalnię i zauważyłem, że coś na niej nie jest w porządku. Podszedłem - ot tak - wziąłem pudełko do ręki, otworzyłem je, tak jak teraz. Co u licha!...

Na ten okrzyk zdumienia odetchnęliśmy wszyscy skrycie, gdyż upewniliśmy się, że biała mysz spełniła swe zadanie.

Nie zapomnę nigdy twarzy Dorntona, gdy tak stał i wytrzeszczał oczy na pudełko. Leżały w nim nie trzy, jak się tego spodziewał, lecz wszystkie cztery spinki.

Wachmistrz patrzył mu przez ramię.

- Zaszła widocznie jakaś pomyłka, proszę pana, nieprawdaż? - powiedział spokojnie.

- T-t-t-o muszą być czary! - zawołał Dornton jąkając się. Jego niepohamowany gniew był w tych warunkach dostatecznie zrozumiały. Wołałby wpakować doktora Dolittle do więzienia niż odzyskać swoją spinkę. Ten mały, spokojny jegomość musiał mieć jakąś szczególną właściwość robienia z niego głupca w najdramatyczniejszych chwilach.

- Jeśli go pan nie skradł - ryknął i odwracając się wskazał swym tłustym palcem oskarżające na doktora - w jaki sposób pański kapelusz znalazł się w moim domu?

- Zdaje mi się - powiedział doktor Dolittle - że byłoby najlepiej, gdybym panu na to pytanie odpowiedział na osobności w cztery oczy.

- Nie! - krzyknął Dornton. - Jeśli to prawda, to pan wachmistrz może jej również wysłuchać.

- Jak pan sobie życzy - rzekł doktor. - Ale zdaje mi się, że tak byłoby lepiej dla pana. To ma związek z pewnym testamentem, któryśmy przypadkiem znaleźli.

Zdumienie, lęk, nienawiść odbiły się kolejno w tej krótkiej chwili na twarzy Dorntona.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Możemy przecież zejść na dół do biblioteki.

W milczeniu i zamyśleniu zstępowaliśmy ze schodów. Na końcu szedł Mateusz ze mną.

- Bóg zapłać białej myszy, Tomku - szepnął mi do ucha. - Ale boję się zostawić tego draba sam na sam z doktorem.

- Nie bój się - odpowiedziałem - będziemy czekali przed drzwiami. Nie odważy się użyć siły w obecności wachmistrza. Przegrał sprawę.

Słyszałem bicie wielkiego zegara, gdy doktor i Dornton szli do biblioteki i zamykali drzwi za sobą. Wyszli dokładnie po trzech kwadransach.

Dornton był bardzo blady, ale opanowany. Zwrócił się natychmiast do wachmistrza i powiedział:

- Odwołuję niniejszym swoją skargę, panie wachmistrzu. Wszystko polegało na omyłce, za co bardzo pana przepraszam. Bardzo mi przykro, że pana trudziłem o tak wczesnej godzinie.

Znowu wyszliśmy przez przedsionek zasłany dywanem i poszliśmy w milczeniu wysypanym żwirem dziedzińcem.

U bramy pożegnaliśmy się z wachmistrzem i zauważyłem, że doktor nie powiedział mu nic więcej o tej sprawie. Gdy wachmistrz oddalił się, Mateusz zapytał z ciekawością:

- Ależ, panie doktorze, jak pan wytłumaczył Dorntonowi obecność swego kapelusza?

- O tym wcale nie było mowy - odrzekł doktor Dolittle - powiedziałem mu tylko, że wszyscy czterej jesteśmy przekonani, że to on sam podłożył ogień. A potem zależało mu więcej na tym, żebyśmy zachowali milczenie, niż na jakichkolwiek innych wyjaśnieniach. Boi się teraz mnie i wierzy, że mogę dowieść, że to on jest podpalaczem. Dobrze, że w to wierzy, gdyż jest nim z pewnością. Wraca teraz do Australii.

- Do Australii? - zdziwił się Mateusz. - Dlaczego?

- No, musi zarabiać na utrzymanie - powiedział doktor Dolittle. - Według testamentu nie tylko Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami dziedziczy swoje sto tysięcy funtów. Gdy przeczytałem testament w całości, dowiedziałem się, że i cały pozostały spadek zapisany jest na cele dobroczynne.

Gdy zwierzęta dowiedziały się o rozwiązaniu tajemnicy Dworu na Wrzosowiskach, w Ogrodzie Zoologicznym Doktora Dolittle zapanowała powszechna radość. Świętowano pełne dwa dni. Jakkolwiek mieszkańcy ogrodu przyzwyczajeni byli do uroczystości, musieli przyznać, że jeszcze nigdy nic podobnego nie widzieli.

Uzdolnienie białej myszy do organizowania zabaw przechodziło wszystko, co sobie można wyobrazić. Dlatego została po raz drugi obrana burmistrzem.

Ponieważ na skutek odnalezienia testamentu zwierzęta stały się posiadaczami tak znacznego majątku, postanowiły, że dla uczczenia tego faktu należy urządzić uroczystość jeszcze większą i wspanialszą niż kiedykolwiek. Doktor pozwolił im porozsyłać na dwa dni przedtem zaproszenia do wszystkich zwierząt w sąsiedztwie. Spodziewając się wielkiego napływu gości, poczyniono ogromne przygotowania. Cały ogród zoologiczny został na ten dzień przystrojony wstążkami i chorągiewkami, a w nocy lampionami i fajerwerkami. Przygotowano wielkie zapasy picia i jedzenia i zaopatrzono w nie rozmaite kioski i bufety.

Ale tłum, który się zebrał, był jeszcze większy, niż się spodziewano.

Członkowie klubów i schronisk dla szczurów i myszy, królików, psów nierasowych, borsuków, wiewiórek, lisów objęli obowiązki gospodarzy. Pomagały im Czi-Czi, sowa Tu-Tu, prosię Geb-Geb. dwugłowiec, kaczka Dab-Dab i papuga Polinezja. Wszyscy pracowali bez wytchnienia, aby nakarmić i zabawić tak licznych gości.

Doktor, Mateusz, Bumpo i ja musieliśmy ciągle biegać między ogrodem a miastem i przynosić coraz nowe napoje chłodzące i smakołyki, gdyż wciąż wzrastająca ilość gości pochłaniała wszystko, cośmy przygotowali.

Tu-Tu, buchalterka, opowiadała mi później, że według jej książek kupiono na ten dzień cały wóz sałaty, trzysta worków zboża i ziarna, niemal beczkę kości i mięsa, cztery wielkie sery i dwa tuziny chlebów, nie licząc mnóstwa drobnych przysmaków.

Na dawnym placu zabaw trudno było się poruszać, tak ciasno stłoczyły się tam jeże, świerszcze, wiewiórki, szczury, borsuki, myszy, bobry, zające i tym podobne stworzenia. Coraz to wznosił ktoś z kąta okrzyk na cześć doktora, starego pana Dorntona i jego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, powtarzany chórem przez całe wielkie zgromadzenie.

Każde drzewo i krzak w ogrodzie zoologicznym i w ogrodzie doktora Dolittle obsadzone były i zatłoczone ptakami wszelkich gatunków i wielkości, od mysikró-lika do bażanta. Ich ciągły świergot i szczebiot po prostu ogłuszały.

Już przed końcem dnia trawnik na placu zabaw był przez to bezustanne bieganie po nim milionów nóg całkowicie zdeptany. I po odejściu gości mieszkańcy ogrodu zoologicznego musieli zużyć cały dzień na sprzątanie i przywrócenie swemu miastu zwykłego schludnego wyglądu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lofting Hugh Ogrod zoologiczny doktora Dolittle (SCAN dal 748)
Lofting Hugh Ogrod zoologiczny doktora Dolittle
Hugh Lofting Poczta Doktora Dolittle
Lofting Hugh Poczta Doktora Dolittle
Hugh Lofting Poczta Doktora Dolittle
Hugh Lofting Poczta doktora Dolittle
Ogród Zoologiczny
Doktor Dolittle scenariusz 02
Doktor Dolittle, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
ZWIERZĘTA AFRYKI, Doktor Dolittle
stacja matematyczna, DOKTOR DOLITTLE
karta pracy stacja polonistyczna, DOKTOR DOLITTLE
Doktor Dolittle, lektury
Doktor Dolittle test
Doktor Dolittle streszczenie

więcej podobnych podstron