HUGH LOFTING
Poczta Doktora Dolittle
WSTĘP
Prawie cała historia poczty doktora Dolittle (dowiecie się o tym z następnych stronic
tej książki) zdarzyła się w powrotnej drodze z Afryki zachodniej. Opowiem wam najpierw, po
co doktor udał się w tę podróż, i zacznę od tego, jak skierował swój statek z Afryki do
ojczyzny, do miasta Puddleby nad rzeką Marsh.
Otóż dwugłowiec po dłuższym pobycie w Anglii zaczął tęsknić do Afryki. I chociaż
był ogromnie przywiązany do doktora i nigdy nie opuściłby go na zawsze, jednak pewnego
zimowego dnia, gdy pogoda była wyjątkowo brzydka i dokuczliwa, zapytał doktora, czy nie
zechciałby wybrać się na kilka tygodni do Afryki.
Doktor powiedział, że owszem, gdyż już dość dawno nie ruszał się z miejsca, a zresztą
sam czuje, że podczas tych zimnych, grudniowych dni zmiana powietrza dobrze mu zrobi.
Wkrótce więc wyruszył w świat. Oprócz dwugłowca zabrał ze sobą kaczkę Dab-Dab,
psa Jipa, prosię Geb-Geb, sowę Tu-Tu oraz białą mysz - wszystkich wiernych towarzyszy,
którzy kiedyś odbyli razem z nim pełną przygód podróż z Kraju Małp do Anglii.
Żeby pojechać do Afryki, doktor kupił maty, stary statek, który wprawdzie był już
porządnie nadwerężony przez wichry i burze, ale jeszcze dzielnie się trzymał i mógł
przetrwać niejedną zawieruchę.
Popłynęli aż na południowy brzeg zatoki Benin, gdzie zwiedzili dużo państw
afrykańskich i poznali wiele osobliwych szczepów. Gdy przebywali na lądzie, dwugłowiec
mógł biegać po swoich dawnych pastwiskach i używać do woli swobody.
Pewnego ranka doktor spostrzegł z radością, że jego stare znajome, jaskółki, znowu
krążą nad stojącym na kotwicy statkiem, szykując się do swojego dorocznego odlotu na
północ. Zapytały doktora, czy i on wybiera się z powrotem do Anglii, gdyż mogłyby mu
towarzyszyć, tak jak wówczas, gdy uciekał z królestwa Jolliginki.
Ponieważ dwugłowiec nie miał nic przeciwko temu, żeby wracać, doktor podziękował
jaskółkom i powiedział, że zgadza się chętnie na ich towarzystwo. Do końca tego dnia
wszyscy mieli pełne ręce roboty przy zaopatrzeniu statku w żywność i przygotowaniach do
tak długiej podróży.
Nazajutrz wszystko było gotowe i można było wyruszyć na morze. Podniesiono
kotwicę i statek doktora Dolinie popłynął z rozwiniętymi żaglami, popędzany na północ
pomyślnym wiatrem. I odtąd rozpoczyna się opowiadanie o poczcie doktora Dolittle.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
ZUZANNA
Pewnego dnia w pierwszym tygodniu podróży, gdy doktor Dolittle wraz ze
zwierzętami siedział przy śniadaniu wokoło wielkiego stołu w kajucie, przyfrunęła jaskółka i
oznajmiła, że chciałaby pomówić z doktorem.
Jan Dolittle wstał natychmiast od stołu i wyszedł na korytarz, gdzie czekał na niego
przewodnik jaskółek, bardzo miły, zgrabny ptak o śmigłych skrzydłach i bystrych, czarnych
oczkach. Nazywano go więc „Kapitanem Śmigłym”. Pod tym przydomkiem znany był w
całym skrzydlatym świecie.
Śmigły był rekordzistą w łapaniu much i w akrobacji powietrznej na wszystkich
zawodach w Europie, Afryce, Azji i Ameryce. Przez długie lata zwyciężał stale, a ostatniego
roku pokonał nawet swój własny rekord: przeleciał Atlantyk w jedenaście i pół godziny, lecąc
z szybkością przeszło dwustu mil na godzinę.
- Dzień dobry, Śmigły! - powiedział doktor Dolittle. - Czego sobie życzysz?
- Doktorze - szepnął ptaszek tajemniczo - nieco na zachód, na milę odległości od
statku, zauważyliśmy czółno, w którym znajduje się zupełnie sama czarna kobieta. Kobieta
płacze rozpaczliwie i nawet odłożyła wiosła. Płynie na pełnym morzu daleko od lądu -
według moich obliczeń co najmniej o dziesięć mil, gdyż obecnie mijamy zatokę Fantippo i
rozpoznajemy z trudem brzegi Afryki. W tak malutkim czółnie na otwartym morzu grozi jej
wielkie niebezpieczeństwo. Ale najwidoczniej nie zdaje sobie z tego sprawy. Siedzi na dnie
łodzi i płacze, wcale nie próbując się ratować. Czy nie mógłby pan z nią pomówić?
Obawiamy się, że spotkało ją coś bardzo złego.
- Rozumie się - powiedział doktor. - Lećcie powoli w stronę czółna, a ja skieruję
statek za wami.
Jan Dolittle wszedł na pokład i kiedy skierował statek w ślad za lotem jaskółek, ujrzał
wkrótce małe, czarne czółno unoszące się i opadające na falach. Na olbrzymiej powierzchni
wody wyglądało ono tak nikle, że można było je wziąć za kawałek drewna albo za kij, albo
też w ogóle go nie zauważyć. W czółnie siedziała kobieta z pochyloną głową.
- Co się stało? - zapytał doktor, gdy zbliżyli się o tyle, żeby móc z nią rozmawiać. -
Dlaczego oddaliła się pani tak bardzo od lądu? Czy pani nie rozumie, że grozi pani wielkie
niebezpieczeństwo, gdy nadciągnie burza?
Kobieta podniosła powoli głowę.
- Idź sobie - zawołała - i pozostaw mnie mojej rozpaczy! Czyż nie dość złego
doznałam już od was, białych ludzi?
Doktor Dolittle skierował statek jeszcze bliżej do czółna i nie przestawał przemawiać
przyjaźnie do kobiety. Ale ona długo jeszcze nie dowierzała mu jedynie dlatego, że był
białym. Stopniowo jednak doktor pozyskiwał jej zaufanie i w końcu opowiedziała mu, gorzko
płacząc, swoją historię.
W owych czasach miano właśnie znieść niewolnictwo. Większość rządów surowo
zakazała więzienia, kupna i sprzedaży niewolników. Ale źli ludzie przybywali jeszcze wciąż
na zachodnie wybrzeża Afryki, chwytali lub kupowali niewolników i zabierali ze sobą do
innych krajów, gdzie zmuszano ich do pracy na plantacjach bawełny i tytoniu. Niejeden
królik afrykański sprzedawał tym ludziom swoich jeńców wojennych i zarabiał w ten sposób
bardzo dużo pieniędzy.
Kobieta z czółna należała do szczepu prowadzącego wojnę z królem Fantippo.
Fantippo było to afrykańskie królestwo położone na wybrzeżu, w pobliżu którego jaskółki
dostrzegły czółno. W ciągu tej wojny król Fantippo zdobył wielu jeńców i wśród nich
znajdował się również małżonek tej kobiety. Wkrótce po ukończeniu wojny do królestwa
Fantippo przybyło na statku kilku białych ludzi w poszukiwaniu niewolników na plantacje
tytoniu. Gdy się król dowiedział, ile pieniędzy zaofiarowali ci ludzie za czarnych
niewolników, przyszło mu na myśl, żeby im sprzedać swoich jeńców.
Kobieta nazywała się Zuzanna, a jej mąż był bardzo silnym, pięknym mężczyzną.
Król Fantippo zatrzymałby go bardzo chętnie przy sobie, gdyż lubił mieć silnych mężczyzn
na swoim dworze. Ale i handlarze kupowali chętnie niewolników zdolnych do ciężkiej pracy
na plantacjach i ofiarowali królowi za małżonka Zuzanny wyjątkowo wielką sumę pieniędzy.
I król sprzedał go.
Zuzanna opowiedziała doktorowi, jak przez długi czas płynęła w swym czółnie za
okrętem białych ludzi i błagała ich, aby jej zwrócili męża. Ale wyśmiali ją tylko, okręt
popłynął swoją drogą i wkrótce zniknął jej z oczu.
Dlatego znienawidziła wszystkich białych ludzi i nie chciała odpowiadać doktorowi,
gdy przypłynął do jej czółna.
Doktor Dolittle rozgniewał się bardzo słysząc historię Zuzanny i zapytał ją, kiedy
okręt handlarzy niewolników, unoszący jej męża, wypłynął na morze.
Powiedziała, że pół godziny temu. Bez męża, dodała, życie nie ma już dla niej żadnej
wartości, toteż gdy okręt popłynął wzdłuż brzegów na północ i straciła go z oczu, zalała się
łzami i pozwoliła swemu czółnu płynąć, gdzie chce, gdyż nie miała już sił ani energii
wiosłować z powrotem ku lądowi.
Jan Dolittle przyrzekł kobiecie, że jej na pewno dopomoże. Był gotów natychmiast
pogonić za handlarzem niewolników z największą szybkością, na jaką było stać statek. Ale
kaczka Dab-Dab słusznie zwróciła mu uwagę, że jego statek posuwa się bardzo powoli i
handlarze niewolników mogą go z łatwością spostrzec i nie pozwolą mu się przybliżyć.
Doktor kazał więc opuścić kotwicę i przesiadł się do czółna kobiety. Potem poprosił
jaskółki, aby mu służyły za przewodników, i popłynął ku północy wzdłuż wybrzeża;
przeszukał wszystkie zatoki i wszystkie wyspy, upatrując okrętu handlarza niewolników,
który uprowadził małżonka Zuzanny.
Ale po wielu godzinach bezskutecznych poszukiwań zapadła noc i jaskółki nie mogły
już nic dojrzeć z tak wielkiej odległości, ponieważ noc była ciemna, bezksiężycowa.
Biedna Zuzanna zaczęła znowu płakać, gdy doktor oświadczył jej, że podczas nocy
trzeba zaprzestać poszukiwań.
- Jutro rano - powiedziała - okręt okrutnego handlarza niewolników oddali się o wiele
mil i nigdy już nie odzyskam mego małżonka. Biada mi, biada!
Doktor pocieszał ją, jak tylko mógł, obiecując, że jeśli mu się nie uda zwrócić jej
utraconego małżonka, postara się dla niej o innego, równie dobrego.
Ale ten pomysł nie podobał się Zuzannie i lamentowała dalej: „Biada mi, biada!”.
Tak głośno zawodziła, że doktor, leżąc na dnie czółna, co i tak nie było bardzo
wygodne, nie mógł zasnąć. Usiadł więc i zaczął nasłuchiwać. Kilka jaskółek, wśród których
znajdował się słynny Kapitan Śmigły, zostało przy nim i siedząc na skraju czółna naradzało
się z doktorem, w jaki sposób pomóc biednej kobiecie. Nagle Śmigły powiedział: „Pst” i
wskazał na zachód, na ciemną, falującą toń.
Nawet Zuzanna przestała lamentować i spojrzała tam, gdzie na czarnym,
niewyraźnym tle brzegu morskiego można było dojrzeć słabe światełko.
- Okręt! - zawołał Jan Dolittle.
- Tak - rzekł Śmigły - okręt na pewno. Może to znowu jakiś okręt handlarzy
niewolników.
- Jeżeli nawet jest to okręt handlarzy niewolników - powiedział doktor - to na pewno
nie ten, którego poszukujemy. Zmierza w innym kierunku; tamten popłynął na północ.
- Pofrunę tam - powiedział Śmigły - i przekonam się, co to za okręt, potem wrócę i
powiem wam. Kto wie, może okaże się pomocny w naszych poszukiwaniach.
Śmigły pofrunął więc ku słabemu światełku w ciemnościach, gdy doktor Dolittle
rozmyślał o swoim statku, który zostawił na kotwicy przy wybrzeżu o kilka mil na południe.
Po upływie dwudziestu minut doktor zaczął się niepokoić, gdyż Śmigły przy
szybkości swego lotu powinien był już dawno być z powrotem.
Ale niebawem słynny przywódca zatoczył z szumem skrzydeł półkole nad głową
doktora, a potem opuścił się lekko jak piórko na jego kolana.
- Jest to wielki okręt - szczebiotała jaskółka nie mogąc złapać tchu - o wysokich,
wielkich masztach, który, jak sądzę, mógłby rozwinąć wielką szybkość. Ale teraz posuwa się
bardzo ostrożnie w widocznej obawie przed głębiami i mieliznami. To bardzo ładny okręt,
zupełnie nowy, dwie armaty wyglądają z jego otworów. Ludzie na nim są bardzo dobrze
ubrani w wytworne, granatowe sukno, nie tak jak zwyczajni marynarze. A na kadłubie
wymalowano kilka liter, zdaje mi się, że to jest nazwa okrętu. Naturalnie, że nie mogłem
odczytać, ale pamiętam jeszcze, jak wyglądały. Daj mi rękę, a pokażę ci.
I Śmigły zaczął wodzić pazurkami po dłoni doktora, ale zanim skończył, doktor
zerwał się na równe nogi i o mało nie przewrócił czółna.
- S.J.K.M. - to znaczy Statek Jego Królewskiej Mości! To okręt marynarki wojennej.
Przy jego pomocy poradzimy sobie z handlarzami niewolników!
ROZDZIAŁ II
JAK DOKTOR ZOSTAŁ PRZYJĘTY NA OKRĘCIE WOJENNYM
Teraz Jan Dolittle i Zuzanna dołożyli wszystkich ił, aby jak najprędzej dopłynąć
czółnem do światełka. Noc była spokojna, ale na wielkich falach oceanu mała łódka kołysała
się jak na huśtawce i Zuzanna musiała użyć całej swej zręczności, aby utrzymać ją w
równowadze. Po upływie godziny doktor Dolittle zauważył, że okręt już nie płynie im
naprzeciw, lecz jak gdyby stoi w miejscu, i kiedy nareszcie dotarł do wynurzającego się z
ciemności kształtu, zrozumiał, dlaczego tak jest. Mianowicie okręt wojenny najechał na statek
doktora pozostawiony bez światła na kotwicy. Na szczęście żaden z dwóch statków nie
odniósł poważniejszego uszkodzenia.
Zauważywszy drabinkę sznurową, zwieszającą się z boku okrętu wojennego, doktor
wraz z Zuzanną wdrapali się po niej w górę i weszli na pokład, aby się rozmówić z
kapitanem.
Kapitan przechadzał się na przednim pokładzie i mruczał coś do siebie.
- Dobry wieczór! - powiedział doktor uprzejmie. - Mamy piękną pogodę.
Kapitan podszedł do niego i wywijając mu pięścią przed nosem zagrzmiał, wskazując
statek kołyszący się obok okrętu wojennego.
- Czy ta arka Noego tam w dole należy do pana?
- Hm, chwilowo nie, w ogóle jednak tak - rzekł doktor. - Dlaczego pan pyta o to?
- Może pan będzie łaskaw - wrzeszczał kapitan z warzą wykrzywioną wściekłością -
powiedzieć mi, co pan sobie, do pioruna, myślał zostawiając to stare pudło na kotwicy bez
światła w taką czarną noc? Jaki z pana marynarz, do kroćset? Kieruję okrętem wojennym
Jego Królewskiej Mości, poluję na handlarza niewolników Jima Bonesa, gonię za nim od
tygodni i jakbym nie miał dość kłopotów z tym przeklętym wybrzeżem, muszę się na dobitek
zderzyć z takim pudłem zakotwiczonym bez światła! Całe szczęście, że jechałem powoli, bo
gruntowaliśmy właśnie wodę, inaczej poszlibyśmy wszyscy na dno. Wołałem, ale nikt z
waszego statku nie odpowiadał. Włażę więc na pokład z nabitym pistoletem, bo przecież
mógł się tam ukrywać handlarz niewolników chcący nas schwytać w pułapkę. Przemykam się
ostrożnie, zaglądam wszędzie, ale nie spotykam żywej duszy. Wreszcie znajduję w kajucie
prosię śpiące na fotelu. Czy pan często zostawia tak swój statek pod opieką wysypiającego się
prosięcia? Dlaczego nie znajduje się pan na tym statku, jeśli to jest pana własność? Gdzie pan
był?
- Odbywałem przejażdżkę łodzią z damą - odpowiedział doktor i uśmiechnął się
dobrotliwie do Zuzanny, której się znowu zbierało na płacz.
- Przejażdżkę z damą! - wrzasnął kapitan. - Ja Pana...
- Tak jest - powiedział doktor - pan pozwoli, że ją przedstawię. To jest Zuzanna, panie
kapitanie...
Ale kapitan przerwał mu i przywołał stojącego obok marynarza.
- Ja pana nauczę zostawiać swoją arkę Noego na pełnym morzu, żeby królewski okręt
wojenny na nią wpadał! Ładny mi żeglarz, włóczęga, wilk morski. Czy panu się zdaje, że
przepisy żeglugi istnieją dla zabawy? Halo! - zwrócił się do drugiego oficera, który podszedł
na jego znak. - Uwięzić natychmiast tego człowieka!
- Rozkaz, panie kapitanie - powiedział drugi oficer i zanim doktor się spostrzegł, miał
już na rękach mocno zaciśnięte kajdanki.
- Ależ ta dama była pogrążona w najczarniejszej rozpaczy - bronił się doktor. -
Śpieszyłem się tak bardzo, że zapomniałem zupełnie o oświetleniu statku. Zresztą nie było
jeszcze wtedy ciemno.
- Zabierz go! - ryczał kapitan. - Zabierz go, bo inaczej nie ręczę za siebie.
I biedny doktor Dolittle został zaciągnięty przez drugiego oficera na schody, które
prowadziły na dolny pokład. Ale na pierwszych stopniach uczepił się mocno liny i trzymał się
jej dostatecznie długo, żeby krzyknąć w stronę kapitana:
- Gdybym zechciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie się znajduje Jim Bones.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął kapitan. - Przyprowadźcie go z powrotem!
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem - mruknął doktor i wyciągnąwszy skrępowanymi rękami chustkę,
wytarł nią nos - że gdybym chciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie jest Jim Bones.
- Handlarz niewolników, Jim Bones? - zawołał kapitan. - Przecież właśnie na
poszukiwanie tego człowieka wysłał mnie Rząd. Gdzie on jest?
- Pamięć nie dopisuje mi, gdy mam skrępowane ręce - powiedział doktor spokojnie i
wskazał na kajdanki. - Może gdybyście mi to zdjęli, mógłbym sobie przypomnieć.
- Ach, proszę mi wybaczyć - powiedział kapitan i od razu zaczął się zupełnie inaczej
zachowywać. - Proszę natychmiast uwolnić więźnia.
A gdy drugi oficer zdjął doktorowi kajdanki, kapitan powiedział:
- I proszę przynieść tu krzesło. Może nasz gość jest zmęczony.
Potem doktor opowiedział całą historię o Zuzannie i jej troskach. A wszyscy
oficerowie z całego okrętu zgromadzili się na pokładzie i przysłuchiwali się.
- I nie wątpię - kończył doktor Dolittle - że handlarz niewolników, który uprowadził
męża Zuzanny, jest to właśnie poszukiwany przez pana Jim Bones, panie kapitanie!
- Z pewnością - powiedział kapitan. - Wiem, że krąży gdzieś w pobliżu wybrzeża. Ale
gdzie się teraz podziewa? Tego ptaszka schwytać niełatwo.
- Popłynął na północ - rzekł doktor. - Ale pański okręt może płynąć z taką szybkością,
że go na pewno dogoni. Jeżeli ukrył się w jednej z tych zatok albo u ujścia rzeki, to mam tu ze
sobą kilka ptaków, które, gdy się tylko rozwidni, odnajdą go i powiedzą nam, gdzie jest.
Kapitan spojrzał ze zdziwieniem na przysłuchujących się oficerów, którzy uśmiechali
się z niedowierzaniem.
- Co pan powiedział? - zapytał kapitan. - Ptaki? Gołębie czy tresowane kanarki?
- Nie - rzekł Jan Dolittle. - Mówię o jaskółkach, które odbywają lot do Europy.
Obiecały uprzejmie towarzyszyć memu statkowi w powrotnej drodze. Jesteśmy mianowicie w
przyjaźni.
Teraz wszyscy oficerowie roześmiali się i stuknęli palcami w czoło; co miało znaczyć,
że uważają Jana Dolittle za wariata. Kapitan, który sądził, że doktor kpi z niego, wpadł znowu
w złość i chciał go koniecznie z powrotem uwięzić.
Ale pierwszy oficer szepnął do niego:
- Dlaczego by me wypróbować tego jegomościa? Płyniemy przecież i tak w
północnym kierunku. Gdy odbywałem służbę na wodach angielskich, zdaje mi się, że
słyszałem o jakimś osobniku z zachodnich okolic kraju, który posiada osobliwą władzę nad
zwierzętami i ptakami. Prawdopodobnie to ten sam. Nazywał się Dolittle. Wydaje mi się
nieszkodliwy. A może istotnie w jakiś sposób przyda się nam. Widocznie cudzoziemcy
dowierzają mu, gdyż inaczej ta kobieta nie przybyłaby tu z nim razem. Wie pan przecież, jak
oni się boją wyruszać z białymi na morze.
Kapitan myślał przez chwilę, a potem zwrócił się do doktora mówiąc:
- Według mego zdania, jest pan po prostu zwariowany, mój drogi panie. Ale jeśli chce
mi pan dopomóc do schwytania Jima Bonesa, handlarza niewolników, jest mi wszystko jedno,
jakich środków pan użyje. Ruszamy w drogę skoro świt. Ale biada panu, jeśli chce się pan
tylko zabawić na koszt Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości. Powiem panu od razu,
że skończy się to dla pana najgroźniejszą awanturą, jaka pana kiedykolwiek spotkała. Teraz
idź pan przede wszystkim do swojej arki i zapal pan światła; powiedz pan także świni, że jeśli
pozwoli im zgasnąć, zrobię z niej kiełbasę dla mojej załogi.
Wśród śmiechów i żartów doktor Dolittle przełazi przez poręcz okrętu na swój własny
statek, aby zapalić na nim światło. Ale gdy nazajutrz powrócił na okręt wojenny z tysiącem
jaskółek, oficerowie Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości nie mieli już wcale ochoty
stroić żartów z Jana Dolittle.
Słońce wschodziło nad dalekim wybrzeżem Afryki i poranek był tak piękny, jak sobie
tylko można było wymarzyć.
Śmigły omówił w nocy z doktorem wszystkie plany. Na długo przedtem, zanim wielki
okręt wojenny podniósł kotwicę i puścił się w drogę, wyprzedził go o wiele mil znakomity
przywódca jaskółek, otoczony chmarą najczujniejszych ptaków, i przeszukał wybrzeże i
wszystkie zakątki, w których handlarz niewolników mógłby się ukrywać.
Śmigły obmyślił wraz z Janem Dolittle rodzaj systemu telegraficznego: tysiące
małych ptaków wyciągnęły się długą linią w locie wzdłuż wybrzeża, aż niebo było nimi
naznaczone niby małymi, czarnymi kropkami i przesyłały wiadomości doktorowi. Jedna
jaskółka udzielała ich świergotem drugiej, ta znów następnej i tak poprzez długie szeregi
ptaków biegła wieść niby po drutach telegraficznych i docierała na okręt wojenny do doktora,
który w ten sposób był stale poinformowany o przebiegu poszukiwań.
Około południa nadana została wiadomość, że okręt Bonesa zauważono za górzystym
przylądkiem. Zawiadomiono, że należy mieć się na baczności, gdyż gotów jest do
natychmiastowego odjazdu.
Handlarze niewolników przybili do brzegu tylko po to, aby nabrać wody, i ustawili
warty, które w razie potrzeby miały natychmiast dać sygnał do odwrotu.
Gdy doktor Dolittle oznajmił o tym kapitanowi, ten zmienił kierunek statku i trzymał
się bliżej brzegu, starając się pozostać w ukryciu.
Marynarzom przykazano zachowywać się bardzo cicho, aby okręt wojenny mógł
niepostrzeżenie zbliżyć się do handlarzy niewolników.
Ponieważ kapitan spodziewał się, że handlarze rozpoczną walkę, rozkazał trzymać
broń w pogotowiu. Ale właśnie w chwili gdy mieli okrążyć wielki przylądek, jeden z
niemądrych artylerzystów przypadkiem wystrzelił. Bumm! Strzał rozległ się głośno i odbił
grzmiącym echem ponad powierzchnią cichego oceanu.
Natychmiast przybiegła po jaskółczych liniach telegraficznych wiadomość, że
handlarze niewolników zostali ostrzeżeni i uciekają.
I rzeczywiście, gdy okręt wojenny okrążył wreszcie przylądek, ujrzano okręt
handlarzy niewolników płynący z rozwiniętymi żaglami w odległości dobrych dziesięciu mil.
ROZDZIAŁ III
MISTRZOWSKI STRZAŁ
Rozpoczął się gorączkowy pościg. Była czwarta godzina po południu i zmierzch
zbliżał się szybko.
Kapitan po uprzednim wyłajaniu głupiego artylerzysty, który niechcący wystrzelił,
doszedł do wniosku, że jeśli handlarz niewolników nie zostanie pochwycony przed
nadejściem ciemności, wymknie im się z pewnością na zawsze. Gdyż Bones był to sprytny i
wytrawny łotr, który znał wyśmienicie zachodnie wybrzeże Afryki, po dziś dzień zwane
niekiedy Wybrzeżem Niewolników. Gdy ciemności zapadną, będzie płynął bez świateł i
znajdzie z łatwością jakąś kryjówkę, gdzie się ukryje, albo też podwoi szybkość swego okrętu
i oddali się o wiele mil, zanim nadejdzie świt. Kapitan rozkazał więc płynąć z największym
pośpiechem.
W owych czasach zaledwie rozpoczynano stosowanie pary, i to w połączeniu z
żaglami, aby wyzyskać siłę wiatru. Kapitan był bardzo dumny ze swego okrętu, który
nazywał się „Violetta”. I bardzo mu zależało na tym, aby „Violetcie” przypadła zasługa
schwytania Bonesa, handlarza niewolników, który tak długo opierał się flocie wojennej i
uprawiał swój ponury handel nawet po zakazie rządowym. Polecił więc, aby maszyny okrętu
pracowały całą siłą pary.
Gęsty, czarny dym unosił się z kominów, zaciemniał błękitne morze i brudził piękne,
białe żagle, wydymane przez wiatr. Maszyniście również bardzo zależało na tym, aby jego
okręt dogonił Bonesa, dorzucił więc paliwa do kotła dla nadania okrętowi większej szybkości
i wyszedł na pokład, aby przyjrzeć się pogoni. Tymczasem ze straszliwym hukiem pękł jeden
z nowiuteńkich kotłów parowych i spowodował straszne spustoszenie w maszynowni.
Na szczęście „Violetta” była pierwszorzędnym żaglowcem i żagle jej pracowały
należycie, pruła więc dalej fale z wielką szybkością i przestrzeń między nią a okrętem
handlarzy niewolników zmniejszała się coraz bardziej.
Lecz chytry Bones nie dawał się tak łatwo schwytać. Niebawem słońce zaczęło się
zniżać, kapitan marszczył brwi i tupał nogami, gdyż wiedział, że z nadejściem ciemności
wróg umknie mu z pewnością.
Tymczasem załoga nie dawała spokoju marynarzowi, który tak nieopatrznie wyrwał
się ze swym strzałem. Żeby być takim głupcem i ostrzec Bonesa, który teraz
najprawdopodobniej umknie! Odległość między okrętami była wciąż jeszcze zbyt wielka,
żeby można było dosięgnąć handlarzy niewolników z broni, jakiej wówczas używano. Ale
gdy kapitan ujrzał, że zmrok schodzi już na wodę i że lada chwila nieprzyjaciel umknie,
wydał rozkaz ustawienia armat, choć nie miał nadziei, aby z takiej odległości trafiły w okręt
handlarzy niewolników.
Śmigły od chwili rozpoczęcia pogoni usadowił się dla odpoczynku na okręcie
wojennym i rozmawiał właśnie z doktorem Dolittle, gdy rozległ się rozkaz kapitana, aby dać
ognia. Doktor udał się wraz z jaskółką na dół, chcąc przyjrzeć się nabijaniu armat.
Na dolnym pokładzie okrętu panowała bardzo powściągliwa, ale niemniej gorąca
atmosfera. Artylerzyści oparci o armaty nastawiali je, obserwując okręt nieprzyjacielski,
gotowi w każdej chwili do dania ognia na rozkaz. Tylko biedny, niezręczny marynarz zalewał
się łzami, opłakując własną głupotę.
Nagle jakiś oficer krzyknął: „Ognia!!” - i z hukiem, od którego zadrżał cały statek,
wyleciało ponad wodę osiem wielkich kuł armatnich. Pac, pac, pac - padały wszystkie, jedna
po drugiej, w ocean, nie wyrządzając nikomu najmniejszej szkody.
- Marne oświetlenie - mruknęli artylerzyści. - Czy można w tych przeklętych
ciemnościach trafić z odległości dwóch mil?
Ale Śmigły szepnął doktorowi do ucha:
- Niech pan poprosi, aby mi pozwolono jeden raz wycelować. Ja lepiej od nich widzę
w ciemnościach.
Ale właśnie w tej chwili kapitan nakazał wstrzymać ogień i artylerzyści opuścili swoje
miejsca.
Zaledwie odeszli, Śmigły skoczył na jedną z armat, oparł się nóżkami i spojrzał
bystrymi, czarnymi oczkami na celownik. Potem zasygnalizował skrzydełkami doktorowi,
który stał za nim, jak ma nastawić armatę.
- Ognia! - zawołał i doktor Dolittle wypalił.
- Co to ma znaczyć, do stu piorunów?! - ryknął kapitan z mostka, gdy huk zamilkł. -
Czyż nie rozkazałem zaprzestać ognia?
Ale pierwszy oficer pociągnął go za rękaw i wskazał na morze. Kula armatnia, którą
wycelował Śmigły, rozszczepiła główny maszt na okręcie handlarza niewolników na dwie
części i żagle opadły na pokład jak kupa łachmanów.
- Do stu piorunów! - zawołał kapitan. - Trafiliśmy! Patrzcie, Bones sygnalizuje, że się
poddaje.
Teraz kapitan, chcący jeszcze przed chwilą koniecznie ukarać człowieka, który strzelił
bez rozkazu, dopytywał się, kto wycelował tak cudownie i znakomicie, że zmusił handlarza
niewolników do poddania się. Doktor Dolittle chciał mu powiedzieć, że to Śmigły, ale
ptaszek szepnął mu do ucha:
- Niech pan się nie fatyguje, on i tak nie uwierzy. Strzelaliśmy z armaty tego
marynarza, który przedtem niepotrzebnie wystrzelił. Niech więc jemu przypadnie ta zasługa.
Może dostanie za to jakiś medal i humor mu się poprawi.
Na pokładzie „Violetty” zapanowało wielkie podniecenie, gdyż zbliżano się do
uszkodzonego okrętu handlarzy niewolników. Bones, przywódca, został wraz ze swoją
załogą, składającą się z jedenastu innych łotrów, uwięziony i zamknięty w okrętowym
areszcie.
Potem Jan Dolittle z Zuzanną oraz z kilkoma marynarzami i oficerami weszli na
zwyciężony okręt. Był on pełen skutych w łańcuchy niewolników. Zuzanna odnalazła swego
małżonka i zalała się łzami radości.
Natychmiast uwolniono czarnych ludzi z łańcuchów i przeprowadzono ich na okręt
wojenny. Potem „Violetta” wzięła na hol uszkodzony okręt. I tak się skończył handel żywym
towarem pana Bonesa.
Na pokładzie okrętu wojennego zapanowała radość. Ściskano sobie ręce, winszowano
wzajemnie, a dla uwolnionych więźniów urządzono na głównym pomoście wspaniały obiad.
Doktor Dolittle zaś, Zuzanna i jej małżonek zostali zaproszeni do jadalni oficerskiej, gdzie
pito ich zdrowie portwajnem, a kapitan i doktor wygłosili przemówienia.
Następnego dnia, gdy tylko słońce wzeszło, okręt wojenny popłynął znowu wzdłuż
brzegów, odwożąc Murzynów do ich ojczyzny.
Zajęło to bardzo dużo czasu, gdyż Bones zebrał niewolników z wszystkich możliwych
szczepów. Minęło już południe, gdy doktor Dolittle wraz z Zuzanną i jej małżonkiem dostał
się wreszcie na swój własny statek, na którym wciąż jeszcze, zgodnie z umową, paliły się
światła mimo jasnego dnia.
Kapitan ściskał ręce Jana Dolittle i dziękował mu za wielką pomoc okazaną Flocie
Jego Królewskiej Mości oraz pytał o jego adres w Anglii, gdyż chciał opowiedzieć o nim
swemu Rządowi. Najprawdopodobniej Królowa zechce mu nadać szlachectwo i obdarzy
jakimś orderem czy czymś podobnym. Ale doktor Dolittle powiedział, że wolałby funt dobrej
herbaty: od kilku miesięcy nie pił herbaty, a ta, którą mu podano w jadalni oficerskiej, bardzo
mu smakowała.
Kapitan więc podarował mu pięć funtów najlepszej chińskiej herbaty i podziękował
jeszcze raz w imieniu Królowej i Rządu.
„Violetta” zatoczyła szeroki łuk na północ i popłynęła do Anglii, a marynarze w
granatowych bluzach tłoczyli się na pokładzie i żegnali doktora Dolittle trzykrotnym: „Hura”
- rozlegającym się echem po oceanie.
Jip, Dab-Dab, Geb-Geb, Tu-Tu i reszta zwierząt otoczyły teraz doktora, prosząc, aby
im opowiedział wszystkie swoje przygody. Zanim doktor zakończył opowiadanie, była już
pora na podwieczorek. Poprosił więc Zuzannę i jej małżonka, aby zechcieli napić się z nim
herbaty, zanim wyjdą na ląd.
Zgodzili się chętnie. Doktor sam przyrządził herbatę, która była wyśmienita. W czasie
podwieczorku Zuzanna i jej małżonek, imieniem Begwe, zabawiali doktora rozmową o
królestwie Fantippo.
- Zdaje mi się, że nie mam po co tam wracać - powiedział Begwe, małżonek Zuzanny.
- Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żeby służyć w armii króla Fantippo, ale jeśli tam
znowu zjawi się jakiś handlarz niewolników, to król sprzeda mnie z pewnością po raz drugi.
Czy wysłałaś list do naszego kuzyna, Zuzanno?
- Tak - odpowiedziała Zuzanna - ale wątpię, czy go dostał, gdyż nie odpisał mi ani
słowa.
Doktor spytał Zuzanny, w jaki sposób wysłała swój list. Opowiedziała mu, że kiedy
Bones zaofiarował królowi tak wysoką cenę za jej męża, skusiło to króla Fantippo do
sprzedania go. Zuzanna, chcąc uratować małżonka, powiedziała, że może dostać ze swojego
kraju od bogatego kuzyna dwanaście wołów i trzydzieści kóz, i poprosiła króla, żeby
zaczekał, aż ona napisze list i otrzyma odpowiedź. Król Fantippo cenił bardzo wysoko owce i
kozy, gdyż bydło miało w jego kraju taką samą wartość jak pieniądze. Obiecał więc Zuzannie,
że o ile w ciągu dwóch dni dostarczy mu dwanaście wołów i trzydzieści kóz, puści wolno jej
małżonka, zamiast sprzedawać go handlarzowi niewolników.
Zuzanna pobiegła więc do zawodowego pisarza listów (prości ludzie z jej szczepu na
ogół nie umieli pisać) i kazała sobie napisać list; w liście prosiła swego kuzyna, aby jak
najszybciej przysłał królowi Fantippo woły i kozy. List ten nadała na poczcie w Fantippo.
Ale minęło dwanaście dni i nie nadeszło ani bydło, ani odpowiedź. Tak więc biedny
Begwe został sprzedany handlarzowi niewolników.
ROZDZIAŁ IV
KRÓLEWSKA POCZTA W FANTIPPO
Urząd pocztowy królestwa Fantippo była to dziwna instytucja. Zresztą należy
przyznać, że samo istnienie urzędu pocztowego oraz regularne roznoszenie listów było czymś
nadzwyczajnym w dzikim, afrykańskim państwie. Powstała zaś ta poczta w taki oto sposób.
Na kilka lat przed podróżą doktora Dolittle w większości cywilizowanych krajów
świata bardzo dużo mówiono o połączeniach pocztowych i o tym, ile ma kosztować przesyłka
listów w kraju i za granicę; umówiono się wówczas, że koszty przesyłki z jednej części Anglii
do drugiej powinny wynosić jednego pensa. Za bardzo grube listy musiano naturalnie płacić
więcej. Potem ktoś wymyślił znaczki pocztowe: o wartości jednego pensa, dwóch pensów, po
dwa i pół pensa, sześciopensówki i po szylingu. Każdy znaczek miał inny kolor i były na nich
bardzo ładne rysunki albo i portrety Królowej, niektóre z koroną, inne bez korony na głowie.
Potem Francja, Stany Zjednoczone i wiele innych państw zaczęły robić to samo, tylko
że za te znaczki płacono innymi pieniędzmi i ozdabiano je podobiznami ich własnych królów,
królowych i prezydentów.
I oto zdarzyło się pewnego dnia, że do wybrzeża zachodniej Afryki przybił statek i
przywiózł list dla Koka, króla Fantippo. Król Koko nie widział nigdy przedtem znaczka
pocztowego; przywołał białego kupca, który przebywał w jego stolicy, i zapytał go, czyja to
twarz narysowana jest na znaczku.
Biały kupiec wytłumaczył mu całą historię poczty i państwowej sieci urzędów
pocztowych i powiedział, że jeśli w jego ojczyźnie, Anglii, chce się wysłać list do
jakiejkolwiek części świata, wystarczy przykleić na kopercie znaczek z wizerunkiem
Królowej i wrzucić list do skrzynki pocztowej znajdującej się na najbliższym rogu ulicy, a list
dojdzie na pewno na miejsce swego przeznaczenia.
- Aha - powiedział król - nowe czary! Doskonale! Potężne królestwo Fantippo będzie
także miało urząd pocztowy, a moje pogodne, piękne oblicze ozdobi wszystkie znaczki!
Użyjemy jeszcze większych czarów i nasze listy będą prędzej dochodziły na miejsce.
I król Fantippo, który był bardzo próżny, kazał sporządzić mnóstwo znaczków
pocztowych ze swoim wizerunkiem, niektóre z koroną, inne bez korony, jedne uśmiechnięte,
inne ze zmarszczoną brwią, jedne na koniu, inne na rowerze. Ale najdumniejszy był ze
znaczka dziesięciopensowego, który przedstawiał go grającego w golfa, grę, której się
niedawno nauczył od kilku Szkotów poszukujących złota w jego królestwie.
Kazał także zrobić skrzynki pocztowe, zupełnie takie same jak te, które mu opisał
kupiec, umieścił je na rogach ulic i powiedział swoim poddanym, że wystarczy tylko nalepić
znaczki na listy i wrzucić je do tych skrzynek, aby zawędrowały na krańce świata.
Ale niebawem ludzie zaczęli się uskarżać, że ich oszukano. Zapłacili rzetelnie za
znaczki, zaufali ich sile czarodziejskiej i wrzucili listy do skrzynek, tak jak im powiedziano.
Tymczasem pewnego dnia krowa wpadła na jedną ze skrzynek i rozwaliła ją, a wtedy okazało
się, że wszystkie listy, które ludzie wrzucili, leżały tu najspokojniej i nie myślały nigdzie
powędrować.
Król bardzo się rozgniewał, przywołał białego kupca i powiedział:
- Oszukałeś Moją Królewską Mość. Te znaczki, o których mi opowiadałeś, nie mają
żadnej mocy czarodziejskiej. Wytłumacz mi to.
Wtedy kupiec powiedział, że listy wędrują nie z powodu jakiejś siły czarodziejskiej
znajdującej się w znaczkach i skrzynkach. Prawdziwe urzędy pocztowe mają listonoszy,
którzy wyjmują listy ze skrzynek. I w dalszym ciągu rozmowy objaśnił królowi wszystkie
czynności urzędu pocztowego.
Król, który był bardzo upartym człowiekiem, obstawał dalej przy tym, że Fantippo
musi mieć swój urząd pocztowy, zamówił więc w Anglii setki mundurów i czapek i ubrał w
nie swoich czarnych poddanych, którzy mieli spełniać czynności listonoszy.
Ale czarnym ludziom było za gorąco w ciężkich mundurach, bo wobec upałów
panujących stale w Fantippo, jedynym ich ubraniem dotychczas były sznury paciorków.
Zrzucili więc spodnie i kurtki i nosili tylko czapki. Uniform listonosza w Fantippo składał się
więc teraz z ładnej czapki, sznura paciorków i torby.
Odkąd król Koko miał już listonoszy, urząd poczty w Fantippo zaczął rzeczywiście
pracować. Listy ty wyjmowane ze skrzynek i wysyłane, gdy przybył statek, a nadchodząca
poczta była roznoszona po domach w Fantippo trzy razy dziennie. W urzędzie pocztowym
panował największy ruch w całym mieś-
Ale ludzie w zachodniej Afryce mają osobliwy gust. Ponad wszystko lubią pstre
kolory. I kilku elegantów z Fantippo zaczęło odklejać znaczki z listów i przystrajać się w nie.
Wyglądali bardzo efektownie i oryginalnie i taki strój był wysoko ceniony przez tuziemców.
Mniej więcej w tym samym czasie w cywilizowani świecie powstał istny szał zbierania
znaczków pocztowych. We wszystkich krajach ludzie zaczęli kupować albumy i wlepiać do
nich znaczki. Rzadki taczek był w wielkiej cenie.
Pewnego dnia dwóch takich zbieraczy przyjechało do Fantippo. Znaczek, którego obaj
poszukiwali do swoich kolekcji, był to „czerwony dwu i półpensowy Fantippo”, którego król
nie pozwalał wypuszczać, gdyż uważał, że wygląda na nim nieładnie. Wskutek go, że
rozpowszechnianie tego znaczka było zakazane stał się bardzo rzadkim okazem. Gdy ci dwaj
przybysze zeszli ze statku na ląd, podszedł tuziemiec, żeby im odnieść walizki. I w tejże
chwili przybysze zauważyli na piersi tragarza „dwu półpensowy czerwony Fantippo”. Obaj
zbieracze chcieli ten znaczek kupić, a że każdy chciał go koniecznie mieć w swoim zbiorze,
zaofiarowali w krótkim czasie bardzo dużą sumę, prześcigając się wzajemnie.
Kiedy król Koko usłyszał o tym, odwiedził jednego ze zbieraczy i zapytał go,
dlaczego ludzie ofiarowują tak wysoką cenę za stary, zużyty znaczek. Biały opowiedział o
nowej namiętności zbierania znaczków pocztowych, która ogarnęła cały cywilizowany świat.
Jakkolwiek król Koko był zdania, że cały cywilizowany świat oszalał, doszedł jednak
do wniosku, że zrobi daleko lepszy interes sprzedając znaczki do zbiorów niż do listów w
urzędzie pocztowym. Odtąd ilekroć zjawiał się jakiś statek w porcie Fantippo, król wysyłał
swego głównego poczmistrza, bardzo wysokiego urzędnika, który w stroju składającym się z
dwóch sznurków muszelek i czapki listonosza, ale bez torby, przynosił na statek znaczki
przeznaczone dla zbieraczy.
Handel znaczkami pocztowymi przynosił takie zyski, że król kazał przyspieszać ich
druk, aby nowa partia była gotowa, gdy ten sam statek będzie powracał do Anglii.
Ale od czasu kiedy znaczki sprzedawane były zbieraczom, a nie naklejane na listy,
działalność poczty w Fantippo znacznie się pogorszyła.
Gdy Zuzanna opowiedziała doktorowi o liście, który wysłała do swego kuzyna i na
który nie otrzymała odpowiedzi, coś przypomniało się nagle Janowi Dolittle. W jednej z jego
poprzednich podróży statek pasażerski, którym jechał, zatrzymał się w porcie Fantippo,
chociaż ani jeden pasażer tam nie wysiadł
Natomiast na pokład wszedł urzędnik pocztowy i zaproponował kolekcję nowych,
zielonych i fioletowych znaczków. Doktor Dolittle, który był wówczas gorliwym zbieraczem
znaczków, kupił sobie trzy komplety.
Teraz, kiedy dowiedział się o liście Zuzanny, zrozumiał, jak funkcjonował wówczas
urząd pocztowy w Fantippo i dlaczego Zuzanna nie otrzymała odpowiedzi, która mogła
wybawić z niewoli jej męża.
Gdy Zuzanna i Begwe wstali, żeby się pożegnać, ponieważ było już późno, Jan
Dolittle ujrzał łódź zmierzającą ku jego statkowi. Siedział w niej sam król
Koko, który przybywał na statek białych, aby sprzedawać znaczki.
Doktor Dolittle zaczął z nim rozmawiać i powiedział mu szczerze i otwarcie, że
powinien się wstydzić takiego urzędu pocztowego. Potem poczęstował go filiżanką herbaty i
wytłumaczył, jak to się stało, że list Zuzanny nie został prawdopodobnie nigdy doręczony jej
kuzynowi.
Król słuchał uważnie i teraz sam zrozumiał, jakie braki miał jego urząd pocztowy.
Potem poprosił doktora Dolittle, aby wraz z Zuzanną i Begwe wysiadł na ląd w Fantippo i
dopomógł mu do zaprowadzenia porządku w urzędzie pocztowym.
ROZDZIAŁ V
PODRÓŻ ZOSTAJE ODŁOŻONA
Jan Dolittle dał się namówić i przyjął propozycję króla, sądząc, że zrobi w ten sposób
coś pożytecznego. Ale gdy wsiadł do łodzi z królem, z Zuzanną i z Begwe, aby udać się do
Fantippo, nie zdawał sobie wcale sprawy z tego, jakiej wielkiej pracy się podejmuje i ile
dziwnych przygód go czeka.
Fantippo wyglądało zupełnie inaczej niż wszystkie afrykańskie wsie i osiedla, które
zwiedzał dotychczas. Była to bardzo wielka osada, prawie tak wielka jak prawdziwe miasto;
panował tam nastrój pogodny i wesoły, a mieszkańcy, podobnie jak król, byli weseli i
zadowoleni.
Po zapoznaniu doktora Dolittle ze wszystkimi władzami szczepu Fantippo,
zaprowadzono go do urzędu pocztowego, który znajdował się w strasznym stanie.
Wszędzie leżały listy - na podłodze, w starych szufladach i skrytkach, nawet na ulicy
przed budynkiem poczty. Doktor wytłumaczył królowi, że tak dalej być nie może, że
przyzwoicie prowadzone urzędy obchodzą się z listami ofrankowanymi, to znaczy
opatrzonymi znaczkami, troskliwie i z poszanowaniem. Nic dziwnego, że list Zuzanny nigdy
nie doszedł do jej kuzyna, jeśli poczta była tak prowadzona.
Wtedy król Koko zaczął go znowu błagać, aby urządził prawdziwy urząd pocztowy w
Fantippo, i doktor powiedział wreszcie, że zobaczy, co da się zrobić. Wszedł do urzędu, zdjął
marynarkę i wziął się do roboty.
Ale po kilku godzinach najuciążliwszej pracy Jan Dolittle zdał sobie sprawę z tego, że
tej olbrzymiej roboty nad doprowadzeniem urzędu pocztowego w Fantippo do porządku nie
da się wykonać w ciągu jednego lub dwóch dni. Trzeba będzie na to przeznaczyć co najmniej
kilka tygodni. Powiedział to królowi, który kazał natychmiast sprowadzić statek doktora do
portu i zakotwiczyć, a zwierzęta wysadzić na ląd. Dla doktora Dolittle i jego przyjaciół
przeznaczono ładny, nowy dom na głównej ulicy, gdzie mieli mieszkać podczas
porządkowania królewskiej poczty w Fantippo.
Po dziesięciu dniach zdołał Jan Dolittle zorganizować zupełnie dobrze tak zwaną
pocztę krajową. Poczta krajowa przewozi listy z jednej części kraju do drugiej albo z jednej
dzielnicy miasta do innej; pocztę zaś, która wysyła listy poza kraj, do obcych państw,
nazywamy pocztą zagraniczną. Zorganizowanie regularnej i dobrze działającej poczty
zagranicznej w Fantippo uważał doktor za bardzo trudne, gdyż statki, które by mogły zabierać
listy za granicę, przybywały tu bardzo rzadko. Jakkolwiek król Koko był bardzo dumny ze
swego Fantippo, w cywilizowanych państwach było ono uważane za nie bardzo ważny kraj i
do portu jego przybywały w ciągu roku zaledwie dwa albo trzy statki.
Pewnego wczesnego ranka, gdy doktor leżał jeszcze w łóżku i rozmyślał, co by tu
zrobić dla uruchomienia poczty zagranicznej, Dab-Dab i Jip przynieśli mu śniadanie na tacy i
oznajmili, że przybyła jaskółka z wieścią od Śmigłego, podniebnego szybkobiegacza. Jan
Dolittle poprosił, aby weszła, i niebawem ptaszek zasiadł w nogach łóżka.
- Dzień dobry! - rzekł doktor zdejmując skorupkę z jajka na twardo. - Czym ci mogę
służyć?
- Kapitan Śmigły chciałby wiedzieć - powiedziała jaskółka - jak długo pan chce tu
jeszcze zostać. Proszę, niech pan nie myśli, że się skarży, nikomu z nas nie przychodzi nic
podobnego na myśl. Ale nasza podróż trwa dłużej, niż przypuszczaliśmy. Pierwsze
opóźnienie nastąpiło wówczas, gdyśmy tropili handlarza niewolników, Bonesa, a teraz zdaje
się, że będzie pan musiał zajmować się tym urzędem pocztowym jeszcze przez kilka tygodni.
Zazwyczaj o tej porze roku jesteśmy już w Anglii i gniazda nasze są dawno przygotowane do
życia rodzinnego. Wylęgu piskląt nie możemy w żaden sposób odłożyć. Proszę, niech pan nie
sądzi, że się skarżymy, ale to opóźnienie jest dla nas bardzo niewygodne.
- Ależ naturalnie. Rozumiem was całkowicie - powiedział doktor posypując jajko solą.
- Bardzo mi przykro. Ale dlaczego Śmigły sam się do mnie z tym nie zwrócił?
- Mam wrażenie, że nie bardzo miał na to ochotę - rzekła jaskółka. - Myślał może, że
pan się obrazi.
- Skądże! - zawołał doktor. - Tyleście mi pomogły. Proszę cię, powiedz Śmigłemu, że
chcę się z nim zobaczyć, gdy tylko się ubiorę. Wszystko ułoży się pomyślnie, jestem pewien.
Poczekaj chwilkę, zdaje mi się, że już cię gdzieś widziałem. Czy to nie ty mieszkałaś któregoś
lata u mnie w Puddleby w gniazdku nad stajnią?
- Nie - powiedział ptaszek - ale ja jestem tą jaskółką, która przyniosła panu
wiadomość o chorych małpach.
- Ach tak, rozumie się! - zawołał doktor. - Od razu wiedziałem, że skądś cię znam.
Jakże musiało ci być wtedy trudno lecieć podczas zimy do Anglii, kiedy wszędzie leży śnieg i
nigdzie nie mogłaś znaleźć pożywienia. Bardzo to było dzielnie z twojej strony.
- Tak, to była ciężka przeprawa - rzekła jaskółka. - Nieraz o mało nie zamarzłam. Lot
prosto w paszczę lodowatego wichru był po prostu straszny, ale trzeba się było na to zdobyć,
bo inaczej wszystkie afrykańskie małpy by wymarły.
- Dlaczego właśnie ciebie wybrano do przyniesienia mi tej wiadomości? - zapytał Jan
Dolittle.
- Śmigły chciał lecieć sam - rzekła jaskółka. - Jest przecież bardzo odważny i szybki
jak błyskawica. Ale inne jaskółki nie chciały go puścić. Powiedziały, że życie przywódcy jest
zbyt cenne i nie można go narażać na tak ciężką przeprawę. Gdyby zginął, nie byłoby go kim
zastąpić. Gdyż pominąwszy to, że jest tak chyży i dzielny, jest to najmądrzejszy przywódca,
jakiego kiedykolwiek miałyśmy. Za każdym razem gdy my, jaskółki, jesteśmy w trudnej
sytuacji, znajduje jakieś wyjście. Jest urodzonym wodzem. Nie tylko szybko fruwa, ale i
szybko myśli.
- Tak, tak - mruczał doktor strząsając w zamyśleniu kruszyny chleba z kołdry. - Ale
dlaczego wówczas ciebie wybrano?
- Nikt mnie nie wybrał - odrzekła jaskółka. - Wszystkie byłyśmy gotowe polecieć, aby
tylko Śmigły nie narażał swego życia. Wtedy nasz przywódca powiedział, że najsłuszniej
będzie powierzyć wybór losowi. Nazbierałyśmy dużo listków i oderwałyśmy od wszystkich, z
wyjątkiem jednego, ogonki, potem wsypałyśmy liście do dużej łupiny orzecha kokosowego i
wymieszałyśmy porządnie. A potem zaczęłyśmy dziobać z zamkniętymi oczyma. Jaskółka,
która by trafiła na listek z ogonkiem, miała polecieć do Anglii. I to mnie właśnie dostał się ten
listek. Przed odlotem pożegnałam się jeszcze z mężem, gdyż obawiałam się, że już nie wrócę.
A teraz jestem bardzo rada, że na mnie padł los.
- Dlaczego? - spytał doktor stawiając tacę na kolanach i układając poduszki.
- Widzi pan - szczebiotała jaskółka podnosząc prawą nóżkę, przewiązaną czerwoną
wstążeczką - oto, co dostałam.
- Cóż to takiego? - zdziwił się doktor.
- Żeby wszyscy się dowiedzieli - odpowiedziała jaskółka skromnie - jaka byłam
dzielna.
- Ach, teraz rozumiem - rzekł doktor - odznaczono cię za odwagę.
- Tak. Dotąd byłam po prostu Świergotką, a teraz wzywają mnie Goniec-Świergotka.
- Winszuję ci - powiedział Jan Dolittle. - Ale teraz usze już wstać, bo mam strasznie
dużo roboty. Proszę cię, nie zapomnij powiedzieć Śmigłemu, że będę o dziesiątej godzinie na
statku. Do widzenia!
Gdy Dab-Dab z Jipem weszli, aby zabrać tacę, Doktor Dolittle golił się przed lustrem,
przytrzymując ręką czubek nosa, i mruczał do siebie:
- To jedyna droga do zorganizowania zagranicznej poczty w Fantippo. Dlaczego mi to
wcześniej nie [rzyszło na myśl? Moja poczta nadmorska będzie najszybsza ze wszystkich
istniejących na świecie. Ma się rozumieć! To jedyne, co nas uratuje – jaskółcza poczta!
ROZDZIAŁ VI
WYSPA NICZYJA
Gdy się tylko doktor ubrał i ogolił, poszedł zaraz na statek na spotkanie ze Śmigłym.
- Jest mi bardzo przykro, Śmigły - powiedział - że prawiłem wam tyle kłopotu
przeciągając mój pobyt utaj. Ale muszę naprawdę zająć się tą pocztą. Prawdę powiedziawszy,
jest w okropnym stanie.
- Tak, tak, wiem o tym - rzekł Śmigły - i gdyby się tylko dało, my jaskółki,
zrobiłybyśmy to chętnie dla pana, żeby nie lecieć wcale w tym roku do Anglii. Nie byłoby nic
strasznego, gdybyśmy jedno lato spędziły w Afryce. Ale nie możemy budować naszych
gniazd na krzewach. Wolimy je umieszczać na domach, na stodołach i innych budynkach.
- Przecież w Fantippo są także domy - powiedział doktor.
- Tak - przyznał Śmigły - ale za małe i za hałaśliwe, dzieci murzyńskie bawią się koło
nich przez cały dzień. Nasze jajka i pisklęta nie byłyby ani przez chwilę bezpieczne. A poza
tym te domy nie nadają się do tego celu, większość z nich to lepianki z trawy i gliny, dachy
pochylają się w odwrotnym kierunku, rynny są blisko ziemi i tak dalej. My lubimy mocne,
trwałe, angielskie budynki, koło których ludzie nie kręcą się przez cały dzień, nie krzyczą, nie
biją w bębny - spokojne, ciche budynki jak stare stodoły i stajnie, gdzie ludzie, jeśli w ogóle
przychodzą, zachowują się z godnością i przyzwoicie, a odchodzą w porę. Lubimy ludzi,
widzi pan, na ich właściwym miejscu. A samiczka, wysiadająca małe, musi mieć zapewniony
spokój.
- Rozumie się - powiedział doktor Dolittle - jakkolwiek mnie często bawi wesołe
usposobienie mieszkańców Fantippo, rozumiem dobrze wasz punkt widzenia. Ale może
przydałby się wam mój stary statek? Tam będziecie miały z pewnością spokój. Nikt tam teraz
nie mieszka, a jest w nim tyle szczelin, dziur i zakamarków, w których mogłybyście budować
gniazda. Co sądzisz o tym?
- To doskonała myśl - rzekł Śmigły. - Jeśli pan może przez kilka tygodni obejść się
bez swego statku. Bo, oczywiście, nic z tego nie będzie, jeśli pan zaraz potem, gdy małe się
wylęgną, wyruszy w podróż -wtedy nasze pisklęta dostałyby z pewnością morskiej choroby.
- Naturalnie - rzekł doktor. - Ale nie ma obawy, abym wkrótce wyruszył. Możecie
mieć cały statek do rozporządzenia i nikt wam nie będzie przeszkadzał.
- Dobrze - powiedział Śmigły - powiem więc jaskółkom, że mogą już rozpoczynać
budowę gniazd. A potem, gdy pan będzie chciał wyruszyć w drogę, odprowadzimy pana do
kraju, aby wskazać drogę zarówno panu, jak i naszym pisklętom. Zazwyczaj odbywają one
swą doroczną pierwszą podróż w odwrotnym kierunku, mianowicie z Anglii do Afryki.
Pierwszą podróż bowiem muszą odbywać pod naszym dozorem.
- Ta sprawa jest więc załatwiona - rzekł doktor Dolittle - teraz muszę wrócić na
pocztę. Statek należy do was. Ale gdy tylko skończy się okres lęgu, daj mi znać, gdyż
wówczas będę ci miał coś ważnego do powiedzenia.
Statek doktora Dolittle stał się teraz miejscem wylęgu dla jaskółek. Stał on spokojnie
na kotwicy na cichych wodach portu Fantippo, a tysiące jaskółek budowało swe gniazda w
takielunku, w wentylatorach, w szczelinach, w każdym kącie i zakamarku.
Nikt nie zbliżał się do statku i jaskółki miały go wyłącznie dla siebie. Później
stwierdziły wszystkie, że nigdy nie miały lepszego miejsca do lęgu.
Wkrótce statek przybrał oryginalny wygląd - wszędzie poprzyczepiane były gniazdka
z mułu i gliny i tysiące ptaków fruwało wokoło masztów, odlatywało i wracało, lepiło gniazda
i karmiło pisklęta. A wieśniacy w Anglii mówili tego lata, że nadchodząca zima będzie
bardzo surowa, gdyż jaskółki wysiedziały już swoje małe w Afryce i przybyły do Europy
tylko na kilka jesiennych tygodni.
Gdy minął czas lęgu, jaskółek było dwa razy tyle, co przedtem. A na statek nie sposób
było wejść, tyle się tam nagromadziło błota i gliny.
Ale gdy się tylko pisklęta nauczyły fruwać, rodzice nauczyli je również sprzątać.
Usunięto stopniowo muł i glinę i wrzucono do morza. A statek doktora Dolittle był teraz
czyściejszy niż kiedykolwiek.
Pewnego ranka doktor przyszedł jak zwykle o dziewiątej rano na pocztę. Musiał
przychodzić punktualnie, gdyż listonosze zaczynali swoją pracę dopiero po jego przyjściu. Na
chodniku przed budynkiem leżał Jip i obgryzał kość. Doktor Dolittle zwrócił uwagę na tę
kość, gdyż jako przyrodnik znał się szczególnie dobrze na starych kościach. Poprosił Jipa, by
mu ją dał do obejrzenia, a gdy ją dokładnie zbadał, zdziwił się bardzo.
- Wcale nie wiedziałem, że ten gatunek zwierzęcia istnieje w Afryce! Skąd wziąłeś tę
kość, Jip?
- Stamtąd, z Wyspy Niczyjej - powiedział Jip. -Tam takie kości leżą stosami. - A gdy
go doktor zapytał, gdzie się znajduje ta Wyspa Niczyja, Jip wyjaśnił mu, że to jest okrągła
wyspa za portem, która wygląda jak plumpudding.
- Ach tak - powiedział doktor - już wiem, o której wyspie mówisz. Znajduje się blisko
lądu. Wcale nie wiedziałem, że się tak nazywa. Proszę cię, Jip, pożycz mi na kilka chwil tę
kość, chcę pokazać ją królowi.
Doktor wziął kość i poszedł do króla Koko, a Jip zapytał, czy może mu towarzyszyć.
Król siedział przed drzwiami swego pałacu i lizał cukierek, gdyż jak wszyscy mieszkańcy
Fantippo bardzo lubił słodycze.
- Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości! - powiedział doktor. - Czy Wasza
Królewska Mość nie wie przypadkiem, z jakiego zwierzęcia pochodzi ta oto kość?
Król obejrzał kość i potrząsnął przecząco głową. Nie znał się na starych kościach.
- Może to krowia - powiedział.
- Ależ nie - zaprzeczył doktor - krowa nie może mieć takiej kości. To jest kość
szczękowa, ale nie krowy. Czy Wasza Królewska Mość nie mógłby mi pożyczyć czółna i
paru wioślarzy? Chciałbym zwiedzić Wyspę Niczyją.
Ku zdziwieniu doktora Dolittle król zakrztusił się cukierkiem i o mało nie spadł z
krzesła. Potem pobiegł do pałacu i zamknął drzwi za sobą.
- To dziwne - rzekł doktor Dolittle ze zdumieniem. - Co się stało temu człowiekowi?
- Ach, zapewne jakieś głupstwo - powiedział Jip. -Tutejsi Murzyni są tacy zabobonni.
Pójdziemy do portu i spróbujemy wynająć czółno, które nas tam zawiezie.
Poszli więc nad wodę i zapytali kilku przewoźników, czy nie zechcieliby ich
przewieźć na wyspę. Ale wszyscy, usłyszawszy o celu przejażdżki, przerazili się tą
propozycją i nie chcieli wcale o tym mówić. Nie tylko że nie chcieli jechać, ale wzbraniali się
wypożyczyć doktorowi czółno, aby sam się mógł przeprawić.
W końcu doktor spotkał bardzo starego przewoźnika, który tak chętnie gawędził, że
chociaż i on był zastraszony samą nazwą Wyspy Niczyjej, zdradził w końcu doktorowi
powód dziwnego zachowania się tuziemców.
- Ta wyspa - powiedział - (nie wymawiamy nawet jej imienia bez koniecznej
potrzeby) jest krainą Złych Czarów. Nazywa się - starzec szeptał tak cicho, że doktor z
trudem go rozumiał - „Niczyja”, bo nikt na niej nie mieszka. Żaden człowiek nie odważyłby
się tam przedostać.
- Ale dlaczego? - zapytał doktor.
- Tam przebywają smoki! - powiedział starzec, szeroko otwierając przerażone oczy. -
Olbrzymie, rogate smoki, które zieją ogniem i pożerają ludzi. Jeśli panu życie jest miłe, niech
pan tam nie jedzie.
- Ale skądże o tym wiecie - zapytał doktor - jeśli nikt tam nigdy nie był, aby
przekonać się, czy to prawda?
- Przed tysiącem lat - opowiadał starzec - gdy tym krajem rządził król Kakabuki,
wygnał on na tę wyspę swoją teściową, bo za dużo mówiła, a on nie mógł znieść tego
gadulstwa. Co tydzień miano jej przywozić żywność. Ale już za pierwszym razem, gdy
przybyli tam słudzy królewscy, nie znaleźli po niej ani śladu! Gdy szukali jej na wyspie,
wyskoczył z zarośli smok i rzucił się na nich. Z trudem udało im się uciec. Po powrocie
opowiedzieli o tej przygodzie królowi Kakabuki. Pewien słynny czarownik, u którego
zasięgnięto rady, powiedział, że musiała to być ta sama teściowa króla, która przez jakieś
czary zamieniła się w smoka. Miała ona dużo dzieci i wyspa zaludniła się ludożerczymi
smokami. Gdy jakiekolwiek czółno zbliżało się w tę stronę, smoki przybiegały na brzeg i
ziały zabójczym ogniem i zniszczeniem. Ale od kilkuset lat nikt więcej nie stąpnął na wyspę i
dlatego nazywają ją - pan już sam wie jak...
Gdy starzec zakończył tę opowieść, odwrócił się natychmiast i zajął swoim czółnem,
jak gdyby się bał, że doktor ponowi prośbę o przewiezienie go na wyspę.
- Jip - zwrócił się doktor do psa - powiedziałeś, że przyniosłeś sobie tę kość z Wyspy
Niczyjej. Czy widziałeś tam smoki?
- Nie - powiedział Jip - popłynąłem na wyspę, żeby się trochę ochłodzić. Wczoraj było
bardzo gorąco. Ale nie poszedłem w głąb wyspy. Na wybrzeżu leżało dużo kości, a że ta
apetycznie pachniała, więc wziąłem ją i popłynąłem z powrotem. Prawdę powiedziawszy,
zależało mi bardziej na pływaniu i na kości niż na samej wyspie.
- Owa legenda o wyspie jest bardzo dziwna - szepnął doktor. - Tym większą mam
chęć na zwiedzenie wyspy. Ta kość ogromnie mnie zainteresowała. Widziałem raz podobną
w jakimś muzeum przyrodniczym. Czy mogę ją zatrzymać, Jip? Chcę ją umieścić w moim
własnym muzeum, gdy wrócę do Puddleby.
- Bardzo chętnie - odrzekł Jip - a jeśli nie uda nam się dostać czółna, aby się tam
przeprawić, to przecież możemy przepłynąć. Do wyspy będzie nie więcej niż półtorej mili
odległości, a my obaj jesteśmy dobrymi pływakami.
- To niezła myśl - powiedział doktor.
Poszli więc wzdłuż wybrzeża, aż doszli do miejsca leżącego naprzeciw wyspy. Tam
doktor się rozebrał i związał ubranie w węzełek, który umieścił sobie na głowie, przy czym
jego cenny cylinder znajdował się na wierzchu. Potem rzucił się w fale wraz z Jipem
Okazało się jednak, że to miejsce nie nadawało się do pływania. Już po kwadransie
pływacy poczuli, że gwałtowny prąd znosi ich na otwarte morze. Usiłowali ze wszystkich sił
dostać się na wyspę, ale na próżno.
- Niech pan się da nieść fali, doktorze - sapał Jip - niech pan nie traci sił i nie walczy z
prądem! Niech się m nie opiera! Nawet jeśli woda uniesie nas poza wyspę, będziemy mogli w
miejscu, gdzie prąd nie będzie już tak silny, zawrócić i dostać się z powrotem a ląd.
Ale doktor nie odpowiadał i Jip stwierdził, że jego siły i oddech są na wyczerpaniu.
Zaczął więc ze wszystkich sił szczekać, gdyż miał nadzieję, że Dab-Dab usłyszy go z
wybrzeża i sprowadzi pomoc. Ale znajdowali się zbyt daleko od Fantippo, aby ktoś ich mógł
usłyszeć.
- Zawróć, Jip! - sapnął doktor. - Nie troszcz się o mnie. Dam sobie jakoś radę. Zawróć
i spróbuj dostać się na ląd.
Ale Jip nie miał ochoty zawrócić i dać doktorowi utonąć samemu, chociaż i on nie
widział żadnej możliwości ratunku.
Wkrótce usta doktora napełniły się wodą, zaczął się zachłystywać, spluwać i Jip
przeraził się na dobre. Ale gdy doktor zamknął już oczy i siły zdawały się go zupełnie
opuszczać, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jip uczuł pod sobą w wodzie jakieś obce ciało i
on, doktor zostali uniesieni w górę jakby na pokładzie jakiejś łodzi podwodnej. Unoszeni byli
coraz wyżej, wyżej i wreszcie znaleźli się nad wodą. Leżeli obok siebie i chwytali oddech, a
w oczach ich malowało się najwyższe zdumienie.
- Doktorze, co to jest? - zawołał Jip i wytrzeszczył oczy na to dziwne ciało, które już
teraz nie podnosiło ich w górę, lecz niosło jak w łodzi w kierunku wyspy poprzez silny prąd.
- N-n-n-ie mam pojęcia! - dyszał doktor. - Może to wieloryb. Nie, to jednak nie
wieloryb. Ma przecież futro - powiedział i skubnął to coś, na czym siedział.
- Ale w każdym razie jest to jakieś zwierzę, prawda? - zapytał Jip. - Tylko gdzie ma
głowę? - I spoglądał na długi, wygięty grzbiet, który ciągnął się przed nimi na jakieś
trzydzieści jardów długości.
- Głowa jest pogrążona w wodzie - powiedział doktor Dolittle. - Ale patrz, za nami
znajduje się jego ogon.
I gdy Jip się odwrócił, ujrzał największy ogon, jaki mu się kiedykolwiek zdarzyło
widzieć. Ten ogon pruł fale i kierował ich w stronę wyspy.
- Teraz wiem! - zawołał Jip. - To jest smok. Siedzimy na teściowej króla Kakabuki!
- W każdym razie dobrze się stało, że przyszła nam z pomocą w ostatniej chwili -
powiedział doktor i wytrząsnął wodę z uszu. - Nigdy w życiu nie byłem tak bliski utonięcia.
Będę teraz musiał się trochę oporządzić, zanim ona wysunie głowę z wody.
Wyjął ubranie z węzełka, wygładził cylinder i ubrał się, gdy tymczasem dziwne
stworzenie, które im uratowało życie, stale i niezmordowanie płynęło w kierunku wyspy.
ROZDZIAŁ VII
RAJ ZWIERZĄT
Wreszcie niezwykłe stworzenie dotarło do wyspy i doktor Dolittle z Jipem, trzymając
się wciąż jeszcze szerokiego grzbietu smoka, wyleźli z wody na wybrzeże. Gdy doktor
zobaczył po raz pierwszy głowę zwierzęcia, zawołał w najwyższym podnieceniu:
- Jip, słowo honoru, przecież to jest Quiffenodochus!
- Co za Quiffeno - i jak dalej? - zapytał Jip.
- Quiffenodochus - rzekł doktor - zwierzę przedhistoryczne. Wszyscy przyrodnicy
twierdzą, że wymarło całkowicie, że nigdzie na świecie się już nie pojawia. Wielki to dzień
dzisiaj, Jip. Jestem strasznie rad, że tutaj przybyłem!
Olbrzymie stworzenie, które mieszkańcy Fantippo nazwali smokiem, wdrapało się
tymczasem na piasek i doktor mógł je dokładnie obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wyglądało
jak dziwaczne pomieszanie krokodyla z żyrafą. Miało krótkie, zgięte nogi, olbrzymi, długi
ogon i szyję, a na głowie sterczały mu dwa małe rogi.
Gdy tylko doktor Dolittle i Jip zleźli z jego grzbietu, zwierzę obróciło głowę na
ogromnie długiej szyi i zapytało doktora:
- Jak się pan teraz czuje?
- Dobrze, dziękuję - zapewnił je doktor.
- Już się bałem - powiedziało zwierzę - że nie zdążę na czas, aby uratować panu życie.
Mój brat mianowicie spostrzegł pana pierwszy. Z początku wzięliśmy pana za tubylca i już
czyniliśmy przygotowania, aby go przyjąć w nasz zwykły, odstraszający sposób. Ale gdy
ukryci za drzewami obserwowaliśmy pana, mój brat zawołał nagle:
„Na litość boską! Przecież to jest doktor Dolittle - i on tonie! Patrzcie tylko, jak
wymachuje rękami. Musimy go uratować za wszelką cenę! Taki człowiek jak on rodzi się raz
na tysiąc lat. Prędko do niego!” - I natychmiast rozeszła się wśród nas wszystkich wieść, że
doktor Dolittle, wielki lekarz, walczy z falami w cieśninie morskiej. Rozumie się, że wszyscy
nasi słyszeli o panu. Pośpieszyliśmy więc do ukrytej przystani, leżącej po drugiej stronie
wyspy, rzuciliśmy się stamtąd do morza i płynęliśmy do pana pod wodą. Ponieważ ja
najlepiej pływam, przybyłem pierwszy. Cieszę się bardzo, że nie było jeszcze za późno. Ale
czy naprawdę czuje się pan już zupełnie dobrze, panie doktorze?
- Tak, całkowicie i zupełnie dobrze - zapewnił go doktor. - Stokrotne dzięki! Ale
dlaczego płynęliście pod wodą?
- Bo nie chcemy, aby nas tubylcy ujrzeli - powiedziało osobliwe zwierzę. - Uważają
nas za smoki, a my nie chcemy wyprowadzać ich z błędu. Boją się tu przychodzić i wyspa
pozostaje w ten sposób naszą własnością.
Stworzenie wyciągnęło swoją długą szyję i szepnęło Janowi Dolittle do ucha:
- Myślą, że my się karmimy mięsem ludzkim i ziejemy ogniem! W rzeczywistości
jemy tylko banany. Ale gdy człowiek chce tutaj wtargnąć, udajemy się do doliny leżącej
pośrodku wyspy i wdychamy mgłę, która tam stale osiada. Potem wracamy na wybrzeże,
stajemy na tylnych łapach, ryczymy i wydmuchujemy parę nozdrzami, a ludzie myślą, że to
dym. W ten sposób udało się nam zachować tę wyspę przez tysiąc tylko dla siebie. Jest to
jedyne miejsce na ziemi, gdzie możemy mieszkać i żyć w spokoju.
- Ależ to jest niesłychanie interesujące - powiedział n Dolittle. - Przyrodnicy
mniemają, że wasz gatunek nie istnieje już na ziemi. Jesteście Quiffenodoki, prawda?
- Ależ nie - odparło zwierzę. - Quiffenodoki już dawno wymarły. My jesteśmy
Pfillosaury. Mamy po sześć palców na tylnych nogach, gdy Quiffenodoki, nasi kuzynowie,
mieli tylko po pięć. Wymarli już dwa tysiące lat temu.
- A gdzie się podziewają twoi krewni? - zapytał doktor. - Czy nie powiedziałeś, że
wielu z was pośpieszyło nam na ratunek?
- Tak - odrzekł Pfillosaurus - ale zostali pod wodą, aby tubylcy nie ujrzeli ich z lądu i
nie przekonali się, że historia z teściową, zamienioną w smoka, jest bujdą. Gdy pana
ratowałem, one wszystkie płynęły pod odą tuż obok, gotowe przyjść nam z pomocą. Teraz
przepłynęły do naszej tajnej przystani, żeby niepostrzeżenie wrócić na ląd. My także
powinniśmy się ad usunąć, żeby nas nie spostrzeżono z wybrzeża Fantippo. Gdyby się tu
zjawili ludzie, źle byłoby z nami, gdyż, między nami mówiąc, chociaż nas uważają za tak
straszne potwory, w gruncie rzeczy jesteśmy łagodniejsze od baranków.
- Czy znajdują się tu także inne zwierzęta? - zapytał doktor.
- Ależ naturalnie - odpowiedział Pfillosaurus. – Ta wyspa zamieszkana jest wyłącznie
przez łagodne, roślinożerne zwierzęta; inaczej nie mogłybyśmy się tutaj tak długo utrzymać.
Ale pokażę panu całą wyspę. Przemkniemy się ostrożnie do doliny, aby nas nikt nie zobaczył,
i ukryjemy się w cieniu lasu.
I Pfillosaurus pokazał doktorowi Dolittle i Jipowi całą Wyspę Niczyją.
Doktor opowiadał później, że był to najpiękniejszy i najbardziej pouczający dzień w
jego życiu. Brzegi były strome i wysokie i wyspa rzeczywiście kształtem przypominała wielki
plumpudding, jak zauważył Jip. Pośrodku wyspy znajdowała się niewidoczna od strony
oceanu, chroniona od wiatrów, urocza, rozległa dolina.
Na tym wielkim, dobre trzydzieści mil szerokości liczącym obszarze Pfillosaury od
tysiąca lat pędziły spokojne życie, zajadając dojrzałe banany i wygrzewając się w słońcu.
Nad brzegiem rzeki doktor zobaczył wielkie stada hipopotamów pasących się wśród
soczystej zieleni. W wysokiej trawie wśród rozległych łąk przechadzały się słonie i
nosorożce. Na urwiskach, wśród rzadkiego lasu, wypatrzył długoszyje żyrafy obgryzające
gałęzie drzew. Było mnóstwo małp i wszelakiego rodzaju zwierzyny, a nad nimi fruwały
chmary ptactwa. Wszystkie gatunki zwierząt roślinożernych żyły szczęśliwie i zgodnie tutaj,
gdzie pożywienia roślinnego było pod dostatkiem i gdzie nie rozlegało się nigdy echo
wrogich kroków człowieka.
Gdy doktor Dolittle w towarzystwie Jipa i Pfillosaurusa spoglądał ze szczytu pagórka
na rozległą dolinę pełną radujących się życiem zwierząt, westchnął głośno:
Tę piękną krainę można by nazwać rajem zwierząt. Bodajby jak najdłużej cieszyły się
nią, bodajby na zawsze pozostała „Niczyją”.
Od tysiąca lat - odezwał się Pfillosaurus swym głębokim głosem - jesteś, doktorze,
pierwszą istotą ludzką, która się tutaj zjawiła. Przed tobą była teściowa króla Kakabuki.
- Co się z nią stało? - zapytał doktor. - Tubylcy wierzą, że zamieniła się w smoka.
- Wydaliśmy ją za mąż - powiedziało niedbale wielkie zwierzę, obgryzając łodygę lilii
- nie mogliśmy z nią wytrzymać, tak samo jak król. Chyba nigdy w życiu nie spotkał pan
kogoś, kto by tyle mówił. Pewnej ciemnej nocy przewieźliśmy ją poprzez ocean na drugi
koniec Afryki i wysadziliśmy tam pod pałacem ichniego króla, panującego nad małym
kraikiem na ludnie od rzeki Kongo. Ożenił się z nią, a ponieważ był głuchy, więc jej
bezustanna gadanina nie przeszkadzała mu ani odrobinę.
Przez kilka dni doktor Dolittle wcale nie pamiętał o swoim urzędzie pocztowym, o
swoim statku stojącym i kotwicy, o królu Koko i w ogóle o niczym, gdyż od na do wieczora
zajmował się zwierzętami, które prosiły go o radę w najrozmaitszych sprawach. Dużo żyraf
uskarżało się na bolące kopyta i doktor polecał im moczenie nóg w wodzie z dodatkiem
korzonków. Miało to przynosić natychmiastową ulgę. Rogi nosorożców były zbyt długie i
doktor uczył nosorożce, jak je ścierać za pomocą specjalnego kamienia; poza tym, aby nie
rosły zbyt szybko, polecał nosorożcom mniej się odżywiać trawą, a więcej jagodami.
Pewien rodzaj drzew orzechowych, szczególnie lubiany przez zwierzęta, przerzedził
się znacznie i wskutek ciągłego obgryzania przez żyrafy groziła mu całkowita zagłada.
Doktor poradził przywódcom jeleni, aby przed nastaniem pory deszczowej zakopywano kilka
orzechów w miękkiej ziemi po to, żeby wyrosły z nich nowe drzewa.
Pewnego ranka, gdy doktor był zajęty wyrywaniem małemu hipopotamowi
kiwającego się zęba za pomocą łańcuszka od zegarka, zjawił się nagle przywódca jaskółek,
Śmigły.
- Nareszcie pana znalazłem, doktorze! - zawołał z wymówką. - Szukałem pana po
całym świecie.
- Halo, Śmigły! - zawołał doktor. - Cieszę się, że cię widzę. Czym ci mogę służyć?
- Przed dwoma dniami - odpowiedział Śmigły - ze wszystkich jajek wylęgły się już
pisklęta. - Powiedział mi pan, żeby pana o tym natychmiast zawiadomić, ponieważ chce pan
pomówić ze mną w pewnej ważnej sprawie. Poleciałem do pańskiego domu, ale Dab-Dab nie
miała pojęcia, gdzie się pan znajduje. Rozpocząłem więc poszukiwania. W końcu
dowiedziałem się od kilku gadatliwych przewoźników w porcie, że pan przed pięcioma
dniami popłynął na tę wyspę i dotąd nie powrócił. Wszyscy w Fantippo są przekonani, że pan
nie żyje. Mówią, że pożarły pana smoki, które tu podobno mieszkają. Przestraszyłem się
okropnie, chociaż nie wierzę w bajki o smokach. Ale nie wracał pan tak długo, że nie
wiedziałem, co o tym sądzić. Może pan sobie wyobrazić, co się dzieje w urzędzie pocztowym
w Fantippo -jest jeszcze większy bałagan niż przedtem.
- Tak, tak - powiedział Jan Dolittle, który tymczasem wyrwał małemu hipopotamowi
kiwający się ząb i pokazywał mu, jak wypłukać mordkę w rzece. - Jest mi bardzo przykro,
powinienem był rzeczywiście przesłać jakieś wiadomości o sobie. Ale miałem tak strasznie
dużo roboty. Usiądziemy sobie w cieniu palmy i porozmawiamy. Właśnie o poczcie chciałem
z tobą pomówić.
ROZDZIAŁ VIII
NAJSZYBSZA POCZTA NA ŚWIECIE
Doktor Dolittle, Jip i Śmigły zasiedli w cieniu palm i po raz pierwszy omówili plany
wielkiej poczty, która zasłynęła później jako poczta jaskółcza.
- Doszedłem do wniosku - rzekł doktor - że regularna poczta zagraniczna nie da się
urządzić w Fantippo z tego względu, że przybywa tam bardzo niewiele statków, które
mogłyby przywozić i odwozić pocztę. Przyszło mi więc na myśl, czyby jaskółki nie zechciały
pełnić służby listonoszów?
- To zupełnie możliwe - odpowiedział Śmigły. -Ale naturalnie taka służba mogłaby
mieć miejsce wyłącznie w pewnej określonej porze roku, mianowicie podczas naszego pobytu
w Afryce. A i wtedy jaskółki mogłyby zanosić listy tylko do krajów o umiarkowanym i
ciepłym klimacie. W północnych strefach zamarzłybyśmy na lodowatych szlakach
pocztowych.
- Ma się rozumieć - powiedział doktor Dolittle - nigdy bym tego od was nie żądał. Ale
myślałem, że i inne ptaki mogłyby nam pomóc - ptaki, które mieszkają w zimnych, gorących i
umiarkowanych strefach. Jeśli zaś obsługa jakiejś długiej linii pocztowej okaże się zbyt
męcząca dla jednego gatunku ptaków, można by urządzić również rozstawne stacje pocztowe.
Jeśli na przykład chce się wysłać list na biegun północny, to jaskółki mogą go zanieść na
północny cypel Afryki, a stamtąd drozdy przeniosą go dalej, na północ Szkocji. Od drozdów
przejmą list mewy i zaniosą aż na Grenlandię, skąd już pingwiny mogą go przetransportować
na biegun północny. Jak się na to zapatrujesz?
- Jeśli inne ptaki przyłączą się do nas, da się to jakoś urządzić - rzekł Śmigły.
- A poza tym - dodał doktor - mogłyby z tej poczty korzystać również ptaki i inne
zwierzęta. Będą mogły sobie tą drogą wzajemnie przesyłać listy tak jak mieszkańcy Fantippo.
- Ależ, doktorze, ani ptaki, ani inne zwierzęta nie pisują do siebie - zdziwił się Śmigły.
- Dotychczas nie - odpowiedział doktor - ale nie widzę powodu, żeby nie miały
spróbować. Dawniej ludzie również nie korespondowali ze sobą, ale odkąd zaczęli, okazało
się to bardzo przyjemne i pożyteczne dla nich. Jestem pewny, że to samo będzie ze
zwierzętami i ptakami. Taki główny urząd pocztowy powinien by się znajdować tutaj, na tej
pięknej wyspie, w raju zwierząt. Chciałbym przede wszystkim stworzyć taki system
pocztowy, aby podnieść poziom życia i rozwoju mieszkańców świata zwierzęcego. Poza tym
interesuje mnie sprawna poczta zagraniczna dla Fantippo. Czy nie zdaje ci się, że ptaki można
nauczyć pisania listów?
- Ależ, rozumie się - rzekł Śmigły - na przykład my, jaskółki, pozostawiamy zawsze
na domach, na których zakładamy nasze gniazda, znaki dla tych ptaków, które po nas będą się
tam gnieździły. Proszę spojrzeć, doktorze - i Śmigły nakreślił kilka krzyżyków na piasku u
stóp doktora. - To znaczy: „Nie budujcie gniazd tym domu, tutaj jest kot!” A to - przywódca
jaskółek zrobił kilka innych znaków w piasku - znaczy: przyzwoity dom, dużo much,
spokojni ludzie, glina lepienia gniazd znajduje się za stajnią”.
- Doskonale! - zawołał doktor. - Przecież to jest rodzaj stenografii. Całe zdanie
wyrażasz w czterech znakach!
- A poza tym - mówił dalej Śmigły - wszystkie znaki mają swoje własne znaki.
Rybitwy robią na drzewach stojących nad rzeką kreski oznaczające, gdzie są dobre miejsca
połowu. A także i drozdy mają swoje znaki: na kamieniach widuje się często napis: Tutaj
rozbijać skorupy ślimaków”. Piszą tak po to, by inne drozdy nie rozrzucały wszędzie
skorupek, którymi się żywią, i nie wystraszały w ten sposób żywych ślimaków.
- Widzisz, zawsze sobie myślałem - mówił doktor Dolittle - że wy, ptaki, musicie znać
chociażby początki pisma, inaczej nie byłybyście takie mądre. Teraz musimy na tych znakach
oprzeć istotny, sprawny system pisma ptaków. Jestem przekonany, że i inne zwierzęta to
potrafią. Wtedy uruchomimy pocztę jaskółczą i wszystkie zwierzęta i ptaki na całym świecie
będą mogły pisywać do siebie listy. Ludzie również, jeśli będą mieli na to ochotę.
- Prawdopodobnie - oświadczył Śmigły - większość stów będzie skierowana do pana,
doktorze. Spotykani mnóstwo ptaków, które chciały wiedzieć, jak pan wygląda, co pan jada
na śniadanie i tym podobne głupstwa.
- To by mi wcale nie przeszkadzało - zauważył doktor Dolittle - ale przede wszystkim
idzie mi w tej sprawie o stronę wychowawczą. Dzięki dobrze działającej poczcie warunki
życia zwierząt i ptaków poprawią się niewątpliwie. Na przykład dzisiaj tu, na wyspie,
zapytały mnie jelenie, co poradzić na to, żeby drzewa orzechowe nie wymierały. Poleciłem
im zasiać orzechy, aby wyrosły nowe drzewa. Teraz będą, Bóg wie jak długo, czekać na to! A
gdyby miały możność napisania o tym do mnie, dałbym im już dawno taką radę za
pośrednictwem poczty jaskółczej.
Potem pod osłoną nocy Pfillosaurus zaniósł doktora Dolittle i Jipa z powrotem do
Fantippo i nikt nie zauważył ich przybycia.
Nazajutrz rano poszedł doktor do króla.
- Wasza Królewska Mość - powiedział - można zorganizować w Fantippo doskonałą
zagraniczną komunikację pocztową, jeżeli Wasza Królewska Mość zgodzi się na to, co
proponuję.
- Mój Wielki Majestat raczy cię wysłuchać - rzekł król. - Mów dalej. Czy mogę cię
poczęstować karmelkiem?
Doktor Dolittle wziął sobie z pudełka, które mu król podał, jeden karmelek - zielony.
Król Koko był bardzo dumny z karmelków, które wyrabiano w królewskiej cukierni. Miał
stale jeden karmelek zawieszony na wstążce na szyi. O ile go nie lizał, trzymał go przed
oczami i spoglądał przez niego na swych dworaków. Naśladował białych ludzi, patrzących
przez okulary, i dlatego kazał wyrabiać cukierki cieni i przezroczyste, żeby przez nie
spoglądać, bo mu się wydawało to bardzo eleganckie. To ciągłe ssanie cukierków zepsuło mu
figurę, zrobił się przez to strasznie gruby. Ale nie martwił się tym, gdyż w Fantippo wielkie
rozmiary ciała uważne były za dowód siły i potęgi.
- Mój plan jest następujący - wyłożył doktor Dolittle - pocztę wewnętrzną w Fantippo
teraz, po wyuczeniu przeze mnie listonoszów, mogą roznosić wasi ludzie. Ale jednoczesne
zajmowanie się pocztą zagraniczną to będzie już dla nich za dużo. Poza tym do portu waszego
przybywa niewiele statków. Proponuję więc założenie pływającego urzędu pocztowego, który
mógłby być zakotwiczony w pobliżu... - doktor Dolittle zatrzymał się w porę i nie wymówił
straszliwej nazwy. - Hm... hm... tej wyspy, o której Waszej Królewskiej Mości opowiadałem.
- To mi się nie podoba - rzekł król marszcząc brwi.
- Wasza Królewska Mość nie ma potrzeby się obawiać - przerwał pośpiesznie doktor -
żaden z jego poddanych nie będzie nigdy zmuszony do wylądowania na tej wyspie.
Zagraniczny urząd pocztowy będzie się mieścił w łodzi zakotwiczonej dość daleko od
wybrzeża. Pomoc ze strony urzędników poczty w Fantippo nie będzie mi wcale potrzebna.
Przeciwnie: stawiam warunek, aby wyspę, o której mówię, pozostawić w spokoju. Chcę
pocztę zagraniczną prowadzić sam na swój własny sposób i przy pomocy moich własnych,
specjalnych urzędników. Jeśli mieszkańcy Fantippo będą chcieli wysyłać listy do obcych
krajów, muszą je przewozić czółnem do mojej łodzi. Ale adresowane do nich listy będą im
regularnie doręczane zwykłym sposobem - za pomocą skrzynek na drzwiach. Co Wasza
Królewska Mość o tym sądzi?
- Daję moje zezwolenie - rzekł król - ale na wszystkich znaczkach musi być wizerunek
mego pięknego oblicza.
- Oczywiście - powiedział doktor. - Tylko musimy wyraźnie ustalić, że odtąd cała
poczta zagraniczna będzie obsługiwana przez moich własnych urzędników, moim własnym
systemem. Ale nad pocztą krajową w Fantippo, gdy już ją uruchomię całkowicie, musi Wasza
Królewska Mość czuwać, aby dalej funkcjonowała prawidłowo. Jeśli Wasza Królewska Mość
się zgodzi, mogę zapewnić, że za kilka tygodni królestwo Fantippo będzie miało najlepiej
działającą pocztę na całym świecie.
Po czym Jan Dolittle zaczął znowu naradzać się ze Śmigłym i polecił mu rozesłać
ptaki na wszystkie strony świata z wieścią, aby przywódcy mew, mysi-królików, srok, sępów,
drozdów, jaskółek, czyżyków, pingwinów, jastrzębi, dzikich gęsi i wszelkich innych
gatunków ptaków zgromadzili się na Wyspie Niczyjej, gdyż doktor Dolittle chce z nimi
mówić.
A doktor powrócił do swoich zajęć i starał się dalej organizować wewnętrzną pocztę w
Fantippo.
Tymczasem dzielny Śmigły rozesłał orędzie naokoło świata; i ptak ptakowi
przekazywał wieść, że doktor Dolittle, słynny doktor zwierząt, chce się zobaczyć z
przywódcami wszystkich dużych i małych ptaków. Ptaki zaczęły więc przylatywać do doliny
Wyspy Niczyjej. Po trzech dniach Śmigły mógł oznajmić doktorowi, że wszystkie ptaki
przybyły i czekają na niego.
Doktor Dolittle wsiadł więc do pięknej, dużej łodzi, danej mu do rozporządzenia przez
króla Koko, i przypłynął w niej do stóp wzgórza, z którego poprzednio oglądał piękną dolinę
raju zwierząt. Wraz ze Śmigłym, siedzącym na jego ramieniu, spoglądał teraz w dół na morze
głów ptasich, gdyż od kolibrów do albatrosów stawiły się wszystkie rodzaje. Wziął liść
palmowy i zwinąwszy go w trąbkę, aby być lepiej zrozumianym, wygłosił wielkie
przemówienie do przywódców ptaków, które miały współpracować ze słynną jaskółczą
pocztą.
Gdy doktor skończył mówić, ptaki, które nadleciały ze wszystkich stron świata,
wyraziły swoje zadowolenie gwizdem, szczebiotem, krakaniem, biciem skrzydeł. Wynikł z
tego taki straszny hałas, że tubylcy z Fantippo szeptali do siebie o wielkiej walce smoków na
Wyspie Niczyjej.
Potem doktor Dolittle wyjął notes i wdał się w rozmowę z każdym z przywódców po
kolei, zadając mu pytania dotyczące znaków używanych przez ptaki jego gatunku. Doktor
zapisywał to wszystko i wziął notatki ze sobą do domu, aby całą noc zapoznawać się z nimi.
Obiecał, że nazajutrz wróci.
Na drugi dzień przepłynął znów na wyspę i w dalszym ciągu omawiał, przygotowywał
i opracowywał wszystko. Zostało postanowione, że swój główny urząd mieć będzie poczta
jaskółcza na Wyspie Niczyjej, filie zaś jej znajdować się będą na przylądku Horn, w
Grenlandii, na Tahiti, w Kaszmirze, Tybecie i Puddleby nad rzeką Marsh. Większość linii
pocztowych była tak urządzona, że ptaki, które spędzały zimę w innym kraju, a na lato
wracały do ojczyzny, miały zabierać listy podczas tych regularnych corocznych podróży. A
ponieważ są i takie ptaki, które prawie co tydzień przelatują z jednego kraju do drugiego,
więc w ten sposób poczta mogła być załatwiana bez wielkich trudności.
Rozumie się, że przybyły również i ptaki, które nie opuszczają nigdy, nawet w zimie,
swego kraju rodzinnego. Ich przywódcy, otoczeni specjalną opieką innych ptaków, przylecieli
również na wezwanie doktora, aby mu okazać swoją gotowość. Ptaki te obiecały, że przez
cały rok będą czuwać nad listami dostarczanymi do ich ojczyzny i rozprowadzać je wśród
adresatów.
W ten sposób w ciągu pierwszych dni ustalono cały plan działania.
Następnie doktor Dolittle i przywódcy zgodzili się na jeden określony, prosty, jasny
alfabet dla wszystkich ptaków, aby ptaki pocztowe mogły z łatwością zrozumieć i odczytać
adresy na kopertach. Wreszcie doktor odesłał wszystkie ptaki z powrotem do domów, aby
mogły nauczyć swych krewniaków nowego alfabetu i zaznajomić ptaki całego świata z
organizacją poczty, która miała się przyczynić do podniesienia poziomu życia i wychowania
mieszkańców świata zwierzęcego.
Potem doktor Dolittle poszedł do domu i wyspał się porządnie.
Nazajutrz rano dowiedział się, że łódź przeznaczona na urząd pocztowy, którą król
Koko kazał dla niego sporządzić, jest już gotowa i wygląda ślicznie. Umieszczono ją na
kotwicy w pobliżu Wyspy Niczyjej. Następnie przeniesiono tam Dab-Dab, Jipa, Tu-Tu, Geb-
Geb, dwugłowca i białą myszkę. Doktor Dolittle zwinął swój dom na głównej ulicy w
Fantippo i do końca swego pobytu w kraju króla Koko mieszkał w urzędzie poczty
zagranicznej.
Doktor Dolittle wraz ze swoimi zwierzętami miał teraz mnóstwo roboty, gdyż trzeba
było wszystko zorganizować, umeblować, cały lokal zaopatrzyć w szuflady na znaczki i karty
pocztowe, w wagę, w torby do sortowania listów i w tym podobne przedmioty. Dab-Dab jak
zwykle prowadziła gospodarstwo i dbała o to, aby wszędzie było co dzień czysto sprzątnięte i
zamiecione. Jip był dozorcą i pilnował punktualnego zamykania wieczorem i otwierania rano
budynku pocztowego. Tu-Tu, najlepsza matematyczka, prowadziła książki i rachunki
zapisując, ile znaczków zostało sprzedanych i ile pieniędzy wpłynęło za to do kasy. Jan
Dolittle siedział przy okienku w dziale informacji i odpowiadał na setki pytań, które ludzie
zadają we wszystkich urzędach pocztowych. A obowiązkowy, niezawodny Śmigły kręcił się
tu i tam, i wszędzie. Pierwszy list został nadany przez Pocztę Jaskółczą w następujący sposób:
pewnego dnia król Koko zjawił się we własnej osobie, wsunął swoje szerokie oblicze w
okienko i zapytał:
- Jaka linia pocztowa jest najszybsza na świecie?
- Angielska poczta szczyci się tym, że list z Londynu do Kanady może przesłać w
ciągu czternastu dni.
- Mam tutaj list do przyjaciela - powiedział król -który posiada salon czyszczenia
butów w Alabamie. Zobaczymy, jak szybko będziesz mi mógł przynieść odpowiedź na ten
list.
W istocie doktor Dolittle nie uruchomił jeszcze poczty zagranicznej i chciał to
zakomunikować królowi, ale Śmigły skoczył na biurko i szepnął:
- Niech mi pan da ten list. Pokażemy mu! Potem zawołał Świergotkę-Gońca i
powiedział do niej:
- Zanieś ten list, jak tylko możesz najprędzej, na Wyspy Azorskie. Tam spotkasz
białoogoniaste skowronki z Nowej Karoliny, które teraz wybierają się w podróż do Stanów
Zjednoczonych. Daj im ten list i powiedz, żeby jak najprędzej przyniosły tutaj odpowiedź.
Świergotka poleciała jak błyskawica.
O godzinie czwartej po południu oddał król swój list j na pocztę. Kiedy zaś Jego
Królewska Mość obudził się nazajutrz i zasiadł do śniadania, odpowiedź leżała już ! obok
jego nakrycia!
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I
NIEZWYKŁY URZĄD POCZTOWY
Nikt, nawet doktor Dolittle, nie przewidywał, jak wspaniale rozwinie się Poczta
Jaskółcza i ile dziwnych zdarzeń i nowych pomysłów powiąże się z nią.
Rozumie się, że przy tak oryginalnej organizacji trzeba się było wiele nauczyć i dużo
napracować, zanim wszystko zaczęło działać bez przeszkód. Każdy dzień przynosił jakieś
nowe, świeże zadania. I chociaż doktor, który był zawsze bardzo obowiązkowym
człowiekiem, harował teraz niemal do upadłego, zajmowało go to wszystko tak bardzo, że nie
narzekał na swoją pracę. Tylko macierzyńska Dab-Dab oburzała się na to ogromnie, bo
przecież doktorowi brakło czasu nawet na sen.
Na całym świecie nie było nigdzie i nigdy podobnego urzędu pocztowego. Po
pierwsze, był to urząd pocztowy na łodzi, po drugie, każdy z urzędników i każdy klient
dostawał punktualnie o czwartej godzinie po południu herbatkę, a w niedzielę nawet kanapki
z ogórkiem do herbaty. Podwieczorek w zagranicznym urzędzie pocztowym stał się ostatnim
krzykiem mody w Fantippo, oczywiście wśród bardziej wytwornych mieszkańców. Wielka,
słomiana mata rozpościerała się na kształt markizy po drugiej stronie budynku, tworząc ładną
werandę z pięknym widokiem na morze i na zatokę. I gdy ktoś przypadkiem wstępował do
urzędu o czwartej, aby kupić znaczek, przeważnie zastawał tam króla i innych dostojników z
Fantippo popijających właśnie herbatkę.
Jeszcze jedną szczególną właściwość urzędu doktora Dolittle stanowiły pióra do
pisania. Doktor Dolittle stwierdził, że w wielu urzędach pocztowych pióra są niemożliwe do
użytku; skrzypią i robią kleksy. Istotnie, nawet po dziś dzień dużo urzędów pocztowych
słynie z niedobrych piór. Ale doktor Dolittle postarał się o to, aby jego pióra były w
doskonałym gatunku. Rozumie się, że w owych czasach nie posługiwano się jeszcze
stalówkami, lecz gęsimi piórami. Doktor polecił albatrosom i mewom, aby zachowywały dla
niego pióra, które im wypadają z ogonów w okresie zmiany upierzenia. Przy takich więc
możliwościach nietrudno było mieć urząd zaopatrzony w najlepsze pióra.
Jeszcze pod jednym względem różnił się urząd pocztowy doktora Dolittle od innych
urzędów - mianowicie klejem używanym do gumowania znaczków. Klej używany dotychczas
w Fantippo wyczerpał się i doktor musiał sporządzić inny. Po wielu próbach wynalazł klej
robiony z soku lukrecji; klej ten wysychał szybko i był bardzo smaczny. Jak już
wspominałem, mieszkańcy Fantippo ogromnie lubili słodycze i gdy tylko nowy klej wszedł w
użycie, zaczęły się gromadzić tłumy w zagranicznym urzędzie pocztowym, aby setkami
zakupywać znaczki.
Z początku przyczyny tego tłoku wydały się doktorowi niezrozumiałe, a Tu-Tu,
kasjerka, była zmuszona pracować w godzinach nadliczbowych, aby nadążyć ze zliczaniem
wpływów kasowych. Kasa urzędu pocztowego nie mogła pomieścić wszystkich pieniędzy i
nadwyżkę trzeba było przechowywać w garnku na kominie.
Ale nagle doktor zauważył, że klienci zlizują klej ze znaczków pocztowych, a potem
przynoszą je z powrotem, żądając zwrotu pieniędzy. We wszystkich urzędach pocztowych
obowiązuje przepis, że znaczki można wymieniać na zapłacone za nie pieniądze. O ile
znaczki nie były podarte albo zabrudzone, nic nie szkodziło, że zlizano klej. Doktor doszedł
jednak do przekonania, że musi wynaleźć inny klej, jeśli chce sprzedawać znaczki do
właściwego użytku.
Pewnego dnia zjawił się w urzędzie brat króla, strasznie kaszlący, i prosił jednym
tchem (raczej kaszlem) o pięć znaczków po pensie i o środek na kaszel. To naprowadziło
doktora Dolittle na świetny pomysł i nowy klej do znaczków - który sporządził ze specjalnego
gatunku słodkawego syropu na kaszel - nazwał klejem antykokluszowym. Wynalazł także
klej przeciw bronchitowi, klej przeciw anginie i rozmaite inne. Od tej pory, gdy w mieście
panowała jakaś zaraźliwa choroba, starał się zawsze, żeby do gumowania znaczków używać
jakiegoś odpowiedniego, leczniczego środka. Zaoszczędził sobie w ten sposób mnóstwo
trudu, gdyż dotychczas ludzie zamęczali go po prostu o porady na zaziębienie, ból gardła i
inne choroby. Był więc pierwszym generalnym poczmistrzem, który jednocześnie obsługiwał
pacjentów dostarczając smacznych lekarstw na odwrocie znaczków pocztowych. Nazywał to:
„zaklejaniem choroby”.
Pewnego wieczoru Jip, jak zwykle, zamknął o szóstej godzinie drzwi urzędu
pocztowego i wywiesił tablicę z napisem: „Zamknięte”. Doktor Dolittle, słysząc zasuwanie
zamka u drzwi, przerwał liczenie kart pocztowych i zapalił fajkę.
Pierwsza ciężka praca - uruchomienie poczty - była już wykonana. Gdy więc doktor
tego wieczoru usłyszał zamykanie drzwi, przyszło mu na myśl, że odtąd może pozwolić sobie
na określone godziny pracy i nie musi pracować przez cały dzień. I kiedy Jip wszedł do
oddziału listów poleconych, zastał tam doktora wyciągniętego na krześle, z nogami opartymi
o biurko i rozglądającego się naokoło z zadowoloną miną.
- Jip - powiedział z westchnieniem ulgi - teraz mamy prawdziwą pocztę, urzędującą
jak trzeba.
- Tak - odrzekł Jip i postawił na ziemi latarkę, z którą obchodził lokal - i jaką pocztę...
Podobnej nie ma na całym świecie!
- Pomyśl - powiedział doktor - że chociaż otworzyliśmy ją przeszło tydzień temu, ja
sam nie napisałem jeszcze ani jednego listu. Wyobraź sobie tylko, mieszkać przez tydzień w
urzędzie pocztowym i nie pisać listów! Spójrz na tamtą szufladę. Kiedy indziej sam widok
tylu znaczków zachęciłby mnie do napisania tuzina listów. Przez całe swoje życie, kiedy
chciałem napisać list, nie miałem nigdy znaczka pod ręką. A teraz - czy to nie zabawne -
kiedy mieszkam dzień i noc w urzędzie pocztowym, nie przychodzi mi na myśl nikt, do kogo
mógłbym napisać list.
- Szkoda - powiedział Jip - bo, pomijając szuflady pełne znaczków pocztowych, gdy
się ma takie piękne pismo jak pan... Niech pan pomyśli o tych wszystkich zwierzętach, które
czekają na wiadomości od pana.
- Oczywiście, mógłbym napisać do Sary - poczciwa, kochana Sara. Ale nie pamiętam
jej adresu. Nie mogę więc do niej napisać.
- Już wiem! - krzyknął Jip. - Mógłby pan napisać do Mateusza Mugg!
- Nie umie przecież czytać - mruknął doktor.
- On nie, ale jego żona czyta doskonale - odpowiedział Jip.
- To prawda - rzekł doktor - ale o czym do niego napisać?
Właśnie w tej samej chwili ukazał się Śmigły i oznajmił:
- Doktorze, obsługa miasta w Fantippo musi być zmieniona. Moim ptakom
pocztowym jest za trudno wyszukiwać domy, żeby doręczać listy. Bo, widzi pan, my,
jaskółki, jakkolwiek budujemy nasze gniazda przy domach, nie jesteśmy właściwie ptakami
miejskimi. Przeważnie szukamy sobie samotnych domów na wsi, wśród ulic miasta z trudem
dajemy sobie radę. Kilka jaskółek odniosło z powrotem listy, które miały roznieść dziś rano,
gdyż nie znalazły domów, do których te listy były zaadresowane.
- Hm - powiedział doktor - to fatalne. Zostaw mi chwilę czasu do namysłu. Ach, już
wiem! Sprowadzę tutaj Pyskacza.
- Kto to jest Pyskacz? - zapytał Śmigły.
- To londyński wróbel, który mnie odwiedza każdego lata w Puddleby. Mieszka stale
przy katedrze Świętego Pawła. Wybudował gniazdo w uchu świętego Edmunda.
- Gdzie?! - wykrzyknął Jip.
- W uchu figury świętego Edmunda, na zewnątrz katedry - wyjaśnił doktor. - Ten
czuje się wśród ulic i domów jak u siebie w domu. Przyda nam się znakomicie. Napiszę zaraz
po niego.
- Mam wątpliwości - rzekł Śmigły - czy ptak pocztowy, jeśli nie będzie sam ptakiem
miejskim, odnajdzie tego wróbla w Londynie. Londyn to przecież strasznie duże miasto,
prawda?
- Tak jest - rzekł doktor.
- Panie doktorze - zawołał Jip - dopiero co zastanawiał się pan nad tym, o czym
napisać do karmiciela kotów! Niech Śmigły napisze list do Pyskacza ptasim alfabetem, a pan
włoży ten list do listu adresowanego do Mateusza Mugg. Gdy wróbel przybędzie do Puddleby
na wakacje, karmiciel kotów może mu oddać list.
- Doskonale! - zawołał Jan Dolittle. Wziął natychmiast arkusik papieru listowego i
zaczął pisać.
- Niech go pan poprosi przy tej sposobności - wtrąciła Dab-Dab - żeby rzucił okiem na
nasze okna, czy jakaś szyba nie pękła. Deszcz mógłby nam zmoczyć pościel.
- Dobrze, dobrze - rzekł doktor - wspomnę i o tym.
Doktor napisał więc list i zaadresował go tak: „Jaśnie Wielmożny Pan Mateusz Mugg,
sprzedawca mięsa dla kotów w Puddleby nad rzeką Marsh, Anglia”. List zabrała ze sobą
Świergotka-Goniec.
Doktor nie spodziewał się szybkiej odpowiedzi, gdyż żona karmiciela kotów nie była
zbyt skora do czytania i zbyt mocna w pisaniu. Trudno też było się spodziewać, aby Pyskacz
przybył do Puddleby przed upływem tygodnia. Zostawał zwykle przez Wielkanoc w
Londynie. Jego małżonka nie pozwalała mu odlecieć na wieś, zanim nie nauczy swoich
piskląt rozpoznawać domy, z których ludzie sypią im okruszyny, wydziobywać owies sprzed
nosa koniom dorożkarskim bez narażania się na zdeptanie przez ich kopyta, dawać sobie radę
wśród ruchliwych ulic Londynu i innych tym podobnych rzeczy, które młode ptaki, żyjące w
mieście, umieć powinny.
Tymczasem życie w urzędzie pocztowym szło dalej swoim czynnym, ożywionym
biegiem. Zwierzęta: Tu-Tu, Dab-Dab, Geb-Geb, dwugłowiec, biała mysz i Jip były bardzo
zadowolone z mieszkania na wielkiej łodzi. A gdy im się czasem w tym pływającym domu
przykrzyło, udawały się na wycieczkę na Wyspę Niczyją, którą teraz nazywano znacznie
częściej tak, jak ją doktor Dolittle nazwał - „Rajem Zwierząt”.
Czasem doktor Dolittle towarzyszył im w tych wycieczkach. Czynił to bardzo chętnie,
gdyż przy tej sposobności rozmawiał z różnymi zwierzętami i uczył się ich znaków
porozumiewawczych. Z tych znaków, które skrzętnie notował, ułożył on rodzaj pisma
zwierząt albo gryzmolenia, jak to nazywał (podobnie jak to uczynił dla ptaków).
Gdy mu zostawało trochę wolnego czasu, dawał zwierzętom w wielkiej dolinie lekcje
pisania. Na te lekcje uczęszczało bardzo wielu uczniów. Jak zwykle małpy, jako
najpojętniejsze, uczyły się najlepiej i dlatego, że były takie mądre, doktor mianował kilka z
nich swoimi pomocnikami.
Ulubione zwierzęta doktora przeglądały codziennie
z wielkim przejęciem pocztę, szukając listów adresowanych do siebie. Z początku nie
otrzymywały ich dużo. Ale pewnego dnia powróciła Świergotka przynosząc list z Puddleby.
Była to odpowiedź karmiciela kotów na list doktora.
Żona Mateusza Mugg pisała w imieniu męża, że list do wróbla wisi na jabłoni w
ogrodzie, gdzie go wróbel, gdy przyleci, na pewno znajdzie. Pisała dalej, że szyby w oknach
są jeszcze całe, ale że drzwi kuchenne trzeba będzie na nowo pomalować.
Gdy Świergotka czekała w Puddleby na odpowiedź karmiciela kotów, zdążyła
opowiedzieć wszystkim szpakom i drozdom w ogrodzie doktora o nowym urzędzie
pocztowym dla zwierząt na Wyspie Niczyjej. Niebawem dowiedziało się o tym każde żywe
stworzenie w Puddleby i poza Puddleby.
Wskutek tego zaczęły napływać do łodzi listy do ulubieńców doktora. Pewnego dnia
przy porządkowaniu poczty trafił się list dla Dab-Dab od jej siostry; dalej dla białej myszki od
jednego z jej kuzynów, który mieszkał w szufladce biurka doktora, jeden dla Jipa od
szkockiego owczarka, mieszkającego w sąsiedztwie Puddleby, jeden dla Tu-Tu, z którego się
dowiedziała, że stała się ciotką sześciu siostrzeńców i siostrzenic, które przyszły na świat pod
pułapem stajni. Tylko do Geb-Geb nie było żadnego listu. Biedne prosię opłakało to
rzewnymi łzami. A gdy doktor udał się na poobiednią przechadzkę, Geb-Geb poprosiło, aby
je na pocieszenie zabrał ze sobą.
Następnego dnia ptaki uskarżały się, że worek pocztowy jest wyjątkowo ciężki; a gdy
go rozpakowano, przekonano się, że zawiera dziesięć grubych listów dla Geb-Geb i dla
nikogo więcej. Jipowi wydało się to podejrzane i gdy Geb-Geb otwierało swoje listy,
popatrzył mu przez ramię. W każdej kopercie leżała skórka banana.
- Kto ci przysłał te wszystkie skórki bananowe? - zapytał.
- Sam je sobie przysłałem - odpowiedziało Geb-Geb - wczoraj z Fantippo. Nie widzę
żadnego powodu, dlaczego wy mielibyście dostawać tyle listów, a ja nie. Jeśli do mnie nikt
nie pisze, to będę pisał sam do siebie.
ROZDZIAŁ II
PYSKACZ
Był to wielki dzień w urzędzie pocztowym doktora Dolittle, gdy przybył londyński
wróbel, zwany Pyskaczem, aby współpracować w dziale miejskim poczty w Fantippo.
Doktor w okienku informacyjnym spożywał właśnie drugie śniadanie, gdy wróbel
wsunął łepek w okno i zawołał zuchwałym głosem londyńskiego ulicznika:
- Halo, doktorze, a więc widzimy się znowu! Co słychać nowego w starej firmie? Kto
by przypuszczał, że pan wpadnie na taki pomysł!
Pyskacz był ptakiem z charakterem. Każdy, nawet widząc go po raz pierwszy,
odgadłby od razu, że całe swoje życie spędził na ulicach wielkiego miasta. Każdym ruchem
różnił się od innych ptaków. Na przykład oczy Śmigłego, jakkolwiek nikt nie ośmieliłby się
nazwać go głupim, miały szlachetny wyraz wiejskiej naiwności. Ale zuchwałe, sprytne
spojrzenie Pyskacza zdawało się mówić: „Niech wam się tylko nie zdaje, że możecie mnie
wywieść w pole. Jestem prawdziwym dzieckiem Londynu”.
- Ach, Pyskaczu! - zawołał Jan Dolittle. - Nareszcie jesteś! Jak przyjemnie zobaczyć
cię po tak długim czasie! Czy podróż przeszła ci szczęśliwie?
- Nie najgorzej, mogło być gorzej - odpowiedział Pyskacz i zerknął na kilka okruszyn,
które pozostały na pulpicie po śniadaniu doktora. - Ani jednej burzy, zupełnie przyzwoity lot.
Gorąco? Ma się rozumieć, i jak jeszcze! Dostatecznie gorąco, żeby się upiec. Ależ osobliwą
budę pan sobie tu urządził!
Na wieść o przybyciu Pyskacza zbiegły się wszystkie zwierzęta, aby go przywitać i
dowiedzieć się, co słychać w domu, w Puddleby.
- Jak się powodzi starej klaczy w stajni? - zapytał doktor Dolittle.
- Bardzo dobrze - odpowiedział Pyskacz. - Nie jest już, co prawda, dziewczęciem, ale
jak na tak starą kobyłę, trzyma się wcale dobrze. Prosiła, abym zabrał dla pana gałąź pnących
różyczek, które rozkwitły na murze nad stajnią. Ale powiedziałem jej: „Myślisz, że jestem
wozem towarowym, czy co?” Proszę sobie wyobrazić - ptaszysko w moim wieku miałoby
prze-frunąć cały Ocean Atlantycki z gałązką różyczek w dziobku! Jeszcze by pomyślano, że
jestem zaproszony na wesele na biegun północny.
- Na litość boską, Pyskaczu! - zaśmiał się doktor Dolittle. - Kiedy tak słucham twego
londyńskiego świergotu, zaczyna mnie ogarniać tęsknota za kra jem.
- Mnie także! - zawołał Jip. - Czy dużo jest szczurów w drwalni, Pyskaczu?!
- Tysiące - powiedział wróbel - takie duże jak króliki i takie zuchwałe, jak gdyby
wszystko wokoło było ich własnością.
- Już ja je nauczę rozumu, niech no tylko wrócę - oświadczył Jip. - Mam nadzieję, że
wrócimy przecież wkrótce do domu.
- A jak tam w ogrodzie? - zapytał doktor.
- Na medal - odparł wróbel. - Rozumie się, dużo zielska na ścieżkach, ale pod oknami
kuchni zakwitły rysy, powiadam panu, pierwsza klasa! Nigdy nie widziałem czegoś
piękniejszego!
- A co nowego słychać w Londynie? - zapytała biała myszka, która również była
dzieckiem miasta.
- O, w Londynie zawsze jest coś nowego - odpowiedział Pyskacz. - Takie to już
miasto. Teraz wynaleziono nowy rodzaj dorożek na dwóch kołach. Pędzą 3 wiele prędzej niż
te stare drapaki na czterech! A niedaleko giełdy otworzono nowy sklep warzywny.
- Gdy dorosnę, chciałbym mieć sklep z warzywami - westchnęło Geb-Geb - w Anglii,
gdzie są takie dobre warzywa! Mam już dość tej Afryki! Będę sprowadzać do sklepu
wszystkie nowalijki.
- Geb-Geb klepie wiecznie to samo - odezwała się Tu-Tu. - Żeby tak nie mieć w życiu
wyższych dążeń, niż posiadanie sklepu z warzywami!
- O droga ojczyzno moja! - zawołało Geb-Geb z uczuciem. - Co może być
piękniejszego nad główkę świeżej sałaty na wiosnę!
- To dopiero poetyczne prosię - zdziwił się Pyskacz. - Dlaczego nie piszesz wierszy o
kapuście z kiełbasą, panie Boczek?
- Teraz uważaj, Pyskaczu - zabrał głos doktor Dolittle. - Chcemy, żebyś objął zarząd
poczty miejskiej w Fantippo. Naszym ptakom pocztowym jest bardzo trudno rozpoznawać
domy, do których adresowane są listy. Tylko ty, jako miejski ptak od urodzenia, możesz nam
dopomóc, prawda?
- Zastanowię się chętnie nad tym, co tu jest do zrobienia, doktorku. Ale muszę się
przedtem rozejrzeć po tym mieście. Przede wszystkim jednak chcę się wykąpać. Po tym locie
pod prażącym słońcem lepią mi się po prostu wszystkie pióra. Czy nie macie tu jakiej kałuży,
gdzie by się można było pochlapać?
- Nie, w tym klimacie nie ma kałuż - powiedział doktor Dolittle - nie jesteś w Anglii.
Przyniosę ci moją miskę do golenia, będziesz się mógł w niej wykąpać.
- Niech tylko pan nie zapomni dobrze jej wypłukać, żeby mi mydło nie wlazło w oczy
- pisnął wróbel.
Nazajutrz, gdy Pyskacz wyspał się po swojej długiej podróży, doktor pokazał
londyńskiemu wróblowi afrykańskie miasto Fantippo.
Gdy już obejrzeli wszystkie osobliwości, wróbel powiedział:
- Jako miasto, wasze Fantippo to nic ważnego. Owszem, duże, bardzo duże, wcale nie
wiedziałem, że w Afryce bywają takie duże miasta. Ale ulice są takie wąskie. Teraz
rozumiem, dlaczego tu nie ma dorożek, przecież nawet koza nie mogłaby się tutaj przedostać,
nie mówiąc już o wózku na czterech kołach. A domy wyglądają, jakby były zrobione z włosia
starych materaców! Pierwsza rzecz, to należy powiedzieć temu staremu królisku, zwanemu,
jeśli się nie mylę, „Orzech Kokosowy”, aby nakazał swoim poddanym umieścić kołatki przy
drzwiach. Co to w ogóle za mieszkanie bez kołatki? Naturalnie, że wasi listonosze nie mogą
dostarczać listów do domów, do których nie ma czym stukać.
- Załatwię to - odrzekł doktor Dolittle. - Pomówię z królem dzisiaj po południu.
- Poza tym ci ludzie nie mają przecież skrzynek do listów przy domach - mówił dalej
Pyskacz. - Należy zrobić szpary na drzwiach, przez które można wrzucać listy. Tym
zatraconym dzikusom można wrzucać listy tylko kominem. W każdym domu muszą być dwie
skrzynki do listów: jedna z lewej, druga z prawej strony drzwi.
- Dlaczego dwie? - zapytał Jan Dolittle.
- To taki mój pomysł - objaśnił wróbel - jedna skrzynka na rachunki, a druga na listy.
Ludzie są zawsze tacy rozczarowani, gdy słysząc stukanie listonosza spodziewają się miłego
listu od przyjaciela albo wiadomości o wielkim spadku, a wyjmują ze skrzynki rachunek od
krawca. Ale gdy na drzwiach znajdować się będą dwie skrzynki, jedna z napisem: rachunki, a
druga: listy - listonosz będzie mógł do jednej wrzucać listy prawdziwe, a do drugiej rachunki.
Jest to, jak powiedziałem, mój własny pomysł. Ale dlaczego nie miałoby się pójść z duchem
czasu. Jak pan sądzi?
- Doskonały pomysł - powiedział doktor - ludzi będzie czekało wówczas tylko jedno
rozczarowanie, mianowicie, gdy któregoś dnia będą musieli opróżnić swoją skrzynkę do
rachunków i płacić długi.
- Tak - powiedział Pyskacz - ja pomyślałem to samo. Proszę, niech pan powie ptakom
listonoszom, żeby, gdy kołatki będą już zaprowadzone, kołatali raz, gdy przyniosą rachunek,
a dwa razy, gdy przyniosą list; w ten sposób ludzie będą wiedzieli, czy warto wyjąć coś ze
skrzynki, czy nie. Coś panu powiem: z czasem nauczymy tych biedaków niejednego!
Zaprowadzimy w Fantippo pocztę co się zowie. A jak będzie z gratyfikacją świąteczną?
Listonosze spodziewają się zwykle na gwiazdkę pięknego podarku.
- Obawiam się - rzekł doktor z powątpiewaniem - że ci ludzie w ogóle nie święcą
Bożego Narodzenia.
- Nie święcą Bożego Narodzenia! - zawołał Pyskacz przerażonym głosem. - Co za
skandal! Musi pan powiedzieć królowi - zwanemu, o ile pamiętam, „Masło Kokosowe”, że
jeśli on i jego poddani nie będą święcili świąt Bożego Narodzenia obdarzając nas, listonoszy,
podarkami, to w Fantippo między Nowym Rokiem a Wielkanocą w ogóle poczta nie będzie
roznoszona. Niech mu pan powie, że ja to powiedziałem. Najwyższy czas, aby go ktoś
oświecił.
- Dobrze - powiedział doktor - postaram się o to.
- Niech mu pan powie - ciągnął dalej Pyskacz - że w pierwszy dzień Bożego
Narodzenia liczymy na dwa kawałki cukru na progu każdego domu. Nie będzie cukru - nie
będzie listów.
Jeszcze tego samego popołudnia doktor Dolittle poszedł do króla i powtórzył mu
różne życzenia wróbla. Jego Królewska Mość zgodził się na wszystko, wszyściuteńko. Ładne,
mosiężne kołatki, które ptaki mogły bez trudu podnosić, zostały umocowane na wszystkich
drzwiach. Wyglądały bardzo elegancko i stanowiły w każdym razie najnowocześniejszą
ozdobę koślawych domków. Umieszczone też zostały podwójne skrzynki, jedne do listów,
drugie do rachunków.
Poza tym doktor Dolittle wyjaśnił królowi Koko znaczenie świąt Bożego Narodzenia
jako święta podarków. Obyczaj wzajemnego obdarzania się na święta przyjął się w Fantippo
powszechnie. Odtąd obdarowywano nie tylko listonoszy, ale także przyjaciół i krewnych.
Stąd misjonarze, którzy w wiele lat po bytności doktora odwiedzili tę część Afryki, stwierdzili
ze zdumieniem, że mieszkańcy Fantippo obchodzą święta Bożego Narodzenia, chociaż nie są
chrześcijanami. Ale nie dowiedzieli się nigdy, że ten obyczaj wprowadził tu Pyskacz,
zuchwały wróbel londyński.
W krótkim czasie Pyskacz objął zarząd poczty miejskiej w Fantippo. Rozumie się, że
wróbel nie mógł sam poradzić sobie z przesyłkami pocztowymi, które stawały się coraz
cięższe, gdyż wszyscy ludzie przywykli bardzo prędko do pisania listów do swoich przyjaciół
i krewnych. Wysłał więc jaskółkę do Londynu, aby sprowadziła stamtąd pięćdziesiąt wróbli.
Wróble londyńskie, podobnie jak i on obznajmione z miejskimi zwyczajami, miały mu
pomagać przy roznoszeniu poczty. A na okres świąt narodowych: Pełni Księżyca i Pory
Deszczowej, zamawiał dalsze partie po pięćdziesiąt ptaków, aby nadążyć z doręczaniem
wszystkich napływających listów.
Jeśliby ktoś o dziewiątej rano albo o szóstej po południu przechodził główną ulicą w
Fantippo, słyszałby bezustanne: puk-puk-puk listonoszy kołaczących do drzwi; „puk-puk”,
gdy był to prawdziwy list; a tylko „puk”, gdy to był rachunek.
Ponieważ wróble są bardzo małymi ptaszkami, nie mogły jednocześnie unieść więcej
niż jeden lub dwa listy, ale natychmiast odlatywały do łodzi pocztowej, aby zabrać nowy
transport. Tam już oczekiwała Tu-Tu z paką listów, posortowanych w pudełkach, na których
wypisane było: śródmieście, dzielnica zachodnia, dzielnica wschodnia, dzielnica północno-
wschodnia, dzielnica południowo-zachodnia itd. Podzielenie miasta na dzielnice, tak jak w
Londynie, po to, aby można było szybko, bez szukania ulic roznosić pocztę, było również
pomysłem i dziełem Pyskacza.
Jego pomoc była istotnie nieoceniona. Nawet król uważał, że poczta była doskonale
administrowana, a listy dostarczane regularnie i zawsze pod właściwym adresem.
Pyskacz miał tylko jedną wadę, była nią jego zuchwałość. Gdy wynikała jakaś
sprzeczka, klął straszliwie, używając najgorszych londyńskich wyrażeń. Chociaż doktor
Dolittle wydawał wciąż nowe zarządzenia, zalecając swoim urzędnikom i listonoszom
największą uprzejmość przy obsługiwaniu klienteli, Pyskacz miał wciąż zatargi, które sam
prowokował.
Pewnego dnia biały paw, ulubieniec króla Koko, skarżył się doktorowi, że wróbel
stroił do niego nieprzyzwoite miny, gdy siedział sobie spokojnie za murem pałacu; doktor
rozgniewał się na dobre i dał swemu poczmistrzowi porządną burę.
W odpowiedzi na to Pyskacz zwołał bandę swoich londyńskich czupurnych koleżków
i pewnej nocy pofrunął z nimi do ogrodu pałacowego, gdzie poturbowali białego pawia i
wyrwali mu trzy pióra pięknego ogona.
Ta awantura nie wyszła Pyskaczowi na dobre. Jan Dolittle uważał, że miarka się
przebrała, i odprawił natychmiast naczelnika poczty miejskiej, chociaż uczynił to z wielkim
żalem.
Ale wraz z Pyskaczem opuścili służbę wszyscy jego londyńscy przyjaciele i urząd
pocztowy nie miał teraz nikogo odpowiedniego w dziale listów miejskich. Jaskółki i inne
ptaki dokładały wszelkich starań, aby dostarczać pocztę do domów, ale nie dawały sobie rady
i wkrótce zaczęły napływać skargi mieszkańców Fantippo.
Toteż doktor Dolittle bardzo żałował, że odprawił Pyskacza, gdyż mimo wszystko on
jedyny potrafił kierować tym oddziałem poczty.
Tymczasem pewnego dnia ku wielkiej radości doktora Dolittle - chociaż starał się ją
ukryć i raczej udawać zagniewanego - zjawił się w urzędzie Pyskacz ze źdźbłem słomy w
dziobku, zachowując się tak, jak gdyby nic się nie stało. - Doktor Dolittle myślał - nadmienił
mimochodem - że poleciałem wraz ze swymi przyjaciółmi do Londynu, ale przecież
wiedziałem doskonale, że doktor nie obejdzie się beze mnie, toteż powłóczyliśmy się tylko
trochę za miastem i oto jesteśmy z powrotem.
Jan Dolittle udzielił londyńskiemu wróblowi nauki grzeczności i przyjął go ponownie
do pracy. Ale nazajutrz bezczelny wróbel wylał całą buteleczkę atramentu na ogon białego
pawia, gdy ten przybył wraz z królem na herbatę do łodzi pocztowej. I znowu doktor musiał
zwolnić Pyskacza z pracy.
Więc regularnie raz na miesiąc doktor Dolittle wymawiał Pyskaczowi posadę i wtedy
poczta miejska przestawała funkcjonować. Ale ku wielkiej uldze doktora, za każdym razem,
gdy na poczcie panował już całkowity zamęt, zjawiał się poczmistrz i doprowadzał na nowo
wszystko do porządku.
Pyskacz miał nieocenione zalety, ale nie mógł się powstrzymać, aby przynajmniej raz
na miesiąc nie urządzić jakiejś awantury. Doktor Dolittle doszedł w końcu do przekonania, że
wynikało to z jego temperamentu.
ROZDZIAŁ III
PTAKI, KTÓRE POMAGAŁY KOLUMBOWI
Gdy Jan Dolittle wysłał Pocztą Jaskółczą swój pierwszy list do karmiciela kotów,
zaczął sobie przypominać wszystkich innych ludzi, do których nie pisał od lat. I wkrótce
każdą wolną chwilę poświęcał na pisaniu listów do swoich przyjaciół i znajomych
rozproszonych po różnych stronach.
Potem nastąpiły listy, które wysyłał do ptaków zwierząt na całym świecie. Najpierw
pisywał do rozmaitych przywódców, którzy sprawowali służbę w filiach urzędów pocztowych
na przylądku Horn, w Tybecie, na Tahiti, w Kaszmirze, Grenlandii i mieście Puddleby nad
rzeką Marsh. Dawał im dokładne wskazówki, jak prowadzić te urzędy, przy czym stale
zalecał największą uprzejmość dla klientów, odpowiadał też na wszystkie pytania zadawane
mu przez potrzebujących wskazówek poczmistrzów.
Wysyłał również listy do kolegów-przyrodników, których poznał w różnych krajach, i
przekazywał im mnóstwo wiadomości o ptakach - ponieważ dzięki Ptasiej Poczcie nauczył
się wielu rzeczy, nie znanych dotychczas innym przyrodnikom.
Na zewnątrz urzędu umieścił tablicę, na której ogłaszano wiadomości o nadchodzącej
i odchodzącej poczcie. Wiadomości te brzmiały mniej więcej tak:
W NAJBLIŻSZĄ ŚRODĘ, OSIEMNASTEGO LIPCA, NASTĄPI ODLOT
CZERWONOSKRZYDŁYCH SIEWEK DO DANII I MIEJSCOWOŚCI POŁOŻONYCH
NAD SKAGERRAKIEM.
PRZYNOŚCIE LISTY WE WŁAŚCIWYM CZASIE.
OBOWIĄZUJĄ ZNACZKI CZTEROPENSOWE.
MOŻNA RÓWNIEŻ WYSYŁAĆ MAŁE PACZKI W KIERUNKU MAROKA,
PORTUGALII I NAD KANAŁ LA MANCHE.
Kiedy na Wyspie Niczyjej oczekiwano odlotu nowej gromady ptaków, doktor Dolittle
przygotowywał im ulubione pożywienie. Na wielkim zebraniu przywódców zapisał sobie w
dużym, starannie przygotowanym notesie daty dorocznych wędrówek, jak również miejsca
odlotu i przylotu różnych gatunków ptaków.
Pewnego dnia Śmigły siedział na wadze pocztowej, gdy doktor sortował stos listów
przeznaczonych do wysyłki.
Nagle Śmigły zawołał:
- Doktorze, gwałtu, rety! Przybyła mi uncja, nigdy już nie będę mógł stanąć do
zawodów. Patrz pan, ważę już cztery i pół uncji.
- Nie, Śmigły - powiedział doktor - mylisz się, zapomniałeś, że oprócz ciebie leży
jeszcze na szali jeden ciężarek, ważysz więc tylko trzy i pół uncji.
- Ach, to dlatego! - zawołał Śmigły. - Nigdy nie umiałem dobrze rachować. Chwała
Bogu, że nie utyłem!
- Słuchaj - powiedział Jan Dolittle - w tym stosie jest dużo listów adresowanych do
Panamy. Jaka poczta odchodzi jutro?
- Nie wiem - odpowiedział Śmigły. - Sprawdzę na tablicy. Zdaje mi się, że sójki
złociste. Tak - potwierdził wróciwszy po chwili. - Jutro, we wtorek, piętnastego, jeśli pogoda
będzie sprzyjała, nadlecą sójki. Lecą one z Dahomeju do Wenezueli - zakończył podnosząc
do góry prawą nóżkę i tłumiąc w ten sposób ziewnięcie.
- To się doskonale składa - zauważył doktor Dolittle. - Będą więc mogły zabrać listy
do Panamy bez zbytniego zbaczania z drogi. Co właściwie jedzą sójki najchętniej?
- Żołędzie - rzekł Śmigły.
- Dobrze - odpowiedział doktor. - Poproś w moim imieniu Dab-Dab, aby się udała na
wyspę i poprosiła dzikie świnie o zebranie kilku worków żołędzi. Wszystkie ptaki, które dla
nas pracują, trzeba dobrze nakarmić przed opuszczeniem głównego urzędu pocztowego.
Kiedy Jan Dolittle obudził się następnego ranka, usłyszał głośny świergot: sójki
przyleciały w nocy. Gdy doktor się ubrał i wyszedł na werandę - ujrzał tysiące, tysiące
czarno-złotych ptaków, które świergotały i plotkowały na prawo i lewo, dziobiąc
przygotowane dla nich żołędzie. Przywódca, który, rozumie się, znał doktora, przyleciał do
niego po polecenia i informacje, ile listów będzie do zabrania.
Gdy wszystko było już ułożone i przywódca upewnił się, że w ciągu najbliższych
dwudziestu czterech godzin nie trzeba się obawiać wichrów ani burzy, wydał rozkaz -
wszystkie ptaki uniosły się w powietrze i powitały świergotem naczelnika poczty miejskiej,
doktora Dolittle, oraz główny urząd pocztowy.
- Panie doktorze - zawołał przywódca - czy słyszał pan kiedy o człowieku zwanym
Krzysztofem Kolumbem?
- Rozumie się - odparł doktor - przecież to ten, co w 1492 roku odkrył Amerykę.
- Właśnie to chciałem panu opowiedzieć - zaświergotał ptak. - Ale gdyby mu jeden z
moich przodków nie pomógł, nie byłby jej odkrył w 1492 roku. Może później tak, ale nigdy
wtedy, w 1492 roku!
- Co też ty mówisz? - zawołał Jan Dolittle. - Musisz mi o tym więcej opowiedzieć - i
wyciągnął notes, zapisując w nim coś skrzętnie.
- Tę historię - powiedziała sójka - opowiadała mi moja babka, która słyszała ją od
swojej prababki, i w ten sposób przechodziła ona, począwszy od moich przodków, żyjących
wówczas w Ameryce, z ust do ust, a raczej z dzioba do dzioba.
Jesień roku 1492 była bardzo burzliwa. Silne wiatry i gwałtowne burze szalały przez
długi czas i przed połową października nie mogliśmy się udać w naszą doroczną wędrówkę.
Przebywaliśmy wówczas na Bermudach od marca do października, a resztę roku w
Wenezueli. Mój przodek był przez długi czas przywódcą naszej gromady, ale wtedy zestarzał
się i trochę osłabł, na jego miejsce więc obrano młodego ptaka, który miał doprowadzić sójki
do Wenezueli. Nowy przywódca był to zarozumiały, młody fircyk, wmawiał sobie, że skoro
go obrano, posiadł już całą wiedzę o żeglarstwie, meteorologii i lotach nadmorskich.
Wkrótce po odlocie ptaki zauważyły, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, dużą ilość
statków płynących na zachód. Znajdowały się teraz mniej więcej pośrodku drogi między
Bermudami i Wyspami Bahama. Statki były o wiele większe od tych, które kiedykolwiek
przedtem widziały, gdyż dotychczas widywały tylko małe czółna Indian.
Nowego przywódcę ogarnęło od razu przerażenie, rozkazał więc ptakom lecieć w
stronę lądu, aby ich nie dojrzeli ludzie z wielkich statków. Był to bardzo przesądny ptak,
który trzymał się z dala od wszystkiego, czego nie rozumiał. Ale mój przodek nie poleciał
razem z gromadą, lecz skierował się wprost na statek.
Po pewnym czasie przyłączył się znowu do lecących ptaków i rzekł do nowego
przywódcy: „Tam, na tamtych statkach, dzielny człowiek znajduje się w wielkim
niebezpieczeństwie! Statek płynie z Europy i szuka stałego lądu. Majtkowie, którzy nie
wiedzą o tym, że ląd jest w pobliżu, buntują się przeciwko swemu admirałowi. Jestem już
starym ptakiem i znam tego dzielnego żeglarza. Pewnego razu, gdy odbywałem moją
pierwszą wielką podróż nadmorską, burza rozłączyła mnie z towarzyszami. Przez trzy dni
walczyłem z wichrem i w końcu zostałem zapędzony na wschód, w pobliże Starego Świata.
Właśnie gdy utraciwszy siły miałem spaść do morza, ujrzałem statek. Musiałem po prostu
odpocząć, byłem tą burzą całkowicie wyczerpany i niemal zagłodzony. Pofrunąłem więc na
statek i padłem na wpół martwy na pokład. Majtkowie chcieli mnie zamknąć w klatce, ale
kapitan statku, ten sam żeglarz, którego życie zagrożone jest teraz przez buntowniczą załogę,
nakarmił mnie okruszynami i pielęgnował. Dzięki niemu pozostałem przy życiu. Potem
przywrócił mi wolność i mogłem w piękną pogodę wrócić do Wenezueli. My, sójki, jesteśmy
ptakami lądowymi. Pozwól nam teraz uratować życie temu dobremu człowiekowi i ukazać się
załodze statku. Poznają wtedy, że ląd jest w pobliżu, i posłuchają swego kapitana”.
- Tak, tak, zgadza się - rzekł doktor Dolittle. - Kolumb wspomina w swoim dzienniku
o ptakach lądowych. Opowiadaj dalej.
- Cała gromada ptaków uczyniła wówczas zwrot - ciągnęła dalej sójka - i sfrunęła na
statek Kolumba. Przybyła w porę, gdyż majtkowie chcieli właśnie zamordować swego
admirała, który, jak mówili, przywiódł ich tutaj z głupoty na poszukiwanie lądu nie
istniejącego. Musi się cofnąć i wracać do Hiszpanii, inaczej zabiją go.
Ale gdy majtkowie ujrzeli wielką chmarę ptaków lądowych, lecących nad statkiem na
południo-zachód, nabrali na nowo otuchy, gdyż teraz przekonali się, że ląd musi leżeć
niedaleko na południo-zachodzie. Wiedliśmy ich tak na Wyspy Bahama i na siódmy dzień
wczesnym rankiem cała załoga padła na kolana z okrzykiem: „Ląd! Ląd!” i słała
dziękczynienia ku niebu. Wyspa Watling, jedna z Wysp Bahama, jaśniała przed nimi na
morzu.
Majtkowie zebrali się wokoło swego admirała, Krzysztofa Kolumba, którego jeszcze
niedawno chcieli zabić, i podnosili go w górę, wołając: „Niech żyje!” i nazywali największym
żeglarzem świata, którym był istotnie.
Ale sam Kolumb do śmierci nie dowiedział się o tym, że to zmożony burzą ptak,
którego on przed laty przyjął tak gościnnie na swoim statku, przywiódł go najkrótszą drogą do
Nowego Świata.
- Gdyby nie moi przodkowie, doktorze - kończyła sójka, zabierając swoje listy i
szykując się do lotu - gdyby nie mój przodek, Kolumb musiałby wrócić do Hiszpanii albo też
zamordowaliby go jego właśni marynarze. Gdyby nie mój przodek, Ameryka nie zostałaby
odkryta w 1492 roku - może później, ale w każdym razie nie w 1492 roku. Do widzenia,
doktorze! Muszę już lecieć. Dziękuję jeszcze raz za żołędzie!
ROZDZIAŁ IV
LATARNIA MORSKA NA PRZYLĄDKU STEFANA
U brzegu zachodniej Afryki, około dwudziestu mil na północ od Fantippo, wrzyna się
w morze Przylądek Stefana. Stoi tam latarnia morska zwana Światłem Przylądka Stefana.
Rząd, który sprawował władzę nad tą częścią Afryki, troszczył się o to, aby latarnia morska
paliła się przez całą noc - żeby statki, znajdujące się w nocy na morzu, mogły przy tym
świetle rozpoznać, gdzie się znajdują. Latarnia stała w niebezpiecznym miejscu wybrzeża,
morze było tu bardzo głębokie, pełne skał i raf. Gdyby więc światło latarni zgasło którejś
nocy, to statkom płynącym po tej części oceanu groziłoby wielkie niebezpieczeństwo rozbicia
się o skały.
Pewnego wieczoru, wkrótce po tym gdy złociste sójki odfrunęły na zachód, doktor
Dolittle, siedząc w urzędzie pocztowym, przy świecy pisał jeszcze listy. Było już późno i
wszystkie zwierzęta od dawna spały głęboko. Nagle przez otwarte okna z oddali doleciał jakiś
głos. Doktor położył pióro i nasłuchiwał.
Był to krzyk ptaka morskiego, dolatujący znad oceanu. Zazwyczaj ptaki morskie
krzyczą tylko wtedy, gdy znajdą się w liczniejszej gromadzie. Ale to był głos tylko jednego
ptaka. Doktor Dolittle wysunął głowę przez okno i wyjrzał. Była ciemna noc, czarna jak
smoła, nic nie było widać - dlatego również, że oczy doktora przyzwyczaiły się do światła
świecy. Tajemniczy głos odzywał się raz po raz, jak gdyby sponad oceanu wołał o ratunek.
Doktor Dolittle nie wiedział, co o tym sądzić. Niebawem jednak głos się przybliżył, doktor
wziął kapelusz i wybiegł na werandę.
- Co to ma znaczyć? Co się stało?! - zawołał w stronę ciemności zalegających ocean.
Nie otrzyma] odpowiedzi, ale wkrótce na brzegu łodzi usiadła wielka mewa, omal nie gasząc
świecy rozmachem swych skrzydeł.
- Doktorze - zawołała bez tchu - latarnia na Przylądku Stefana zgasła! Nie wiem, co
się stało! Dotąd paliła się zawsze. Jej światło ostrzegało nas, gdy fruwałyśmy po zapadnięciu
mroku. Noc jest ciemna, choć oko wykol. Boję się, że jakiś statek rozbije się c skały! Przyszło
mi więc na myśl, aby pana o tym zawiadomić.
- Na litość boską! - zawołał doktor. - Co się mogło stać? Latarnik mieszka tam
przecież stale i pilnuje latarni. Czy paliła się dziś wieczorem?
- Nie wiem - odrzekła mewa - wracam właśnie z połowu śledzi. Śledzie ciągną w tym
czasie na północ. Kierując się światłem latarni morskiej zgubiłam drogę i poleciałam za
daleko na południe. Gdy spostrzegłam swą pomyłkę, poleciałam z powrotem, trzymając się
wybrzeża. Dotarłam tak do Przylądka Stefana, na którym panowała czarna noc: latarnia nie
paliła się. Byłabym sobie roztrzaskała głowę o skałę, gdybym nie miała się na baczności.
- Jak daleko jest stąd do Przylądka Stefana? - zapytał doktor Dolittle.
- Lądem około dwudziestu pięciu mil - objaśniła mewa - ale wodą tylko dwanaście.
- Dobrze - powiedział doktor i włożył pośpiesznie płaszcz - poczekaj chwilkę, obudzę
Dab-Dab.
Pobiegł do kuchni i obudził biedną gosposię, która chrapała głośno obok komina.
- Dab-Dab! - zawołał potrząsając kaczką. - Obudź się! Latarnia morska na Przylądku
Stefana zgasła!
- Co się stało? - zapytała Dab-Dab otwierając zaspane oczy. - Ogień na kominie
wygasł?
- Nie, latarnia morska na Przylądku Stefana. Mewa mi o tym doniosła, statki są w
niebezpieczeństwie. Mogą się rozbić i Bóg wie co jeszcze! Obudź się i oprzytomnij, na
miłość boską!
Nareszcie biedna Dab-Dab rozbudziła się zupełnie i pojęła, co się stało. W jednej
chwili stanęła na nogach, gotowa do czynu.
- Znam tę okolicę. Polecę natychmiast. Nie, mewa nie będzie mi potrzebna. Niech
lepiej wskazuje panu drogę. Doktorze, proszę wziąć czółno i popłynąć za mną. Jeśli się
czegoś dowiem, pofrunę z powrotem i spotkam pana w połowie drogi, jeśli nie, będę pana
oczekiwała przy latarni. Dzięki Bogu, noc, chociaż ciemna, jest bardzo cicha.
Jednym uderzeniem skrzydeł wyfrunęła Dab-Dab przez okno i znikła w ciemnościach.
Doktor tymczasem chwycił torbę z lekarstwami, zawołał mewę, żeby mu towarzyszyła,
pobiegł na drugą stronę pływającego domu, odwiązał czółno i wskoczył do niego. Odbił od
brzegu, okrążył Wyspę Niczyją i powiosłował ze wszystkich sił ku Przylądkowi Stefana,
wysuwającego długą szyję w głąb ponurego oceanu.
Mniej więcej w połowie drogi spotkał Dab-Dab, która nie wiadomo jakim cudem
rozpoznała go w ciemnościach - chyba tylko po plusku wioseł.
- Nie mogę się dostać do latarnika - zawołała - albo jest chory, albo musiało mu się
coś przytrafić! Pukałam do okien, ale nikt się nie odezwał.
- Mój Boże - mruknął doktor uderzając coraz szybciej wiosłami - co mu się mogło
stać?
- Lecz to nie jest jeszcze najgorsze. Gorzej, że po drugiej stronie Przylądka - której
stąd nie widać - zauważyłam światło wielkiego statku płynącego z południa i kierującego się
wprost na skały. Sternik nie widzi światła latarni i nie ma pojęcia, jakie niebezpieczeństwo
grozi statkowi.
- Wielki Boże! - jęknął Jan Dolittle i o mało nie złamał wiosła, tak gwałtownie
roztrącił nim wodę, chcąc przyspieszyć bieg czółna.
- Jak daleko od skał znajduje się teraz statek? - zapytała mewa.
- Około mili - odpowiedziała Dab-Dab - ale sądząc po wysokości masztu, jest to
bardzo duży statek, który w krótkim czasie uderzy o skały albo osiądzie na mieliźnie.
- Niech pan płynie dalej naprzód, doktorze - rzekła mewa - a ja tymczasem zwołam
moich przyjaciół.
Rozpostarła skrzydła i poleciała ku lądowi, wydając takie same okrzyki jak te, które
doktor słyszał przez okno urzędu pocztowego.
Doktor Dolittle nie miał pojęcia, jakie mewa ma zamiary. Ona zresztą sama nie
wiedziała, czy będzie dość czasu na wykonanie planu, który powzięła. Ale nagle ku swej
radości usłyszała odzew na swoje wołanie, dochodzący ze skalistego wybrzeża, i wkrótce
otoczyły ją setki innych mew.
Mewa powiodła je za sobą w kierunku wielkiego statku, który żeglował spokojnie
wprost na skały, ku swojej zgubie. Pofrunęły wprost do sternika, który trzymał szprychy koła
sterowego i przy świetle małej lampki obserwował poruszającą się igłę kompasu, mewy
natarły na niego: uderzając go skrzydłami po twarzy i zasłaniając szkło kompasu
przeszkadzały mu sterowaniu statkiem.
Sternik oganiał się od ptaków i wołał o pomoc; nadbiegli oficerowie i marynarze i
usiłowali zmusić mewy do ucieczki.
Tymczasem doktor Dolittle w swej łodzi dotarł do krańca Przylądka, wyskoczył na ląd
i wspiął się po skałach do podnóża latarni, która ponad czarnym ponurym morzem wznosiła
się ku niebu. Macał tak długo, aż znalazł drzwi i zaczął w nie walić wołając głośno, aby go
wpuszczono. Ale nikt nie odpowiadał, Dab-Dab szeptała mu gorączkowo do ucha, że światła
statku się przybliża i że oddalone jest od skały o niecałe pół mili.
Doktor odstąpił parę kroków, podbiegł ku drzwiom rzucił się na nie całym ciężarem
swego ciała. Ale mocne zawiasy i zamki, które potrafiły opierać się szalejącemu morzu, nie
drgnęły nawet od uderzenia, jakby to było dotknięcie muchy. W końcu doktor, rycząc z
wściekłości, chwycił kamień tak duży jak krzesło i rzucił nim z całej siły w zamek; drzwi
otworzyły się z trzaskiem i doktor biegł do wnętrza latarni.
Na statku marynarze walczyli wciąż jeszcze z mewami. Gdy kapitan zobaczył, że nikt
nie potrafi kierować statkiem, gdy tysiące mew krąży mu nad głową, wydał rozkaz
zatrzymania statku i użycia sikawek.
Silny strumień wody skierowany na ptaki zmusił je do odwrotu; po czym statek puścił
się na nowo w drogę i zbliżył do Przylądka.
Wewnątrz latarni morskiej było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz. Z wyciągniętymi
przed siebie rękami doktor Dolittle pobiegł naprzód i potknął się natychmiast o człowieka
leżącego na podłodze tuż przy drzwiach. Nie zwracając na niego uwagi przeskoczył go i
rzucił się na kręcone schody w głębi wieży, prowadzące do wielkiej lampy na szczycie.
Tymczasem Dab-Dab pozostała przy drzwiach, śledząc statek, który teraz, po krótkiej
zwłoce, zbliżał się coraz bardziej ku skałom. Oczekiwała każdej chwili ostrzegawczego
blasku płonącej latarni, rozpościerającego się szeroko na morzu, ale zamiast tego usłyszała
przerażony głos doktora, wołającego ze szczytu schodów:
- Dab-Dab, Dab-Dab! Nie mogę zapalić lampy. Zapomnieliśmy o zapałkach!
Zostawiłem je na biurku obok fajki. Ale tu gdzieś muszą być zapałki. Musimy je znaleźć.
- Jakże je możemy znaleźć w tych ciemnościach?! - zawołała Dab-Dab. - A statek jest
coraz bliżej!
- Szukaj w kieszeniach latarnika! - krzyczał doktor. - Prędzej! Prędzej!
Dab-Dab przeszukała prędko kieszenie człowieka leżącego na podłodze.
- Doktorze - wrzasnęła - on nie ma zapałek! Nie znalazłam ani jednej zapałki!
- Do stu piorunów! - zaklął doktor.
Ciężka cisza zawisła nad latarnią morską, a w tej ciszy doktor na górze, a Dab-Dab na
dole pogrążył w smutnych myślach o nieszczęsnym statku, który dąży ku swojej zgubie tylko
dlatego, że oni nie mogą znaleźć zapałek. Ale nagle wśród głębokiej ciszy usłyszeli
dźwięczny śpiew ptaka.
- Dab-Dab! - szepnął doktor. - Czy słyszysz? Kanarek! Tu gdzieś śpiewa kanarek, na
pewno w kuchni! - I zbiegł czym prędzej ze schodów.
- Chodź - zawołał - musimy znaleźć kuchnię! Kanarek będzie wiedział, gdzie leżą
zapałki.
I oboje tłukli się w ciemnościach, macali ściany i natrafili wreszcie na niskie
drzwiczki; otworzyli je i wpadli na łeb, na szyję o kilka stopni w dół, do kuchni. Było to małe
podziemne pomieszczenie wyrąbane jak piwnica w skale, na której wznosiła się latarnia. Jeśli
kiedykolwiek palił się tutaj ogień na kominie, to wygasł on już dawno. Ciemności były tak
samo nieprzeniknione jak wszędzie. Ale zaledwie otworzyli drzwi, mały ptaszek zaświergotał
głośno.
- Gdzie są zapałki? - zawołał doktor w języku kanarków. - Mów prędko!
- Ach, nareszcie się pan zjawił - odpowiedział cienki, dźwięczny, grzeczny głosik z
ciemności - może będzie pan tak dobry i okryje moją klatkę kołderką. Jest straszny przeciąg i
nie mogę zasnąć. Od południa nikogo u mnie nie było, nie wiem, co się stało z latarnikiem.
Zwykle przykrywa moją klatkę zaraz po kolacji, a ponieważ nie przykrył mnie dzisiaj,
śpiewam bez przerwy. Moja kołderka leży...
- Zapałki, zapałki! Gdzie są zapałki? - wrzasnąła Dab-Dab. - Światło zgasło i statek
znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdzie leżą zapałki?
- Na kominie obok solniczki - objaśnił kanarek. - Stań obok mojej klatki i sięgnij na
lewo, a znajdziesz je z pewnością.
Doktor Dolittle wskoczył do izby, przewracając krzesło i uderzając się o ścianę.
Wyciągnął rękę i wymacał komin. Po chwili Dab-Dab wydała głębokie westchnienie ulgi,
gdyż usłyszała uspokajający trzask zapalanej zapałki.
- Za panem na stole stoi świeca - rzekł kanarek, gdy słabe światło rozjaśniło kuchnię.
Drżącymi rękami doktor zapalił świecę, osłonił płomień ręką i wybiegł z kuchni na schody.
- Nareszcie! - szepnął. - Oby tylko nie było za późno.
Na schodach spotkał mewę z dwiema towarzyszkami, które nadleciały.
- Doktorze! - zawołała mewa. - Zatrzymywałyśmy statek, dopóki się dało, ale głupi
marynarze nie wiedząc, że chcemy ich ratować, zaczęli nas oblewać wodą z sikawek i
musiałyśmy ustąpić. Statek jest już przy skałach.
Bez słowa wbiegł doktor Dolittle na kręcone schody prowadzące na wieżę. Wspinał
się coraz wyżej, kręcąc się ciągle w kółko, aż zakręciło mu się w głowie i o mało nie upadł.
W końcu dostał się do oszklonego pokoiku na szczycie wieży, postawił świecę, zapalił
jednocześnie dwie zapałki i dotknął nimi w dwóch miejscach knota wielkiej lampy.
Tymczasem Dab-Dab znowu wyleciała na dwór i śledziła zbliżający się statek. Gdy
nareszcie jasne światło na szczycie wieży rozświetliło morze, dziób statku był oddalony od
skalistego brzegu o niecałe sto metrów!
Rozległy się głosy warty, rozkazy kapitana oraz liczne gwizdki i dźwięki sygnałów.
Cudownie uratowany na chwilę przed pójściem na dno wraz z całą załogą i ładunkiem statek
skręcił na morze i popłynął bezpiecznie, bez przeszkód swoją drogą.
ROZDZIAŁ V
MEWY I STATKI
Poranne słońce, zaglądając w okno latarni morskiej, zastało doktora Dolittle wciąż
jeszcze zajętego latarnikiem, który leżał na progu schodów wiodących na wieżę.
- Wraca do przytomności - oświadczyła Dab-Dab - niech pan patrzy, mruga oczami.
- Przynieś mi jeszcze trochę świeżej wody z kuchni - rzekł doktor, który zwilżał wielki
guz na głowie zemdlonego człowieka.
Nagle latarnik otworzył oczy, wlepił je w doktora i z trudem usiłując podnieść się,
wyjąkał:
- Światło... światło... muszę zapalić światło!
- Światło się pali - uspokoił go doktor - zresztą teraz jest już dzień. Wypij to, zaraz
poczujesz się lepiej. - Przytknął mu do ust lekarstwo, które wyjął z małej czarnej torby.
Po chwili chory był już na tyle wzmocniony, że mógł się podnieść: przeszedł wsparty
na doktorze do kuchni, gdzie go Jan Dolittle przy pomocy Dab-Dab posadził wygodnie w
fotelu, potem rozpalił ogień i przygotował śniadanie.
- Jestem panu niesłychanie wdzięczny, cudzoziemcze, kimkolwiek jesteś - powiedział
latarnik. - Zwykle jest nas tu dwóch, ja i mój towarzysz Fred, ale wczoraj rano wysłałem
Freda małym dwumasztowcem na połów ostryg i zostałem sam. Około południa schodziłem
na dół, aby zaopatrzyć lampę w nowy knot. Pośliznąłem się i upadłem. Uderzyłem głową o
mur i straciłem przytomność. Jak długo leżałem, zanim mnie pan znalazł, nie wiem.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - rzek doktor. - Niech pan się napije. Umiera
pan chyba z głodu. - I podał latarnikowi dużą filiżankę gorącej kawy.
Około dziesiątej przed południem wrócił Fred połowu ostryg. Zmartwił się bardzo
dowiedziawszy się o wypadku, który zdarzył się podczas jego nieobecności. Fred, również jak
i tamten latarnik, pochodził z Londynu i był marynarzem. Obydwaj byli bardzo miłymi
ludźmi i cieszyli się, że przybycie doktora Dolittle przerwało nużącą jednostajność ich
samotnego życia.
Oprowadzili doktora po całej latarni, pokazując mu wszystkie urządzenia, a potem
pokazali mu z wielki dumą i kazali podziwiać maleńki ogródek, w którym rosły pomidory i
nasturcje.
Opowiadali, że tylko raz na rok dostają urlop wtedy gdy przybywa statek rządowy,
który przywoź dwóch zastępców, a ich zawozi do Anglii na sześć tygodni wakacji.
Zapytali, czy doktor może im opowiedzieć coś nowego o ich kochanym Londynie. Ale
doktor musiał się przyznać, że sam niewiele wie, bo już bardzo dawno tam nie był. Gdy tak
gawędzili, wleciał przez okno wróbel Pyskacz, poszukując doktora. Gdy się dowiedział, że
obaj latarnicy pochodzą również z Londynu, wzruszył się bardzo i opowiedział im za
pośrednictwem doktora wszystkie najnowsze plotki z londyńskich dzielnic portowych.
Obaj strażnicy byli pewni, że doktor zwariował, gdy zaczął się porozumiewać
ćwierkaniem i świergotem z wróblem. Ale odpowiedzi na zadawane pytania przekonały ich,
że miejskie nowinki, udzielane przez wróbla, nie były wymysłem, ale szczerą prawdą.
Pyskacz oświadczył, że twarze obu jego rodaków są najpiękniejszym widokiem, jaki
ujrzał od czasu swego pobytu w Afryce. Odtąd korzystał z każdej wolnej chwili, aby pofrunąć
do latarni morskiej w odwiedziny do swych nowych przyjaciół. Naturalnie nie mógł się z nimi
porozumieć, gdyż latarnicy nie znali języka wróbli, pomimo to wróbel przebywał chętnie w
ich towarzystwie.
- Są tak miłym, normalnym, prawdziwie kulturalnym towarzystwem w
przeciwieństwie do tych tubylców - mówił. - Niech pan tylko posłucha, jak Fred świetnie
śpiewa angielskie piosenki: „Niechaj mój grób będzie zawsze zielony...”
Latarnicy żałowali bardzo, gdy doktor zaczął się zbierać do odjazdu, i nie chcieli go
puścić. Musiał im przyrzec, że przybędzie w przyszłą niedzielę na obiad. Potem załadowali
mu czółno czerwonymi pomidorami i ognistymi nasturcjami i machali długo chustkami,
żegnając odpływających do Fantippo doktora Dolittle, kaczkę Dab-Dab i wróbla Pyskacza.
Doktor nie oddalił się jeszcze zbytnio, gdy nadleciała mewa, ta sama, która
zawiadomiła go o wygaśnięciu latarni morskiej.
- No cóż, wszystko w porządku, doktorze? - zapytała zataczając wdzięczne półkola
nad czółnem.
- Tak - odrzekł doktor Dolittle zajadając pomidora. - Latarnik nabił sobie strasznego
guza na głowie. Ale zagoi mu się to wkrótce. Gdyby kanarek nam nie powiedział, gdzie leżą
zapałki, a ty nie zatrzymałabyś statku, rozbiłby się na pewno.
Doktor wyrzucił skórkę pomidora z łódki, a mewa pochwyciła ją tak zręcznie w
powietrzu, że skórka nawet nie dotknęła wody.
- Cieszę się, ze nasza pomoc przyszła w porę - powiedziała mewa.
- Dlaczego właściwie doniosłaś mi o tym wypadku z latarnią? - zapytał doktor
przyglądając się uważnie mewie krążącej w zręcznych półkolach nad łodzią. - Zazwyczaj
mewy nie troszczą się o losy ludzi i statków.
- Myli się pan, doktorze - rzekła mewa chwytając znowu w powietrzu wyrzuconą
przez doktora skórkę pomidora. - Statki i ludzie obchodzą nas bardzo, wprawdzie mniej w
południowych, a więcej w północnych okolicach: umarłybyśmy z głodu, gdyby tam nie było
statków zimową porą. Gdy tylko nastąpią chłody, coraz trudniej jest o jakiekolwiek
pożywienie w morzu. Czasami usiłujemy poradzić sobie w ten sposób, że lecimy do miast i
krążymy nad sadzawkami i stawami w parkach. Ludzie spacerując rzucają tamtejszym
ptakom kawałki bułki. Wówczas my chwytamy tę bułkę w powietrzu, zanim dotknie
powierzchni wody - ot tak - i mówiąc to chwyciła znowu błyskawicznie po raz trzeci skórkę
pomidora.
- Mówiłaś przecież o statkach - wtrącił doktor.
- Tak - przyznała mewa, mówiąc niewyraźnie z dziobem pełnym skórek. - Statki
nadają się o wiele lepiej na dożywianie zimowe. Trzeba bowiem przyznać, że nie jest to
bardzo przyzwoicie odbierać ptakom w parkach ich pożywienie. Toteż robimy to tylko wtedy,
gdy sobie inaczej nie możemy poradzić. W zimie przebywamy najczęściej w pobliżu statków.
Przed dwoma laty przeżyłam cały rok wraz z jedną z moich kuzynek, towarzysząc stale
statkom, karmiąc się odpadkami rzucanymi przez marynarzy do morza. Im morze jest
burzliwsze, tym więcej otrzymujemy pożywienia, gdyż wówczas pasażerowie nie mają
apetytu i wszystko idzie do morza. Towarzyszyłyśmy wraz z moją kuzynką transatlantyckim
parowcom na trasie Glasgow - Filadelfia i przelatywałyśmy wraz z nimi dziesiątki razy nad
oceanem tam i z powrotem. Ale potem przeniosłyśmy się na trasę wiodącą z Tilbury do
Bostonu.
- Dlaczego? - zdziwił się doktor.
- Tam wikt był o wiele lepszy. Rano wyrzucano keksy, po obiedzie herbatniki, a
wieczorem kanapki, dostawałyśmy trzy razy dziennie obfite posiłki - jednym słowem,
wiodłyśmy żywot prawdziwie pański. Było to wspaniałe życie, prawie że marynarskie. Widzi
pan, że mewy interesują się bardzo ludźmi i statkami. I dlatego nie chcemy za nic na świecie,
aby się któremuś statkowi, a szczególnie pasażerskiemu przytrafiło coś złego.
- Hm, hm - bardzo to wszystko interesujące mruknął doktor. - A byłaś już kiedyś
świadkiem jakiejś katastrofy?
- Ach, mnóstwo razy - odpowiedziała mewa. -Burze, zderzenia w nocy, pójście na dno
podczas mgły i tak dalej. Widziałam już wiele statków w niebezpieczeństwie.
- O! - rzekł doktor Dolittle przestając wiosłować. - Jesteśmy już bardzo blisko naszego
urzędu pocztowego. Słyszę, jak dwugłowiec dzwoni na obiad. Przybywamy w samą porę.
Czy nie chciałabyś zjeść z nami obiadu? - zapytał mewy. - Rad bym usłyszeć coś więcej o
twoich spotkaniach ze statkami. Nasunęłaś mi dobry pomysł.
- Pięknie dziękuję - rzekła mewa - z największą chęcią. Jest pan bardzo uprzejmy. Po
raz pierwszy spożyję obiad na samym statku.
Czółno przywiązano, wszyscy weszli do łodzi pocztowej i zasiedli w kuchni do
obiadu. Przy stole doktor powiedział do mewy:
- Wspominałaś właśnie o mgłach. Jakże ty sama radzisz sobie podczas mgły? Czyżby
mewy widziały wtedy lepiej od marynarzy?
- Nie - rzekła mewa. - Nie widzimy lepiej, to prawda. Ale gdybyśmy podczas mgły
były tak bezradne jak marynarze, zginęłybyśmy dawno. Gdy lecimy w określonym kierunku i
natrafiamy na mgłę, wówczas unosimy się tak wysoko, aż docieramy do warstw powietrza
wolnych od mgły i odnajdujemy drogę.
- Ach tak - rzekł doktor. - A co robicie podczas burzy, aby się zabezpieczyć?
- Gdy burza jest bardzo gwałtowna, nawet ptaki morskie nie zawsze mogą się jej
oprzeć. My, mewy, nie próbujemy nawet walczyć z silnymi wiatrami. Albatrosy odważają się
na to czasem, ale my nigdy. To zbyt męcząca i niebezpieczna zabawa, nawet gdy się czasem
udaje popływać i wypocząć na wodzie. Lecimy z wiatrem, niech nas niesie, dokąd chce.
Potem, gdy burza się uciszy, lecimy z powrotem i kończymy naszą podróż.
- Ale to chyba zabiera mnóstwo czasu - zauważył doktor.
- O tak - odparła mewa. - Tracimy w ten sposób trochę czasu, ale właściwie rzadko
zdarza się nam natrafić na burzę. Zanim nas dosięgnie, wyczuwamy, gdzie szaleje, i omijamy
ją. Żaden doświadczony ptak morski nie da się złapać burzy.
- Ale w jaki sposób to wyczuwacie? - zapytał doktor.
- Zdaje mi się, że przewaga, którą my, ptaki, posiadamy nad marynarzami w
rozpoznawaniu pogody, to nasz doskonały wzrok i nasze doświadczenie. Możemy się zawsze
wzbić tak wysoko, że wzrok nasz jest w stanie objąć pięćdziesiąt do sześćdziesięciu jardów
odległości. Więc gdy widzimy zbliżającą się burzę, możemy uciec przed nią, gdyż lot nasz
jest szybszy od najsilniejszego wiatru. Po drugie, mamy o wiele większe doświadczenie od
marynarzy. Ci biedacy wmawiają sobie, że znają morze i że spędzili na nim całe swe życie.
Ale niech mi pan wierzy, że wcale tak nie jest. Połowę swego życia spędzają w kajucie, drugą
część na lądzie, a dużą część przesypiają. A nawet wtedy, gdy są na pokładzie, nie zawsze
patrzą na morze. Zajęci są linami, miotłami, wiadrami. Bardzo rzadko można spotkać
marynarza, który naprawdę patrzy na morze.
- Może im się już ono sprzykrzyło? - wtrącił doktor.
- Prawdopodobnie, ale przecież, gdy się chce być dobrym marynarzem, morze jest
najważniejsze. Morze trzeba widzieć, morze trzeba obserwować. My, ptaki morskie,
spędzamy naprawdę całe nasze życie na morzu, dnie i noce, wiosnę, lato, jesień i zimę, mamy
wciąż morze przed oczyma i obserwujemy je dokładnie. A z jakim skutkiem? - zapytała
mewa biorąc świeżą grzankę, którą jej Dab-Dab podała. - Skutek jest taki, że znamy morze
doskonale. Gdyby mnie pan wsadził do małego, zamkniętego pudełka, a potem na samym
środku jakiegokolwiek morza wyjął z pudełka i kazał spojrzeć na wodę - nawet gdyby nie
można było w tym miejscu dojrzeć skrawka lądu, mogłabym panu powiedzieć, jakie to jest
morze, i z dokładnością prawie do jednej mili - w jakiej jego stronie się znajdujemy. Tylko
rozumie się, że musiałabym wiedzieć, jaka jest pora roku i który dzień miesiąca.
- To nadzwyczajne! - zdumiał się doktor. - Po czym to poznajesz?
- Po barwie wody, po odpadkach unoszących się na niej, po rybach i mięczakach, po
sposobie marszczenia się małych fal i po wznoszeniu się i opadaniu wielkich bałwanów, po
zapachu, po smaku, po zawartości soli i mnóstwie innych oznak. W większości wypadków,
chociaż nie zawsze, mogłabym panu po wyjęciu z pudełka powiedzieć z zamkniętymi
oczyma, gdzie się znajduję, poznając to wyłącznie po wietrze rozwiewającym moje piórka.
Z marynarzami jest największa bieda, doktorze - ciągnęła dalej mewa - bo nie znają
wiatrów tak dokładnie, jak by powinni. Potrafią odróżniać wiatr północno-wschodni od
zachodniego i silny od słabego. Ale nic poza tym. Gdy się jednak spędziło większą część
życia tak jak my w ciągłym ruchu wśród wiatrów, stale razem, krążąc, wznosząc się i
opadając wraz z nimi, to wie się o wietrze więcej niż tylko o jego kierunku i sile. To wszystko
ma znaczenie: kiedy wiatr pędzi naprzód i cofa się, jak często wzmaga się i słabnie - i ten, kto
opanował wiedzę o wiatrach, wiele z tego wniosków wyciągnie.
ROZDZIAŁ
VI
STACJA METEOROLOGICZNA
Po obiedzie doktor Dolittle zasiadł w fotelu obok kominka i zapalił fajkę.
- Przyszedł mi pewien pomysł do głowy - powiedział do mewy. - Założę nowy oddział
urzędu pocztowego. Wiele spośród ptaków, które ze mną współpracują, potrafi doskonale
przepowiadać pogodę. Twoje opowiadanie o znajomości morza i wiatrów naprowadziło mnie
na myśl urządzenia stacji meteorologicznej.
- Co to jest stacja meteorologiczna? - zapytał Jip, który zmiatał właśnie okruszyny z
obrusa, żeby później wysypać je ptakom.
- Stacja meteorologiczna - objaśnił doktor - to bardzo ważne urządzenie, szczególnie
ważne dla żeglugi i dla rolnictwa. Jest to instytucja, gdzie przepowiada się pogodę.
- Jak się to robi? - spytało Geb-Geb.
- Właśnie że tego wcale się nie robi - powiedział doktor. - Przynajmniej udaje się to
tylko czasami. Stacje meteorologiczne przepowiadają pogodę czasem trafnie, a czasem
mylnie. Posługują się przy tym barometrem, termometrem, higrometrem, wiatromierzem i
tym podobnymi przyrządami. Ale dotychczas rezultaty tych badań i pomiarów są jeszcze
niewielkie. Zdaje mi się, że przy pomocy moich ptaków uda mi się to znacznie lepiej. Bardzo
rzadko mylą się w swych przepowiedniach
- Dla jakiej części świata chciałby pan mieć wiadomości o pogodzie? - zapytała mewa.
- Jeśliby szło tylko o Fantippo lub o wschodnią Afrykę, byłoby to zabawką. Tutaj zdarzają się
tylko niekiedy trąby powietrzne, poza tym stale panuje piekielny upał. Ale jeśli chce się
przepowiedzieć pogodę dla Cieśniny Magellana albo dla Nowej Ziemi, albo dla innej okolicy,
gdzie pogoda jest bardzo kapryśna, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Taka przepowiednia
dla samej tylko Anglii nastręcza już poważnie trudności. Nawet ja nie wiedziałam nigdy, jaka
w Anglii będzie pogoda następnego dnia.
- Klimat angielski jest najlepszy na świecie - wtrącił wróbel Pyskacz i nastroszył się
wojowniczo. - Nie kręć mi tu tylko twoim długim dziobem na Anglię, moja panno. Może to,
co się tutaj dzieje, nazywasz klimatem? Ja zowie to łaźnią turecką. My w Anglii lubimy
klimat urozmaicony i mamy tego pod dostatkiem. Dlatego też prawdziwy Anglik ma taką
świeżą, różową cerę, a ci biedacy tutaj czernieją na węgiel.
- Chciałbym bardzo - powiedział doktor - mieć możliwość przepowiadania pogody dla
każdej części świata. Sądzę, że powinno mi się to udać. Ten oto urząd pocztowy wraz z
filiami zatrudnia ptaki ze wszystkich stron. Mógłbym ulepszyć rolnictwo i uprawę ziemi na
całym świecie. Ale poza tym chciałbym także zorganizować morską stację meteorologiczną
dla żeglugi.
- Ach - rzekła mewa - nie mogę, niestety, przysłużyć się rolnictwu, pogoda lądowa to
nie moja specjalność. Ale co się tyczy morza, to znam pewnego ptaka, który może panu
powiedzieć o pogodzie morskiej więcej niż wszystkie stacje na świecie razem.
- Któż to taki? - zapytał doktor.
- Nazywamy go „Jednookim”. Jest to albatros, ptak stary jak świat. Nikt nie wie, ile
ma lat. Stracił oko w walce z orłem o flądrę. Jest to najlepszy przepowiadacz pogody, jaki
kiedykolwiek istniał. Wszystkie ptaki morskie liczą się z jego zdaniem. Jeszcze się nigdy nie
omylił.
- Doprawdy? - zdziwił się doktor. - Chciałbym go poznać.
- Sprowadzę go tutaj, mieszka niezbyt daleko wśród skał na wybrzeżu Angoli.
Mieszka tam dlatego że na tamtejszych skałach znajduje mnóstwo skorupiaków, a on widzi
bardzo źle i nie potrafi już schwytać wielkiej ryby. Po tych wszystkich dalekich wędrówkach
ma teraz starość dość nudną. Ucieszy się bardzo, gdy się dowie, że pan ceni jego wiedzę i że
może się panu przysłużyć. Polecę zaraz i opowiem mu wszystko.
Doktor Dolittle był zachwycony tym pomysłem
- Jestem przekonany - powiedział do mewy - że twój przyjaciel będzie nam bardzo
pomocny. - Mewa podziękowała doktorowi i Dab-Dab za wyśmienity obiad i, biorąc ze sobą
kilka pocztówek adresowanych do Angoli, udała się niezwłocznie w drogę po albatrosa
zwanego „Jednookim”.
Powróciła późną nocą, a wraz z nią przybył wielki Jednooki, najstarszy i najlepszy
przepowiadacz pogody wśród ptaków.
Doktor Dolittle opowiadał później, że nigdy jeszcze nie widział ptaka, który by mu tak
przypominał marynarza. Czuć go było silnie rybą, a gdy mówił o pogodzie, miał dziwny
zwyczaj zezowania swym jednym okiem ku niebu podobnie, jak to czynią często stare „wilki
morskie”. Jednooki uważał, że pomysł urządzenia ptasiej stacji meteorologicznej jest
najzupełniej możliwy i przyczyni się do o wiele trafniejszych przepowiedni niż wszystkie
dotychczasowe. Potem miał wykład o wiatrach, trwający półtorej godziny, który doktor
Dolittle zapisał słowo w słowo w swoim notesie.
Wiatr jest główną przyczyną zmian pogody. Jeśli się na przykład wie, że w czwartek
po obiedzie padał deszcz na wyspach kanału La Manche i że wieje tam teraz wiatr północno-
wschodni, to możecie być najpewniejsi, że w Anglii będzie padał deszcz w ciągu
czwartkowego wieczoru.
Doktor Dolittle napisał Więc do wszystkich filii pocztowych prośbę, aby z rozmaitymi
ptakami ustalono dokładną datę ich dorocznego odlotu, nie tak jak dotychczas - mniej więcej
w drugim tygodniu listopada lub coś w tym rodzaju, lecz dokładnie co do dnia i godziny.
Gdyż znając szybkość lotu każdego gatunku ptaków, mógł z łatwością obliczyć niemal co do
minuty, kiedy przylecą na miejsce swego przeznaczenia. Jeśli się spóźnią, będzie to dowód,
że zatrzymała je burza albo że odłożyły swój odlot na lepszą pogodę.
Doktor Dolittle, mewa, Jednooki, Dab-Dab, wróbel Pyskacz, Śmigły i Tu-Tu - sowa
matematyczka - omawiali wszystko do późnej nocy i opracowali mnóstwo nowych
pomysłów, kierunków i zasad prowadzenia przyzwoitej stacji meteorologicznej.
Po kilku tygodniach na ścianach urzędu pocztowego doktora Dolittle-ukazała się obok
dawnych tablic, zawiadamiających o nadejściu i odejściu poczty, nowiuteńka tablica:
WIADOMOŚCI METEOROLOGICZNE
głosił napis, a wiadomości te brzmiały mniej więcej tak:
ZIELONE CZAPLE NA TRASIE: WYSPY SANDWICH - PRZYLĄDEK HORN,
JEDEN DZIEŃ, TRZY GODZINY DZIEWIĘĆ MINUT OPÓŹNIENIA. WIATR
POŁUDNIOWO-WSCHODNI. POGODA DZISIEJSZA NA WYBRZEŻU CHILE:
SKŁONNOŚĆ DO BURZ. LEKKIE WIATRY NA WODACH POŁUDNIOWEGO
OCEANU LODOWATEGO.
Ptaki lądowe, szczególnie te, które żywią się jagodami, okazywały również dużą
pomoc doktorowi donosząc mu listownie, jakiej zimy należy się spodziewać w różnych
krajach. Po czym doktor Dolittle pisał znów listy do rolników na całym świecie, donosząc im,
czy mają się spodziewać ciężkiej, czy lekkiej zimy, dżdżystej wiosny czy suchego lata, co im
.naturalnie bardzo ułatwiało uprawę pól.
Mieszkańcy Fantippo, którzy dotychczas z obawy przed burzami niechętnie wyruszali
na morze, teraz, orientując się świetnie w stanie pogody dzięki swojej doskonałej stacji
meteorologicznej, zaczęli budować większe żaglowce zamiast dotychczasowych lichych
czółen. Stawali się stopniowo narodem kupców, uprawiali handel towarami wszelkiego
rodzaju wzdłuż wybrzeży Afryki, docierali do Przylądka Dobrej Nadziei, objeżdżali Ocean
Indyjski i prowadzili handel zamienny z mieszkańcami nieznanych krajów.
Wskutek tego królestwo Fantippo rosło w znaczenie i w bogactwa.
Król przeznaczył na zagraniczną pocztę wielki zasiłek pieniężny, który doktor Dolittle
zużył na przebudowanie łodzi pocztowej i ulepszenie jej urządzeń.
Wkrótce stacja meteorologiczna na Wyspie Niczyjej stała się ogólnie znana. Chłopi z
Anglii, którzy otrzymywali listy od doktora Dolittle z tak trafnymi przepowiedniami pogody,
pojechali do Londynu i powiedzieli Rządowi, że wiadomości urzędowe są nic niewarte i że
niejaki doktor Jan Dolittle przysyła im z Afryki o wiele lepsze.
Rząd przejął się tym i wysłał królewskiego meteorologa, starego, siwego jegomościa
do Fantippo, aby stwierdził, jak Jan Dolittle to robi.
Doktor ujrzał go pewnego dnia skradającego się obok urzędu pocztowego, gdy
studiował tablicę z wiadomościami meteorologicznymi i starał się odgadnąć tajemnice
doktora.
Ale nie dowiedział się niczego ten królewski meteorolog i gdy powrócił do Anglii,
oznajmił Rządowi tylko tyle:
„Doktor Jan Dolittle nie ma żadnych nowych przyrządów. To oszust. Jedyne, co
posiada, to stara łódź, koło której lata gromada brudnych ptaków”.
ROZDZIAŁ VII
KURSY KORESPONDENCYJNE
Zagadnienia wychowawcze i oświatowe odgrywały dużą rolę w pracy doktora Dolittle
i ich znaczenie stale wzrastało. Doktor Dolittle powiedział przecież zaraz na początku do
Śmigłego, że gdy tylko zwierzęta i ptaki zrozumieją pożytek z własnej poczty, będą z niej
coraz więcej korzystały.
Naturalnie większość listów, jak to przepowiadał Śmigły, adresowana była do samego
doktora. Wkrótce biedak zasypany był listami proszącymi o porady lekarskie. Eskimoskie psy
pociągowe zapytywały, co robić na wypadanie sierści. Jej bujność - biedne stworzenia nie
miały innej ochrony przed wiatrami podbiegunowymi - miała dla nich ogromne znaczenie.
I doktor Dolittle spędził całą sobotę i niedzielę, robiąc próby na sierści Jipa płynem na
porost włosów, aby znaleźć środek przeciwko łysieniu. Jip był bardzo cierpliwy, gdyż
wiedział, że doktor czyni to dla dobra jego współbraci, i nie warczał wcale - chociaż mówił
do Dab-Dab, że po tych wszystkich olejkach, które doktor na nim wypróbował, czuje się jak
apteka. Jego ostre powonienie stępiało na całe dwa tygodnie.
Oprócz listów proszących o lekarską poradę doktor otrzymywał od zwierząt z całego
świata wszelkie możliwe zapytania na temat odżywiania dzieci, materiału na budowę gniazd i
tym podobne. Powodowane nową dla nich żądzą wiedzy, zwierzęta zadawały wiele pytań, na
które ani doktor, ani nikt inny nie umiałby w owych czasach odpowiedzieć. Na przykład: z
czego zrobione są gwiazdy? Skąd pochodzi przypływ i odpływ morza i jakim sposobem
można je powstrzymać?
Aby zaspokoić żądzę wiedzy swych korespondentów, doktor Dolittle założył po raz
pierwszy w historii kursy korespondencyjne dla zwierząt.
Kazał wydrukować podręczniki zatytułowane między innymi: „Co młode króliki
wiedzieć powinny”, „Pielęgnowanie nóg w czasie zimna” i tym podobne, i tym podobne. Te
podręczniki rozsyłał pocztą w tysiącach egzemplarzy.
A ponieważ otrzymywał również mnóstwo zapytań dotyczących dobrych manier,
napisał książkę pod tytułem „O umiejętności zachowywania się w towarzystwie”. Książka ta
jest prawie wyczerpana, ale jeszcze dziś cieszy się wielkim uznaniem. Doktor wypuścił
pierwsze wydanie w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy, które rozesłał pocztą w ciągu
jednego tygodnia. W tym samym czasie napisał i rozprowadził bardzo głośną książkę pod
tytułem „Jednoaktówki dla pingwinów”.
Lecz, niestety, ilość listów, na które musiał odpowiadać, nie zmniejszyła się wcale
wskutek wydawnictw, przeciwnie, powiększyła się stokrotnie.
Oto list, który doktor dostał od pewnej świnki z Patagonii:
Kochany panie doktorze! Czytałam pańską książkę „O umiejętności zachowywania się
w towarzystwie” i podobała mi się bardzo. Mam zamiar wkrótce wstąpić w związki
małżeńskie. Czy wypada zaproponować gościom, zaproszonym na przyjęcie ślubne, aby
ofiarowali mi pęczki marchwi zamiast wiązanek kwiatów?
Z prawdziwym poważaniem
Basia Sadełko
P.S. Pierścionek zaręczynowy mam przeciągnięty przez ryjek. Czy wypada w tym
miejscu nosić pierścionek?
Odpowiedź doktora brzmiała:
Kochana Basiu! Uważam marchew za bardzo odpowiedni podarunek ślubny. Możesz
przecież poprosić gości, aby nie obcinali zielonej naci, wtedy pęczki marchwi będą wyglądały
jak wiązanki kwiatów.
Z serdecznym pozdrowieniem
Jan Dolittle
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ I
MIESIĘCZNIK ZWIERZĄT
Teraz muszę wam opowiedzieć o konkursie na najlepsze opowiadanie. Sława
wieczornych posiedzeń przy kominku w Puddleby, podczas których Jan Dolittle zwykł był
opowiadać swoim ulubionym zwierzętom mnóstwo ciekawych historii, rozeszła się szeroko.
Wygadała się z tym Tu-Tu, przechwalały się Geb-Geb, Jip i biała mysz. Wszystkie
one bowiem były dumne z tego, że zaliczały się do domowników wielkiego człowieka. I w
krótkim czasie, dzięki swojej własnej poczcie, mówiły i pisały na ten temat różne zwierzęta.
Doktor Dolittle otrzymywał teraz listy, w których proszono go o przesyłanie takich
opowiadań. Stał się teraz sławny potrójnie: jako lekarz zwierząt, jako nauczyciel zwierząt i
jako pisarz dla zwierząt.
Z Dalekiej Północy otrzymywał od białych niedźwiedzi, wielorybów i lisów setki
listów, w których go proszono, aby oprócz pism lekarskich i książek z dziedziny oświaty i
przepisów dobrego wychowania
:
nadsyłał również i lekką lekturę rozrywkową. „Noce
zimowe - pisały zwierzęta - trwające całymi miesiącami, bez końca, bywają przeraźliwie
nudne, gdy się wyczerpuje własny zapas opowiadań, przecież zwierzęta podbiegunowe nie
mogą w żaden sposób spać przez całą zimę, trzeba im dostarczyć jakiejś rozrywki na
samotnych krach lodowych, w jaskiniach i pieczarach, zasypanych śniegiem”.
Przez pewien czas doktor tak był zajęty poważniejszymi sprawami, że nie był w stanie
troszczyć się o to. Ale w pewnej chwili przypomniał sobie prośbę zwierząt z Północy.
Jego ulubione zwierzęta, które pracowały teraz w urzędzie pocztowym regularnie i
stale, zapragnęły również w wolniejszych chwilach wieczornych rozerwać się czymkolwiek.
Gdy pewnego wieczoru siedziały na werandzie, zastanawiając się, jaką zabawę wymyślić, Jip
nagle powiedział:
- Już wiem! Niech nam pan doktor opowie jakąś historyjkę.
- Ach, znacie przecież wszystkie moje bajki - powiedział doktor. - Zabawmy się lepiej
w berka.
- Nie, nasza łódź jest na to za mała - zauważyła Dab-Dab. - Gdyśmy się ostatni raz
bawili, Geb-Geb zawadziło o rogi dwugłowca. Pan umie tyle historii, niech nam pan opowie
jedną, chociażby krótką.
- Ależ o czym wam opowiadać? - zapytał doktor.
- O zagonie marchwi - zaproponowało Geb-Geb.
- Nie, to byłoby nudne - rzekł Jip. - Niech pan zrobi tak, jak pan to nieraz robił w
Puddleby. Niech pan wyjmie wszystko, co pan ma w kieszeni, a wtedy jakiś przedmiot
nasunie panu temat do opowiadania.
- No dobrze - rzekł doktor. Ale nagle coś mu się przypomniało. - Wiecie przecież -
powiedział - że różne zwierzęta proszą mnie o przesyłanie opowiadań pocztą. Zwierzęta pod
biegunem północnym chciałyby mieć jakąś lekką lekturę na długie wieczory zimowe.
Chciałbym wydawać pismo dla zwierząt pod tytułem „Krąg Polarny”. Wysyłać je będzie
poczta główna, a rozdzielać filia w Nowej Ziemi. To się da łatwo urządzić. Największa
trudność polega na tym, skąd wziąć tyle opowiadań, artykułów, obrazków i tym podobnych
utworów, aby zapełnić miesięcznik. To wcale nie takie łatwe. Opowiem wam dzisiaj jakąś
bajkę, ale za to musicie mi dopomagać w redagowaniu pisma. Każdego wieczoru, kiedy się
nudzicie, musicie coś po kolei opowiedzieć. W ten sposób powstanie siedem opowiadań. Dla
pisma wystarczy jedno opowiadanie na miesiąc. Resztę numeru wypełnią codzienne
wiadomości, porady lekarskie, kącik dla matek i dzieci i różne drobiazgi. Potem ogłosimy
konkurs. Czytelnicy będą głosowali na najlepsze opowiadanie, a kto otrzyma najwięcej
głosów, dostanie nagrodę. Jak wam się to podoba?
- Wspaniały pomysł! - zawołało Geb-Geb. - Jutro ja wam opowiem piękną bajkę. A
teraz, panie doktorze, proszę zaczynać.
Doktor Dolittle wyłożył zawartość swoich kieszeni na stół, szukając czegoś, co by mu
przypomniało jakąś historię. Ukazał się zbiór najdziwniejszych przedmiotów. Sznurki i druty,
scyzoryki z odłamanymi ostrzami, kawałki ołówków, guziki, sznurowadła, szkło
powiększające, kompas i korkociąg.
- To nie zapowiada się ciekawie - stwierdził doktor.
- Niech pan zajrzy do kieszeni od marynarki - poradziła Tu-Tu. - Tam zwykle
przechowuje pan najciekawsze rzeczy. Nie zaglądał pan do nich zresztą od wyjazdu z
Puddleby.
Doktor Dolittle opróżnił więc kieszenie marynarki i wydobył z nich dwa zegarki -
jeden dobry, a drugi popsuty - centymetr, kawałek wosku, dziurawą monetę i termometr do
mierzenia gorączki.
- Co to jest? - zapytało Geb-Geb wskazując na termometr.
- Tym mierzy się temperaturę u ludzi - rzekł doktor - ach, to mi przypomina...
- Historię!... - zawołała Tu-Tu.
- Wiedziałem od razu - rzekł Jip. - Taka rzecz musi mieć swoją historię. Jaki będzie jej
tytuł?
- A więc - zaczął doktor sadowiąc się wygodniej w fotelu - zdaje mi się, że nazwę to
opowiadanie „Strajkiem inwalidów”.
- Co to jest strajk? - zapytało Geb-Geb.
- A co znaczy „inwalida”? - zapytał dwugłowiec.
- Strajk - rzekł doktor - jest wtedy, gdy ludzie przerywają pracę, żądając lepszych
warunków życia, większej zapłaty itp. A „inwalida”? Inwalida to człowiek, który jest zawsze
mniej lub więcej chory.
- A jaką pracę wykonują inwalidzi? - zapytała biała mysz.
- Ich praca polega na tym, żeby być zawsze chorymi - rzekł doktor. - Ale przestańcie
.się pytać, bo nigdy nie zacznę opowiadać.
- Jeszcze chwilę - zawołało Geb-Geb - noga mi ścierpła!
- Ach, co nas obchodzi twoja głupia noga! - wykrzyknęła Dab-Dab. - Panie doktorze,
niech pan zaczyna!
- Czy to piękna historia? - zapytało Geb-Geb.
- Gdy ją opowiem, osądzicie sami. Przestańcie przeszkadzać, dajcie mi wreszcie
zacząć. Robi się późno.
ROZDZIAŁ II
OPOWIADANIE DOKTORA Dolittle
Doktor zapalił fajkę i gdy się zaciągnął, zaczął mówić:
- Przed wielu, wielu laty, gdy kupiłem ten termometr, byłem młodym, pełnym nadziei
lekarzem, który dopiero rozpoczął praktykę. Uważałem się za dobrego doktora. Ale świat nie
podzielał mego zdania i upłynęło wiele miesięcy, a nie miałem jeszcze ani jednego pacjenta.
Na nikim nie wypróbowałem jeszcze nowego termometru. Próbowałem go często na samym
sobie, ale byłem zawsze tak straszliwie zdrowy, że nie miałem nigdy gorączki. Starałem się
zaziębić; nie zależało mi naprawdę na tym, żeby być chorym, chciałem się tylko przekonać,
czy mój nowy termometr dobrze działa. Nie udawało mi się nawet zaziębić. Byłem bardzo
smutny, ale przy tym zdrowy.
Mniej więcej w tym samym czasie poznałem innego młodego lekarza, który był w tej
samej sytuacji co ja - mianowicie nie miał ani jednego pacjenta. Ten powiedział do mnie:
„Wiem, co zrobimy, założymy sanatorium”.
- Co to jest sanatorium? - zapytało Geb-Geb.
- Sanatorium - odrzekł doktor - jest to coś pośredniego między lecznicą a hotelem -
mieszkają tam ludzie, którzy są chorzy. Zgodziłem się na jego plan i wynajęliśmy, ja i mój
młody przyjaciel, nazywał się Fipps, doktor Korneliusz Fipps, piękną posiadłość na wsi,
zaopatrzyliśmy ją w leżaki, fotele na kółkach, worki gumowe, słuchawki, same takie rzeczy,
które inwalidzi lubią. Wkrótce też pacjenci zaczęli napływać setkami i nasze sanatorium było
stale przepełnione, a mój nowy termometr miał wciąż dużo roboty. Naturalnie, zarabialiśmy
mnóstwo pieniędzy, gdyż wszyscy ludzie płacili nam dobrze i Fipps był bardzo szczęśliwy.
Aleja nie byłem taki szczęśliwy, zauważyłem bowiem, że żaden z naszych pacjentów nie
odzyskiwał zdrowia i nie opuszczał sanatorium. Wreszcie powiedziałem to Fippsowi.
- Kochany kolego - rzekł na to Fipps - opuszczać sanatorium? Nie ma o tym mowy.
Przecież nie chcemy wcale, żeby opuszczali sanatorium, niech zostaną, żebyśmy mogli dalej
zarabiać na nich dużo pieniędzy.
- Fipps - powiedziałem - to nie jest uczciwe postępowanie. Zostałem doktorem po to,
żeby leczyć ludzi, a nie po to, żeby ich wyzyskiwać.
Zaczęliśmy się kłócić. Rozgniewałem się bardzo i powiedziałem mu, że nie chcę być
dłużej jego wspólnikiem, że zapakuję rzeczy i wyjadę następnego dnia.
Opuściłem jego pokój, wciąż jeszcze bardzo zagniewany, i spotkałem jednego z
pacjentów jadącego na wózku. Był to pan Tymoteusz Quisby, nasz najważniejszy i najlepiej
płacący pacjent. Gdy go mijałem, poprosił mnie o zmierzenie temperatury, gdyż zdaje mu się,
że ma znowu gorączkę. Nigdy dotychczas nie mogłem stwierdzić u pana Quisby żadnej
choroby i według mnie był on chory z urojenia. Ponieważ byłem wciąż jeszcze bardzo
zdenerwowany, więc zamiast zmierzyć mu temperaturę rzekłem grubiańsko: „Ach, idź pan do
diabła!”
Pan Tymoteusz nie posiadał się z oburzenia, zawołał doktora Fippsa i zażądał, żebym
go przeprosił.
Powiedziałem, że tego nie zrobię, na co pan Tymoteusz powiedział Fippsowi, że w
takim razie ogłosi „strajk inwalidów”.
Fipps był zrozpaczony i błagał mnie, abym przeprosił jego najlepszego pacjenta. Ale
ja znowu odmówiłem.
Wtenczas stało się coś bardzo dziwnego. Pan Tymoteusz, który dotychczas nie miał sił
do chodzenia, zerwał się ze swego fotela i wywijając słuchawką popędził przez całe
sanatorium, przemawiając do innych chorych, opowiadając im, jak go potraktowałem, i
żądając, aby zastrajkowali.
Więc posłusznie rozpoczęli strajk. Przy kolacji nie chcieli brać lekarstw ani przed, ani
po jedzeniu. Doktor Fipps sprzeczał się z nimi, prosił ich i błagał, aby się zachowywali jak
prawdziwi pacjenci i wykonywali zarządzenia lekarza. Ale nie zważali na niego. Jedli to
wszystko, co było im zabronione, a po kolacji ci, którym zalecony był spacer, zostali w domu,
a ci, którzy powinni się byli położyć, wyszli na spacer i biegali po ulicach tam i z powrotem.
Wieczorem, zamiast spać, jak zwykle o tej porze, urządzili bitwę, podczas której fruwały w
powietrzu poduszki i worki gumowe. Nazajutrz wszyscy zapakowali swoje kufry i odjechali,
co oznaczało koniec naszego sanatorium.
Ale najdziwniejsze było to, czego dowiedziałem się później, że strajk posłużył
znakomicie każdemu z pacjentów. Porzuciwszy leki i fotele na kółkach, wrócili do zdrowia,
przestali w ogóle chorować. Jako lekarz sanatoryjny, nie miałem więc powodzenia, a może
jednak... Gdyż w ten sposób wyleczyłem znacznie więcej pacjentów niż Fipps, który ich
zwabił do sanatorium.
ROZDZIAŁ III
OPOWIADANIE GEB-GEB
Następnego wieczoru, gdy wszyscy znowu zasiedli po kolacji na werandzie, doktor
zapytał:
- Na kogo dzisiaj kolej? Czy to nie Geb-Geb obiecało nam wczoraj opowiedzieć coś
ciekawego?
- Ach, lepiej, żeby nie opowiadało. To będzie z pewnością coś bardzo głupiego -
sprzeciwił się Jip.
- Geb-Geb jest za młode, żeby mogło opowiedzieć coś ciekawego, nic jeszcze nie
przeżyło - wtrąciła Dab-Dab.
- Ono interesuje się wyłącznie jedzeniem - rzekła Tu-Tu - niech ktoś inny opowiada.
- Nie, poczekajcie! - zawołał doktor Dolittle. - Nie dokuczajcie mu. Wszyscyśmy byli
niegdyś młodzi. Niech opowie swoją historię. Może właśnie ono dostanie nagrodę. Kto wie?
Chodź, Geb-Geb, i opowiadaj. Jaki jest tytuł twego opowiadania?
Geb-Geb w zakłopotaniu przestępowało z nogi na nogę, zarumienione po uszy, i
powiedziało wreszcie:
- To trochę zwariowana, ale bardzo ciekawa historia. Bajka o świ... o świ... o
świniach. Nazywa się „Czarodziejski ogórek”.
- Bzdura! - warknął Jip.
- Naturalnie, znów o jedzeniu - mruknęła Tu-Tu. -Czy nie mówiłam od razu?
- Chi, chi, chi - pisnęła biała myszka.
- Zaczynaj, Geb-Geb - rzekł doktor Dolittle. - Nie zwracaj na nich uwagi.
- Było raz - zaczęła świnka - pewne prosię, które udało się ze swą matką na
poszukiwanie trufli. Jego matka miała doskonały węch. Dość że powąchała ziemię, żeby
natychmiast z największą pewnością powiedzieć, w którym miejscu rosną trufle. W tym
właśnie dniu poszła razem z synkiem na polanę pod wielkimi dębami i zaczęła tam grzebać.
Udało się jej wygrzebać olbrzymią truflę, którą zjedli oboje. Nagle ku swemu
wielkiemu zdziwieniu usłyszeli głosy dochodzące z głębi jamy. Świnia uciekła wraz ze swym
synkiem, gdyż nie znosiła czarów. Ale w nocy, gdy ojciec z matką już mocno spali, prosiątko
wylazło z chlewa i poszło do lasu. Chciało się koniecznie dowiedzieć, w jaki to sposób spod
ziemi wydobywają się głosy.
Gdy doszło do miejsca, gdzie matka jego wygrzebała truflę, zabrało się do grzebania
w dalszym ciągu. Po pewnym czasie ziemia rozstąpiła się i poczuło, że zapada się w nią coraz
głębiej i głębiej. W końcu spadło na sam środek jakiegoś stołu. Stół nakryty był do obiadu -
prosię wpadło wprost do wazy z zupą. Rozejrzało się i zobaczyło dużo maleńkich
człowieczków siedzących wokoło stołu; ani jeden z nich nie był nawet w połowie tak duży
jak ono samo i wszyscy mieli ciemnozielony kolor skóry.
- Gdzie jestem? - zapytało prosię.
- W zupie - odpowiedział człowieczek.
Prosię było z początku bardzo przestraszone, ale gdy zobaczyło maleńki wzrost tych
człowieczków, przestało się bać i przed wyjściem z wazy zjadło wszystką zupę. Potem
zapytało człowieczków, kim są, a oni powiedzieli:
- Jesteśmy chochlikami-kucharzami. Mieszkamy pod ziemią i połowę swego życia
spędzamy na wymyślaniu nowych potraw, drugą zaś połowę - na ich zjadaniu. Gwar, który
usłyszałeś przez jamę w ziemi, był to nasz hymn obiadowy. Zawsze śpiewamy hymn
obiadowy, gdy udaje nam się przyrządzić jakąś szczególnie smakowitą potrawę.
- To się dobrze składa - rzekło prosię. - Trafiłem do odpowiedniego towarzystwa.
Wracamy do przerwanego obiadu.
Ale w chwili gdy podano rybę - zupa była już przecież zjedzona - usłyszano
dochodzący sprzed jadalni wielki hałas i gromada ognistoczerwonych człowieczków wpadła
do pokoju. Były to duszki jadowitych grzybów, odwieczni wrogowie chochlików-kucharzy,
zaczęła się ogromna bitwa; jedna partia wzięła wykałaczki jako dzidy, a druga - dziadki do
orzechów jako maczugi. Prosię stanęło po stronie swoich przyjaciół chochlików-kucharzy, a
ponieważ było dwa razy większe od swoich wrogów, więc jadowite duszki grzybowe zostały
wkrótce pobite.
Gdy bitwa się skończyła i jadalnia została oczyszczona z wrogów, chochliki
podziękowały serdecznie prosięciu za jego cenną pomoc. Nazwały je bohaterem i zwycięzcą,
uwieńczyły je wieńcem z pietruszki i zaprosiły do zajęcia miejsca honorowego przy stole. A
potem ucztowano w dalszym ciągu.
Nigdy w życiu prosię nie jadło tak smacznych i wytwornych potraw. Chochliki nie
tylko wynajdywały nowe i doskonałe potrawy, ale i sposób nakrywania stołu obfitował w
mnóstwo nowych pomysłów. Na przykład przy rybach podawano poduszeczki do szpilek, w
które wtykano ości rybie zamiast gromadzić je na talerzu. Inny wynalazek stanowiły
wachlarze do budyniu, chłodzono nimi tę gorącą leguminę zamiast na nią dmuchać. Kożuch,
tworzący się na kakao, wieszano na specjalnych sznureczkach - maleńkich jak zabawki -
wiadomo przecież, jak to brzydko wygląda, gdy taki kożuch zwiesza się z krawędzi filiżanki.
Gdy na deser podawano owoce, każdy z gości otrzymywał jednocześnie rakietę tenisową; gdy
ktoś siedzący na końcu stołu prosił o jabłko, wtedy zamiast dźwigać ciężki kosz z owocami
brano po prostu jabłko i podrzucano je rakietą jak piłkę w stronę tego gościa, który o nie
prosił i który teraz chwytał je na widelec.
Takie udogodnienia przyczyniały się bardzo do wytwarzania przyjemnego nastroju;
niektóre były rzeczywiście bardzo mądrze pomyślane. Urządzony był nawet telefon, przez
który mówiono takie rzeczy, których przy stole nie wolno było mówić.
- Telefon? - zapytała biała mysz. - Po co telefon? Tego już nie rozumiem.
- Wiesz przecież - objaśniło Geb-Geb - że zawsze się przestrzega, żeby tego lub
owego nie mówić przy jedzeniu. Chochliki więc urządziły telefon w ścianie, wychodzący na
drugą stronę domu. I gdy się chciało mówić o rzeczach, których nie wolno było mówić przy
jedzeniu, szło się do telefonu i mówiło do słuchawki. Potem siadało się znowu na swoim
miejscu. Był to rzeczywiście dobry wynalazek.
Więc, jak już mówiliśmy, prosięciu podobało się bardzo u chochlików. Ale po uczcie
oświadczyło, że musi już wracać do domu, gdyż chce być w chlewie, zanim się rodzice
obudzą i spostrzegą jego nieobecność.
Chochliki żałowały bardzo, że muszą się z nim rozstać, i ofiarowały mu, jako dar
pożegnalny z wdzięczności za okazaną im pomoc, czarodziejski ogórek. Gdy się z tego
ogórka odkrajało maleńki kawałeczek i zasadziło w ziemi, wyrastał z niego natychmiast,
według życzenia, wielki zagon warzyw albo mnóstwo owoców. Dość było wymówić nazwę
warzywa albo owocu. Prosię podziękowało chochlikom, ucałowało je wszystkie na
pożegnanie i pobiegło do domu.
Jego rodzice spali jeszcze mocno, gdy powróciło. Schowało troskliwie swój
czarodziejski ogórek pod podłogę w oborze, wlazło do chlewa i prędko zasnęło.
Zdarzyło się, że w kilka dni później król sąsiedniego państwa wypowiedział wojnę
królowi kraju, w którym mieszkała rodzina prosięcia. Położenie napadniętego króla było
bardzo ciężkie i widząc, że nieprzyjaciel jest już blisko, wydał rozkaz, aby całe bydło,
wszyscy poddani i wszystkie zwierzęta domowe zgromadziły się w murach zamkowych.
Rodzina prosięcia została również przygnana na pastwisko zamkowe. Ale zanim prosię
opuściło swoje miejsce rodzinne, odgryzło kawałek czarodziejskiego ogórka i wzięło go z
sobą.
Wkrótce nieprzyjaciel otoczył zamek i próbował go zdobyć. Nie odstępował przez
długie tygodnie, pewny, że wcześniej lub później głód zmusi króla i jego lud do poddania się.
Tymczasem stało się tak, że królowa zwróciła uwagę na prosię biegające po łące
zamkowej. A ponieważ w żyłach jej płynęła czysta irlandzka krew, więc polubiła je bardzo:
zawiązała mu zieloną wstążeczkę na szyi i nosiła je na rękach, i pieściła jak małego kotka, ku
przerażeniu królewskiego małżonka.
W czwartym tygodniu oblężenia wszystkie zapasy zostały zjedzone i król kazał
zarżnąć prosię. Królowa rozpaczała i błagała, aby jej ulubieńcowi darowano życie, ale król
był nieubłagany.
- Moi żołnierze cierpią głód - mówił. - Nie mogę mieć litości dla prosięcia.
Prosię zrozumiało, że uratować może je tylko czarodziejski dar chochlików. Pobiegło
do ogrodu zamkowego, wykopało dół i zasadziło kawałek ogórka wśród najpiękniejszego
klombu róż.
„Marchew - zakwiczało w myśli zasypując dół -niech rośnie i rośnie wzdłuż i wszerz”.
Zaledwie wymówiło te słowa, gdy we wszystkich królewskich ogrodach wyrosły
gęsto zagony najpiękniejszej marchwi, nawet ścieżki pokryły się tą smakowitą jarzyną. Król i
jego żołnierze mogli teraz jeść do syta, świeży sok marchwi dodał im tyle sił, że odważyli się
na wyprawę z zamku i zmusili nieprzyjaciół do ucieczki.
Królowej wolno było zatrzymać sobie ulubione prosię, które sprawiło jej tyle radości,
jako że pochodziła z prawdziwie irlandzkiego rodu. Prosię zyskało wielkie znaczenie na
dworze. W tym samym miejscu, gdzie zasadziło czarodziejski ogórek, wybudowano mu
chlew ozdobiony drogimi kamieniami. I wszyscy żyli szczęśliwie i wesoło, a jeśli jeszcze nie
umarli, to żyją po dziś dzień.
Na tym kończy się historia o świniach i czarodziejskim ogórku.
ROZDZIAŁ IV
OPOWIADANIE DAB-DAB
Zwierzęta oczekiwały teraz z radością wieczornych opowiadań, jak ludzie, którzy
przywykają do przyjemnych wrażeń.
I umówiły się, że następnego wieczoru Dab-Dab opowie z kolei jakąś historię.
Gdy wszyscy zgromadzili się na werandzie, kaczka-gospodyni wygładziła piórka i
rozpoczęła uroczystym głosem:
- W okolicach Puddleby, nad rzeką Marsh, mieszka wieśniak, który po dziś dzień
przysięga, że jego kot rozumie każde słowo, które on do niego mówi. Oczywiście to
nieprawda, ale zarówno wieśniak, jak i jego żona wierzą w to święcie. Opowiem wam więc,
jak do tego doszło.
Kiedyś, gdy doktor Dolittle przebywał w Szkocji na poszukiwaniu mięczaków,
pozostałam w domu pilnując gospodarstwa. Pewnego wieczoru stara klacz w stajni uskarżała
się przede mną na szczury, które wyjadały jej owies. Gdy przechadzałam się przed stajnią tam
i z powrotem rozmyślając, jak temu zaradzić, ujrzałam dużą, białą kotkę perską skradającą się
obok stajni. Kotów nie lubię, bo po pierwsze, zjadają małe kaczęta, a po drugie, mają taki
nieprzyjemny, podstępny charakter. Kazałam więc białej kotce opuścić nasz ogród. Ku memu
wielkiemu zdumieniu zachowała się bardzo uprzejmie - oświadczyła, że wcale nie wiedziała,
iż znajduje się na obcym terenie, i mówiąc to, oddaliła się. Poczułam wyrzuty sumienia, gdyż
wiedziałam, że doktor Dolittle był zawsze gościnny dla wszystkich zwierząt, a zresztą kotka
nie zrobiła mi przecież nic złego. Poszłam więc za nią i powiedziałam, że jeśli nie ma zamiaru
polować tutaj, to może przychodzić i odchodzić, kiedy chce.
Zaczęłyśmy rozmawiać i dowiedziałam się, że kotka mieszka u wieśniaka o milę stąd
w kierunku Oxentorpe. Towarzyszyłam jej kawałek drogi i przekonałam się, że była bardzo
przyjemnym stworzeniem. Opowiedziałam jej o szczurach w stajni i o tym, jak trudno jest
utrzymywać je w karności wobec tego, że doktor Dolittle nie pozwala ich tępić. Kotka
ofiarowała się, że przez kilka nocy będzie spała w stajni; gdy szczury tylko ją poczują, z
pewnością opuszczą stajnię.
Spędziła istotnie noc w naszej stajni i skutek był znakomity. Szczury wyprowadziły
się od razu i żłób starej klaczy był znowu pełny. Potem kotka znikła i przez kilka wieczorów
jej nie widziałam. Pomyślałam więc, że wypada ją odwiedzić i podziękować za przysługę.
Poszłam do zagrody wieśniaka i spotkałam kotkę na podwórku; podziękowałam jej i
zapytałam, dlaczego tak dawno nie była u nas.
- Mam teraz dzieci - powiedziała - sześcioro małych kociąt, i nie mogę ich zostawić
samych nawet na chwilę. Mieszkają w alkierzu u moich gospodarzy. Chodź ze mną, pokażę ci
je.
W alkierzu stał na podłodze okrągły koszyk, a w nim leżało sześcioro ślicznych,
małych kociąt. Kiedyśmy je oglądały, nadszedł gospodarz z gospodynią. Ponieważ
przypuszczałam, że mogą być niezadowoleni z obecności kaczki w alkierzu - niektórzy ludzie
są strasznie zarozumiali i drażliwi, nie tak jak nasz doktor - więc ukryłam się za szafą.
Gospodarze nachylili się nad koszykiem, w którym leżały kocięta, pogłaskali białą
kocicę i zaczęli rozmawiać ze sobą. Naturalnie, kotka nie rozumiała nic z tego, co mówili. Ja
jednak, ponieważ przebywałam od tak dawna z doktorem Dolittle i niejednokrotnie
dyskutowałam z nim na temat różnic między gramatyką ludzką i kaczą, rozumiałam każde
słowo.
Wieśniak powiedział do swojej żony:
- Zatrzymamy tylko biało-czarnego kotka. Pozostałe pięcioro utopimy jutro w stawie.
Nie ma sensu, żeby się nam po domu kręciło tyle kotów.
Zaledwie się oddalili, wyszłam zza szafy i powiedziałam do kocicy:
- Spodziewam się, że wychowasz swoje małe tak, aby nigdy żadnej kaczce nie
uczyniły krzywdy. A teraz słuchaj! Dziś wieczorem, gdy gospodarz i gospodyni zasną,
weźmiesz wszystkie kocięta, oprócz biało-czarnego, i ukryjesz je na strychu. Gospodarz chce
je utopić i zostawić tylko biało-czarnego.
Kotka zrobiła tak, jak jej powiedziałam. Następnego ranka, gdy gospodarz przyszedł
po kocięta, znalazł w koszyku tylko biało-czarnego kotka, którego chciał zatrzymać. Nie mógł
zrozumieć, jak to się stało. W kilka tygodni potem, gdy gospodyni robiła porządki wiosenne,
znalazła na strychu resztę kociąt, które kotka-matka ukryła tam i karmiła w tajemnicy. Ale
teraz były już dość duże, aby uciec przez okno i pójść własnymi drogami.
Odtąd gospodarz i gospodyni zaklinają się, że ich kotka rozumie mowę ludzką,
ponieważ podsłuchała ich, kiedy stali nad koszem i mówili o tym, że trzeba kocięta utopić. I
teraz, jeśli kotka jest w izbie, a oni plotkują o sąsiadach, szepczą bardzo cicho, aby kotka nie
dosłyszała. Ale między nami mówiąc, nie rozumie ona ani jednego słowa.
ROZDZIAŁ V
OPOWIADANIE BIAŁEJ MYSZY
- Na kogo dzisiaj kolej? - zapytał następnego wieczoru doktor Dolittle, gdy sprzątnięto
po kolacji.
- Zdaje mi się, że na białą myszkę - powiedział Jip.
- Dobrze - zgodziła się myszka - opowiem wam historię mojej młodości. Doktor
Dolittle zna ją, ale wyście jej nigdy nie słyszeli.
Myszka pogładziła białe wąsiki, owinęła różowym ogonkiem swój mały, gładki tułów,
błysnęła oczkami i zaczęła:
- Urodziłam się jako jedna z siedmioraczków. Ale rodzeństwo moje było szare jak
zwykłe myszy, tylko ja, jedyna z całej rodziny byłam biała. Ta białość niepokoiła bardzo
moich rodziców. Twierdzili, że jest to zdradliwa barwa i że na pewno, gdy tylko opuszczę
gniazdo, schwyta mnie kot albo sowa.
Byłyśmy mieszkankami miasta i szczyciłyśmy się tym. Mieszkanie nasze znajdowało
się pod składem mąki. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, znajdował się sklep rzeźnika, a
obok farbiarnia, gdzie farbowano materiały na ubrania.
Gdyśmy wyrosły dostatecznie, aby iść w świat o własnych siłach, rodzice udzielali
nam troskliwie różnych przestróg i rad, jak się chronić przed kotami, psami, łasicami i
nietoperzami.
Tylko nade mną, biedactwem, kiwali głowami. Mieli słabą nadzieję, żebym z moją
białą sierścią, widoczną o milę, mogła zaznać spokoju.
Mieli zupełną słuszność. Moja barwa już w pierwszym tygodniu, gdy rozpoczęłam
samodzielne życie, przyczyniła mi dużo kłopotu. Nie w ten sposób, jak przypuszczali. Syn
młynarza, właściciela składu, pod którym znajdowało się nasze mieszkanie, znalazł mnie
pewnego ranka w skrzyni owsa.
- Ach - zawołał - biała myszka! Zawsze pragnąłem mieć białą myszkę!
Złapał mnie i zamknął w klatce, żeby mnie oswoić.
Z początku było mi bardzo smutno, ale z czasem przywykłam do tego życia. Chłopiec
- miał dopiero osiem lat - obchodził się ze mną bardzo dobrze i codziennie regularnie mnie
karmił. Przywiązałam się bardzo do zabawnego, pucołowatego malca i tak się oswoiłam, że
wyjmował mnie od czasu do czasu z klatki i pozwalał spacerować po swoim rękawie tam i z
powrotem. Nie miałam jednak nigdy sposobności do ucieczki.
Ale po kilku miesiącach miałam już dość tego bezsensownego życia. Przy tym myszy
żyjące na wolności postępowały ze mną bardzo brzydko. Co noc gromadziły się przed moją
klatką, wskazywały na mnie poprzez druty mego więzienia i wołały:
- Patrzcie, oswojona biała myszka! Chi, chi, chi! Zabawka dla małych dzieci! Cacy,
mała myszeczko! Chodź, chodź, umyjemy ci buziuchnę!
Głupie stworzenia! W końcu sprzykrzyło mi się to wszystko i wymyśliłam sobie
mądry plan ucieczki. Wygryzłam dziurę w drewnianej podłodze mojej klatki i pokryłam ją
słomą, żeby chłopiec nic nie zauważył. I pewnej nocy, słysząc jego chrapanie - stawiał moją
klatkę zawsze w głowach łóżka - wymknęłam się z klatki i uciekłam.
Była zima i śnieg leżał wysoko. Radując się swobodą, zaczęłam badać świat wokoło
mnie. Obiegłam naokoło dom i przez podwórko młynarza przedostałam się na sąsiednie
podwórko. Stała tam szopa, na której siedziały dwie sowy oświetlone księżycem.
W szopie spotkałam bardzo starego i bardzo chudego szczura. Powiedział do mnie:
- Jestem najstarszym szczurem w mieście i wiem • bardzo dużo o życiu. Ale powiedz
mi, po coś przyszła do szopy farbiarza?
- Szukam pożywienia - odrzekłam.
Stary szczur roześmiał się chrapliwym, drżącym, starczym głosem.
- Tutaj nie ma pożywienia - powiedział - tylko farba w różnych kolorach. - I wskazał
wielkie kadzie napełnione po brzegi, wznoszące się w półmroku nad naszymi głowami. - Całe
pożywienie, jakie się tu kiedykolwiek znajdowało, już zjadłem - ciągnął dalej smutnym
głosem - a nie odważam się wyruszyć na poszukiwanie żywności, gdyż sowy czyhają na mnie
na dachu. Moje czarne ciało widać tak wyraźnie na białym śniegu, że nie uda mi się uciec
przed nimi. Jestem już zagłodzony prawie na śmierć - i szczur zachwiał się z osłabienia na
swoich starych nogach. -Ale teraz, kiedy ty tu jesteś, wszystko się zmieniło. Jakaś dobra
wróżka musiała cię przysłać. Siedzę tu od tygodni i czekam na zjawienie się białej myszy.
Ciebie, w twoim białym futerku, sowy nie zauważą tak łatwo na śniegu. Masz na sobie tak
zwaną barwę ochronną. Mam dużo wiadomości przyrodniczych, jestem przecież bardzo stary.
Dlatego mogłaś się tu przedostać i nic ci się nie stało. Zmiłuj się, idź i przynieś mi coś do
jedzenia, byle co. Od czasu kiedy spadł śnieg, trzymają mnie tu na uwięzi - koty we dnie, a
sowy w nocy. Umieram z głodu. Przyszłaś w samą porę, żeby mi uratować życie.
Pobiegłam natychmiast po śniegu w jasnym świetle księżyca, a sowy, czatujące na
dachu farbiarni, wcale mnie nie spostrzegły, na białym śniegu byłam prawie niewidzialna.
Byłam bardzo dumna z siebie, nareszcie przydało mi się moje białe futerko.
Trafiłam do śmietnika, znalazłam w nim kilka skórek od kiełbasy i przyniosłam je
wygłodzonemu szczurowi. Szczur podziękował mi gorąco. Pożerał skórki - na moje wąsiki!
Jak pożerał, jak pożerał! Wreszcie westchnął:
- Ach, teraz jest mi trochę lepiej!
- Muszę ci powiedzieć - rzekłam - że dopiero co uciekłam z więzienia. Pewien
chłopiec dla zabawy trzymał mnie w klatce. Dotychczas miałam z powodu mojej białej barwy
mnóstwo przykrości. Koty spostrzegały mnie od razu - moje życie stale wisiało na włosku.
- Powiem ci, co zrobimy - powiedział na to szczur. - Zostaniesz tutaj u mnie, w szopie.
To wcale niezłe mieszkanie, ciepłe i wygodne, a pod podłogą jest pełno dziur, kryjówek i
przejść. Póki pada śnieg, ty będziesz wychodzić i przynosić pożywienie dla nas obojga, a gdy
zima się skończy i ziemia będzie znowu czarna, ja wyjdę na poszukiwanie, a ty zostaniesz w
domu. Żyje się tu wcale nieźle, ponieważ nie ma tu nic takiego, co by szczury i myszy mogły
uszkodzić, więc nikt się o nas nie troszczy. W mieszkaniach, w sklepach spożywczych, w
młynach ludzie stawiają zazwyczaj pułapki i nasyłają na nas koty i łasice. Ale na szczury w
farbiarni nie zwracają uwagi. Głupie młode szczury i myszy osiedlają się w pobliżu składów
spożywczych, ale ja tego nigdy nie robię, bo jestem stary i mądry.
Zawarliśmy tedy umowę i przez cały rok mieszkałam z mądrym, starym szczurem w
farbiarni. Powodziło się nam świetnie! W zimie ja starałam się o pożywienie, a w lecie mój
stary towarzysz, który wiedział, gdzie można znaleźć najlepsze jedzenie, napełniał naszą
spiżarnię najwyszukańszymi smakołykami. Ach, jakie wyborne uczty urządzaliśmy sobie pod
podłogą szopy, słuchając z zaciekawieniem, jak farbiarze, mieszając farbę w kadziach,
opowiadają sobie najnowsze ploteczki z miasta.
Ale nikt nie jest dość mądry na to, aby zadowalać się długo tym, co ma. I gdy
nadchodziło drugie lato, zatęskniłam znowu do swobody, zapragnęłam być wolna, wędrować
po świecie, szukać przygód i tym podobne głupstwa. Nabrałam także ochoty do wyjścia za
mąż. Zapewne wiosna tak na mnie podziałała. Pewnego dnia powiedziałam do starego
szczura:
- Szczurku, jestem zakochana! Przez całą zimę co noc, gdy wychodziłam na
poszukiwanie żywności, spotykałam się z pewnym bardzo dobrze wychowanym mysim
kawalerem, który mi się bardzo podoba. Mam ochotę zamieszkać gdzie indziej i założyć
własne gospodarstwo. Zbliża się lato, a ja znowu będę musiała z powodu mojej wstrętnej
barwy zamknąć się w tej nędznej szopie.
Stary szczur popatrzył na mnie w zamyśleniu, jakby chcąc mi powiedzieć coś
szczególnie mądrego.
- Dziecko - powiedział wreszcie - jeśli chcesz odejść, nie mogę cię zatrzymywać,
chociaż uważam, że robisz wielkie głupstwo. Bóg wie, jak tu sobie dam radę, gdy ciebie nie
będzie. Ale ponieważ przez cały rok byłaś dla mnie taka dobra, chcę ci także dopomóc.
Mówiąc tak, poprowadził mnie na górę, gdzie stały kadzie z farbą. Panował mrok i
farbiarze już odeszli. Kształt kadzi ledwie można było rozpoznać. Szczur chwycił sznur, który
leżał na podłodze, wdrapał się na krawędź środkowej kadzi i zanurzył go.
- Po co to robisz? - zapytałam.
- Przywiązuję go tutaj, abyś mogła się po nim wspiąć do kąpieli. Ufarbuję cię na
czarno. Inaczej zginęłabyś pewną śmiercią wyruszając latem w świat.
- Gwałtu, rety! - krzyknęłam. - Ufarbować mnie na czarno!
- Tak, nie inaczej. To bardzo proste. Wdrap się na brzeg kadzi i skacz do środka. Nie
bój się. Wisi przecież sznur, po którym wdrapiesz się z powrotem.
Miałam zawsze pociąg do awanturniczych przygód, wzięłam się więc na odwagę i
wdrapałam się na brzeg kadzi. Było strasznie ciemno i zaledwie mogłam odróżnić farbę, która
w głębi lśniła matowo i mętnie.
- Dalej! - zachęcał mnie stary szczur. - Nie bój się! Zanurz się cała porządnie razem z
głową!
Trzeba było zdobyć się na wielką odwagę, żeby dać nurka. Gdybym nie była
zakochana, nie zdobyłabym się nigdy na to. Ale odważyłam się i zanurzyłam głęboko.
Miałam uczucie, że nie wypłynę już na wierzch, i nawet, gdy już byłam na górze, o
mało co nie utonęłam, nim znalazłam sznur, i z trudem chwytając oddech wylazłam z kadzi.
- Znakomicie! - zwołał stary szczur. - Teraz pobiegaj naokoło szopy, żebyś się nie
zaziębiła, a potem połóż się i przykryj ciepło. Rano, gdy się rozwidni, zobaczysz, jak bardzo
się zmieniłaś.
Łzy napływają mi do oczu, gdy wspominam następny ranek. Obudziwszy się
przekonana, że zobaczę się w wytwornej czerni, ujrzałam, że moja sierść ma jaskrawo
błękitny kolor! Stary szczur pomylił się wskazując mi kadź.
Biała myszka zamilkła na chwilę, opanowując wzruszenie, a potem ciągnęła dalej:
- Na nikogo w całym moim życiu nie byłam taka zła jak w tej chwili na starego
szczura.
- Patrz, patrz, coś mi narobił! - zawołałam. - Przecież to nawet nie jest granatowy
kolor. Jak ja wyglądam!
- Nic nie rozumiem - wyszeptał szczur. - Środkowa kadź była dotąd zawsze
napełniona czarną farbą. Musieli zamienić kadzie, błękitna stała zawsze na lewo.
- Głupi, stary bałwan! - zawołałam w największej złości i opuściłam szopę, aby do
niej nigdy więcej nie powrócić.
Jeżeli dawniej zwracałam uwagę moją barwą, to teraz było sto razy gorzej. Zarówno
na czarnej ziemi, jak i na zielonej trawie albo na białym śniegu moje jaskrawo-niebieskie
futerko odznaczało się wyraźnie. Zaledwie opuściłam szopę, rzucił się na mnie kot. Udało mi
się umknąć i wydostać na ulicę. Tam zauważyło mnie kilku uliczników: krzycząc, że
zobaczyli niebieską mysz, przywołali swoich kolegów i gonili mnie wzdłuż rynsztoka. Na
rogu ulicy walczyły ze sobą dwa psy, na mój widok porzuciły walkę i przyłączyły się do
polowania na mnie. Wkrótce biegło za mną całe miasto. Położenie było straszne. Dopóki noc
nie nadeszła, nie miałam spokoju, a potem byłam tak wyczerpana, że padałam wprost ze
zmęczenia.
Około północy spotkałam pod latarnią mego ukochanego i trudno wam będzie
uwierzyć - nie chciał nawet mówić ze mną. Wykrzywił się i przeszedł obok mnie, jak gdyby
mnie nigdy nie widział.
- Dla ciebie - powiedziałam, gdy przechodził z zadartym pyszczkiem - dla ciebie
naraziłam się na tę przykrość. Ty niewdzięczniku!
- Och, la, la - zanucił z wymuszonym uśmieszkiem. - Nie spodziewasz się chyba, aby
dobrze urodzony kawaler mógł się pokazać w towarzystwie myszy pomalowanej na
niebiesko!
Później, gdy szukałam miejsca na nocleg, szydziły ze mnie wszystkie myszy
wytykając mnie łapkami i kpiąc niemiłosiernie. Byłam bliska płaczu. Potem pobiegłam do
rzeki, spodziewając się, że zmyję farbę i przywrócę mojej sierści biały kolor. Wolałabym już
tamto niż tę ohydę. Ale myłam i szorowałam się bez skutku. Woda nic nie pomogła.
Drżąc z zimna, w najcięższej rozpaczy siedziałam na brzegu rzeki. Wreszcie ujrzałam,
jak niebo na wschodzie nagle się rozjaśnia, z czego wywnioskowałam, że wkrótce będzie
ranek. Światło dzienne, które ukaże mój śmieszny strój. A więc znów polowanie na mnie,
znowu pościg i ucieczka, znowu kpiny.
Wówczas powzięłam bardzo smutne postanowienie. Chyba najsmutniejsze, jakie
kiedykolwiek powzięła mysz żyjąca na wolności - postanowiłam wrócić do mego więzienia,
do klatki. Tam pucołowaty młynarczyk przynajmniej dobrze obchodził się ze mną i karmił do
syta. Wrócę do niego i będę żyła w niewoli. Czyż nie zostałam odepchnięta przez ukochanego
i wyszydzona przez przyjaciół? Dobrze, odsunę się od świata i pójdę dobrowolnie do
więzienia! Może wtedy mój ukochany ulituje się nade mną, ale będzie już za późno!
Podniosłam się znużona i podreptałam do młyna. Na progu zatrzymałam się przez
chwilę. Ciężko było mi się zdobyć na rozpaczliwy krok. Spojrzałam jeszcze raz na ulicę,
myśląc o okrucieństwie życia i mojej smutnej miłości, gdy nagle ujrzałam mego rodzonego
brata z obandażowanym ogonkiem!
Gdy usiadł obok mnie na progu, opowiedziałam mu ze łzami o wszystkim, co mnie
spotkało od chwili, gdy opuściłam dom rodzinny.
- To mnie bardzo martwi - powiedział brat, gdy skończyłam. -Ale jestem rad, że cię
spotykam, zanim powróciłaś do swego więzienia, gdyż zdaje mi się, że mogę ci wskazać
sposób uwolnienia się od trosk.
- Jaka droga ratunku może jeszcze dla mnie istnieć? - zapytałam. - Dla mnie życie jest
skończone.
- Idź do doktora - powiedział brat.
- Do jakiego doktora? - zapytałam.
- Jest tylko jeden doktor. Czy możliwe, żebyś o nim nie słyszała?
I brat opowiedział mi wszystko o doktorze Dolittle. Było to w owych czasach, gdy
doktor zaczynał zdobywać sobie sławę wśród zwierząt. Ale ja przesiadywałam przecież ze
starym szczurem w farbiarni i nie słyszałam tych nowin.
- Wracam właśnie od doktora - powiedział mój brat. - Pułapka przycięła mi ogon, on
mi go opatrzył i obandażował. To nadzwyczajny człowiek, uczciwy i życzliwy. I zna mowę
zwierząt. Idź do niego! Znajdzie na pewno jakiś środek, aby wywabić niebieski kolor z twojej
sierści. On wszystko umie!
Tak trafiłam po raz pierwszy do domu doktora Dolittle w Puddleby. Gdy
opowiedziałam doktorowi o swoich zmartwieniach, wziął małe nożyczki i o-strzygł mi całą
sierść; wyglądałam jak łyse, różowe prosiątko. Po tym natarł mnie specjalną maścią na porost
sierści, którą sam wynalazł, i wkrótce wyrosło mi nowiutkie futerko, bielutkie jak śnieg.
Gdy doktor dowiedział się, jak trudno było ukrywać się przed kotami, zaofiarował mi
schronienie w swoim własnym domu, a nawet w swoim własnym fortepianie. Żadna mysz na
świecie nie mogłaby sobie wymarzyć nic lepszego. Chciał nawet posłać po mego
ukochanego, który teraz, gdy odzyskałam biały kolor, na-pewno inaczej by się zachowywał.
Ale powiedziałam:
- Nie, panie doktorze, zostawmy to, z miłością skończyłam raz na zawsze.
ROZDZIAŁ
VI
OPOWIADANIE JIPA
Następnego wieczoru poproszono Jipa, aby opowiedział jakąś historię. Po chwili
namysłu rzekł:
- Dobrze, opowiem wam historię o psie żebraka. Wszystkie zwierzęta nastawiły
uważnie uszu, gdyż
Jip opowiadał im już dawniej różne historie i bardzo lubiły go słuchać.
- Przed wielu laty znałem psa - zaczął Jip - który był własnością żebraka. Spotkaliśmy
się przypadkowo pewnego dnia przy przewróconym wózku rzeźnika. Czeladnik, który
powoził wózkiem, był to głupi chłopak, którego nienawidziły z całego serca wszystkie psy z
miasta. Toteż gdy jego wózek zderzył się z latarnią i przewrócił, a cała ulica została usiana
kotletami baranimi i wieprzowymi, natychmiast my, psy, zjawiliśmy się gromadnie i ulotnili z
porwanym mięsem, zanim miał czas wygramolić się z rynsztoka.
Jak już powiedziałem, zawarłem przy tej sposobności znajomość z psem żebraka. Z
kawałem wyborowego mięsa w pysku biegł obok mnie wesoło ulicą. Ja sam porwałem
wianek kiełbasy, ale to paskudztwo plątało mi się wciąż wokoło nóg, aż dopiero on mnie
nauczył, jak sobie z kiełbasą poradzić i jak ją zwinąć, żeby nie przeszkadzała w ucieczce.
Odtąd zaprzyjaźniłem się bardzo z psem żebraka. Jego pan miał już tylko jedną nogę i
był bardzo stary. Mój przyjaciel powiedział mi:
- Mój pan jest strasznie biedny. Gdyby nawet miał obie nogi, nie mógłby już
pracować, bo jest stary. Wiesz, co on robi? Maluje kolorowymi kredkami na chodnikach ulic
obrazki i podpisuje pod nimi: „Własnej roboty”. A potem siada obok z czapką w ręku i czeka,
żeby mu ktoś rzucił pensa.
- Wiem - powiedziałem - widziałem kiedyś takie obrazki na chodnikach.
- Tak - odrzekł mój przyjaciel - ale przeważnie nikt mu nic nie dawał i wiem,
dlaczego: bo obrazy mego pana są nic niewarte. Ja sam nie znam się wprawdzie na
malarstwie, ale muszę przyznać, że te malowidła są okropne, po prostu okropne. Niedawno
stanęła przed nimi jakaś starsza pani i chcąc żebrakowi dodać otuchy, wskazała jeden obrazek
i powiedziała:
„Ach, jakie to ładne drzewko!” Tymczasem obrazek miał przedstawiać latarnię
morską stojącą pośrodku wzburzonego morza. Takim to artystą jest mój pan i nie wiadomo,
co na to poradzić.
Gdy pies to wszystko opowiedział, przyszedł mi pewien pomysł do głowy.
- Słuchaj - rzekłem - mam myśl. Ponieważ twój pan nie może sam zapracować na
siebie, moglibyśmy założyć wypożyczalnię kości.
- Co założyć? - zapytał.
- Wiesz przecież, że ludzie wypożyczają rowery albo pianina i każą sobie za to płacić.
Dlaczego my nie moglibyśmy wypożyczać psom kości do obgryzania? Rozumie się, że psy
nie mogłyby nam za to płacić pieniędzmi, musiałyby więc zamiast pieniędzy przynosić coś
takiego, co by twój pan mógł sprzedawać i dostawać za to pieniądze.
- To dobry pomysł - powiedział mój przyjaciel - jutro zaczniemy.
Następnego dnia znaleźliśmy miejsce, na które ludzie wyrzucali rozmaite rupiecie.
Wykopaliśmy tam ogromny dół, który miał być składem kości. Potem wczesnym rankiem
powędrowaliśmy pod kuchenne drzwi domów należących do najbogatszych ludzi w mieście i
powyciągaliśmy najlepsze kości ze skrzyń na odpadki. Wyrywaliśmy kości nawet psom
uwiązanym na łańcuchach, które nie mogły nas gonić. Było to wprawdzie bardzo brzydko z
naszej strony, ale pracowaliśmy przecież dla dobrej sprawy i nie mogliśmy się zastanawiać
nad drobiazgami. Te wszystkie kości zakopywaliśmy w dole, a w nocy nakrywaliśmy je
gałęziami, żeby nam ich nikt nie ukradł. Zresztą psy lubią najbardziej obgryzać kości leżące
przez kilka dni w ziemi, gdyż mają one wtedy korzenny smak. Przez cały dzień pilnowaliśmy
naszego towaru, nawołując przechodzące psy:
- Kości do wypożyczenia! Kości wołowe, kości baranie, kości cielęce, kości
wieprzowe, kostki kurze! Smaczne, apetyczne! Prosimy pięknie! Do wyboru! Kości do
wypożyczenia!
Od pierwszej chwili interes szedł świetnie. Ze wszystkich stron zbiegły się psy, aby
wypożyczać u nas kości. Cena zależała od czasu użycia. Na przykład można było
wypożyczyć sobie smaczną kość od szynki na cały dzień - za lichtarz albo za szczotkę do
włosów. Na trzy dni - za skrzypce albo za parasol. Gdy ktoś chciał zatrzymać kość przez cały
tydzień, musiał przynieść jako zapłatę coś z ubrania.
Przez jakiś czas szło wszystko doskonale. Żebrak sprzedawał rzeczy, które
otrzymywaliśmy od psów jako zapłatę, i utrzymywał się z tego.
Ale nie pomyśleliśmy o jednym: skąd się biorą te rzeczy, które nam psy znoszą.
Zwróciło naszą uwagę tylko to, że w końcu pierwszego tygodnia naszego świetnego targu
przechodziło ulicą coraz więcej ludzi, jak gdyby poszukujących czegoś. Gdy ci ludzie
spostrzegli nasz skład, zgromadzili się wokoło, naradzając się ze sobą. W tej chwili podszedł
do nas wielki, piękny pies, trzymający w pysku złoty zegarek z łańcuszkiem, który chciał
zamienić na kość od szynki.
Nie możecie sobie wyobrazić, co zgromadzeni wokoło nas ludzie zaczęli wyprawiać
na ten widok. Znalazł się wśród nich natychmiast właściciel zegarka z łańcuszkiem i wszczął
straszliwy rwetes. Wyszło na jaw, że psy kradły swoim panom różne przedmioty, aby za nie
wypożyczać kości. Ludzie rozgniewali się strasznie. Zamknęli nam skład i zrujnowali interes.
Nie dowiedzieli się, niestety, nigdy, że zarobione w ten sposób pieniądze otrzymywał żebrak.
Rozumie się, że nie mogły mu one wystarczyć na utrzymanie do końca życia i wkrótce
musiał się znów zabrać do swoich malowideł, które stawały się coraz gorsze, jeśli to było w
ogóle możliwe. Powodziło mu się fatalnie.
Ale pewnego dnia, gdy włóczyłem się za miastem, spotkałem bardzo zarozumiałego
wyżła. Przeszedł obok mnie z pyskiem podniesionym do góry i tak bezczelną miną, że go
zapytałem:
- Z czego właściwie tak się pysznisz?
- Mój pan dostał zamówienie na portret księcia - powiedział z godnością.
- Któż to jest ten twój pan? - zapytałem. - Można by przypuszczać, że to ty sam
namalujesz ten portret.
- Mój pan jest sławnym artystą - powiedział. - Nazywa się Jerzy Morland.
- Jerzy Morland?! - zawołałem. - Czyż przebywa on teraz w tych stronach?
- Tak - powiedział wyżeł. - Zatrzymaliśmy się w hotelu „Pod Królem Jerzym”. Mój
pan maluje tutaj kilka wiejskich krajobrazów. Na przyszły tydzień wracamy do Londynu,
gdzie mój pan rozpocznie malowanie portretu księcia.
Przypadkowo znałem Jerzego Morlanda, który był najznakomitszym malarzem
obrazów z życia wsi, jaki kiedykolwiek istniał. Jestem bardzo dumny z tego, że go poznałem.
Najulubieńszymi jego tematami były konie w stajniach, świnie nad korytem, kury na płocie i
psy wałęsające się koło domów.
Nie zauważony przez wyżła, szedłem za nim krok w krok i zaszedłem tak do samotnej
starej chaty chłopskiej na wzgórzu. Ukryłem się w krzakach i przyglądałem się stamtąd
znakomitemu Morlandowi, malującemu jedną ze swych słynnych scen wiejskich. Nagle
położył pędzel i mruknął do siebie:
- Potrzeba mi psa. Powinien siedzieć tam, obok wiadra z wodą. Gdybym mógł zmusić
tego głupiego wyżła, aby posiedział spokojnie choć pięć minut! Tutaj, Spot, chodź tutaj, Spot!
Wyżeł Spot podbiegł do niego. Morland porzucił sztalugi, posadził psa obok wiadra i
kazał mu cicho siedzieć. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Morland życzy sobie, aby
wyglądało tak, jakby pies spał w słońcu. Morland malował najchętniej zwierzęta śpiące w
słońcu. Ale głupie stworzenie nie mogło ani sekundy usiedzieć. Najpierw łapał muchy, które
go gryzły w ogon, potem drapał się za uchem, potem szczekał na kota. Ani przez chwilę nie
zachowywał się spokojnie. Morland nie mógł go naturalnie malować i w końcu tak się
rozzłościł, że zaczął rzucać w niego pędzlami.
Wtedy przyszedł mi do głowy najlepszy pomysł, jaki miałem kiedykolwiek w życiu.
Wyszedłem z krzaków i zbliżyłem się machając ogonem. Jakże byłem dumny, gdy mnie
wielki Morland poznał, on, który widział mnie tylko jeden raz.
- Czy to ty, Jip? - zawołał. - Chodź tu, piesku, chodź. Jesteś mi bardzo potrzebny.
I zbierając pędzle, którymi rzucał w wyżła, zaczął ze mną rozmawiać. Znacie sposób,
w jaki ludzie rozmawiają z psami. Oczywiście nie spodziewał się, żebym go rozumiał, ale ja
rozumiałem każde słowo.
- Chodź tutaj, Jip, masz usiąść tutaj, przy wiadrze. Masz tylko siedzieć cicho, nic
więcej, możesz nawet spać, jeśli chcesz. Ale przez dziesięć minut nie wolno ci się ruszać.
Myślisz, że ci się to uda?
Przyprowadził mnie do wiadra, położyłem się obok i leżałem cichuteńko, dopóki mnie
nie namalował na obrazie, który wisi teraz w londyńskiej Galerii Narodowej. Nazywa się
„Wieczór w zagrodzie wiejskiej”. Co roku ogląda go tysiące ludzi. Ale nikt z nich nie wie, że
to ja jestem tym ładnym psem, który śpi obok wiadra. Tylko doktor wie o tym, bo pokazałem
mu ten obraz pewnego dnia, gdyśmy byli w Londynie.
Jak już mówiłem, miałem w tym wszystkim jakiś ukryty cel. Spodziewałem się, że
Morland zechce mi okazać swą wdzięczność. Ale ponieważ nie znał mowy psów, było mi
dość trudno z nim się porozumieć. Gdy zbierał swoje przybory do malowania, ulotniłem się
na jakiś czas. Potem wyskoczyłem nagle, szczekając głośno w największym wzburzeniu, jak
gdybym mu chciał coś pokazać i zmusić go do pójścia za mną.
- Co ci się stało, Jip? - zapytał. - Czy się gdzieś pali albo co?
Szczekając jeszcze głośniej, pobiegłem drogą wiodącą do miasta, oglądając się, czy
idzie za mną.
- Co się z tym psem stało? - mruknął do siebie. -Przecież nikt się nie utopił, bo nie ma
tu rzeki w pobliżu. Tak, tak, dobrze, Jip, dobrze. Idę już, ale musisz poczekać, dopóki nie
oczyszczę pędzli.
Zaprowadziłem go więc do miasta na główną ulicę, gdzie żebrak malował swoje
obrazy, i gdy Morland zobaczył je, zrozumiał od razu, o co idzie.
- Na miłość boską - zawołał -jakież okropne malowidła! Nic dziwnego, że pies był
taki wzburzony.
Jednonogi żebrak pracował właśnie nad nowym obrazem. Siedział na chodniku - mój
przyjaciel-pies obok niego - i rysował kredą kota pijącego mleko. Umyśliłem sobie, żeby
wielki Morland, który wbrew temu, co ludzie o nim mówili, był w istocie bardzo dobrym
człowiekiem, namalował kilka dobrych obrazków, które żebrak będzie mógł sprzedawać
zamiast swoich okropnych bohomazów. I stało się według mego życzenia.
- Co to jest?! - zawołał Morland wskazując rysunek Żebraka - przecież kot nie wygina
w ten sposób grzbietu. Pokażę panu.
I Jerzy Morland starł cały obraz i narysował go jeszcze raz. Było w nim teraz tyle
życia, że można było prawie słyszeć, jak kot chłepce mleko.
- O Boże, gdybym umiał tak malować! - westchnął żebrak. - Tak prędko i tak lekko,
jak gdyby to nie był żaden wysiłek.
- Tak, maluję z łatwością - przytwierdził Morland. - A to nie jest powodem mojej
sławy. Czy pan dużo zarabia swoim malowaniem?
- Strasznie mało - rzekł żebrak. - Dzisiaj przez cały dzień zarobiłem dwa pensy.
Pewnie dlatego, że tak źle maluję.
Obserwowałem twarz Morlanda przy tych słowach żebraka. I jej wyraz powiedział mi,
że nie na próżno przyprowadziłem tu tego wielkiego człowieka.
- Niech pan posłucha! - zawołał. - Namaluję za pana te wszystkie obrazy jeszcze raz.
Zetrzemy te, które pan namalował na chodniku, a za które pan i tak nie dostałby nic. Poza tym
mam przy sobie kilka obrazów. Może je pan będzie mógł sprzedać. Ja w Londynie mogę
sprzedawać tyle obrazów, ile mi się podoba.
Ale na chodnikach nie próbowałem nigdy malować. To będzie bardzo zabawne.
I Morland, podniecony i przejęty jak uczeń, zabrał się gorliwie do roboty; starł
malowidła żebraka z chodnika i zaczął malować na nowo. Był tak pochłonięty pracą, że nie
zauważył, jak go otoczył tłum ludzi. Malował tak pięknie, że wszyscy ludzie stawali
zachwyceni jego sztuką odtwarzania kotów, psów, krów i koni.
Potem zaczęli szeptem pytać się wzajemnie, kto to może być ten obcy, malujący
żebrakowi obrazy. Tłum wzrastał coraz bardziej i nagle ktoś, kto już widywał dawniej dzieła
Morlanda, poznał wielkiego artystę. I teraz wszyscy szeptali do siebie: „To Morland, sam
wielki Morland”. Ktoś pobiegł i powiedział właścicielowi sklepu z obrazami, który był
jednocześnie znawcą sztuki, że Jerzy Morland maluje dla kulawego żebraka.
Więc właściciel sklepu i burmistrz, i wszyscy bogaci i biedni ludzie z całego miasta
zbiegli się w to miejsce. A potem zaczęto się pytać- żebraka o cenę obrazów. Stary głupiec
chciał je sprzedać po sześć pensów sztuka, ale Morland szepnął do niego:
- Dwadzieścia funtów, ani grosza mniej niż dwadzieścia funtów! Ręczę, że dostaniecie
tyle.
I istotnie, obrazy te zostały zakupione przez właściciela sklepu z obrazami i kilku
bogatych ludzi po dwadzieścia funtów za sztukę.
Gdy tego wieczoru szedłem do domu, czułem, że spełniłem dobry uczynek. Bo pan
mego przyjaciela, jednonogi żebrak, miał teraz dość pieniędzy, aby resztę swego życia
spędzić w dostatku.
ROZDZIAŁ VII
OPOWIADANIE TU-TU
Wszystkie zwierzęta oprócz sowy Tu-Tu i dwugłowca opowiedziały już swoje
historie. Więc następnego wieczoru, w piątek, postanowiono zagrać w „orła i reszkę”, żeby
się dowiedzieć, na kogo wypadnie kolej opowiadania. Wygrała Tu-Tu.
- Dobrze - powiedziała - opowiem wam o tym, jak jeden jedyny raz w moim życiu
wzięto mnie za wróżkę. Wyobraźcie sobie mnie jako wróżkę! - zaśmiała się mała, gruba
sowa.
- Pewnego październikowego dnia - zaczęła - o zmroku wędrowałam po lesie. W
powietrzu czuć już było ostry, zimowy podmuch i małe zwierzątka uwijały się gorliwie wśród
suchych, szeleszczących liści, gromadząc zapasy na nadchodzącą zimę. Ja zabrałam się do
polowania na myszy, które wówczas chętnie jadałam; były zajęte wyszukiwaniem
pożywienia, więc można je było łatwo schwytać.
Gdy tak błądziłam po lesie, usłyszałam głosy dziecięce i szczekanie psa. Zwykle w
takich razach chronię się głębiej w las, ale za młodu byłam bardzo ciekawa i ta ciekawość
wtrącała mnie często w rozmaite przygody. Zamiast więc odlecieć, zbliżyłam się tam, skąd
dochodziły głosy, przelatując zresztą ostrożnie z drzewa na drzewo, aby mnie nie
dostrzeżono. Wkrótce ujrzałam gromadę dzieci, chłopców i dziewczynek, które zajadały w
lasku dębowym podwieczorek. Jeden z chłopców, największy z nich wszystkich, drażnił psa.
Ale dwoje dzieci, mały chłopiec i dziewczynka, prosiły go, aby przestał. A gdy nie zwracał na
to uwagi, rzuciły się na niego z pięściami i ku wielkiemu jego zdziwieniu poturbowały go
porządnie. Pies pobiegł do domu, a mały chłopiec wraz z dziewczynką - dowiedziałam się
później, że byli rodzeństwem - odłączyli się od reszty towarzystwa i poszli w głąb lasu
zbierać grzyby.
Podziwiałam odwagę malców nie lękających się chłopca znacznie większego od
siebie. A gdy się oddalili, pofrunęłam za nimi znowu z ciekawości. Zapuścili się bardzo
daleko. Zaszło wkrótce słońce i w lesie zaczęło się ściemniać. Dzieci chciały wrócić do
swoich przyjaciół, ale nie znały leśnych dróg i poszły w złą stronę. Stawało się coraz ciemniej
i ciemniej; dzieci przewracały się, potykając się o korzenie drzew, których nie mogły
dostrzec, były coraz bardziej zmęczone i już zupełnie nie wiedziały, którędy iść.
Przez cały czas skrycie i bezszelestnie latałam nad nimi. Wreszcie dzieci znużone
usiadły i dziewczynka powiedziała:
- Wilusiu, zabłądziliśmy! Co teraz zrobimy? Robi się noc, a ja się tak boję ciemności.
- I ja także - powiedział chłopczyk - odkąd nam ciocia Emilia opowiedziała tę straszną
historię o upiorach, boję się śmiertelnie ciemności.
O mało co nie spadłam z drzewa ze zdziwienia. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam,
że można się bać ciemności. Dla was to na pewno brzmi zabawnie, ale pomyślcie, że ja, która
o tyle lepiej się czuję podczas ciemnej, chłodnej nocy niż w jaskrawym, oślepiającym blasku
słonecznym, nie mogłam uwierzyć, aby ktoś mógł się bać tylko dlatego, że słońce poszło
spać.
Niektórzy ludzie myślą, że nietoperze i sowy mogą dlatego widzieć w ciemnościach,
że mają wyjątkowo dobry wzrok, ale tak nie jest. Posiadamy szczególnie ostry słuch, ale nie
mamy wcale specjalnie dobrego wzroku. Widzimy w ciemnościach dlatego, że się w tym
ćwiczymy. Jest to kwestia wprawy, tak samo jak gra na fortepianie albo coś podobnego.
Wstajemy wtedy, gdy inne stworzenia idą spać, i kładziemy się spać, gdy inne wstają, gdyż
wolimy ciemności od światła. Nigdy byście nie uwierzyli, jak pięknie bywa wśród ciemności,
gdy się z nimi oswoić.
Rozumie się, że sowy uczą swoje pisklęta od małego widzieć w ciemną noc. Toteż
potem przychodzi nam to z łatwością. Ale każdy może się tego do pewnego stopnia nauczyć,
jeśli nabierze wprawy.
Wróćmy jednak do dzieci. Siedziały więc biedactwa na ziemi bardzo zalęknione,
zaniepokojone i smutne i zastanawiały się z płaczem, co robić. Przypomniałam sobie, jak
obroniły psa, i za to, że te dzieci są dobro dla zwierząt, postanowiłam im dopomóc. Frunęłam
więc na gałąź nad ich głowami i powiedziałam najłagodniejszym głosem: „Tuh-witt, tu-hu!”
Co, jak wiecie, oznacza w mowie sów: „Piękny wieczór dzisiaj, jak się macie?” Gdybyście
widzieli, jak się te biedne dzieci przestraszyły!
- Co to? - zawołała dziewczynka i rzuciła się chłopcu na szyję. - Co to było? Czy to
duchy?
- Nie wiem - powiedział chłopczyk. - Ach, jak się przestraszyłem. Szkaradne
ciemności!
Próbowałam jeszcze trzykrotnie pocieszyć je, mówiąc do nich łagodnie, po swojemu.
Ale dzieci bały się coraz więcej. Najpierw myślały, że to zły duch, potem, że czarownica,
potem, że olbrzym leśny. Myślały tak o mnie, którą mogłyby wsadzić do kieszeni. Ludzie
wychowują swoje dzieci w strasznej nieświadomości! Gdyby istniał jakiś zły duch albo jakaś
czarownica, albo olbrzym w lesie czy poza lasem, to musiałabym ich przecież znać. Potem
pomyślałam, że gdybym je wabiła swoim pohukiwaniem: „Tu-witt”, „Tu-hu” przez cały las,
szłyby może za mną i w końcu wyprowadziłabym je i wskazała drogę do domu.
I spróbowałam. Ale głuptasy nie szły za mną, bo myślały pewnie, że jestem
czarownicą czy czymś podobnym. Moim pohukiwaniem zdziałałam tyle, że obudziłam inną
sowę, śpiącą gdzieś niedaleko, która myślała, że ją przywołuję.
Nie mogąc pomóc dzieciom, pofrunęłam do tamtej sowy, żeby się jej poradzić.
Siedziała na pniu wypróchniałej brzozy i tarła oczy, gdyż dopiero co zbudziła się ze snu.
- Dobry wieczór! - powiedziałam. - Piękną noc mamy dzisiaj.
- Tak - odrzekła - tylko nie dość ciemną. Dlaczego właściwie narobiłaś takiego
wrzasku? Budzić kogoś ze snu, zanim zapadły ciemności!
- Bardzo mi przykro - powiedziałam - ale dwoje małych dzieci zabłądziło w lesie.
Biedne, głupie stworzenia siedzą na ziemi i płaczą, i narzekają, bo jest ciemno i nie wiedzą,
co robić.
- To muszą być jakieś wyjątkowe matołki - rzekła sowa. - Dlaczego więc nie
wyprowadzasz ich z lasu? Może mieszkają w jednej z tych zagród wiejskich, które położone
są w pobliżu, na skrzyżowaniu dróg.
- Próbowałam już - powiedziałam - ale są tak zalęknione, że nie chcą iść za mną. Nie
podoba im się mój glos albo licho wie co. Uważają mnie za jakąś straszną czarownicę czy coś
podobnego.
- Hm - powiedziała sowa - musisz więc naśladować jakieś inne stworzenie. Takie,
którego się nie będą bały. Czy umiesz dobrze naśladować? Może potrafisz szczekać jak pies?
- Nie - odrzekłam - ale umiem miauczeć jak kot. Nauczyłam się tego od pewnego
amerykańskiego ptaka, którego klatka wisiała w stajni, gdzie gnieździłam się zeszłego lata.
- Doskonale - powiedziała - spróbuj i uważaj, jaki to będzie miało skutek.
Poleciałam więc z powrotem do dzieci, które płakały jeszcze rozpaczliwiej niż
przedtem. Ukryłam się w krzakach nisko przy ziemi i zaczęłam miauczeć jak prawdziwy kot.
- Ach, Willy - powiedziała dziewczynka do brata - jesteśmy uratowani. („Uratowani”
powiedziała, a przecież te małe głuptasy nie były w najmniejszym niebezpieczeństwie).
- Jesteśmy uratowani - rzekła. - Słyszysz, nasza kotka Tuffi przyszła tu do nas. Ona
doprowadzi nas do domu. Koty przecież zawsze znają drogę do domu, prawda, Willy?
Pójdziemy za nią.
Tu-Tu zatrzęsła się bezgłośnym śmiechem na wspomnienie sceny, którą opisywała.
Odfrunęłam nieco dalej, starając się aby mnie nie dostrzeżono, i miauczałam dalej.
- Jest tam! - zawołała dziewczynka. - Woła nas. Chodź, Will.
Fruwałam tak i skakałam wyprzedzając dzieci, miauczałam jak kot i wyprowadziłam
je w końcu z lasu. Potykały się często i długie włosy dziewczynki zaczepiały się o krzaki, ale
czekałam na dzieci cierpliwie, gdy zostawały w tyle. Gdyśmy się wreszcie wydostali na
otwarte pole, ujrzałam na horyzoncie trzy domy. Środkowy był jasno oświetlony i ludzie z
latarkami biegali na wszystkie strony, jak gdyby czegoś szukali.
Gdy doprowadziłam dzieci właśnie do tego domu, rodzice ich narobili strasznie dużo
hałasu i tak płakali, jak gdyby ich dzieci zostały uratowane od strasznego niebezpieczeństwa.
Moim zdaniem, dorośli ludzie są jeszcze głupsi od dzieci. Sądząc z tego, co ci rodzice
wyprawiali, można by przypuszczać, że dzieci są rozbitkami powracającymi z bezludnej
wyspy, a nie że spędziły kilka godzin w naszym pięknym lesie.
- Jakim sposobem znalazłeś drogę, Willy? - zapytała matka ocierając oczy z łez i
promieniejąc ze szczęścia.
- To Tuffi przyprowadziła nas do domu - powiedziała dziewczynka. - Przybiegła za
nami i prowadziła nas do domu, biegnąc przez cały czas naprzód i miaucząc.
- Tuffi? - zdziwiła się matka. - Ależ Tuffi spała tutaj, przy kominku. Nie oddaliła się
stąd ani na krok.
- W każdym razie to był jakiś kot - powiedział chłopczyk - musi tu być jeszcze gdzieś
w pobliżu, bo doprowadził nas do samych drzwi.
Ojciec poświecił latarką, szukając kota. I zanim zdążyłam uciec, pełne światło latarki
padło na krzew, na którym siedziałam.
- Ach, to sowa! - zawołała dziewczynka.
- Miau! - odezwałam się, żeby pokazać, co umiem. - Tu-witt, tu-hu, miau-miau! - i
machnąwszy na pożegnanie skrzydłami, frunęłam na dach stodoły, a potem zniknęłam w
ciemnościach nocy. Odlatując słyszałam jeszcze, jak dziewczynka zawołała w ogromnym
zdumieniu:
- Ach, mamo, to była wróżka! To ona zaprowadziła nas do domu! To musiała być
wróżka zamieniona w sowę! Nareszcie, nareszcie widziałam wróżkę!
Był „to pierwszy i ostatni raz w moim życiu, kiedy ktoś myślał, że jestem wróżką. Ale
potem poznałam dobrze te dzieci. Były to naprawdę miłe dzieciaki, chociaż dziewczynka nie
dała się nikomu przekonać, że nie jestem wróżką zamienioną w sowę. W owym czasie
przebywałam często w pobliżu ich stodoły, gdzie polowałam na myszy i szczury. Ale gdy
mnie dzieci tylko spostrzegły, biegły za mną wszędzie. Od owego wieczoru, gdy je
przyprowadziłam do domu, byłyby poszły ze mną na pustynię Sahara - ponieważ wierzyły
święcie, że jestem najlepszą ze wszystkich wróżek, która je uchroni od wszelkiego
niebezpieczeństwa. Przynosiły mi z obiadu kotlety baranie, kraby i najlepsze przysmaki.
Miałam tam życie wygodne jak tresowany kogut, ale tak się spasłam i rozleniwiłam, że nie
potrafiłam już upolować myszy.
Teraz dzieci nie bały się ciemności. Gdyż tak jak to kiedyś powiedziałam doktorowi,
gdyśmy rozmawiali o tabliczce mnożenia i o innych zagadnieniach filozoficznych: strach nie
jest zazwyczaj niczym innym, jak nieświadomością. Nie boimy się tego, co znamy. Tamte
dzieci poznały ciemności i dowiedziały się, że są one równie niegroźne jak światło dzienne.
Prowadziłam je często wieczorem do lasu i na wzgórza i szły za mną chętnie. Polubiły
przygody.
A ponieważ uważałam, że byłoby bardzo dobrze, gdyby chociaż kilku ludzi miało tyle
rozumu, żeby chodzić nawet wtedy, kiedy słońce nie świeci już na niebie, nauczyłam te dzieci
poruszać się swobodnie w ciemnościach. Uczyniły w tym niebawem postępy, widząc, jak
chronię mój wzrok przed światłem latarni, aby nie przywykł do jaskrawego światła. Wreszcie
stały się prawdziwymi znawcami ciemności - może nie tak dobrymi jak sowy i nietoperze, ale
dostatecznie dobrymi jak na kogoś, kto nie był do tego przyzwyczajony.
Przydało im się to bardzo. Pewnej wiosny okolica, w której mieszkały, została w nocy
nawiedzona przez powódź i nigdzie nie można było znaleźć ani zapałek, ani świec. I owe
dzieci, które tyle razy wędrowały ze mną wśród ciemności, teraz uratowały dużo ludzkich
istnień. Służyły za przewodników i prowadziły ludzi w bezpieczne miejsce, gdyż, w
przeciwieństwie do innych, miały oczy do patrzenia.
Tu-Tu ziewnęła i zerknęła zaspanym okiem na latarkę wiszącą nad jej głową.
- A po to, aby widzieć w ciemnościach - zakończyła - należy się w tym ćwiczyć, tak
jak w grze na fortepianie i temu podobnych sztukach.
ROZDZIAŁ VIII
OPOWIADANIE DWUGŁOWCA
Teraz przyszła nareszcie kolej na dwugłowca. Był on bardzo nieśmiały i skromny i
gdy go zwierzęta poprosiły, aby im coś opowiedział, rzekł bardzo grzecznie:
- Jest mi strasznie przykro, nie chciałbym was rozczarować, ale obawiam się, że nie
potrafię nic opowiedzieć - przynajmniej nic takiego, co by was mogło zająć.
- Ach, zacznij tylko! - zawołał Jip. - Nie bądź taki naiwny, bierz z nas przykład. Nie
wmówisz w nas przecież, że mieszkając w puszczy afrykańskiej nie przeżyłeś tam żadnych
przygód. Potrafisz z pewnością opowiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy.
- Ależ ja wiodłem tam na ogół bardzo samotne życie - odpowiedział dwugłowiec. -
Nasz ród trzyma się z daleka od innych. Troszczymy się tylko o nasze własne sprawy, nie
mieszamy się w plotki, kłótnie, awantury.
- Pomyśl tylko trochę - poradziła Dab-Dab - a na pewno ci się coś przypomni... Nie
męczcie go - szepnęła do towarzyszy - pozwólcie mu zastanowić się w spokoju. Ma dwie
głowy do myślenia, w końcu coś mu przyjdzie do jednej z tych głów. Ale, na miłość boską,
nie wprawiajcie go w zakłopotanie!
Przez kilka chwil dwugłowiec stukał w zamyśleniu swymi zgrabnymi kopytkami o
podłogę werandy. Potem podniósł jedną głowę do góry i zaczał mówić cichym głosem,
pokasłując z zakłopotaniem drugą głową schowaną pod stołem.
- To, co wam opowiem, nie będzie właściwie niczym nadzwyczajnym, ale może
potrafi was zająć. Chcę wam opowiedzieć o łowcach strusi. Musicie wiedzieć, że plemiona
murzyńskie polują w najrozmaitszy sposób, zależnie od gatunku zwierząt, które chcą złapać.
Jeśli polują na żyrafy, kopią głębokie doły i nakrywają je lekko gałęźmi i trawą, potem czekać
dopóki żyrafa, biegnąc pędem, nie wpadnie do jamy. Wtedy nadbiegają i chwytają ją.
Polując na pewien rodzaj szczególnie głupich antylop plotą coś w rodzaju parawanu z
gałęzi i liści, mniej więcej wielkości człowieka. Ten parawan trzymają przed sobą jak tarczę,
skradając się do zwierzyny, i kiedy już są blisko, uderzają dzidą albo strzelają z łuku. Głupia
antylopa bierze poruszające się liście za drzewo poruszane wiatrem i nie zwraca na nie uwagi,
jeżeli myśliwy zbliża się po cichu.
Murzyni posługują się przy polowaniu jeszcze innymi, mniej lub więcej chytrymi
sposobami. Ale podstęp wynaleziony przez łowców strusi ze szczepu Badamoszów był chyba
najpodlejszy ze wszystkich. Jak wiadomo, strusie przeważnie chodzą małymi stadami. Są
przy tym dość niemądre. Słyszeliście pewnie, jak to przy spotkaniu z człowiekiem wsadzają
głowę w piasek i są przekonane, że ich nikt nie widzi, ponieważ one nie widzą nikogo. To nie
bardzo dobrze świadczy o ich rozumie, prawda? W krainie Badamoszów nie było tak dużo
piasku, aby strusie mogły w nim chować głowę, co właściwie wychodziło im na dobre. Skoro
bowiem zjawiał się człowiek, uciekały, prawdopodobnie szukając piasku, w którym mogłyby
schować głowę. W każdym razie jednak taka ucieczka ratowała im życie. Myśliwi
Badamosze musieli więc wynaleźć coś takiego, aby móc zbliżyć się do stada strusiów.
Wymyślili bardzo sprytny podstęp. Przypadkiem spotkałem pewnego dnia w lesie gromadkę
myśliwych wypróbowujących swój nowy sposób. Otóż przygotowali sobie upierzenie strusie,
wkładali je kolejno na siebie i próbowali chodzić i wyglądać jak prawdziwe strusie,
podtrzymując długą szyję za pomocą pręta. Obserwowałem ich z mojej kryjówki i
domyśliłem się od razu, jakie mają zamiary. Chcieli, przebrani za strusie, podkraść się do
stada i wytłuc je siekierami schowanymi pod upierzeniem.
Byłem wówczas bardzo zaprzyjaźniony ze strusiami w tej okolicy, od czasu gdy
uczyniły niezdolnym do użytku plac tenisowy Badamoszów. Wódz szczepu bowiem przed
kilku laty zniszczył moje najulubieńsze pastwisko, piękną łąkę porosłą soczystymi ziołami:
kazał spalić bujną trawę i zamienić łąkę na plac tenisowy. Widział mianowicie białych
grających w tenisa i chciał ich naśladować. Ale strusie myślały, że piłki tenisowe to jabłka, i
połykały je. Wiadomo przecież, jak są mało wybredne w wyborze pożywienia. Miały zwyczaj
przechadzania się w dżungli na skraju owego placu tenisowego i gdy piłka przelatywała poza
ogrodzenie, chwytały ją i połykały. Pożarły w ten sposób wszystkie piłki tenisowe wodza i
wskutek tego uczyniły cały plac niezdatnym do użytku. Wkrótce moje piękne pastwisko
pokryło się znów wysoką trawą i mogłem na nie wrócić. Tym czynem zdobyły strusie moją
przyjaźń. Gdy więc ujrzałem, jakie ukryte niebezpieczeństwo im grozi, pobiegłem do ich
wodza i powiedziałem mu to. Był strasznie głupi i kosztowało mnie dużo trudu, aby mu
wytłumaczyć tę sprawę.
- A więc nie zapomnij - powiedziałem żegnając się z nim - że myśliwego,
skradającego się do was, możesz poznać po kształcie i kolorze jego nóg. Strusie mają tak jak
ty szare nogi, ale nogi myśliwych są czarne i poza tym grubsze. Rozumiecie, upierzenie,
którym się okrywali, nie zasłaniało ich nóg.
Teraz - dodałem - musisz powiedzieć swoim towarzyszom, że gdy czarnonogi
myśliwy zakradnie się do fetada i będzie usiłował zaprzyjaźnić się z nimi, niech się wszystkie
na niego rzucą i poturbują go porządnie. To będzie dobrą nauczką dla tych nędzników.
Miałem nadzieję, że po takim ostrzeżeniu wszystko pójdzie dobrze, ale nie liczyłem
się z wyjątkową głupotą strusi. Gdy ich przywódca owego wieczoru wracał do stada, ugrzązł
po drodze w straszliwym bagnisku i jego długie nogi oblepiły się czarnym błotem. Zanim
udał się na spoczynek, udzielił swoim strusiom szczegółowego ostrzeżenia, które usłyszał ode
mnie.
Następnego ranka wstał późno, stado wyruszyło już wcześniej na pastwisko na zboczu
góry. Więc ten głupi przywódca, najgłupszy ze wszystkich strusi, jakie kiedykolwiek
widziałem, nie zadawszy sobie trudu obmycia z błota swych długich nóg, udał się na ową
piękną łąkę niby król oczekujący wspaniałego przyjęcia. Toteż wspaniałe przyjęcie spotkało
tego półgłówka! Gdy tylko strusie zauważyły jego czarne nogi, porozumiały się między sobą i
na dany znak rzuciły się wszystkie na swego biednego przywódcę i o mało go nie zatłukły. W
tej samej chwili zjawili się na widowni Murzyni z Badamoszu. A głupie strusie tak były
zajęte turbowaniem swego wodza, którego uważały za przebranego łowcę, że Murzynom
udało się zakraść między nie i byliby wszystkie wyłapali, gdybym ich w porę nie ostrzegł
krzykiem.
Po tym zdarzeniu doszedłem do przekonania, że jeśli chcę ratować moich dobrych, ale
głupich przyjaciół, muszę sam zacząć działać.
Postanowiłem więc - gdy czarni myśliwi będą spali - podkraść się do ich chaty, zabrać
im pióra strusie i w ten sposób położyć koniec fortelom myśliwskim.
Wśród ciemnej nocy wymknąłem się z dżungli do chat myśliwych i zacząłem
poszukiwać strusiego upierzenia. Z początku nie mogłem go nigdzie znaleźć i myślałem już,
że ukryli je gdzie indziej. Badamosze, jak wiele innych szczepów murzyńskich, stawiają
zazwyczaj w nocy wartę. Rozpoznałem tych wartowników na skraju zabudowań i miałem się
naturalnie na baczności, aby mnie nie spostrzegli. Gdy tak przez pewien czas poszukiwałem
piór strusich, zauważyłem, że wartownik siedzi na stołku zupełnie bez ruchu. Domyśliłem się,
że zasnął, podsunąłem się bliżej i ujrzałem ku memu przerażeniu, że włożył na siebie strusie
pióra, ochraniając się nimi jak kołdrą przed chłodem nocy.
Jakże mogłem tedy zabrać mu to upierzenie, nie budząc go? Na palcach, wstrzymując
oddech, zacząłem ostrożnie ściągać mu je z pleców. Ale wartownik usiadł na rąbku odzienia i
nie mogłem go w żaden sposób wyciągnąć.
Zrozpaczony, chciałem już dać za wygraną. Ale myśląc o losie, jaki niechybnie czeka
moich biednych, głupich przyjaciół, jeśli nie zdobędę tego upierzenia, zdecydowałem się na
rozpaczliwy krok. Nagle i szybko uderzyłem wartownika jednym z moich rogów w miękką
część ciała. Z głośnym wrzaskiem: „Aa!”, który rozległ się na milę wokoło, skoczył do góry.
Pochwyciłem pióra i pobiegłem z nimi w głąb lasu, a tymczasem wszyscy Badamosze
zbudzili się i cała wieś wraz z kobietami, dziećmi i psami z krzykiem rzuciła się za mną w
pogoń jak stado wilków. Dwugłowiec westchnął i mówił dalej, poddając się całym ciałem
kołysaniu łodzi.
- Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie będę musiał tak pędzić jak owej nocy.
Zimne dreszcze wstrząsają mną jeszcze dzisiaj, gdy sobie przypominam szczekanie psów,
wrzask kobiet, trzeszczenie gałęzi pod nogami moich wrogów przedzierających się w głąb
dżungli w pogoni za mną.
Uratowała mnie rzeka. Była właśnie pora deszczowa i rzeki wezbrały. Ledwie dysząc
ze strachu i ze zmęczenia wydostałem się na wysoki brzeg rwącego potoku, który liczył
pełnych dwadzieścia pięć stóp szerokości. Byłoby szaleństwem rzucić się w jego fale niesione
gwałtownym prądem. Gdy się obejrzałem, spostrzegłem pogoń tuż za sobą. Zdecydowałem
się więc na rozpaczliwy krok. Odstąpiłem od brzegu, aby nabrać rozpędu, i trzymając mocno
w zębach to nędzne upierzenie strusie, przeskoczyłem rzekę gwałtownym skokiem. Gdy
znalazłem się po drugiej stronie, zdałem sobie sprawę z tego, że skoczyłem w ostatniej chwili,
ponieważ moi nieprzyjaciele dobiegli już do brzegu rzeki. W blasku księżyca widziałem, jak
wygrażali mi pięściami i usiłowali przedostać się do mnie. Kilka najbardziej żądnych walki
psów próbowało przepłynąć, ale bystry prąd porwał je niby korki ze sobą i myśliwi lękali się
pójść w ich ślady.
Z okrzykiem triumfu rzuciłem, na ich oczach, cenne upierzenie strusie do rwącej
wody, która uniosła je natychmiast ze sobą. Z szeregów murzyńskich rozległy się wściekłe
wrzaski.
Potem uczyniłem coś, co przez całe życie wspominam z przykrością. Wiecie, że moja
rodzina zawsze bardzo ceniła dobre wychowanie i uprzejmość, toteż rumienię się na
wspomnienie sceny, która wtedy nastąpiła. W podnieceniu pokazałem moim osłupiałym
wrogom na przeciwległym brzegu oba moje języki. Było to bardzo nieprzyzwoite! Takiej
rozmyślnej obrazy nie można niczym usprawiedliwić! Moja jedyna nadzieja w tym, że przy
świetle księżyca Badamosze mogli tego nie dojrzeć.
Jakkolwiek byłem chwilowo bezpieczny, kłopoty moje nie skończyły się jeszcze.
Gdyż odtąd Badamosze zostawili wprawdzie strusie w spokoju, za to jednak zaczęli mnie
prześladować. Doprowadzali do rozpaczy. Zaledwie znalazłem się w jakiejś okolicy,
uchodząc przed ich prześladowaniem, natychmiast zjawiali się tam, zakładali pułapki, kopali
jamy, szczuli mnie psami. I chociaż przez cały rok udawało mi się uchodzić przed ich
pogonią, życie w ciągłym napięciu było straszliwie męczące.
Badamosze są, jak większość dzikich szczepów, bardzo podejrzliwi i boją się -
podobnie jak ludzie z opowiadania Tu-Tu - rzeczy, których nie rozumieją. Prawie wszystko,
czego nie mogą zrozumieć, uważają za dzieło szatana.
Gdy mnie już tak gonili i nękali przez dłuższy czas, przyszło mi na myśl użyć przeciw
nim ich własnej broni i urządzić im podobny kawał, jaki obmyślili dla strusi. Udałem się więc
na poszukiwanie odpowiedniego stroju. Pewnego dnia znalazłem pod drzewem skórę
dzikiego bawołu, którą prawdopodobnie myśliwi rozłożyli tam do suszenia. To było właśnie
to, co mi było potrzebne. Pochyliłem jedną z głów, ułożyłem jedną parę rogów płasko na
grzbiecie - i włożyłem na siebie skórę bawolą w ten sposób, że widać było tylko drugą moją
głowę.
Mój wygląd zmienił się wskutek tego całkowicie. Poruszając się w wysokiej trawie,
wyglądałem po prostu jak każde zwykłe zwierzę. Przebrany w ten sposób, pasłem się na
otwartej łące, czekając na zjawienie się moich wrogów.
Zauważyłem, nie będąc przez nich spostrzeżony, jak skradali się wśród drzew na
skraju łąki w moim kierunku. Polują oni w następujący sposób: wdrapują się na drzewo i
przyczajają układając się zupełnie płasko wzdłuż dolnej gałęzi. Gdy zwierzyna przechodzi
pod drzewem, zeskakują na jej grzbiet i powalają na ziemię.
Wyszukałem więc sobie drzewo, na którym umieścił się ich wódz, i pasłem się pod
nim, jak gdybym niczego nie podejrzewał. Gdy wódz zeskoczył na to, co uważał za moją
tylną część, podniosłem w górę rogi, które ukryłem pod bawolą skórą, i uderzyłem go nimi
tak mocno, żeby to popamiętał przez całe życie.
Z wrzaskiem zabobonnego strachu oznajmił swym poddanym, że uderzył go diabeł.
Uciekli wszyscy jak oparzeni i odtąd żaden z nich nigdy mnie już nie ścigał i nie napastował.
Opowiadanie dwugłowca zakończyło serię opowiadań z życia zwierząt i konkurs z
nagrodami miesięcznika „Krąg Polarny” ogłoszono za zamknięty. Pierwszy numer
pierwszego pisma drukowanego po raz pierwszy na świecie dla zwierząt został wkrótce
wydany i rozkolportowany za pomocą Jaskółczej Poczty wśród mieszkańców mroźnej
Północy. Pismo miało wielkie powodzenie. Listy z podziękowaniami i odpowiedzi na konkurs
zaczęły napływać od fok, lwów morskich, wielorybów i innych mieszkańców mórz
podbiegunowych. Tu-Tu, matematyczka, została naczelnym redaktorem. Dab-Dab prowadziła
dział „Matki i dziecka”. Geb-Geb zaś objęło dział „Kulinarny i ogrodniczy”.
W ten sposób „Krąg Polarny” wnosił zabawę i naukę do domów, jaskiń i gór
lodowych tak długo, jak długo trwał urząd pocztowy doktora Dolittle.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ I
PRZESYŁKI POCZTOWE
Pewnego dnia przyszło do doktora Dolittle Geb-Geb i powiedziało:
- Panie doktorze, dlaczego nie urządza pan działu paczek?
- Na miłość boską, Geb-Geb! - zawołał doktor. - Czy sądzisz, że mam jeszcze nie dość
roboty? Po co ci potrzebne przesyłanie paczek?
- Założę się, że tu chodzi o jakieś sprawy żołądka - powiedziała Tu-Tu, która siedziała
obok doktora i robiła obliczenia.
- Myślałem o tym - przyznało się Geb-Geb - żeby sprowadzić sobie z Europy trochę
świeżych warzyw.
- Macie! - odezwała się Tu-Tu. - Czy nie mówiłam? Ono ma bzika na punkcie
warzyw.
- Ależ paczki są za ciężkie dla ptaków, Geb-Geb - orzekł doktor. - Może z wyjątkiem
małych paczek, większe ptaki mogłyby je udźwignąć.
- Wiem o tym i obmyśliłem już sobie wszystko - powiedziało prosię. - W bieżącym
miesiącu ukazuje się u nas nowalijka - brukselka. Jest to moja ulubiona jarzyna oprócz
marchewki. Słyszałem, że w przyszłym tygodniu przybyć ma do Afryki pewien gatunek
drozdów. Czy byłoby zbyt wielkim wymaganiem prosić o przyniesienie brukselki? Ptaków
będą setki i gdyby jeden drozd z każdej gromady przyniósł mi po jednej główce,
wystarczyłoby mi to na długie miesiące. Od zeszłej jesieni nie jadłem świeżych jarzyn. Mam
już dość tych wiecznych korzonków jam-jam i tych wszystkich afrykańskich paskudztw.
- Dobrze, Geb-Geb - powiedział doktor. - Zrobię, co będę mógł. Najbliższą pocztą
wyślę list do Anglii z prośbą, aby drozdy zechciały zabrać ze sobą brukselkę.
Taki był początek nowego oddziału urzędu pocztowego w Fantippo: dział poczty
krajowej i zagranicznej został uzupełniony oddziałem paczek. Brukselka dla Geb-Geb
przybyła w ogromnych ilościach, przyniosło ją niezwykle liczne stado drozdów. Potem
zaczęły przychodzić do doktora rozmaite zwierzęta prosząc go o zamówienie zagranicznych
artykułów spożywczych, gdyż ich własne wyczerpały się. W ten sposób ptaki poprzynosiły do
Fantippo nasiona i rośliny z innych krajów i doktor poczynił mnóstwo prób w rozsadzaniu i,
jak się to mówi, aklimatyzowaniu jarzyn, zbóż i kwiatów.
Wkrótce w staromodnej skrzynce pod oknem łodzi pocztowej zakwitły pelargonie,
nagietki i cynie, wyhodowane z nasion i sadzonek przyniesionych przez ptaki z Europy. Stąd
dziś jeszcze rozmaite warzywa, znajdujące się zazwyczaj tylko w Europie, spotyka się
rosnące dziko w Afryce. Sprowadziła je tu namiętność prosięcia Geb-Geb do świeżych
jarzyn.
Nieco później przy pomocy większych ptaków regularnie co dwa miesiące przesyłano
paczki dla mieszkańców Fantippo. Sprowadzano już teraz zegarki -budziki i wszelkie
możliwe przedmioty z Euro
1
Król Koko zamówił sobie nawet rower, który mu przesyłano częściami. Dwa bociany
przyniosły każdy po jednym kole, orzeł ramę, a wrony mniejsze części, jak pedały, śruby i
olejarkę.
Gdy te pojedyncze części zostały zmontowane w urzędzie pocztowym, okazało się, że
brak jednej śrubki. Ale nie była to wina poczty. Śrubkę zarzucili robotnicy, którzy ładowali
rower na okręt w Birmingham. Doktor napisał list z reklamacją i następną pocztą dosłano mu
nową śrubkę. Potem król przejechał się z triumfem na swoim nowym rowerze po ulicach
Fantippo i dla uczczenia tego faktu dzień ten ogłoszono świętem państwowym. Swój stary
rower podarował król bratu, księciu Wolla-Bolla. I wszędzie głoszono teraz sławę oddziału
paczek, powołanego do życia przez Geb-Geb.
W kilka tygodni później otrzymał doktor Dolittle list od pewnego wieśniaka z Anglii.
Wielce Szanowny Panie doktorze! Dziękuję Panu serdecznie za Pańskie doskonałe
wiadomości meteorologiczne. Dzięki temu udało mi się osiągnąć bardzo dobry urodzaj
brukselki. Ale zanim zdążyłem ją ze-prać, znikła pewnej nocy z mego pola co do główki. Jak
się to stało, nie umiem powiedzieć. Może mi Pan udzieli jakichś wyjaśnień.
Bardzo oddany
Mikołaj Skrog
- Do licha! - zawołał Jan Dolittle. - Chciałbym wiedzieć, co się stało.
- Geb-Geb ją zjadło - powiedziała Tu-Tu. - To była na pewno ta sama brukselka, którą
drozdy tutaj przyniosły.
- Rety! - zawołał doktor. - To bardzo nieprzyjemna historia. Muszę znaleźć jakiś
sposób, żeby wynagrodzić temu rolnikowi jego stratę.
Już od dawna usiłowała macierzyńska gosposia, Dab-Dab, namówić doktora, aby
wziął urlop z pracy na poczcie.
- Rozchoruje się pan, przysięgam na wszystko - zapewniała. - Nikt nie podoła
bezkarnie takiej pracy, jaką pan wziął na siebie w ostatnich miesiącach. Teraz, kiedy poczta
funkcjonuje prawidłowo, może pan przecież przekazać ją urzędnikom królewskim, a sam
wycofać się nareszcie. A zresztą, czy nigdy nie zamierza pan powrócić do Puddleby?
- Owszem, owszem - rzekł Jan Dolittle - wszystko w swoim czasie, Dab-Dab.
- Ale wakacje musi sobie pan teraz urządzić - upierała się kaczka. - Przez pewien czas
nie będzie pan przychodził na pocztę, popływa pan sobie łodzią wzdłuż wybrzeża dla zmiany
powietrza, jeśli nie chce pan słyszeć o powrocie do kraju.
Doktor Dolittle przyrzekł jej, że wkrótce weźmie urlop, ale nie uczynił tego. Dopiero
pewna sprawa wielkiej wagi dla nauki potrafiła go oderwać od pracy na poczcie.
A stało się tak:
Pewnego dnia otwierając przeznaczoną dla niego pocztę doktor znalazł paczkę
wielkości dużego jaja. Odwinął zewnętrzne opakowanie, składające się z trawy morskiej, i
znalazł w środku list i kilka skorup od ostryg, złożonych razem jak pudełko.
Trochę zdziwiony, czytał doktor list, a Dab-Dab patrzyła mu przez ramię. List brzmiał
jak następuje:
Kochany Panie Doktorze! Posyłam Panu kilka ładnych kamyków, które znalazłam
niedawno, otwierając ostrygi. Nigdy jeszcze nie widziałam kamyków tego koloru, chociaż
spędziłam całe życie nad morzem na otwieraniu mięczaków. Mój mąż twierdzi, że są to jaja
ostryg, ale ja temu nie wierzę. Może Pan będzie łaskaw powiedzieć, co to może być. Proszę
mi to potem odesłać, gdyż jest to ulubiona zabawka moich dzieci i obiecałam im, że dostaną
ją z powrotem.
Doktor odłożył list i przeciął scyzorykiem trawę morską obwiązującą skorupki ostryg.
Gdy je otworzył, wydał okrzyk zdumienia:
- Dab-Dab - zawołał -jakie to piękne!
- Perły - szepnęła Dab-Dab głosem pełnym podziwu - różowe perły.
- Jakie piękne - mruknął doktor. - Czy widziałaś kiedy takie wielkie perły? Każda z
tych pereł stanowi majątek. Kto mi je właściwie przysłał? - i spojrzał ponownie na list. - List
pisała kaczka płaskonosa. Poznaję jej charakter pisma. Ptaki te przebywają najchętniej na
samotnych wybrzeżach, łowią mięczaki i żyjące w morzu małe rybki i tym podobne
stworzenia. Czy nie wiesz, Dab-Dab, skąd ten list przybył? - zapytał doktor. - Czy możesz
odczytać adres umieszczony w nagłówku listu?
Dab-Dab zmrużyła oczy i zbliżyła je do listu.
- Zdaje się, że ze skał Harmattan.
- Gdzie się te skały znajdują? - zapytał doktor.
- Nie mam pojęcia - rzekła Dab-Dab - ale Śmigły będzie wiedział. - I sprowadziła
natychmiast jaskółkę.
Śmigły potwierdził, że list przybył istotnie ze skał Harmattan, że jest to grupa małych
wysepek na zachodnim wybrzeżu Afryki, położonym około sześćdziesięciu mil na północ od
Fantippo.
- To dziwne - zauważył Jan Dolittle - sądziłem raczej, że te perły pochodzą z jakichś
wysp południowych. Perły tej wielkości i piękności stanowią w tutejszych wodach niezwykłą
rzadkość. Musimy je naturalnie odesłać dzieciom kaczki, ale w przesyłce poleconej, chociaż
muszę przyznać, że rozstaję się z nimi niechętnie - są takie piękne. Musimy jednak z wysyłką
zaczekać do jutra rana. Gdzie by je schować do tego czasu? Z tak kosztownymi klejnotami
trzeba się bardzo ostrożnie obchodzić. Nie opowiadaj o tym lepiej nikomu, Dab-Dab, z
wyjątkiem Jipa i dwugłowca. Obaj muszą kolejno całą noc pełnić straż przed drzwiami.
Ludzie są gotowi na wszystko dla zdobycia pereł. Niech to pozostanie tajemnicą między
nami, a jutro rano odeślemy je z powrotem.
Gdy to mówił, zauważył jakiś cień padający na biurko, przy którym stał. Podniósł
wzrok i ujrzał przy okienku twarz człowieka, najbrzydszą twarz, jaką kiedykolwiek widział,
wpatrzoną w perły, które wciąż jeszcze trzymał w ręku. Doktor Dolittle, zmieszany i zły, po
raz pierwszy podczas swojej kariery na poczcie zapomniał o zwykłej grzeczności i chowając
perły do kieszeni, zawołał:
- Czego pan chce?
- Chciałbym kupić przekaz pocztowy. Muszę posłać pieniądze mojej chorej żonie -
odpowiedział nieznajomy.
Doktor wypisał blankiet i wziął pieniądze. Potem mężczyzna opuścił urząd pocztowy,
a doktor śledził go wzrokiem.
- Dziwny klient, prawda? - zwrócił się do Dab-Dab.
- Tak, nie można zaprzeczyć - przyświadczyła kaczka. - Nie dziwię się, że jego żona
jest chora, gdy ma męża z taką twarzą.
- Chciałbym tylko wiedzieć, kto to jest - rzekł Jan Dolittle. - Biali pokazują się tu
rzadko. Nie podobał mi się wcale jego wygląd.
Następnego dnia perły zostały zapakowane tak samo jak poprzednio i gdy doktor
dołączył do nich list z wyjaśnieniem, czym są te „kamyki” w rzeczywistości, odesłano je w
poleconej przesyłce z powrotem na wyspy Harmattan.
Ptak, któremu przesyłkę powierzono, był przypadkiem jednym z drozdów, które
przyniosły brukselkę dla Geb-Geb i przebywały jeszcze w tej okolicy. I chociaż drozd był
trochę za słaby, żeby przenosić paczki, ta paczuszka była tak mała że mógł ją z łatwością
udźwignąć, zresztą w danej chwili doktor nie miał nikogo innego pod ręką.
Więc po udzieleniu drozdowi przestróg, że z poleconą przesyłką należy obchodzić się
bardzo ostrożnie i troskliwie, wyprawiono go wraz z perłami w drogę.
Potem doktor Dolittle złożył wizytę królowi Koko, co czynił od czasu do czasu. W
ciągu rozmowy zapytał Jego Królewskiej Mości, czy nie zna białego osobnika, który nadawał
dziś pieniądze w urzędzie pocztowym.
Gdy doktor opisał nieprzyjemną, o zezujących o-czach twarz tego człowieka, król od
razu wiedział, kto to był: poławiacz pereł przebywający przez większą część roku na Oceanie
Spokojnym, gdzie są duże możliwości połowu pereł. Znany jest w tej okolicy jako łotr, który
dla pereł i pieniędzy gotów jest popełnić każdą zbrodnię. Nazywa się Jakub Wilkins.
Słysząc to doktor Dolittle był zadowolony, że już odesłał perły w poleconej przesyłce
ich właścicielce. Potem powiedział królowi, że w najbliższym czasie zamierza wziąć urlop,
ponieważ jest przepracowany i potrzeba mu spokoju. Król zapytał go, gdzie chce pojechać, i
doktor oświadczył, że miałby ochotę na tydzień popłynąć czółnem wzdłuż wybrzeża do skał
Harmattan.
- Jeśli pan tam pojedzie - powiedział król - to będzie pan mógł odwiedzić mego
starego przyjaciela, wodza Nyam-Nyam, i oddać mu pozdrowienia ode mnie. Do niego należy
część kraju wraz ze skałami Harmattan. Zarówno on, jak i jego naród są bardzo biedni. Ale to
bardzo porządny człowiek i spodoba się panu z pewnością.
- Dobrze! Odwiedzę go i pozdrowię od pana - powiedział doktor.
Następnego dnia, pozostawiwszy dozór nad urzędem pocztowym Jipowi, Śmigłemu i
Pyskaczowi, doktor siadł z Dab-Dab do czółna i rozpoczął wakacje. Po drodze zauważył kuter
Jakuba Wilkinsa, poławiacza pereł, zakotwiczony w pobliżu portu Fantippo.
Wieczorem doktor przybył do małego osiedla, złożonego z chat pokrytych słomą,
należącego do wodza Nyam-Nyam. Ponieważ doktor oddał wodzowi ukłony od króla Koko,
został bardzo mile przyjęty.
Państewko, którym ten wódz rządził, było istotnie bardzo ubogie. Przez długie lata
potężni sąsiedzi napadali na starego wodza i zagarniali najżyźniejsze części jego kraju, aż
wreszcie cały naród skupił się teraz na małym, nieurodzajnym pasie skalistego wybrzeża.
Doktora Dolittle przeraziła niezwykła chudość kurcząt biegających po ulicach. Przypominały
mu one, powiedział, stare, zbiedzone konie dorożkarskie.
Gdy tak rozmawiał z wodzem, który robił wrażenie miłego, starego jegomościa,
przyfrunął do chaty ogromnie przejęty Śmigły.
- Panie doktorze - zawołał - okradzione pocztę! Drozd wrócił do urzędu z
wiadomością, że po drodze zrabowano mu paczkę z perłami. Perły znikły!
ROZDZIAŁ II
WIELKA KRADZIEŻ NA POCZCIE
- Na litość boską! - zawołał doktor. - Perły znikły? Ale przecież były polecone!
- Tak - powiedział Śmigły. - Oto mamy i drozda. Opowie panu wszystko - i skinął na
niefortunnego listonosza.
- Panie doktorze - zaczął drozd wzruszony bardzo i bez tchu - to nie moja wina. Nie
spuszczałem pereł ani na chwilę z oczu. Leciałem prościuteńko w kierunku skał Harmattan.
Ponieważ jednak obrałem najkrótszą drogę, część jej prowadziła ponad lądem. Po drodze
spostrzegłem jedną z moich sióstr, której dawno nie widziałem i która siedziała na drzewie w
puszczy, nad którą przelatywałem. Zdawało mi się, że nie będzie w tym nic złego, jeśli z nią
przez chwilę porozmawiam. Sfrunąłem więc na dół, a ona ucieszyła się bardzo, gdy mnie
zobaczyła. Ponieważ ze sznurkiem od paczki w dziobie nie mogłem mówić swobodnie,
położyłem paczkę za sobą na gałęzi drzewa i zacząłem rozmawiać z siostrą. Gdy się potem
odwróciłem, aby zabrać paczkę - już jej nie było.
- Może zsunęła się z drzewa - rzekł doktor - i wpadła w krzaki?
- Nie, to byłoby niemożliwe - rzekł drozd - włożyłem ją do małego wydrążenia w
korze. Nie mogła ani się zsunąć, ani spaść. Musiał ją ktoś zabrać.
- Do pioruna! - zawołał doktor. - Obrabowano pocztę. To bardzo poważna sprawa.
Kto to mógł zrobić?
- Założę się, że to był Jakub Wilkins, zezowaty poławiacz pereł - szepnęła Dab-Dab. -
Człowiek z taką twarzą jest zdolny do wszystkiego, a on jedyny, oprócz nas i Śmigłego,
wiedział o tym, że perły zostały wysłane pocztą. To Wilkins, przysięgam na wszystko.
- Mówiono mi, że to łotr bez sumienia - zauważył doktor. - Powinienem wrócić do
Fantippo i spróbować go odnaleźć. Urząd pocztowy odpowiada za zgubę poleconej przesyłki i
jeśli Wilkins skradł perły, muszę je odzyskać. Ale odtąd będzie obowiązywał przepis, że
gońcom, którzy roznoszą poleconą pocztę, nie wolno w czasie służby prowadzić rozmów z
siostrami i kimkolwiek bądź.
I mimo późnej pory doktor pożegnał się spiesznie z wodzem Nyam-Nyam i odpłynął
przy świetle księżyca do portu w Fantippo.
Tymczasem Śmigły wraz z drozdem lecieli skróconą drogą nad lądem do urzędu
pocztowego.
- Co pan powie Wilkinsowi, panie doktorze? - zapytała Dab-Dab, gdy czółno płynęło
po zalanej światłem księżyca toni. - Szkoda, że pan nie ma pistoletu czy czegoś podobnego.
To musi być groźny rabuś i na pewno nie odda pereł bez walki.
- Nie wiem jeszcze, co mu powiem, wpadnę na jakiś pomysł dopiero wtedy, gdy go
zobaczę - rzekł doktor Dolittle. - Ale musimy go zaskoczyć, żeby nie zdążył nic podejrzewać.
Jeśli odczepi kotwicę i odpłynie, nie dopędzimy go tym czółnem.
- Powiem coś panu, doktorze - rzekła Dab-Dab. - Polecę naprzód i wypatrzę wroga.
Jak wrócę, wszystko panu opowiem. Może go teraz nie ma na kutrze, może gdzieś poluje.
- No dobrze - powiedział doktor Dolittle. - I tak zajmie mi to ze cztery godziny, zanim
dopłynę do Fantippo.
Dab-Dab frunęła więc nad oceanem, a doktor wiosłował dalej wytrwale. Mniej więcej
w godzinę później usłyszał ciche kwakanie nad sobą - jego wierna gosposia wróciła -
niebawem też Dab-Dab, szeleszcząc skrzydłami, usadowiła się u jego nóg. Poznał po wyrazie
jej oblicza, że przynosi ważne nowiny.
- Wilkins znajduje się na statku i ma perły, doktorze. Gdy zajrzałam przez okno,
zobaczyłam, że przekłada je przy świetle świecy z jednego pudełka do drugiego.
- A to łotr - mruknął doktor wiosłując z wszystkich sił.
- Mam nadzieję, że nie opuści Fantippo przed naszym powrotem.
Zaczęło już świtać, zanim ujrzano kuter poławiacza pereł. Było już bardzo trudno
zbliżyć się do niego niepostrzeżenie. Doktor okrążył całą Wyspę Niczyją, aby dotrzeć do
łodzi z drugiej strony, skąd nie miał już do przebycia tak dużej przestrzeni otwartego morza.
Zanurzając cicho, bardzo cicho wiosła w wodę, wylądował w swym czółnie wprost pod
dziobem statku, potem przywiązał czółno, aby nie odpłynęło, wdrapał się po łańcuchu
kotwicy i wlazł na czworakach na pokład.
Światło dzienne jeszcze nie zajaśniało i paląca się lampa oświetlała słabo stopnie
prowadzące do kajuty. Doktor, przemykając się jak cień, zszedł na palcach ze schodów i
zajrzał przez uchylone drzwi do środka. Zezowaty Wilkins siedział jeszcze wciąż przy stole,
tak jak to Dab-Dab opisała, i liczył perły. Dwóch innych mężczyzn spało na pryczach. Doktor
otworzył drzwi i wskoczył do środka. Wilkins zerwał się natychmiast, wyciągnął pistolet zza
pasa i wycelował w głowę doktora.
- Ani kroku, bo będę strzelał! - warknął. Doktor zatrzymał się na chwilę, wlepił wzrok
w otwór pistoletu i rozważał, co czynić dalej. Nie spuszczając oczu z doktora Wilkins
zamknął lewą ręką pudełko z perłami i schował je do kieszeni.
Tymczasem Dab-Dab, nie spostrzeżona przez nikogo, wśliznęła się pod stół i nagle
swoim mocnym dziobem uszczypnęła poławiacza pereł w nogę.
Wilkins krzyknął i schylił się, aby ją strząsnąć.
- Teraz czas na pana! - zawołała kaczka.
I w tej samej chwili, gdy Wilkins opuścił pistolet, doktor skoczył mu na plecy,
chwycił za szyję i obydwaj potoczyli się dysząc na podłogę kajuty.
Rozpoczęła się wściekła walka. Tarzali się po podłodze, przewracając wszystko
naokoło. Wilkins usiłował oswobodzić rękę z pistoletem, a doktor starał się ją przytrzymać,
Dab-Dab skakała, fruwała i dreptała wśród nich, trzepocąc skrzydłami i czekając na
sposobność, aby nieprzyjaciela uszczypnąć w nos.
W końcu doktor Dolittle, który jak na swój wzrost był bardzo dobrym zapaśnikiem,
chwycił poławiacza pereł w żelazny uścisk, w którym tamten nie mógł się wcale ruszyć. Ale
właśnie w chwili gdy doktor wytrącił pistolet z ręki wroga, hałas obudził jednego z mężczyzn
śpiących w kajucie. Wychylił się z pryczy i od tyłu zadał doktorowi butelką silne uderzenie w
głowę.
Oszołomiony i nieprzytomny padł Jan Dolittle na ziemię. Trzej mężczyźni rzucili się
na niego i związali mu ręce i nogi powrozami. W ten sposób nastąpił koniec walki.
Gdy się doktor Dolittle ocknął, leżał na dnie swego własnego czółna, a Dab-Dab,
usiłując go uwolnić, skubała sznur, którym związano mu ręce.
- Gdzie Wilkins? - zapytał słabym, nieprzytomnym głosem.
- Uciekł - powiedziała Dab-Dab. - Uciekł z perłami ten łotr. Przynieśli pana do czółna,
odczepili kotwicę, rozwinęli żagle i odpłynęli. Spieszyli się strasznie, spoglądali wciąż przez
lunetę na morze
i rozmawiali o statku straży celnej. Z pewnością Rząd ich poszukuje z powodu wielu
złych sprawek. Nigdy w życiu nie widziałam równie podejrzanie wyglądającej bandy. Tak,
nareszcie udało mi się rozwiązać sznur na pana rękach. Teraz będzie się już pan mógł sam
uwolnić. Czy bardzo pana boli głowa?
- Jestem jeszcze wciąż trochę zamroczony - powiedział doktor usiłując rozwiązać
sznury krępujące mu kostki nóg. - Ale wkrótce przyjdę do siebie.
Gdy udało mu się rozwiązać powróz na nogach, doktor Dolittle wstał i spojrzał na
morze. Na horyzoncie widać było żagle statku Wilkinsa, znikające na wschodzie.
- Łotr! - To było wszystko, co mógł wymówić przez zaciśnięte zęby.
ROZDZIAŁ III
PERŁY I BRUKSELKA
Smutni i zawiedzeni doktor i Dab-Dab udali się w powrotną drogę.
- Zajrzę jeszcze prędko na pocztę, zanim wyruszę z powrotem do wodza Nyam-Nyam
- rzekł doktor. - Prawdopodobnie w sprawie pereł nie da się już nic zrobić. Ale chciałbym
stwierdzić, czy tam jest wszystko w porządku.
- A może jednak statek straży celnej dogoni Wilkinsa - powiedziała Dab-Dab - i może
wtedy odzyskamy perły?
- Nie wygląda na to - rzekł doktor. - Z pewnością sprzedaje jak najprędzej. Przecież
zrabował je wyłącznie dla pieniędzy, niczego więcej nie pragnął. A kaczęta tak się cieszyły
pięknością pereł. Jaka szkoda, że je straciły, i to z mojej winy. No, ale nie warto płakać nad
rozlanym mlekiem. Przepadły, i już.
Zbliżając się do łodzi pocztowej ujrzeli mnóstwo czółen, otaczających ją ze
wszystkich stron. Ponieważ tego dnia nie nadawano ani też nie przyjmowano poczty, doktor
zdziwił się bardzo tym nieoczekiwanym ruchem.
Przywiązał swoje własne czółno i udał się do urzędu. Wewnątrz zgromadzony był
wielki tłum. Doktor razem z Dab-Dab utorowali sobie drogę i w oddziale przesyłek
poleconych zobaczyli wszystkie zwierzęta zgromadzone wokoło małej, czarnej wiewiórki.
Biedne, przerażone stworzonko miało nóżki związane czerwoną tasiemką, przeznaczoną do
obwiązywania paczek, i wyglądało bardzo nieszczęśliwie. Po obu jej stronach stali na straży
Śmigły i Pyskacz.
- Co to ma znaczyć? - zapytał doktor Dolittle.
- Złapaliśmy złodzieja, który ukradł perły - oświadczył Śmigły.
- I odebraliśmy już perły! - zawołała Tu-Tu. - Leżą w szufladzie ze znaczkami, a Jip
ich pilnuje.
- Nic nie rozumiem - rzekł doktor. - Zdawało mi się, że to Wilkins je ukradł.
I otworzył szufladę, w której rzeczywiście leżały trzy piękne, różowe perły, które
wysłał w poleconej paczce. Zapytał więc Śmigłego, gdzie je znalazł.
- Po pańskim wyjeździe - zaczął opowiadać Śmigły - udaliśmy się z drozdem do
drzewa, gdzie zgubił paczkę. Było już ciemno, usiedliśmy więc na gałęzi, żeby się przespać,
odkładając poszukiwania do rana. O świcie ujrzeliśmy tę podłą wiewiórkę skaczącą z gałęzi
na gałąź z ogromną, różową perłą w pyszczku. Rzuciłem się natychmiast na nią i
przytrzymałem, dopóki drozd nie odebrał jej perły. Potem musiała nam powiedzieć, gdzie
podziała dwie inne. Gdyśmy odzyskali już wszystkie trzy perły, zaaresztowaliśmy wiewiórkę
i przyprowadziliśmy ją tutaj.
- Ach, mój Boże! - zawołał doktor spoglądając na biedną, skrępowaną czerwonym
sznureczkiem przestępczynię. - Dlaczegoś ukradła te perły?
Zrazu wiewiórka była zbyt przestraszona, żeby się zdobyć na odpowiedź. Doktor
przeciął wiążące ją sznurki i powtórzył pytanie.
- Myślałam, że to brukselka - powiedziała wiewiórka z zakłopotaniem. - Kilka tygodni
temu, gdyśmy z moim małżonkiem siedzieli na gałęzi, doszedł nas nagle zapach brukselki.
Oboje przepadamy za tymi warzywami. Gdyśmy się rozejrzeli, zobaczyliśmy tysiące drozdów
niosących brukselkę w dziobach. Mieliśmy nadzieję, że się zatrzymają i dadzą nam trochę.
Ale tak się nie stało. Spodziewaliśmy się, że może za kilka dni przylecą inne ptaki.
Postanowiliśmy więc zostać na tym drzewie i czekać. I dzisiaj rano ujrzałam rzeczywiście
jednego z tych drozdów siadającego na gałęzi z paczką w dziobie. „Pst - szepnęłam do mego
małżonka - brukselka. Może uda się nam ją ściągnąć, póki drozd nie patrzy w tę stronę”.
Złapałam paczkę i uciekłam. Ale gdyśmy ją otworzyli, znaleźliśmy, niestety, tylko te
błyskotki. Myślałam, że to jakiś nowy gatunek łakoci, i chciałam je właśnie rozbić o kamień,
gdy ten ptak schwycił mnie za kark i zaaresztował. Te wstrętne perły nie mają dla mnie
żadnej wartości.
- Bardzo żałuję - powiedział doktor Dolittle spotkało cię tyle przykrości. Dab-Dab
odprowadzi cię do rodziny. Ale czy nie wiesz, że rabunek poczty to bardzo poważna sprawa?
Jeśli miałaś tak wielką ochotę na brukselkę, dlaczego nie zwróciłaś się do mnie? Do ptaków
w żadnym razie nie mogę mieć pretensji za to, że cię zaaresztowały.
- Kradzione smakuje najlepiej - odezwał się wróbel Pyskacz. - Gdyby jej pan dał całą
skrzynię najlepszych winogron cieplarnianych, nie smakowałyby jej z pewnością tak jak to,
co jej się uda ściągnąć. Na miejscu pana skazałbym ją na kilka lat przymusowych robót, żeby
na przyszłość nie tykała łapami poczty.
- Ach, lepiej zapomnieć o tym i przebaczyć - rzekł doktor. - Przecież to były
lekkomyślne, dziecinne figle.
- Ładne mi dziecinne figle - mruczał Pyskacz. -Matka dużej rodziny i zawodowy
złodziej kieszonkowy. Wszystkie wiewiórki są jednakowe. Znam je z parku miejskiego:
najbezczelniejsze żebraczki na świecie, kradną innym chleb sprzed nosa i znikają w jakiejś
dziurze, nim zdążysz się obejrzeć. Ładne figle!
- Chodź - powiedziała Dab-Dab chwytając swymi wielkimi, rozcapierzonymi łapami
nieszczęsną przestępczynię. - Odprowadzę cię na ląd, masz szczęście, że to doktor Dolittle
jest naczelnikiem poczty. Właściwie powinnaś pójść do więzienia.
- Śpiesz się z powrotem, Dab-Dab! - zawołał za nią doktor, gdy wyfrunęła przez
otwarte okno ze swoim ciężarem. - Gdy tylko wrócisz, udamy się natychmiast do Nyam-
Nyam. Tym razem sam zawiozę perły i oddam je osobiście kaczce. Nie chcę już narażać się
na nowe kłopoty z ich powodu.
Około południa doktor po raz drugi rozpoczął przejażdżkę wakacyjną, a ponieważ
Geb-Geb, Jip i biała myszka uprosiły, aby je zabrał ze sobą, czółno było przepełnione.
Około godziny szóstej po południu przybyli do wsi Nyam-Nyam i stary wódz
poczęstował ich obiadem. Było jednak bardzo mało do jedzenia. Przypomniało to doktorowi,
jacy ci ludzie byli biedni.
Podczas rozmowy z wodzem dowiedział się doktor, że najgroźniejszym wrogiem tego
kraju było królestwo Dahomej. Ten wielki, potężny sąsiad najeżdżał ciągle ziemie Nyam-
Nyam i zagarniał całe obszary, a mieszkańcy ubożeli coraz bardziej. Żołnierzami w
królestwie Dahomej były amazonki, to znaczy kobiety. Ale chociaż były kobietami, miały tak
wysoki wzrost i taką siłę, a poza tym było ich tak dużo, że stanowiły straszliwą potęgę. Ile
razy napadały na małe państwa sąsiednie, zawsze zwyciężały i zabierały wszystko, czego
pragnęły.
Zdarzyło się, że tej nocy, kiedy doktor bawił w gościnie u wodza, amazonki
zaatakowały krainę Nyam-Nyam. Mniej więcej około dziesiątej wieczorem wszystkich
zbudziły ze snu głośne okrzyki: „Wojna! Wojna! Amazonki nacierają!”
Zapanował straszny zamęt. Zanim księżyc wzeszedł, walczono w ciemnościach,
napadano na własnych rodaków, nie odróżniając braci od wrogów.
Gdy się nieco-rozjaśniło, doktor zobaczył, że większość wojowników wodza Nyam-
Nyam uciekła do dżungli. Tysiące Amazonek krążyło po wsi i zabierało wszystko, co im się
podobało. Doktor Dolittle próbował porozumieć się z nimi, ale go po prostu wyśmiały.
Nagle biała mysz, która przyglądała się temu widowisku, siedząc na ramieniu doktora,
szepnęła mu do ucha:
- Jeśli to naprawdę jest armia kobiet, to dam sobie z nimi radę. Kobiety strasznie boją
się myszy. Zwołam trochę myszy i zobaczymy, co się da zrobić.
Biała mysz pobiegła i wkrótce zebrała własną armię, złożoną mniej więcej z dwustu
myszy, które mieszkały pod podłogą i w szparach chat murzyńskich. Myszy rzuciły się na
amazonki i zaczęły je gryźć po nogach.
Z krzykiem i wrzaskiem porzuciły wielkie, tęgie kobiety wszystko, co ukradły, i
uciekły na łeb, na szyję do swoich domów. Przynajmniej raz sławne Amazonki nie osiągnęły
tego, co zamierzały.
Doktor Dolittle powiedział białej myszy, że może być dumna z siebie, gdyż z
pewnością jest jedyną myszą na świecie, która wygrała wojnę.
ROZDZIAŁ IV
POŁAWIACZE PEREŁ
Następnego ranka doktor wstał bardzo wcześnie. Po skromnym śniadaniu - trudno
było w tym zubożałym kraju wymagać czegoś innego - zapytał wodza Nyam-Nyam o drogę
do skał Harmattan; wódz powiedział, że stąd ich nie widać - są o półtorej godziny jazdy
łodzią od Fantippo.
Jan Dolittle zdecydował, że będzie najlepiej, jeśli go tam zaprowadzi jakiś ptak
wodny. I Dab-Dab w jego imieniu poprosiła o to mewę, która przechadzała się na wybrzeżu,
nie mając właściwie nic do roboty. Mewa odrzekła, że zna dobrze te miejsca i poczytuje sobie
za zaszczyt towarzyszenie doktorowi. Więc doktor wraz z Jipem, Geb-Geb, Dab-Dab i białą
myszą wsiadł do łodzi i wypłynął w kierunku skał Harmattan.
Ranek był piękny i przejażdżka bardzo przyjemna, jakkolwiek Geb-Geb kilka razy o
mało nie przewróciło łodzi. Wychylało się bezustannie, aby uchwycić trawę morską, gdy
zauważyło, że mewa ją zjada. Ze względów bezpieczeństwa musiano je w końcu ułożyć na
dnie czółna, skąd już nic nie mogło zobaczyć.
Mniej więcej około godziny jedenastej rano - ląd afrykański znikł już z pola widzenia
- ujrzeli grupę małych, skalistych wysepek, które według słów ich przewodnika były właśnie
owymi skałami Harmattan.
Wśród skał znajdowały się siedliska tysięcznych odmian ptaków morskich. Gdy
czółno się zbliżyło, przyfrunęły zaciekawione mewy, rybitwy, albatrosy, kormorany, dzikie
gęsi i dzikie kaczki, aby się przyjrzeć obcemu przybyszowi. Gdy się dowiedziały od mewy, że
ten spokojny, niewielki, gruby jegomość to nie kto inny, tylko sam wielki doktor Dolittle,
wiadomość ta rozniosła się jak błyskawica i wkrótce czółno zostało otoczone chmarą
błyszczących w słońcu skrzydeł. Ptaki morskie powitały doktora takim serdecznym i
hałaśliwym świergotem, że zagłuszyły każde wymówione słowo.
Łatwo było zrozumieć, dlaczego ptaki morskie osiedliły się na tej właśnie wyspie.
Wybrzeże otoczone było ze wszech stron na pół zanurzonymi w morzu skałami, o które fale
rozbijały się z szumem i hukiem. Żaden statek nie docierał tutaj i nie zakłócał spokojnego
życia ptaków; nawet łódź tak lekka jak czółno doktora, zbudowana dla najpłytszych wód, nie
mogłaby tutaj przybić, gdyby witające Jana Dolittle ptaki nie przeprowadziły go zręcznie
wokoło największej z wysp na drugą stronę, gdzie głęboka zatoka tworzyła rodzaj maleńkiego
portu. Doktor Dolittle zrozumiał teraz, dlaczego te wyspy zostały w posiadaniu biednego
wodza. Nikomu z sąsiadów nie wydawały się warte podboju. Trudno dostępne, o gruncie
nieurodzajnym i niezdatnym do uprawy, płaskie i wystawione na wszystkie wiatry i burze,
samotne i nagie nie nęciły nieprzyjaciół i pozostawały od wielu, wielu lat w posiadaniu
Nyam-Nyam i jego szczepu, chociaż nikt nigdy ich nie odwiedzał. Ale ostatecznie okazało
się, że skały Harmattan są o wiele więcej warte od tych wszystkich obszarów, które zostały
stracone.
- Uważam, że tutaj jest szkaradnie - rzekło Geb-Geb po wyjściu z czółna. - Nic, tylko
woda i skały. Nie wiem, po cośmy tu właściwie przyjechali?
- Chciałbym tu wyłowić trochę pereł - powiedział doktor Dolittle. - Ale przedtem
muszę pomówić z kaczką płaskonosą i oddać jej paczkę poleconą. Dab-Dab, bądź tak dobra i
odszukaj ją wśród milionów tych ptaków morskich. Sam nie umiałbym tego zrobić.
Dab-Dab odfrunęła, aby rozejrzeć się wśród ptactwa na wszystkich wyspach. A doktor
zabawiał się tymczasem rozmową z przywódcami wszystkich ptaków morskich, których
poznał był już zresztą na wielkim zlocie w dolinie Wyspy Niczyjej. Zbiegły się one do niego,
żeby pokazać swoim towarzyszom, że znają wielkiego człowieka osobiście. I znowu notatnik
doktora napełnił się opisami spostrzeżeń, które można było zużytkować przy przenoszeniu
poczty przez ptaki zamieszkałe nad morzem.
Ptaki, które z początku otaczały Jana Dolittle wielkimi gromadami, teraz, kiedy urok
jego przybycia spowszedniał, powróciły znowu do swoich zwykłych zajęć.
A gdy Dab-Dab wróciła i powiedziała, na której wyspie „znajduje się poszukiwana
kaczka, doktor wsiadł znowu do czółna i odpłynął w tamtym kierunku.
Kaczka płaskonosą oczekiwała go na wybrzeżu i usprawiedliwiała się, że sama nie
przyfrunęła, aby go przywitać; ale obawiała się pozostawić swoje młode, gdyż w pobliżu
krąży orzeł morski. Dwoje małych, tłustych, ledwo opierzonych kacząt, które nie umiały
jeszcze fruwać, lecz zaledwie biegać, stało obok. Doktor Dolittle otworzył paczkę i oddał im
ich drogocenne zabawki. Z radosnym kwakaniem pochwyciły je i zaczęły się bawić w piłkę
ogromnymi, różowymi perłami.
- Jakież to rozkoszne dzieciaki - rzekł doktor do kaczki, która przyglądała im się z
dumą. - Cieszę się, że odzyskały swoje cacka. Za nic na świecie nie chciałbym, aby je
utraciły.
- Tak, lubią bardzo bawić się tymi kamykami -powiedziała matka. - Czy może mi pan,
doktorze, powiedzieć, co to jest? Jak panu już pisałam, znalazłam je w muszli ostrygi.
- To są perły - powiedział doktor - które posiadają ogromną wartość. Wytworne panie
w wielkich miastach noszą je jako naszyjniki.
- Rzeczywiście? - zapytała kaczka. - A dlaczego nie noszą ich również panie po
wsiach?
- Nie wiem dokładnie - powiedział doktor - pewnie dlatego, że perły są dla nich za
drogie. Za każdą z tych pereł można by sobie kupić dom z ogrodem.
- Czy nie chciałby ich pan sobie zatrzymać? - zapytała kaczka. - Mogłabym się
postarać o inną zabawkę dla dzieci.
- Ach nie - rzekł doktor-bardzo dziękuję, ale ja już mam dom z ogrodem.
- Ależ, panie doktorze - wtrąciła Dab-Dab - przecież niekoniecznie musi pan sobie
kupić drugi dom z ogrodem za to, co pan dostanie za te perły. Przydałoby się nam mnóstwo
innych rzeczy.
- Małe kaczęta tak chętnie bawią się perłami -powiedział doktor - dlaczego miałbym je
im zabierać?
- Kulki z różowej plasteliny sprawiłyby im taką samą przyjemność - zauważyła Dab-
Dab.
- Plastelina zawiera w sobie trującą substancję -powiedział doktor. - Kaczęta cieszą się
pięknością tych pereł, niech je więc zatrzymają. Ale - zwrócił się do kaczki płaskonosej - jeśli
wiesz, gdzie takie perły można znaleźć, interesowałoby mnie to bardzo.
- Ja sama nie wiem - rzekła kaczka. - Nie wiem nawet, skąd znalazły się w tej
ostrydze, którą zjadłam.
- Perły rosną w ostrygach, jeśli w ogóle rosną - powiedział doktor. - Ale są bardzo
rzadkie. To właśnie interesuje mnie najwięcej - przyczyna powstawania pereł. Ludzie
utrzymują, że tworzą się one wokoło ziarnka piasku, które dostało się do wnętrza ostrygi.
Sądziłem, że jeśli zjadasz tyle ostryg, będziesz mi mogła więcej o tym powiedzieć.
- Tego, niestety, nie wiem - przyznała kaczka. -Prawdę powiedziawszy, przyniosłam
sobie te ostrygi ze stosu skorup, który jakiś ptak pozostawił na skale. Pewnie nie mógł
wszystkiego zjeść i odleciał; leży ich tam jeszcze mnóstwo. Chodźmy tam i spróbujmy kilka z
nich rozłupać. Może we wszystkich znajdują się perły.
Udali się na przeciwną stronę wyspy i wzięli się do otwierania ostryg. Ale nie znaleźli
ani jednej perły.
- Gdzie znajdują się tutaj ławice ostryg? - zapytał Jan Dolittle.
- Między tą wyspą a następną - odpowiedziała kaczka. - Nie wyławiam ich sama, gdyż
nie umiem się tak głęboko zanurzać. Ale widziałam, jak inne ptaki morskie je stamtąd
wydobywały, właśnie pośrodku między tą wyspą a tamtą małą naprzeciwko.
- Pofrunę tam z nią - odezwała się Dab-Dab - i połowię trochę na mój własny
rachunek. Mogę dość głęboko nurkować, jakkolwiek właściwie nie jestem kaczką nurkiem.
Może uda mi się wyłowić kilka pereł. - Dab-Dab odfrunęła wraz z kaczką płaskonosą i
rozpoczęła połów pereł.
Przez dobre półtorej godziny wyławiała wierna gosposia jedną ostrygę za drugą i
przynosiła je doktorowi. Otwierano je za każdym razem z przejęciem, gdyż nigdy nie było
wiadomo, co się w nich znajdzie. Ale nic nie znajdowano w -skorupach oprócz chudych i
tłustych ostryg.
- Chciałbym sam spróbować się zanurzyć - powiedział doktor -jeśli woda nie jest zbyt
głęboka. Kiedy byłem mały, wyławiałem bardzo zręcznie pensy rzucane na dno naszego
basenu.
Zdjął ubranie, wszedł do czółna razem ze zwierzętami i skierował łódź w stronę ławic
ostryg. Potem zanurzył się w czystą, zieloną wodę, a Jip i Geb-Geb przyglądały się temu z
natężoną uwagą. Ale gdy, parskając jak mors, znowu się wynurzył, nie wydobył ani jednej
ostrygi, miał tylko usta pełne trawy morskiej.
- Zobaczymy, jak mnie się uda! - zawołał Jip. I drugi nurek skoczył w głąb morza.
Geb-Geb tak się tym przejęło, że zanim ktokolwiek mógł je powstrzymać, dało susa w
wodę. Prosię skoczyło tak szybko i gwałtownie, że zaryło się w muł na dnie i doktor, który
ledwo odsapnął, musiał znowu wskoczyć do wody i wyciągnąć je. Wszystkie zwierzęta były
tak podniecone, że nawet biała myszka skoczyłaby do wody, gdyby nie odstraszyło jej
niepowodzenie Geb-Geb.
Jipowi udało się wydobyć kilka ostryg, ale w żadnej z nich nie znalazł perły.
- Myślę, że jesteśmy bardzo kiepskimi nurkami - zauważył doktor Dolittle. -Zresztą
jest zupełnie możliwe, że w ogóle nie ma tu już żadnych pereł.
- Nie, ja sądzę inaczej - rzekła Dab-Dab - z pewnością znajdują się tu perły, ławice są
takie wielkie. Trzeba by zapytać ptaków morskich, kto wydobył te ostrygi, w których kaczka
znalazła perły. Ptak, który wyłowił taki stos ostryg, musi być doświadczonym poławiaczem.
Gdy doktor się ubierał, a Geb-Geb obmywało uszy z mułu, Dab-Dab przedsięwzięła
podróż odkrywczą na wyspy.
Po dwudziestu minutach przyprowadziła ze sobą czarnego ptaka z czubkiem czarnych
piór na głowie.
- Ten kormoran - oświadczyła Dab-Dab - wyłowił tę masę ostryg.
- Aha - powiedział doktor. - Może teraz dowiemy się czegoś. Czy możesz mi
powiedzieć - zwrócił się do kormorana - gdzie można znaleźć perły?
- Perły? Co to znaczy? - zapytał ptak. Dopiero gdy Dab-Dab wypożyczyła od kacząt
ich cacka i pokazała mu je, zrozumiał, o co idzie.
- Ach tak, te kamyki znajdują się w niedobrych ostrygach. Gdy szukam ostryg, nie
wyławiam nigdy tego rodzaju, niekiedy tylko przez zapomnienie, a wtedy nie zadaję sobie
nawet trudu, żeby je otworzyć.
- Ale jakże potrafisz odróżnić te ostrygi od innych? - zapytał doktor.
- Węchem - odrzekł kormoran. - Ostrygi, w których te kamyki się znajdują, mają
niemiły zapach. Jestem bardzo wybredny w jedzeniu.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdy się znajdujesz pod wodą, możesz odróżnić
jedną ostrygę od drugiej?
- Rozumie się, to potrafi każdy kormoran.
- Teraz wiemy wszystko! - zawołała Dab-Dab. -Teraz może pan mieć tyle pereł, ile
pan zechce.
- Ależ te ławice ostryg nie należą do mnie - powiedział doktor Dolittle.
- Ach, Boże - westchnęła kaczka - czy widział kto człowieka, który by się tak bronił
przed tym, żeby się stać bogaczem? Do kogo te ławice należą?
- Naturalnie do wodza Nyam-Nyam i jego plemienia, skały Harmattan są ich
własnością. Czy nie chciałbyś mi przynieść na próbę kilka ostryg w tym rodzaju? - zwrócił się
do kormorana.
- Z największą przyjemnością - rzekł kormoran. Przefrunął ławice ostryg i wpadł jak
kamień do wody. Po chwili był już z powrotem, trzymając trzy ostrygi, dwie w łapach, jedną
w dziobie.
Zwierzęta z zapartym tchem zgromadziły się wokoło doktora, który otwierał skorupy.
W pierwszej znajdowała się mała, szara perła, w drugiej średnia, różowa, a w trzeciej dwie
ogromne, czarne perły.
ROZDZIAŁ V
BUNT OBOMBA
Późnym popołudniem tego samego dnia powrócił doktor do wioski Nyam-Nyam.
Dab-Dab, kormoran i inne zwierzęta towarzyszyły mu.
Gdy zbliżył się do grupy słomą krytych chat, zauważył, że coś się stało. Wszyscy
mieszkańcy wsi zgromadzili się wokoło chaty wodza; wygłaszano przemówienia i wszyscy
byli bardzo podnieceni. Stary wódz stał na progu i ujrzawszy swego przyjaciela, Jana Dolittle,
skinął na niego, zapraszając do chaty. Gdy doktor wszedł, wódz zamknął drzwi i opowiedział
mu, skąd pochodzi to wzburzenie.
- Ciężkie doświadczenia nawiedziły mnie na starość, o biały człowieku - powiedział. -
Przez czterdzieści lat byłem głową mego szczepu, poważano mnie, czczono i okazywano
posłuszeństwo. Teraz mój młody zięć, Obombo, domaga się, aby go obrano za wodza, i wielu
moich poddanych popiera go. Nie mamy już chleba; wszystkie środki żywności się
wyczerpały. Obombo twierdzi, że to moja wina - gdy on zostanie wodzem, nastąpi dobrobyt i
powodzenie. Nie jestem niechętny w przekazaniu mojej władzy, ale wiem, że ten młody
nicpoń, gdy zajmie moje miejsce, popchnie kraj do wojny. I co przez to osiągnie? Czy tym
napełni żołądki swych poddanych? Wojny przegrywamy zawsze. Nasi sąsiedzi są wielkimi
narodami, my zaś jesteśmy najmniejszym szczepem w całej zachodniej Afryce. Byliśmy
zawsze obrabowywani, po wielekroć obrabowywani, tak że dziś matki i dzieci żebrzą na
moim progu o chleb. O, gdybym był nie dożył tego dnia!
Stary wódz padł na ławę i zalał się łzami. Doktor Dolittle poklepał go po ramieniu i
powiedział:
- Wodzu Nyam-Nyam! Zdaje mi się, że dzisiaj odkryłem coś, co uczyni ciebie i twój
lud bogatymi do końca życia. Wyjdź i przemów do swego plemienia. Przypomnij im, że
jestem wysłannikiem króla Koko, i przyrzeknij w moim imieniu, że jeśli jeszcze przez tydzień
zachowają spokój pod twoim panowaniem, kraj wodza Nyam-Nyam stanie się sławny ze
swego bogactwa i dobrobytu.
Stary wódz otworzył drzwi i wygłosił przemówienie do hałaśliwego tłumu,
zgromadzonego przed chatą. Gdy skończył, wystąpił jego zięć, Obombo, i wygłosił inne
przemówienie, w którym zażądał od ludu, aby starego wodza wygnał w dżunglę. Był dopiero
w połowie swojej mowy, gdy tłum zaczął szemrać.
- Nie chcemy słuchać tego przemądrzałego młokosa! Lepiej poczekamy, aż się spełni
obietnica białego człowieka. To człowiek czynów, nie słów. Czyż to nie on przy pomocy
białej, zaczarowanej myszy, mieszkającej w jego kieszeni, zmusił Amazonki do ucieczki?
Stańmy po stronie białego człowieka i czcigodnego Nyam-Nyam, który przez tyle lat
dobrocią nami rządził. Obombo wpędziłby nas tylko w nowe wojny i jeszcze większą biedę.
Wkrótce rozległy się z tłumu gwizdy i okrzyki; Obombo został obrzucony kamieniami
i błotem i nie mógł dokończyć swego przemówienia. W końcu on sam musiał uciekać w
dżunglę, aby się schronić przed gniewem ludu.
Gdy wzburzenie minęło i mieszkańcy wrócili znowu w spokoju do swoich chat,
doktor Dolittle opowiedział wodzowi o bogactwach, które czekają na niego w ławicach ostryg
na skałach Harmattan. I kormoran przyrzekł doktorowi Dolittle, że pewna ilość jego
krewniaków będzie wyławiała perły dla ludzi, tak bardzo potrzebujących pieniędzy i
żywności.
W ciągu następnego tygodnia doktor Dolittle przewoził swym czółnem dwa razy
dziennie starego wodza na skały Harmattan. Kormorany wyłowiły mnóstwo ostryg, a doktor
sortował perły, układał je w małe pudełka i wysyłał na sprzedaż. Jan Dolittle powiedział
wodzowi, aby zachował w tajemnicy całą sprawę i powierzył wysyłkę pereł tylko zaufanym
ludziom.
Wkrótce dzięki połowom i sprzedaży pereł zaczęło napływać mnóstwo pieniędzy do
kraju, ludziom zaczęło się dobrze powodzić i każdy mógł jeść tyle, ile chciał.
Do końca tygodnia doktor dotrzymywał istotnie swego przyrzeczenia. Kraj wodza
Nyam-Nyam stał się sławny ze swego dobrobytu na całym wybrzeżu zachodniej Afryki.
Ale tam, gdzie ktoś zarabia dużo pieniędzy i interesy dobrze idą, przychodzą zawsze
obcy, poszukujący szczęścia. Nie upłynęło wiele czasu, gdy mała, biedna dawniej i mało
znacząca wioska zapełniła się handlarzami z sąsiednich państw, którzy na ruchliwych i
tłumnych targach kupowali i sprzedawali towary. I naturalnie powstało wkrótce pytanie, z
czego ten kraj tak szybko się wzbogacił. A chociaż wódz posłuszny doktorowi Dolittle
powierzył tajemnicę połowu pereł tylko kilku wybranym i zaufanym ludziom, zaczęto
zwracać uwagę na to, że czółno doktora jeździ wciąż tam i z powrotem do skał Harmattan.
Łodzie szpiegów z sąsiednich państw, napadających i rabujących dawniej kraj Nyam-
Nyam, zaczęły krążyć wokół skał. I oczywiście tajemnica niebawem została odkryta.
Emir Ellebubu, jeden z największych i najpotężniejszych sąsiadów Nyam-Nyam,
zwołał swoje wojsko i wysłał je w wojennych łodziach, aby zawładnąć skałami Harmattan.
Jednocześnie napadł na wieś, wygnał mieszkańców, a doktora Dolittle i starego wodza wtrącił
do więzienia. W ten sposób lud Nyam-Nyam został pozbawiony swej ziemi.
W dżungli zaś, gdzie się schroniła przerażona ludność wsi, Obombo przemawiał do
poddanych swego teścia, rozbitych, rozsypanych małymi gromadami, tłumacząc im, jacy byli
głupi, gdy zawierzyli szalonemu białemu człowiekowi, zamiast słuchać jego, który by ich
powiódł do władzy i potęgi.
Gdy Emir Ellebubu wtrącił doktora do więzienia, nie pozwolił ani Dab-Dab, ani Geb-
Geb, ani Jipowi mu towarzyszyć. Jip opierał się gwałtownie i ugryzł Emira w nogę. Ale
osiągnął tylko to, że uwiązano go na krótkim łańcuchu.
Więzienie, w którym zamknięto doktora, nie miało okien. Ta okoliczność sprawiała
mu wielką przykrość, chociaż już dawniej siadywał w afrykańskich więzieniach - ponieważ
przywiązywał duże znaczenie do świeżego powietrza. Poza tym skrępowano mu z tyłu ręce
mocnym sznurem.
- Ach, Boże - mówił do siebie, siedząc w ciemnościach na ziemi i rozmyślając, co
pocznie bez pomocy swych zwierząt - a to fatalne wakacje!
Ale nagle poruszyło się coś w jego kieszeni i ku wielkiej radości doktora wybiegła z
niej biała mysz, która spała mocno i o której zupełnie zapomniał.
- Co za szczęście! - zawołał doktor. - Właśnie jesteś mi teraz potrzebna. Bądź tak
dobra, wejdź mi na plecy i przegryź ten wstrętny postronek, którym związano mi ręce.
Wrzyna mi się w przeguby.
- Ależ bardzo chętnie - rzekła biała mysz i zabrała się zaraz do roboty. - Dlaczego tu
jest tak ciemno? Czyżbym przespała cały dzień?
- Nie - odrzekł doktor - jest chyba dopiero koło południa. Ale uwięziono nas. Ten
stary głupi Emir z Ellebubu napadł na Nyam-Nyam i wtrącił mnie do więzienia. Co za głupia
historia! Stale trafiam do więzienia. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie pozwolił ani
lipowi, ani Dab-Dab iść ze mną. Najbardziej gniewa mnie to, że nie ma tutaj Dab-Dab.
Gdybym przynajmniej mógł jej posłać jakąś wiadomość.
- Niech pan poczeka, aż oswobodzę panu ręce -powiedziała biała mysz. - Potem
zobaczymy, co się da zrobić. Jeden postronek już przegryzłam. Musi pan teraz tylko
pomachać trochę rękami, a rozwiąże pan wszystkie.
Doktor Dolittle wyprężył ramiona i po chwili jego ręce były wolne od więzów.
- Co za szczęście, że siedziałaś w mojej kieszeni! -powiedział. - To była strasznie
niewygodna pozycja. Cóż za okropne więzienie ma Emir Ellebubu! Najgorsze ze wszystkich,
w których siedziałem.
Tymczasem Emir, wyprawiając w swoim pałacu wielką ucztę zwycięzców, oznajmił
jednocześnie, że wyspy Harmattan, które odtąd nazywać się będą
„Królewską Eksploatacją Połowów Pereł z Ellebubu”, stanowią jego wyłączną
własność prywatną i że wstęp do nich jest surowo wzbroniony. Wysłał tam sześciu
urzędników, którzy mieli objąć wyspy w posiadanie w jego imieniu i eksploatować perły.
Kormorany nie wiedziały nic o wybuchu wojny i o niepowodzeniu doktora. I gdy
ludzie Emira przybyli i zabrali ostrygi z perłami przez nie wyłowione, ptaki sądziły, że to są
ludzie wodza Nyam-Nyam, i nie broniły im niczego. Na szczęście ten pierwszy połów ostryg
zawierał tylko małe i prawie bezwartościowe perły.
Jip i Dab-Dab układali plany przedostania się do doktora, ale nie przychodziło im nic
na myśl. A doktor w więzieniu machał jeszcze wciąż rękami, aby odrętwienie ustąpiło.
- Zdaje mi się, że pan wspomniał o jakiejś wiadomości dla Dab-Dab? - pisnęła biała
mysz z ciemnego kąta.
- Tak - rzekł doktor - i nawet bardzo pilnej. Ale nie mam pojęcia, jak do niej dotrzeć.
Mury są kamienne, a drzwi bardzo grube. Zauważyłem to, gdy tu wchodziłem.
- Niech pan się o to nie troszczy, panie doktorze, ja się z nią porozumiem -
powiedziała mysz. - Odkryłam tutaj w kącie dziurę wydrążoną przez pewnego starego
szczura. Wlazłam tam i przekonałam się, że zaczyna się ona pod murem i sięga aż do korzeni
drzewa stojącego po drugiej stronie ulicy.
- Ach, jak to dobrze! - krzyknął doktor.
- Niech mi pan powie, o co idzie - mówiła dalej biała mysz - a zawiadomię o tym w
mgnieniu oka
Dab-Dab; siedzi właśnie na drzewie, pod którym jest wyjście z dziury.
- Powiedz jej, żeby natychmiast poleciała na skały Harmattan i kazała kormoranom
przerwać połów pereł.
Mysz wsunęła się do kryjówki szczurów i przedostała do drzewa.
Gdy Dab-Dab dowiedziała się, o co chodzi, pofrunęła na wyspy i oznajmiła
kormoranom rozkaz doktora. Przybyła w samą porę: właśnie wylądowali tam ludzie Emira,
aby zabrać drugi ładunek pereł. Dab-Dab i kormorany wrzuciły czym prędzej już wyłowione
ostrygi z powrotem do morza i ludzie Emira nic nie znaleźli.
Po bezowocnych poszukiwaniach powrócili do Emira i powiedzieli mu, że na
wyspach nie mogą już znaleźć ostryg perłowych. Wysłał ich po raz drugi, ale powrócili z tym
samym rezultatem.
Emir był bardzo zaskoczony i gniewny. Jeśli Nyam-Nyam mógł znajdować perły
wśród skał Harmattan, to dlaczego jemu miało się to nie udać? Jeden z generałów był zdania,
że to z pewnością sprawka białego człowieka, gdyż on to przecież odkrył ławice i rozpoczął
połów ostryg.
Emir więc przywołał tragarzy i kazał się zanieść w lektyce do więzienia doktora.
Otwarto drzwi. Emir wszedł i powiedział:
- Co za kawały urządzasz mi z połowem pereł na moich wyspach, ty łotrze o białej
twarzy?
- To nie twoje perły i nie twoje wyspy, ty gburze o czarnej twarzy - odpowiedział Jan
Dolittle. - Ukradłeś je staremu, biednemu Nyam-Nyam. Perły wyławiają ptaki wodne. Ale te
ptaki są uczciwe i mogą pracować tylko dla uczciwych ludzi. Dlaczego w twoim więzieniu
nie ma nawet okien? Powinieneś się wstydzić. Emir wpadł w straszliwą wściekłość.
- Jak śmiesz tak mówić do mnie? Jestem Emirem z Ellebubu! - zagrzmiał.
- Jesteś oszustem bez sumienia - powiedział doktor.
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą.
-Jeśli nie nakażesz ptakom, aby dla mnie pracowały, zabronię przynosić ci pożywienie
- zagroził Emir.
- Zginiesz nędznie z głodu!
- Już ci powiedziałem, że nie mam ochoty na rozmowę z tobą. Nie dostaniesz ani
jednej perły z połowu wśród skał Harmattan.
- A ty nie dostaniesz ani jednego kęsa, dopóki nie otrzymam pereł! - wrzeszczał Emir.
Potem nakazał dozorcom, aby nie dawali doktorowi nic do jedzenia, i wyniósł się. Drzwi
zatrzasnęły się za nim z głuchym łoskotem i po jednym, jedynym powiewie świeżego
powietrza został doktor znowu w ciemnościach swojej zatęchłej celi.
ROZDZIAŁ. VI
UWOLNIENIE DOKTORA
Najmocniej przekonany, że po kilku dniach doktor z głodu zrobi wszystko, czego się
od niego zażąda, powrócił Emir z Ellebubu do swego pałacu. Rozkazał zresztą, aby
więźniowi nie podawano nawet wody, gdyż był pewny, że to go uczyni podwójnie uległym.
Ale zaledwie Emir opuścił więzienie, biała mysz natychmiast przelazła przez dziurę
do miasta. Dniem i nocą przynosiła okruszyny, zbierane po domach. Były to okruchy chleba,
sera, kartofli i mięsa. Te zapasy chowała w kapeluszu doktora w kącie celi. Pod wieczór
każdego dnia mysz zdołała zebrać tyle okruchów, że starczyły na obfity, pożywny posiłek.
Doktor Dolittle nie miał pojęcia, co właściwie jada. Ale ponieważ mączna mieszanina
była bardzo lekko strawna i pożywna, nie miał przeciw niej żadnych zastrzeżeń. Aby
dostarczyć swemu panu wody, mysz zaopatrywała się w orzechy. Wygryzała małą dziurkę w
skorupce, potem rozkruszała jądro i wysypywała je przez dziurkę. Wreszcie napełniała pustą
skorupkę wodą i zaklejała otwór gumą arabską, którą zbierała z drzew. A że orzechy,
napełnione wodą, były dla niej nieco za ciężkie, Dab-Dab przenosiła je z rzeki aż do wylotu
korytarza podziemnego, a potem biała mysz toczyła je dalej przez chodnik do celi więźnia.
Ponieważ biała mysz prosiła swe przyjaciółki - myszy polne - o pomoc w zbieraniu
orzechów, mogła zgromadzić dużą ilość skorupek. Gdy doktor Dolittle był spragniony, brał
jedną z nich do ust, napełniał gardło zimną wodą, a potem wypluwał skorupkę.
Biała mysz przynosiła także kuleczki mydła, żeby jej pan mógł się golić, gdyż doktor
nawet w więzieniu dbał bardzo o swoją powierzchowność.
Gdy cztery dni minęły, Emir z Ellebubu wysłał swego sługę do więzienia, żeby się
dowiedzieć, czy doktor Dolittle jest gotów posłuchać jego rozkazów. Strażnicy rozmówili się
z Janem Dolittle i donieśli Emirowi, że biały człowiek jest dalej tak samo uparty jak przedtem
i nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić.
- Dobrze! - zawołał Emir, tupiąc nogami. - A więc zagłodzimy go na śmierć. Po
dziesięciu dniach umrze, a ja wtedy przyjdę i będę szydził z niego. Tak oto niech giną
wszyscy nędznicy, którzy ośmielają się sprzeciwić Emirowi z Ellebubu.
Po upływie dziesięciu dni przyszedł istotnie do więzienia w otoczeniu ministrów i
generałów, aby się nasycić widokiem okrutnego losu białego człowieka. Ale gdy dozorca
więzienny otworzył drzwi celi, ujrzeli, zamiast martwego ciała leżącego na ziemi, doktora
Dolittle uśmiechniętego, ogolonego, zadowolonego. Jedyną zmianą, jaka dała się zauważyć,
było to, że wskutek braku ruchu jego okrągła postać stała się jeszcze trochę okrąglejsza i
tłuściejsza.
Emir patrzył na więźnia w osłupieniu, z otwartymi ustami, zaniemówiwszy ze
zdumienia. Dzień przedtem opowiadano mu historię o klęsce Amazonek i nie chciał temu dać
wiary.
Ale teraz wierzył wszystkiemu, co opowiadano o tym człowieku.
- Proszę patrzeć, Wasza Królewska Mość - szeptał mu jeden z jego ministrów do ucha
- ten czarownik nawet golił się bez wody i mydła. Z pewnością stało się to za sprawą czarnej
magii. Wasza Królewska Mość, trzeba zwolnić tego człowieka, zanim nie wtrąci nas
wszystkich w nieszczęście!
I przestraszony minister ukrył się w tłumie, aby szatański wzrok doktora Dolittle nie
padł na jego twarz. Emir również zaczął się niepokoić i wydał rozkaz natychmiastowego
uwolnienia doktora.
- Nie wyjdę stąd - oświadczył doktor zasłaniając sobą drzwi - dopóki nie zaopatrzysz
tego więzienia w okna. To hańba trzymać ludzi w więzieniach bez okien.
- Wstawcie natychmiast okna do więzienia - rozkazał Emir.
- Nie odejdę stąd również - mówił dalej doktor -dopóki nie zwolnisz wodza Nyam-
Nyam i nie rozkażesz twoim poddanym, aby opuścili jego kraj i skały Harmattan. Musisz mu
także zwrócić pola i łąki, które ukradłeś.
- Stanie się, jak tego pragniesz - wyjąkał Emir, zgrzytając zębami. - Tylko opuść nas.
- Opuszczam was - rzekł Jan Dolittle - ale jeśli kiedykolwiek odważysz się niepokoić
twoich sąsiadów, powrócę tutaj. Pamiętaj o tym!
Potem wyszedł powoli przez bramę więzienia na ulicę zalaną słońcem, a przerażeni
ludzie uciekali przed nim zakrywając twarze i szepcąc:
- Czary! Strzeżcie się jego spojrzenia!
A biała mysz w kieszeni doktora zakrywała sobie łapkami pyszczek, aby nie
wybuchnąć głośnym śmiechem.
Doktor Dolittle udał się teraz ze swymi zwierzętami i starym wodzem Nyam-Nyam z
powrotem do jego kraju. Spotykali ciągle po drodze poddanych wodza, którzy wciąż jeszcze
ukrywali się w dżungli. Gdy dowiedzieli się o przyrzeczeniu Emira i usłyszeli radosną
nowinę, że ich kraj jest wolny i spokojny, przyłączyli się do starego Nyam-Nyam i do
doktora. I na długo jeszcze zanim weszli do wsi, Jan Dolittle wyglądał jak zwycięzca
powracający na czele swych wojsk, tyle ludzi szło w jego orszaku.
Tego wieczora odbyły się wielkie uroczystości we wsi Nyam-Nyam i doktor Dolittle
obwołany został największym człowiekiem, jaki kiedykolwiek przebywał w tym kraju. Dwaj
najgroźniejsi wrogowie zostali unieszkodliwieni. Emir był związany swoim przyrzeczeniem,
a Dahomejczycy po sromotnej ucieczce Amazonek nie odważyli się już nigdy na nową
napaść.
Poddani wodza Nyam-Nyam znowu mogli poławiać perły i wkrótce dobrobyt i
szczęście zapanowały w całym kraju.
Następnego dnia doktor Dolittle udał się do skał Harmattan, aby podziękować
kormoranom za ich pomoc. Towarzyszyli mu w tej podróży stary wódz i czterej najbardziej
zaufani mężowie plemienia. Aby w przyszłości nie było nieporozumień, pokazano tych ludzi
kormoranom i polecono im, aby oddawały ostrygi z perłami tylko im i nikomu więcej.
Podczas pobytu doktora i jego towarzyszy na wyspie wyłowiono właśnie ostrygę, w
której znajdowała się ogromna i wyjątkowo piękna perła, największa i najpiękniejsza, jaką
kiedykolwiek znaleziono. Była po prostu doskonała w kształcie, nieskazitelna, o bardzo
oryginalnym zabarwieniu.
Po krótkim przemówieniu wódz Nyam-Nyam wręczył tę cudowną perłę doktorowi
Dolittle prosząc, aby raczył ją przyjąć jako drobne wynagrodzenie za wszystkie usługi
wyświadczone jemu i jego poddanym.
- Dzięki Bogu i za to - szepnęła Dab-Dab do Jipa. - Czy ty wyobrażasz sobie, co taka
perła znaczy dla nas? Doktor wydał właśnie ostatniego szylinga i jest biedny jak mysz
kościelna. Musielibyśmy znowu urządzić cyrk wędrowny z dwugłowcem w roli głównej,
gdybyśmy nie otrzymali tej perły w darze. Tak się cieszę z tego, bo chciałabym już osiąść w
domu na stałe, jeśli w ogóle wrócimy tam kiedykolwiek.
- Ach - wtrąciło Geb-Geb - mnie się tam życie w cyrku bardzo podobało. Bardzo lubię
podróżować, ale po Anglii, i do tego jako aktor.
- Cokolwiek się stanie, dobrze, że doktor dostał tę perłę - rzekł Jip. - Nie ma nigdy
pieniędzy, a ta perła, jak słusznie zauważyłaś, Dab-Dab, uczyni go bogatym na całe życie.
Ale właśnie gdy doktor dziękował jeszcze wodzowi za ten piękny dar, nadleciała
Świergotka-Goniec z listem do doktora. Na kopercie było napisane czerwonym atramentem
„Express”.
- Panie doktorze - powiedziała jaskółka. - Śmigły przypuszczał, że będzie lepiej, jeśli
wyśle go specjalną pocztą.
Doktor Dolittle otworzył list.
- Ach, Boże - szeptał czytając - to od chłopa, któremu zrabowano brukselkę dla Geb-
Geb. Zapomniałem mu odpisać. Przypominacie sobie zapewne, że pytał, jak to się stało, a ja
byłem tak zajęty, że zupełnie mi to wyszło z głowy. Muszę temu biedakowi w jakiś sposób
wynagrodzić tę stratę, nie wiem tylko jak. Ach, już wiem, poślę mu tę perłę. To mu
wynagrodzi straconą brukselkę i jeszcze mu trochę zostanie. Tak, to świetna myśl!
Ku przerażeniu Dab-Dab doktor oderwał kawałek czystego papieru z listu chłopa,
nabazgrał odpowiedź, potem zawinął w to perłę i wręczył ją jaskółce.
- Powiedz Śmigłemu, żeby wysłał to natychmiast listem poleconym. Wracam jutro do
Fantippo. Powodzenia i serdeczne podziękowania za dodatkową, nadprogramową przesyłkę!
Gdy Świergotka-Goniec zniknęła w oddali z drogocenną perłą Jana Dolittle w
dziobku, Dab-Dab zwróciła się do Jipa i mruknęła:
- Tam odlatuje majątek doktora. To nieprawdopodobne, jak się tego człowieka nie
trzymają pieniądze.
- Tak, tak - westchnął Jip - żyjemy wszyscy wciąż jak w cyrku.
- Lekko przyszło, lekko poszło - zażartowało Geb-Geb. - Nic nie szkodzi, uważam, że
posiadanie majątku nie jest wcale zabawne. Bogaci ludzie muszą zawsze dbać o dobre
maniery.
ROZDZIAŁ VII
TAJEMNICZY LIST
Opowiemy teraz o niezwykłym zdarzeniu, może najważniejszym ze wszystkich tych
dziwnych spraw, które się działy w czasie istnienia Poczty Jaskółczej.
Gdy po swoich krótkich i pracowitych wakacjach doktor Dolittle wrócił do łodzi
pocztowej, został radośnie powitany przez dwugłowca, Tu-Tu, Pyskacza i Śmigłego. Nawet
król Koko przybył, aby powitać swego przyjaciela, którego przyjazd obserwował przez
lornetkę (cena dziesięć szylingów, sześć pensów) przysłaną mu niedawno pocztą z Londynu.
A najwytworniejsi mieszkańcy Fantippo, którym podczas nieobecności naczelnika poczty
bardzo brak było popołudniowej herbaty i towarzyskich ploteczek, wsiedli również w czółna i
przybyli wraz z królem do urzędu pocztowego.
Do wieczora doktor nie mógł nic robić, tylko przez trzy godziny witał swoich
przyjaciół i odpowiadał na ich pytania: jak spędził wakacje, co robił i gdzie był.
To serdeczne przyjęcie i widok wygodnej łodzi o oknach ozdobionych czerwonymi
pelargoniami były powodem, że doktor powiedział potem do Dab-Dab:
- Mam wrażenie, iż istotnie wróciłem do domu.
- Tak - odpowiedziała gosposia - ale nie powinien pan zapominać o tym, że ma pan
inny, prawdziwy dom w Puddleby.
- Masz słuszność - odrzekł doktor. - Zdaje mi się, że powinienem wkrótce pojechać do
Anglii. Ale ludzie z Fantippo cieszyli się przecież szczerze z naszego powrotu - prawda? I
ostatecznie musisz przyznać, że Afryka jest wcale ładnym krajem.
- Owszem - odparła Dab-Dab - bardzo ładnym, jeśli się jest tu krótko i wlewa w siebie
dużą ilość zimnych napojów.
Po kolacji, gdy doktor opowiedział już swoim najbliższym od początku do końca całą
historię połowu pereł, zwrócił w końcu uwagę na wielki stos listów, które go oczekiwały. Jak
zwykle pochodziła ta korespondencja ze wszystkich stron świata i od wszystkich gatunków
zwierząt. Doktor przeglądał je całymi godzinami i odpowiadał na nie po kolei. Śmigły
występował w roli sekretarza i pisał ptasim pismem odpowiedzi, które mu doktor tuzinami
dyktował. Często dyktował tak prędko, że biedny Śmigły, aby niczego nie opuścić, musiał
prosić o pomoc Tu-Tu, która miała wspaniałą pamięć.
Gdy stos listów był prawie przejrzany, doktor trafił na bardzo dziwną, umazaną
mułem kopertę. Długo nie można było odczytać ani jednego słowa z tego listu, ani nawet
domyślić się, od kogo pochodzi. Doktor Dolittle przyniósł wszystkie notesy ze swej szafy,
porównywał, badał i przyglądał się temu pismu godzinami z bliska i z daleka. Zamiast
atramentu użyto mułu i list napisany był tak niezdarnie, że nie sposób było odgadnąć, co
zawierał.
Ale w końcu, po wielkich trudach, gdy go się na nowo przepisało, po długim
zastanawianiu się i dyskusjach nad każdym słowem, odcyfrowano wreszcie treść tego
tajemniczego listu.
List brzmiał, jak następuje:
Kochany Doktorze Dolittle! Słyszałem o Pańskiej poczcie i piszę tak, jak umiem - jest
to mój pierwszy list w życiu. Jak się dowiaduję, urządził Pan przy swojej poczcie stację
meteorologiczną, a jednooki albatros jest tam naczelnym wróżem pogody. Chciałem więc
Panu powiedzieć, że to ja jestem najstarszym prorokiem pogody na świecie. To ja
przepowiedziałem potop i moja przepowiednia sprawdziła się co do dnia i godziny. Poruszam
się bardzo, bardzo powoli, inaczej byłbym Pana odwiedził, i może byłby mi Pan poradził coś
na mój reumatyzm, który mi bardzo dokucza od ostatnich kilkuset lat. Ale gdyby Pan zechciał
mnie odwiedzić, udzieliłbym Panu mnóstwa cennych wiadomości z dziedziny meteorologu.
Opowiem Panu również historię potopu, który przeżyłem na pokładzie arki Noego.
Z najlepszymi pozdrowieniami
stary żółw
Błotnista Skorupa
Gdy doktor Dolittle odcyfrował na koniec to błotniste pismo, nie posiadał się z radości
i ze wzruszenia. Natychmiast rozpoczął przygotowania, aby następnego dnia udać się w
odwiedziny do starego żółwia. Ale gdy wziął znowu list do ręki, aby odszukać adres nadawcy
i dowiedzieć się, gdzie żółw mieszka, okazało się, że nie ma ani słowa o miejscu jego pobytu.
Tajemniczy korespondent, który przepowiedział potop, widział Noego i arkę, zapomniał
podać swojego adresu.
- Śmigły - powiedział doktor - musimy go odnaleźć. Choćby trzeba było przewrócić
wszystko do góry nogami, musimy się dowiedzieć, od kogo pochodzi ten cenny dokument.
Kolejno więc przesłuchiwano wszystkie zwierzęta: dwugłowca, Pyskacza, Tu-Tu i
wszystkie jaskółki i ptaki, które przebywały w sąsiedztwie, nawet zamieszkałą w łodzi parę
szczurów.
Ale nikt nie widział, kto doręczył list; nikt nie mógł oznaczyć dnia ani godziny, kiedy
list nadszedł, nikt nie mógł powiedzieć, skąd się wziął w stosie listów adresowanych do
doktora; słowem, nikt nic o tym nie wiedział. Była to jedna z tych tajemnic poczty, które
zdarzają się nawet w najlepiej prowadzonych urzędach pocztowych.
Doktor Dolittle był zrozpaczony. W swoich studiach przyrodniczych zastanawiał się
często nad związkiem arki Noego z najrozmaitszymi sprawami i doszedł do wniosku, że Noe
po ukończeniu swej pamiętnej podróży musiał się stać wielkim przyrodnikiem. Teraz
zupełnie niespodziewanie nadarzyła się okazja usłyszenia tej nadzwyczajnej historii od
naocznego świadka, od kogoś, kto znał Noego i podróżował z nim w arce - a tymczasem
wskutek tak drobnego, głupiego przeoczenia, jak brak adresu, mogła mu się ta niezwykła
okazja wymknąć.
Gdy wszystkie próby odnalezienia dziwnego korespondenta spełzły na niczym, doktor
Dolittle po dwóch dniach powrócił do swoich zwykłych zajęć. Miał w następnym tygodniu
tyle pracy, że w końcu zapomniał o żółwiu i o tajemniczym liście.
Ale pewnego wieczora, gdy siedział nad zaległą od dłuższego czasu robotą, usłyszał
ciche pukanie w okno łodzi. Przerwał pracę, wstał i otworzył. Natychmiast wsunęła się przez
okno głowa olbrzymiego węża trzymającego w paszczy list, gruby, zabłocony list.
- Wielki Boże - zawołał doktor - jakżeś mnie przestraszył! Wejdź, wejdź do środka i
rozgość się.
Powolnym, miękkim ruchem wąż wpełzł przez okno na dno łodzi, niezliczone skręty
jego ciała układały się u stóp doktora jak zwinięta lina na pokładzie statku.
- Przepraszam bardzo, czy dużo z ciebie pozostało jeszcze na zewnątrz? - zapytał
doktor.
- Tak - odrzekł wąż. - Dopiero połowa przedostała się tutaj.
- W takim razie otworzę drzwi, abyś mógł choć w części pomieścić się na korytarzu.
Pokój jest trochę za mały.
Gdy nareszcie wielki wąż wsunął się całkowicie, grube zwoje jego ciała zasłały całą
podłogę w pokoju doktora, a większa jego część wypłynęła na korytarz.
- Czym mogę ci służyć? - zapytał doktor i zamknął okno.
- Przynoszę panu list - powiedział wąż - list od starego żółwia. Dziwi się, dlaczego nie
otrzymał odpowiedzi na swój pierwszy list.
- Przecież nie podał mi swego adresu - powiedział doktor biorąc zabłoconą kopertę od
węża. - Zadałem sobie dużo daremnego trudu, aby dowiedzieć się, gdzie mieszka.
- Ach, to dlatego - rzekł wąż. - Błotnista Skorupa nie ma wprawy w pisaniu listów.
Prawdopodobnie wcale nie wie, że należy podać swój adres.
- Cieszę się ogromnie, że znowu mam od niego wiadomości - powiedział doktor. -
Straciłem już wszelką nadzieję, że go kiedykolwiek zobaczę. Czy możesz mi powiedzieć, jak
się do niego dostać?
- Ależ naturalnie - odpowiedział wielki wąż. - Mieszkam tam, gdzie i on, w jeziorze
Junganyika.
- Widzę z tego, że jesteś wodnym wężem - rzekł doktor Dolittle. - Podróż, zdaje się,
wyczerpała cię bardzo. Czy mogę ci czymś służyć?
- Napiłbym się chętnie mleka - oświadczył wąż.
- Mogę cię tylko poczęstować mlekiem dzikich kóz
- rzekł doktor. - Ale jest bardzo świeże.
I poszedł do kuchni, aby zbudzić gosposię.
- Wyobraź sobie, Dab-Dab - zawołał ledwie dysząc; z wrażenia - dostałem znowu list
od żółwia i posłaniec chce mnie do niego zaprowadzić!
Gdy Dab-Dab weszła z mlekiem do pokoju, Jan Dolittle czytał właśnie list. Gosposia
spojrzała na podłogę i wydała okrzyk przerażenia:
- Co za szczęście, że nie ma tu pańskiej siostry Sary!
- zawołała. - W jakim stanie znajduje się pańskie biuro! Przepełnione wężem!
ROZDZIAŁ VIII
KRAINA BAGNISK MANGOWYCH
Długa, ale bardzo ciekawa podróż zawiodła doktora Dolittle z Fantippo do jeziora
Junganyika. Okazało się bowiem, że miejsce pobytu żółwia znajduje się daleko, w głębi kraju,
w sercu jednej z najdzikszych i najbardziej lesistych części Afryki.
Geb-Geb zostało tym razem w domu, doktor zabrał ze sobą tylko Jipa, Dab-Dab, Tu-
Tu i Pyskacza, który zapewniał, że potrzebny mu jest urlop i że jego przyjaciele dadzą sobie
doskonale radę z roznoszeniem poczty podczas jego nieobecności.
Wielki wąż pociągnął czółno wraz z całym towarzystwem czterdzieści czy
pięćdziesiąt mil wzdłuż południowego wybrzeża. Tam zostawili za sobą morze, skręcili do
ujścia rzeki i rozpoczęli podróż w głąb kraju.
Czółno, obok którego płynął wąż, było najlepszym środkiem komunikacji w tego
rodzaju podróży, dopóki w rzece było dość wody. Ale gdy posuwali się w górę rzeki, zwężała
się ona coraz bardziej, aż w końcu, jak dużo rzek w krajach tropikalnych, stała się na
niektórych odcinkach wyschniętym łożyskiem strumienia, a na innych - łańcuchem małych
stawów połączonych długimi ławicami piasku.
Ponad nimi wznosiło się liściaste sklepienie dżungli niby tunel z zieleni. Przez cały
dzień było to dobrodziejstwem, gdyż dawało więcej cienia niż parasol. W wyschłym łożysku
strumyka, gdzie doktor Dolittle musiał czółno przenosić albo posuwać na szynach przez
siebie zrobionych, praca była bardzo ciężka i cień był najbardziej pożądany.
Przy końcu pierwszego dnia podróży doktor Dolittle chciał zostawić czółno w jakimś
pewnym miejscu i pójść pieszo. Ale wąż powiedział, że czółno będzie im potrzebne, gdyż
mają jeszcze dużo wód i bagien do przebycia.
Im dalej, tym gęściejsza stawała się dżungla, ale łożysko rzeki tworzyło wciąż
wyraźną, równą drogę i mimo wielu jego skrętów i wygięć posuwano się po nim dość szybko
naprzód.
Doktor Dolittle poznawał mnóstwo nowych rzeczy: cieszyły go drzewa, których nigdy
nie widział, barwne storczyki, motyle, paprocie, ptaki i rzadkie gatunki małp. Jego notes
zapełniał się przez cały czas notatkami i szkicami, które dopełniały jego i tak wielkiej wiedzy
przyrodniczej.
Na trzeci dzień podróży przywiodło ich łożysko rzeki w zupełnie nową okolicę. Kto
nigdy nie był na bagniskach porosłych zaroślami mangrowymi, ten nie może sobie wyobrazić,
jak takie moczary wyglądają. Był to smutny krajobraz. Płaskie moczary, mnóstwo wielkich i
małych potoczków zarosłych kępkami trawy i zielska, gąszcze sękatych korzeni i cierni -
ciągnęły się milami we wszystkich kierunkach. Ten krajobraz przypominał doktorowi
ogromną, porosłą krzakami płaszczyznę po ulewnym deszczu. Wielkie drzewa, które widzieli
poprzednio w dżungli, znikły. Na siedem lub osiem stóp nad ich głowami wznosiły się
mangrowe drzewa, a z ich cienkich gałęzi zwieszały się długie pasma mchu niby szare,
trzepoczące się szmaty.
Tak samo zmieniło się całkowicie ich żywe otoczenie. Barwne ptaki leśne nie mogły
mieszkać w tej wilgotnej okolicy wodno-lądowej. Zamiast nich widać było w kolczastych
zaroślach najrozmaitsze ptaki wodne, przeważnie długoszyje, o długich dziobach.
Różne gatunki ibisów, kormoranów, nurków, czapli brodziły po wodzie albo
wysiadywały jaja na małych wysepkach. Z dziupli i jam obok sękatych korzeni wyglądały
dziwne i osobliwe wodne istoty, półryby i półjaszczurki, szamoczące się z jaskrawo
zabarwionymi krabami.
Wielu ludziom ta kraina bagnisk mangrowych wydawałaby się złowrogim,
przytłaczającym snem. Ale dla doktora Dolittle, który zawsze odnosił się do wszystkich
stworzeń przyjaźnie i życzliwie, było to zachwycające, nowo odkryte pole badań.
Teraz podróżni byli radzi, że wąż nie pozwolił im zostawić łodzi, gdyż tutaj, gdzie za
każdym krokiem zapadało się po pas w bagniska, doktor i Jip nie mogliby sobie dać rady. Ale
nawet łodzią posuwali się naprzód bardzo powoli i z wielkimi trudnościami. Drzewa
mangrowe wyciągały swe długie, skręcone, krzyżujące się ramiona we wszystkich
kierunkach, zastępując drogę, jak gdyby zadaniem ich było strzec tajemnicy tych milczących,
ponurych miejsc, gdzie ludzie nie mogli się osiedlić i dokąd rzadko ktokolwiek zaglądał.
Gdyby nie towarzyszył im wąż-olbrzym, który poruszał się najswobodniej w
grzęzawiskach, nie mogliby odbyć tej podróży. Ale ten doświadczony towarzysz wyprzedzał
ich stale o dziesiątki mil, aby prowadzić ich najlepszymi drogami, odnajdywać wodę dość
głęboką do przebycia łodzią. I chociaż głowa węża pozostawała przeważnie ukryta w
gęstwinie, to jednak w najtrudniejszych miejscach przeprawy obejmował ogonem dziób łodzi.
Gdy grzęźli w błocie, kurczył gwałtownie swoje długie, muskularne ciało i popychał czółno
jednym ruchem naprzód, jak gdyby to był dzbanuszek przywiązany do jego ogona.
Dab-Dab, Tu-Tu i Pyskacz niewiele sobie robili z tej jazdy łodzią. Fruwanie od
drzewa do drzewa uważali za daleko łatwiejszy sposób podróżowania. Ale przy jednym z
tych gwałtownych pchnięć, za pomocą których ta żywa lina holowała ich przez bagno, łódź
wysunęła się spod nich. Ten wypadek tak rozbawił siedzącego na drzewie Pyskacza, że
hałaśliwym śmiechem przerwał uroczystą ciszę moczarów.
- Gwałtu, rety, doktorku, a to pan wpadł! Kto by to pomyślał, że doktor medycyny Jan
Dolittle, wielki lekarz z Puddleby nad rzeką Marsh, pozwoli się ciągnąć po cuchnących
trzęsawiskach w najciemniejszej głębi Afryki przez tłustego gada, długiego na kilkaset
jardów. Nie ma pan pojęcia, jak pan komicznie wygląda!
- Ach, zamknij swój głupi dziób! - zawarczał Jip, od stóp do głowy pokryty czarnym
mułem, włażąc z powrotem do łodzi. - Tobie łatwo mówić, możesz ‘prze-frunąć to całe
błocko!
- Można by tu urządzić świetny plac do futbolu - szydził dalej wróbel. - Dziwię się, że
Afrykanie sami na to nie wpadli. Nie myślałem, że istnieje gdzieś tyle błota, z wyjątkiem
przedmieść Londynu w deszczowe dni poświąteczne. Chciałbym wiedzieć, kiedy nareszcie
przybędziemy do celu. Tak to wygląda, jak gdybyśmy wędrowali na koniec świata albo w
sam jego środek. Od czasu kiedy opuściliśmy wybrzeże, nie spotkaliśmy ani jednej ludzkiej
twarzy. Nasz pan żółw prowadzi, zdaje się, bardzo samotne życie. Nie dziwiłbym się wcale,
gdybyśmy za chwilę mieli spotkać starego Noego siedzącego na szczątkach swojej arki.
Ratuj, doktorze, Jipa, jakiś wystający korzeń złapał go za brodę!
Wąż, słysząc gadaninę Pyskacza, sądził, że przytrafiło się jakieś nieszczęście,
odwrócił więc głowę chcąc zobaczyć, co się stało. Podczas tego krótkiego odpoczynku doktor
i Jip osuszyli się, a cenne notesy zostały wyłowione z błota i umieszczone w bezpiecznym
miejscu.
- Czy w tej okolicy w ogóle nie mieszkają ludzie? - zapytał doktor Dolittle węża.
- Nie - odrzekł wąż. - Kraj zamieszkany przez ludzi zostawiliśmy dawno za sobą.
Wśród tych bagien nikt nie wyżyje prócz stworzeń błotnych, wodnych, ptaków i wężów.
- Jak daleko jest jeszcze do celu? - zapytał doktor Dolittle i opłukał swój kapelusz z
błota w najbliższej kałuży.
- Jeszcze mniej więcej dzień podróży - rzekł wąż. -Szeroki pas moczarów otacza
Tajemnicze Jezioro Junganyika ze wszystkich stron. Ruszymy szybciej naprzód, gdy się
wydostaniemy na otwartą toń jeziora.
- Czy zbliżamy się już do jego brzegów?
- Tak - odpowiedział wąż. - Ale właściwie Tajemnicze Jezioro nie posiada brzegów,
przynajmniej takich, na których człowiek mógłby stanąć.
- Dlaczego nazywasz je Tajemniczym Jeziorem?
- Ponieważ od czasów potopu nie przybył tu żaden człowiek - odpowiedział olbrzymi
wąż. - Pan jest pierwszy, który je ujrzy. My, stworzenia zamieszkujące je, jesteśmy dumne z
tego, że kąpiemy się codziennie w prawiecznych wodach potopu. Bo powiadają, że jezioro to
nie istniało przed owym czterdziestodniowym deszczem. Ale od czasu gdy potop się
skończył, ten zakątek ziemi jeszcze nie obsechł, pozostając pod ochroną drzew mangrowych.
- Cóż było w tym miejscu przed potopem? - zapytał doktor.
- Powiadają, że górzysta, urodzajna ziemia, szumiące łany zbóż i słoneczne pagórki -
odrzekł wąż. - Przynajmniej tak słyszałem. Nie byłem tu wtedy. Błotnista Skorupa opowie
panu o wszystkim.
- Cudownie! - zawołał doktor. - Jedźmy prędko dalej, chciałbym jak najprędzej
zobaczyć Błotnistą Skorupę i Tajemnicze Jezioro.
ROZDZIAŁ IX
TAJEMNICZE JEZIORO
Następnego dnia podróży, jak to wąż przepowiedział, ujrzano bardziej rozległy i
pogodniejszy niż dotychczas krajobraz. Stopniowo znikały wyspy i rzedł las drzew
mangrowych. Coraz mniej było lądu, a coraz więcej wody. Posuwano się bardzo szybko
naprzód. Milami mogło teraz czółno doktora bez pomocy węża płynąć przez wodę coraz
głębszą. Było prawdziwym urozmaiceniem widzieć nad sobą jasne niebo zamiast gąszczu
splątanych drzew.
Na tle nieba podróżni coraz częściej spostrzegali stada dzikich kaczek i dzikich gęsi
lecących na wschód.
- To oznacza bliskość otwartej wody - powiedziała Dab-Dab.
Około piątej po południu przebyli ostatnie wysepki i ławice mułu. A gdy dziób łodzi
wjechał na szeroko rozlewającą się wodę, ujrzeli nagle przed sobą wielkie jezioro.
Pierwszy widok Tajemniczego Jeziora zrobił wielkie wrażenie na doktorze Dolittle.
Jeśli krajobraz moczarów wydawał się smutny, to ten jeszcze bardziej. Jak okiem sięgnąć nie
można było dojrzeć końca tych wód, nie było widać brzegu, tylko jak na oceanie linię, gdzie
się niebo styka z ziemią. Ku wschodowi, w najciemniejszej stronie przedwieczornego nieba,
nie było widać nawet tej linii, gdyż mętna woda i zapadająca noc stapiały się w atramentową
czerń. Na prawo i lewo doktor mógł odróżnić zarysy drzew na brzegu jeziora, na północy i
południu ginące gdzieś w oddali.
Nad jeziorem unosiła się gęsta, szara mgła, rozwiewając się i zwijając, łącząc i
rozłączając pod podmuchami wiatru, który ją pędził tędy i owędy nad powierzchnią wody.
- Na Boga - szepnął doktor cicho. - Tutaj można nieomal uwierzyć w to, że potop
jeszcze nie minął.
- Przyjemne miejsce pobytu, co? - rozległ się zuchwały głos Pyskacza od steru łodzi. -
Londyn przy najgorszej mgle jest wobec tego miastem najpromienniejszego słońca. To kraina
jakby stworzona dla węży. Patrzcie, jak te welony mgieł ślizgają się po jeziorze. Może to
stary Noe i jego rodzina biegają w nocnych koszulach, bawiąc się w berka?
- Mgły są tu zawsze - powiedział wąż. - Zawsze były i w nich odbiły się promienie
pierwszej tęczy.
- No, sprzedałbym za psie pieniądze tę całą krainę, gdyby była moja. Z mgłą i całą
resztą na dodatek -zakpił wróbel.
- Ile setek mil tego uroczego, błękitnego oceanu mamy jeszcze przed sobą, zanim
dotrzemy do naszego pana żółwia?
- Już niewiele - powiedział wąż. - Błotnista Skorupa mieszka o parę mil na północ, na
brzegu jeziora. Musimy się pośpieszyć, żeby przybyć tam, zanim wieczór zapadnie.
Gdy o zmierzchu rozległy się z drzew mangrowych nawoływania rozmaitych ptaków
nocnych, Tu-Tu powiedziała doktorowi, że są między nimi sowy, ale takiego gatunku, jakiego
nigdy przedtem nie widziała i o jakim nie słyszała.
- Tak - oświadczył doktor - na pewno istnieje tu mnóstwo zwierząt i ptaków, których
nigdzie na świecie znaleźć nie można.
W końcu, gdy jeszcze było dość jasno, aby rozpoznać okolicę, wąż skręcił na lewo i
wpełznął jeszcze raz w bezdroża moczarów. Doktor, który w zapadającym mroku ledwo mógł
mu nadążyć, wprowadził czółno w głęboką zatokę. Nagle dziób łodzi natknął się na coś
twardego. Jan Dolittle wychylał się właśnie, aby się przekonać, co to takiego, gdy usłyszał tuż
obok siebie głęboki, bardzo głęboki basowy głos:
- Witaj, Janie Dolittle, witaj na jeziorze Junganyika!
Gdy podniósł oczy, ujrzał na pagórkowatej wysepce olbrzymiego żółwia - skorupa
jego miała pełnych dwanaście stóp długości - odcinającą się od czarno-błękitnego nieba.
Nareszcie długa podróż była skończona.
Doktor Dolittle nigdy nie lubił zabierać w podróż dużego bagażu, miał więc z sobą
tylko kilka niezbędnych rzeczy zawiniętych w pled, no i, naturalnie, swoją małą, czarną torbę
z lekarstwami. Wśród tych przedmiotów znajdowało się szczęśliwie kilka świec. Bez nich
byłoby bardzo trudno wyjść z łodzi na ląd.
Nie było jednak łatwo zapalić te świece przy wietrze wiejącym od wody. Aby
ochronić płomień, Tu-Tu uplotła prędko kilka zasłon z cienkich liści, przez które światło
świeciło wprawdzie trochę zielonkawo, ale dość jasno, aby oświetlić drogę.
Ku swemu zdumieniu doktor przekonał się, że owa wyspa czy pagórek, na którym
żółw mieszkał, nie był utworzony z mułu, chociaż wszędzie widać było błotniste ślady. Był z
kamienia obrobionego dłutem.
Gdy badał to z największą ciekawością, żółw rzekł:
- To są mury miasta. Dawniej zadowalałem się mieszkaniem i spaniem w błocie. Ale
od czasu gdy mój reumatyzm tak się pogorszył, poszukałem sobie bardziej słonecznego i
suchego miejsca zamieszkania. Te kamienie pochodzą z pałacu królewskiego.
- Kamienie z pałacu, z miasta?! - zawołał doktor zapatrzony w ciemną pustkę
otaczającą wysepkę. -Skąd się tu wzięły?
- Z dna jeziora - odpowiedział żółw. - Stamtąd - i wskazując mętną toń za sobą, dodał:
- Tam wznosiło się przed tysiącami lat piękne miasto Szalba. Znałem je dobrze, gdyż
mieszkałem w nim przez długie lata. Było to niegdyś największe i najpiękniejsze miasto, jakie
ludzie wybudowali. A król Masztu z Szalba był najpotężniejszym władcą świata. Teraz ja,
Błotnista Skorupa, mieszkam w ruinach jego pałacu. Cha, cha!
- Mówisz tonem pełnym goryczy - rzekł doktor. -Czy król Masztu zrobił ci coś złego?
- Dałoby się o tym dużo powiedzieć - zamruczał żółw - ale to należy do historii
potopu. Przybywasz z daleka i jesteś zapewne głodny i zmęczony.
- Ale mimo to z niecierpliwością czekam na twoje opowiadanie. Czy będzie bardzo
długie?
- Na pewno potrwa jakieś trzy tygodnie - szepnął wróbel. -Żółwie robią wszystko
bardzo wolno. Będzie to z pewnością najdłuższa historia na świecie. Proponuję, doktorku,
abyśmy sobie najpierw urządzili małą drzemkę, a potem przekąsili porządnie. Na słuchanie
będzie jutro czas.
I tak się też stało; Jan Dolittle musiał powściągnąć swoją niecierpliwość i odłożyć
opowiadanie żółwia do następnego dnia. Na kolację udało się Dab-Dab naznosić mnóstwo
smakowitych mięczaków, a Tu-Tu zebrała trochę jagód na deser.
A potem zajęto się sprawą noclegu. Nie było to łatwe, gdyż jakkolwiek pagórek
żółwia miał kamienne fundamenty, to nie było na nim ani jednego suchego miejsca, gdzie by
można się położyć. Doktor Dolittle próbował przespać się w łodzi, ale tam mógł leżeć jedynie
skurczony i w bardzo niewygodnej pozycji. Zresztą nawet tam był teraz muł naniesiony
nogami doktora i Dab-Dab. W tej okolicy do największych trudności należało unikanie błota.
- Gdy rodzina Noego opuściła arkę - odezwał się żółw - spali wszyscy w małych
łożach, uwiązanych między pniami zatopionych drzew.
- Ach, w hamakach - zawołał doktor - naturalnie, przydałyby się one tutaj ogromnie!
I przy pomocy Jipa i Dab-Dab uplótł sobie bardzo wygodny hamak z giętkich gałązek
i powiesił go między dwoma wielkimi drzewami mangrowymi. Potem ułożył się w nim i
przykrył pledem. Jakkolwiek drzewa pod jego ciężarem zgięły się nad wodą, były jednak dość
mocne i wskutek swej giętkości elastyczne jak najlepsze sprężyny.
Księżyc wzeszedł i upiorny krajobraz jeziora Junganyika był pełen zielonego światła i
niebieskich cieni. Gdy doktor zgasił świecę, a Jip skulił się przy jego nogach, żółw zaczął
nagle swoim niskim, basowym głosem śpiewać jakąś pieśń, poruszając przy tym swą długą
szyją na prawo i na lewo w blasku księżyca.
- Co to jest za melodia, którą nucisz? - spytał doktor.
- To marsz słoni - odpowiedział żółw. - Śpiewano go podobno stale w królewskim
cyrku w Szalba podczas pochodu słoni.
- Mam nadzieję, że nie liczy on zbyt wielu zwrotek - mruknął Pyskacz, sennie
chowając głowę pod skrzydło.
Słońce nie ukazało się jeszcze nad ponurą tonią jeziora Junganyika, gdy Jip usłyszał,
że doktor już się porusza w hamaku.
Wkrótce usłyszeli też Dab-Dab, krzątającą się w mule i usiłującą w tych trudnych
warunkach przygotować śniadanie.
Potem zaspany Pyskacz wysunął głowę spod skrzydła, rzucił wzrokiem na błotniste
otoczenie i schował ją czym prędzej. Ale dalsza drzemka była bezcelowa. Całe towarzystwo
było już rozbudzone i doktor Dolittle, który się palił do tego, aby usłyszeć historię Błotnistej
Skorupy, wyskoczył z hamaka i mył się hałaśliwie w jeziorze.
Wróbel otrząsnął więc piórka, zaklął kilkakrotnie w dialekcie londyńskim i frunął do
doktora.
- Doktorku - szepnął - to nie jest zdrowe miejsce. Na skutek wilgoci w powietrzu cały
zesztywniałem. Jestem pewny, że gdybyśmy tu dłużej przebywali, urosłyby nam błony
między palcami. Niech pan się ma na baczności, gdy stary żółw zacznie prząść nici swoich
wspomnień. Wie pan, kogo on mi przypomina? Starego żołnierza. Gdy taki zacznie
wygrzebywać swoje wspomnienia, nie może przestać. On ze swoją długą, chudą szyją
podobny jest nawet do takiego starego wiarusa. Niech mu pan powie, żeby to załatwił krótko i
bez bólu, tyko w ogólnych zarysach. Im prędzej otrząśniemy nasze nogi z błota jeziora
Junganyika i wrócimy do Fantippo, tym lepiej.
Po śniadaniu doktor zatemperował swój ołówek, wyciągnął notes, kazał Tu-Tu
uważnie słuchać na wszelki wypadek, gdyby sam coś opuścił, i poprosił żółwia, aby zaczął
opowiadać.
Pyskacz miał słuszność. Wprawdzie opowiadanie nie ciągnęło się tygodniami, ale w
każdym razie przez cały długi dzień. Powoli i równomiernie wzeszło słońce na wschodzie,
przeszło niebiosa i zatonęło w jeziorze po zachodniej stronie. A żółw wciąż jeszcze
opowiadał o cudach, które przeżył w dawnych czasach, zaś ołówek doktora Dolittle biegł
niezmordowanie po stronicach jego notesu. Przerwy były tylko wtedy, gdy żółw odpoczywał
przez chwilę i zwilżał swą długą krtań błotnistą wodą z jeziora albo gdy doktor zadawał mu
pytania, dotyczące przyrody w czasach przedhistorycznych.
Dab-Dab przygotowała obiad i kolację i podała jak najciszej, aby nie przeszkadzać.
Ale doktor przełknął tylko kilka kęsów. Opowiadanie ciągnęło się aż do nocy. Doktor Dolittle
pisał teraz przy świetle świecy, gdy jego wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem Tu-Tu, drzemały
albo po prostu spały.
Nareszcie mniej więcej o wpół do jedenastej, ku wielkiej uldze Pyskacza, żółw
zakończył swoje opowiadanie następującymi słowami:
- I tak oto, Janie Dolittle, kończy się historia potopu opowiedziana przez kogoś, kto
widział to na własne oczy.
Gdy żółw skończył, nikt nie odzywał się ani słowem. Nawet Pyskacz, który nie miał
dla nikogo szacunku, milczał. Skrawki gwiazd, których światło zaćmiewał blask księżyca,
migały jak maleńkie oczka w błękitnej mgle, otulającej jezioro. Gdzieś w gąszczu drzew
mangrowych słychać było wołanie sowy, a Tu-Tu odwracała szybko głowę, nasłuchując.
Dab-Dab, oszczędna gosposia, widząc, że doktor Dolittle zamknął swój notes i schował
ołówek, zgasiła świecę.
Wreszcie doktor przemówił.
- Stary żółwiu - powiedział. - Nigdy w życiu moim nie słyszałem podobnie
interesującej historii. Cieszę się, że tutaj przybyłem.
- I ja się cieszę, Janie Dolittle - powiedział żółw. - Jesteś jedynym człowiekiem na
świecie, który rozumie mowę zwierząt. I gdybyś mnie nie odwiedził, nie mógłbym nikomu
opowiedzieć historii potopu. Starzeję się bardzo i nie opuszczę już nigdy jeziora Junganyika.
- Czy nie byłoby to zbyt zuchwałe, gdybym cię poprosił o jakąś pamiątkę z
zatopionego miasta? -zapytał doktor Dolittle.
- Jak najchętniej - odrzekł żółw. - Zaraz się zanurzę i przyniosę ci coś z głębi.
Powoli i ostrożnie, jak nieprawdopodobny twór czasów przedpotopowych, podniósł
żółw swoje olbrzymie ciało i pogrążył się w wodzie bez najlżejszego szmeru. Tylko lekko
zmarszczona powierzchnia wody zdradzała, gdzie znikł.
Zwierzęta rozbudziły się tymczasem i wszystkie oczekiwały w milczeniu powrotu
Błotnistej Skorupy. Doktor Dolittle wyobrażał sobie, jak jego olbrzymi przyjaciel łazi po
mule nagromadzonym od stuleci na dnie jeziora, poszukując jakiejś pamiątki tej dawnej
kultury, która znikła wraz z potopem. Spodziewał się, że przyniesie mu jakąś książkę albo
rękopis.
Tymczasem gdy żółw wynurzył się mokry i błyszczący w świetle księżyca, niósł na
grzbiecie rzeźbioną w kamieniu ramę okienną, która musiała ważyć przeszło tonę.
- Rety - westchnął Pyskacz. - Nasz żółw nadawałby się do dźwigania fortepianów.
Czy doktor ma to sobie przyczepić jako brelok na łańcuszku do zegarka?
- To najlżejszy przedmiot, jaki mogłem znaleźć -usprawiedliwiał się żółw i zrzucił
ramę z grzbietu z hukiem, od którego zatrzęsła się wyspa. - Spodziewałem się, że znajdę
garnek albo talerz, albo coś podobnego, co mógłbyś zabrać ze sobą. Ale te wszystkie mniejsze
przedmioty leżą zakopane tak głęboko w mule, że dotrzeć do nich nie sposób. Ten gzyms
odłamałem z drugiego piętra pałacu; pochodzi z sypialni królowej. Sądziłem, że obejrzysz go
chętnie, nawet gdy nie będziesz tego mógł zabrać z sobą. Jest bardzo pięknie rzeźbiony,
rozpoznasz to, gdy obmyję błoto.
Zapalono znowu świecę i gdy oczyszczono rzeźby, doktor przyjrzał im się dokładnie,
a nawet przerysował do swego notatnika.
Tymczasem całe jego towarzystwo, z wyjątkiem Tu-Tu, zasnęło na nowo. Dopiero
słysząc chrapanie Jipa w hamaku doktor zorientował się, że zrobiło się późno. Gdy znowu
zgasił świecę, było bardzo ciemno, gdyż księżyc już zaszedł. Wobec tego doktor wlazł do
hamaka i przykrył się pledem.
ROZDZIAŁ X
OSTATNI ROZKAZ GENERALNEGO POCZMISTRZA
Gdy Dab-Dab następnego ranka obudziła całe towarzystwo, słońce starało się
rozedrzeć mgły, zwieszające się nad jeziorem, i rozjaśnić ponurą okolicę.
Biedny żółw obudził się z ciężkim atakiem reumatyzmu. To cierpienie nawiedziło go
podczas pobytu doktora po raz pierwszy i było tak dokuczliwe, że każdy ruch sprawiał ból
biednemu stworzeniu. Dab-Dab musiała więc mu przynieść śniadanie tam, gdzie leżał.
Doktor robił sobie wymówki, że prosił go o przyniesienie pamiątki z jeziora.
- Obawiam się, że to właśnie stało się przyczyną ataku - powiedział doktor - wyjmując
ze swojej czarnej torby kilka lekarstw i mieszając je razem. - Ale wiesz, z tej wilgotnej
okolicy powinieneś przenieść się do suchszego klimatu. Jakkolwiek żółwie mogą znieść dużo
wilgoci, to jednak w twoim wieku należy być ostrożnym.
- Nigdzie na świecie nie może mi być tak dobrze jak tutaj - powiedział stary żółw. -
Tak trudno jest znaleźć w dzisiejszych czasach kraj, gdzie można żyć w takim odosobnieniu.
- Zażyj to lekarstwo - powiedział doktor Dolittle i podał mu filiżankę brunatnego
napoju. - To ci od razu usunie sztywność w przednich nogach.
Żółw wypił lekarstwo. W kilka chwil później czuł się już o wiele lepiej i mógł
poruszać nogami bez bólu.
- Ależ to cudowne lekarstwo! - powiedział. - Jesteś wielkim lekarzem. Czy masz tego
więcej?
- Przygotuję ci kilka butelek i zostawię - rzekł Jan Dolittle. - Ale musisz sobie obrać
miejsce zamieszkania wyżej położone. Ten błotnisty pagórek nie jest odpowiednim miejscem
pobytu dla ciebie. Czyż nie ma na tym jeziorze ani jednej prawdziwej wyspy, na której
mógłbyś zamieszkać, skoro się upierasz przy pozostaniu na jeziorze Junganyika?
- Nie, ani jednej - odrzekł żółw. - Milami ciągnie się tu tylko błoto i woda. Dawniej
podobało mi się to bardzo, a i teraz to lubię. Nie pragnąłbym też niczego innego, gdyby nie
ten szkaradny reumatyzm.
- No, więc jeśli tutaj nie ma wyspy dla ciebie, musimy ci taką wyspę zrobić -
powiedział Jan Dolittle.
- Zrobić wyspę? - zdziwił się żółw. - Czyż to możliwe?
- Wkrótce ci pokażę - odrzekł doktor i przywołał Pyskacza.
- Proszę cię, poleć do Fantippo - powiedział do miejskiego listonosza- i zanieś
Kapitanowi Śmigłemu następujące oświadczenie, które niech przekaże wszystkim
poczmistrzom filii pocztowych: „Poczta Jaskółcza zostaje na pewien czas zamknięta”. Muszę
teraz wrócić do Puddleby i będzie to dla mnie niemożliwe utrzymać organizację pocztową w
obecnej formie, gdy opuszczę Wyspę Niczyją. Chciałbym wyrazić moje podziękowanie
wszystkim ptakom - urzędnikom i listonoszom - za tak wielką pomoc w mojej pracy. Ostatnia
prośba, z którą się do nich zwracam, jest bardzo wielka, ale mam nadzieję, że zbiorowymi
siłami zdołają ją spełnić. Chciałbym je prosić, aby dla starego żółwia utworzyły wyspę
pośrodku jeziora Junganyika. Jest on najstarszym ze wszystkich stworzeń żyjących w
dawnych czasach, zdziałał dużo dobrego dla ludzkości, dla zwierząt - właściwie dla całego
świata. Powiedz Śmigłemu, żeby zawiadomił o tym wszystkich przywódców ptaków.
Powiedz mu, że potrzeba mi jak największej ilości ptaków do tego, aby zbudować zdrowe
miejsce pobytu, gdzie dzielny żółw mógłby dokonać w spokoju swego długiego życia. Jest to
ostatnia przysługa, o którą proszę ptaki pocztowe, i sądzę, że mi jej nie odmówią.
Pyskacz zauważył, że poselstwo jest tak długie, że nie potrafi go dokładnie powtórzyć.
Więc doktor poprosił, aby je sobie zapisał ptasim pismem, i podyktował mu wszystko jeszcze
raz od początku.
Ten list, ostatni okólnik wystosowany przez generalnego naczelnika poczty do sztabu
Poczty Jaskółczej, zachował Pyskacz w największym poszanowaniu przez długie lata.
Przechowywał go w swoim nieporządnym gnieździe, znajdującym się w lewym uchu figury
świętego Edmunda na dachu katedry Świętego Pawła w Londynie.
Wróbel wrócił nad jezioro Junganyika późno po południu tego samego dnia. Doniósł,
że Śmigły natychmiast po otrzymaniu poselstwa doktora zakomunikował je poczmistrzom
filii pocztowych z uwagą, aby zawiadomić wszystkich przywódców ptaków na świecie.
Należało oczekiwać, że pierwsza partia ptaków stawi się tutaj nazajutrz rano.
O świcie następnego dnia Śmigły we własnej osobie obudził doktora i opowiedział mu
podczas śniadania, jak wszystko zorganizował.
Przywódca jaskółek obliczył, że robota zajmie trzy dni. Polecił wszystkim ptakom
zabrać po drodze kamyk albo grudkę ziemi i przynieść ze sobą. Wielkie ptaki, niosące ciężkie
kamienie, mają przybyć pierwsze, potem średnie i na końcu małe, niosące ziarnka piasku.
Niebawem niebo nad jeziorem zaciemniło się od gromad skrzeczących rybitw,
albatrosów i czapli. Śmigły poleciał naprzeciw nich, a potem zatrzymał się i zawisł
nieruchomo wysoko nad jeziorem niby podniebny drogowskaz dla nosicieli kamieni.
Potem rozpoczęła się robota.
Przez cały dzień ciągnęły bezustannie sznury wielkich ptaków, po dwanaście w
jednym szeregu, nad jezioro Junganyika - grube, czarne sznury, dziób przy dziobie, ogon przy
ogonie. A gdy taki szereg dolatywał do miejsca, gdzie tkwił Śmigły, za każdym razem padało
dwanaście kamieni do wody. Bezustannie i nieprzerwanie ciągnęły ptaki; czyniło to wrażenie,
jak gdyby z nieba padał deszcz kamieni, a nieustanny szum rozpryskującej się wody słychać
było na milę.
Jezioro było pośrodku bardzo głębokie i trzeba było wrzucić w nie tony kamieni, aby
wyspa mogła się wznieść ponad powierzchnię wody. Liczba ptaków, które przybyły, była
jeszcze większa od tej, która niegdyś na Wyspie Niczyjej przywitała doktora. Było to
największe zebranie ptaków, jakie kiedykolwiek miało miejsce. Przybyli bowiem nie tylko
przywódcy, ale tysiące i miliony ptaków wszystkich gatunków.
Doktor Dolittle, ogromnie przejęty, wskoczył do łodzi, chcąc znaleźć się bliżej tej
pracy. Ale Śmigły niecierpliwił się, że kopuła kamienna wciąż jeszcze nie jest widoczna nad
wodą, dał więc rozkaz podwojenia szeregów, a potem, gdy nadleciały ptaki ze wszystkich
stron świata, ponownego podwojenia. I wkrótce jezioro, w którego wodę padało teraz tysiące
kamieni na sekundę, zaczęło podnosić swe fale tak wysoko, że doktor Dolittle musiał znów
schronić się na grzbiet żółwia, gdyż łodzi groziło zatonięcie.
Przez cały dzień i całą noc, i jeszcze część następnego dnia trwała nieprzerwanie
robota. Nareszcie około południa następnego dnia odgłos padających kamieni zaczął brzmieć
inaczej. Biała piana wody, która wznosiła się pośrodku jeziora jak wodotrysk, znikła, a na jej
miejscu ukazała się teraz czarna plama: szczyt wyspy zaczynał stawać się widoczny.
- Tak wyglądały góry wynurzające się z wód potopu - szepnął stary żółw do doktora.
Śmigły rozkazał teraz ptakom średniej wielkości zabrać się do roboty i wkrótce dał się
słyszeć zupełnie inny, przenikliwszy dźwięk, gdy tony małych kamyków i żwiru zaczęły z
góry padać w toń wody.
Przeszła jeszcze noc i jeszcze jeden dzień, zanim dzielny Śmigły nareszcie ruszył się z
miejsca, żeby wyprostować swe znużone skrzydła, gdyż teraz robotnicy nie potrzebowali jego
wskazówek spod nieba, teraz wznosiła się pośrodku jeziora wielka wyspa, na której ptaki
mogły składać swój ładunek.
Coraz większy i większy stawał się ten stworzony ląd i niebawem nowa posiadłość
starego żółwia rozciągała się daleko na wszystkie strony. Jeszcze jeden rozkaz Kapitana i
grzmiący łoskot zamienił się w łagodny szmer. Niebo było ciągle czarne od ptaków, deszcz
żwiru skończył się, teraz padał piasek. W końcu ptaki przyniosły nasiona traw i kwiatów,
żołędzie i pestki palm. Nowa siedziba żółwia miała być ozdobiona parkami, trawnikami i
cienistymi alejami, chroniącymi od afrykańskiego słońca.
Gdy Śmigły oznajmił doktorowi Dolittle: „Doktorze, dzieło jest skończone” - stary
żółw spojrzał na jezioro w zamyśleniu i szepnął:
- Teraz dumne miasto Szalba zostało naprawdę pogrzebane. Jego grobowym
kamieniem stała się ta wyspa. Obdarzyłeś mnie wspaniale, Janie Dolittle. Biada ci, biedne
miasto Szalba! Król Masztu zginął, ale Błotnista Skorupa żyje!
ROZDZIAŁ XI
POŻEGNANIE Z FANTIPPO
Przeprowadzka żółwia do nowej posiadłości była wielkim wydarzeniem. Dolittle
towarzyszył mu w swojej łodzi. Dopóki sam nie postawił nogi na wyspie, nie wyobrażał sobie
jej rozmiarów. Mierzyła więcej niż ćwierć mili w przekroju. Kształt jej był okrągły i sklepiał
się w płaską wyżynę wznoszącą się na sto stóp nad jeziorem.
Staremu żółwiowi podobała się wyspa ogromnie. Wdrapał się na wzniesienie, z
którego można było objąć wzrokiem dużą przestrzeń, i oświadczył, że jest przekonany, iż
jego zdrowie poprawi się w tym suchym klimacie bardzo prędko.
Dab-Dab przygotowała najlepszą ucztę, na jaką pozwalały warunki, aby uczcić tę
uroczystość. Wszyscy wzięli w niej udział i doktor był proszony o wygłoszenie mowy.
Pyskacz miał porządnego stracha, że żółw również zechce podziękować
przemówieniem, które może trwać do następnego dnia. Ale ku jego wielkiej uldze, doktor po
ukończeniu swej mowy zaczął się natychmiast przygotowywać do odjazdu.
Przyrządził sześć butelek lekarstw na reumatyzm i dał je żółwiowi z przepisem użycia.
Powiedział mu też, że jakkolwiek regularne połączenie pocztowe z zagranicą zostaje
przerwane, będzie jednak zawsze możliwość przesłania mu wiadomości do Puddleby. Poprosi
kilka ptaków przelotnych, aby zatrzymały się na tej wyspie, i gdyby reumatyzm się pogorszył,
niech mu żółw o tym doniesie w liście.
Stary żółw dziękował mu wielokrotnie i pożegnanie było ogromnie wzruszające. Gdy
już wszyscy powiedzieli: „Do widzenia!”, doktor z całym towarzystwem wsiadł do łodzi i
ruszyli w drogę.
Gdy znaleźli się na południowym brzegu jeziora, u ujścia rzeki, zatrzymali się na
chwilę, zanim wkroczyli w trzęsawiska mangrowe, i spojrzeli za siebie. W dali ujrzeli starego
żółwia, stojącego pośrodku wyspy i spoglądającego ku nim. Pomachali mu rękami i popłynęli
dalej.
- Wygląda zupełnie tak samo jak w ów wieczór, gdy nas powitał. Jak pomnik
odcinający się na niebie - zauważyła Dab-Dab.
- Stare, biedne stworzenie - szepnął doktor. - Prawdopodobnie będzie się teraz czuł
lepiej. Co za nadzwyczajne życie, co za nadzwyczajna historia!
- Czy nie powiedziałem od razu, doktorku? - wtrącił Pyskacz. - Najdłuższa historia na
świecie. Półtora dnia musiał ją opowiadać.
- Tak, ale za to była to historia, której nikt inny nie potrafiłby opowiedzieć -
powiedział doktor Dolittle.
- Bardzo słusznie - przyznał wróbel. - Nie miałoby żadnego sensu, gdyby dużo takich
stworzeń rozmnożyło się w naszym ruchliwym świecie. Ja zresztą nie wierzę ani jednemu
słowu z tej całej historii. Pewnie sobie stary żółw wszystko wyssał z palca. Nie miał przecież
nic innego do roboty, kiedy tak jedno stulecie za drugim siedział w błocie i rozmyślał.
Droga powrotna przez dżunglę odbyła się bez szczególnych przygód. Ale gdy
podróżnicy dotarli do morza i skierowali dziób łodzi na zachód, ujrzeli coś bardzo dziwnego:
ogromną dziurę na wybrzeżu albo, lepiej powiedziawszy, miejsce, z którego wybrzeże zostało
wyrwane. Śmigły wyjaśnił doktorowi, że to stąd ptaki wybierały piasek i kamienie na budowę
wyspy. Przeniosły w ten sposób istotnie znaczną część wybrzeża o tysiąc mil dalej. Rozumie
się, że przypływ morza po kilku miesiącach wyrównał tę dziurę i miejsce to nie różniło się od
reszty wybrzeża.
Kiedy jednak po wielu latach geologowie zwiedzili jezioro Junganyika, oświadczyli,
że żwir morski na jednej z wysp jest niezbitym dowodem, że niegdyś morze zalewało całą tę
okolicę. Odpowiadało to zresztą prawdzie w czasach potopu. Ale doktor Dolittle był jedynym
uczonym na świecie, który wiedział, że wyspa starego żółwia i kamienie, z których była
zbudowana, miały zupełnie inną historię.
Gdy doktor przybył do swego urzędu pocztowego w Fantippo, król Koko i dostojnicy
państwa, którzy przypłynęli do miasta, żeby go przywitać, zgotowali mu tak serdeczne
przyjęcie jak zwykle.
Natychmiast podano herbatkę i Jego Królewska Mość wydawał się zachwycony
wznowieniem tego miłego zwyczaju.
Toteż doktorowi Dolittle było bardzo trudno oznajmić królowi, że będzie zmuszony
wkrótce porzucić swą służbę na poczcie i wrócić do kraju. Gdy gawędzili jeszcze na
werandzie, do portu wpłynęło kilka wielkich żaglowców. Należały do nowej handlowej
flotylli Fantippo, która regularnie pływała wzdłuż brzegów i uprawiała handel z innymi
krajami Afryki.
Doktor Dolittle zwrócił uwagę królowi na to, że poczta, przeznaczona dla zagranicy,
teraz bardzo łatwo może być przewożona przez te żaglowce do wielkich portów wybrzeża,
gdzie parowce z Europy przybywają co tydzień.
W związku z tym doktor Dolittle wytłumaczył królowi, że on, chociaż jest bardzo
przywiązany do Fantippo i jego mieszkańców, troszczy się o wiele spraw w swojej ojczyźnie i
musi teraz pomyśleć o powrocie. A ponieważ nikt z tuziemców nie mówi językiem ptaków,
więc Poczta Jaskółcza musi zostać zastąpiona przez zwykłą pocztę.
Doktor Dolittle widział, że Jego Królewska Mość był bardziej zrozpaczony
możliwością utraty swego dobrego, białego przyjaciela i poobiednich herbatek na werandzie
niż wszystkim innym, co ta zmiana mogłaby spowodować. Ale król zrozumiał, że doktor
Dolittle traktuje swój odjazd bardzo poważnie. I w końcu lejąc łzy do filiżanki z herbatą
pozwolił generalnemu poczmistrzowi w Fantippo zwolnić się z pracy.
Zwierzęta doktora i cierpliwe jaskółki ucieszyły się bardzo, gdy dowiedziały się, że
doktor nareszcie jedzie do domu. Geb-Geb i Jip nie mogli się doczekać, aż ostatnie obowiązki
i uroczystości, związane z zamknięciem urzędu pocztowego dla publiczności oraz
przeniesieniem poczty zagranicznej do miasta, zostaną ukończone. Dab-Dab od wczesnego
ranka do późnej nocy robiła z zapałem przygotowania do podróży, a Pyskacz gadał
bezustannie o cudach Londynu, o przyjemnościach miejskiego życia i o tym wszystkim, co
będzie robił, gdy wróci w swoje rodzinne pielesze.
Dobry król Koko wraz ze swym dworem urządził na cześć Jana Dolittle uroczystą
ceremonię pożegnalną. Całymi dniami przed odjazdem statku krążyły między miastem a
łodzią pocztową czółna wiozące podarki. Tymczasem doktor Dolittle, pokazując wszystkim
uśmiechniętą twarz, był coraz smutniejszy na myśl, że musi się rozstać ze swymi drogimi
przyjaciółmi. Toteż był rad, gdy nadeszła godzina odjazdu i wyruszenia na morze.
Ludzie, piszący historię królestwa Fantippo, poświęcają kilka rozdziałów
tajemniczemu białemu człowiekowi, który w krótkim czasie ulepszył urządzenia pocztowe,
komunikację, żeglugę, handel, przyczynił się do rozwoju oświaty i ogólnego dobrobytu
ludności. Dzięki cichemu wpływowi Jana Dolittle okres panowania króla Koko można
uważać za złoty wiek królestwa Fantippo. Drewniany pomnik doktora wznosi się jeszcze
dzisiaj ku jego pamięci na rynku.
Długo po wyjeździe doktora poczta w Fantippo utrzymywana była w doskonałym
stanie. Znaczki z wizerunkiem króla Koko były tak liczne i piękne jak poprzednio. Na
pamiątkę pierwszej dorocznej parady floty handlowej Fantippo wypuszczono bardzo piękny,
dwuszylingowy znaczek, na którym wyrysowany był król Koko obserwujący swoje nowe
statki przez lornetkę z cukierka. Sam król został zbieraczem znaczków, a jego album ze
znaczkami służył mu jednocześnie za album rodzinny, zawierał bowiem tak wiele jego
podobizn. Jedynym nieprzyjemnym wypadkiem, który zdarzył się w historii poczty w
Fantippo, było to, że kilku zbyt gorliwych zbieraczy, chcąc podnieść wartość tamtejszych
znaczków, uknuło spisek w celu zamordowania króla Koko. Ale na szczęście spisek został
odkryty, zanim to się stało.
Jeszcze po latach ptaki, które przylatywały do Puddleby, opowiadały, że król przez
pamięć dla Jana Dolittle wciąż starannie podlewa i pielęgnuje pelargonie w oknach łodzi
pocztowej. Opowiadały podobno, że Jego Królewska Mość nigdy nie stracił serdecznej
nadziei, iż jego dobry, biały przyjaciel wróci pewnego dnia do Fantippo, ze swym miłym
uśmiechem, a wraz z nim powrócą pouczające rozmowy i przyjemne herbatki poobiednie.