HUGH LOFTING
Poczta Doktora Dolittle
WSTĘP
Prawie cała historia poczty doktora Dolittle (dowiecie się o tym z następnych stronic tej książki) zdarzyła się w powrotnej drodze z Afryki zachodniej. Opowiem wam najpierw, po co doktor udał się w tę podróż, i zacznę od tego, jak skierował swój statek z Afryki do ojczyzny, do miasta Puddleby nad rzeką Marsh.
Otóż dwugłowiec po dłuższym pobycie w Anglii zaczął tęsknić do Afryki. I chociaż był ogromnie przywiązany do doktora i nigdy nie opuściłby go na zawsze, jednak pewnego zimowego dnia, gdy pogoda była wyjątkowo brzydka i dokuczliwa, zapytał doktora, czy nie zechciałby wybrać się na kilka tygodni do Afryki.
Doktor powiedział, że owszem, gdyż już dość dawno nie ruszał się z miejsca, a zresztą sam czuje, że podczas tych zimnych, grudniowych dni zmiana powietrza dobrze mu zrobi.
Wkrótce więc wyruszył w świat. Oprócz dwugłowca zabrał ze sobą kaczkę Dab-Dab, psa Jipa, prosię Geb-Geb, sowę Tu-Tu oraz białą mysz - wszystkich wiernych towarzyszy, którzy kiedyś odbyli razem z nim pełną przygód podróż z Kraju Małp do Anglii.
Żeby pojechać do Afryki, doktor kupił maty, stary statek, który wprawdzie był już porządnie nadwerężony przez wichry i burze, ale jeszcze dzielnie się trzymał i mógł przetrwać niejedną zawieruchę.
Popłynęli aż na południowy brzeg zatoki Benin, gdzie zwiedzili dużo państw afrykańskich i poznali wiele osobliwych szczepów. Gdy przebywali na lądzie, dwugłowiec mógł biegać po swoich dawnych pastwiskach i używać do woli swobody.
Pewnego ranka doktor spostrzegł z radością, że jego stare znajome, jaskółki, znowu krążą nad stojącym na kotwicy statkiem, szykując się do swojego dorocznego odlotu na północ. Zapytały doktora, czy i on wybiera się z powrotem do Anglii, gdyż mogłyby mu towarzyszyć, tak jak wówczas, gdy uciekał z królestwa Jolliginki.
Ponieważ dwugłowiec nie miał nic przeciwko temu, żeby wracać, doktor podziękował jaskółkom i powiedział, że zgadza się chętnie na ich towarzystwo. Do końca tego dnia wszyscy mieli pełne ręce roboty przy zaopatrzeniu statku w żywność i przygotowaniach do tak długiej podróży.
Nazajutrz wszystko było gotowe i można było wyruszyć na morze. Podniesiono kotwicę i statek doktora Dolinie popłynął z rozwiniętymi żaglami, popędzany na północ pomyślnym wiatrem. I odtąd rozpoczyna się opowiadanie o poczcie doktora Dolittle.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
ZUZANNA
Pewnego dnia w pierwszym tygodniu podróży, gdy doktor Dolittle wraz ze zwierzętami siedział przy śniadaniu wokoło wielkiego stołu w kajucie, przyfrunęła jaskółka i oznajmiła, że chciałaby pomówić z doktorem.
Jan Dolittle wstał natychmiast od stołu i wyszedł na korytarz, gdzie czekał na niego przewodnik jaskółek, bardzo miły, zgrabny ptak o śmigłych skrzydłach i bystrych, czarnych oczkach. Nazywano go więc „Kapitanem Śmigłym”. Pod tym przydomkiem znany był w całym skrzydlatym świecie.
Śmigły był rekordzistą w łapaniu much i w akrobacji powietrznej na wszystkich zawodach w Europie, Afryce, Azji i Ameryce. Przez długie lata zwyciężał stale, a ostatniego roku pokonał nawet swój własny rekord: przeleciał Atlantyk w jedenaście i pół godziny, lecąc z szybkością przeszło dwustu mil na godzinę.
- Dzień dobry, Śmigły! - powiedział doktor Dolittle. - Czego sobie życzysz?
- Doktorze - szepnął ptaszek tajemniczo - nieco na zachód, na milę odległości od statku, zauważyliśmy czółno, w którym znajduje się zupełnie sama czarna kobieta. Kobieta płacze rozpaczliwie i nawet odłożyła wiosła. Płynie na pełnym morzu daleko od lądu - według moich obliczeń co najmniej o dziesięć mil, gdyż obecnie mijamy zatokę Fantippo i rozpoznajemy z trudem brzegi Afryki. W tak malutkim czółnie na otwartym morzu grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Ale najwidoczniej nie zdaje sobie z tego sprawy. Siedzi na dnie łodzi i płacze, wcale nie próbując się ratować. Czy nie mógłby pan z nią pomówić? Obawiamy się, że spotkało ją coś bardzo złego.
- Rozumie się - powiedział doktor. - Lećcie powoli w stronę czółna, a ja skieruję statek za wami.
Jan Dolittle wszedł na pokład i kiedy skierował statek w ślad za lotem jaskółek, ujrzał wkrótce małe, czarne czółno unoszące się i opadające na falach. Na olbrzymiej powierzchni wody wyglądało ono tak nikle, że można było je wziąć za kawałek drewna albo za kij, albo też w ogóle go nie zauważyć. W czółnie siedziała kobieta z pochyloną głową.
- Co się stało? - zapytał doktor, gdy zbliżyli się o tyle, żeby móc z nią rozmawiać. - Dlaczego oddaliła się pani tak bardzo od lądu? Czy pani nie rozumie, że grozi pani wielkie niebezpieczeństwo, gdy nadciągnie burza?
Kobieta podniosła powoli głowę.
- Idź sobie - zawołała - i pozostaw mnie mojej rozpaczy! Czyż nie dość złego doznałam już od was, białych ludzi?
Doktor Dolittle skierował statek jeszcze bliżej do czółna i nie przestawał przemawiać przyjaźnie do kobiety. Ale ona długo jeszcze nie dowierzała mu jedynie dlatego, że był białym. Stopniowo jednak doktor pozyskiwał jej zaufanie i w końcu opowiedziała mu, gorzko płacząc, swoją historię.
W owych czasach miano właśnie znieść niewolnictwo. Większość rządów surowo zakazała więzienia, kupna i sprzedaży niewolników. Ale źli ludzie przybywali jeszcze wciąż na zachodnie wybrzeża Afryki, chwytali lub kupowali niewolników i zabierali ze sobą do innych krajów, gdzie zmuszano ich do pracy na plantacjach bawełny i tytoniu. Niejeden królik afrykański sprzedawał tym ludziom swoich jeńców wojennych i zarabiał w ten sposób bardzo dużo pieniędzy.
Kobieta z czółna należała do szczepu prowadzącego wojnę z królem Fantippo. Fantippo było to afrykańskie królestwo położone na wybrzeżu, w pobliżu którego jaskółki dostrzegły czółno. W ciągu tej wojny król Fantippo zdobył wielu jeńców i wśród nich znajdował się również małżonek tej kobiety. Wkrótce po ukończeniu wojny do królestwa Fantippo przybyło na statku kilku białych ludzi w poszukiwaniu niewolników na plantacje tytoniu. Gdy się król dowiedział, ile pieniędzy zaofiarowali ci ludzie za czarnych niewolników, przyszło mu na myśl, żeby im sprzedać swoich jeńców.
Kobieta nazywała się Zuzanna, a jej mąż był bardzo silnym, pięknym mężczyzną. Król Fantippo zatrzymałby go bardzo chętnie przy sobie, gdyż lubił mieć silnych mężczyzn na swoim dworze. Ale i handlarze kupowali chętnie niewolników zdolnych do ciężkiej pracy na plantacjach i ofiarowali królowi za małżonka Zuzanny wyjątkowo wielką sumę pieniędzy. I król sprzedał go.
Zuzanna opowiedziała doktorowi, jak przez długi czas płynęła w swym czółnie za okrętem białych ludzi i błagała ich, aby jej zwrócili męża. Ale wyśmiali ją tylko, okręt popłynął swoją drogą i wkrótce zniknął jej z oczu.
Dlatego znienawidziła wszystkich białych ludzi i nie chciała odpowiadać doktorowi, gdy przypłynął do jej czółna.
Doktor Dolittle rozgniewał się bardzo słysząc historię Zuzanny i zapytał ją, kiedy okręt handlarzy niewolników, unoszący jej męża, wypłynął na morze.
Powiedziała, że pół godziny temu. Bez męża, dodała, życie nie ma już dla niej żadnej wartości, toteż gdy okręt popłynął wzdłuż brzegów na północ i straciła go z oczu, zalała się łzami i pozwoliła swemu czółnu płynąć, gdzie chce, gdyż nie miała już sił ani energii wiosłować z powrotem ku lądowi.
Jan Dolittle przyrzekł kobiecie, że jej na pewno dopomoże. Był gotów natychmiast pogonić za handlarzem niewolników z największą szybkością, na jaką było stać statek. Ale kaczka Dab-Dab słusznie zwróciła mu uwagę, że jego statek posuwa się bardzo powoli i handlarze niewolników mogą go z łatwością spostrzec i nie pozwolą mu się przybliżyć.
Doktor kazał więc opuścić kotwicę i przesiadł się do czółna kobiety. Potem poprosił jaskółki, aby mu służyły za przewodników, i popłynął ku północy wzdłuż wybrzeża; przeszukał wszystkie zatoki i wszystkie wyspy, upatrując okrętu handlarza niewolników, który uprowadził małżonka Zuzanny.
Ale po wielu godzinach bezskutecznych poszukiwań zapadła noc i jaskółki nie mogły już nic dojrzeć z tak wielkiej odległości, ponieważ noc była ciemna, bezksiężycowa.
Biedna Zuzanna zaczęła znowu płakać, gdy doktor oświadczył jej, że podczas nocy trzeba zaprzestać poszukiwań.
- Jutro rano - powiedziała - okręt okrutnego handlarza niewolników oddali się o wiele mil i nigdy już nie odzyskam mego małżonka. Biada mi, biada!
Doktor pocieszał ją, jak tylko mógł, obiecując, że jeśli mu się nie uda zwrócić jej utraconego małżonka, postara się dla niej o innego, równie dobrego.
Ale ten pomysł nie podobał się Zuzannie i lamentowała dalej: „Biada mi, biada!”.
Tak głośno zawodziła, że doktor, leżąc na dnie czółna, co i tak nie było bardzo wygodne, nie mógł zasnąć. Usiadł więc i zaczął nasłuchiwać. Kilka jaskółek, wśród których znajdował się słynny Kapitan Śmigły, zostało przy nim i siedząc na skraju czółna naradzało się z doktorem, w jaki sposób pomóc biednej kobiecie. Nagle Śmigły powiedział: „Pst” i wskazał na zachód, na ciemną, falującą toń.
Nawet Zuzanna przestała lamentować i spojrzała tam, gdzie na czarnym, niewyraźnym tle brzegu morskiego można było dojrzeć słabe światełko.
- Okręt! - zawołał Jan Dolittle.
- Tak - rzekł Śmigły - okręt na pewno. Może to znowu jakiś okręt handlarzy niewolników.
- Jeżeli nawet jest to okręt handlarzy niewolników - powiedział doktor - to na pewno nie ten, którego poszukujemy. Zmierza w innym kierunku; tamten popłynął na północ.
- Pofrunę tam - powiedział Śmigły - i przekonam się, co to za okręt, potem wrócę i powiem wam. Kto wie, może okaże się pomocny w naszych poszukiwaniach.
Śmigły pofrunął więc ku słabemu światełku w ciemnościach, gdy doktor Dolittle rozmyślał o swoim statku, który zostawił na kotwicy przy wybrzeżu o kilka mil na południe.
Po upływie dwudziestu minut doktor zaczął się niepokoić, gdyż Śmigły przy szybkości swego lotu powinien był już dawno być z powrotem.
Ale niebawem słynny przywódca zatoczył z szumem skrzydeł półkole nad głową doktora, a potem opuścił się lekko jak piórko na jego kolana.
- Jest to wielki okręt - szczebiotała jaskółka nie mogąc złapać tchu - o wysokich, wielkich masztach, który, jak sądzę, mógłby rozwinąć wielką szybkość. Ale teraz posuwa się bardzo ostrożnie w widocznej obawie przed głębiami i mieliznami. To bardzo ładny okręt, zupełnie nowy, dwie armaty wyglądają z jego otworów. Ludzie na nim są bardzo dobrze ubrani w wytworne, granatowe sukno, nie tak jak zwyczajni marynarze. A na kadłubie wymalowano kilka liter, zdaje mi się, że to jest nazwa okrętu. Naturalnie, że nie mogłem odczytać, ale pamiętam jeszcze, jak wyglądały. Daj mi rękę, a pokażę ci.
I Śmigły zaczął wodzić pazurkami po dłoni doktora, ale zanim skończył, doktor zerwał się na równe nogi i o mało nie przewrócił czółna.
- S.J.K.M. - to znaczy Statek Jego Królewskiej Mości! To okręt marynarki wojennej. Przy jego pomocy poradzimy sobie z handlarzami niewolników!
ROZDZIAŁ II
JAK DOKTOR ZOSTAŁ PRZYJĘTY NA OKRĘCIE WOJENNYM
Teraz Jan Dolittle i Zuzanna dołożyli wszystkich ił, aby jak najprędzej dopłynąć czółnem do światełka. Noc była spokojna, ale na wielkich falach oceanu mała łódka kołysała się jak na huśtawce i Zuzanna musiała użyć całej swej zręczności, aby utrzymać ją w równowadze. Po upływie godziny doktor Dolittle zauważył, że okręt już nie płynie im naprzeciw, lecz jak gdyby stoi w miejscu, i kiedy nareszcie dotarł do wynurzającego się z ciemności kształtu, zrozumiał, dlaczego tak jest. Mianowicie okręt wojenny najechał na statek doktora pozostawiony bez światła na kotwicy. Na szczęście żaden z dwóch statków nie odniósł poważniejszego uszkodzenia.
Zauważywszy drabinkę sznurową, zwieszającą się z boku okrętu wojennego, doktor wraz z Zuzanną wdrapali się po niej w górę i weszli na pokład, aby się rozmówić z kapitanem.
Kapitan przechadzał się na przednim pokładzie i mruczał coś do siebie.
- Dobry wieczór! - powiedział doktor uprzejmie. - Mamy piękną pogodę.
Kapitan podszedł do niego i wywijając mu pięścią przed nosem zagrzmiał, wskazując statek kołyszący się obok okrętu wojennego.
- Czy ta arka Noego tam w dole należy do pana?
- Hm, chwilowo nie, w ogóle jednak tak - rzekł doktor. - Dlaczego pan pyta o to?
- Może pan będzie łaskaw - wrzeszczał kapitan z warzą wykrzywioną wściekłością - powiedzieć mi, co pan sobie, do pioruna, myślał zostawiając to stare pudło na kotwicy bez światła w taką czarną noc? Jaki z pana marynarz, do kroćset? Kieruję okrętem wojennym Jego Królewskiej Mości, poluję na handlarza niewolników Jima Bonesa, gonię za nim od tygodni i jakbym nie miał dość kłopotów z tym przeklętym wybrzeżem, muszę się na dobitek zderzyć z takim pudłem zakotwiczonym bez światła! Całe szczęście, że jechałem powoli, bo gruntowaliśmy właśnie wodę, inaczej poszlibyśmy wszyscy na dno. Wołałem, ale nikt z waszego statku nie odpowiadał. Włażę więc na pokład z nabitym pistoletem, bo przecież mógł się tam ukrywać handlarz niewolników chcący nas schwytać w pułapkę. Przemykam się ostrożnie, zaglądam wszędzie, ale nie spotykam żywej duszy. Wreszcie znajduję w kajucie prosię śpiące na fotelu. Czy pan często zostawia tak swój statek pod opieką wysypiającego się prosięcia? Dlaczego nie znajduje się pan na tym statku, jeśli to jest pana własność? Gdzie pan był?
- Odbywałem przejażdżkę łodzią z damą - odpowiedział doktor i uśmiechnął się dobrotliwie do Zuzanny, której się znowu zbierało na płacz.
- Przejażdżkę z damą! - wrzasnął kapitan. - Ja Pana...
- Tak jest - powiedział doktor - pan pozwoli, że ją przedstawię. To jest Zuzanna, panie kapitanie...
Ale kapitan przerwał mu i przywołał stojącego obok marynarza.
- Ja pana nauczę zostawiać swoją arkę Noego na pełnym morzu, żeby królewski okręt wojenny na nią wpadał! Ładny mi żeglarz, włóczęga, wilk morski. Czy panu się zdaje, że przepisy żeglugi istnieją dla zabawy? Halo! - zwrócił się do drugiego oficera, który podszedł na jego znak. - Uwięzić natychmiast tego człowieka!
- Rozkaz, panie kapitanie - powiedział drugi oficer i zanim doktor się spostrzegł, miał już na rękach mocno zaciśnięte kajdanki.
- Ależ ta dama była pogrążona w najczarniejszej rozpaczy - bronił się doktor. - Śpieszyłem się tak bardzo, że zapomniałem zupełnie o oświetleniu statku. Zresztą nie było jeszcze wtedy ciemno.
- Zabierz go! - ryczał kapitan. - Zabierz go, bo inaczej nie ręczę za siebie.
I biedny doktor Dolittle został zaciągnięty przez drugiego oficera na schody, które prowadziły na dolny pokład. Ale na pierwszych stopniach uczepił się mocno liny i trzymał się jej dostatecznie długo, żeby krzyknąć w stronę kapitana:
- Gdybym zechciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie się znajduje Jim Bones.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął kapitan. - Przyprowadźcie go z powrotem!
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem - mruknął doktor i wyciągnąwszy skrępowanymi rękami chustkę, wytarł nią nos - że gdybym chciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie jest Jim Bones.
- Handlarz niewolników, Jim Bones? - zawołał kapitan. - Przecież właśnie na poszukiwanie tego człowieka wysłał mnie Rząd. Gdzie on jest?
- Pamięć nie dopisuje mi, gdy mam skrępowane ręce - powiedział doktor spokojnie i wskazał na kajdanki. - Może gdybyście mi to zdjęli, mógłbym sobie przypomnieć.
- Ach, proszę mi wybaczyć - powiedział kapitan i od razu zaczął się zupełnie inaczej zachowywać. - Proszę natychmiast uwolnić więźnia.
A gdy drugi oficer zdjął doktorowi kajdanki, kapitan powiedział:
- I proszę przynieść tu krzesło. Może nasz gość jest zmęczony.
Potem doktor opowiedział całą historię o Zuzannie i jej troskach. A wszyscy oficerowie z całego okrętu zgromadzili się na pokładzie i przysłuchiwali się.
- I nie wątpię - kończył doktor Dolittle - że handlarz niewolników, który uprowadził męża Zuzanny, jest to właśnie poszukiwany przez pana Jim Bones, panie kapitanie!
- Z pewnością - powiedział kapitan. - Wiem, że krąży gdzieś w pobliżu wybrzeża. Ale gdzie się teraz podziewa? Tego ptaszka schwytać niełatwo.
- Popłynął na północ - rzekł doktor. - Ale pański okręt może płynąć z taką szybkością, że go na pewno dogoni. Jeżeli ukrył się w jednej z tych zatok albo u ujścia rzeki, to mam tu ze sobą kilka ptaków, które, gdy się tylko rozwidni, odnajdą go i powiedzą nam, gdzie jest.
Kapitan spojrzał ze zdziwieniem na przysłuchujących się oficerów, którzy uśmiechali się z niedowierzaniem.
- Co pan powiedział? - zapytał kapitan. - Ptaki? Gołębie czy tresowane kanarki?
- Nie - rzekł Jan Dolittle. - Mówię o jaskółkach, które odbywają lot do Europy. Obiecały uprzejmie towarzyszyć memu statkowi w powrotnej drodze. Jesteśmy mianowicie w przyjaźni.
Teraz wszyscy oficerowie roześmiali się i stuknęli palcami w czoło; co miało znaczyć, że uważają Jana Dolittle za wariata. Kapitan, który sądził, że doktor kpi z niego, wpadł znowu w złość i chciał go koniecznie z powrotem uwięzić.
Ale pierwszy oficer szepnął do niego:
- Dlaczego by me wypróbować tego jegomościa? Płyniemy przecież i tak w północnym kierunku. Gdy odbywałem służbę na wodach angielskich, zdaje mi się, że słyszałem o jakimś osobniku z zachodnich okolic kraju, który posiada osobliwą władzę nad zwierzętami i ptakami. Prawdopodobnie to ten sam. Nazywał się Dolittle. Wydaje mi się nieszkodliwy. A może istotnie w jakiś sposób przyda się nam. Widocznie cudzoziemcy dowierzają mu, gdyż inaczej ta kobieta nie przybyłaby tu z nim razem. Wie pan przecież, jak oni się boją wyruszać z białymi na morze.
Kapitan myślał przez chwilę, a potem zwrócił się do doktora mówiąc:
- Według mego zdania, jest pan po prostu zwariowany, mój drogi panie. Ale jeśli chce mi pan dopomóc do schwytania Jima Bonesa, handlarza niewolników, jest mi wszystko jedno, jakich środków pan użyje. Ruszamy w drogę skoro świt. Ale biada panu, jeśli chce się pan tylko zabawić na koszt Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości. Powiem panu od razu, że skończy się to dla pana najgroźniejszą awanturą, jaka pana kiedykolwiek spotkała. Teraz idź pan przede wszystkim do swojej arki i zapal pan światła; powiedz pan także świni, że jeśli pozwoli im zgasnąć, zrobię z niej kiełbasę dla mojej załogi.
Wśród śmiechów i żartów doktor Dolittle przełazi przez poręcz okrętu na swój własny statek, aby zapalić na nim światło. Ale gdy nazajutrz powrócił na okręt wojenny z tysiącem jaskółek, oficerowie Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości nie mieli już wcale ochoty stroić żartów z Jana Dolittle.
Słońce wschodziło nad dalekim wybrzeżem Afryki i poranek był tak piękny, jak sobie tylko można było wymarzyć.
Śmigły omówił w nocy z doktorem wszystkie plany. Na długo przedtem, zanim wielki okręt wojenny podniósł kotwicę i puścił się w drogę, wyprzedził go o wiele mil znakomity przywódca jaskółek, otoczony chmarą najczujniejszych ptaków, i przeszukał wybrzeże i wszystkie zakątki, w których handlarz niewolników mógłby się ukrywać.
Śmigły obmyślił wraz z Janem Dolittle rodzaj systemu telegraficznego: tysiące małych ptaków wyciągnęły się długą linią w locie wzdłuż wybrzeża, aż niebo było nimi naznaczone niby małymi, czarnymi kropkami i przesyłały wiadomości doktorowi. Jedna jaskółka udzielała ich świergotem drugiej, ta znów następnej i tak poprzez długie szeregi ptaków biegła wieść niby po drutach telegraficznych i docierała na okręt wojenny do doktora, który w ten sposób był stale poinformowany o przebiegu poszukiwań.
Około południa nadana została wiadomość, że okręt Bonesa zauważono za górzystym przylądkiem. Zawiadomiono, że należy mieć się na baczności, gdyż gotów jest do natychmiastowego odjazdu.
Handlarze niewolników przybili do brzegu tylko po to, aby nabrać wody, i ustawili warty, które w razie potrzeby miały natychmiast dać sygnał do odwrotu.
Gdy doktor Dolittle oznajmił o tym kapitanowi, ten zmienił kierunek statku i trzymał się bliżej brzegu, starając się pozostać w ukryciu.
Marynarzom przykazano zachowywać się bardzo cicho, aby okręt wojenny mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do handlarzy niewolników.
Ponieważ kapitan spodziewał się, że handlarze rozpoczną walkę, rozkazał trzymać broń w pogotowiu. Ale właśnie w chwili gdy mieli okrążyć wielki przylądek, jeden z niemądrych artylerzystów przypadkiem wystrzelił. Bumm! Strzał rozległ się głośno i odbił grzmiącym echem ponad powierzchnią cichego oceanu.
Natychmiast przybiegła po jaskółczych liniach telegraficznych wiadomość, że handlarze niewolników zostali ostrzeżeni i uciekają.
I rzeczywiście, gdy okręt wojenny okrążył wreszcie przylądek, ujrzano okręt handlarzy niewolników płynący z rozwiniętymi żaglami w odległości dobrych dziesięciu mil.
ROZDZIAŁ III
MISTRZOWSKI STRZAŁ
Rozpoczął się gorączkowy pościg. Była czwarta godzina po południu i zmierzch zbliżał się szybko.
Kapitan po uprzednim wyłajaniu głupiego artylerzysty, który niechcący wystrzelił, doszedł do wniosku, że jeśli handlarz niewolników nie zostanie pochwycony przed nadejściem ciemności, wymknie im się z pewnością na zawsze. Gdyż Bones był to sprytny i wytrawny łotr, który znał wyśmienicie zachodnie wybrzeże Afryki, po dziś dzień zwane niekiedy Wybrzeżem Niewolników. Gdy ciemności zapadną, będzie płynął bez świateł i znajdzie z łatwością jakąś kryjówkę, gdzie się ukryje, albo też podwoi szybkość swego okrętu i oddali się o wiele mil, zanim nadejdzie świt. Kapitan rozkazał więc płynąć z największym pośpiechem.
W owych czasach zaledwie rozpoczynano stosowanie pary, i to w połączeniu z żaglami, aby wyzyskać siłę wiatru. Kapitan był bardzo dumny ze swego okrętu, który nazywał się „Violetta”. I bardzo mu zależało na tym, aby „Violetcie” przypadła zasługa schwytania Bonesa, handlarza niewolników, który tak długo opierał się flocie wojennej i uprawiał swój ponury handel nawet po zakazie rządowym. Polecił więc, aby maszyny okrętu pracowały całą siłą pary.
Gęsty, czarny dym unosił się z kominów, zaciemniał błękitne morze i brudził piękne, białe żagle, wydymane przez wiatr. Maszyniście również bardzo zależało na tym, aby jego okręt dogonił Bonesa, dorzucił więc paliwa do kotła dla nadania okrętowi większej szybkości i wyszedł na pokład, aby przyjrzeć się pogoni. Tymczasem ze straszliwym hukiem pękł jeden z nowiuteńkich kotłów parowych i spowodował straszne spustoszenie w maszynowni.
Na szczęście „Violetta” była pierwszorzędnym żaglowcem i żagle jej pracowały należycie, pruła więc dalej fale z wielką szybkością i przestrzeń między nią a okrętem handlarzy niewolników zmniejszała się coraz bardziej.
Lecz chytry Bones nie dawał się tak łatwo schwytać. Niebawem słońce zaczęło się zniżać, kapitan marszczył brwi i tupał nogami, gdyż wiedział, że z nadejściem ciemności wróg umknie mu z pewnością.
Tymczasem załoga nie dawała spokoju marynarzowi, który tak nieopatrznie wyrwał się ze swym strzałem. Żeby być takim głupcem i ostrzec Bonesa, który teraz najprawdopodobniej umknie! Odległość między okrętami była wciąż jeszcze zbyt wielka, żeby można było dosięgnąć handlarzy niewolników z broni, jakiej wówczas używano. Ale gdy kapitan ujrzał, że zmrok schodzi już na wodę i że lada chwila nieprzyjaciel umknie, wydał rozkaz ustawienia armat, choć nie miał nadziei, aby z takiej odległości trafiły w okręt handlarzy niewolników.
Śmigły od chwili rozpoczęcia pogoni usadowił się dla odpoczynku na okręcie wojennym i rozmawiał właśnie z doktorem Dolittle, gdy rozległ się rozkaz kapitana, aby dać ognia. Doktor udał się wraz z jaskółką na dół, chcąc przyjrzeć się nabijaniu armat.
Na dolnym pokładzie okrętu panowała bardzo powściągliwa, ale niemniej gorąca atmosfera. Artylerzyści oparci o armaty nastawiali je, obserwując okręt nieprzyjacielski, gotowi w każdej chwili do dania ognia na rozkaz. Tylko biedny, niezręczny marynarz zalewał się łzami, opłakując własną głupotę.
Nagle jakiś oficer krzyknął: „Ognia!!” - i z hukiem, od którego zadrżał cały statek, wyleciało ponad wodę osiem wielkich kuł armatnich. Pac, pac, pac - padały wszystkie, jedna po drugiej, w ocean, nie wyrządzając nikomu najmniejszej szkody.
- Marne oświetlenie - mruknęli artylerzyści. - Czy można w tych przeklętych ciemnościach trafić z odległości dwóch mil?
Ale Śmigły szepnął doktorowi do ucha:
- Niech pan poprosi, aby mi pozwolono jeden raz wycelować. Ja lepiej od nich widzę w ciemnościach.
Ale właśnie w tej chwili kapitan nakazał wstrzymać ogień i artylerzyści opuścili swoje miejsca.
Zaledwie odeszli, Śmigły skoczył na jedną z armat, oparł się nóżkami i spojrzał bystrymi, czarnymi oczkami na celownik. Potem zasygnalizował skrzydełkami doktorowi, który stał za nim, jak ma nastawić armatę.
- Ognia! - zawołał i doktor Dolittle wypalił.
- Co to ma znaczyć, do stu piorunów?! - ryknął kapitan z mostka, gdy huk zamilkł. - Czyż nie rozkazałem zaprzestać ognia?
Ale pierwszy oficer pociągnął go za rękaw i wskazał na morze. Kula armatnia, którą wycelował Śmigły, rozszczepiła główny maszt na okręcie handlarza niewolników na dwie części i żagle opadły na pokład jak kupa łachmanów.
- Do stu piorunów! - zawołał kapitan. - Trafiliśmy! Patrzcie, Bones sygnalizuje, że się poddaje.
Teraz kapitan, chcący jeszcze przed chwilą koniecznie ukarać człowieka, który strzelił bez rozkazu, dopytywał się, kto wycelował tak cudownie i znakomicie, że zmusił handlarza niewolników do poddania się. Doktor Dolittle chciał mu powiedzieć, że to Śmigły, ale ptaszek szepnął mu do ucha:
- Niech pan się nie fatyguje, on i tak nie uwierzy. Strzelaliśmy z armaty tego marynarza, który przedtem niepotrzebnie wystrzelił. Niech więc jemu przypadnie ta zasługa. Może dostanie za to jakiś medal i humor mu się poprawi.
Na pokładzie „Violetty” zapanowało wielkie podniecenie, gdyż zbliżano się do uszkodzonego okrętu handlarzy niewolników. Bones, przywódca, został wraz ze swoją załogą, składającą się z jedenastu innych łotrów, uwięziony i zamknięty w okrętowym areszcie.
Potem Jan Dolittle z Zuzanną oraz z kilkoma marynarzami i oficerami weszli na zwyciężony okręt. Był on pełen skutych w łańcuchy niewolników. Zuzanna odnalazła swego małżonka i zalała się łzami radości.
Natychmiast uwolniono czarnych ludzi z łańcuchów i przeprowadzono ich na okręt wojenny. Potem „Violetta” wzięła na hol uszkodzony okręt. I tak się skończył handel żywym towarem pana Bonesa.
Na pokładzie okrętu wojennego zapanowała radość. Ściskano sobie ręce, winszowano wzajemnie, a dla uwolnionych więźniów urządzono na głównym pomoście wspaniały obiad. Doktor Dolittle zaś, Zuzanna i jej małżonek zostali zaproszeni do jadalni oficerskiej, gdzie pito ich zdrowie portwajnem, a kapitan i doktor wygłosili przemówienia.
Następnego dnia, gdy tylko słońce wzeszło, okręt wojenny popłynął znowu wzdłuż brzegów, odwożąc Murzynów do ich ojczyzny.
Zajęło to bardzo dużo czasu, gdyż Bones zebrał niewolników z wszystkich możliwych szczepów. Minęło już południe, gdy doktor Dolittle wraz z Zuzanną i jej małżonkiem dostał się wreszcie na swój własny statek, na którym wciąż jeszcze, zgodnie z umową, paliły się światła mimo jasnego dnia.
Kapitan ściskał ręce Jana Dolittle i dziękował mu za wielką pomoc okazaną Flocie Jego Królewskiej Mości oraz pytał o jego adres w Anglii, gdyż chciał opowiedzieć o nim swemu Rządowi. Najprawdopodobniej Królowa zechce mu nadać szlachectwo i obdarzy jakimś orderem czy czymś podobnym. Ale doktor Dolittle powiedział, że wolałby funt dobrej herbaty: od kilku miesięcy nie pił herbaty, a ta, którą mu podano w jadalni oficerskiej, bardzo mu smakowała.
Kapitan więc podarował mu pięć funtów najlepszej chińskiej herbaty i podziękował jeszcze raz w imieniu Królowej i Rządu.
„Violetta” zatoczyła szeroki łuk na północ i popłynęła do Anglii, a marynarze w granatowych bluzach tłoczyli się na pokładzie i żegnali doktora Dolittle trzykrotnym: „Hura” - rozlegającym się echem po oceanie.
Jip, Dab-Dab, Geb-Geb, Tu-Tu i reszta zwierząt otoczyły teraz doktora, prosząc, aby im opowiedział wszystkie swoje przygody. Zanim doktor zakończył opowiadanie, była już pora na podwieczorek. Poprosił więc Zuzannę i jej małżonka, aby zechcieli napić się z nim herbaty, zanim wyjdą na ląd.
Zgodzili się chętnie. Doktor sam przyrządził herbatę, która była wyśmienita. W czasie podwieczorku Zuzanna i jej małżonek, imieniem Begwe, zabawiali doktora rozmową o królestwie Fantippo.
- Zdaje mi się, że nie mam po co tam wracać - powiedział Begwe, małżonek Zuzanny. - Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żeby służyć w armii króla Fantippo, ale jeśli tam znowu zjawi się jakiś handlarz niewolników, to król sprzeda mnie z pewnością po raz drugi. Czy wysłałaś list do naszego kuzyna, Zuzanno?
- Tak - odpowiedziała Zuzanna - ale wątpię, czy go dostał, gdyż nie odpisał mi ani słowa.
Doktor spytał Zuzanny, w jaki sposób wysłała swój list. Opowiedziała mu, że kiedy Bones zaofiarował królowi tak wysoką cenę za jej męża, skusiło to króla Fantippo do sprzedania go. Zuzanna, chcąc uratować małżonka, powiedziała, że może dostać ze swojego kraju od bogatego kuzyna dwanaście wołów i trzydzieści kóz, i poprosiła króla, żeby zaczekał, aż ona napisze list i otrzyma odpowiedź. Król Fantippo cenił bardzo wysoko owce i kozy, gdyż bydło miało w jego kraju taką samą wartość jak pieniądze. Obiecał więc Zuzannie, że o ile w ciągu dwóch dni dostarczy mu dwanaście wołów i trzydzieści kóz, puści wolno jej małżonka, zamiast sprzedawać go handlarzowi niewolników.
Zuzanna pobiegła więc do zawodowego pisarza listów (prości ludzie z jej szczepu na ogół nie umieli pisać) i kazała sobie napisać list; w liście prosiła swego kuzyna, aby jak najszybciej przysłał królowi Fantippo woły i kozy. List ten nadała na poczcie w Fantippo.
Ale minęło dwanaście dni i nie nadeszło ani bydło, ani odpowiedź. Tak więc biedny Begwe został sprzedany handlarzowi niewolników.
ROZDZIAŁ IV
KRÓLEWSKA POCZTA W FANTIPPO
Urząd pocztowy królestwa Fantippo była to dziwna instytucja. Zresztą należy przyznać, że samo istnienie urzędu pocztowego oraz regularne roznoszenie listów było czymś nadzwyczajnym w dzikim, afrykańskim państwie. Powstała zaś ta poczta w taki oto sposób.
Na kilka lat przed podróżą doktora Dolittle w większości cywilizowanych krajów świata bardzo dużo mówiono o połączeniach pocztowych i o tym, ile ma kosztować przesyłka listów w kraju i za granicę; umówiono się wówczas, że koszty przesyłki z jednej części Anglii do drugiej powinny wynosić jednego pensa. Za bardzo grube listy musiano naturalnie płacić więcej. Potem ktoś wymyślił znaczki pocztowe: o wartości jednego pensa, dwóch pensów, po dwa i pół pensa, sześciopensówki i po szylingu. Każdy znaczek miał inny kolor i były na nich bardzo ładne rysunki albo i portrety Królowej, niektóre z koroną, inne bez korony na głowie.
Potem Francja, Stany Zjednoczone i wiele innych państw zaczęły robić to samo, tylko że za te znaczki płacono innymi pieniędzmi i ozdabiano je podobiznami ich własnych królów, królowych i prezydentów.
I oto zdarzyło się pewnego dnia, że do wybrzeża zachodniej Afryki przybił statek i przywiózł list dla Koka, króla Fantippo. Król Koko nie widział nigdy przedtem znaczka pocztowego; przywołał białego kupca, który przebywał w jego stolicy, i zapytał go, czyja to twarz narysowana jest na znaczku.
Biały kupiec wytłumaczył mu całą historię poczty i państwowej sieci urzędów pocztowych i powiedział, że jeśli w jego ojczyźnie, Anglii, chce się wysłać list do jakiejkolwiek części świata, wystarczy przykleić na kopercie znaczek z wizerunkiem Królowej i wrzucić list do skrzynki pocztowej znajdującej się na najbliższym rogu ulicy, a list dojdzie na pewno na miejsce swego przeznaczenia.
- Aha - powiedział król - nowe czary! Doskonale! Potężne królestwo Fantippo będzie także miało urząd pocztowy, a moje pogodne, piękne oblicze ozdobi wszystkie znaczki! Użyjemy jeszcze większych czarów i nasze listy będą prędzej dochodziły na miejsce.
I król Fantippo, który był bardzo próżny, kazał sporządzić mnóstwo znaczków pocztowych ze swoim wizerunkiem, niektóre z koroną, inne bez korony, jedne uśmiechnięte, inne ze zmarszczoną brwią, jedne na koniu, inne na rowerze. Ale najdumniejszy był ze znaczka dziesięciopensowego, który przedstawiał go grającego w golfa, grę, której się niedawno nauczył od kilku Szkotów poszukujących złota w jego królestwie.
Kazał także zrobić skrzynki pocztowe, zupełnie takie same jak te, które mu opisał kupiec, umieścił je na rogach ulic i powiedział swoim poddanym, że wystarczy tylko nalepić znaczki na listy i wrzucić je do tych skrzynek, aby zawędrowały na krańce świata.
Ale niebawem ludzie zaczęli się uskarżać, że ich oszukano. Zapłacili rzetelnie za znaczki, zaufali ich sile czarodziejskiej i wrzucili listy do skrzynek, tak jak im powiedziano. Tymczasem pewnego dnia krowa wpadła na jedną ze skrzynek i rozwaliła ją, a wtedy okazało się, że wszystkie listy, które ludzie wrzucili, leżały tu najspokojniej i nie myślały nigdzie powędrować.
Król bardzo się rozgniewał, przywołał białego kupca i powiedział:
- Oszukałeś Moją Królewską Mość. Te znaczki, o których mi opowiadałeś, nie mają żadnej mocy czarodziejskiej. Wytłumacz mi to.
Wtedy kupiec powiedział, że listy wędrują nie z powodu jakiejś siły czarodziejskiej znajdującej się w znaczkach i skrzynkach. Prawdziwe urzędy pocztowe mają listonoszy, którzy wyjmują listy ze skrzynek. I w dalszym ciągu rozmowy objaśnił królowi wszystkie czynności urzędu pocztowego.
Król, który był bardzo upartym człowiekiem, obstawał dalej przy tym, że Fantippo musi mieć swój urząd pocztowy, zamówił więc w Anglii setki mundurów i czapek i ubrał w nie swoich czarnych poddanych, którzy mieli spełniać czynności listonoszy.
Ale czarnym ludziom było za gorąco w ciężkich mundurach, bo wobec upałów panujących stale w Fantippo, jedynym ich ubraniem dotychczas były sznury paciorków. Zrzucili więc spodnie i kurtki i nosili tylko czapki. Uniform listonosza w Fantippo składał się więc teraz z ładnej czapki, sznura paciorków i torby.
Odkąd król Koko miał już listonoszy, urząd poczty w Fantippo zaczął rzeczywiście pracować. Listy ty wyjmowane ze skrzynek i wysyłane, gdy przybył statek, a nadchodząca poczta była roznoszona po domach w Fantippo trzy razy dziennie. W urzędzie pocztowym panował największy ruch w całym mieś-
Ale ludzie w zachodniej Afryce mają osobliwy gust. Ponad wszystko lubią pstre kolory. I kilku elegantów z Fantippo zaczęło odklejać znaczki z listów i przystrajać się w nie. Wyglądali bardzo efektownie i oryginalnie i taki strój był wysoko ceniony przez tuziemców. Mniej więcej w tym samym czasie w cywilizowani świecie powstał istny szał zbierania znaczków pocztowych. We wszystkich krajach ludzie zaczęli kupować albumy i wlepiać do nich znaczki. Rzadki taczek był w wielkiej cenie.
Pewnego dnia dwóch takich zbieraczy przyjechało do Fantippo. Znaczek, którego obaj poszukiwali do swoich kolekcji, był to „czerwony dwu i półpensowy Fantippo”, którego król nie pozwalał wypuszczać, gdyż uważał, że wygląda na nim nieładnie. Wskutek go, że rozpowszechnianie tego znaczka było zakazane stał się bardzo rzadkim okazem. Gdy ci dwaj przybysze zeszli ze statku na ląd, podszedł tuziemiec, żeby im odnieść walizki. I w tejże chwili przybysze zauważyli na piersi tragarza „dwu półpensowy czerwony Fantippo”. Obaj zbieracze chcieli ten znaczek kupić, a że każdy chciał go koniecznie mieć w swoim zbiorze, zaofiarowali w krótkim czasie bardzo dużą sumę, prześcigając się wzajemnie.
Kiedy król Koko usłyszał o tym, odwiedził jednego ze zbieraczy i zapytał go, dlaczego ludzie ofiarowują tak wysoką cenę za stary, zużyty znaczek. Biały opowiedział o nowej namiętności zbierania znaczków pocztowych, która ogarnęła cały cywilizowany świat.
Jakkolwiek król Koko był zdania, że cały cywilizowany świat oszalał, doszedł jednak do wniosku, że zrobi daleko lepszy interes sprzedając znaczki do zbiorów niż do listów w urzędzie pocztowym. Odtąd ilekroć zjawiał się jakiś statek w porcie Fantippo, król wysyłał swego głównego poczmistrza, bardzo wysokiego urzędnika, który w stroju składającym się z dwóch sznurków muszelek i czapki listonosza, ale bez torby, przynosił na statek znaczki przeznaczone dla zbieraczy.
Handel znaczkami pocztowymi przynosił takie zyski, że król kazał przyspieszać ich druk, aby nowa partia była gotowa, gdy ten sam statek będzie powracał do Anglii.
Ale od czasu kiedy znaczki sprzedawane były zbieraczom, a nie naklejane na listy, działalność poczty w Fantippo znacznie się pogorszyła.
Gdy Zuzanna opowiedziała doktorowi o liście, który wysłała do swego kuzyna i na który nie otrzymała odpowiedzi, coś przypomniało się nagle Janowi Dolittle. W jednej z jego poprzednich podróży statek pasażerski, którym jechał, zatrzymał się w porcie Fantippo, chociaż ani jeden pasażer tam nie wysiadł
Natomiast na pokład wszedł urzędnik pocztowy i zaproponował kolekcję nowych, zielonych i fioletowych znaczków. Doktor Dolittle, który był wówczas gorliwym zbieraczem znaczków, kupił sobie trzy komplety.
Teraz, kiedy dowiedział się o liście Zuzanny, zrozumiał, jak funkcjonował wówczas urząd pocztowy w Fantippo i dlaczego Zuzanna nie otrzymała odpowiedzi, która mogła wybawić z niewoli jej męża.
Gdy Zuzanna i Begwe wstali, żeby się pożegnać, ponieważ było już późno, Jan Dolittle ujrzał łódź zmierzającą ku jego statkowi. Siedział w niej sam król
Koko, który przybywał na statek białych, aby sprzedawać znaczki.
Doktor Dolittle zaczął z nim rozmawiać i powiedział mu szczerze i otwarcie, że powinien się wstydzić takiego urzędu pocztowego. Potem poczęstował go filiżanką herbaty i wytłumaczył, jak to się stało, że list Zuzanny nie został prawdopodobnie nigdy doręczony jej kuzynowi.
Król słuchał uważnie i teraz sam zrozumiał, jakie braki miał jego urząd pocztowy. Potem poprosił doktora Dolittle, aby wraz z Zuzanną i Begwe wysiadł na ląd w Fantippo i dopomógł mu do zaprowadzenia porządku w urzędzie pocztowym.
ROZDZIAŁ V
PODRÓŻ ZOSTAJE ODŁOŻONA
Jan Dolittle dał się namówić i przyjął propozycję króla, sądząc, że zrobi w ten sposób coś pożytecznego. Ale gdy wsiadł do łodzi z królem, z Zuzanną i z Begwe, aby udać się do Fantippo, nie zdawał sobie wcale sprawy z tego, jakiej wielkiej pracy się podejmuje i ile dziwnych przygód go czeka.
Fantippo wyglądało zupełnie inaczej niż wszystkie afrykańskie wsie i osiedla, które zwiedzał dotychczas. Była to bardzo wielka osada, prawie tak wielka jak prawdziwe miasto; panował tam nastrój pogodny i wesoły, a mieszkańcy, podobnie jak król, byli weseli i zadowoleni.
Po zapoznaniu doktora Dolittle ze wszystkimi władzami szczepu Fantippo, zaprowadzono go do urzędu pocztowego, który znajdował się w strasznym stanie.
Wszędzie leżały listy - na podłodze, w starych szufladach i skrytkach, nawet na ulicy przed budynkiem poczty. Doktor wytłumaczył królowi, że tak dalej być nie może, że przyzwoicie prowadzone urzędy obchodzą się z listami ofrankowanymi, to znaczy opatrzonymi znaczkami, troskliwie i z poszanowaniem. Nic dziwnego, że list Zuzanny nigdy nie doszedł do jej kuzyna, jeśli poczta była tak prowadzona.
Wtedy król Koko zaczął go znowu błagać, aby urządził prawdziwy urząd pocztowy w Fantippo, i doktor powiedział wreszcie, że zobaczy, co da się zrobić. Wszedł do urzędu, zdjął marynarkę i wziął się do roboty.
Ale po kilku godzinach najuciążliwszej pracy Jan Dolittle zdał sobie sprawę z tego, że tej olbrzymiej roboty nad doprowadzeniem urzędu pocztowego w Fantippo do porządku nie da się wykonać w ciągu jednego lub dwóch dni. Trzeba będzie na to przeznaczyć co najmniej kilka tygodni. Powiedział to królowi, który kazał natychmiast sprowadzić statek doktora do portu i zakotwiczyć, a zwierzęta wysadzić na ląd. Dla doktora Dolittle i jego przyjaciół przeznaczono ładny, nowy dom na głównej ulicy, gdzie mieli mieszkać podczas porządkowania królewskiej poczty w Fantippo.
Po dziesięciu dniach zdołał Jan Dolittle zorganizować zupełnie dobrze tak zwaną pocztę krajową. Poczta krajowa przewozi listy z jednej części kraju do drugiej albo z jednej dzielnicy miasta do innej; pocztę zaś, która wysyła listy poza kraj, do obcych państw, nazywamy pocztą zagraniczną. Zorganizowanie regularnej i dobrze działającej poczty zagranicznej w Fantippo uważał doktor za bardzo trudne, gdyż statki, które by mogły zabierać listy za granicę, przybywały tu bardzo rzadko. Jakkolwiek król Koko był bardzo dumny ze swego Fantippo, w cywilizowanych państwach było ono uważane za nie bardzo ważny kraj i do portu jego przybywały w ciągu roku zaledwie dwa albo trzy statki.
Pewnego wczesnego ranka, gdy doktor leżał jeszcze w łóżku i rozmyślał, co by tu zrobić dla uruchomienia poczty zagranicznej, Dab-Dab i Jip przynieśli mu śniadanie na tacy i oznajmili, że przybyła jaskółka z wieścią od Śmigłego, podniebnego szybkobiegacza. Jan Dolittle poprosił, aby weszła, i niebawem ptaszek zasiadł w nogach łóżka.
- Dzień dobry! - rzekł doktor zdejmując skorupkę z jajka na twardo. - Czym ci mogę służyć?
- Kapitan Śmigły chciałby wiedzieć - powiedziała jaskółka - jak długo pan chce tu jeszcze zostać. Proszę, niech pan nie myśli, że się skarży, nikomu z nas nie przychodzi nic podobnego na myśl. Ale nasza podróż trwa dłużej, niż przypuszczaliśmy. Pierwsze opóźnienie nastąpiło wówczas, gdyśmy tropili handlarza niewolników, Bonesa, a teraz zdaje się, że będzie pan musiał zajmować się tym urzędem pocztowym jeszcze przez kilka tygodni. Zazwyczaj o tej porze roku jesteśmy już w Anglii i gniazda nasze są dawno przygotowane do życia rodzinnego. Wylęgu piskląt nie możemy w żaden sposób odłożyć. Proszę, niech pan nie sądzi, że się skarżymy, ale to opóźnienie jest dla nas bardzo niewygodne.
- Ależ naturalnie. Rozumiem was całkowicie - powiedział doktor posypując jajko solą. - Bardzo mi przykro. Ale dlaczego Śmigły sam się do mnie z tym nie zwrócił?
- Mam wrażenie, że nie bardzo miał na to ochotę - rzekła jaskółka. - Myślał może, że pan się obrazi.
- Skądże! - zawołał doktor. - Tyleście mi pomogły. Proszę cię, powiedz Śmigłemu, że chcę się z nim zobaczyć, gdy tylko się ubiorę. Wszystko ułoży się pomyślnie, jestem pewien. Poczekaj chwilkę, zdaje mi się, że już cię gdzieś widziałem. Czy to nie ty mieszkałaś któregoś lata u mnie w Puddleby w gniazdku nad stajnią?
- Nie - powiedział ptaszek - ale ja jestem tą jaskółką, która przyniosła panu wiadomość o chorych małpach.
- Ach tak, rozumie się! - zawołał doktor. - Od razu wiedziałem, że skądś cię znam. Jakże musiało ci być wtedy trudno lecieć podczas zimy do Anglii, kiedy wszędzie leży śnieg i nigdzie nie mogłaś znaleźć pożywienia. Bardzo to było dzielnie z twojej strony.
- Tak, to była ciężka przeprawa - rzekła jaskółka. - Nieraz o mało nie zamarzłam. Lot prosto w paszczę lodowatego wichru był po prostu straszny, ale trzeba się było na to zdobyć, bo inaczej wszystkie afrykańskie małpy by wymarły.
- Dlaczego właśnie ciebie wybrano do przyniesienia mi tej wiadomości? - zapytał Jan Dolittle.
- Śmigły chciał lecieć sam - rzekła jaskółka. - Jest przecież bardzo odważny i szybki jak błyskawica. Ale inne jaskółki nie chciały go puścić. Powiedziały, że życie przywódcy jest zbyt cenne i nie można go narażać na tak ciężką przeprawę. Gdyby zginął, nie byłoby go kim zastąpić. Gdyż pominąwszy to, że jest tak chyży i dzielny, jest to najmądrzejszy przywódca, jakiego kiedykolwiek miałyśmy. Za każdym razem gdy my, jaskółki, jesteśmy w trudnej sytuacji, znajduje jakieś wyjście. Jest urodzonym wodzem. Nie tylko szybko fruwa, ale i szybko myśli.
- Tak, tak - mruczał doktor strząsając w zamyśleniu kruszyny chleba z kołdry. - Ale dlaczego wówczas ciebie wybrano?
- Nikt mnie nie wybrał - odrzekła jaskółka. - Wszystkie byłyśmy gotowe polecieć, aby tylko Śmigły nie narażał swego życia. Wtedy nasz przywódca powiedział, że najsłuszniej będzie powierzyć wybór losowi. Nazbierałyśmy dużo listków i oderwałyśmy od wszystkich, z wyjątkiem jednego, ogonki, potem wsypałyśmy liście do dużej łupiny orzecha kokosowego i wymieszałyśmy porządnie. A potem zaczęłyśmy dziobać z zamkniętymi oczyma. Jaskółka, która by trafiła na listek z ogonkiem, miała polecieć do Anglii. I to mnie właśnie dostał się ten listek. Przed odlotem pożegnałam się jeszcze z mężem, gdyż obawiałam się, że już nie wrócę. A teraz jestem bardzo rada, że na mnie padł los.
- Dlaczego? - spytał doktor stawiając tacę na kolanach i układając poduszki.
- Widzi pan - szczebiotała jaskółka podnosząc prawą nóżkę, przewiązaną czerwoną wstążeczką - oto, co dostałam.
- Cóż to takiego? - zdziwił się doktor.
- Żeby wszyscy się dowiedzieli - odpowiedziała jaskółka skromnie - jaka byłam dzielna.
- Ach, teraz rozumiem - rzekł doktor - odznaczono cię za odwagę.
- Tak. Dotąd byłam po prostu Świergotką, a teraz wzywają mnie Goniec-Świergotka.
- Winszuję ci - powiedział Jan Dolittle. - Ale teraz usze już wstać, bo mam strasznie dużo roboty. Proszę cię, nie zapomnij powiedzieć Śmigłemu, że będę o dziesiątej godzinie na statku. Do widzenia!
Gdy Dab-Dab z Jipem weszli, aby zabrać tacę, Doktor Dolittle golił się przed lustrem, przytrzymując ręką czubek nosa, i mruczał do siebie:
- To jedyna droga do zorganizowania zagranicznej poczty w Fantippo. Dlaczego mi to wcześniej nie [rzyszło na myśl? Moja poczta nadmorska będzie najszybsza ze wszystkich istniejących na świecie. Ma się rozumieć! To jedyne, co nas uratuje – jaskółcza poczta!
ROZDZIAŁ VI
WYSPA NICZYJA
Gdy się tylko doktor ubrał i ogolił, poszedł zaraz na statek na spotkanie ze Śmigłym.
- Jest mi bardzo przykro, Śmigły - powiedział - że prawiłem wam tyle kłopotu przeciągając mój pobyt utaj. Ale muszę naprawdę zająć się tą pocztą. Prawdę powiedziawszy, jest w okropnym stanie.
- Tak, tak, wiem o tym - rzekł Śmigły - i gdyby się tylko dało, my jaskółki, zrobiłybyśmy to chętnie dla pana, żeby nie lecieć wcale w tym roku do Anglii. Nie byłoby nic strasznego, gdybyśmy jedno lato spędziły w Afryce. Ale nie możemy budować naszych gniazd na krzewach. Wolimy je umieszczać na domach, na stodołach i innych budynkach.
- Przecież w Fantippo są także domy - powiedział doktor.
- Tak - przyznał Śmigły - ale za małe i za hałaśliwe, dzieci murzyńskie bawią się koło nich przez cały dzień. Nasze jajka i pisklęta nie byłyby ani przez chwilę bezpieczne. A poza tym te domy nie nadają się do tego celu, większość z nich to lepianki z trawy i gliny, dachy pochylają się w odwrotnym kierunku, rynny są blisko ziemi i tak dalej. My lubimy mocne, trwałe, angielskie budynki, koło których ludzie nie kręcą się przez cały dzień, nie krzyczą, nie biją w bębny - spokojne, ciche budynki jak stare stodoły i stajnie, gdzie ludzie, jeśli w ogóle przychodzą, zachowują się z godnością i przyzwoicie, a odchodzą w porę. Lubimy ludzi, widzi pan, na ich właściwym miejscu. A samiczka, wysiadająca małe, musi mieć zapewniony spokój.
- Rozumie się - powiedział doktor Dolittle - jakkolwiek mnie często bawi wesołe usposobienie mieszkańców Fantippo, rozumiem dobrze wasz punkt widzenia. Ale może przydałby się wam mój stary statek? Tam będziecie miały z pewnością spokój. Nikt tam teraz nie mieszka, a jest w nim tyle szczelin, dziur i zakamarków, w których mogłybyście budować gniazda. Co sądzisz o tym?
- To doskonała myśl - rzekł Śmigły. - Jeśli pan może przez kilka tygodni obejść się bez swego statku. Bo, oczywiście, nic z tego nie będzie, jeśli pan zaraz potem, gdy małe się wylęgną, wyruszy w podróż -wtedy nasze pisklęta dostałyby z pewnością morskiej choroby.
- Naturalnie - rzekł doktor. - Ale nie ma obawy, abym wkrótce wyruszył. Możecie mieć cały statek do rozporządzenia i nikt wam nie będzie przeszkadzał.
- Dobrze - powiedział Śmigły - powiem więc jaskółkom, że mogą już rozpoczynać budowę gniazd. A potem, gdy pan będzie chciał wyruszyć w drogę, odprowadzimy pana do kraju, aby wskazać drogę zarówno panu, jak i naszym pisklętom. Zazwyczaj odbywają one swą doroczną pierwszą podróż w odwrotnym kierunku, mianowicie z Anglii do Afryki. Pierwszą podróż bowiem muszą odbywać pod naszym dozorem.
- Ta sprawa jest więc załatwiona - rzekł doktor Dolittle - teraz muszę wrócić na pocztę. Statek należy do was. Ale gdy tylko skończy się okres lęgu, daj mi znać, gdyż wówczas będę ci miał coś ważnego do powiedzenia.
Statek doktora Dolittle stał się teraz miejscem wylęgu dla jaskółek. Stał on spokojnie na kotwicy na cichych wodach portu Fantippo, a tysiące jaskółek budowało swe gniazda w takielunku, w wentylatorach, w szczelinach, w każdym kącie i zakamarku.
Nikt nie zbliżał się do statku i jaskółki miały go wyłącznie dla siebie. Później stwierdziły wszystkie, że nigdy nie miały lepszego miejsca do lęgu.
Wkrótce statek przybrał oryginalny wygląd - wszędzie poprzyczepiane były gniazdka z mułu i gliny i tysiące ptaków fruwało wokoło masztów, odlatywało i wracało, lepiło gniazda i karmiło pisklęta. A wieśniacy w Anglii mówili tego lata, że nadchodząca zima będzie bardzo surowa, gdyż jaskółki wysiedziały już swoje małe w Afryce i przybyły do Europy tylko na kilka jesiennych tygodni.
Gdy minął czas lęgu, jaskółek było dwa razy tyle, co przedtem. A na statek nie sposób było wejść, tyle się tam nagromadziło błota i gliny.
Ale gdy się tylko pisklęta nauczyły fruwać, rodzice nauczyli je również sprzątać. Usunięto stopniowo muł i glinę i wrzucono do morza. A statek doktora Dolittle był teraz czyściejszy niż kiedykolwiek.
Pewnego ranka doktor przyszedł jak zwykle o dziewiątej rano na pocztę. Musiał przychodzić punktualnie, gdyż listonosze zaczynali swoją pracę dopiero po jego przyjściu. Na chodniku przed budynkiem leżał Jip i obgryzał kość. Doktor Dolittle zwrócił uwagę na tę kość, gdyż jako przyrodnik znał się szczególnie dobrze na starych kościach. Poprosił Jipa, by mu ją dał do obejrzenia, a gdy ją dokładnie zbadał, zdziwił się bardzo.
- Wcale nie wiedziałem, że ten gatunek zwierzęcia istnieje w Afryce! Skąd wziąłeś tę kość, Jip?
- Stamtąd, z Wyspy Niczyjej - powiedział Jip. -Tam takie kości leżą stosami. - A gdy go doktor zapytał, gdzie się znajduje ta Wyspa Niczyja, Jip wyjaśnił mu, że to jest okrągła wyspa za portem, która wygląda jak plumpudding.
- Ach tak - powiedział doktor - już wiem, o której wyspie mówisz. Znajduje się blisko lądu. Wcale nie wiedziałem, że się tak nazywa. Proszę cię, Jip, pożycz mi na kilka chwil tę kość, chcę pokazać ją królowi.
Doktor wziął kość i poszedł do króla Koko, a Jip zapytał, czy może mu towarzyszyć. Król siedział przed drzwiami swego pałacu i lizał cukierek, gdyż jak wszyscy mieszkańcy Fantippo bardzo lubił słodycze.
- Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości! - powiedział doktor. - Czy Wasza Królewska Mość nie wie przypadkiem, z jakiego zwierzęcia pochodzi ta oto kość?
Król obejrzał kość i potrząsnął przecząco głową. Nie znał się na starych kościach.
- Może to krowia - powiedział.
- Ależ nie - zaprzeczył doktor - krowa nie może mieć takiej kości. To jest kość szczękowa, ale nie krowy. Czy Wasza Królewska Mość nie mógłby mi pożyczyć czółna i paru wioślarzy? Chciałbym zwiedzić Wyspę Niczyją.
Ku zdziwieniu doktora Dolittle król zakrztusił się cukierkiem i o mało nie spadł z krzesła. Potem pobiegł do pałacu i zamknął drzwi za sobą.
- To dziwne - rzekł doktor Dolittle ze zdumieniem. - Co się stało temu człowiekowi?
- Ach, zapewne jakieś głupstwo - powiedział Jip. -Tutejsi Murzyni są tacy zabobonni. Pójdziemy do portu i spróbujemy wynająć czółno, które nas tam zawiezie.
Poszli więc nad wodę i zapytali kilku przewoźników, czy nie zechcieliby ich przewieźć na wyspę. Ale wszyscy, usłyszawszy o celu przejażdżki, przerazili się tą propozycją i nie chcieli wcale o tym mówić. Nie tylko że nie chcieli jechać, ale wzbraniali się wypożyczyć doktorowi czółno, aby sam się mógł przeprawić.
W końcu doktor spotkał bardzo starego przewoźnika, który tak chętnie gawędził, że chociaż i on był zastraszony samą nazwą Wyspy Niczyjej, zdradził w końcu doktorowi powód dziwnego zachowania się tuziemców.
- Ta wyspa - powiedział - (nie wymawiamy nawet jej imienia bez koniecznej potrzeby) jest krainą Złych Czarów. Nazywa się - starzec szeptał tak cicho, że doktor z trudem go rozumiał - „Niczyja”, bo nikt na niej nie mieszka. Żaden człowiek nie odważyłby się tam przedostać.
- Ale dlaczego? - zapytał doktor.
- Tam przebywają smoki! - powiedział starzec, szeroko otwierając przerażone oczy. - Olbrzymie, rogate smoki, które zieją ogniem i pożerają ludzi. Jeśli panu życie jest miłe, niech pan tam nie jedzie.
- Ale skądże o tym wiecie - zapytał doktor - jeśli nikt tam nigdy nie był, aby przekonać się, czy to prawda?
- Przed tysiącem lat - opowiadał starzec - gdy tym krajem rządził król Kakabuki, wygnał on na tę wyspę swoją teściową, bo za dużo mówiła, a on nie mógł znieść tego gadulstwa. Co tydzień miano jej przywozić żywność. Ale już za pierwszym razem, gdy przybyli tam słudzy królewscy, nie znaleźli po niej ani śladu! Gdy szukali jej na wyspie, wyskoczył z zarośli smok i rzucił się na nich. Z trudem udało im się uciec. Po powrocie opowiedzieli o tej przygodzie królowi Kakabuki. Pewien słynny czarownik, u którego zasięgnięto rady, powiedział, że musiała to być ta sama teściowa króla, która przez jakieś czary zamieniła się w smoka. Miała ona dużo dzieci i wyspa zaludniła się ludożerczymi smokami. Gdy jakiekolwiek czółno zbliżało się w tę stronę, smoki przybiegały na brzeg i ziały zabójczym ogniem i zniszczeniem. Ale od kilkuset lat nikt więcej nie stąpnął na wyspę i dlatego nazywają ją - pan już sam wie jak...
Gdy starzec zakończył tę opowieść, odwrócił się natychmiast i zajął swoim czółnem, jak gdyby się bał, że doktor ponowi prośbę o przewiezienie go na wyspę.
- Jip - zwrócił się doktor do psa - powiedziałeś, że przyniosłeś sobie tę kość z Wyspy Niczyjej. Czy widziałeś tam smoki?
- Nie - powiedział Jip - popłynąłem na wyspę, żeby się trochę ochłodzić. Wczoraj było bardzo gorąco. Ale nie poszedłem w głąb wyspy. Na wybrzeżu leżało dużo kości, a że ta apetycznie pachniała, więc wziąłem ją i popłynąłem z powrotem. Prawdę powiedziawszy, zależało mi bardziej na pływaniu i na kości niż na samej wyspie.
- Owa legenda o wyspie jest bardzo dziwna - szepnął doktor. - Tym większą mam chęć na zwiedzenie wyspy. Ta kość ogromnie mnie zainteresowała. Widziałem raz podobną w jakimś muzeum przyrodniczym. Czy mogę ją zatrzymać, Jip? Chcę ją umieścić w moim własnym muzeum, gdy wrócę do Puddleby.
- Bardzo chętnie - odrzekł Jip - a jeśli nie uda nam się dostać czółna, aby się tam przeprawić, to przecież możemy przepłynąć. Do wyspy będzie nie więcej niż półtorej mili odległości, a my obaj jesteśmy dobrymi pływakami.
- To niezła myśl - powiedział doktor.
Poszli więc wzdłuż wybrzeża, aż doszli do miejsca leżącego naprzeciw wyspy. Tam doktor się rozebrał i związał ubranie w węzełek, który umieścił sobie na głowie, przy czym jego cenny cylinder znajdował się na wierzchu. Potem rzucił się w fale wraz z Jipem
Okazało się jednak, że to miejsce nie nadawało się do pływania. Już po kwadransie pływacy poczuli, że gwałtowny prąd znosi ich na otwarte morze. Usiłowali ze wszystkich sił dostać się na wyspę, ale na próżno.
- Niech pan się da nieść fali, doktorze - sapał Jip - niech pan nie traci sił i nie walczy z prądem! Niech się m nie opiera! Nawet jeśli woda uniesie nas poza wyspę, będziemy mogli w miejscu, gdzie prąd nie będzie już tak silny, zawrócić i dostać się z powrotem a ląd.
Ale doktor nie odpowiadał i Jip stwierdził, że jego siły i oddech są na wyczerpaniu.
Zaczął więc ze wszystkich sił szczekać, gdyż miał nadzieję, że Dab-Dab usłyszy go z wybrzeża i sprowadzi pomoc. Ale znajdowali się zbyt daleko od Fantippo, aby ktoś ich mógł usłyszeć.
- Zawróć, Jip! - sapnął doktor. - Nie troszcz się o mnie. Dam sobie jakoś radę. Zawróć i spróbuj dostać się na ląd.
Ale Jip nie miał ochoty zawrócić i dać doktorowi utonąć samemu, chociaż i on nie widział żadnej możliwości ratunku.
Wkrótce usta doktora napełniły się wodą, zaczął się zachłystywać, spluwać i Jip przeraził się na dobre. Ale gdy doktor zamknął już oczy i siły zdawały się go zupełnie opuszczać, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jip uczuł pod sobą w wodzie jakieś obce ciało i on, doktor zostali uniesieni w górę jakby na pokładzie jakiejś łodzi podwodnej. Unoszeni byli coraz wyżej, wyżej i wreszcie znaleźli się nad wodą. Leżeli obok siebie i chwytali oddech, a w oczach ich malowało się najwyższe zdumienie.
- Doktorze, co to jest? - zawołał Jip i wytrzeszczył oczy na to dziwne ciało, które już teraz nie podnosiło ich w górę, lecz niosło jak w łodzi w kierunku wyspy poprzez silny prąd.
- N-n-n-ie mam pojęcia! - dyszał doktor. - Może to wieloryb. Nie, to jednak nie wieloryb. Ma przecież futro - powiedział i skubnął to coś, na czym siedział.
- Ale w każdym razie jest to jakieś zwierzę, prawda? - zapytał Jip. - Tylko gdzie ma głowę? - I spoglądał na długi, wygięty grzbiet, który ciągnął się przed nimi na jakieś trzydzieści jardów długości.
- Głowa jest pogrążona w wodzie - powiedział doktor Dolittle. - Ale patrz, za nami znajduje się jego ogon.
I gdy Jip się odwrócił, ujrzał największy ogon, jaki mu się kiedykolwiek zdarzyło widzieć. Ten ogon pruł fale i kierował ich w stronę wyspy.
- Teraz wiem! - zawołał Jip. - To jest smok. Siedzimy na teściowej króla Kakabuki!
- W każdym razie dobrze się stało, że przyszła nam z pomocą w ostatniej chwili - powiedział doktor i wytrząsnął wodę z uszu. - Nigdy w życiu nie byłem tak bliski utonięcia. Będę teraz musiał się trochę oporządzić, zanim ona wysunie głowę z wody.
Wyjął ubranie z węzełka, wygładził cylinder i ubrał się, gdy tymczasem dziwne stworzenie, które im uratowało życie, stale i niezmordowanie płynęło w kierunku wyspy.
ROZDZIAŁ VII
RAJ ZWIERZĄT
Wreszcie niezwykłe stworzenie dotarło do wyspy i doktor Dolittle z Jipem, trzymając się wciąż jeszcze szerokiego grzbietu smoka, wyleźli z wody na wybrzeże. Gdy doktor zobaczył po raz pierwszy głowę zwierzęcia, zawołał w najwyższym podnieceniu:
- Jip, słowo honoru, przecież to jest Quiffenodochus!
- Co za Quiffeno - i jak dalej? - zapytał Jip.
- Quiffenodochus - rzekł doktor - zwierzę przedhistoryczne. Wszyscy przyrodnicy twierdzą, że wymarło całkowicie, że nigdzie na świecie się już nie pojawia. Wielki to dzień dzisiaj, Jip. Jestem strasznie rad, że tutaj przybyłem!
Olbrzymie stworzenie, które mieszkańcy Fantippo nazwali smokiem, wdrapało się tymczasem na piasek i doktor mógł je dokładnie obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak dziwaczne pomieszanie krokodyla z żyrafą. Miało krótkie, zgięte nogi, olbrzymi, długi ogon i szyję, a na głowie sterczały mu dwa małe rogi.
Gdy tylko doktor Dolittle i Jip zleźli z jego grzbietu, zwierzę obróciło głowę na ogromnie długiej szyi i zapytało doktora:
- Jak się pan teraz czuje?
- Dobrze, dziękuję - zapewnił je doktor.
- Już się bałem - powiedziało zwierzę - że nie zdążę na czas, aby uratować panu życie. Mój brat mianowicie spostrzegł pana pierwszy. Z początku wzięliśmy pana za tubylca i już czyniliśmy przygotowania, aby go przyjąć w nasz zwykły, odstraszający sposób. Ale gdy ukryci za drzewami obserwowaliśmy pana, mój brat zawołał nagle:
„Na litość boską! Przecież to jest doktor Dolittle - i on tonie! Patrzcie tylko, jak wymachuje rękami. Musimy go uratować za wszelką cenę! Taki człowiek jak on rodzi się raz na tysiąc lat. Prędko do niego!” - I natychmiast rozeszła się wśród nas wszystkich wieść, że doktor Dolittle, wielki lekarz, walczy z falami w cieśninie morskiej. Rozumie się, że wszyscy nasi słyszeli o panu. Pośpieszyliśmy więc do ukrytej przystani, leżącej po drugiej stronie wyspy, rzuciliśmy się stamtąd do morza i płynęliśmy do pana pod wodą. Ponieważ ja najlepiej pływam, przybyłem pierwszy. Cieszę się bardzo, że nie było jeszcze za późno. Ale czy naprawdę czuje się pan już zupełnie dobrze, panie doktorze?
- Tak, całkowicie i zupełnie dobrze - zapewnił go doktor. - Stokrotne dzięki! Ale dlaczego płynęliście pod wodą?
- Bo nie chcemy, aby nas tubylcy ujrzeli - powiedziało osobliwe zwierzę. - Uważają nas za smoki, a my nie chcemy wyprowadzać ich z błędu. Boją się tu przychodzić i wyspa pozostaje w ten sposób naszą własnością.
Stworzenie wyciągnęło swoją długą szyję i szepnęło Janowi Dolittle do ucha:
- Myślą, że my się karmimy mięsem ludzkim i ziejemy ogniem! W rzeczywistości jemy tylko banany. Ale gdy człowiek chce tutaj wtargnąć, udajemy się do doliny leżącej pośrodku wyspy i wdychamy mgłę, która tam stale osiada. Potem wracamy na wybrzeże, stajemy na tylnych łapach, ryczymy i wydmuchujemy parę nozdrzami, a ludzie myślą, że to dym. W ten sposób udało się nam zachować tę wyspę przez tysiąc tylko dla siebie. Jest to jedyne miejsce na ziemi, gdzie możemy mieszkać i żyć w spokoju.
- Ależ to jest niesłychanie interesujące - powiedział n Dolittle. - Przyrodnicy mniemają, że wasz gatunek nie istnieje już na ziemi. Jesteście Quiffenodoki, prawda?
- Ależ nie - odparło zwierzę. - Quiffenodoki już dawno wymarły. My jesteśmy Pfillosaury. Mamy po sześć palców na tylnych nogach, gdy Quiffenodoki, nasi kuzynowie, mieli tylko po pięć. Wymarli już dwa tysiące lat temu.
- A gdzie się podziewają twoi krewni? - zapytał doktor. - Czy nie powiedziałeś, że wielu z was pośpieszyło nam na ratunek?
- Tak - odrzekł Pfillosaurus - ale zostali pod wodą, aby tubylcy nie ujrzeli ich z lądu i nie przekonali się, że historia z teściową, zamienioną w smoka, jest bujdą. Gdy pana ratowałem, one wszystkie płynęły pod odą tuż obok, gotowe przyjść nam z pomocą. Teraz przepłynęły do naszej tajnej przystani, żeby niepostrzeżenie wrócić na ląd. My także powinniśmy się ad usunąć, żeby nas nie spostrzeżono z wybrzeża Fantippo. Gdyby się tu zjawili ludzie, źle byłoby z nami, gdyż, między nami mówiąc, chociaż nas uważają za tak straszne potwory, w gruncie rzeczy jesteśmy łagodniejsze od baranków.
- Czy znajdują się tu także inne zwierzęta? - zapytał doktor.
- Ależ naturalnie - odpowiedział Pfillosaurus. – Ta wyspa zamieszkana jest wyłącznie przez łagodne, roślinożerne zwierzęta; inaczej nie mogłybyśmy się tutaj tak długo utrzymać. Ale pokażę panu całą wyspę. Przemkniemy się ostrożnie do doliny, aby nas nikt nie zobaczył, i ukryjemy się w cieniu lasu.
I Pfillosaurus pokazał doktorowi Dolittle i Jipowi całą Wyspę Niczyją.
Doktor opowiadał później, że był to najpiękniejszy i najbardziej pouczający dzień w jego życiu. Brzegi były strome i wysokie i wyspa rzeczywiście kształtem przypominała wielki plumpudding, jak zauważył Jip. Pośrodku wyspy znajdowała się niewidoczna od strony oceanu, chroniona od wiatrów, urocza, rozległa dolina.
Na tym wielkim, dobre trzydzieści mil szerokości liczącym obszarze Pfillosaury od tysiąca lat pędziły spokojne życie, zajadając dojrzałe banany i wygrzewając się w słońcu.
Nad brzegiem rzeki doktor zobaczył wielkie stada hipopotamów pasących się wśród soczystej zieleni. W wysokiej trawie wśród rozległych łąk przechadzały się słonie i nosorożce. Na urwiskach, wśród rzadkiego lasu, wypatrzył długoszyje żyrafy obgryzające gałęzie drzew. Było mnóstwo małp i wszelakiego rodzaju zwierzyny, a nad nimi fruwały chmary ptactwa. Wszystkie gatunki zwierząt roślinożernych żyły szczęśliwie i zgodnie tutaj, gdzie pożywienia roślinnego było pod dostatkiem i gdzie nie rozlegało się nigdy echo wrogich kroków człowieka.
Gdy doktor Dolittle w towarzystwie Jipa i Pfillosaurusa spoglądał ze szczytu pagórka na rozległą dolinę pełną radujących się życiem zwierząt, westchnął głośno:
Tę piękną krainę można by nazwać rajem zwierząt. Bodajby jak najdłużej cieszyły się nią, bodajby na zawsze pozostała „Niczyją”.
Od tysiąca lat - odezwał się Pfillosaurus swym głębokim głosem - jesteś, doktorze, pierwszą istotą ludzką, która się tutaj zjawiła. Przed tobą była teściowa króla Kakabuki.
- Co się z nią stało? - zapytał doktor. - Tubylcy wierzą, że zamieniła się w smoka.
- Wydaliśmy ją za mąż - powiedziało niedbale wielkie zwierzę, obgryzając łodygę lilii - nie mogliśmy z nią wytrzymać, tak samo jak król. Chyba nigdy w życiu nie spotkał pan kogoś, kto by tyle mówił. Pewnej ciemnej nocy przewieźliśmy ją poprzez ocean na drugi koniec Afryki i wysadziliśmy tam pod pałacem ichniego króla, panującego nad małym kraikiem na ludnie od rzeki Kongo. Ożenił się z nią, a ponieważ był głuchy, więc jej bezustanna gadanina nie przeszkadzała mu ani odrobinę.
Przez kilka dni doktor Dolittle wcale nie pamiętał o swoim urzędzie pocztowym, o swoim statku stojącym i kotwicy, o królu Koko i w ogóle o niczym, gdyż od na do wieczora zajmował się zwierzętami, które prosiły go o radę w najrozmaitszych sprawach. Dużo żyraf uskarżało się na bolące kopyta i doktor polecał im moczenie nóg w wodzie z dodatkiem korzonków. Miało to przynosić natychmiastową ulgę. Rogi nosorożców były zbyt długie i doktor uczył nosorożce, jak je ścierać za pomocą specjalnego kamienia; poza tym, aby nie rosły zbyt szybko, polecał nosorożcom mniej się odżywiać trawą, a więcej jagodami.
Pewien rodzaj drzew orzechowych, szczególnie lubiany przez zwierzęta, przerzedził się znacznie i wskutek ciągłego obgryzania przez żyrafy groziła mu całkowita zagłada. Doktor poradził przywódcom jeleni, aby przed nastaniem pory deszczowej zakopywano kilka orzechów w miękkiej ziemi po to, żeby wyrosły z nich nowe drzewa.
Pewnego ranka, gdy doktor był zajęty wyrywaniem małemu hipopotamowi kiwającego się zęba za pomocą łańcuszka od zegarka, zjawił się nagle przywódca jaskółek, Śmigły.
- Nareszcie pana znalazłem, doktorze! - zawołał z wymówką. - Szukałem pana po całym świecie.
- Halo, Śmigły! - zawołał doktor. - Cieszę się, że cię widzę. Czym ci mogę służyć?
- Przed dwoma dniami - odpowiedział Śmigły - ze wszystkich jajek wylęgły się już pisklęta. - Powiedział mi pan, żeby pana o tym natychmiast zawiadomić, ponieważ chce pan pomówić ze mną w pewnej ważnej sprawie. Poleciałem do pańskiego domu, ale Dab-Dab nie miała pojęcia, gdzie się pan znajduje. Rozpocząłem więc poszukiwania. W końcu dowiedziałem się od kilku gadatliwych przewoźników w porcie, że pan przed pięcioma dniami popłynął na tę wyspę i dotąd nie powrócił. Wszyscy w Fantippo są przekonani, że pan nie żyje. Mówią, że pożarły pana smoki, które tu podobno mieszkają. Przestraszyłem się okropnie, chociaż nie wierzę w bajki o smokach. Ale nie wracał pan tak długo, że nie wiedziałem, co o tym sądzić. Może pan sobie wyobrazić, co się dzieje w urzędzie pocztowym w Fantippo -jest jeszcze większy bałagan niż przedtem.
- Tak, tak - powiedział Jan Dolittle, który tymczasem wyrwał małemu hipopotamowi kiwający się ząb i pokazywał mu, jak wypłukać mordkę w rzece. - Jest mi bardzo przykro, powinienem był rzeczywiście przesłać jakieś wiadomości o sobie. Ale miałem tak strasznie dużo roboty. Usiądziemy sobie w cieniu palmy i porozmawiamy. Właśnie o poczcie chciałem z tobą pomówić.
ROZDZIAŁ VIII
NAJSZYBSZA POCZTA NA ŚWIECIE
Doktor Dolittle, Jip i Śmigły zasiedli w cieniu palm i po raz pierwszy omówili plany wielkiej poczty, która zasłynęła później jako poczta jaskółcza.
- Doszedłem do wniosku - rzekł doktor - że regularna poczta zagraniczna nie da się urządzić w Fantippo z tego względu, że przybywa tam bardzo niewiele statków, które mogłyby przywozić i odwozić pocztę. Przyszło mi więc na myśl, czyby jaskółki nie zechciały pełnić służby listonoszów?
- To zupełnie możliwe - odpowiedział Śmigły. -Ale naturalnie taka służba mogłaby mieć miejsce wyłącznie w pewnej określonej porze roku, mianowicie podczas naszego pobytu w Afryce. A i wtedy jaskółki mogłyby zanosić listy tylko do krajów o umiarkowanym i ciepłym klimacie. W północnych strefach zamarzłybyśmy na lodowatych szlakach pocztowych.
- Ma się rozumieć - powiedział doktor Dolittle - nigdy bym tego od was nie żądał. Ale myślałem, że i inne ptaki mogłyby nam pomóc - ptaki, które mieszkają w zimnych, gorących i umiarkowanych strefach. Jeśli zaś obsługa jakiejś długiej linii pocztowej okaże się zbyt męcząca dla jednego gatunku ptaków, można by urządzić również rozstawne stacje pocztowe. Jeśli na przykład chce się wysłać list na biegun północny, to jaskółki mogą go zanieść na północny cypel Afryki, a stamtąd drozdy przeniosą go dalej, na północ Szkocji. Od drozdów przejmą list mewy i zaniosą aż na Grenlandię, skąd już pingwiny mogą go przetransportować na biegun północny. Jak się na to zapatrujesz?
- Jeśli inne ptaki przyłączą się do nas, da się to jakoś urządzić - rzekł Śmigły.
- A poza tym - dodał doktor - mogłyby z tej poczty korzystać również ptaki i inne zwierzęta. Będą mogły sobie tą drogą wzajemnie przesyłać listy tak jak mieszkańcy Fantippo.
- Ależ, doktorze, ani ptaki, ani inne zwierzęta nie pisują do siebie - zdziwił się Śmigły.
- Dotychczas nie - odpowiedział doktor - ale nie widzę powodu, żeby nie miały spróbować. Dawniej ludzie również nie korespondowali ze sobą, ale odkąd zaczęli, okazało się to bardzo przyjemne i pożyteczne dla nich. Jestem pewny, że to samo będzie ze zwierzętami i ptakami. Taki główny urząd pocztowy powinien by się znajdować tutaj, na tej pięknej wyspie, w raju zwierząt. Chciałbym przede wszystkim stworzyć taki system pocztowy, aby podnieść poziom życia i rozwoju mieszkańców świata zwierzęcego. Poza tym interesuje mnie sprawna poczta zagraniczna dla Fantippo. Czy nie zdaje ci się, że ptaki można nauczyć pisania listów?
- Ależ, rozumie się - rzekł Śmigły - na przykład my, jaskółki, pozostawiamy zawsze na domach, na których zakładamy nasze gniazda, znaki dla tych ptaków, które po nas będą się tam gnieździły. Proszę spojrzeć, doktorze - i Śmigły nakreślił kilka krzyżyków na piasku u stóp doktora. - To znaczy: „Nie budujcie gniazd tym domu, tutaj jest kot!” A to - przywódca jaskółek zrobił kilka innych znaków w piasku - znaczy: przyzwoity dom, dużo much, spokojni ludzie, glina lepienia gniazd znajduje się za stajnią”.
- Doskonale! - zawołał doktor. - Przecież to jest rodzaj stenografii. Całe zdanie wyrażasz w czterech znakach!
- A poza tym - mówił dalej Śmigły - wszystkie znaki mają swoje własne znaki. Rybitwy robią na drzewach stojących nad rzeką kreski oznaczające, gdzie są dobre miejsca połowu. A także i drozdy mają swoje znaki: na kamieniach widuje się często napis: Tutaj rozbijać skorupy ślimaków”. Piszą tak po to, by inne drozdy nie rozrzucały wszędzie skorupek, którymi się żywią, i nie wystraszały w ten sposób żywych ślimaków.
- Widzisz, zawsze sobie myślałem - mówił doktor Dolittle - że wy, ptaki, musicie znać chociażby początki pisma, inaczej nie byłybyście takie mądre. Teraz musimy na tych znakach oprzeć istotny, sprawny system pisma ptaków. Jestem przekonany, że i inne zwierzęta to potrafią. Wtedy uruchomimy pocztę jaskółczą i wszystkie zwierzęta i ptaki na całym świecie będą mogły pisywać do siebie listy. Ludzie również, jeśli będą mieli na to ochotę.
- Prawdopodobnie - oświadczył Śmigły - większość stów będzie skierowana do pana, doktorze. Spotykani mnóstwo ptaków, które chciały wiedzieć, jak pan wygląda, co pan jada na śniadanie i tym podobne głupstwa.
- To by mi wcale nie przeszkadzało - zauważył doktor Dolittle - ale przede wszystkim idzie mi w tej sprawie o stronę wychowawczą. Dzięki dobrze działającej poczcie warunki życia zwierząt i ptaków poprawią się niewątpliwie. Na przykład dzisiaj tu, na wyspie, zapytały mnie jelenie, co poradzić na to, żeby drzewa orzechowe nie wymierały. Poleciłem im zasiać orzechy, aby wyrosły nowe drzewa. Teraz będą, Bóg wie jak długo, czekać na to! A gdyby miały możność napisania o tym do mnie, dałbym im już dawno taką radę za pośrednictwem poczty jaskółczej.
Potem pod osłoną nocy Pfillosaurus zaniósł doktora Dolittle i Jipa z powrotem do Fantippo i nikt nie zauważył ich przybycia.
Nazajutrz rano poszedł doktor do króla.
- Wasza Królewska Mość - powiedział - można zorganizować w Fantippo doskonałą zagraniczną komunikację pocztową, jeżeli Wasza Królewska Mość zgodzi się na to, co proponuję.
- Mój Wielki Majestat raczy cię wysłuchać - rzekł król. - Mów dalej. Czy mogę cię poczęstować karmelkiem?
Doktor Dolittle wziął sobie z pudełka, które mu król podał, jeden karmelek - zielony. Król Koko był bardzo dumny z karmelków, które wyrabiano w królewskiej cukierni. Miał stale jeden karmelek zawieszony na wstążce na szyi. O ile go nie lizał, trzymał go przed oczami i spoglądał przez niego na swych dworaków. Naśladował białych ludzi, patrzących przez okulary, i dlatego kazał wyrabiać cukierki cieni i przezroczyste, żeby przez nie spoglądać, bo mu się wydawało to bardzo eleganckie. To ciągłe ssanie cukierków zepsuło mu figurę, zrobił się przez to strasznie gruby. Ale nie martwił się tym, gdyż w Fantippo wielkie rozmiary ciała uważne były za dowód siły i potęgi.
- Mój plan jest następujący - wyłożył doktor Dolittle - pocztę wewnętrzną w Fantippo teraz, po wyuczeniu przeze mnie listonoszów, mogą roznosić wasi ludzie. Ale jednoczesne zajmowanie się pocztą zagraniczną to będzie już dla nich za dużo. Poza tym do portu waszego przybywa niewiele statków. Proponuję więc założenie pływającego urzędu pocztowego, który mógłby być zakotwiczony w pobliżu... - doktor Dolittle zatrzymał się w porę i nie wymówił straszliwej nazwy. - Hm... hm... tej wyspy, o której Waszej Królewskiej Mości opowiadałem.
- To mi się nie podoba - rzekł król marszcząc brwi.
- Wasza Królewska Mość nie ma potrzeby się obawiać - przerwał pośpiesznie doktor - żaden z jego poddanych nie będzie nigdy zmuszony do wylądowania na tej wyspie. Zagraniczny urząd pocztowy będzie się mieścił w łodzi zakotwiczonej dość daleko od wybrzeża. Pomoc ze strony urzędników poczty w Fantippo nie będzie mi wcale potrzebna. Przeciwnie: stawiam warunek, aby wyspę, o której mówię, pozostawić w spokoju. Chcę pocztę zagraniczną prowadzić sam na swój własny sposób i przy pomocy moich własnych, specjalnych urzędników. Jeśli mieszkańcy Fantippo będą chcieli wysyłać listy do obcych krajów, muszą je przewozić czółnem do mojej łodzi. Ale adresowane do nich listy będą im regularnie doręczane zwykłym sposobem - za pomocą skrzynek na drzwiach. Co Wasza Królewska Mość o tym sądzi?
- Daję moje zezwolenie - rzekł król - ale na wszystkich znaczkach musi być wizerunek mego pięknego oblicza.
- Oczywiście - powiedział doktor. - Tylko musimy wyraźnie ustalić, że odtąd cała poczta zagraniczna będzie obsługiwana przez moich własnych urzędników, moim własnym systemem. Ale nad pocztą krajową w Fantippo, gdy już ją uruchomię całkowicie, musi Wasza Królewska Mość czuwać, aby dalej funkcjonowała prawidłowo. Jeśli Wasza Królewska Mość się zgodzi, mogę zapewnić, że za kilka tygodni królestwo Fantippo będzie miało najlepiej działającą pocztę na całym świecie.
Po czym Jan Dolittle zaczął znowu naradzać się ze Śmigłym i polecił mu rozesłać ptaki na wszystkie strony świata z wieścią, aby przywódcy mew, mysi-królików, srok, sępów, drozdów, jaskółek, czyżyków, pingwinów, jastrzębi, dzikich gęsi i wszelkich innych gatunków ptaków zgromadzili się na Wyspie Niczyjej, gdyż doktor Dolittle chce z nimi mówić.
A doktor powrócił do swoich zajęć i starał się dalej organizować wewnętrzną pocztę w Fantippo.
Tymczasem dzielny Śmigły rozesłał orędzie naokoło świata; i ptak ptakowi przekazywał wieść, że doktor Dolittle, słynny doktor zwierząt, chce się zobaczyć z przywódcami wszystkich dużych i małych ptaków. Ptaki zaczęły więc przylatywać do doliny Wyspy Niczyjej. Po trzech dniach Śmigły mógł oznajmić doktorowi, że wszystkie ptaki przybyły i czekają na niego.
Doktor Dolittle wsiadł więc do pięknej, dużej łodzi, danej mu do rozporządzenia przez króla Koko, i przypłynął w niej do stóp wzgórza, z którego poprzednio oglądał piękną dolinę raju zwierząt. Wraz ze Śmigłym, siedzącym na jego ramieniu, spoglądał teraz w dół na morze głów ptasich, gdyż od kolibrów do albatrosów stawiły się wszystkie rodzaje. Wziął liść palmowy i zwinąwszy go w trąbkę, aby być lepiej zrozumianym, wygłosił wielkie przemówienie do przywódców ptaków, które miały współpracować ze słynną jaskółczą pocztą.
Gdy doktor skończył mówić, ptaki, które nadleciały ze wszystkich stron świata, wyraziły swoje zadowolenie gwizdem, szczebiotem, krakaniem, biciem skrzydeł. Wynikł z tego taki straszny hałas, że tubylcy z Fantippo szeptali do siebie o wielkiej walce smoków na Wyspie Niczyjej.
Potem doktor Dolittle wyjął notes i wdał się w rozmowę z każdym z przywódców po kolei, zadając mu pytania dotyczące znaków używanych przez ptaki jego gatunku. Doktor zapisywał to wszystko i wziął notatki ze sobą do domu, aby całą noc zapoznawać się z nimi. Obiecał, że nazajutrz wróci.
Na drugi dzień przepłynął znów na wyspę i w dalszym ciągu omawiał, przygotowywał i opracowywał wszystko. Zostało postanowione, że swój główny urząd mieć będzie poczta jaskółcza na Wyspie Niczyjej, filie zaś jej znajdować się będą na przylądku Horn, w Grenlandii, na Tahiti, w Kaszmirze, Tybecie i Puddleby nad rzeką Marsh. Większość linii pocztowych była tak urządzona, że ptaki, które spędzały zimę w innym kraju, a na lato wracały do ojczyzny, miały zabierać listy podczas tych regularnych corocznych podróży. A ponieważ są i takie ptaki, które prawie co tydzień przelatują z jednego kraju do drugiego, więc w ten sposób poczta mogła być załatwiana bez wielkich trudności.
Rozumie się, że przybyły również i ptaki, które nie opuszczają nigdy, nawet w zimie, swego kraju rodzinnego. Ich przywódcy, otoczeni specjalną opieką innych ptaków, przylecieli również na wezwanie doktora, aby mu okazać swoją gotowość. Ptaki te obiecały, że przez cały rok będą czuwać nad listami dostarczanymi do ich ojczyzny i rozprowadzać je wśród adresatów.
W ten sposób w ciągu pierwszych dni ustalono cały plan działania.
Następnie doktor Dolittle i przywódcy zgodzili się na jeden określony, prosty, jasny alfabet dla wszystkich ptaków, aby ptaki pocztowe mogły z łatwością zrozumieć i odczytać adresy na kopertach. Wreszcie doktor odesłał wszystkie ptaki z powrotem do domów, aby mogły nauczyć swych krewniaków nowego alfabetu i zaznajomić ptaki całego świata z organizacją poczty, która miała się przyczynić do podniesienia poziomu życia i wychowania mieszkańców świata zwierzęcego.
Potem doktor Dolittle poszedł do domu i wyspał się porządnie.
Nazajutrz rano dowiedział się, że łódź przeznaczona na urząd pocztowy, którą król Koko kazał dla niego sporządzić, jest już gotowa i wygląda ślicznie. Umieszczono ją na kotwicy w pobliżu Wyspy Niczyjej. Następnie przeniesiono tam Dab-Dab, Jipa, Tu-Tu, Geb-Geb, dwugłowca i białą myszkę. Doktor Dolittle zwinął swój dom na głównej ulicy w Fantippo i do końca swego pobytu w kraju króla Koko mieszkał w urzędzie poczty zagranicznej.
Doktor Dolittle wraz ze swoimi zwierzętami miał teraz mnóstwo roboty, gdyż trzeba było wszystko zorganizować, umeblować, cały lokal zaopatrzyć w szuflady na znaczki i karty pocztowe, w wagę, w torby do sortowania listów i w tym podobne przedmioty. Dab-Dab jak zwykle prowadziła gospodarstwo i dbała o to, aby wszędzie było co dzień czysto sprzątnięte i zamiecione. Jip był dozorcą i pilnował punktualnego zamykania wieczorem i otwierania rano budynku pocztowego. Tu-Tu, najlepsza matematyczka, prowadziła książki i rachunki zapisując, ile znaczków zostało sprzedanych i ile pieniędzy wpłynęło za to do kasy. Jan Dolittle siedział przy okienku w dziale informacji i odpowiadał na setki pytań, które ludzie zadają we wszystkich urzędach pocztowych. A obowiązkowy, niezawodny Śmigły kręcił się tu i tam, i wszędzie. Pierwszy list został nadany przez Pocztę Jaskółczą w następujący sposób: pewnego dnia król Koko zjawił się we własnej osobie, wsunął swoje szerokie oblicze w okienko i zapytał:
- Jaka linia pocztowa jest najszybsza na świecie?
- Angielska poczta szczyci się tym, że list z Londynu do Kanady może przesłać w ciągu czternastu dni.
- Mam tutaj list do przyjaciela - powiedział król -który posiada salon czyszczenia butów w Alabamie. Zobaczymy, jak szybko będziesz mi mógł przynieść odpowiedź na ten list.
W istocie doktor Dolittle nie uruchomił jeszcze poczty zagranicznej i chciał to zakomunikować królowi, ale Śmigły skoczył na biurko i szepnął:
- Niech mi pan da ten list. Pokażemy mu! Potem zawołał Świergotkę-Gońca i powiedział do niej:
- Zanieś ten list, jak tylko możesz najprędzej, na Wyspy Azorskie. Tam spotkasz białoogoniaste skowronki z Nowej Karoliny, które teraz wybierają się w podróż do Stanów Zjednoczonych. Daj im ten list i powiedz, żeby jak najprędzej przyniosły tutaj odpowiedź.
Świergotka poleciała jak błyskawica.
O godzinie czwartej po południu oddał król swój list j na pocztę. Kiedy zaś Jego Królewska Mość obudził się nazajutrz i zasiadł do śniadania, odpowiedź leżała już ! obok jego nakrycia!
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I
NIEZWYKŁY URZĄD POCZTOWY
Nikt, nawet doktor Dolittle, nie przewidywał, jak wspaniale rozwinie się Poczta Jaskółcza i ile dziwnych zdarzeń i nowych pomysłów powiąże się z nią.
Rozumie się, że przy tak oryginalnej organizacji trzeba się było wiele nauczyć i dużo napracować, zanim wszystko zaczęło działać bez przeszkód. Każdy dzień przynosił jakieś nowe, świeże zadania. I chociaż doktor, który był zawsze bardzo obowiązkowym człowiekiem, harował teraz niemal do upadłego, zajmowało go to wszystko tak bardzo, że nie narzekał na swoją pracę. Tylko macierzyńska Dab-Dab oburzała się na to ogromnie, bo przecież doktorowi brakło czasu nawet na sen.
Na całym świecie nie było nigdzie i nigdy podobnego urzędu pocztowego. Po pierwsze, był to urząd pocztowy na łodzi, po drugie, każdy z urzędników i każdy klient dostawał punktualnie o czwartej godzinie po południu herbatkę, a w niedzielę nawet kanapki z ogórkiem do herbaty. Podwieczorek w zagranicznym urzędzie pocztowym stał się ostatnim krzykiem mody w Fantippo, oczywiście wśród bardziej wytwornych mieszkańców. Wielka, słomiana mata rozpościerała się na kształt markizy po drugiej stronie budynku, tworząc ładną werandę z pięknym widokiem na morze i na zatokę. I gdy ktoś przypadkiem wstępował do urzędu o czwartej, aby kupić znaczek, przeważnie zastawał tam króla i innych dostojników z Fantippo popijających właśnie herbatkę.
Jeszcze jedną szczególną właściwość urzędu doktora Dolittle stanowiły pióra do pisania. Doktor Dolittle stwierdził, że w wielu urzędach pocztowych pióra są niemożliwe do użytku; skrzypią i robią kleksy. Istotnie, nawet po dziś dzień dużo urzędów pocztowych słynie z niedobrych piór. Ale doktor Dolittle postarał się o to, aby jego pióra były w doskonałym gatunku. Rozumie się, że w owych czasach nie posługiwano się jeszcze stalówkami, lecz gęsimi piórami. Doktor polecił albatrosom i mewom, aby zachowywały dla niego pióra, które im wypadają z ogonów w okresie zmiany upierzenia. Przy takich więc możliwościach nietrudno było mieć urząd zaopatrzony w najlepsze pióra.
Jeszcze pod jednym względem różnił się urząd pocztowy doktora Dolittle od innych urzędów - mianowicie klejem używanym do gumowania znaczków. Klej używany dotychczas w Fantippo wyczerpał się i doktor musiał sporządzić inny. Po wielu próbach wynalazł klej robiony z soku lukrecji; klej ten wysychał szybko i był bardzo smaczny. Jak już wspominałem, mieszkańcy Fantippo ogromnie lubili słodycze i gdy tylko nowy klej wszedł w użycie, zaczęły się gromadzić tłumy w zagranicznym urzędzie pocztowym, aby setkami zakupywać znaczki.
Z początku przyczyny tego tłoku wydały się doktorowi niezrozumiałe, a Tu-Tu, kasjerka, była zmuszona pracować w godzinach nadliczbowych, aby nadążyć ze zliczaniem wpływów kasowych. Kasa urzędu pocztowego nie mogła pomieścić wszystkich pieniędzy i nadwyżkę trzeba było przechowywać w garnku na kominie.
Ale nagle doktor zauważył, że klienci zlizują klej ze znaczków pocztowych, a potem przynoszą je z powrotem, żądając zwrotu pieniędzy. We wszystkich urzędach pocztowych obowiązuje przepis, że znaczki można wymieniać na zapłacone za nie pieniądze. O ile znaczki nie były podarte albo zabrudzone, nic nie szkodziło, że zlizano klej. Doktor doszedł jednak do przekonania, że musi wynaleźć inny klej, jeśli chce sprzedawać znaczki do właściwego użytku.
Pewnego dnia zjawił się w urzędzie brat króla, strasznie kaszlący, i prosił jednym tchem (raczej kaszlem) o pięć znaczków po pensie i o środek na kaszel. To naprowadziło doktora Dolittle na świetny pomysł i nowy klej do znaczków - który sporządził ze specjalnego gatunku słodkawego syropu na kaszel - nazwał klejem antykokluszowym. Wynalazł także klej przeciw bronchitowi, klej przeciw anginie i rozmaite inne. Od tej pory, gdy w mieście panowała jakaś zaraźliwa choroba, starał się zawsze, żeby do gumowania znaczków używać jakiegoś odpowiedniego, leczniczego środka. Zaoszczędził sobie w ten sposób mnóstwo trudu, gdyż dotychczas ludzie zamęczali go po prostu o porady na zaziębienie, ból gardła i inne choroby. Był więc pierwszym generalnym poczmistrzem, który jednocześnie obsługiwał pacjentów dostarczając smacznych lekarstw na odwrocie znaczków pocztowych. Nazywał to: „zaklejaniem choroby”.
Pewnego wieczoru Jip, jak zwykle, zamknął o szóstej godzinie drzwi urzędu pocztowego i wywiesił tablicę z napisem: „Zamknięte”. Doktor Dolittle, słysząc zasuwanie zamka u drzwi, przerwał liczenie kart pocztowych i zapalił fajkę.
Pierwsza ciężka praca - uruchomienie poczty - była już wykonana. Gdy więc doktor tego wieczoru usłyszał zamykanie drzwi, przyszło mu na myśl, że odtąd może pozwolić sobie na określone godziny pracy i nie musi pracować przez cały dzień. I kiedy Jip wszedł do oddziału listów poleconych, zastał tam doktora wyciągniętego na krześle, z nogami opartymi o biurko i rozglądającego się naokoło z zadowoloną miną.
- Jip - powiedział z westchnieniem ulgi - teraz mamy prawdziwą pocztę, urzędującą jak trzeba.
- Tak - odrzekł Jip i postawił na ziemi latarkę, z którą obchodził lokal - i jaką pocztę... Podobnej nie ma na całym świecie!
- Pomyśl - powiedział doktor - że chociaż otworzyliśmy ją przeszło tydzień temu, ja sam nie napisałem jeszcze ani jednego listu. Wyobraź sobie tylko, mieszkać przez tydzień w urzędzie pocztowym i nie pisać listów! Spójrz na tamtą szufladę. Kiedy indziej sam widok tylu znaczków zachęciłby mnie do napisania tuzina listów. Przez całe swoje życie, kiedy chciałem napisać list, nie miałem nigdy znaczka pod ręką. A teraz - czy to nie zabawne - kiedy mieszkam dzień i noc w urzędzie pocztowym, nie przychodzi mi na myśl nikt, do kogo mógłbym napisać list.
- Szkoda - powiedział Jip - bo, pomijając szuflady pełne znaczków pocztowych, gdy się ma takie piękne pismo jak pan... Niech pan pomyśli o tych wszystkich zwierzętach, które czekają na wiadomości od pana.
- Oczywiście, mógłbym napisać do Sary - poczciwa, kochana Sara. Ale nie pamiętam jej adresu. Nie mogę więc do niej napisać.
- Już wiem! - krzyknął Jip. - Mógłby pan napisać do Mateusza Mugg!
- Nie umie przecież czytać - mruknął doktor.
- On nie, ale jego żona czyta doskonale - odpowiedział Jip.
- To prawda - rzekł doktor - ale o czym do niego napisać?
Właśnie w tej samej chwili ukazał się Śmigły i oznajmił:
- Doktorze, obsługa miasta w Fantippo musi być zmieniona. Moim ptakom pocztowym jest za trudno wyszukiwać domy, żeby doręczać listy. Bo, widzi pan, my, jaskółki, jakkolwiek budujemy nasze gniazda przy domach, nie jesteśmy właściwie ptakami miejskimi. Przeważnie szukamy sobie samotnych domów na wsi, wśród ulic miasta z trudem dajemy sobie radę. Kilka jaskółek odniosło z powrotem listy, które miały roznieść dziś rano, gdyż nie znalazły domów, do których te listy były zaadresowane.
- Hm - powiedział doktor - to fatalne. Zostaw mi chwilę czasu do namysłu. Ach, już wiem! Sprowadzę tutaj Pyskacza.
- Kto to jest Pyskacz? - zapytał Śmigły.
- To londyński wróbel, który mnie odwiedza każdego lata w Puddleby. Mieszka stale przy katedrze Świętego Pawła. Wybudował gniazdo w uchu świętego Edmunda.
- Gdzie?! - wykrzyknął Jip.
- W uchu figury świętego Edmunda, na zewnątrz katedry - wyjaśnił doktor. - Ten czuje się wśród ulic i domów jak u siebie w domu. Przyda nam się znakomicie. Napiszę zaraz po niego.
- Mam wątpliwości - rzekł Śmigły - czy ptak pocztowy, jeśli nie będzie sam ptakiem miejskim, odnajdzie tego wróbla w Londynie. Londyn to przecież strasznie duże miasto, prawda?
- Tak jest - rzekł doktor.
- Panie doktorze - zawołał Jip - dopiero co zastanawiał się pan nad tym, o czym napisać do karmiciela kotów! Niech Śmigły napisze list do Pyskacza ptasim alfabetem, a pan włoży ten list do listu adresowanego do Mateusza Mugg. Gdy wróbel przybędzie do Puddleby na wakacje, karmiciel kotów może mu oddać list.
- Doskonale! - zawołał Jan Dolittle. Wziął natychmiast arkusik papieru listowego i zaczął pisać.
- Niech go pan poprosi przy tej sposobności - wtrąciła Dab-Dab - żeby rzucił okiem na nasze okna, czy jakaś szyba nie pękła. Deszcz mógłby nam zmoczyć pościel.
- Dobrze, dobrze - rzekł doktor - wspomnę i o tym.
Doktor napisał więc list i zaadresował go tak: „Jaśnie Wielmożny Pan Mateusz Mugg, sprzedawca mięsa dla kotów w Puddleby nad rzeką Marsh, Anglia”. List zabrała ze sobą Świergotka-Goniec.
Doktor nie spodziewał się szybkiej odpowiedzi, gdyż żona karmiciela kotów nie była zbyt skora do czytania i zbyt mocna w pisaniu. Trudno też było się spodziewać, aby Pyskacz przybył do Puddleby przed upływem tygodnia. Zostawał zwykle przez Wielkanoc w Londynie. Jego małżonka nie pozwalała mu odlecieć na wieś, zanim nie nauczy swoich piskląt rozpoznawać domy, z których ludzie sypią im okruszyny, wydziobywać owies sprzed nosa koniom dorożkarskim bez narażania się na zdeptanie przez ich kopyta, dawać sobie radę wśród ruchliwych ulic Londynu i innych tym podobnych rzeczy, które młode ptaki, żyjące w mieście, umieć powinny.
Tymczasem życie w urzędzie pocztowym szło dalej swoim czynnym, ożywionym biegiem. Zwierzęta: Tu-Tu, Dab-Dab, Geb-Geb, dwugłowiec, biała mysz i Jip były bardzo zadowolone z mieszkania na wielkiej łodzi. A gdy im się czasem w tym pływającym domu przykrzyło, udawały się na wycieczkę na Wyspę Niczyją, którą teraz nazywano znacznie częściej tak, jak ją doktor Dolittle nazwał - „Rajem Zwierząt”.
Czasem doktor Dolittle towarzyszył im w tych wycieczkach. Czynił to bardzo chętnie, gdyż przy tej sposobności rozmawiał z różnymi zwierzętami i uczył się ich znaków porozumiewawczych. Z tych znaków, które skrzętnie notował, ułożył on rodzaj pisma zwierząt albo gryzmolenia, jak to nazywał (podobnie jak to uczynił dla ptaków).
Gdy mu zostawało trochę wolnego czasu, dawał zwierzętom w wielkiej dolinie lekcje pisania. Na te lekcje uczęszczało bardzo wielu uczniów. Jak zwykle małpy, jako najpojętniejsze, uczyły się najlepiej i dlatego, że były takie mądre, doktor mianował kilka z nich swoimi pomocnikami.
Ulubione zwierzęta doktora przeglądały codziennie
z wielkim przejęciem pocztę, szukając listów adresowanych do siebie. Z początku nie otrzymywały ich dużo. Ale pewnego dnia powróciła Świergotka przynosząc list z Puddleby. Była to odpowiedź karmiciela kotów na list doktora.
Żona Mateusza Mugg pisała w imieniu męża, że list do wróbla wisi na jabłoni w ogrodzie, gdzie go wróbel, gdy przyleci, na pewno znajdzie. Pisała dalej, że szyby w oknach są jeszcze całe, ale że drzwi kuchenne trzeba będzie na nowo pomalować.
Gdy Świergotka czekała w Puddleby na odpowiedź karmiciela kotów, zdążyła opowiedzieć wszystkim szpakom i drozdom w ogrodzie doktora o nowym urzędzie pocztowym dla zwierząt na Wyspie Niczyjej. Niebawem dowiedziało się o tym każde żywe stworzenie w Puddleby i poza Puddleby.
Wskutek tego zaczęły napływać do łodzi listy do ulubieńców doktora. Pewnego dnia przy porządkowaniu poczty trafił się list dla Dab-Dab od jej siostry; dalej dla białej myszki od jednego z jej kuzynów, który mieszkał w szufladce biurka doktora, jeden dla Jipa od szkockiego owczarka, mieszkającego w sąsiedztwie Puddleby, jeden dla Tu-Tu, z którego się dowiedziała, że stała się ciotką sześciu siostrzeńców i siostrzenic, które przyszły na świat pod pułapem stajni. Tylko do Geb-Geb nie było żadnego listu. Biedne prosię opłakało to rzewnymi łzami. A gdy doktor udał się na poobiednią przechadzkę, Geb-Geb poprosiło, aby je na pocieszenie zabrał ze sobą.
Następnego dnia ptaki uskarżały się, że worek pocztowy jest wyjątkowo ciężki; a gdy go rozpakowano, przekonano się, że zawiera dziesięć grubych listów dla Geb-Geb i dla nikogo więcej. Jipowi wydało się to podejrzane i gdy Geb-Geb otwierało swoje listy, popatrzył mu przez ramię. W każdej kopercie leżała skórka banana.
- Kto ci przysłał te wszystkie skórki bananowe? - zapytał.
- Sam je sobie przysłałem - odpowiedziało Geb-Geb - wczoraj z Fantippo. Nie widzę żadnego powodu, dlaczego wy mielibyście dostawać tyle listów, a ja nie. Jeśli do mnie nikt nie pisze, to będę pisał sam do siebie.
ROZDZIAŁ II
PYSKACZ
Był to wielki dzień w urzędzie pocztowym doktora Dolittle, gdy przybył londyński wróbel, zwany Pyskaczem, aby współpracować w dziale miejskim poczty w Fantippo.
Doktor w okienku informacyjnym spożywał właśnie drugie śniadanie, gdy wróbel wsunął łepek w okno i zawołał zuchwałym głosem londyńskiego ulicznika:
- Halo, doktorze, a więc widzimy się znowu! Co słychać nowego w starej firmie? Kto by przypuszczał, że pan wpadnie na taki pomysł!
Pyskacz był ptakiem z charakterem. Każdy, nawet widząc go po raz pierwszy, odgadłby od razu, że całe swoje życie spędził na ulicach wielkiego miasta. Każdym ruchem różnił się od innych ptaków. Na przykład oczy Śmigłego, jakkolwiek nikt nie ośmieliłby się nazwać go głupim, miały szlachetny wyraz wiejskiej naiwności. Ale zuchwałe, sprytne spojrzenie Pyskacza zdawało się mówić: „Niech wam się tylko nie zdaje, że możecie mnie wywieść w pole. Jestem prawdziwym dzieckiem Londynu”.
- Ach, Pyskaczu! - zawołał Jan Dolittle. - Nareszcie jesteś! Jak przyjemnie zobaczyć cię po tak długim czasie! Czy podróż przeszła ci szczęśliwie?
- Nie najgorzej, mogło być gorzej - odpowiedział Pyskacz i zerknął na kilka okruszyn, które pozostały na pulpicie po śniadaniu doktora. - Ani jednej burzy, zupełnie przyzwoity lot. Gorąco? Ma się rozumieć, i jak jeszcze! Dostatecznie gorąco, żeby się upiec. Ależ osobliwą budę pan sobie tu urządził!
Na wieść o przybyciu Pyskacza zbiegły się wszystkie zwierzęta, aby go przywitać i dowiedzieć się, co słychać w domu, w Puddleby.
- Jak się powodzi starej klaczy w stajni? - zapytał doktor Dolittle.
- Bardzo dobrze - odpowiedział Pyskacz. - Nie jest już, co prawda, dziewczęciem, ale jak na tak starą kobyłę, trzyma się wcale dobrze. Prosiła, abym zabrał dla pana gałąź pnących różyczek, które rozkwitły na murze nad stajnią. Ale powiedziałem jej: „Myślisz, że jestem wozem towarowym, czy co?” Proszę sobie wyobrazić - ptaszysko w moim wieku miałoby prze-frunąć cały Ocean Atlantycki z gałązką różyczek w dziobku! Jeszcze by pomyślano, że jestem zaproszony na wesele na biegun północny.
- Na litość boską, Pyskaczu! - zaśmiał się doktor Dolittle. - Kiedy tak słucham twego londyńskiego świergotu, zaczyna mnie ogarniać tęsknota za kra jem.
- Mnie także! - zawołał Jip. - Czy dużo jest szczurów w drwalni, Pyskaczu?!
- Tysiące - powiedział wróbel - takie duże jak króliki i takie zuchwałe, jak gdyby wszystko wokoło było ich własnością.
- Już ja je nauczę rozumu, niech no tylko wrócę - oświadczył Jip. - Mam nadzieję, że wrócimy przecież wkrótce do domu.
- A jak tam w ogrodzie? - zapytał doktor.
- Na medal - odparł wróbel. - Rozumie się, dużo zielska na ścieżkach, ale pod oknami kuchni zakwitły rysy, powiadam panu, pierwsza klasa! Nigdy nie widziałem czegoś piękniejszego!
- A co nowego słychać w Londynie? - zapytała biała myszka, która również była dzieckiem miasta.
- O, w Londynie zawsze jest coś nowego - odpowiedział Pyskacz. - Takie to już miasto. Teraz wynaleziono nowy rodzaj dorożek na dwóch kołach. Pędzą 3 wiele prędzej niż te stare drapaki na czterech! A niedaleko giełdy otworzono nowy sklep warzywny.
- Gdy dorosnę, chciałbym mieć sklep z warzywami - westchnęło Geb-Geb - w Anglii, gdzie są takie dobre warzywa! Mam już dość tej Afryki! Będę sprowadzać do sklepu wszystkie nowalijki.
- Geb-Geb klepie wiecznie to samo - odezwała się Tu-Tu. - Żeby tak nie mieć w życiu wyższych dążeń, niż posiadanie sklepu z warzywami!
- O droga ojczyzno moja! - zawołało Geb-Geb z uczuciem. - Co może być piękniejszego nad główkę świeżej sałaty na wiosnę!
- To dopiero poetyczne prosię - zdziwił się Pyskacz. - Dlaczego nie piszesz wierszy o kapuście z kiełbasą, panie Boczek?
- Teraz uważaj, Pyskaczu - zabrał głos doktor Dolittle. - Chcemy, żebyś objął zarząd poczty miejskiej w Fantippo. Naszym ptakom pocztowym jest bardzo trudno rozpoznawać domy, do których adresowane są listy. Tylko ty, jako miejski ptak od urodzenia, możesz nam dopomóc, prawda?
- Zastanowię się chętnie nad tym, co tu jest do zrobienia, doktorku. Ale muszę się przedtem rozejrzeć po tym mieście. Przede wszystkim jednak chcę się wykąpać. Po tym locie pod prażącym słońcem lepią mi się po prostu wszystkie pióra. Czy nie macie tu jakiej kałuży, gdzie by się można było pochlapać?
- Nie, w tym klimacie nie ma kałuż - powiedział doktor Dolittle - nie jesteś w Anglii. Przyniosę ci moją miskę do golenia, będziesz się mógł w niej wykąpać.
- Niech tylko pan nie zapomni dobrze jej wypłukać, żeby mi mydło nie wlazło w oczy - pisnął wróbel.
Nazajutrz, gdy Pyskacz wyspał się po swojej długiej podróży, doktor pokazał londyńskiemu wróblowi afrykańskie miasto Fantippo.
Gdy już obejrzeli wszystkie osobliwości, wróbel powiedział:
- Jako miasto, wasze Fantippo to nic ważnego. Owszem, duże, bardzo duże, wcale nie wiedziałem, że w Afryce bywają takie duże miasta. Ale ulice są takie wąskie. Teraz rozumiem, dlaczego tu nie ma dorożek, przecież nawet koza nie mogłaby się tutaj przedostać, nie mówiąc już o wózku na czterech kołach. A domy wyglądają, jakby były zrobione z włosia starych materaców! Pierwsza rzecz, to należy powiedzieć temu staremu królisku, zwanemu, jeśli się nie mylę, „Orzech Kokosowy”, aby nakazał swoim poddanym umieścić kołatki przy drzwiach. Co to w ogóle za mieszkanie bez kołatki? Naturalnie, że wasi listonosze nie mogą dostarczać listów do domów, do których nie ma czym stukać.
- Załatwię to - odrzekł doktor Dolittle. - Pomówię z królem dzisiaj po południu.
- Poza tym ci ludzie nie mają przecież skrzynek do listów przy domach - mówił dalej Pyskacz. - Należy zrobić szpary na drzwiach, przez które można wrzucać listy. Tym zatraconym dzikusom można wrzucać listy tylko kominem. W każdym domu muszą być dwie skrzynki do listów: jedna z lewej, druga z prawej strony drzwi.
- Dlaczego dwie? - zapytał Jan Dolittle.
- To taki mój pomysł - objaśnił wróbel - jedna skrzynka na rachunki, a druga na listy. Ludzie są zawsze tacy rozczarowani, gdy słysząc stukanie listonosza spodziewają się miłego listu od przyjaciela albo wiadomości o wielkim spadku, a wyjmują ze skrzynki rachunek od krawca. Ale gdy na drzwiach znajdować się będą dwie skrzynki, jedna z napisem: rachunki, a druga: listy - listonosz będzie mógł do jednej wrzucać listy prawdziwe, a do drugiej rachunki. Jest to, jak powiedziałem, mój własny pomysł. Ale dlaczego nie miałoby się pójść z duchem czasu. Jak pan sądzi?
- Doskonały pomysł - powiedział doktor - ludzi będzie czekało wówczas tylko jedno rozczarowanie, mianowicie, gdy któregoś dnia będą musieli opróżnić swoją skrzynkę do rachunków i płacić długi.
- Tak - powiedział Pyskacz - ja pomyślałem to samo. Proszę, niech pan powie ptakom listonoszom, żeby, gdy kołatki będą już zaprowadzone, kołatali raz, gdy przyniosą rachunek, a dwa razy, gdy przyniosą list; w ten sposób ludzie będą wiedzieli, czy warto wyjąć coś ze skrzynki, czy nie. Coś panu powiem: z czasem nauczymy tych biedaków niejednego! Zaprowadzimy w Fantippo pocztę co się zowie. A jak będzie z gratyfikacją świąteczną? Listonosze spodziewają się zwykle na gwiazdkę pięknego podarku.
- Obawiam się - rzekł doktor z powątpiewaniem - że ci ludzie w ogóle nie święcą Bożego Narodzenia.
- Nie święcą Bożego Narodzenia! - zawołał Pyskacz przerażonym głosem. - Co za skandal! Musi pan powiedzieć królowi - zwanemu, o ile pamiętam, „Masło Kokosowe”, że jeśli on i jego poddani nie będą święcili świąt Bożego Narodzenia obdarzając nas, listonoszy, podarkami, to w Fantippo między Nowym Rokiem a Wielkanocą w ogóle poczta nie będzie roznoszona. Niech mu pan powie, że ja to powiedziałem. Najwyższy czas, aby go ktoś oświecił.
- Dobrze - powiedział doktor - postaram się o to.
- Niech mu pan powie - ciągnął dalej Pyskacz - że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia liczymy na dwa kawałki cukru na progu każdego domu. Nie będzie cukru - nie będzie listów.
Jeszcze tego samego popołudnia doktor Dolittle poszedł do króla i powtórzył mu różne życzenia wróbla. Jego Królewska Mość zgodził się na wszystko, wszyściuteńko. Ładne, mosiężne kołatki, które ptaki mogły bez trudu podnosić, zostały umocowane na wszystkich drzwiach. Wyglądały bardzo elegancko i stanowiły w każdym razie najnowocześniejszą ozdobę koślawych domków. Umieszczone też zostały podwójne skrzynki, jedne do listów, drugie do rachunków.
Poza tym doktor Dolittle wyjaśnił królowi Koko znaczenie świąt Bożego Narodzenia jako święta podarków. Obyczaj wzajemnego obdarzania się na święta przyjął się w Fantippo powszechnie. Odtąd obdarowywano nie tylko listonoszy, ale także przyjaciół i krewnych. Stąd misjonarze, którzy w wiele lat po bytności doktora odwiedzili tę część Afryki, stwierdzili ze zdumieniem, że mieszkańcy Fantippo obchodzą święta Bożego Narodzenia, chociaż nie są chrześcijanami. Ale nie dowiedzieli się nigdy, że ten obyczaj wprowadził tu Pyskacz, zuchwały wróbel londyński.
W krótkim czasie Pyskacz objął zarząd poczty miejskiej w Fantippo. Rozumie się, że wróbel nie mógł sam poradzić sobie z przesyłkami pocztowymi, które stawały się coraz cięższe, gdyż wszyscy ludzie przywykli bardzo prędko do pisania listów do swoich przyjaciół i krewnych. Wysłał więc jaskółkę do Londynu, aby sprowadziła stamtąd pięćdziesiąt wróbli. Wróble londyńskie, podobnie jak i on obznajmione z miejskimi zwyczajami, miały mu pomagać przy roznoszeniu poczty. A na okres świąt narodowych: Pełni Księżyca i Pory Deszczowej, zamawiał dalsze partie po pięćdziesiąt ptaków, aby nadążyć z doręczaniem wszystkich napływających listów.
Jeśliby ktoś o dziewiątej rano albo o szóstej po południu przechodził główną ulicą w Fantippo, słyszałby bezustanne: puk-puk-puk listonoszy kołaczących do drzwi; „puk-puk”, gdy był to prawdziwy list; a tylko „puk”, gdy to był rachunek.
Ponieważ wróble są bardzo małymi ptaszkami, nie mogły jednocześnie unieść więcej niż jeden lub dwa listy, ale natychmiast odlatywały do łodzi pocztowej, aby zabrać nowy transport. Tam już oczekiwała Tu-Tu z paką listów, posortowanych w pudełkach, na których wypisane było: śródmieście, dzielnica zachodnia, dzielnica wschodnia, dzielnica północno-wschodnia, dzielnica południowo-zachodnia itd. Podzielenie miasta na dzielnice, tak jak w Londynie, po to, aby można było szybko, bez szukania ulic roznosić pocztę, było również pomysłem i dziełem Pyskacza.
Jego pomoc była istotnie nieoceniona. Nawet król uważał, że poczta była doskonale administrowana, a listy dostarczane regularnie i zawsze pod właściwym adresem.
Pyskacz miał tylko jedną wadę, była nią jego zuchwałość. Gdy wynikała jakaś sprzeczka, klął straszliwie, używając najgorszych londyńskich wyrażeń. Chociaż doktor Dolittle wydawał wciąż nowe zarządzenia, zalecając swoim urzędnikom i listonoszom największą uprzejmość przy obsługiwaniu klienteli, Pyskacz miał wciąż zatargi, które sam prowokował.
Pewnego dnia biały paw, ulubieniec króla Koko, skarżył się doktorowi, że wróbel stroił do niego nieprzyzwoite miny, gdy siedział sobie spokojnie za murem pałacu; doktor rozgniewał się na dobre i dał swemu poczmistrzowi porządną burę.
W odpowiedzi na to Pyskacz zwołał bandę swoich londyńskich czupurnych koleżków i pewnej nocy pofrunął z nimi do ogrodu pałacowego, gdzie poturbowali białego pawia i wyrwali mu trzy pióra pięknego ogona.
Ta awantura nie wyszła Pyskaczowi na dobre. Jan Dolittle uważał, że miarka się przebrała, i odprawił natychmiast naczelnika poczty miejskiej, chociaż uczynił to z wielkim żalem.
Ale wraz z Pyskaczem opuścili służbę wszyscy jego londyńscy przyjaciele i urząd pocztowy nie miał teraz nikogo odpowiedniego w dziale listów miejskich. Jaskółki i inne ptaki dokładały wszelkich starań, aby dostarczać pocztę do domów, ale nie dawały sobie rady i wkrótce zaczęły napływać skargi mieszkańców Fantippo.
Toteż doktor Dolittle bardzo żałował, że odprawił Pyskacza, gdyż mimo wszystko on jedyny potrafił kierować tym oddziałem poczty.
Tymczasem pewnego dnia ku wielkiej radości doktora Dolittle - chociaż starał się ją ukryć i raczej udawać zagniewanego - zjawił się w urzędzie Pyskacz ze źdźbłem słomy w dziobku, zachowując się tak, jak gdyby nic się nie stało. - Doktor Dolittle myślał - nadmienił mimochodem - że poleciałem wraz ze swymi przyjaciółmi do Londynu, ale przecież wiedziałem doskonale, że doktor nie obejdzie się beze mnie, toteż powłóczyliśmy się tylko trochę za miastem i oto jesteśmy z powrotem.
Jan Dolittle udzielił londyńskiemu wróblowi nauki grzeczności i przyjął go ponownie do pracy. Ale nazajutrz bezczelny wróbel wylał całą buteleczkę atramentu na ogon białego pawia, gdy ten przybył wraz z królem na herbatę do łodzi pocztowej. I znowu doktor musiał zwolnić Pyskacza z pracy.
Więc regularnie raz na miesiąc doktor Dolittle wymawiał Pyskaczowi posadę i wtedy poczta miejska przestawała funkcjonować. Ale ku wielkiej uldze doktora, za każdym razem, gdy na poczcie panował już całkowity zamęt, zjawiał się poczmistrz i doprowadzał na nowo wszystko do porządku.
Pyskacz miał nieocenione zalety, ale nie mógł się powstrzymać, aby przynajmniej raz na miesiąc nie urządzić jakiejś awantury. Doktor Dolittle doszedł w końcu do przekonania, że wynikało to z jego temperamentu.
ROZDZIAŁ III
PTAKI, KTÓRE POMAGAŁY KOLUMBOWI
Gdy Jan Dolittle wysłał Pocztą Jaskółczą swój pierwszy list do karmiciela kotów, zaczął sobie przypominać wszystkich innych ludzi, do których nie pisał od lat. I wkrótce każdą wolną chwilę poświęcał na pisaniu listów do swoich przyjaciół i znajomych rozproszonych po różnych stronach.
Potem nastąpiły listy, które wysyłał do ptaków zwierząt na całym świecie. Najpierw pisywał do rozmaitych przywódców, którzy sprawowali służbę w filiach urzędów pocztowych na przylądku Horn, w Tybecie, na Tahiti, w Kaszmirze, Grenlandii i mieście Puddleby nad rzeką Marsh. Dawał im dokładne wskazówki, jak prowadzić te urzędy, przy czym stale zalecał największą uprzejmość dla klientów, odpowiadał też na wszystkie pytania zadawane mu przez potrzebujących wskazówek poczmistrzów.
Wysyłał również listy do kolegów-przyrodników, których poznał w różnych krajach, i przekazywał im mnóstwo wiadomości o ptakach - ponieważ dzięki Ptasiej Poczcie nauczył się wielu rzeczy, nie znanych dotychczas innym przyrodnikom.
Na zewnątrz urzędu umieścił tablicę, na której ogłaszano wiadomości o nadchodzącej i odchodzącej poczcie. Wiadomości te brzmiały mniej więcej tak:
W NAJBLIŻSZĄ ŚRODĘ, OSIEMNASTEGO LIPCA, NASTĄPI ODLOT CZERWONOSKRZYDŁYCH SIEWEK DO DANII I MIEJSCOWOŚCI POŁOŻONYCH NAD SKAGERRAKIEM.
PRZYNOŚCIE LISTY WE WŁAŚCIWYM CZASIE.
OBOWIĄZUJĄ ZNACZKI CZTEROPENSOWE.
MOŻNA RÓWNIEŻ WYSYŁAĆ MAŁE PACZKI W KIERUNKU MAROKA, PORTUGALII I NAD KANAŁ LA MANCHE.
Kiedy na Wyspie Niczyjej oczekiwano odlotu nowej gromady ptaków, doktor Dolittle przygotowywał im ulubione pożywienie. Na wielkim zebraniu przywódców zapisał sobie w dużym, starannie przygotowanym notesie daty dorocznych wędrówek, jak również miejsca odlotu i przylotu różnych gatunków ptaków.
Pewnego dnia Śmigły siedział na wadze pocztowej, gdy doktor sortował stos listów przeznaczonych do wysyłki.
Nagle Śmigły zawołał:
- Doktorze, gwałtu, rety! Przybyła mi uncja, nigdy już nie będę mógł stanąć do zawodów. Patrz pan, ważę już cztery i pół uncji.
- Nie, Śmigły - powiedział doktor - mylisz się, zapomniałeś, że oprócz ciebie leży jeszcze na szali jeden ciężarek, ważysz więc tylko trzy i pół uncji.
- Ach, to dlatego! - zawołał Śmigły. - Nigdy nie umiałem dobrze rachować. Chwała Bogu, że nie utyłem!
- Słuchaj - powiedział Jan Dolittle - w tym stosie jest dużo listów adresowanych do Panamy. Jaka poczta odchodzi jutro?
- Nie wiem - odpowiedział Śmigły. - Sprawdzę na tablicy. Zdaje mi się, że sójki złociste. Tak - potwierdził wróciwszy po chwili. - Jutro, we wtorek, piętnastego, jeśli pogoda będzie sprzyjała, nadlecą sójki. Lecą one z Dahomeju do Wenezueli - zakończył podnosząc do góry prawą nóżkę i tłumiąc w ten sposób ziewnięcie.
- To się doskonale składa - zauważył doktor Dolittle. - Będą więc mogły zabrać listy do Panamy bez zbytniego zbaczania z drogi. Co właściwie jedzą sójki najchętniej?
- Żołędzie - rzekł Śmigły.
- Dobrze - odpowiedział doktor. - Poproś w moim imieniu Dab-Dab, aby się udała na wyspę i poprosiła dzikie świnie o zebranie kilku worków żołędzi. Wszystkie ptaki, które dla nas pracują, trzeba dobrze nakarmić przed opuszczeniem głównego urzędu pocztowego.
Kiedy Jan Dolittle obudził się następnego ranka, usłyszał głośny świergot: sójki przyleciały w nocy. Gdy doktor się ubrał i wyszedł na werandę - ujrzał tysiące, tysiące czarno-złotych ptaków, które świergotały i plotkowały na prawo i lewo, dziobiąc przygotowane dla nich żołędzie. Przywódca, który, rozumie się, znał doktora, przyleciał do niego po polecenia i informacje, ile listów będzie do zabrania.
Gdy wszystko było już ułożone i przywódca upewnił się, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin nie trzeba się obawiać wichrów ani burzy, wydał rozkaz - wszystkie ptaki uniosły się w powietrze i powitały świergotem naczelnika poczty miejskiej, doktora Dolittle, oraz główny urząd pocztowy.
- Panie doktorze - zawołał przywódca - czy słyszał pan kiedy o człowieku zwanym Krzysztofem Kolumbem?
- Rozumie się - odparł doktor - przecież to ten, co w 1492 roku odkrył Amerykę.
- Właśnie to chciałem panu opowiedzieć - zaświergotał ptak. - Ale gdyby mu jeden z moich przodków nie pomógł, nie byłby jej odkrył w 1492 roku. Może później tak, ale nigdy wtedy, w 1492 roku!
- Co też ty mówisz? - zawołał Jan Dolittle. - Musisz mi o tym więcej opowiedzieć - i wyciągnął notes, zapisując w nim coś skrzętnie.
- Tę historię - powiedziała sójka - opowiadała mi moja babka, która słyszała ją od swojej prababki, i w ten sposób przechodziła ona, począwszy od moich przodków, żyjących wówczas w Ameryce, z ust do ust, a raczej z dzioba do dzioba.
Jesień roku 1492 była bardzo burzliwa. Silne wiatry i gwałtowne burze szalały przez długi czas i przed połową października nie mogliśmy się udać w naszą doroczną wędrówkę. Przebywaliśmy wówczas na Bermudach od marca do października, a resztę roku w Wenezueli. Mój przodek był przez długi czas przywódcą naszej gromady, ale wtedy zestarzał się i trochę osłabł, na jego miejsce więc obrano młodego ptaka, który miał doprowadzić sójki do Wenezueli. Nowy przywódca był to zarozumiały, młody fircyk, wmawiał sobie, że skoro go obrano, posiadł już całą wiedzę o żeglarstwie, meteorologii i lotach nadmorskich.
Wkrótce po odlocie ptaki zauważyły, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, dużą ilość statków płynących na zachód. Znajdowały się teraz mniej więcej pośrodku drogi między Bermudami i Wyspami Bahama. Statki były o wiele większe od tych, które kiedykolwiek przedtem widziały, gdyż dotychczas widywały tylko małe czółna Indian.
Nowego przywódcę ogarnęło od razu przerażenie, rozkazał więc ptakom lecieć w stronę lądu, aby ich nie dojrzeli ludzie z wielkich statków. Był to bardzo przesądny ptak, który trzymał się z dala od wszystkiego, czego nie rozumiał. Ale mój przodek nie poleciał razem z gromadą, lecz skierował się wprost na statek.
Po pewnym czasie przyłączył się znowu do lecących ptaków i rzekł do nowego przywódcy: „Tam, na tamtych statkach, dzielny człowiek znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie! Statek płynie z Europy i szuka stałego lądu. Majtkowie, którzy nie wiedzą o tym, że ląd jest w pobliżu, buntują się przeciwko swemu admirałowi. Jestem już starym ptakiem i znam tego dzielnego żeglarza. Pewnego razu, gdy odbywałem moją pierwszą wielką podróż nadmorską, burza rozłączyła mnie z towarzyszami. Przez trzy dni walczyłem z wichrem i w końcu zostałem zapędzony na wschód, w pobliże Starego Świata. Właśnie gdy utraciwszy siły miałem spaść do morza, ujrzałem statek. Musiałem po prostu odpocząć, byłem tą burzą całkowicie wyczerpany i niemal zagłodzony. Pofrunąłem więc na statek i padłem na wpół martwy na pokład. Majtkowie chcieli mnie zamknąć w klatce, ale kapitan statku, ten sam żeglarz, którego życie zagrożone jest teraz przez buntowniczą załogę, nakarmił mnie okruszynami i pielęgnował. Dzięki niemu pozostałem przy życiu. Potem przywrócił mi wolność i mogłem w piękną pogodę wrócić do Wenezueli. My, sójki, jesteśmy ptakami lądowymi. Pozwól nam teraz uratować życie temu dobremu człowiekowi i ukazać się załodze statku. Poznają wtedy, że ląd jest w pobliżu, i posłuchają swego kapitana”.
- Tak, tak, zgadza się - rzekł doktor Dolittle. - Kolumb wspomina w swoim dzienniku o ptakach lądowych. Opowiadaj dalej.
- Cała gromada ptaków uczyniła wówczas zwrot - ciągnęła dalej sójka - i sfrunęła na statek Kolumba. Przybyła w porę, gdyż majtkowie chcieli właśnie zamordować swego admirała, który, jak mówili, przywiódł ich tutaj z głupoty na poszukiwanie lądu nie istniejącego. Musi się cofnąć i wracać do Hiszpanii, inaczej zabiją go.
Ale gdy majtkowie ujrzeli wielką chmarę ptaków lądowych, lecących nad statkiem na południo-zachód, nabrali na nowo otuchy, gdyż teraz przekonali się, że ląd musi leżeć niedaleko na południo-zachodzie. Wiedliśmy ich tak na Wyspy Bahama i na siódmy dzień wczesnym rankiem cała załoga padła na kolana z okrzykiem: „Ląd! Ląd!” i słała dziękczynienia ku niebu. Wyspa Watling, jedna z Wysp Bahama, jaśniała przed nimi na morzu.
Majtkowie zebrali się wokoło swego admirała, Krzysztofa Kolumba, którego jeszcze niedawno chcieli zabić, i podnosili go w górę, wołając: „Niech żyje!” i nazywali największym żeglarzem świata, którym był istotnie.
Ale sam Kolumb do śmierci nie dowiedział się o tym, że to zmożony burzą ptak, którego on przed laty przyjął tak gościnnie na swoim statku, przywiódł go najkrótszą drogą do Nowego Świata.
- Gdyby nie moi przodkowie, doktorze - kończyła sójka, zabierając swoje listy i szykując się do lotu - gdyby nie mój przodek, Kolumb musiałby wrócić do Hiszpanii albo też zamordowaliby go jego właśni marynarze. Gdyby nie mój przodek, Ameryka nie zostałaby odkryta w 1492 roku - może później, ale w każdym razie nie w 1492 roku. Do widzenia, doktorze! Muszę już lecieć. Dziękuję jeszcze raz za żołędzie!
ROZDZIAŁ IV
LATARNIA MORSKA NA PRZYLĄDKU STEFANA
U brzegu zachodniej Afryki, około dwudziestu mil na północ od Fantippo, wrzyna się w morze Przylądek Stefana. Stoi tam latarnia morska zwana Światłem Przylądka Stefana. Rząd, który sprawował władzę nad tą częścią Afryki, troszczył się o to, aby latarnia morska paliła się przez całą noc - żeby statki, znajdujące się w nocy na morzu, mogły przy tym świetle rozpoznać, gdzie się znajdują. Latarnia stała w niebezpiecznym miejscu wybrzeża, morze było tu bardzo głębokie, pełne skał i raf. Gdyby więc światło latarni zgasło którejś nocy, to statkom płynącym po tej części oceanu groziłoby wielkie niebezpieczeństwo rozbicia się o skały.
Pewnego wieczoru, wkrótce po tym gdy złociste sójki odfrunęły na zachód, doktor Dolittle, siedząc w urzędzie pocztowym, przy świecy pisał jeszcze listy. Było już późno i wszystkie zwierzęta od dawna spały głęboko. Nagle przez otwarte okna z oddali doleciał jakiś głos. Doktor położył pióro i nasłuchiwał.
Był to krzyk ptaka morskiego, dolatujący znad oceanu. Zazwyczaj ptaki morskie krzyczą tylko wtedy, gdy znajdą się w liczniejszej gromadzie. Ale to był głos tylko jednego ptaka. Doktor Dolittle wysunął głowę przez okno i wyjrzał. Była ciemna noc, czarna jak smoła, nic nie było widać - dlatego również, że oczy doktora przyzwyczaiły się do światła świecy. Tajemniczy głos odzywał się raz po raz, jak gdyby sponad oceanu wołał o ratunek. Doktor Dolittle nie wiedział, co o tym sądzić. Niebawem jednak głos się przybliżył, doktor wziął kapelusz i wybiegł na werandę.
- Co to ma znaczyć? Co się stało?! - zawołał w stronę ciemności zalegających ocean. Nie otrzyma] odpowiedzi, ale wkrótce na brzegu łodzi usiadła wielka mewa, omal nie gasząc świecy rozmachem swych skrzydeł.
- Doktorze - zawołała bez tchu - latarnia na Przylądku Stefana zgasła! Nie wiem, co się stało! Dotąd paliła się zawsze. Jej światło ostrzegało nas, gdy fruwałyśmy po zapadnięciu mroku. Noc jest ciemna, choć oko wykol. Boję się, że jakiś statek rozbije się c skały! Przyszło mi więc na myśl, aby pana o tym zawiadomić.
- Na litość boską! - zawołał doktor. - Co się mogło stać? Latarnik mieszka tam przecież stale i pilnuje latarni. Czy paliła się dziś wieczorem?
- Nie wiem - odrzekła mewa - wracam właśnie z połowu śledzi. Śledzie ciągną w tym czasie na północ. Kierując się światłem latarni morskiej zgubiłam drogę i poleciałam za daleko na południe. Gdy spostrzegłam swą pomyłkę, poleciałam z powrotem, trzymając się wybrzeża. Dotarłam tak do Przylądka Stefana, na którym panowała czarna noc: latarnia nie paliła się. Byłabym sobie roztrzaskała głowę o skałę, gdybym nie miała się na baczności.
- Jak daleko jest stąd do Przylądka Stefana? - zapytał doktor Dolittle.
- Lądem około dwudziestu pięciu mil - objaśniła mewa - ale wodą tylko dwanaście.
- Dobrze - powiedział doktor i włożył pośpiesznie płaszcz - poczekaj chwilkę, obudzę Dab-Dab.
Pobiegł do kuchni i obudził biedną gosposię, która chrapała głośno obok komina.
- Dab-Dab! - zawołał potrząsając kaczką. - Obudź się! Latarnia morska na Przylądku Stefana zgasła!
- Co się stało? - zapytała Dab-Dab otwierając zaspane oczy. - Ogień na kominie wygasł?
- Nie, latarnia morska na Przylądku Stefana. Mewa mi o tym doniosła, statki są w niebezpieczeństwie. Mogą się rozbić i Bóg wie co jeszcze! Obudź się i oprzytomnij, na miłość boską!
Nareszcie biedna Dab-Dab rozbudziła się zupełnie i pojęła, co się stało. W jednej chwili stanęła na nogach, gotowa do czynu.
- Znam tę okolicę. Polecę natychmiast. Nie, mewa nie będzie mi potrzebna. Niech lepiej wskazuje panu drogę. Doktorze, proszę wziąć czółno i popłynąć za mną. Jeśli się czegoś dowiem, pofrunę z powrotem i spotkam pana w połowie drogi, jeśli nie, będę pana oczekiwała przy latarni. Dzięki Bogu, noc, chociaż ciemna, jest bardzo cicha.
Jednym uderzeniem skrzydeł wyfrunęła Dab-Dab przez okno i znikła w ciemnościach. Doktor tymczasem chwycił torbę z lekarstwami, zawołał mewę, żeby mu towarzyszyła, pobiegł na drugą stronę pływającego domu, odwiązał czółno i wskoczył do niego. Odbił od brzegu, okrążył Wyspę Niczyją i powiosłował ze wszystkich sił ku Przylądkowi Stefana, wysuwającego długą szyję w głąb ponurego oceanu.
Mniej więcej w połowie drogi spotkał Dab-Dab, która nie wiadomo jakim cudem rozpoznała go w ciemnościach - chyba tylko po plusku wioseł.
- Nie mogę się dostać do latarnika - zawołała - albo jest chory, albo musiało mu się coś przytrafić! Pukałam do okien, ale nikt się nie odezwał.
- Mój Boże - mruknął doktor uderzając coraz szybciej wiosłami - co mu się mogło stać?
- Lecz to nie jest jeszcze najgorsze. Gorzej, że po drugiej stronie Przylądka - której stąd nie widać - zauważyłam światło wielkiego statku płynącego z południa i kierującego się wprost na skały. Sternik nie widzi światła latarni i nie ma pojęcia, jakie niebezpieczeństwo grozi statkowi.
- Wielki Boże! - jęknął Jan Dolittle i o mało nie złamał wiosła, tak gwałtownie roztrącił nim wodę, chcąc przyspieszyć bieg czółna.
- Jak daleko od skał znajduje się teraz statek? - zapytała mewa.
- Około mili - odpowiedziała Dab-Dab - ale sądząc po wysokości masztu, jest to bardzo duży statek, który w krótkim czasie uderzy o skały albo osiądzie na mieliźnie.
- Niech pan płynie dalej naprzód, doktorze - rzekła mewa - a ja tymczasem zwołam moich przyjaciół.
Rozpostarła skrzydła i poleciała ku lądowi, wydając takie same okrzyki jak te, które doktor słyszał przez okno urzędu pocztowego.
Doktor Dolittle nie miał pojęcia, jakie mewa ma zamiary. Ona zresztą sama nie wiedziała, czy będzie dość czasu na wykonanie planu, który powzięła. Ale nagle ku swej radości usłyszała odzew na swoje wołanie, dochodzący ze skalistego wybrzeża, i wkrótce otoczyły ją setki innych mew.
Mewa powiodła je za sobą w kierunku wielkiego statku, który żeglował spokojnie wprost na skały, ku swojej zgubie. Pofrunęły wprost do sternika, który trzymał szprychy koła sterowego i przy świetle małej lampki obserwował poruszającą się igłę kompasu, mewy natarły na niego: uderzając go skrzydłami po twarzy i zasłaniając szkło kompasu przeszkadzały mu sterowaniu statkiem.
Sternik oganiał się od ptaków i wołał o pomoc; nadbiegli oficerowie i marynarze i usiłowali zmusić mewy do ucieczki.
Tymczasem doktor Dolittle w swej łodzi dotarł do krańca Przylądka, wyskoczył na ląd i wspiął się po skałach do podnóża latarni, która ponad czarnym ponurym morzem wznosiła się ku niebu. Macał tak długo, aż znalazł drzwi i zaczął w nie walić wołając głośno, aby go wpuszczono. Ale nikt nie odpowiadał, Dab-Dab szeptała mu gorączkowo do ucha, że światła statku się przybliża i że oddalone jest od skały o niecałe pół mili.
Doktor odstąpił parę kroków, podbiegł ku drzwiom rzucił się na nie całym ciężarem swego ciała. Ale mocne zawiasy i zamki, które potrafiły opierać się szalejącemu morzu, nie drgnęły nawet od uderzenia, jakby to było dotknięcie muchy. W końcu doktor, rycząc z wściekłości, chwycił kamień tak duży jak krzesło i rzucił nim z całej siły w zamek; drzwi otworzyły się z trzaskiem i doktor biegł do wnętrza latarni.
Na statku marynarze walczyli wciąż jeszcze z mewami. Gdy kapitan zobaczył, że nikt nie potrafi kierować statkiem, gdy tysiące mew krąży mu nad głową, wydał rozkaz zatrzymania statku i użycia sikawek.
Silny strumień wody skierowany na ptaki zmusił je do odwrotu; po czym statek puścił się na nowo w drogę i zbliżył do Przylądka.
Wewnątrz latarni morskiej było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz. Z wyciągniętymi przed siebie rękami doktor Dolittle pobiegł naprzód i potknął się natychmiast o człowieka leżącego na podłodze tuż przy drzwiach. Nie zwracając na niego uwagi przeskoczył go i rzucił się na kręcone schody w głębi wieży, prowadzące do wielkiej lampy na szczycie.
Tymczasem Dab-Dab pozostała przy drzwiach, śledząc statek, który teraz, po krótkiej zwłoce, zbliżał się coraz bardziej ku skałom. Oczekiwała każdej chwili ostrzegawczego blasku płonącej latarni, rozpościerającego się szeroko na morzu, ale zamiast tego usłyszała przerażony głos doktora, wołającego ze szczytu schodów:
- Dab-Dab, Dab-Dab! Nie mogę zapalić lampy. Zapomnieliśmy o zapałkach! Zostawiłem je na biurku obok fajki. Ale tu gdzieś muszą być zapałki. Musimy je znaleźć.
- Jakże je możemy znaleźć w tych ciemnościach?! - zawołała Dab-Dab. - A statek jest coraz bliżej!
- Szukaj w kieszeniach latarnika! - krzyczał doktor. - Prędzej! Prędzej!
Dab-Dab przeszukała prędko kieszenie człowieka leżącego na podłodze.
- Doktorze - wrzasnęła - on nie ma zapałek! Nie znalazłam ani jednej zapałki!
- Do stu piorunów! - zaklął doktor.
Ciężka cisza zawisła nad latarnią morską, a w tej ciszy doktor na górze, a Dab-Dab na dole pogrążył w smutnych myślach o nieszczęsnym statku, który dąży ku swojej zgubie tylko dlatego, że oni nie mogą znaleźć zapałek. Ale nagle wśród głębokiej ciszy usłyszeli dźwięczny śpiew ptaka.
- Dab-Dab! - szepnął doktor. - Czy słyszysz? Kanarek! Tu gdzieś śpiewa kanarek, na pewno w kuchni! - I zbiegł czym prędzej ze schodów.
- Chodź - zawołał - musimy znaleźć kuchnię! Kanarek będzie wiedział, gdzie leżą zapałki.
I oboje tłukli się w ciemnościach, macali ściany i natrafili wreszcie na niskie drzwiczki; otworzyli je i wpadli na łeb, na szyję o kilka stopni w dół, do kuchni. Było to małe podziemne pomieszczenie wyrąbane jak piwnica w skale, na której wznosiła się latarnia. Jeśli kiedykolwiek palił się tutaj ogień na kominie, to wygasł on już dawno. Ciemności były tak samo nieprzeniknione jak wszędzie. Ale zaledwie otworzyli drzwi, mały ptaszek zaświergotał głośno.
- Gdzie są zapałki? - zawołał doktor w języku kanarków. - Mów prędko!
- Ach, nareszcie się pan zjawił - odpowiedział cienki, dźwięczny, grzeczny głosik z ciemności - może będzie pan tak dobry i okryje moją klatkę kołderką. Jest straszny przeciąg i nie mogę zasnąć. Od południa nikogo u mnie nie było, nie wiem, co się stało z latarnikiem. Zwykle przykrywa moją klatkę zaraz po kolacji, a ponieważ nie przykrył mnie dzisiaj, śpiewam bez przerwy. Moja kołderka leży...
- Zapałki, zapałki! Gdzie są zapałki? - wrzasnąła Dab-Dab. - Światło zgasło i statek znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdzie leżą zapałki?
- Na kominie obok solniczki - objaśnił kanarek. - Stań obok mojej klatki i sięgnij na lewo, a znajdziesz je z pewnością.
Doktor Dolittle wskoczył do izby, przewracając krzesło i uderzając się o ścianę. Wyciągnął rękę i wymacał komin. Po chwili Dab-Dab wydała głębokie westchnienie ulgi, gdyż usłyszała uspokajający trzask zapalanej zapałki.
- Za panem na stole stoi świeca - rzekł kanarek, gdy słabe światło rozjaśniło kuchnię. Drżącymi rękami doktor zapalił świecę, osłonił płomień ręką i wybiegł z kuchni na schody.
- Nareszcie! - szepnął. - Oby tylko nie było za późno.
Na schodach spotkał mewę z dwiema towarzyszkami, które nadleciały.
- Doktorze! - zawołała mewa. - Zatrzymywałyśmy statek, dopóki się dało, ale głupi marynarze nie wiedząc, że chcemy ich ratować, zaczęli nas oblewać wodą z sikawek i musiałyśmy ustąpić. Statek jest już przy skałach.
Bez słowa wbiegł doktor Dolittle na kręcone schody prowadzące na wieżę. Wspinał się coraz wyżej, kręcąc się ciągle w kółko, aż zakręciło mu się w głowie i o mało nie upadł.
W końcu dostał się do oszklonego pokoiku na szczycie wieży, postawił świecę, zapalił jednocześnie dwie zapałki i dotknął nimi w dwóch miejscach knota wielkiej lampy.
Tymczasem Dab-Dab znowu wyleciała na dwór i śledziła zbliżający się statek. Gdy nareszcie jasne światło na szczycie wieży rozświetliło morze, dziób statku był oddalony od skalistego brzegu o niecałe sto metrów!
Rozległy się głosy warty, rozkazy kapitana oraz liczne gwizdki i dźwięki sygnałów. Cudownie uratowany na chwilę przed pójściem na dno wraz z całą załogą i ładunkiem statek skręcił na morze i popłynął bezpiecznie, bez przeszkód swoją drogą.
ROZDZIAŁ V
MEWY I STATKI
Poranne słońce, zaglądając w okno latarni morskiej, zastało doktora Dolittle wciąż jeszcze zajętego latarnikiem, który leżał na progu schodów wiodących na wieżę.
- Wraca do przytomności - oświadczyła Dab-Dab - niech pan patrzy, mruga oczami.
- Przynieś mi jeszcze trochę świeżej wody z kuchni - rzekł doktor, który zwilżał wielki guz na głowie zemdlonego człowieka.
Nagle latarnik otworzył oczy, wlepił je w doktora i z trudem usiłując podnieść się, wyjąkał:
- Światło... światło... muszę zapalić światło!
- Światło się pali - uspokoił go doktor - zresztą teraz jest już dzień. Wypij to, zaraz poczujesz się lepiej. - Przytknął mu do ust lekarstwo, które wyjął z małej czarnej torby.
Po chwili chory był już na tyle wzmocniony, że mógł się podnieść: przeszedł wsparty na doktorze do kuchni, gdzie go Jan Dolittle przy pomocy Dab-Dab posadził wygodnie w fotelu, potem rozpalił ogień i przygotował śniadanie.
- Jestem panu niesłychanie wdzięczny, cudzoziemcze, kimkolwiek jesteś - powiedział latarnik. - Zwykle jest nas tu dwóch, ja i mój towarzysz Fred, ale wczoraj rano wysłałem Freda małym dwumasztowcem na połów ostryg i zostałem sam. Około południa schodziłem na dół, aby zaopatrzyć lampę w nowy knot. Pośliznąłem się i upadłem. Uderzyłem głową o mur i straciłem przytomność. Jak długo leżałem, zanim mnie pan znalazł, nie wiem.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - rzek doktor. - Niech pan się napije. Umiera pan chyba z głodu. - I podał latarnikowi dużą filiżankę gorącej kawy.
Około dziesiątej przed południem wrócił Fred połowu ostryg. Zmartwił się bardzo dowiedziawszy się o wypadku, który zdarzył się podczas jego nieobecności. Fred, również jak i tamten latarnik, pochodził z Londynu i był marynarzem. Obydwaj byli bardzo miłymi ludźmi i cieszyli się, że przybycie doktora Dolittle przerwało nużącą jednostajność ich samotnego życia.
Oprowadzili doktora po całej latarni, pokazując mu wszystkie urządzenia, a potem pokazali mu z wielki dumą i kazali podziwiać maleńki ogródek, w którym rosły pomidory i nasturcje.
Opowiadali, że tylko raz na rok dostają urlop wtedy gdy przybywa statek rządowy, który przywoź dwóch zastępców, a ich zawozi do Anglii na sześć tygodni wakacji.
Zapytali, czy doktor może im opowiedzieć coś nowego o ich kochanym Londynie. Ale doktor musiał się przyznać, że sam niewiele wie, bo już bardzo dawno tam nie był. Gdy tak gawędzili, wleciał przez okno wróbel Pyskacz, poszukując doktora. Gdy się dowiedział, że obaj latarnicy pochodzą również z Londynu, wzruszył się bardzo i opowiedział im za pośrednictwem doktora wszystkie najnowsze plotki z londyńskich dzielnic portowych.
Obaj strażnicy byli pewni, że doktor zwariował, gdy zaczął się porozumiewać ćwierkaniem i świergotem z wróblem. Ale odpowiedzi na zadawane pytania przekonały ich, że miejskie nowinki, udzielane przez wróbla, nie były wymysłem, ale szczerą prawdą.
Pyskacz oświadczył, że twarze obu jego rodaków są najpiękniejszym widokiem, jaki ujrzał od czasu swego pobytu w Afryce. Odtąd korzystał z każdej wolnej chwili, aby pofrunąć do latarni morskiej w odwiedziny do swych nowych przyjaciół. Naturalnie nie mógł się z nimi porozumieć, gdyż latarnicy nie znali języka wróbli, pomimo to wróbel przebywał chętnie w ich towarzystwie.
- Są tak miłym, normalnym, prawdziwie kulturalnym towarzystwem w przeciwieństwie do tych tubylców - mówił. - Niech pan tylko posłucha, jak Fred świetnie śpiewa angielskie piosenki: „Niechaj mój grób będzie zawsze zielony...”
Latarnicy żałowali bardzo, gdy doktor zaczął się zbierać do odjazdu, i nie chcieli go puścić. Musiał im przyrzec, że przybędzie w przyszłą niedzielę na obiad. Potem załadowali mu czółno czerwonymi pomidorami i ognistymi nasturcjami i machali długo chustkami, żegnając odpływających do Fantippo doktora Dolittle, kaczkę Dab-Dab i wróbla Pyskacza.
Doktor nie oddalił się jeszcze zbytnio, gdy nadleciała mewa, ta sama, która zawiadomiła go o wygaśnięciu latarni morskiej.
- No cóż, wszystko w porządku, doktorze? - zapytała zataczając wdzięczne półkola nad czółnem.
- Tak - odrzekł doktor Dolittle zajadając pomidora. - Latarnik nabił sobie strasznego guza na głowie. Ale zagoi mu się to wkrótce. Gdyby kanarek nam nie powiedział, gdzie leżą zapałki, a ty nie zatrzymałabyś statku, rozbiłby się na pewno.
Doktor wyrzucił skórkę pomidora z łódki, a mewa pochwyciła ją tak zręcznie w powietrzu, że skórka nawet nie dotknęła wody.
- Cieszę się, ze nasza pomoc przyszła w porę - powiedziała mewa.
- Dlaczego właściwie doniosłaś mi o tym wypadku z latarnią? - zapytał doktor przyglądając się uważnie mewie krążącej w zręcznych półkolach nad łodzią. - Zazwyczaj mewy nie troszczą się o losy ludzi i statków.
- Myli się pan, doktorze - rzekła mewa chwytając znowu w powietrzu wyrzuconą przez doktora skórkę pomidora. - Statki i ludzie obchodzą nas bardzo, wprawdzie mniej w południowych, a więcej w północnych okolicach: umarłybyśmy z głodu, gdyby tam nie było statków zimową porą. Gdy tylko nastąpią chłody, coraz trudniej jest o jakiekolwiek pożywienie w morzu. Czasami usiłujemy poradzić sobie w ten sposób, że lecimy do miast i krążymy nad sadzawkami i stawami w parkach. Ludzie spacerując rzucają tamtejszym ptakom kawałki bułki. Wówczas my chwytamy tę bułkę w powietrzu, zanim dotknie powierzchni wody - ot tak - i mówiąc to chwyciła znowu błyskawicznie po raz trzeci skórkę pomidora.
- Mówiłaś przecież o statkach - wtrącił doktor.
- Tak - przyznała mewa, mówiąc niewyraźnie z dziobem pełnym skórek. - Statki nadają się o wiele lepiej na dożywianie zimowe. Trzeba bowiem przyznać, że nie jest to bardzo przyzwoicie odbierać ptakom w parkach ich pożywienie. Toteż robimy to tylko wtedy, gdy sobie inaczej nie możemy poradzić. W zimie przebywamy najczęściej w pobliżu statków. Przed dwoma laty przeżyłam cały rok wraz z jedną z moich kuzynek, towarzysząc stale statkom, karmiąc się odpadkami rzucanymi przez marynarzy do morza. Im morze jest burzliwsze, tym więcej otrzymujemy pożywienia, gdyż wówczas pasażerowie nie mają apetytu i wszystko idzie do morza. Towarzyszyłyśmy wraz z moją kuzynką transatlantyckim parowcom na trasie Glasgow - Filadelfia i przelatywałyśmy wraz z nimi dziesiątki razy nad oceanem tam i z powrotem. Ale potem przeniosłyśmy się na trasę wiodącą z Tilbury do Bostonu.
- Dlaczego? - zdziwił się doktor.
- Tam wikt był o wiele lepszy. Rano wyrzucano keksy, po obiedzie herbatniki, a wieczorem kanapki, dostawałyśmy trzy razy dziennie obfite posiłki - jednym słowem, wiodłyśmy żywot prawdziwie pański. Było to wspaniałe życie, prawie że marynarskie. Widzi pan, że mewy interesują się bardzo ludźmi i statkami. I dlatego nie chcemy za nic na świecie, aby się któremuś statkowi, a szczególnie pasażerskiemu przytrafiło coś złego.
- Hm, hm - bardzo to wszystko interesujące mruknął doktor. - A byłaś już kiedyś świadkiem jakiejś katastrofy?
- Ach, mnóstwo razy - odpowiedziała mewa. -Burze, zderzenia w nocy, pójście na dno podczas mgły i tak dalej. Widziałam już wiele statków w niebezpieczeństwie.
- O! - rzekł doktor Dolittle przestając wiosłować. - Jesteśmy już bardzo blisko naszego urzędu pocztowego. Słyszę, jak dwugłowiec dzwoni na obiad. Przybywamy w samą porę. Czy nie chciałabyś zjeść z nami obiadu? - zapytał mewy. - Rad bym usłyszeć coś więcej o twoich spotkaniach ze statkami. Nasunęłaś mi dobry pomysł.
- Pięknie dziękuję - rzekła mewa - z największą chęcią. Jest pan bardzo uprzejmy. Po raz pierwszy spożyję obiad na samym statku.
Czółno przywiązano, wszyscy weszli do łodzi pocztowej i zasiedli w kuchni do obiadu. Przy stole doktor powiedział do mewy:
- Wspominałaś właśnie o mgłach. Jakże ty sama radzisz sobie podczas mgły? Czyżby mewy widziały wtedy lepiej od marynarzy?
- Nie - rzekła mewa. - Nie widzimy lepiej, to prawda. Ale gdybyśmy podczas mgły były tak bezradne jak marynarze, zginęłybyśmy dawno. Gdy lecimy w określonym kierunku i natrafiamy na mgłę, wówczas unosimy się tak wysoko, aż docieramy do warstw powietrza wolnych od mgły i odnajdujemy drogę.
- Ach tak - rzekł doktor. - A co robicie podczas burzy, aby się zabezpieczyć?
- Gdy burza jest bardzo gwałtowna, nawet ptaki morskie nie zawsze mogą się jej oprzeć. My, mewy, nie próbujemy nawet walczyć z silnymi wiatrami. Albatrosy odważają się na to czasem, ale my nigdy. To zbyt męcząca i niebezpieczna zabawa, nawet gdy się czasem udaje popływać i wypocząć na wodzie. Lecimy z wiatrem, niech nas niesie, dokąd chce. Potem, gdy burza się uciszy, lecimy z powrotem i kończymy naszą podróż.
- Ale to chyba zabiera mnóstwo czasu - zauważył doktor.
- O tak - odparła mewa. - Tracimy w ten sposób trochę czasu, ale właściwie rzadko zdarza się nam natrafić na burzę. Zanim nas dosięgnie, wyczuwamy, gdzie szaleje, i omijamy ją. Żaden doświadczony ptak morski nie da się złapać burzy.
- Ale w jaki sposób to wyczuwacie? - zapytał doktor.
- Zdaje mi się, że przewaga, którą my, ptaki, posiadamy nad marynarzami w rozpoznawaniu pogody, to nasz doskonały wzrok i nasze doświadczenie. Możemy się zawsze wzbić tak wysoko, że wzrok nasz jest w stanie objąć pięćdziesiąt do sześćdziesięciu jardów odległości. Więc gdy widzimy zbliżającą się burzę, możemy uciec przed nią, gdyż lot nasz jest szybszy od najsilniejszego wiatru. Po drugie, mamy o wiele większe doświadczenie od marynarzy. Ci biedacy wmawiają sobie, że znają morze i że spędzili na nim całe swe życie. Ale niech mi pan wierzy, że wcale tak nie jest. Połowę swego życia spędzają w kajucie, drugą część na lądzie, a dużą część przesypiają. A nawet wtedy, gdy są na pokładzie, nie zawsze patrzą na morze. Zajęci są linami, miotłami, wiadrami. Bardzo rzadko można spotkać marynarza, który naprawdę patrzy na morze.
- Może im się już ono sprzykrzyło? - wtrącił doktor.
- Prawdopodobnie, ale przecież, gdy się chce być dobrym marynarzem, morze jest najważniejsze. Morze trzeba widzieć, morze trzeba obserwować. My, ptaki morskie, spędzamy naprawdę całe nasze życie na morzu, dnie i noce, wiosnę, lato, jesień i zimę, mamy wciąż morze przed oczyma i obserwujemy je dokładnie. A z jakim skutkiem? - zapytała mewa biorąc świeżą grzankę, którą jej Dab-Dab podała. - Skutek jest taki, że znamy morze doskonale. Gdyby mnie pan wsadził do małego, zamkniętego pudełka, a potem na samym środku jakiegokolwiek morza wyjął z pudełka i kazał spojrzeć na wodę - nawet gdyby nie można było w tym miejscu dojrzeć skrawka lądu, mogłabym panu powiedzieć, jakie to jest morze, i z dokładnością prawie do jednej mili - w jakiej jego stronie się znajdujemy. Tylko rozumie się, że musiałabym wiedzieć, jaka jest pora roku i który dzień miesiąca.
- To nadzwyczajne! - zdumiał się doktor. - Po czym to poznajesz?
- Po barwie wody, po odpadkach unoszących się na niej, po rybach i mięczakach, po sposobie marszczenia się małych fal i po wznoszeniu się i opadaniu wielkich bałwanów, po zapachu, po smaku, po zawartości soli i mnóstwie innych oznak. W większości wypadków, chociaż nie zawsze, mogłabym panu po wyjęciu z pudełka powiedzieć z zamkniętymi oczyma, gdzie się znajduję, poznając to wyłącznie po wietrze rozwiewającym moje piórka.
Z marynarzami jest największa bieda, doktorze - ciągnęła dalej mewa - bo nie znają wiatrów tak dokładnie, jak by powinni. Potrafią odróżniać wiatr północno-wschodni od zachodniego i silny od słabego. Ale nic poza tym. Gdy się jednak spędziło większą część życia tak jak my w ciągłym ruchu wśród wiatrów, stale razem, krążąc, wznosząc się i opadając wraz z nimi, to wie się o wietrze więcej niż tylko o jego kierunku i sile. To wszystko ma znaczenie: kiedy wiatr pędzi naprzód i cofa się, jak często wzmaga się i słabnie - i ten, kto opanował wiedzę o wiatrach, wiele z tego wniosków wyciągnie.
ROZDZIAŁ VI
STACJA METEOROLOGICZNA
Po obiedzie doktor Dolittle zasiadł w fotelu obok kominka i zapalił fajkę.
- Przyszedł mi pewien pomysł do głowy - powiedział do mewy. - Założę nowy oddział urzędu pocztowego. Wiele spośród ptaków, które ze mną współpracują, potrafi doskonale przepowiadać pogodę. Twoje opowiadanie o znajomości morza i wiatrów naprowadziło mnie na myśl urządzenia stacji meteorologicznej.
- Co to jest stacja meteorologiczna? - zapytał Jip, który zmiatał właśnie okruszyny z obrusa, żeby później wysypać je ptakom.
- Stacja meteorologiczna - objaśnił doktor - to bardzo ważne urządzenie, szczególnie ważne dla żeglugi i dla rolnictwa. Jest to instytucja, gdzie przepowiada się pogodę.
- Jak się to robi? - spytało Geb-Geb.
- Właśnie że tego wcale się nie robi - powiedział doktor. - Przynajmniej udaje się to tylko czasami. Stacje meteorologiczne przepowiadają pogodę czasem trafnie, a czasem mylnie. Posługują się przy tym barometrem, termometrem, higrometrem, wiatromierzem i tym podobnymi przyrządami. Ale dotychczas rezultaty tych badań i pomiarów są jeszcze niewielkie. Zdaje mi się, że przy pomocy moich ptaków uda mi się to znacznie lepiej. Bardzo rzadko mylą się w swych przepowiedniach
- Dla jakiej części świata chciałby pan mieć wiadomości o pogodzie? - zapytała mewa. - Jeśliby szło tylko o Fantippo lub o wschodnią Afrykę, byłoby to zabawką. Tutaj zdarzają się tylko niekiedy trąby powietrzne, poza tym stale panuje piekielny upał. Ale jeśli chce się przepowiedzieć pogodę dla Cieśniny Magellana albo dla Nowej Ziemi, albo dla innej okolicy, gdzie pogoda jest bardzo kapryśna, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Taka przepowiednia dla samej tylko Anglii nastręcza już poważnie trudności. Nawet ja nie wiedziałam nigdy, jaka w Anglii będzie pogoda następnego dnia.
- Klimat angielski jest najlepszy na świecie - wtrącił wróbel Pyskacz i nastroszył się wojowniczo. - Nie kręć mi tu tylko twoim długim dziobem na Anglię, moja panno. Może to, co się tutaj dzieje, nazywasz klimatem? Ja zowie to łaźnią turecką. My w Anglii lubimy klimat urozmaicony i mamy tego pod dostatkiem. Dlatego też prawdziwy Anglik ma taką świeżą, różową cerę, a ci biedacy tutaj czernieją na węgiel.
- Chciałbym bardzo - powiedział doktor - mieć możliwość przepowiadania pogody dla każdej części świata. Sądzę, że powinno mi się to udać. Ten oto urząd pocztowy wraz z filiami zatrudnia ptaki ze wszystkich stron. Mógłbym ulepszyć rolnictwo i uprawę ziemi na całym świecie. Ale poza tym chciałbym także zorganizować morską stację meteorologiczną dla żeglugi.
- Ach - rzekła mewa - nie mogę, niestety, przysłużyć się rolnictwu, pogoda lądowa to nie moja specjalność. Ale co się tyczy morza, to znam pewnego ptaka, który może panu powiedzieć o pogodzie morskiej więcej niż wszystkie stacje na świecie razem.
- Któż to taki? - zapytał doktor.
- Nazywamy go „Jednookim”. Jest to albatros, ptak stary jak świat. Nikt nie wie, ile ma lat. Stracił oko w walce z orłem o flądrę. Jest to najlepszy przepowiadacz pogody, jaki kiedykolwiek istniał. Wszystkie ptaki morskie liczą się z jego zdaniem. Jeszcze się nigdy nie omylił.
- Doprawdy? - zdziwił się doktor. - Chciałbym go poznać.
- Sprowadzę go tutaj, mieszka niezbyt daleko wśród skał na wybrzeżu Angoli. Mieszka tam dlatego że na tamtejszych skałach znajduje mnóstwo skorupiaków, a on widzi bardzo źle i nie potrafi już schwytać wielkiej ryby. Po tych wszystkich dalekich wędrówkach ma teraz starość dość nudną. Ucieszy się bardzo, gdy się dowie, że pan ceni jego wiedzę i że może się panu przysłużyć. Polecę zaraz i opowiem mu wszystko.
Doktor Dolittle był zachwycony tym pomysłem
- Jestem przekonany - powiedział do mewy - że twój przyjaciel będzie nam bardzo pomocny. - Mewa podziękowała doktorowi i Dab-Dab za wyśmienity obiad i, biorąc ze sobą kilka pocztówek adresowanych do Angoli, udała się niezwłocznie w drogę po albatrosa zwanego „Jednookim”.
Powróciła późną nocą, a wraz z nią przybył wielki Jednooki, najstarszy i najlepszy przepowiadacz pogody wśród ptaków.
Doktor Dolittle opowiadał później, że nigdy jeszcze nie widział ptaka, który by mu tak przypominał marynarza. Czuć go było silnie rybą, a gdy mówił o pogodzie, miał dziwny zwyczaj zezowania swym jednym okiem ku niebu podobnie, jak to czynią często stare „wilki morskie”. Jednooki uważał, że pomysł urządzenia ptasiej stacji meteorologicznej jest najzupełniej możliwy i przyczyni się do o wiele trafniejszych przepowiedni niż wszystkie dotychczasowe. Potem miał wykład o wiatrach, trwający półtorej godziny, który doktor Dolittle zapisał słowo w słowo w swoim notesie.
Wiatr jest główną przyczyną zmian pogody. Jeśli się na przykład wie, że w czwartek po obiedzie padał deszcz na wyspach kanału La Manche i że wieje tam teraz wiatr północno-wschodni, to możecie być najpewniejsi, że w Anglii będzie padał deszcz w ciągu czwartkowego wieczoru.
Doktor Dolittle napisał Więc do wszystkich filii pocztowych prośbę, aby z rozmaitymi ptakami ustalono dokładną datę ich dorocznego odlotu, nie tak jak dotychczas - mniej więcej w drugim tygodniu listopada lub coś w tym rodzaju, lecz dokładnie co do dnia i godziny. Gdyż znając szybkość lotu każdego gatunku ptaków, mógł z łatwością obliczyć niemal co do minuty, kiedy przylecą na miejsce swego przeznaczenia. Jeśli się spóźnią, będzie to dowód, że zatrzymała je burza albo że odłożyły swój odlot na lepszą pogodę.
Doktor Dolittle, mewa, Jednooki, Dab-Dab, wróbel Pyskacz, Śmigły i Tu-Tu - sowa matematyczka - omawiali wszystko do późnej nocy i opracowali mnóstwo nowych pomysłów, kierunków i zasad prowadzenia przyzwoitej stacji meteorologicznej.
Po kilku tygodniach na ścianach urzędu pocztowego doktora Dolittle-ukazała się obok dawnych tablic, zawiadamiających o nadejściu i odejściu poczty, nowiuteńka tablica:
WIADOMOŚCI METEOROLOGICZNE
głosił napis, a wiadomości te brzmiały mniej więcej tak:
ZIELONE CZAPLE NA TRASIE: WYSPY SANDWICH - PRZYLĄDEK HORN, JEDEN DZIEŃ, TRZY GODZINY DZIEWIĘĆ MINUT OPÓŹNIENIA. WIATR POŁUDNIOWO-WSCHODNI. POGODA DZISIEJSZA NA WYBRZEŻU CHILE: SKŁONNOŚĆ DO BURZ. LEKKIE WIATRY NA WODACH POŁUDNIOWEGO OCEANU LODOWATEGO.
Ptaki lądowe, szczególnie te, które żywią się jagodami, okazywały również dużą pomoc doktorowi donosząc mu listownie, jakiej zimy należy się spodziewać w różnych krajach. Po czym doktor Dolittle pisał znów listy do rolników na całym świecie, donosząc im, czy mają się spodziewać ciężkiej, czy lekkiej zimy, dżdżystej wiosny czy suchego lata, co im .naturalnie bardzo ułatwiało uprawę pól.
Mieszkańcy Fantippo, którzy dotychczas z obawy przed burzami niechętnie wyruszali na morze, teraz, orientując się świetnie w stanie pogody dzięki swojej doskonałej stacji meteorologicznej, zaczęli budować większe żaglowce zamiast dotychczasowych lichych czółen. Stawali się stopniowo narodem kupców, uprawiali handel towarami wszelkiego rodzaju wzdłuż wybrzeży Afryki, docierali do Przylądka Dobrej Nadziei, objeżdżali Ocean Indyjski i prowadzili handel zamienny z mieszkańcami nieznanych krajów.
Wskutek tego królestwo Fantippo rosło w znaczenie i w bogactwa.
Król przeznaczył na zagraniczną pocztę wielki zasiłek pieniężny, który doktor Dolittle zużył na przebudowanie łodzi pocztowej i ulepszenie jej urządzeń.
Wkrótce stacja meteorologiczna na Wyspie Niczyjej stała się ogólnie znana. Chłopi z Anglii, którzy otrzymywali listy od doktora Dolittle z tak trafnymi przepowiedniami pogody, pojechali do Londynu i powiedzieli Rządowi, że wiadomości urzędowe są nic niewarte i że niejaki doktor Jan Dolittle przysyła im z Afryki o wiele lepsze.
Rząd przejął się tym i wysłał królewskiego meteorologa, starego, siwego jegomościa do Fantippo, aby stwierdził, jak Jan Dolittle to robi.
Doktor ujrzał go pewnego dnia skradającego się obok urzędu pocztowego, gdy studiował tablicę z wiadomościami meteorologicznymi i starał się odgadnąć tajemnice doktora.
Ale nie dowiedział się niczego ten królewski meteorolog i gdy powrócił do Anglii, oznajmił Rządowi tylko tyle:
„Doktor Jan Dolittle nie ma żadnych nowych przyrządów. To oszust. Jedyne, co posiada, to stara łódź, koło której lata gromada brudnych ptaków”.
ROZDZIAŁ VII
KURSY KORESPONDENCYJNE
Zagadnienia wychowawcze i oświatowe odgrywały dużą rolę w pracy doktora Dolittle i ich znaczenie stale wzrastało. Doktor Dolittle powiedział przecież zaraz na początku do Śmigłego, że gdy tylko zwierzęta i ptaki zrozumieją pożytek z własnej poczty, będą z niej coraz więcej korzystały.
Naturalnie większość listów, jak to przepowiadał Śmigły, adresowana była do samego doktora. Wkrótce biedak zasypany był listami proszącymi o porady lekarskie. Eskimoskie psy pociągowe zapytywały, co robić na wypadanie sierści. Jej bujność - biedne stworzenia nie miały innej ochrony przed wiatrami podbiegunowymi - miała dla nich ogromne znaczenie.
I doktor Dolittle spędził całą sobotę i niedzielę, robiąc próby na sierści Jipa płynem na porost włosów, aby znaleźć środek przeciwko łysieniu. Jip był bardzo cierpliwy, gdyż wiedział, że doktor czyni to dla dobra jego współbraci, i nie warczał wcale - chociaż mówił do Dab-Dab, że po tych wszystkich olejkach, które doktor na nim wypróbował, czuje się jak apteka. Jego ostre powonienie stępiało na całe dwa tygodnie.
Oprócz listów proszących o lekarską poradę doktor otrzymywał od zwierząt z całego świata wszelkie możliwe zapytania na temat odżywiania dzieci, materiału na budowę gniazd i tym podobne. Powodowane nową dla nich żądzą wiedzy, zwierzęta zadawały wiele pytań, na które ani doktor, ani nikt inny nie umiałby w owych czasach odpowiedzieć. Na przykład: z czego zrobione są gwiazdy? Skąd pochodzi przypływ i odpływ morza i jakim sposobem można je powstrzymać?
Aby zaspokoić żądzę wiedzy swych korespondentów, doktor Dolittle założył po raz pierwszy w historii kursy korespondencyjne dla zwierząt.
Kazał wydrukować podręczniki zatytułowane między innymi: „Co młode króliki wiedzieć powinny”, „Pielęgnowanie nóg w czasie zimna” i tym podobne, i tym podobne. Te podręczniki rozsyłał pocztą w tysiącach egzemplarzy.
A ponieważ otrzymywał również mnóstwo zapytań dotyczących dobrych manier, napisał książkę pod tytułem „O umiejętności zachowywania się w towarzystwie”. Książka ta jest prawie wyczerpana, ale jeszcze dziś cieszy się wielkim uznaniem. Doktor wypuścił pierwsze wydanie w pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy, które rozesłał pocztą w ciągu jednego tygodnia. W tym samym czasie napisał i rozprowadził bardzo głośną książkę pod tytułem „Jednoaktówki dla pingwinów”.
Lecz, niestety, ilość listów, na które musiał odpowiadać, nie zmniejszyła się wcale wskutek wydawnictw, przeciwnie, powiększyła się stokrotnie.
Oto list, który doktor dostał od pewnej świnki z Patagonii:
Kochany panie doktorze! Czytałam pańską książkę „O umiejętności zachowywania się w towarzystwie” i podobała mi się bardzo. Mam zamiar wkrótce wstąpić w związki małżeńskie. Czy wypada zaproponować gościom, zaproszonym na przyjęcie ślubne, aby ofiarowali mi pęczki marchwi zamiast wiązanek kwiatów?
Z prawdziwym poważaniem
Basia Sadełko
P.S. Pierścionek zaręczynowy mam przeciągnięty przez ryjek. Czy wypada w tym miejscu nosić pierścionek?
Odpowiedź doktora brzmiała:
Kochana Basiu! Uważam marchew za bardzo odpowiedni podarunek ślubny. Możesz przecież poprosić gości, aby nie obcinali zielonej naci, wtedy pęczki marchwi będą wyglądały jak wiązanki kwiatów.
Z serdecznym pozdrowieniem
Jan Dolittle
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ I
MIESIĘCZNIK ZWIERZĄT
Teraz muszę wam opowiedzieć o konkursie na najlepsze opowiadanie. Sława wieczornych posiedzeń przy kominku w Puddleby, podczas których Jan Dolittle zwykł był opowiadać swoim ulubionym zwierzętom mnóstwo ciekawych historii, rozeszła się szeroko.
Wygadała się z tym Tu-Tu, przechwalały się Geb-Geb, Jip i biała mysz. Wszystkie one bowiem były dumne z tego, że zaliczały się do domowników wielkiego człowieka. I w krótkim czasie, dzięki swojej własnej poczcie, mówiły i pisały na ten temat różne zwierzęta. Doktor Dolittle otrzymywał teraz listy, w których proszono go o przesyłanie takich opowiadań. Stał się teraz sławny potrójnie: jako lekarz zwierząt, jako nauczyciel zwierząt i jako pisarz dla zwierząt.
Z Dalekiej Północy otrzymywał od białych niedźwiedzi, wielorybów i lisów setki listów, w których go proszono, aby oprócz pism lekarskich i książek z dziedziny oświaty i przepisów dobrego wychowania :nadsyłał również i lekką lekturę rozrywkową. „Noce zimowe - pisały zwierzęta - trwające całymi miesiącami, bez końca, bywają przeraźliwie nudne, gdy się wyczerpuje własny zapas opowiadań, przecież zwierzęta podbiegunowe nie mogą w żaden sposób spać przez całą zimę, trzeba im dostarczyć jakiejś rozrywki na samotnych krach lodowych, w jaskiniach i pieczarach, zasypanych śniegiem”.
Przez pewien czas doktor tak był zajęty poważniejszymi sprawami, że nie był w stanie troszczyć się o to. Ale w pewnej chwili przypomniał sobie prośbę zwierząt z Północy.
Jego ulubione zwierzęta, które pracowały teraz w urzędzie pocztowym regularnie i stale, zapragnęły również w wolniejszych chwilach wieczornych rozerwać się czymkolwiek. Gdy pewnego wieczoru siedziały na werandzie, zastanawiając się, jaką zabawę wymyślić, Jip nagle powiedział:
- Już wiem! Niech nam pan doktor opowie jakąś historyjkę.
- Ach, znacie przecież wszystkie moje bajki - powiedział doktor. - Zabawmy się lepiej w berka.
- Nie, nasza łódź jest na to za mała - zauważyła Dab-Dab. - Gdyśmy się ostatni raz bawili, Geb-Geb zawadziło o rogi dwugłowca. Pan umie tyle historii, niech nam pan opowie jedną, chociażby krótką.
- Ależ o czym wam opowiadać? - zapytał doktor.
- O zagonie marchwi - zaproponowało Geb-Geb.
- Nie, to byłoby nudne - rzekł Jip. - Niech pan zrobi tak, jak pan to nieraz robił w Puddleby. Niech pan wyjmie wszystko, co pan ma w kieszeni, a wtedy jakiś przedmiot nasunie panu temat do opowiadania.
- No dobrze - rzekł doktor. Ale nagle coś mu się przypomniało. - Wiecie przecież - powiedział - że różne zwierzęta proszą mnie o przesyłanie opowiadań pocztą. Zwierzęta pod biegunem północnym chciałyby mieć jakąś lekką lekturę na długie wieczory zimowe. Chciałbym wydawać pismo dla zwierząt pod tytułem „Krąg Polarny”. Wysyłać je będzie poczta główna, a rozdzielać filia w Nowej Ziemi. To się da łatwo urządzić. Największa trudność polega na tym, skąd wziąć tyle opowiadań, artykułów, obrazków i tym podobnych utworów, aby zapełnić miesięcznik. To wcale nie takie łatwe. Opowiem wam dzisiaj jakąś bajkę, ale za to musicie mi dopomagać w redagowaniu pisma. Każdego wieczoru, kiedy się nudzicie, musicie coś po kolei opowiedzieć. W ten sposób powstanie siedem opowiadań. Dla pisma wystarczy jedno opowiadanie na miesiąc. Resztę numeru wypełnią codzienne wiadomości, porady lekarskie, kącik dla matek i dzieci i różne drobiazgi. Potem ogłosimy konkurs. Czytelnicy będą głosowali na najlepsze opowiadanie, a kto otrzyma najwięcej głosów, dostanie nagrodę. Jak wam się to podoba?
- Wspaniały pomysł! - zawołało Geb-Geb. - Jutro ja wam opowiem piękną bajkę. A teraz, panie doktorze, proszę zaczynać.
Doktor Dolittle wyłożył zawartość swoich kieszeni na stół, szukając czegoś, co by mu przypomniało jakąś historię. Ukazał się zbiór najdziwniejszych przedmiotów. Sznurki i druty, scyzoryki z odłamanymi ostrzami, kawałki ołówków, guziki, sznurowadła, szkło powiększające, kompas i korkociąg.
- To nie zapowiada się ciekawie - stwierdził doktor.
- Niech pan zajrzy do kieszeni od marynarki - poradziła Tu-Tu. - Tam zwykle przechowuje pan najciekawsze rzeczy. Nie zaglądał pan do nich zresztą od wyjazdu z Puddleby.
Doktor Dolittle opróżnił więc kieszenie marynarki i wydobył z nich dwa zegarki - jeden dobry, a drugi popsuty - centymetr, kawałek wosku, dziurawą monetę i termometr do mierzenia gorączki.
- Co to jest? - zapytało Geb-Geb wskazując na termometr.
- Tym mierzy się temperaturę u ludzi - rzekł doktor - ach, to mi przypomina...
- Historię!... - zawołała Tu-Tu.
- Wiedziałem od razu - rzekł Jip. - Taka rzecz musi mieć swoją historię. Jaki będzie jej tytuł?
- A więc - zaczął doktor sadowiąc się wygodniej w fotelu - zdaje mi się, że nazwę to opowiadanie „Strajkiem inwalidów”.
- Co to jest strajk? - zapytało Geb-Geb.
- A co znaczy „inwalida”? - zapytał dwugłowiec.
- Strajk - rzekł doktor - jest wtedy, gdy ludzie przerywają pracę, żądając lepszych warunków życia, większej zapłaty itp. A „inwalida”? Inwalida to człowiek, który jest zawsze mniej lub więcej chory.
- A jaką pracę wykonują inwalidzi? - zapytała biała mysz.
- Ich praca polega na tym, żeby być zawsze chorymi - rzekł doktor. - Ale przestańcie .się pytać, bo nigdy nie zacznę opowiadać.
- Jeszcze chwilę - zawołało Geb-Geb - noga mi ścierpła!
- Ach, co nas obchodzi twoja głupia noga! - wykrzyknęła Dab-Dab. - Panie doktorze, niech pan zaczyna!
- Czy to piękna historia? - zapytało Geb-Geb.
- Gdy ją opowiem, osądzicie sami. Przestańcie przeszkadzać, dajcie mi wreszcie zacząć. Robi się późno.
ROZDZIAŁ II
OPOWIADANIE DOKTORA Dolittle
Doktor zapalił fajkę i gdy się zaciągnął, zaczął mówić:
- Przed wielu, wielu laty, gdy kupiłem ten termometr, byłem młodym, pełnym nadziei lekarzem, który dopiero rozpoczął praktykę. Uważałem się za dobrego doktora. Ale świat nie podzielał mego zdania i upłynęło wiele miesięcy, a nie miałem jeszcze ani jednego pacjenta. Na nikim nie wypróbowałem jeszcze nowego termometru. Próbowałem go często na samym sobie, ale byłem zawsze tak straszliwie zdrowy, że nie miałem nigdy gorączki. Starałem się zaziębić; nie zależało mi naprawdę na tym, żeby być chorym, chciałem się tylko przekonać, czy mój nowy termometr dobrze działa. Nie udawało mi się nawet zaziębić. Byłem bardzo smutny, ale przy tym zdrowy.
Mniej więcej w tym samym czasie poznałem innego młodego lekarza, który był w tej samej sytuacji co ja - mianowicie nie miał ani jednego pacjenta. Ten powiedział do mnie: „Wiem, co zrobimy, założymy sanatorium”.
- Co to jest sanatorium? - zapytało Geb-Geb.
- Sanatorium - odrzekł doktor - jest to coś pośredniego między lecznicą a hotelem - mieszkają tam ludzie, którzy są chorzy. Zgodziłem się na jego plan i wynajęliśmy, ja i mój młody przyjaciel, nazywał się Fipps, doktor Korneliusz Fipps, piękną posiadłość na wsi, zaopatrzyliśmy ją w leżaki, fotele na kółkach, worki gumowe, słuchawki, same takie rzeczy, które inwalidzi lubią. Wkrótce też pacjenci zaczęli napływać setkami i nasze sanatorium było stale przepełnione, a mój nowy termometr miał wciąż dużo roboty. Naturalnie, zarabialiśmy mnóstwo pieniędzy, gdyż wszyscy ludzie płacili nam dobrze i Fipps był bardzo szczęśliwy. Aleja nie byłem taki szczęśliwy, zauważyłem bowiem, że żaden z naszych pacjentów nie odzyskiwał zdrowia i nie opuszczał sanatorium. Wreszcie powiedziałem to Fippsowi.
- Kochany kolego - rzekł na to Fipps - opuszczać sanatorium? Nie ma o tym mowy. Przecież nie chcemy wcale, żeby opuszczali sanatorium, niech zostaną, żebyśmy mogli dalej zarabiać na nich dużo pieniędzy.
- Fipps - powiedziałem - to nie jest uczciwe postępowanie. Zostałem doktorem po to, żeby leczyć ludzi, a nie po to, żeby ich wyzyskiwać.
Zaczęliśmy się kłócić. Rozgniewałem się bardzo i powiedziałem mu, że nie chcę być dłużej jego wspólnikiem, że zapakuję rzeczy i wyjadę następnego dnia.
Opuściłem jego pokój, wciąż jeszcze bardzo zagniewany, i spotkałem jednego z pacjentów jadącego na wózku. Był to pan Tymoteusz Quisby, nasz najważniejszy i najlepiej płacący pacjent. Gdy go mijałem, poprosił mnie o zmierzenie temperatury, gdyż zdaje mu się, że ma znowu gorączkę. Nigdy dotychczas nie mogłem stwierdzić u pana Quisby żadnej choroby i według mnie był on chory z urojenia. Ponieważ byłem wciąż jeszcze bardzo zdenerwowany, więc zamiast zmierzyć mu temperaturę rzekłem grubiańsko: „Ach, idź pan do diabła!”
Pan Tymoteusz nie posiadał się z oburzenia, zawołał doktora Fippsa i zażądał, żebym go przeprosił.
Powiedziałem, że tego nie zrobię, na co pan Tymoteusz powiedział Fippsowi, że w takim razie ogłosi „strajk inwalidów”.
Fipps był zrozpaczony i błagał mnie, abym przeprosił jego najlepszego pacjenta. Ale ja znowu odmówiłem.
Wtenczas stało się coś bardzo dziwnego. Pan Tymoteusz, który dotychczas nie miał sił do chodzenia, zerwał się ze swego fotela i wywijając słuchawką popędził przez całe sanatorium, przemawiając do innych chorych, opowiadając im, jak go potraktowałem, i żądając, aby zastrajkowali.
Więc posłusznie rozpoczęli strajk. Przy kolacji nie chcieli brać lekarstw ani przed, ani po jedzeniu. Doktor Fipps sprzeczał się z nimi, prosił ich i błagał, aby się zachowywali jak prawdziwi pacjenci i wykonywali zarządzenia lekarza. Ale nie zważali na niego. Jedli to wszystko, co było im zabronione, a po kolacji ci, którym zalecony był spacer, zostali w domu, a ci, którzy powinni się byli położyć, wyszli na spacer i biegali po ulicach tam i z powrotem. Wieczorem, zamiast spać, jak zwykle o tej porze, urządzili bitwę, podczas której fruwały w powietrzu poduszki i worki gumowe. Nazajutrz wszyscy zapakowali swoje kufry i odjechali, co oznaczało koniec naszego sanatorium.
Ale najdziwniejsze było to, czego dowiedziałem się później, że strajk posłużył znakomicie każdemu z pacjentów. Porzuciwszy leki i fotele na kółkach, wrócili do zdrowia, przestali w ogóle chorować. Jako lekarz sanatoryjny, nie miałem więc powodzenia, a może jednak... Gdyż w ten sposób wyleczyłem znacznie więcej pacjentów niż Fipps, który ich zwabił do sanatorium.
ROZDZIAŁ III
OPOWIADANIE GEB-GEB
Następnego wieczoru, gdy wszyscy znowu zasiedli po kolacji na werandzie, doktor zapytał:
- Na kogo dzisiaj kolej? Czy to nie Geb-Geb obiecało nam wczoraj opowiedzieć coś ciekawego?
- Ach, lepiej, żeby nie opowiadało. To będzie z pewnością coś bardzo głupiego - sprzeciwił się Jip.
- Geb-Geb jest za młode, żeby mogło opowiedzieć coś ciekawego, nic jeszcze nie przeżyło - wtrąciła Dab-Dab.
- Ono interesuje się wyłącznie jedzeniem - rzekła Tu-Tu - niech ktoś inny opowiada.
- Nie, poczekajcie! - zawołał doktor Dolittle. - Nie dokuczajcie mu. Wszyscyśmy byli niegdyś młodzi. Niech opowie swoją historię. Może właśnie ono dostanie nagrodę. Kto wie? Chodź, Geb-Geb, i opowiadaj. Jaki jest tytuł twego opowiadania?
Geb-Geb w zakłopotaniu przestępowało z nogi na nogę, zarumienione po uszy, i powiedziało wreszcie:
- To trochę zwariowana, ale bardzo ciekawa historia. Bajka o świ... o świ... o świniach. Nazywa się „Czarodziejski ogórek”.
- Bzdura! - warknął Jip.
- Naturalnie, znów o jedzeniu - mruknęła Tu-Tu. -Czy nie mówiłam od razu?
- Chi, chi, chi - pisnęła biała myszka.
- Zaczynaj, Geb-Geb - rzekł doktor Dolittle. - Nie zwracaj na nich uwagi.
- Było raz - zaczęła świnka - pewne prosię, które udało się ze swą matką na poszukiwanie trufli. Jego matka miała doskonały węch. Dość że powąchała ziemię, żeby natychmiast z największą pewnością powiedzieć, w którym miejscu rosną trufle. W tym właśnie dniu poszła razem z synkiem na polanę pod wielkimi dębami i zaczęła tam grzebać.
Udało się jej wygrzebać olbrzymią truflę, którą zjedli oboje. Nagle ku swemu wielkiemu zdziwieniu usłyszeli głosy dochodzące z głębi jamy. Świnia uciekła wraz ze swym synkiem, gdyż nie znosiła czarów. Ale w nocy, gdy ojciec z matką już mocno spali, prosiątko wylazło z chlewa i poszło do lasu. Chciało się koniecznie dowiedzieć, w jaki to sposób spod ziemi wydobywają się głosy.
Gdy doszło do miejsca, gdzie matka jego wygrzebała truflę, zabrało się do grzebania w dalszym ciągu. Po pewnym czasie ziemia rozstąpiła się i poczuło, że zapada się w nią coraz głębiej i głębiej. W końcu spadło na sam środek jakiegoś stołu. Stół nakryty był do obiadu - prosię wpadło wprost do wazy z zupą. Rozejrzało się i zobaczyło dużo maleńkich człowieczków siedzących wokoło stołu; ani jeden z nich nie był nawet w połowie tak duży jak ono samo i wszyscy mieli ciemnozielony kolor skóry.
- Gdzie jestem? - zapytało prosię.
- W zupie - odpowiedział człowieczek.
Prosię było z początku bardzo przestraszone, ale gdy zobaczyło maleńki wzrost tych człowieczków, przestało się bać i przed wyjściem z wazy zjadło wszystką zupę. Potem zapytało człowieczków, kim są, a oni powiedzieli:
- Jesteśmy chochlikami-kucharzami. Mieszkamy pod ziemią i połowę swego życia spędzamy na wymyślaniu nowych potraw, drugą zaś połowę - na ich zjadaniu. Gwar, który usłyszałeś przez jamę w ziemi, był to nasz hymn obiadowy. Zawsze śpiewamy hymn obiadowy, gdy udaje nam się przyrządzić jakąś szczególnie smakowitą potrawę.
- To się dobrze składa - rzekło prosię. - Trafiłem do odpowiedniego towarzystwa. Wracamy do przerwanego obiadu.
Ale w chwili gdy podano rybę - zupa była już przecież zjedzona - usłyszano dochodzący sprzed jadalni wielki hałas i gromada ognistoczerwonych człowieczków wpadła do pokoju. Były to duszki jadowitych grzybów, odwieczni wrogowie chochlików-kucharzy, zaczęła się ogromna bitwa; jedna partia wzięła wykałaczki jako dzidy, a druga - dziadki do orzechów jako maczugi. Prosię stanęło po stronie swoich przyjaciół chochlików-kucharzy, a ponieważ było dwa razy większe od swoich wrogów, więc jadowite duszki grzybowe zostały wkrótce pobite.
Gdy bitwa się skończyła i jadalnia została oczyszczona z wrogów, chochliki podziękowały serdecznie prosięciu za jego cenną pomoc. Nazwały je bohaterem i zwycięzcą, uwieńczyły je wieńcem z pietruszki i zaprosiły do zajęcia miejsca honorowego przy stole. A potem ucztowano w dalszym ciągu.
Nigdy w życiu prosię nie jadło tak smacznych i wytwornych potraw. Chochliki nie tylko wynajdywały nowe i doskonałe potrawy, ale i sposób nakrywania stołu obfitował w mnóstwo nowych pomysłów. Na przykład przy rybach podawano poduszeczki do szpilek, w które wtykano ości rybie zamiast gromadzić je na talerzu. Inny wynalazek stanowiły wachlarze do budyniu, chłodzono nimi tę gorącą leguminę zamiast na nią dmuchać. Kożuch, tworzący się na kakao, wieszano na specjalnych sznureczkach - maleńkich jak zabawki - wiadomo przecież, jak to brzydko wygląda, gdy taki kożuch zwiesza się z krawędzi filiżanki. Gdy na deser podawano owoce, każdy z gości otrzymywał jednocześnie rakietę tenisową; gdy ktoś siedzący na końcu stołu prosił o jabłko, wtedy zamiast dźwigać ciężki kosz z owocami brano po prostu jabłko i podrzucano je rakietą jak piłkę w stronę tego gościa, który o nie prosił i który teraz chwytał je na widelec.
Takie udogodnienia przyczyniały się bardzo do wytwarzania przyjemnego nastroju; niektóre były rzeczywiście bardzo mądrze pomyślane. Urządzony był nawet telefon, przez który mówiono takie rzeczy, których przy stole nie wolno było mówić.
- Telefon? - zapytała biała mysz. - Po co telefon? Tego już nie rozumiem.
- Wiesz przecież - objaśniło Geb-Geb - że zawsze się przestrzega, żeby tego lub owego nie mówić przy jedzeniu. Chochliki więc urządziły telefon w ścianie, wychodzący na drugą stronę domu. I gdy się chciało mówić o rzeczach, których nie wolno było mówić przy jedzeniu, szło się do telefonu i mówiło do słuchawki. Potem siadało się znowu na swoim miejscu. Był to rzeczywiście dobry wynalazek.
Więc, jak już mówiliśmy, prosięciu podobało się bardzo u chochlików. Ale po uczcie oświadczyło, że musi już wracać do domu, gdyż chce być w chlewie, zanim się rodzice obudzą i spostrzegą jego nieobecność.
Chochliki żałowały bardzo, że muszą się z nim rozstać, i ofiarowały mu, jako dar pożegnalny z wdzięczności za okazaną im pomoc, czarodziejski ogórek. Gdy się z tego ogórka odkrajało maleńki kawałeczek i zasadziło w ziemi, wyrastał z niego natychmiast, według życzenia, wielki zagon warzyw albo mnóstwo owoców. Dość było wymówić nazwę warzywa albo owocu. Prosię podziękowało chochlikom, ucałowało je wszystkie na pożegnanie i pobiegło do domu.
Jego rodzice spali jeszcze mocno, gdy powróciło. Schowało troskliwie swój czarodziejski ogórek pod podłogę w oborze, wlazło do chlewa i prędko zasnęło.
Zdarzyło się, że w kilka dni później król sąsiedniego państwa wypowiedział wojnę królowi kraju, w którym mieszkała rodzina prosięcia. Położenie napadniętego króla było bardzo ciężkie i widząc, że nieprzyjaciel jest już blisko, wydał rozkaz, aby całe bydło, wszyscy poddani i wszystkie zwierzęta domowe zgromadziły się w murach zamkowych. Rodzina prosięcia została również przygnana na pastwisko zamkowe. Ale zanim prosię opuściło swoje miejsce rodzinne, odgryzło kawałek czarodziejskiego ogórka i wzięło go z sobą.
Wkrótce nieprzyjaciel otoczył zamek i próbował go zdobyć. Nie odstępował przez długie tygodnie, pewny, że wcześniej lub później głód zmusi króla i jego lud do poddania się.
Tymczasem stało się tak, że królowa zwróciła uwagę na prosię biegające po łące zamkowej. A ponieważ w żyłach jej płynęła czysta irlandzka krew, więc polubiła je bardzo: zawiązała mu zieloną wstążeczkę na szyi i nosiła je na rękach, i pieściła jak małego kotka, ku przerażeniu królewskiego małżonka.
W czwartym tygodniu oblężenia wszystkie zapasy zostały zjedzone i król kazał zarżnąć prosię. Królowa rozpaczała i błagała, aby jej ulubieńcowi darowano życie, ale król był nieubłagany.
- Moi żołnierze cierpią głód - mówił. - Nie mogę mieć litości dla prosięcia.
Prosię zrozumiało, że uratować może je tylko czarodziejski dar chochlików. Pobiegło do ogrodu zamkowego, wykopało dół i zasadziło kawałek ogórka wśród najpiękniejszego klombu róż.
„Marchew - zakwiczało w myśli zasypując dół -niech rośnie i rośnie wzdłuż i wszerz”.
Zaledwie wymówiło te słowa, gdy we wszystkich królewskich ogrodach wyrosły gęsto zagony najpiękniejszej marchwi, nawet ścieżki pokryły się tą smakowitą jarzyną. Król i jego żołnierze mogli teraz jeść do syta, świeży sok marchwi dodał im tyle sił, że odważyli się na wyprawę z zamku i zmusili nieprzyjaciół do ucieczki.
Królowej wolno było zatrzymać sobie ulubione prosię, które sprawiło jej tyle radości, jako że pochodziła z prawdziwie irlandzkiego rodu. Prosię zyskało wielkie znaczenie na dworze. W tym samym miejscu, gdzie zasadziło czarodziejski ogórek, wybudowano mu chlew ozdobiony drogimi kamieniami. I wszyscy żyli szczęśliwie i wesoło, a jeśli jeszcze nie umarli, to żyją po dziś dzień.
Na tym kończy się historia o świniach i czarodziejskim ogórku.
ROZDZIAŁ IV
OPOWIADANIE DAB-DAB
Zwierzęta oczekiwały teraz z radością wieczornych opowiadań, jak ludzie, którzy przywykają do przyjemnych wrażeń.
I umówiły się, że następnego wieczoru Dab-Dab opowie z kolei jakąś historię.
Gdy wszyscy zgromadzili się na werandzie, kaczka-gospodyni wygładziła piórka i rozpoczęła uroczystym głosem:
- W okolicach Puddleby, nad rzeką Marsh, mieszka wieśniak, który po dziś dzień przysięga, że jego kot rozumie każde słowo, które on do niego mówi. Oczywiście to nieprawda, ale zarówno wieśniak, jak i jego żona wierzą w to święcie. Opowiem wam więc, jak do tego doszło.
Kiedyś, gdy doktor Dolittle przebywał w Szkocji na poszukiwaniu mięczaków, pozostałam w domu pilnując gospodarstwa. Pewnego wieczoru stara klacz w stajni uskarżała się przede mną na szczury, które wyjadały jej owies. Gdy przechadzałam się przed stajnią tam i z powrotem rozmyślając, jak temu zaradzić, ujrzałam dużą, białą kotkę perską skradającą się obok stajni. Kotów nie lubię, bo po pierwsze, zjadają małe kaczęta, a po drugie, mają taki nieprzyjemny, podstępny charakter. Kazałam więc białej kotce opuścić nasz ogród. Ku memu wielkiemu zdumieniu zachowała się bardzo uprzejmie - oświadczyła, że wcale nie wiedziała, iż znajduje się na obcym terenie, i mówiąc to, oddaliła się. Poczułam wyrzuty sumienia, gdyż wiedziałam, że doktor Dolittle był zawsze gościnny dla wszystkich zwierząt, a zresztą kotka nie zrobiła mi przecież nic złego. Poszłam więc za nią i powiedziałam, że jeśli nie ma zamiaru polować tutaj, to może przychodzić i odchodzić, kiedy chce.
Zaczęłyśmy rozmawiać i dowiedziałam się, że kotka mieszka u wieśniaka o milę stąd w kierunku Oxentorpe. Towarzyszyłam jej kawałek drogi i przekonałam się, że była bardzo przyjemnym stworzeniem. Opowiedziałam jej o szczurach w stajni i o tym, jak trudno jest utrzymywać je w karności wobec tego, że doktor Dolittle nie pozwala ich tępić. Kotka ofiarowała się, że przez kilka nocy będzie spała w stajni; gdy szczury tylko ją poczują, z pewnością opuszczą stajnię.
Spędziła istotnie noc w naszej stajni i skutek był znakomity. Szczury wyprowadziły się od razu i żłób starej klaczy był znowu pełny. Potem kotka znikła i przez kilka wieczorów jej nie widziałam. Pomyślałam więc, że wypada ją odwiedzić i podziękować za przysługę. Poszłam do zagrody wieśniaka i spotkałam kotkę na podwórku; podziękowałam jej i zapytałam, dlaczego tak dawno nie była u nas.
- Mam teraz dzieci - powiedziała - sześcioro małych kociąt, i nie mogę ich zostawić samych nawet na chwilę. Mieszkają w alkierzu u moich gospodarzy. Chodź ze mną, pokażę ci je.
W alkierzu stał na podłodze okrągły koszyk, a w nim leżało sześcioro ślicznych, małych kociąt. Kiedyśmy je oglądały, nadszedł gospodarz z gospodynią. Ponieważ przypuszczałam, że mogą być niezadowoleni z obecności kaczki w alkierzu - niektórzy ludzie są strasznie zarozumiali i drażliwi, nie tak jak nasz doktor - więc ukryłam się za szafą.
Gospodarze nachylili się nad koszykiem, w którym leżały kocięta, pogłaskali białą kocicę i zaczęli rozmawiać ze sobą. Naturalnie, kotka nie rozumiała nic z tego, co mówili. Ja jednak, ponieważ przebywałam od tak dawna z doktorem Dolittle i niejednokrotnie dyskutowałam z nim na temat różnic między gramatyką ludzką i kaczą, rozumiałam każde słowo.
Wieśniak powiedział do swojej żony:
- Zatrzymamy tylko biało-czarnego kotka. Pozostałe pięcioro utopimy jutro w stawie. Nie ma sensu, żeby się nam po domu kręciło tyle kotów.
Zaledwie się oddalili, wyszłam zza szafy i powiedziałam do kocicy:
- Spodziewam się, że wychowasz swoje małe tak, aby nigdy żadnej kaczce nie uczyniły krzywdy. A teraz słuchaj! Dziś wieczorem, gdy gospodarz i gospodyni zasną, weźmiesz wszystkie kocięta, oprócz biało-czarnego, i ukryjesz je na strychu. Gospodarz chce je utopić i zostawić tylko biało-czarnego.
Kotka zrobiła tak, jak jej powiedziałam. Następnego ranka, gdy gospodarz przyszedł po kocięta, znalazł w koszyku tylko biało-czarnego kotka, którego chciał zatrzymać. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało. W kilka tygodni potem, gdy gospodyni robiła porządki wiosenne, znalazła na strychu resztę kociąt, które kotka-matka ukryła tam i karmiła w tajemnicy. Ale teraz były już dość duże, aby uciec przez okno i pójść własnymi drogami.
Odtąd gospodarz i gospodyni zaklinają się, że ich kotka rozumie mowę ludzką, ponieważ podsłuchała ich, kiedy stali nad koszem i mówili o tym, że trzeba kocięta utopić. I teraz, jeśli kotka jest w izbie, a oni plotkują o sąsiadach, szepczą bardzo cicho, aby kotka nie dosłyszała. Ale między nami mówiąc, nie rozumie ona ani jednego słowa.
ROZDZIAŁ V
OPOWIADANIE BIAŁEJ MYSZY
- Na kogo dzisiaj kolej? - zapytał następnego wieczoru doktor Dolittle, gdy sprzątnięto po kolacji.
- Zdaje mi się, że na białą myszkę - powiedział Jip.
- Dobrze - zgodziła się myszka - opowiem wam historię mojej młodości. Doktor Dolittle zna ją, ale wyście jej nigdy nie słyszeli.
Myszka pogładziła białe wąsiki, owinęła różowym ogonkiem swój mały, gładki tułów, błysnęła oczkami i zaczęła:
- Urodziłam się jako jedna z siedmioraczków. Ale rodzeństwo moje było szare jak zwykłe myszy, tylko ja, jedyna z całej rodziny byłam biała. Ta białość niepokoiła bardzo moich rodziców. Twierdzili, że jest to zdradliwa barwa i że na pewno, gdy tylko opuszczę gniazdo, schwyta mnie kot albo sowa.
Byłyśmy mieszkankami miasta i szczyciłyśmy się tym. Mieszkanie nasze znajdowało się pod składem mąki. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, znajdował się sklep rzeźnika, a obok farbiarnia, gdzie farbowano materiały na ubrania.
Gdyśmy wyrosły dostatecznie, aby iść w świat o własnych siłach, rodzice udzielali nam troskliwie różnych przestróg i rad, jak się chronić przed kotami, psami, łasicami i nietoperzami.
Tylko nade mną, biedactwem, kiwali głowami. Mieli słabą nadzieję, żebym z moją białą sierścią, widoczną o milę, mogła zaznać spokoju.
Mieli zupełną słuszność. Moja barwa już w pierwszym tygodniu, gdy rozpoczęłam samodzielne życie, przyczyniła mi dużo kłopotu. Nie w ten sposób, jak przypuszczali. Syn młynarza, właściciela składu, pod którym znajdowało się nasze mieszkanie, znalazł mnie pewnego ranka w skrzyni owsa.
- Ach - zawołał - biała myszka! Zawsze pragnąłem mieć białą myszkę!
Złapał mnie i zamknął w klatce, żeby mnie oswoić.
Z początku było mi bardzo smutno, ale z czasem przywykłam do tego życia. Chłopiec - miał dopiero osiem lat - obchodził się ze mną bardzo dobrze i codziennie regularnie mnie karmił. Przywiązałam się bardzo do zabawnego, pucołowatego malca i tak się oswoiłam, że wyjmował mnie od czasu do czasu z klatki i pozwalał spacerować po swoim rękawie tam i z powrotem. Nie miałam jednak nigdy sposobności do ucieczki.
Ale po kilku miesiącach miałam już dość tego bezsensownego życia. Przy tym myszy żyjące na wolności postępowały ze mną bardzo brzydko. Co noc gromadziły się przed moją klatką, wskazywały na mnie poprzez druty mego więzienia i wołały:
- Patrzcie, oswojona biała myszka! Chi, chi, chi! Zabawka dla małych dzieci! Cacy, mała myszeczko! Chodź, chodź, umyjemy ci buziuchnę!
Głupie stworzenia! W końcu sprzykrzyło mi się to wszystko i wymyśliłam sobie mądry plan ucieczki. Wygryzłam dziurę w drewnianej podłodze mojej klatki i pokryłam ją słomą, żeby chłopiec nic nie zauważył. I pewnej nocy, słysząc jego chrapanie - stawiał moją klatkę zawsze w głowach łóżka - wymknęłam się z klatki i uciekłam.
Była zima i śnieg leżał wysoko. Radując się swobodą, zaczęłam badać świat wokoło mnie. Obiegłam naokoło dom i przez podwórko młynarza przedostałam się na sąsiednie podwórko. Stała tam szopa, na której siedziały dwie sowy oświetlone księżycem.
W szopie spotkałam bardzo starego i bardzo chudego szczura. Powiedział do mnie:
- Jestem najstarszym szczurem w mieście i wiem • bardzo dużo o życiu. Ale powiedz mi, po coś przyszła do szopy farbiarza?
- Szukam pożywienia - odrzekłam.
Stary szczur roześmiał się chrapliwym, drżącym, starczym głosem.
- Tutaj nie ma pożywienia - powiedział - tylko farba w różnych kolorach. - I wskazał wielkie kadzie napełnione po brzegi, wznoszące się w półmroku nad naszymi głowami. - Całe pożywienie, jakie się tu kiedykolwiek znajdowało, już zjadłem - ciągnął dalej smutnym głosem - a nie odważam się wyruszyć na poszukiwanie żywności, gdyż sowy czyhają na mnie na dachu. Moje czarne ciało widać tak wyraźnie na białym śniegu, że nie uda mi się uciec przed nimi. Jestem już zagłodzony prawie na śmierć - i szczur zachwiał się z osłabienia na swoich starych nogach. -Ale teraz, kiedy ty tu jesteś, wszystko się zmieniło. Jakaś dobra wróżka musiała cię przysłać. Siedzę tu od tygodni i czekam na zjawienie się białej myszy. Ciebie, w twoim białym futerku, sowy nie zauważą tak łatwo na śniegu. Masz na sobie tak zwaną barwę ochronną. Mam dużo wiadomości przyrodniczych, jestem przecież bardzo stary. Dlatego mogłaś się tu przedostać i nic ci się nie stało. Zmiłuj się, idź i przynieś mi coś do jedzenia, byle co. Od czasu kiedy spadł śnieg, trzymają mnie tu na uwięzi - koty we dnie, a sowy w nocy. Umieram z głodu. Przyszłaś w samą porę, żeby mi uratować życie.
Pobiegłam natychmiast po śniegu w jasnym świetle księżyca, a sowy, czatujące na dachu farbiarni, wcale mnie nie spostrzegły, na białym śniegu byłam prawie niewidzialna. Byłam bardzo dumna z siebie, nareszcie przydało mi się moje białe futerko.
Trafiłam do śmietnika, znalazłam w nim kilka skórek od kiełbasy i przyniosłam je wygłodzonemu szczurowi. Szczur podziękował mi gorąco. Pożerał skórki - na moje wąsiki! Jak pożerał, jak pożerał! Wreszcie westchnął:
- Ach, teraz jest mi trochę lepiej!
- Muszę ci powiedzieć - rzekłam - że dopiero co uciekłam z więzienia. Pewien chłopiec dla zabawy trzymał mnie w klatce. Dotychczas miałam z powodu mojej białej barwy mnóstwo przykrości. Koty spostrzegały mnie od razu - moje życie stale wisiało na włosku.
- Powiem ci, co zrobimy - powiedział na to szczur. - Zostaniesz tutaj u mnie, w szopie. To wcale niezłe mieszkanie, ciepłe i wygodne, a pod podłogą jest pełno dziur, kryjówek i przejść. Póki pada śnieg, ty będziesz wychodzić i przynosić pożywienie dla nas obojga, a gdy zima się skończy i ziemia będzie znowu czarna, ja wyjdę na poszukiwanie, a ty zostaniesz w domu. Żyje się tu wcale nieźle, ponieważ nie ma tu nic takiego, co by szczury i myszy mogły uszkodzić, więc nikt się o nas nie troszczy. W mieszkaniach, w sklepach spożywczych, w młynach ludzie stawiają zazwyczaj pułapki i nasyłają na nas koty i łasice. Ale na szczury w farbiarni nie zwracają uwagi. Głupie młode szczury i myszy osiedlają się w pobliżu składów spożywczych, ale ja tego nigdy nie robię, bo jestem stary i mądry.
Zawarliśmy tedy umowę i przez cały rok mieszkałam z mądrym, starym szczurem w farbiarni. Powodziło się nam świetnie! W zimie ja starałam się o pożywienie, a w lecie mój stary towarzysz, który wiedział, gdzie można znaleźć najlepsze jedzenie, napełniał naszą spiżarnię najwyszukańszymi smakołykami. Ach, jakie wyborne uczty urządzaliśmy sobie pod podłogą szopy, słuchając z zaciekawieniem, jak farbiarze, mieszając farbę w kadziach, opowiadają sobie najnowsze ploteczki z miasta.
Ale nikt nie jest dość mądry na to, aby zadowalać się długo tym, co ma. I gdy nadchodziło drugie lato, zatęskniłam znowu do swobody, zapragnęłam być wolna, wędrować po świecie, szukać przygód i tym podobne głupstwa. Nabrałam także ochoty do wyjścia za mąż. Zapewne wiosna tak na mnie podziałała. Pewnego dnia powiedziałam do starego szczura:
- Szczurku, jestem zakochana! Przez całą zimę co noc, gdy wychodziłam na poszukiwanie żywności, spotykałam się z pewnym bardzo dobrze wychowanym mysim kawalerem, który mi się bardzo podoba. Mam ochotę zamieszkać gdzie indziej i założyć własne gospodarstwo. Zbliża się lato, a ja znowu będę musiała z powodu mojej wstrętnej barwy zamknąć się w tej nędznej szopie.
Stary szczur popatrzył na mnie w zamyśleniu, jakby chcąc mi powiedzieć coś szczególnie mądrego.
- Dziecko - powiedział wreszcie - jeśli chcesz odejść, nie mogę cię zatrzymywać, chociaż uważam, że robisz wielkie głupstwo. Bóg wie, jak tu sobie dam radę, gdy ciebie nie będzie. Ale ponieważ przez cały rok byłaś dla mnie taka dobra, chcę ci także dopomóc.
Mówiąc tak, poprowadził mnie na górę, gdzie stały kadzie z farbą. Panował mrok i farbiarze już odeszli. Kształt kadzi ledwie można było rozpoznać. Szczur chwycił sznur, który leżał na podłodze, wdrapał się na krawędź środkowej kadzi i zanurzył go.
- Po co to robisz? - zapytałam.
- Przywiązuję go tutaj, abyś mogła się po nim wspiąć do kąpieli. Ufarbuję cię na czarno. Inaczej zginęłabyś pewną śmiercią wyruszając latem w świat.
- Gwałtu, rety! - krzyknęłam. - Ufarbować mnie na czarno!
- Tak, nie inaczej. To bardzo proste. Wdrap się na brzeg kadzi i skacz do środka. Nie bój się. Wisi przecież sznur, po którym wdrapiesz się z powrotem.
Miałam zawsze pociąg do awanturniczych przygód, wzięłam się więc na odwagę i wdrapałam się na brzeg kadzi. Było strasznie ciemno i zaledwie mogłam odróżnić farbę, która w głębi lśniła matowo i mętnie.
- Dalej! - zachęcał mnie stary szczur. - Nie bój się! Zanurz się cała porządnie razem z głową!
Trzeba było zdobyć się na wielką odwagę, żeby dać nurka. Gdybym nie była zakochana, nie zdobyłabym się nigdy na to. Ale odważyłam się i zanurzyłam głęboko.
Miałam uczucie, że nie wypłynę już na wierzch, i nawet, gdy już byłam na górze, o mało co nie utonęłam, nim znalazłam sznur, i z trudem chwytając oddech wylazłam z kadzi.
- Znakomicie! - zwołał stary szczur. - Teraz pobiegaj naokoło szopy, żebyś się nie zaziębiła, a potem połóż się i przykryj ciepło. Rano, gdy się rozwidni, zobaczysz, jak bardzo się zmieniłaś.
Łzy napływają mi do oczu, gdy wspominam następny ranek. Obudziwszy się przekonana, że zobaczę się w wytwornej czerni, ujrzałam, że moja sierść ma jaskrawo błękitny kolor! Stary szczur pomylił się wskazując mi kadź.
Biała myszka zamilkła na chwilę, opanowując wzruszenie, a potem ciągnęła dalej:
- Na nikogo w całym moim życiu nie byłam taka zła jak w tej chwili na starego szczura.
- Patrz, patrz, coś mi narobił! - zawołałam. - Przecież to nawet nie jest granatowy kolor. Jak ja wyglądam!
- Nic nie rozumiem - wyszeptał szczur. - Środkowa kadź była dotąd zawsze napełniona czarną farbą. Musieli zamienić kadzie, błękitna stała zawsze na lewo.
- Głupi, stary bałwan! - zawołałam w największej złości i opuściłam szopę, aby do niej nigdy więcej nie powrócić.
Jeżeli dawniej zwracałam uwagę moją barwą, to teraz było sto razy gorzej. Zarówno na czarnej ziemi, jak i na zielonej trawie albo na białym śniegu moje jaskrawo-niebieskie futerko odznaczało się wyraźnie. Zaledwie opuściłam szopę, rzucił się na mnie kot. Udało mi się umknąć i wydostać na ulicę. Tam zauważyło mnie kilku uliczników: krzycząc, że zobaczyli niebieską mysz, przywołali swoich kolegów i gonili mnie wzdłuż rynsztoka. Na rogu ulicy walczyły ze sobą dwa psy, na mój widok porzuciły walkę i przyłączyły się do polowania na mnie. Wkrótce biegło za mną całe miasto. Położenie było straszne. Dopóki noc nie nadeszła, nie miałam spokoju, a potem byłam tak wyczerpana, że padałam wprost ze zmęczenia.
Około północy spotkałam pod latarnią mego ukochanego i trudno wam będzie uwierzyć - nie chciał nawet mówić ze mną. Wykrzywił się i przeszedł obok mnie, jak gdyby mnie nigdy nie widział.
- Dla ciebie - powiedziałam, gdy przechodził z zadartym pyszczkiem - dla ciebie naraziłam się na tę przykrość. Ty niewdzięczniku!
- Och, la, la - zanucił z wymuszonym uśmieszkiem. - Nie spodziewasz się chyba, aby dobrze urodzony kawaler mógł się pokazać w towarzystwie myszy pomalowanej na niebiesko!
Później, gdy szukałam miejsca na nocleg, szydziły ze mnie wszystkie myszy wytykając mnie łapkami i kpiąc niemiłosiernie. Byłam bliska płaczu. Potem pobiegłam do rzeki, spodziewając się, że zmyję farbę i przywrócę mojej sierści biały kolor. Wolałabym już tamto niż tę ohydę. Ale myłam i szorowałam się bez skutku. Woda nic nie pomogła.
Drżąc z zimna, w najcięższej rozpaczy siedziałam na brzegu rzeki. Wreszcie ujrzałam, jak niebo na wschodzie nagle się rozjaśnia, z czego wywnioskowałam, że wkrótce będzie ranek. Światło dzienne, które ukaże mój śmieszny strój. A więc znów polowanie na mnie, znowu pościg i ucieczka, znowu kpiny.
Wówczas powzięłam bardzo smutne postanowienie. Chyba najsmutniejsze, jakie kiedykolwiek powzięła mysz żyjąca na wolności - postanowiłam wrócić do mego więzienia, do klatki. Tam pucołowaty młynarczyk przynajmniej dobrze obchodził się ze mną i karmił do syta. Wrócę do niego i będę żyła w niewoli. Czyż nie zostałam odepchnięta przez ukochanego i wyszydzona przez przyjaciół? Dobrze, odsunę się od świata i pójdę dobrowolnie do więzienia! Może wtedy mój ukochany ulituje się nade mną, ale będzie już za późno!
Podniosłam się znużona i podreptałam do młyna. Na progu zatrzymałam się przez chwilę. Ciężko było mi się zdobyć na rozpaczliwy krok. Spojrzałam jeszcze raz na ulicę, myśląc o okrucieństwie życia i mojej smutnej miłości, gdy nagle ujrzałam mego rodzonego brata z obandażowanym ogonkiem!
Gdy usiadł obok mnie na progu, opowiedziałam mu ze łzami o wszystkim, co mnie spotkało od chwili, gdy opuściłam dom rodzinny.
- To mnie bardzo martwi - powiedział brat, gdy skończyłam. -Ale jestem rad, że cię spotykam, zanim powróciłaś do swego więzienia, gdyż zdaje mi się, że mogę ci wskazać sposób uwolnienia się od trosk.
- Jaka droga ratunku może jeszcze dla mnie istnieć? - zapytałam. - Dla mnie życie jest skończone.
- Idź do doktora - powiedział brat.
- Do jakiego doktora? - zapytałam.
- Jest tylko jeden doktor. Czy możliwe, żebyś o nim nie słyszała?
I brat opowiedział mi wszystko o doktorze Dolittle. Było to w owych czasach, gdy doktor zaczynał zdobywać sobie sławę wśród zwierząt. Ale ja przesiadywałam przecież ze starym szczurem w farbiarni i nie słyszałam tych nowin.
- Wracam właśnie od doktora - powiedział mój brat. - Pułapka przycięła mi ogon, on mi go opatrzył i obandażował. To nadzwyczajny człowiek, uczciwy i życzliwy. I zna mowę zwierząt. Idź do niego! Znajdzie na pewno jakiś środek, aby wywabić niebieski kolor z twojej sierści. On wszystko umie!
Tak trafiłam po raz pierwszy do domu doktora Dolittle w Puddleby. Gdy opowiedziałam doktorowi o swoich zmartwieniach, wziął małe nożyczki i o-strzygł mi całą sierść; wyglądałam jak łyse, różowe prosiątko. Po tym natarł mnie specjalną maścią na porost sierści, którą sam wynalazł, i wkrótce wyrosło mi nowiutkie futerko, bielutkie jak śnieg.
Gdy doktor dowiedział się, jak trudno było ukrywać się przed kotami, zaofiarował mi schronienie w swoim własnym domu, a nawet w swoim własnym fortepianie. Żadna mysz na świecie nie mogłaby sobie wymarzyć nic lepszego. Chciał nawet posłać po mego ukochanego, który teraz, gdy odzyskałam biały kolor, na-pewno inaczej by się zachowywał. Ale powiedziałam:
- Nie, panie doktorze, zostawmy to, z miłością skończyłam raz na zawsze.
ROZDZIAŁ VI
OPOWIADANIE JIPA
Następnego wieczoru poproszono Jipa, aby opowiedział jakąś historię. Po chwili namysłu rzekł:
- Dobrze, opowiem wam historię o psie żebraka. Wszystkie zwierzęta nastawiły uważnie uszu, gdyż
Jip opowiadał im już dawniej różne historie i bardzo lubiły go słuchać.
- Przed wielu laty znałem psa - zaczął Jip - który był własnością żebraka. Spotkaliśmy się przypadkowo pewnego dnia przy przewróconym wózku rzeźnika. Czeladnik, który powoził wózkiem, był to głupi chłopak, którego nienawidziły z całego serca wszystkie psy z miasta. Toteż gdy jego wózek zderzył się z latarnią i przewrócił, a cała ulica została usiana kotletami baranimi i wieprzowymi, natychmiast my, psy, zjawiliśmy się gromadnie i ulotnili z porwanym mięsem, zanim miał czas wygramolić się z rynsztoka.
Jak już powiedziałem, zawarłem przy tej sposobności znajomość z psem żebraka. Z kawałem wyborowego mięsa w pysku biegł obok mnie wesoło ulicą. Ja sam porwałem wianek kiełbasy, ale to paskudztwo plątało mi się wciąż wokoło nóg, aż dopiero on mnie nauczył, jak sobie z kiełbasą poradzić i jak ją zwinąć, żeby nie przeszkadzała w ucieczce.
Odtąd zaprzyjaźniłem się bardzo z psem żebraka. Jego pan miał już tylko jedną nogę i był bardzo stary. Mój przyjaciel powiedział mi:
- Mój pan jest strasznie biedny. Gdyby nawet miał obie nogi, nie mógłby już pracować, bo jest stary. Wiesz, co on robi? Maluje kolorowymi kredkami na chodnikach ulic obrazki i podpisuje pod nimi: „Własnej roboty”. A potem siada obok z czapką w ręku i czeka, żeby mu ktoś rzucił pensa.
- Wiem - powiedziałem - widziałem kiedyś takie obrazki na chodnikach.
- Tak - odrzekł mój przyjaciel - ale przeważnie nikt mu nic nie dawał i wiem, dlaczego: bo obrazy mego pana są nic niewarte. Ja sam nie znam się wprawdzie na malarstwie, ale muszę przyznać, że te malowidła są okropne, po prostu okropne. Niedawno stanęła przed nimi jakaś starsza pani i chcąc żebrakowi dodać otuchy, wskazała jeden obrazek i powiedziała:
„Ach, jakie to ładne drzewko!” Tymczasem obrazek miał przedstawiać latarnię morską stojącą pośrodku wzburzonego morza. Takim to artystą jest mój pan i nie wiadomo, co na to poradzić.
Gdy pies to wszystko opowiedział, przyszedł mi pewien pomysł do głowy.
- Słuchaj - rzekłem - mam myśl. Ponieważ twój pan nie może sam zapracować na siebie, moglibyśmy założyć wypożyczalnię kości.
- Co założyć? - zapytał.
- Wiesz przecież, że ludzie wypożyczają rowery albo pianina i każą sobie za to płacić. Dlaczego my nie moglibyśmy wypożyczać psom kości do obgryzania? Rozumie się, że psy nie mogłyby nam za to płacić pieniędzmi, musiałyby więc zamiast pieniędzy przynosić coś takiego, co by twój pan mógł sprzedawać i dostawać za to pieniądze.
- To dobry pomysł - powiedział mój przyjaciel - jutro zaczniemy.
Następnego dnia znaleźliśmy miejsce, na które ludzie wyrzucali rozmaite rupiecie. Wykopaliśmy tam ogromny dół, który miał być składem kości. Potem wczesnym rankiem powędrowaliśmy pod kuchenne drzwi domów należących do najbogatszych ludzi w mieście i powyciągaliśmy najlepsze kości ze skrzyń na odpadki. Wyrywaliśmy kości nawet psom uwiązanym na łańcuchach, które nie mogły nas gonić. Było to wprawdzie bardzo brzydko z naszej strony, ale pracowaliśmy przecież dla dobrej sprawy i nie mogliśmy się zastanawiać nad drobiazgami. Te wszystkie kości zakopywaliśmy w dole, a w nocy nakrywaliśmy je gałęziami, żeby nam ich nikt nie ukradł. Zresztą psy lubią najbardziej obgryzać kości leżące przez kilka dni w ziemi, gdyż mają one wtedy korzenny smak. Przez cały dzień pilnowaliśmy naszego towaru, nawołując przechodzące psy:
- Kości do wypożyczenia! Kości wołowe, kości baranie, kości cielęce, kości wieprzowe, kostki kurze! Smaczne, apetyczne! Prosimy pięknie! Do wyboru! Kości do wypożyczenia!
Od pierwszej chwili interes szedł świetnie. Ze wszystkich stron zbiegły się psy, aby wypożyczać u nas kości. Cena zależała od czasu użycia. Na przykład można było wypożyczyć sobie smaczną kość od szynki na cały dzień - za lichtarz albo za szczotkę do włosów. Na trzy dni - za skrzypce albo za parasol. Gdy ktoś chciał zatrzymać kość przez cały tydzień, musiał przynieść jako zapłatę coś z ubrania.
Przez jakiś czas szło wszystko doskonale. Żebrak sprzedawał rzeczy, które otrzymywaliśmy od psów jako zapłatę, i utrzymywał się z tego.
Ale nie pomyśleliśmy o jednym: skąd się biorą te rzeczy, które nam psy znoszą. Zwróciło naszą uwagę tylko to, że w końcu pierwszego tygodnia naszego świetnego targu przechodziło ulicą coraz więcej ludzi, jak gdyby poszukujących czegoś. Gdy ci ludzie spostrzegli nasz skład, zgromadzili się wokoło, naradzając się ze sobą. W tej chwili podszedł do nas wielki, piękny pies, trzymający w pysku złoty zegarek z łańcuszkiem, który chciał zamienić na kość od szynki.
Nie możecie sobie wyobrazić, co zgromadzeni wokoło nas ludzie zaczęli wyprawiać na ten widok. Znalazł się wśród nich natychmiast właściciel zegarka z łańcuszkiem i wszczął straszliwy rwetes. Wyszło na jaw, że psy kradły swoim panom różne przedmioty, aby za nie wypożyczać kości. Ludzie rozgniewali się strasznie. Zamknęli nam skład i zrujnowali interes. Nie dowiedzieli się, niestety, nigdy, że zarobione w ten sposób pieniądze otrzymywał żebrak.
Rozumie się, że nie mogły mu one wystarczyć na utrzymanie do końca życia i wkrótce musiał się znów zabrać do swoich malowideł, które stawały się coraz gorsze, jeśli to było w ogóle możliwe. Powodziło mu się fatalnie.
Ale pewnego dnia, gdy włóczyłem się za miastem, spotkałem bardzo zarozumiałego wyżła. Przeszedł obok mnie z pyskiem podniesionym do góry i tak bezczelną miną, że go zapytałem:
- Z czego właściwie tak się pysznisz?
- Mój pan dostał zamówienie na portret księcia - powiedział z godnością.
- Któż to jest ten twój pan? - zapytałem. - Można by przypuszczać, że to ty sam namalujesz ten portret.
- Mój pan jest sławnym artystą - powiedział. - Nazywa się Jerzy Morland.
- Jerzy Morland?! - zawołałem. - Czyż przebywa on teraz w tych stronach?
- Tak - powiedział wyżeł. - Zatrzymaliśmy się w hotelu „Pod Królem Jerzym”. Mój pan maluje tutaj kilka wiejskich krajobrazów. Na przyszły tydzień wracamy do Londynu, gdzie mój pan rozpocznie malowanie portretu księcia.
Przypadkowo znałem Jerzego Morlanda, który był najznakomitszym malarzem obrazów z życia wsi, jaki kiedykolwiek istniał. Jestem bardzo dumny z tego, że go poznałem. Najulubieńszymi jego tematami były konie w stajniach, świnie nad korytem, kury na płocie i psy wałęsające się koło domów.
Nie zauważony przez wyżła, szedłem za nim krok w krok i zaszedłem tak do samotnej starej chaty chłopskiej na wzgórzu. Ukryłem się w krzakach i przyglądałem się stamtąd znakomitemu Morlandowi, malującemu jedną ze swych słynnych scen wiejskich. Nagle położył pędzel i mruknął do siebie:
- Potrzeba mi psa. Powinien siedzieć tam, obok wiadra z wodą. Gdybym mógł zmusić tego głupiego wyżła, aby posiedział spokojnie choć pięć minut! Tutaj, Spot, chodź tutaj, Spot!
Wyżeł Spot podbiegł do niego. Morland porzucił sztalugi, posadził psa obok wiadra i kazał mu cicho siedzieć. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Morland życzy sobie, aby wyglądało tak, jakby pies spał w słońcu. Morland malował najchętniej zwierzęta śpiące w słońcu. Ale głupie stworzenie nie mogło ani sekundy usiedzieć. Najpierw łapał muchy, które go gryzły w ogon, potem drapał się za uchem, potem szczekał na kota. Ani przez chwilę nie zachowywał się spokojnie. Morland nie mógł go naturalnie malować i w końcu tak się rozzłościł, że zaczął rzucać w niego pędzlami.
Wtedy przyszedł mi do głowy najlepszy pomysł, jaki miałem kiedykolwiek w życiu. Wyszedłem z krzaków i zbliżyłem się machając ogonem. Jakże byłem dumny, gdy mnie wielki Morland poznał, on, który widział mnie tylko jeden raz.
- Czy to ty, Jip? - zawołał. - Chodź tu, piesku, chodź. Jesteś mi bardzo potrzebny.
I zbierając pędzle, którymi rzucał w wyżła, zaczął ze mną rozmawiać. Znacie sposób, w jaki ludzie rozmawiają z psami. Oczywiście nie spodziewał się, żebym go rozumiał, ale ja rozumiałem każde słowo.
- Chodź tutaj, Jip, masz usiąść tutaj, przy wiadrze. Masz tylko siedzieć cicho, nic więcej, możesz nawet spać, jeśli chcesz. Ale przez dziesięć minut nie wolno ci się ruszać. Myślisz, że ci się to uda?
Przyprowadził mnie do wiadra, położyłem się obok i leżałem cichuteńko, dopóki mnie nie namalował na obrazie, który wisi teraz w londyńskiej Galerii Narodowej. Nazywa się „Wieczór w zagrodzie wiejskiej”. Co roku ogląda go tysiące ludzi. Ale nikt z nich nie wie, że to ja jestem tym ładnym psem, który śpi obok wiadra. Tylko doktor wie o tym, bo pokazałem mu ten obraz pewnego dnia, gdyśmy byli w Londynie.
Jak już mówiłem, miałem w tym wszystkim jakiś ukryty cel. Spodziewałem się, że Morland zechce mi okazać swą wdzięczność. Ale ponieważ nie znał mowy psów, było mi dość trudno z nim się porozumieć. Gdy zbierał swoje przybory do malowania, ulotniłem się na jakiś czas. Potem wyskoczyłem nagle, szczekając głośno w największym wzburzeniu, jak gdybym mu chciał coś pokazać i zmusić go do pójścia za mną.
- Co ci się stało, Jip? - zapytał. - Czy się gdzieś pali albo co?
Szczekając jeszcze głośniej, pobiegłem drogą wiodącą do miasta, oglądając się, czy idzie za mną.
- Co się z tym psem stało? - mruknął do siebie. -Przecież nikt się nie utopił, bo nie ma tu rzeki w pobliżu. Tak, tak, dobrze, Jip, dobrze. Idę już, ale musisz poczekać, dopóki nie oczyszczę pędzli.
Zaprowadziłem go więc do miasta na główną ulicę, gdzie żebrak malował swoje obrazy, i gdy Morland zobaczył je, zrozumiał od razu, o co idzie.
- Na miłość boską - zawołał -jakież okropne malowidła! Nic dziwnego, że pies był taki wzburzony.
Jednonogi żebrak pracował właśnie nad nowym obrazem. Siedział na chodniku - mój przyjaciel-pies obok niego - i rysował kredą kota pijącego mleko. Umyśliłem sobie, żeby wielki Morland, który wbrew temu, co ludzie o nim mówili, był w istocie bardzo dobrym człowiekiem, namalował kilka dobrych obrazków, które żebrak będzie mógł sprzedawać zamiast swoich okropnych bohomazów. I stało się według mego życzenia.
- Co to jest?! - zawołał Morland wskazując rysunek Żebraka - przecież kot nie wygina w ten sposób grzbietu. Pokażę panu.
I Jerzy Morland starł cały obraz i narysował go jeszcze raz. Było w nim teraz tyle życia, że można było prawie słyszeć, jak kot chłepce mleko.
- O Boże, gdybym umiał tak malować! - westchnął żebrak. - Tak prędko i tak lekko, jak gdyby to nie był żaden wysiłek.
- Tak, maluję z łatwością - przytwierdził Morland. - A to nie jest powodem mojej sławy. Czy pan dużo zarabia swoim malowaniem?
- Strasznie mało - rzekł żebrak. - Dzisiaj przez cały dzień zarobiłem dwa pensy. Pewnie dlatego, że tak źle maluję.
Obserwowałem twarz Morlanda przy tych słowach żebraka. I jej wyraz powiedział mi, że nie na próżno przyprowadziłem tu tego wielkiego człowieka.
- Niech pan posłucha! - zawołał. - Namaluję za pana te wszystkie obrazy jeszcze raz. Zetrzemy te, które pan namalował na chodniku, a za które pan i tak nie dostałby nic. Poza tym mam przy sobie kilka obrazów. Może je pan będzie mógł sprzedać. Ja w Londynie mogę sprzedawać tyle obrazów, ile mi się podoba.
Ale na chodnikach nie próbowałem nigdy malować. To będzie bardzo zabawne.
I Morland, podniecony i przejęty jak uczeń, zabrał się gorliwie do roboty; starł malowidła żebraka z chodnika i zaczął malować na nowo. Był tak pochłonięty pracą, że nie zauważył, jak go otoczył tłum ludzi. Malował tak pięknie, że wszyscy ludzie stawali zachwyceni jego sztuką odtwarzania kotów, psów, krów i koni.
Potem zaczęli szeptem pytać się wzajemnie, kto to może być ten obcy, malujący żebrakowi obrazy. Tłum wzrastał coraz bardziej i nagle ktoś, kto już widywał dawniej dzieła Morlanda, poznał wielkiego artystę. I teraz wszyscy szeptali do siebie: „To Morland, sam wielki Morland”. Ktoś pobiegł i powiedział właścicielowi sklepu z obrazami, który był jednocześnie znawcą sztuki, że Jerzy Morland maluje dla kulawego żebraka.
Więc właściciel sklepu i burmistrz, i wszyscy bogaci i biedni ludzie z całego miasta zbiegli się w to miejsce. A potem zaczęto się pytać- żebraka o cenę obrazów. Stary głupiec chciał je sprzedać po sześć pensów sztuka, ale Morland szepnął do niego:
- Dwadzieścia funtów, ani grosza mniej niż dwadzieścia funtów! Ręczę, że dostaniecie tyle.
I istotnie, obrazy te zostały zakupione przez właściciela sklepu z obrazami i kilku bogatych ludzi po dwadzieścia funtów za sztukę.
Gdy tego wieczoru szedłem do domu, czułem, że spełniłem dobry uczynek. Bo pan mego przyjaciela, jednonogi żebrak, miał teraz dość pieniędzy, aby resztę swego życia spędzić w dostatku.
ROZDZIAŁ VII
OPOWIADANIE TU-TU
Wszystkie zwierzęta oprócz sowy Tu-Tu i dwugłowca opowiedziały już swoje historie. Więc następnego wieczoru, w piątek, postanowiono zagrać w „orła i reszkę”, żeby się dowiedzieć, na kogo wypadnie kolej opowiadania. Wygrała Tu-Tu.
- Dobrze - powiedziała - opowiem wam o tym, jak jeden jedyny raz w moim życiu wzięto mnie za wróżkę. Wyobraźcie sobie mnie jako wróżkę! - zaśmiała się mała, gruba sowa.
- Pewnego październikowego dnia - zaczęła - o zmroku wędrowałam po lesie. W powietrzu czuć już było ostry, zimowy podmuch i małe zwierzątka uwijały się gorliwie wśród suchych, szeleszczących liści, gromadząc zapasy na nadchodzącą zimę. Ja zabrałam się do polowania na myszy, które wówczas chętnie jadałam; były zajęte wyszukiwaniem pożywienia, więc można je było łatwo schwytać.
Gdy tak błądziłam po lesie, usłyszałam głosy dziecięce i szczekanie psa. Zwykle w takich razach chronię się głębiej w las, ale za młodu byłam bardzo ciekawa i ta ciekawość wtrącała mnie często w rozmaite przygody. Zamiast więc odlecieć, zbliżyłam się tam, skąd dochodziły głosy, przelatując zresztą ostrożnie z drzewa na drzewo, aby mnie nie dostrzeżono. Wkrótce ujrzałam gromadę dzieci, chłopców i dziewczynek, które zajadały w lasku dębowym podwieczorek. Jeden z chłopców, największy z nich wszystkich, drażnił psa. Ale dwoje dzieci, mały chłopiec i dziewczynka, prosiły go, aby przestał. A gdy nie zwracał na to uwagi, rzuciły się na niego z pięściami i ku wielkiemu jego zdziwieniu poturbowały go porządnie. Pies pobiegł do domu, a mały chłopiec wraz z dziewczynką - dowiedziałam się później, że byli rodzeństwem - odłączyli się od reszty towarzystwa i poszli w głąb lasu zbierać grzyby.
Podziwiałam odwagę malców nie lękających się chłopca znacznie większego od siebie. A gdy się oddalili, pofrunęłam za nimi znowu z ciekawości. Zapuścili się bardzo daleko. Zaszło wkrótce słońce i w lesie zaczęło się ściemniać. Dzieci chciały wrócić do swoich przyjaciół, ale nie znały leśnych dróg i poszły w złą stronę. Stawało się coraz ciemniej i ciemniej; dzieci przewracały się, potykając się o korzenie drzew, których nie mogły dostrzec, były coraz bardziej zmęczone i już zupełnie nie wiedziały, którędy iść.
Przez cały czas skrycie i bezszelestnie latałam nad nimi. Wreszcie dzieci znużone usiadły i dziewczynka powiedziała:
- Wilusiu, zabłądziliśmy! Co teraz zrobimy? Robi się noc, a ja się tak boję ciemności.
- I ja także - powiedział chłopczyk - odkąd nam ciocia Emilia opowiedziała tę straszną historię o upiorach, boję się śmiertelnie ciemności.
O mało co nie spadłam z drzewa ze zdziwienia. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że można się bać ciemności. Dla was to na pewno brzmi zabawnie, ale pomyślcie, że ja, która o tyle lepiej się czuję podczas ciemnej, chłodnej nocy niż w jaskrawym, oślepiającym blasku słonecznym, nie mogłam uwierzyć, aby ktoś mógł się bać tylko dlatego, że słońce poszło spać.
Niektórzy ludzie myślą, że nietoperze i sowy mogą dlatego widzieć w ciemnościach, że mają wyjątkowo dobry wzrok, ale tak nie jest. Posiadamy szczególnie ostry słuch, ale nie mamy wcale specjalnie dobrego wzroku. Widzimy w ciemnościach dlatego, że się w tym ćwiczymy. Jest to kwestia wprawy, tak samo jak gra na fortepianie albo coś podobnego. Wstajemy wtedy, gdy inne stworzenia idą spać, i kładziemy się spać, gdy inne wstają, gdyż wolimy ciemności od światła. Nigdy byście nie uwierzyli, jak pięknie bywa wśród ciemności, gdy się z nimi oswoić.
Rozumie się, że sowy uczą swoje pisklęta od małego widzieć w ciemną noc. Toteż potem przychodzi nam to z łatwością. Ale każdy może się tego do pewnego stopnia nauczyć, jeśli nabierze wprawy.
Wróćmy jednak do dzieci. Siedziały więc biedactwa na ziemi bardzo zalęknione, zaniepokojone i smutne i zastanawiały się z płaczem, co robić. Przypomniałam sobie, jak obroniły psa, i za to, że te dzieci są dobro dla zwierząt, postanowiłam im dopomóc. Frunęłam więc na gałąź nad ich głowami i powiedziałam najłagodniejszym głosem: „Tuh-witt, tu-hu!” Co, jak wiecie, oznacza w mowie sów: „Piękny wieczór dzisiaj, jak się macie?” Gdybyście widzieli, jak się te biedne dzieci przestraszyły!
- Co to? - zawołała dziewczynka i rzuciła się chłopcu na szyję. - Co to było? Czy to duchy?
- Nie wiem - powiedział chłopczyk. - Ach, jak się przestraszyłem. Szkaradne ciemności!
Próbowałam jeszcze trzykrotnie pocieszyć je, mówiąc do nich łagodnie, po swojemu. Ale dzieci bały się coraz więcej. Najpierw myślały, że to zły duch, potem, że czarownica, potem, że olbrzym leśny. Myślały tak o mnie, którą mogłyby wsadzić do kieszeni. Ludzie wychowują swoje dzieci w strasznej nieświadomości! Gdyby istniał jakiś zły duch albo jakaś czarownica, albo olbrzym w lesie czy poza lasem, to musiałabym ich przecież znać. Potem pomyślałam, że gdybym je wabiła swoim pohukiwaniem: „Tu-witt”, „Tu-hu” przez cały las, szłyby może za mną i w końcu wyprowadziłabym je i wskazała drogę do domu.
I spróbowałam. Ale głuptasy nie szły za mną, bo myślały pewnie, że jestem czarownicą czy czymś podobnym. Moim pohukiwaniem zdziałałam tyle, że obudziłam inną sowę, śpiącą gdzieś niedaleko, która myślała, że ją przywołuję.
Nie mogąc pomóc dzieciom, pofrunęłam do tamtej sowy, żeby się jej poradzić. Siedziała na pniu wypróchniałej brzozy i tarła oczy, gdyż dopiero co zbudziła się ze snu.
- Dobry wieczór! - powiedziałam. - Piękną noc mamy dzisiaj.
- Tak - odrzekła - tylko nie dość ciemną. Dlaczego właściwie narobiłaś takiego wrzasku? Budzić kogoś ze snu, zanim zapadły ciemności!
- Bardzo mi przykro - powiedziałam - ale dwoje małych dzieci zabłądziło w lesie. Biedne, głupie stworzenia siedzą na ziemi i płaczą, i narzekają, bo jest ciemno i nie wiedzą, co robić.
- To muszą być jakieś wyjątkowe matołki - rzekła sowa. - Dlaczego więc nie wyprowadzasz ich z lasu? Może mieszkają w jednej z tych zagród wiejskich, które położone są w pobliżu, na skrzyżowaniu dróg.
- Próbowałam już - powiedziałam - ale są tak zalęknione, że nie chcą iść za mną. Nie podoba im się mój glos albo licho wie co. Uważają mnie za jakąś straszną czarownicę czy coś podobnego.
- Hm - powiedziała sowa - musisz więc naśladować jakieś inne stworzenie. Takie, którego się nie będą bały. Czy umiesz dobrze naśladować? Może potrafisz szczekać jak pies?
- Nie - odrzekłam - ale umiem miauczeć jak kot. Nauczyłam się tego od pewnego amerykańskiego ptaka, którego klatka wisiała w stajni, gdzie gnieździłam się zeszłego lata.
- Doskonale - powiedziała - spróbuj i uważaj, jaki to będzie miało skutek.
Poleciałam więc z powrotem do dzieci, które płakały jeszcze rozpaczliwiej niż przedtem. Ukryłam się w krzakach nisko przy ziemi i zaczęłam miauczeć jak prawdziwy kot.
- Ach, Willy - powiedziała dziewczynka do brata - jesteśmy uratowani. („Uratowani” powiedziała, a przecież te małe głuptasy nie były w najmniejszym niebezpieczeństwie).
- Jesteśmy uratowani - rzekła. - Słyszysz, nasza kotka Tuffi przyszła tu do nas. Ona doprowadzi nas do domu. Koty przecież zawsze znają drogę do domu, prawda, Willy? Pójdziemy za nią.
Tu-Tu zatrzęsła się bezgłośnym śmiechem na wspomnienie sceny, którą opisywała.
Odfrunęłam nieco dalej, starając się aby mnie nie dostrzeżono, i miauczałam dalej.
- Jest tam! - zawołała dziewczynka. - Woła nas. Chodź, Will.
Fruwałam tak i skakałam wyprzedzając dzieci, miauczałam jak kot i wyprowadziłam je w końcu z lasu. Potykały się często i długie włosy dziewczynki zaczepiały się o krzaki, ale czekałam na dzieci cierpliwie, gdy zostawały w tyle. Gdyśmy się wreszcie wydostali na otwarte pole, ujrzałam na horyzoncie trzy domy. Środkowy był jasno oświetlony i ludzie z latarkami biegali na wszystkie strony, jak gdyby czegoś szukali.
Gdy doprowadziłam dzieci właśnie do tego domu, rodzice ich narobili strasznie dużo hałasu i tak płakali, jak gdyby ich dzieci zostały uratowane od strasznego niebezpieczeństwa. Moim zdaniem, dorośli ludzie są jeszcze głupsi od dzieci. Sądząc z tego, co ci rodzice wyprawiali, można by przypuszczać, że dzieci są rozbitkami powracającymi z bezludnej wyspy, a nie że spędziły kilka godzin w naszym pięknym lesie.
- Jakim sposobem znalazłeś drogę, Willy? - zapytała matka ocierając oczy z łez i promieniejąc ze szczęścia.
- To Tuffi przyprowadziła nas do domu - powiedziała dziewczynka. - Przybiegła za nami i prowadziła nas do domu, biegnąc przez cały czas naprzód i miaucząc.
- Tuffi? - zdziwiła się matka. - Ależ Tuffi spała tutaj, przy kominku. Nie oddaliła się stąd ani na krok.
- W każdym razie to był jakiś kot - powiedział chłopczyk - musi tu być jeszcze gdzieś w pobliżu, bo doprowadził nas do samych drzwi.
Ojciec poświecił latarką, szukając kota. I zanim zdążyłam uciec, pełne światło latarki padło na krzew, na którym siedziałam.
- Ach, to sowa! - zawołała dziewczynka.
- Miau! - odezwałam się, żeby pokazać, co umiem. - Tu-witt, tu-hu, miau-miau! - i machnąwszy na pożegnanie skrzydłami, frunęłam na dach stodoły, a potem zniknęłam w ciemnościach nocy. Odlatując słyszałam jeszcze, jak dziewczynka zawołała w ogromnym zdumieniu:
- Ach, mamo, to była wróżka! To ona zaprowadziła nas do domu! To musiała być wróżka zamieniona w sowę! Nareszcie, nareszcie widziałam wróżkę!
Był „to pierwszy i ostatni raz w moim życiu, kiedy ktoś myślał, że jestem wróżką. Ale potem poznałam dobrze te dzieci. Były to naprawdę miłe dzieciaki, chociaż dziewczynka nie dała się nikomu przekonać, że nie jestem wróżką zamienioną w sowę. W owym czasie przebywałam często w pobliżu ich stodoły, gdzie polowałam na myszy i szczury. Ale gdy mnie dzieci tylko spostrzegły, biegły za mną wszędzie. Od owego wieczoru, gdy je przyprowadziłam do domu, byłyby poszły ze mną na pustynię Sahara - ponieważ wierzyły święcie, że jestem najlepszą ze wszystkich wróżek, która je uchroni od wszelkiego niebezpieczeństwa. Przynosiły mi z obiadu kotlety baranie, kraby i najlepsze przysmaki. Miałam tam życie wygodne jak tresowany kogut, ale tak się spasłam i rozleniwiłam, że nie potrafiłam już upolować myszy.
Teraz dzieci nie bały się ciemności. Gdyż tak jak to kiedyś powiedziałam doktorowi, gdyśmy rozmawiali o tabliczce mnożenia i o innych zagadnieniach filozoficznych: strach nie jest zazwyczaj niczym innym, jak nieświadomością. Nie boimy się tego, co znamy. Tamte dzieci poznały ciemności i dowiedziały się, że są one równie niegroźne jak światło dzienne.
Prowadziłam je często wieczorem do lasu i na wzgórza i szły za mną chętnie. Polubiły przygody.
A ponieważ uważałam, że byłoby bardzo dobrze, gdyby chociaż kilku ludzi miało tyle rozumu, żeby chodzić nawet wtedy, kiedy słońce nie świeci już na niebie, nauczyłam te dzieci poruszać się swobodnie w ciemnościach. Uczyniły w tym niebawem postępy, widząc, jak chronię mój wzrok przed światłem latarni, aby nie przywykł do jaskrawego światła. Wreszcie stały się prawdziwymi znawcami ciemności - może nie tak dobrymi jak sowy i nietoperze, ale dostatecznie dobrymi jak na kogoś, kto nie był do tego przyzwyczajony.
Przydało im się to bardzo. Pewnej wiosny okolica, w której mieszkały, została w nocy nawiedzona przez powódź i nigdzie nie można było znaleźć ani zapałek, ani świec. I owe dzieci, które tyle razy wędrowały ze mną wśród ciemności, teraz uratowały dużo ludzkich istnień. Służyły za przewodników i prowadziły ludzi w bezpieczne miejsce, gdyż, w przeciwieństwie do innych, miały oczy do patrzenia.
Tu-Tu ziewnęła i zerknęła zaspanym okiem na latarkę wiszącą nad jej głową.
- A po to, aby widzieć w ciemnościach - zakończyła - należy się w tym ćwiczyć, tak jak w grze na fortepianie i temu podobnych sztukach.
ROZDZIAŁ VIII
OPOWIADANIE DWUGŁOWCA
Teraz przyszła nareszcie kolej na dwugłowca. Był on bardzo nieśmiały i skromny i gdy go zwierzęta poprosiły, aby im coś opowiedział, rzekł bardzo grzecznie:
- Jest mi strasznie przykro, nie chciałbym was rozczarować, ale obawiam się, że nie potrafię nic opowiedzieć - przynajmniej nic takiego, co by was mogło zająć.
- Ach, zacznij tylko! - zawołał Jip. - Nie bądź taki naiwny, bierz z nas przykład. Nie wmówisz w nas przecież, że mieszkając w puszczy afrykańskiej nie przeżyłeś tam żadnych przygód. Potrafisz z pewnością opowiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy.
- Ależ ja wiodłem tam na ogół bardzo samotne życie - odpowiedział dwugłowiec. - Nasz ród trzyma się z daleka od innych. Troszczymy się tylko o nasze własne sprawy, nie mieszamy się w plotki, kłótnie, awantury.
- Pomyśl tylko trochę - poradziła Dab-Dab - a na pewno ci się coś przypomni... Nie męczcie go - szepnęła do towarzyszy - pozwólcie mu zastanowić się w spokoju. Ma dwie głowy do myślenia, w końcu coś mu przyjdzie do jednej z tych głów. Ale, na miłość boską, nie wprawiajcie go w zakłopotanie!
Przez kilka chwil dwugłowiec stukał w zamyśleniu swymi zgrabnymi kopytkami o podłogę werandy. Potem podniósł jedną głowę do góry i zaczał mówić cichym głosem, pokasłując z zakłopotaniem drugą głową schowaną pod stołem.
- To, co wam opowiem, nie będzie właściwie niczym nadzwyczajnym, ale może potrafi was zająć. Chcę wam opowiedzieć o łowcach strusi. Musicie wiedzieć, że plemiona murzyńskie polują w najrozmaitszy sposób, zależnie od gatunku zwierząt, które chcą złapać. Jeśli polują na żyrafy, kopią głębokie doły i nakrywają je lekko gałęźmi i trawą, potem czekać dopóki żyrafa, biegnąc pędem, nie wpadnie do jamy. Wtedy nadbiegają i chwytają ją.
Polując na pewien rodzaj szczególnie głupich antylop plotą coś w rodzaju parawanu z gałęzi i liści, mniej więcej wielkości człowieka. Ten parawan trzymają przed sobą jak tarczę, skradając się do zwierzyny, i kiedy już są blisko, uderzają dzidą albo strzelają z łuku. Głupia antylopa bierze poruszające się liście za drzewo poruszane wiatrem i nie zwraca na nie uwagi, jeżeli myśliwy zbliża się po cichu.
Murzyni posługują się przy polowaniu jeszcze innymi, mniej lub więcej chytrymi sposobami. Ale podstęp wynaleziony przez łowców strusi ze szczepu Badamoszów był chyba najpodlejszy ze wszystkich. Jak wiadomo, strusie przeważnie chodzą małymi stadami. Są przy tym dość niemądre. Słyszeliście pewnie, jak to przy spotkaniu z człowiekiem wsadzają głowę w piasek i są przekonane, że ich nikt nie widzi, ponieważ one nie widzą nikogo. To nie bardzo dobrze świadczy o ich rozumie, prawda? W krainie Badamoszów nie było tak dużo piasku, aby strusie mogły w nim chować głowę, co właściwie wychodziło im na dobre. Skoro bowiem zjawiał się człowiek, uciekały, prawdopodobnie szukając piasku, w którym mogłyby schować głowę. W każdym razie jednak taka ucieczka ratowała im życie. Myśliwi Badamosze musieli więc wynaleźć coś takiego, aby móc zbliżyć się do stada strusiów. Wymyślili bardzo sprytny podstęp. Przypadkiem spotkałem pewnego dnia w lesie gromadkę myśliwych wypróbowujących swój nowy sposób. Otóż przygotowali sobie upierzenie strusie, wkładali je kolejno na siebie i próbowali chodzić i wyglądać jak prawdziwe strusie, podtrzymując długą szyję za pomocą pręta. Obserwowałem ich z mojej kryjówki i domyśliłem się od razu, jakie mają zamiary. Chcieli, przebrani za strusie, podkraść się do stada i wytłuc je siekierami schowanymi pod upierzeniem.
Byłem wówczas bardzo zaprzyjaźniony ze strusiami w tej okolicy, od czasu gdy uczyniły niezdolnym do użytku plac tenisowy Badamoszów. Wódz szczepu bowiem przed kilku laty zniszczył moje najulubieńsze pastwisko, piękną łąkę porosłą soczystymi ziołami: kazał spalić bujną trawę i zamienić łąkę na plac tenisowy. Widział mianowicie białych grających w tenisa i chciał ich naśladować. Ale strusie myślały, że piłki tenisowe to jabłka, i połykały je. Wiadomo przecież, jak są mało wybredne w wyborze pożywienia. Miały zwyczaj przechadzania się w dżungli na skraju owego placu tenisowego i gdy piłka przelatywała poza ogrodzenie, chwytały ją i połykały. Pożarły w ten sposób wszystkie piłki tenisowe wodza i wskutek tego uczyniły cały plac niezdatnym do użytku. Wkrótce moje piękne pastwisko pokryło się znów wysoką trawą i mogłem na nie wrócić. Tym czynem zdobyły strusie moją przyjaźń. Gdy więc ujrzałem, jakie ukryte niebezpieczeństwo im grozi, pobiegłem do ich wodza i powiedziałem mu to. Był strasznie głupi i kosztowało mnie dużo trudu, aby mu wytłumaczyć tę sprawę.
- A więc nie zapomnij - powiedziałem żegnając się z nim - że myśliwego, skradającego się do was, możesz poznać po kształcie i kolorze jego nóg. Strusie mają tak jak ty szare nogi, ale nogi myśliwych są czarne i poza tym grubsze. Rozumiecie, upierzenie, którym się okrywali, nie zasłaniało ich nóg.
Teraz - dodałem - musisz powiedzieć swoim towarzyszom, że gdy czarnonogi myśliwy zakradnie się do fetada i będzie usiłował zaprzyjaźnić się z nimi, niech się wszystkie na niego rzucą i poturbują go porządnie. To będzie dobrą nauczką dla tych nędzników.
Miałem nadzieję, że po takim ostrzeżeniu wszystko pójdzie dobrze, ale nie liczyłem się z wyjątkową głupotą strusi. Gdy ich przywódca owego wieczoru wracał do stada, ugrzązł po drodze w straszliwym bagnisku i jego długie nogi oblepiły się czarnym błotem. Zanim udał się na spoczynek, udzielił swoim strusiom szczegółowego ostrzeżenia, które usłyszał ode mnie.
Następnego ranka wstał późno, stado wyruszyło już wcześniej na pastwisko na zboczu góry. Więc ten głupi przywódca, najgłupszy ze wszystkich strusi, jakie kiedykolwiek widziałem, nie zadawszy sobie trudu obmycia z błota swych długich nóg, udał się na ową piękną łąkę niby król oczekujący wspaniałego przyjęcia. Toteż wspaniałe przyjęcie spotkało tego półgłówka! Gdy tylko strusie zauważyły jego czarne nogi, porozumiały się między sobą i na dany znak rzuciły się wszystkie na swego biednego przywódcę i o mało go nie zatłukły. W tej samej chwili zjawili się na widowni Murzyni z Badamoszu. A głupie strusie tak były zajęte turbowaniem swego wodza, którego uważały za przebranego łowcę, że Murzynom udało się zakraść między nie i byliby wszystkie wyłapali, gdybym ich w porę nie ostrzegł krzykiem.
Po tym zdarzeniu doszedłem do przekonania, że jeśli chcę ratować moich dobrych, ale głupich przyjaciół, muszę sam zacząć działać.
Postanowiłem więc - gdy czarni myśliwi będą spali - podkraść się do ich chaty, zabrać im pióra strusie i w ten sposób położyć koniec fortelom myśliwskim.
Wśród ciemnej nocy wymknąłem się z dżungli do chat myśliwych i zacząłem poszukiwać strusiego upierzenia. Z początku nie mogłem go nigdzie znaleźć i myślałem już, że ukryli je gdzie indziej. Badamosze, jak wiele innych szczepów murzyńskich, stawiają zazwyczaj w nocy wartę. Rozpoznałem tych wartowników na skraju zabudowań i miałem się naturalnie na baczności, aby mnie nie spostrzegli. Gdy tak przez pewien czas poszukiwałem piór strusich, zauważyłem, że wartownik siedzi na stołku zupełnie bez ruchu. Domyśliłem się, że zasnął, podsunąłem się bliżej i ujrzałem ku memu przerażeniu, że włożył na siebie strusie pióra, ochraniając się nimi jak kołdrą przed chłodem nocy.
Jakże mogłem tedy zabrać mu to upierzenie, nie budząc go? Na palcach, wstrzymując oddech, zacząłem ostrożnie ściągać mu je z pleców. Ale wartownik usiadł na rąbku odzienia i nie mogłem go w żaden sposób wyciągnąć.
Zrozpaczony, chciałem już dać za wygraną. Ale myśląc o losie, jaki niechybnie czeka moich biednych, głupich przyjaciół, jeśli nie zdobędę tego upierzenia, zdecydowałem się na rozpaczliwy krok. Nagle i szybko uderzyłem wartownika jednym z moich rogów w miękką część ciała. Z głośnym wrzaskiem: „Aa!”, który rozległ się na milę wokoło, skoczył do góry. Pochwyciłem pióra i pobiegłem z nimi w głąb lasu, a tymczasem wszyscy Badamosze zbudzili się i cała wieś wraz z kobietami, dziećmi i psami z krzykiem rzuciła się za mną w pogoń jak stado wilków. Dwugłowiec westchnął i mówił dalej, poddając się całym ciałem kołysaniu łodzi.
- Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie będę musiał tak pędzić jak owej nocy. Zimne dreszcze wstrząsają mną jeszcze dzisiaj, gdy sobie przypominam szczekanie psów, wrzask kobiet, trzeszczenie gałęzi pod nogami moich wrogów przedzierających się w głąb dżungli w pogoni za mną.
Uratowała mnie rzeka. Była właśnie pora deszczowa i rzeki wezbrały. Ledwie dysząc ze strachu i ze zmęczenia wydostałem się na wysoki brzeg rwącego potoku, który liczył pełnych dwadzieścia pięć stóp szerokości. Byłoby szaleństwem rzucić się w jego fale niesione gwałtownym prądem. Gdy się obejrzałem, spostrzegłem pogoń tuż za sobą. Zdecydowałem się więc na rozpaczliwy krok. Odstąpiłem od brzegu, aby nabrać rozpędu, i trzymając mocno w zębach to nędzne upierzenie strusie, przeskoczyłem rzekę gwałtownym skokiem. Gdy znalazłem się po drugiej stronie, zdałem sobie sprawę z tego, że skoczyłem w ostatniej chwili, ponieważ moi nieprzyjaciele dobiegli już do brzegu rzeki. W blasku księżyca widziałem, jak wygrażali mi pięściami i usiłowali przedostać się do mnie. Kilka najbardziej żądnych walki psów próbowało przepłynąć, ale bystry prąd porwał je niby korki ze sobą i myśliwi lękali się pójść w ich ślady.
Z okrzykiem triumfu rzuciłem, na ich oczach, cenne upierzenie strusie do rwącej wody, która uniosła je natychmiast ze sobą. Z szeregów murzyńskich rozległy się wściekłe wrzaski.
Potem uczyniłem coś, co przez całe życie wspominam z przykrością. Wiecie, że moja rodzina zawsze bardzo ceniła dobre wychowanie i uprzejmość, toteż rumienię się na wspomnienie sceny, która wtedy nastąpiła. W podnieceniu pokazałem moim osłupiałym wrogom na przeciwległym brzegu oba moje języki. Było to bardzo nieprzyzwoite! Takiej rozmyślnej obrazy nie można niczym usprawiedliwić! Moja jedyna nadzieja w tym, że przy świetle księżyca Badamosze mogli tego nie dojrzeć.
Jakkolwiek byłem chwilowo bezpieczny, kłopoty moje nie skończyły się jeszcze. Gdyż odtąd Badamosze zostawili wprawdzie strusie w spokoju, za to jednak zaczęli mnie prześladować. Doprowadzali do rozpaczy. Zaledwie znalazłem się w jakiejś okolicy, uchodząc przed ich prześladowaniem, natychmiast zjawiali się tam, zakładali pułapki, kopali jamy, szczuli mnie psami. I chociaż przez cały rok udawało mi się uchodzić przed ich pogonią, życie w ciągłym napięciu było straszliwie męczące.
Badamosze są, jak większość dzikich szczepów, bardzo podejrzliwi i boją się - podobnie jak ludzie z opowiadania Tu-Tu - rzeczy, których nie rozumieją. Prawie wszystko, czego nie mogą zrozumieć, uważają za dzieło szatana.
Gdy mnie już tak gonili i nękali przez dłuższy czas, przyszło mi na myśl użyć przeciw nim ich własnej broni i urządzić im podobny kawał, jaki obmyślili dla strusi. Udałem się więc na poszukiwanie odpowiedniego stroju. Pewnego dnia znalazłem pod drzewem skórę dzikiego bawołu, którą prawdopodobnie myśliwi rozłożyli tam do suszenia. To było właśnie to, co mi było potrzebne. Pochyliłem jedną z głów, ułożyłem jedną parę rogów płasko na grzbiecie - i włożyłem na siebie skórę bawolą w ten sposób, że widać było tylko drugą moją głowę.
Mój wygląd zmienił się wskutek tego całkowicie. Poruszając się w wysokiej trawie, wyglądałem po prostu jak każde zwykłe zwierzę. Przebrany w ten sposób, pasłem się na otwartej łące, czekając na zjawienie się moich wrogów.
Zauważyłem, nie będąc przez nich spostrzeżony, jak skradali się wśród drzew na skraju łąki w moim kierunku. Polują oni w następujący sposób: wdrapują się na drzewo i przyczajają układając się zupełnie płasko wzdłuż dolnej gałęzi. Gdy zwierzyna przechodzi pod drzewem, zeskakują na jej grzbiet i powalają na ziemię.
Wyszukałem więc sobie drzewo, na którym umieścił się ich wódz, i pasłem się pod nim, jak gdybym niczego nie podejrzewał. Gdy wódz zeskoczył na to, co uważał za moją tylną część, podniosłem w górę rogi, które ukryłem pod bawolą skórą, i uderzyłem go nimi tak mocno, żeby to popamiętał przez całe życie.
Z wrzaskiem zabobonnego strachu oznajmił swym poddanym, że uderzył go diabeł. Uciekli wszyscy jak oparzeni i odtąd żaden z nich nigdy mnie już nie ścigał i nie napastował.
Opowiadanie dwugłowca zakończyło serię opowiadań z życia zwierząt i konkurs z nagrodami miesięcznika „Krąg Polarny” ogłoszono za zamknięty. Pierwszy numer pierwszego pisma drukowanego po raz pierwszy na świecie dla zwierząt został wkrótce wydany i rozkolportowany za pomocą Jaskółczej Poczty wśród mieszkańców mroźnej Północy. Pismo miało wielkie powodzenie. Listy z podziękowaniami i odpowiedzi na konkurs zaczęły napływać od fok, lwów morskich, wielorybów i innych mieszkańców mórz podbiegunowych. Tu-Tu, matematyczka, została naczelnym redaktorem. Dab-Dab prowadziła dział „Matki i dziecka”. Geb-Geb zaś objęło dział „Kulinarny i ogrodniczy”.
W ten sposób „Krąg Polarny” wnosił zabawę i naukę do domów, jaskiń i gór lodowych tak długo, jak długo trwał urząd pocztowy doktora Dolittle.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ I
PRZESYŁKI POCZTOWE
Pewnego dnia przyszło do doktora Dolittle Geb-Geb i powiedziało:
- Panie doktorze, dlaczego nie urządza pan działu paczek?
- Na miłość boską, Geb-Geb! - zawołał doktor. - Czy sądzisz, że mam jeszcze nie dość roboty? Po co ci potrzebne przesyłanie paczek?
- Założę się, że tu chodzi o jakieś sprawy żołądka - powiedziała Tu-Tu, która siedziała obok doktora i robiła obliczenia.
- Myślałem o tym - przyznało się Geb-Geb - żeby sprowadzić sobie z Europy trochę świeżych warzyw.
- Macie! - odezwała się Tu-Tu. - Czy nie mówiłam? Ono ma bzika na punkcie warzyw.
- Ależ paczki są za ciężkie dla ptaków, Geb-Geb - orzekł doktor. - Może z wyjątkiem małych paczek, większe ptaki mogłyby je udźwignąć.
- Wiem o tym i obmyśliłem już sobie wszystko - powiedziało prosię. - W bieżącym miesiącu ukazuje się u nas nowalijka - brukselka. Jest to moja ulubiona jarzyna oprócz marchewki. Słyszałem, że w przyszłym tygodniu przybyć ma do Afryki pewien gatunek drozdów. Czy byłoby zbyt wielkim wymaganiem prosić o przyniesienie brukselki? Ptaków będą setki i gdyby jeden drozd z każdej gromady przyniósł mi po jednej główce, wystarczyłoby mi to na długie miesiące. Od zeszłej jesieni nie jadłem świeżych jarzyn. Mam już dość tych wiecznych korzonków jam-jam i tych wszystkich afrykańskich paskudztw.
- Dobrze, Geb-Geb - powiedział doktor. - Zrobię, co będę mógł. Najbliższą pocztą wyślę list do Anglii z prośbą, aby drozdy zechciały zabrać ze sobą brukselkę.
Taki był początek nowego oddziału urzędu pocztowego w Fantippo: dział poczty krajowej i zagranicznej został uzupełniony oddziałem paczek. Brukselka dla Geb-Geb przybyła w ogromnych ilościach, przyniosło ją niezwykle liczne stado drozdów. Potem zaczęły przychodzić do doktora rozmaite zwierzęta prosząc go o zamówienie zagranicznych artykułów spożywczych, gdyż ich własne wyczerpały się. W ten sposób ptaki poprzynosiły do Fantippo nasiona i rośliny z innych krajów i doktor poczynił mnóstwo prób w rozsadzaniu i, jak się to mówi, aklimatyzowaniu jarzyn, zbóż i kwiatów.
Wkrótce w staromodnej skrzynce pod oknem łodzi pocztowej zakwitły pelargonie, nagietki i cynie, wyhodowane z nasion i sadzonek przyniesionych przez ptaki z Europy. Stąd dziś jeszcze rozmaite warzywa, znajdujące się zazwyczaj tylko w Europie, spotyka się rosnące dziko w Afryce. Sprowadziła je tu namiętność prosięcia Geb-Geb do świeżych jarzyn.
Nieco później przy pomocy większych ptaków regularnie co dwa miesiące przesyłano paczki dla mieszkańców Fantippo. Sprowadzano już teraz zegarki -budziki i wszelkie możliwe przedmioty z Euro1
Król Koko zamówił sobie nawet rower, który mu przesyłano częściami. Dwa bociany przyniosły każdy po jednym kole, orzeł ramę, a wrony mniejsze części, jak pedały, śruby i olejarkę.
Gdy te pojedyncze części zostały zmontowane w urzędzie pocztowym, okazało się, że brak jednej śrubki. Ale nie była to wina poczty. Śrubkę zarzucili robotnicy, którzy ładowali rower na okręt w Birmingham. Doktor napisał list z reklamacją i następną pocztą dosłano mu nową śrubkę. Potem król przejechał się z triumfem na swoim nowym rowerze po ulicach Fantippo i dla uczczenia tego faktu dzień ten ogłoszono świętem państwowym. Swój stary rower podarował król bratu, księciu Wolla-Bolla. I wszędzie głoszono teraz sławę oddziału paczek, powołanego do życia przez Geb-Geb.
W kilka tygodni później otrzymał doktor Dolittle list od pewnego wieśniaka z Anglii.
Wielce Szanowny Panie doktorze! Dziękuję Panu serdecznie za Pańskie doskonałe wiadomości meteorologiczne. Dzięki temu udało mi się osiągnąć bardzo dobry urodzaj brukselki. Ale zanim zdążyłem ją ze-prać, znikła pewnej nocy z mego pola co do główki. Jak się to stało, nie umiem powiedzieć. Może mi Pan udzieli jakichś wyjaśnień.
Bardzo oddany
Mikołaj Skrog
- Do licha! - zawołał Jan Dolittle. - Chciałbym wiedzieć, co się stało.
- Geb-Geb ją zjadło - powiedziała Tu-Tu. - To była na pewno ta sama brukselka, którą drozdy tutaj przyniosły.
- Rety! - zawołał doktor. - To bardzo nieprzyjemna historia. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby wynagrodzić temu rolnikowi jego stratę.
Już od dawna usiłowała macierzyńska gosposia, Dab-Dab, namówić doktora, aby wziął urlop z pracy na poczcie.
- Rozchoruje się pan, przysięgam na wszystko - zapewniała. - Nikt nie podoła bezkarnie takiej pracy, jaką pan wziął na siebie w ostatnich miesiącach. Teraz, kiedy poczta funkcjonuje prawidłowo, może pan przecież przekazać ją urzędnikom królewskim, a sam wycofać się nareszcie. A zresztą, czy nigdy nie zamierza pan powrócić do Puddleby?
- Owszem, owszem - rzekł Jan Dolittle - wszystko w swoim czasie, Dab-Dab.
- Ale wakacje musi sobie pan teraz urządzić - upierała się kaczka. - Przez pewien czas nie będzie pan przychodził na pocztę, popływa pan sobie łodzią wzdłuż wybrzeża dla zmiany powietrza, jeśli nie chce pan słyszeć o powrocie do kraju.
Doktor Dolittle przyrzekł jej, że wkrótce weźmie urlop, ale nie uczynił tego. Dopiero pewna sprawa wielkiej wagi dla nauki potrafiła go oderwać od pracy na poczcie.
A stało się tak:
Pewnego dnia otwierając przeznaczoną dla niego pocztę doktor znalazł paczkę wielkości dużego jaja. Odwinął zewnętrzne opakowanie, składające się z trawy morskiej, i znalazł w środku list i kilka skorup od ostryg, złożonych razem jak pudełko.
Trochę zdziwiony, czytał doktor list, a Dab-Dab patrzyła mu przez ramię. List brzmiał jak następuje:
Kochany Panie Doktorze! Posyłam Panu kilka ładnych kamyków, które znalazłam niedawno, otwierając ostrygi. Nigdy jeszcze nie widziałam kamyków tego koloru, chociaż spędziłam całe życie nad morzem na otwieraniu mięczaków. Mój mąż twierdzi, że są to jaja ostryg, ale ja temu nie wierzę. Może Pan będzie łaskaw powiedzieć, co to może być. Proszę mi to potem odesłać, gdyż jest to ulubiona zabawka moich dzieci i obiecałam im, że dostaną ją z powrotem.
Doktor odłożył list i przeciął scyzorykiem trawę morską obwiązującą skorupki ostryg. Gdy je otworzył, wydał okrzyk zdumienia:
- Dab-Dab - zawołał -jakie to piękne!
- Perły - szepnęła Dab-Dab głosem pełnym podziwu - różowe perły.
- Jakie piękne - mruknął doktor. - Czy widziałaś kiedy takie wielkie perły? Każda z tych pereł stanowi majątek. Kto mi je właściwie przysłał? - i spojrzał ponownie na list. - List pisała kaczka płaskonosa. Poznaję jej charakter pisma. Ptaki te przebywają najchętniej na samotnych wybrzeżach, łowią mięczaki i żyjące w morzu małe rybki i tym podobne stworzenia. Czy nie wiesz, Dab-Dab, skąd ten list przybył? - zapytał doktor. - Czy możesz odczytać adres umieszczony w nagłówku listu?
Dab-Dab zmrużyła oczy i zbliżyła je do listu.
- Zdaje się, że ze skał Harmattan.
- Gdzie się te skały znajdują? - zapytał doktor.
- Nie mam pojęcia - rzekła Dab-Dab - ale Śmigły będzie wiedział. - I sprowadziła natychmiast jaskółkę.
Śmigły potwierdził, że list przybył istotnie ze skał Harmattan, że jest to grupa małych wysepek na zachodnim wybrzeżu Afryki, położonym około sześćdziesięciu mil na północ od Fantippo.
- To dziwne - zauważył Jan Dolittle - sądziłem raczej, że te perły pochodzą z jakichś wysp południowych. Perły tej wielkości i piękności stanowią w tutejszych wodach niezwykłą rzadkość. Musimy je naturalnie odesłać dzieciom kaczki, ale w przesyłce poleconej, chociaż muszę przyznać, że rozstaję się z nimi niechętnie - są takie piękne. Musimy jednak z wysyłką zaczekać do jutra rana. Gdzie by je schować do tego czasu? Z tak kosztownymi klejnotami trzeba się bardzo ostrożnie obchodzić. Nie opowiadaj o tym lepiej nikomu, Dab-Dab, z wyjątkiem Jipa i dwugłowca. Obaj muszą kolejno całą noc pełnić straż przed drzwiami. Ludzie są gotowi na wszystko dla zdobycia pereł. Niech to pozostanie tajemnicą między nami, a jutro rano odeślemy je z powrotem.
Gdy to mówił, zauważył jakiś cień padający na biurko, przy którym stał. Podniósł wzrok i ujrzał przy okienku twarz człowieka, najbrzydszą twarz, jaką kiedykolwiek widział, wpatrzoną w perły, które wciąż jeszcze trzymał w ręku. Doktor Dolittle, zmieszany i zły, po raz pierwszy podczas swojej kariery na poczcie zapomniał o zwykłej grzeczności i chowając perły do kieszeni, zawołał:
- Czego pan chce?
- Chciałbym kupić przekaz pocztowy. Muszę posłać pieniądze mojej chorej żonie - odpowiedział nieznajomy.
Doktor wypisał blankiet i wziął pieniądze. Potem mężczyzna opuścił urząd pocztowy, a doktor śledził go wzrokiem.
- Dziwny klient, prawda? - zwrócił się do Dab-Dab.
- Tak, nie można zaprzeczyć - przyświadczyła kaczka. - Nie dziwię się, że jego żona jest chora, gdy ma męża z taką twarzą.
- Chciałbym tylko wiedzieć, kto to jest - rzekł Jan Dolittle. - Biali pokazują się tu rzadko. Nie podobał mi się wcale jego wygląd.
Następnego dnia perły zostały zapakowane tak samo jak poprzednio i gdy doktor dołączył do nich list z wyjaśnieniem, czym są te „kamyki” w rzeczywistości, odesłano je w poleconej przesyłce z powrotem na wyspy Harmattan.
Ptak, któremu przesyłkę powierzono, był przypadkiem jednym z drozdów, które przyniosły brukselkę dla Geb-Geb i przebywały jeszcze w tej okolicy. I chociaż drozd był trochę za słaby, żeby przenosić paczki, ta paczuszka była tak mała że mógł ją z łatwością udźwignąć, zresztą w danej chwili doktor nie miał nikogo innego pod ręką.
Więc po udzieleniu drozdowi przestróg, że z poleconą przesyłką należy obchodzić się bardzo ostrożnie i troskliwie, wyprawiono go wraz z perłami w drogę.
Potem doktor Dolittle złożył wizytę królowi Koko, co czynił od czasu do czasu. W ciągu rozmowy zapytał Jego Królewskiej Mości, czy nie zna białego osobnika, który nadawał dziś pieniądze w urzędzie pocztowym.
Gdy doktor opisał nieprzyjemną, o zezujących o-czach twarz tego człowieka, król od razu wiedział, kto to był: poławiacz pereł przebywający przez większą część roku na Oceanie Spokojnym, gdzie są duże możliwości połowu pereł. Znany jest w tej okolicy jako łotr, który dla pereł i pieniędzy gotów jest popełnić każdą zbrodnię. Nazywa się Jakub Wilkins.
Słysząc to doktor Dolittle był zadowolony, że już odesłał perły w poleconej przesyłce ich właścicielce. Potem powiedział królowi, że w najbliższym czasie zamierza wziąć urlop, ponieważ jest przepracowany i potrzeba mu spokoju. Król zapytał go, gdzie chce pojechać, i doktor oświadczył, że miałby ochotę na tydzień popłynąć czółnem wzdłuż wybrzeża do skał Harmattan.
- Jeśli pan tam pojedzie - powiedział król - to będzie pan mógł odwiedzić mego starego przyjaciela, wodza Nyam-Nyam, i oddać mu pozdrowienia ode mnie. Do niego należy część kraju wraz ze skałami Harmattan. Zarówno on, jak i jego naród są bardzo biedni. Ale to bardzo porządny człowiek i spodoba się panu z pewnością.
- Dobrze! Odwiedzę go i pozdrowię od pana - powiedział doktor.
Następnego dnia, pozostawiwszy dozór nad urzędem pocztowym Jipowi, Śmigłemu i Pyskaczowi, doktor siadł z Dab-Dab do czółna i rozpoczął wakacje. Po drodze zauważył kuter Jakuba Wilkinsa, poławiacza pereł, zakotwiczony w pobliżu portu Fantippo.
Wieczorem doktor przybył do małego osiedla, złożonego z chat pokrytych słomą, należącego do wodza Nyam-Nyam. Ponieważ doktor oddał wodzowi ukłony od króla Koko, został bardzo mile przyjęty.
Państewko, którym ten wódz rządził, było istotnie bardzo ubogie. Przez długie lata potężni sąsiedzi napadali na starego wodza i zagarniali najżyźniejsze części jego kraju, aż wreszcie cały naród skupił się teraz na małym, nieurodzajnym pasie skalistego wybrzeża. Doktora Dolittle przeraziła niezwykła chudość kurcząt biegających po ulicach. Przypominały mu one, powiedział, stare, zbiedzone konie dorożkarskie.
Gdy tak rozmawiał z wodzem, który robił wrażenie miłego, starego jegomościa, przyfrunął do chaty ogromnie przejęty Śmigły.
- Panie doktorze - zawołał - okradzione pocztę! Drozd wrócił do urzędu z wiadomością, że po drodze zrabowano mu paczkę z perłami. Perły znikły!
ROZDZIAŁ II
WIELKA KRADZIEŻ NA POCZCIE
- Na litość boską! - zawołał doktor. - Perły znikły? Ale przecież były polecone!
- Tak - powiedział Śmigły. - Oto mamy i drozda. Opowie panu wszystko - i skinął na niefortunnego listonosza.
- Panie doktorze - zaczął drozd wzruszony bardzo i bez tchu - to nie moja wina. Nie spuszczałem pereł ani na chwilę z oczu. Leciałem prościuteńko w kierunku skał Harmattan. Ponieważ jednak obrałem najkrótszą drogę, część jej prowadziła ponad lądem. Po drodze spostrzegłem jedną z moich sióstr, której dawno nie widziałem i która siedziała na drzewie w puszczy, nad którą przelatywałem. Zdawało mi się, że nie będzie w tym nic złego, jeśli z nią przez chwilę porozmawiam. Sfrunąłem więc na dół, a ona ucieszyła się bardzo, gdy mnie zobaczyła. Ponieważ ze sznurkiem od paczki w dziobie nie mogłem mówić swobodnie, położyłem paczkę za sobą na gałęzi drzewa i zacząłem rozmawiać z siostrą. Gdy się potem odwróciłem, aby zabrać paczkę - już jej nie było.
- Może zsunęła się z drzewa - rzekł doktor - i wpadła w krzaki?
- Nie, to byłoby niemożliwe - rzekł drozd - włożyłem ją do małego wydrążenia w korze. Nie mogła ani się zsunąć, ani spaść. Musiał ją ktoś zabrać.
- Do pioruna! - zawołał doktor. - Obrabowano pocztę. To bardzo poważna sprawa. Kto to mógł zrobić?
- Założę się, że to był Jakub Wilkins, zezowaty poławiacz pereł - szepnęła Dab-Dab. - Człowiek z taką twarzą jest zdolny do wszystkiego, a on jedyny, oprócz nas i Śmigłego, wiedział o tym, że perły zostały wysłane pocztą. To Wilkins, przysięgam na wszystko.
- Mówiono mi, że to łotr bez sumienia - zauważył doktor. - Powinienem wrócić do Fantippo i spróbować go odnaleźć. Urząd pocztowy odpowiada za zgubę poleconej przesyłki i jeśli Wilkins skradł perły, muszę je odzyskać. Ale odtąd będzie obowiązywał przepis, że gońcom, którzy roznoszą poleconą pocztę, nie wolno w czasie służby prowadzić rozmów z siostrami i kimkolwiek bądź.
I mimo późnej pory doktor pożegnał się spiesznie z wodzem Nyam-Nyam i odpłynął przy świetle księżyca do portu w Fantippo.
Tymczasem Śmigły wraz z drozdem lecieli skróconą drogą nad lądem do urzędu pocztowego.
- Co pan powie Wilkinsowi, panie doktorze? - zapytała Dab-Dab, gdy czółno płynęło po zalanej światłem księżyca toni. - Szkoda, że pan nie ma pistoletu czy czegoś podobnego. To musi być groźny rabuś i na pewno nie odda pereł bez walki.
- Nie wiem jeszcze, co mu powiem, wpadnę na jakiś pomysł dopiero wtedy, gdy go zobaczę - rzekł doktor Dolittle. - Ale musimy go zaskoczyć, żeby nie zdążył nic podejrzewać. Jeśli odczepi kotwicę i odpłynie, nie dopędzimy go tym czółnem.
- Powiem coś panu, doktorze - rzekła Dab-Dab. - Polecę naprzód i wypatrzę wroga. Jak wrócę, wszystko panu opowiem. Może go teraz nie ma na kutrze, może gdzieś poluje.
- No dobrze - powiedział doktor Dolittle. - I tak zajmie mi to ze cztery godziny, zanim dopłynę do Fantippo.
Dab-Dab frunęła więc nad oceanem, a doktor wiosłował dalej wytrwale. Mniej więcej w godzinę później usłyszał ciche kwakanie nad sobą - jego wierna gosposia wróciła - niebawem też Dab-Dab, szeleszcząc skrzydłami, usadowiła się u jego nóg. Poznał po wyrazie jej oblicza, że przynosi ważne nowiny.
- Wilkins znajduje się na statku i ma perły, doktorze. Gdy zajrzałam przez okno, zobaczyłam, że przekłada je przy świetle świecy z jednego pudełka do drugiego.
- A to łotr - mruknął doktor wiosłując z wszystkich sił.
- Mam nadzieję, że nie opuści Fantippo przed naszym powrotem.
Zaczęło już świtać, zanim ujrzano kuter poławiacza pereł. Było już bardzo trudno zbliżyć się do niego niepostrzeżenie. Doktor okrążył całą Wyspę Niczyją, aby dotrzeć do łodzi z drugiej strony, skąd nie miał już do przebycia tak dużej przestrzeni otwartego morza. Zanurzając cicho, bardzo cicho wiosła w wodę, wylądował w swym czółnie wprost pod dziobem statku, potem przywiązał czółno, aby nie odpłynęło, wdrapał się po łańcuchu kotwicy i wlazł na czworakach na pokład.
Światło dzienne jeszcze nie zajaśniało i paląca się lampa oświetlała słabo stopnie prowadzące do kajuty. Doktor, przemykając się jak cień, zszedł na palcach ze schodów i zajrzał przez uchylone drzwi do środka. Zezowaty Wilkins siedział jeszcze wciąż przy stole, tak jak to Dab-Dab opisała, i liczył perły. Dwóch innych mężczyzn spało na pryczach. Doktor otworzył drzwi i wskoczył do środka. Wilkins zerwał się natychmiast, wyciągnął pistolet zza pasa i wycelował w głowę doktora.
- Ani kroku, bo będę strzelał! - warknął. Doktor zatrzymał się na chwilę, wlepił wzrok w otwór pistoletu i rozważał, co czynić dalej. Nie spuszczając oczu z doktora Wilkins zamknął lewą ręką pudełko z perłami i schował je do kieszeni.
Tymczasem Dab-Dab, nie spostrzeżona przez nikogo, wśliznęła się pod stół i nagle swoim mocnym dziobem uszczypnęła poławiacza pereł w nogę.
Wilkins krzyknął i schylił się, aby ją strząsnąć.
- Teraz czas na pana! - zawołała kaczka.
I w tej samej chwili, gdy Wilkins opuścił pistolet, doktor skoczył mu na plecy, chwycił za szyję i obydwaj potoczyli się dysząc na podłogę kajuty.
Rozpoczęła się wściekła walka. Tarzali się po podłodze, przewracając wszystko naokoło. Wilkins usiłował oswobodzić rękę z pistoletem, a doktor starał się ją przytrzymać, Dab-Dab skakała, fruwała i dreptała wśród nich, trzepocąc skrzydłami i czekając na sposobność, aby nieprzyjaciela uszczypnąć w nos.
W końcu doktor Dolittle, który jak na swój wzrost był bardzo dobrym zapaśnikiem, chwycił poławiacza pereł w żelazny uścisk, w którym tamten nie mógł się wcale ruszyć. Ale właśnie w chwili gdy doktor wytrącił pistolet z ręki wroga, hałas obudził jednego z mężczyzn śpiących w kajucie. Wychylił się z pryczy i od tyłu zadał doktorowi butelką silne uderzenie w głowę.
Oszołomiony i nieprzytomny padł Jan Dolittle na ziemię. Trzej mężczyźni rzucili się na niego i związali mu ręce i nogi powrozami. W ten sposób nastąpił koniec walki.
Gdy się doktor Dolittle ocknął, leżał na dnie swego własnego czółna, a Dab-Dab, usiłując go uwolnić, skubała sznur, którym związano mu ręce.
- Gdzie Wilkins? - zapytał słabym, nieprzytomnym głosem.
- Uciekł - powiedziała Dab-Dab. - Uciekł z perłami ten łotr. Przynieśli pana do czółna, odczepili kotwicę, rozwinęli żagle i odpłynęli. Spieszyli się strasznie, spoglądali wciąż przez lunetę na morze
i rozmawiali o statku straży celnej. Z pewnością Rząd ich poszukuje z powodu wielu złych sprawek. Nigdy w życiu nie widziałam równie podejrzanie wyglądającej bandy. Tak, nareszcie udało mi się rozwiązać sznur na pana rękach. Teraz będzie się już pan mógł sam uwolnić. Czy bardzo pana boli głowa?
- Jestem jeszcze wciąż trochę zamroczony - powiedział doktor usiłując rozwiązać sznury krępujące mu kostki nóg. - Ale wkrótce przyjdę do siebie.
Gdy udało mu się rozwiązać powróz na nogach, doktor Dolittle wstał i spojrzał na morze. Na horyzoncie widać było żagle statku Wilkinsa, znikające na wschodzie.
- Łotr! - To było wszystko, co mógł wymówić przez zaciśnięte zęby.
ROZDZIAŁ III
PERŁY I BRUKSELKA
Smutni i zawiedzeni doktor i Dab-Dab udali się w powrotną drogę.
- Zajrzę jeszcze prędko na pocztę, zanim wyruszę z powrotem do wodza Nyam-Nyam - rzekł doktor. - Prawdopodobnie w sprawie pereł nie da się już nic zrobić. Ale chciałbym stwierdzić, czy tam jest wszystko w porządku.
- A może jednak statek straży celnej dogoni Wilkinsa - powiedziała Dab-Dab - i może wtedy odzyskamy perły?
- Nie wygląda na to - rzekł doktor. - Z pewnością sprzedaje jak najprędzej. Przecież zrabował je wyłącznie dla pieniędzy, niczego więcej nie pragnął. A kaczęta tak się cieszyły pięknością pereł. Jaka szkoda, że je straciły, i to z mojej winy. No, ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Przepadły, i już.
Zbliżając się do łodzi pocztowej ujrzeli mnóstwo czółen, otaczających ją ze wszystkich stron. Ponieważ tego dnia nie nadawano ani też nie przyjmowano poczty, doktor zdziwił się bardzo tym nieoczekiwanym ruchem.
Przywiązał swoje własne czółno i udał się do urzędu. Wewnątrz zgromadzony był wielki tłum. Doktor razem z Dab-Dab utorowali sobie drogę i w oddziale przesyłek poleconych zobaczyli wszystkie zwierzęta zgromadzone wokoło małej, czarnej wiewiórki. Biedne, przerażone stworzonko miało nóżki związane czerwoną tasiemką, przeznaczoną do obwiązywania paczek, i wyglądało bardzo nieszczęśliwie. Po obu jej stronach stali na straży Śmigły i Pyskacz.
- Co to ma znaczyć? - zapytał doktor Dolittle.
- Złapaliśmy złodzieja, który ukradł perły - oświadczył Śmigły.
- I odebraliśmy już perły! - zawołała Tu-Tu. - Leżą w szufladzie ze znaczkami, a Jip ich pilnuje.
- Nic nie rozumiem - rzekł doktor. - Zdawało mi się, że to Wilkins je ukradł.
I otworzył szufladę, w której rzeczywiście leżały trzy piękne, różowe perły, które wysłał w poleconej paczce. Zapytał więc Śmigłego, gdzie je znalazł.
- Po pańskim wyjeździe - zaczął opowiadać Śmigły - udaliśmy się z drozdem do drzewa, gdzie zgubił paczkę. Było już ciemno, usiedliśmy więc na gałęzi, żeby się przespać, odkładając poszukiwania do rana. O świcie ujrzeliśmy tę podłą wiewiórkę skaczącą z gałęzi na gałąź z ogromną, różową perłą w pyszczku. Rzuciłem się natychmiast na nią i przytrzymałem, dopóki drozd nie odebrał jej perły. Potem musiała nam powiedzieć, gdzie podziała dwie inne. Gdyśmy odzyskali już wszystkie trzy perły, zaaresztowaliśmy wiewiórkę i przyprowadziliśmy ją tutaj.
- Ach, mój Boże! - zawołał doktor spoglądając na biedną, skrępowaną czerwonym sznureczkiem przestępczynię. - Dlaczegoś ukradła te perły?
Zrazu wiewiórka była zbyt przestraszona, żeby się zdobyć na odpowiedź. Doktor przeciął wiążące ją sznurki i powtórzył pytanie.
- Myślałam, że to brukselka - powiedziała wiewiórka z zakłopotaniem. - Kilka tygodni temu, gdyśmy z moim małżonkiem siedzieli na gałęzi, doszedł nas nagle zapach brukselki. Oboje przepadamy za tymi warzywami. Gdyśmy się rozejrzeli, zobaczyliśmy tysiące drozdów niosących brukselkę w dziobach. Mieliśmy nadzieję, że się zatrzymają i dadzą nam trochę. Ale tak się nie stało. Spodziewaliśmy się, że może za kilka dni przylecą inne ptaki. Postanowiliśmy więc zostać na tym drzewie i czekać. I dzisiaj rano ujrzałam rzeczywiście jednego z tych drozdów siadającego na gałęzi z paczką w dziobie. „Pst - szepnęłam do mego małżonka - brukselka. Może uda się nam ją ściągnąć, póki drozd nie patrzy w tę stronę”. Złapałam paczkę i uciekłam. Ale gdyśmy ją otworzyli, znaleźliśmy, niestety, tylko te błyskotki. Myślałam, że to jakiś nowy gatunek łakoci, i chciałam je właśnie rozbić o kamień, gdy ten ptak schwycił mnie za kark i zaaresztował. Te wstrętne perły nie mają dla mnie żadnej wartości.
- Bardzo żałuję - powiedział doktor Dolittle spotkało cię tyle przykrości. Dab-Dab odprowadzi cię do rodziny. Ale czy nie wiesz, że rabunek poczty to bardzo poważna sprawa? Jeśli miałaś tak wielką ochotę na brukselkę, dlaczego nie zwróciłaś się do mnie? Do ptaków w żadnym razie nie mogę mieć pretensji za to, że cię zaaresztowały.
- Kradzione smakuje najlepiej - odezwał się wróbel Pyskacz. - Gdyby jej pan dał całą skrzynię najlepszych winogron cieplarnianych, nie smakowałyby jej z pewnością tak jak to, co jej się uda ściągnąć. Na miejscu pana skazałbym ją na kilka lat przymusowych robót, żeby na przyszłość nie tykała łapami poczty.
- Ach, lepiej zapomnieć o tym i przebaczyć - rzekł doktor. - Przecież to były lekkomyślne, dziecinne figle.
- Ładne mi dziecinne figle - mruczał Pyskacz. -Matka dużej rodziny i zawodowy złodziej kieszonkowy. Wszystkie wiewiórki są jednakowe. Znam je z parku miejskiego: najbezczelniejsze żebraczki na świecie, kradną innym chleb sprzed nosa i znikają w jakiejś dziurze, nim zdążysz się obejrzeć. Ładne figle!
- Chodź - powiedziała Dab-Dab chwytając swymi wielkimi, rozcapierzonymi łapami nieszczęsną przestępczynię. - Odprowadzę cię na ląd, masz szczęście, że to doktor Dolittle jest naczelnikiem poczty. Właściwie powinnaś pójść do więzienia.
- Śpiesz się z powrotem, Dab-Dab! - zawołał za nią doktor, gdy wyfrunęła przez otwarte okno ze swoim ciężarem. - Gdy tylko wrócisz, udamy się natychmiast do Nyam-Nyam. Tym razem sam zawiozę perły i oddam je osobiście kaczce. Nie chcę już narażać się na nowe kłopoty z ich powodu.
Około południa doktor po raz drugi rozpoczął przejażdżkę wakacyjną, a ponieważ Geb-Geb, Jip i biała myszka uprosiły, aby je zabrał ze sobą, czółno było przepełnione.
Około godziny szóstej po południu przybyli do wsi Nyam-Nyam i stary wódz poczęstował ich obiadem. Było jednak bardzo mało do jedzenia. Przypomniało to doktorowi, jacy ci ludzie byli biedni.
Podczas rozmowy z wodzem dowiedział się doktor, że najgroźniejszym wrogiem tego kraju było królestwo Dahomej. Ten wielki, potężny sąsiad najeżdżał ciągle ziemie Nyam-Nyam i zagarniał całe obszary, a mieszkańcy ubożeli coraz bardziej. Żołnierzami w królestwie Dahomej były amazonki, to znaczy kobiety. Ale chociaż były kobietami, miały tak wysoki wzrost i taką siłę, a poza tym było ich tak dużo, że stanowiły straszliwą potęgę. Ile razy napadały na małe państwa sąsiednie, zawsze zwyciężały i zabierały wszystko, czego pragnęły.
Zdarzyło się, że tej nocy, kiedy doktor bawił w gościnie u wodza, amazonki zaatakowały krainę Nyam-Nyam. Mniej więcej około dziesiątej wieczorem wszystkich zbudziły ze snu głośne okrzyki: „Wojna! Wojna! Amazonki nacierają!”
Zapanował straszny zamęt. Zanim księżyc wzeszedł, walczono w ciemnościach, napadano na własnych rodaków, nie odróżniając braci od wrogów.
Gdy się nieco-rozjaśniło, doktor zobaczył, że większość wojowników wodza Nyam-Nyam uciekła do dżungli. Tysiące Amazonek krążyło po wsi i zabierało wszystko, co im się podobało. Doktor Dolittle próbował porozumieć się z nimi, ale go po prostu wyśmiały.
Nagle biała mysz, która przyglądała się temu widowisku, siedząc na ramieniu doktora, szepnęła mu do ucha:
- Jeśli to naprawdę jest armia kobiet, to dam sobie z nimi radę. Kobiety strasznie boją się myszy. Zwołam trochę myszy i zobaczymy, co się da zrobić.
Biała mysz pobiegła i wkrótce zebrała własną armię, złożoną mniej więcej z dwustu myszy, które mieszkały pod podłogą i w szparach chat murzyńskich. Myszy rzuciły się na amazonki i zaczęły je gryźć po nogach.
Z krzykiem i wrzaskiem porzuciły wielkie, tęgie kobiety wszystko, co ukradły, i uciekły na łeb, na szyję do swoich domów. Przynajmniej raz sławne Amazonki nie osiągnęły tego, co zamierzały.
Doktor Dolittle powiedział białej myszy, że może być dumna z siebie, gdyż z pewnością jest jedyną myszą na świecie, która wygrała wojnę.
ROZDZIAŁ IV
POŁAWIACZE PEREŁ
Następnego ranka doktor wstał bardzo wcześnie. Po skromnym śniadaniu - trudno było w tym zubożałym kraju wymagać czegoś innego - zapytał wodza Nyam-Nyam o drogę do skał Harmattan; wódz powiedział, że stąd ich nie widać - są o półtorej godziny jazdy łodzią od Fantippo.
Jan Dolittle zdecydował, że będzie najlepiej, jeśli go tam zaprowadzi jakiś ptak wodny. I Dab-Dab w jego imieniu poprosiła o to mewę, która przechadzała się na wybrzeżu, nie mając właściwie nic do roboty. Mewa odrzekła, że zna dobrze te miejsca i poczytuje sobie za zaszczyt towarzyszenie doktorowi. Więc doktor wraz z Jipem, Geb-Geb, Dab-Dab i białą myszą wsiadł do łodzi i wypłynął w kierunku skał Harmattan.
Ranek był piękny i przejażdżka bardzo przyjemna, jakkolwiek Geb-Geb kilka razy o mało nie przewróciło łodzi. Wychylało się bezustannie, aby uchwycić trawę morską, gdy zauważyło, że mewa ją zjada. Ze względów bezpieczeństwa musiano je w końcu ułożyć na dnie czółna, skąd już nic nie mogło zobaczyć.
Mniej więcej około godziny jedenastej rano - ląd afrykański znikł już z pola widzenia - ujrzeli grupę małych, skalistych wysepek, które według słów ich przewodnika były właśnie owymi skałami Harmattan.
Wśród skał znajdowały się siedliska tysięcznych odmian ptaków morskich. Gdy czółno się zbliżyło, przyfrunęły zaciekawione mewy, rybitwy, albatrosy, kormorany, dzikie gęsi i dzikie kaczki, aby się przyjrzeć obcemu przybyszowi. Gdy się dowiedziały od mewy, że ten spokojny, niewielki, gruby jegomość to nie kto inny, tylko sam wielki doktor Dolittle, wiadomość ta rozniosła się jak błyskawica i wkrótce czółno zostało otoczone chmarą błyszczących w słońcu skrzydeł. Ptaki morskie powitały doktora takim serdecznym i hałaśliwym świergotem, że zagłuszyły każde wymówione słowo.
Łatwo było zrozumieć, dlaczego ptaki morskie osiedliły się na tej właśnie wyspie. Wybrzeże otoczone było ze wszech stron na pół zanurzonymi w morzu skałami, o które fale rozbijały się z szumem i hukiem. Żaden statek nie docierał tutaj i nie zakłócał spokojnego życia ptaków; nawet łódź tak lekka jak czółno doktora, zbudowana dla najpłytszych wód, nie mogłaby tutaj przybić, gdyby witające Jana Dolittle ptaki nie przeprowadziły go zręcznie wokoło największej z wysp na drugą stronę, gdzie głęboka zatoka tworzyła rodzaj maleńkiego portu. Doktor Dolittle zrozumiał teraz, dlaczego te wyspy zostały w posiadaniu biednego wodza. Nikomu z sąsiadów nie wydawały się warte podboju. Trudno dostępne, o gruncie nieurodzajnym i niezdatnym do uprawy, płaskie i wystawione na wszystkie wiatry i burze, samotne i nagie nie nęciły nieprzyjaciół i pozostawały od wielu, wielu lat w posiadaniu Nyam-Nyam i jego szczepu, chociaż nikt nigdy ich nie odwiedzał. Ale ostatecznie okazało się, że skały Harmattan są o wiele więcej warte od tych wszystkich obszarów, które zostały stracone.
- Uważam, że tutaj jest szkaradnie - rzekło Geb-Geb po wyjściu z czółna. - Nic, tylko woda i skały. Nie wiem, po cośmy tu właściwie przyjechali?
- Chciałbym tu wyłowić trochę pereł - powiedział doktor Dolittle. - Ale przedtem muszę pomówić z kaczką płaskonosą i oddać jej paczkę poleconą. Dab-Dab, bądź tak dobra i odszukaj ją wśród milionów tych ptaków morskich. Sam nie umiałbym tego zrobić.
Dab-Dab odfrunęła, aby rozejrzeć się wśród ptactwa na wszystkich wyspach. A doktor zabawiał się tymczasem rozmową z przywódcami wszystkich ptaków morskich, których poznał był już zresztą na wielkim zlocie w dolinie Wyspy Niczyjej. Zbiegły się one do niego, żeby pokazać swoim towarzyszom, że znają wielkiego człowieka osobiście. I znowu notatnik doktora napełnił się opisami spostrzeżeń, które można było zużytkować przy przenoszeniu poczty przez ptaki zamieszkałe nad morzem.
Ptaki, które z początku otaczały Jana Dolittle wielkimi gromadami, teraz, kiedy urok jego przybycia spowszedniał, powróciły znowu do swoich zwykłych zajęć.
A gdy Dab-Dab wróciła i powiedziała, na której wyspie „znajduje się poszukiwana kaczka, doktor wsiadł znowu do czółna i odpłynął w tamtym kierunku.
Kaczka płaskonosą oczekiwała go na wybrzeżu i usprawiedliwiała się, że sama nie przyfrunęła, aby go przywitać; ale obawiała się pozostawić swoje młode, gdyż w pobliżu krąży orzeł morski. Dwoje małych, tłustych, ledwo opierzonych kacząt, które nie umiały jeszcze fruwać, lecz zaledwie biegać, stało obok. Doktor Dolittle otworzył paczkę i oddał im ich drogocenne zabawki. Z radosnym kwakaniem pochwyciły je i zaczęły się bawić w piłkę ogromnymi, różowymi perłami.
- Jakież to rozkoszne dzieciaki - rzekł doktor do kaczki, która przyglądała im się z dumą. - Cieszę się, że odzyskały swoje cacka. Za nic na świecie nie chciałbym, aby je utraciły.
- Tak, lubią bardzo bawić się tymi kamykami -powiedziała matka. - Czy może mi pan, doktorze, powiedzieć, co to jest? Jak panu już pisałam, znalazłam je w muszli ostrygi.
- To są perły - powiedział doktor - które posiadają ogromną wartość. Wytworne panie w wielkich miastach noszą je jako naszyjniki.
- Rzeczywiście? - zapytała kaczka. - A dlaczego nie noszą ich również panie po wsiach?
- Nie wiem dokładnie - powiedział doktor - pewnie dlatego, że perły są dla nich za drogie. Za każdą z tych pereł można by sobie kupić dom z ogrodem.
- Czy nie chciałby ich pan sobie zatrzymać? - zapytała kaczka. - Mogłabym się postarać o inną zabawkę dla dzieci.
- Ach nie - rzekł doktor-bardzo dziękuję, ale ja już mam dom z ogrodem.
- Ależ, panie doktorze - wtrąciła Dab-Dab - przecież niekoniecznie musi pan sobie kupić drugi dom z ogrodem za to, co pan dostanie za te perły. Przydałoby się nam mnóstwo innych rzeczy.
- Małe kaczęta tak chętnie bawią się perłami -powiedział doktor - dlaczego miałbym je im zabierać?
- Kulki z różowej plasteliny sprawiłyby im taką samą przyjemność - zauważyła Dab-Dab.
- Plastelina zawiera w sobie trującą substancję -powiedział doktor. - Kaczęta cieszą się pięknością tych pereł, niech je więc zatrzymają. Ale - zwrócił się do kaczki płaskonosej - jeśli wiesz, gdzie takie perły można znaleźć, interesowałoby mnie to bardzo.
- Ja sama nie wiem - rzekła kaczka. - Nie wiem nawet, skąd znalazły się w tej ostrydze, którą zjadłam.
- Perły rosną w ostrygach, jeśli w ogóle rosną - powiedział doktor. - Ale są bardzo rzadkie. To właśnie interesuje mnie najwięcej - przyczyna powstawania pereł. Ludzie utrzymują, że tworzą się one wokoło ziarnka piasku, które dostało się do wnętrza ostrygi. Sądziłem, że jeśli zjadasz tyle ostryg, będziesz mi mogła więcej o tym powiedzieć.
- Tego, niestety, nie wiem - przyznała kaczka. -Prawdę powiedziawszy, przyniosłam sobie te ostrygi ze stosu skorup, który jakiś ptak pozostawił na skale. Pewnie nie mógł wszystkiego zjeść i odleciał; leży ich tam jeszcze mnóstwo. Chodźmy tam i spróbujmy kilka z nich rozłupać. Może we wszystkich znajdują się perły.
Udali się na przeciwną stronę wyspy i wzięli się do otwierania ostryg. Ale nie znaleźli ani jednej perły.
- Gdzie znajdują się tutaj ławice ostryg? - zapytał Jan Dolittle.
- Między tą wyspą a następną - odpowiedziała kaczka. - Nie wyławiam ich sama, gdyż nie umiem się tak głęboko zanurzać. Ale widziałam, jak inne ptaki morskie je stamtąd wydobywały, właśnie pośrodku między tą wyspą a tamtą małą naprzeciwko.
- Pofrunę tam z nią - odezwała się Dab-Dab - i połowię trochę na mój własny rachunek. Mogę dość głęboko nurkować, jakkolwiek właściwie nie jestem kaczką nurkiem. Może uda mi się wyłowić kilka pereł. - Dab-Dab odfrunęła wraz z kaczką płaskonosą i rozpoczęła połów pereł.
Przez dobre półtorej godziny wyławiała wierna gosposia jedną ostrygę za drugą i przynosiła je doktorowi. Otwierano je za każdym razem z przejęciem, gdyż nigdy nie było wiadomo, co się w nich znajdzie. Ale nic nie znajdowano w -skorupach oprócz chudych i tłustych ostryg.
- Chciałbym sam spróbować się zanurzyć - powiedział doktor -jeśli woda nie jest zbyt głęboka. Kiedy byłem mały, wyławiałem bardzo zręcznie pensy rzucane na dno naszego basenu.
Zdjął ubranie, wszedł do czółna razem ze zwierzętami i skierował łódź w stronę ławic ostryg. Potem zanurzył się w czystą, zieloną wodę, a Jip i Geb-Geb przyglądały się temu z natężoną uwagą. Ale gdy, parskając jak mors, znowu się wynurzył, nie wydobył ani jednej ostrygi, miał tylko usta pełne trawy morskiej.
- Zobaczymy, jak mnie się uda! - zawołał Jip. I drugi nurek skoczył w głąb morza.
Geb-Geb tak się tym przejęło, że zanim ktokolwiek mógł je powstrzymać, dało susa w wodę. Prosię skoczyło tak szybko i gwałtownie, że zaryło się w muł na dnie i doktor, który ledwo odsapnął, musiał znowu wskoczyć do wody i wyciągnąć je. Wszystkie zwierzęta były tak podniecone, że nawet biała myszka skoczyłaby do wody, gdyby nie odstraszyło jej niepowodzenie Geb-Geb.
Jipowi udało się wydobyć kilka ostryg, ale w żadnej z nich nie znalazł perły.
- Myślę, że jesteśmy bardzo kiepskimi nurkami - zauważył doktor Dolittle. -Zresztą jest zupełnie możliwe, że w ogóle nie ma tu już żadnych pereł.
- Nie, ja sądzę inaczej - rzekła Dab-Dab - z pewnością znajdują się tu perły, ławice są takie wielkie. Trzeba by zapytać ptaków morskich, kto wydobył te ostrygi, w których kaczka znalazła perły. Ptak, który wyłowił taki stos ostryg, musi być doświadczonym poławiaczem.
Gdy doktor się ubierał, a Geb-Geb obmywało uszy z mułu, Dab-Dab przedsięwzięła podróż odkrywczą na wyspy.
Po dwudziestu minutach przyprowadziła ze sobą czarnego ptaka z czubkiem czarnych piór na głowie.
- Ten kormoran - oświadczyła Dab-Dab - wyłowił tę masę ostryg.
- Aha - powiedział doktor. - Może teraz dowiemy się czegoś. Czy możesz mi powiedzieć - zwrócił się do kormorana - gdzie można znaleźć perły?
- Perły? Co to znaczy? - zapytał ptak. Dopiero gdy Dab-Dab wypożyczyła od kacząt ich cacka i pokazała mu je, zrozumiał, o co idzie.
- Ach tak, te kamyki znajdują się w niedobrych ostrygach. Gdy szukam ostryg, nie wyławiam nigdy tego rodzaju, niekiedy tylko przez zapomnienie, a wtedy nie zadaję sobie nawet trudu, żeby je otworzyć.
- Ale jakże potrafisz odróżnić te ostrygi od innych? - zapytał doktor.
- Węchem - odrzekł kormoran. - Ostrygi, w których te kamyki się znajdują, mają niemiły zapach. Jestem bardzo wybredny w jedzeniu.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdy się znajdujesz pod wodą, możesz odróżnić jedną ostrygę od drugiej?
- Rozumie się, to potrafi każdy kormoran.
- Teraz wiemy wszystko! - zawołała Dab-Dab. -Teraz może pan mieć tyle pereł, ile pan zechce.
- Ależ te ławice ostryg nie należą do mnie - powiedział doktor Dolittle.
- Ach, Boże - westchnęła kaczka - czy widział kto człowieka, który by się tak bronił przed tym, żeby się stać bogaczem? Do kogo te ławice należą?
- Naturalnie do wodza Nyam-Nyam i jego plemienia, skały Harmattan są ich własnością. Czy nie chciałbyś mi przynieść na próbę kilka ostryg w tym rodzaju? - zwrócił się do kormorana.
- Z największą przyjemnością - rzekł kormoran. Przefrunął ławice ostryg i wpadł jak kamień do wody. Po chwili był już z powrotem, trzymając trzy ostrygi, dwie w łapach, jedną w dziobie.
Zwierzęta z zapartym tchem zgromadziły się wokoło doktora, który otwierał skorupy. W pierwszej znajdowała się mała, szara perła, w drugiej średnia, różowa, a w trzeciej dwie ogromne, czarne perły.
ROZDZIAŁ V
BUNT OBOMBA
Późnym popołudniem tego samego dnia powrócił doktor do wioski Nyam-Nyam. Dab-Dab, kormoran i inne zwierzęta towarzyszyły mu.
Gdy zbliżył się do grupy słomą krytych chat, zauważył, że coś się stało. Wszyscy mieszkańcy wsi zgromadzili się wokoło chaty wodza; wygłaszano przemówienia i wszyscy byli bardzo podnieceni. Stary wódz stał na progu i ujrzawszy swego przyjaciela, Jana Dolittle, skinął na niego, zapraszając do chaty. Gdy doktor wszedł, wódz zamknął drzwi i opowiedział mu, skąd pochodzi to wzburzenie.
- Ciężkie doświadczenia nawiedziły mnie na starość, o biały człowieku - powiedział. - Przez czterdzieści lat byłem głową mego szczepu, poważano mnie, czczono i okazywano posłuszeństwo. Teraz mój młody zięć, Obombo, domaga się, aby go obrano za wodza, i wielu moich poddanych popiera go. Nie mamy już chleba; wszystkie środki żywności się wyczerpały. Obombo twierdzi, że to moja wina - gdy on zostanie wodzem, nastąpi dobrobyt i powodzenie. Nie jestem niechętny w przekazaniu mojej władzy, ale wiem, że ten młody nicpoń, gdy zajmie moje miejsce, popchnie kraj do wojny. I co przez to osiągnie? Czy tym napełni żołądki swych poddanych? Wojny przegrywamy zawsze. Nasi sąsiedzi są wielkimi narodami, my zaś jesteśmy najmniejszym szczepem w całej zachodniej Afryce. Byliśmy zawsze obrabowywani, po wielekroć obrabowywani, tak że dziś matki i dzieci żebrzą na moim progu o chleb. O, gdybym był nie dożył tego dnia!
Stary wódz padł na ławę i zalał się łzami. Doktor Dolittle poklepał go po ramieniu i powiedział:
- Wodzu Nyam-Nyam! Zdaje mi się, że dzisiaj odkryłem coś, co uczyni ciebie i twój lud bogatymi do końca życia. Wyjdź i przemów do swego plemienia. Przypomnij im, że jestem wysłannikiem króla Koko, i przyrzeknij w moim imieniu, że jeśli jeszcze przez tydzień zachowają spokój pod twoim panowaniem, kraj wodza Nyam-Nyam stanie się sławny ze swego bogactwa i dobrobytu.
Stary wódz otworzył drzwi i wygłosił przemówienie do hałaśliwego tłumu, zgromadzonego przed chatą. Gdy skończył, wystąpił jego zięć, Obombo, i wygłosił inne przemówienie, w którym zażądał od ludu, aby starego wodza wygnał w dżunglę. Był dopiero w połowie swojej mowy, gdy tłum zaczął szemrać.
- Nie chcemy słuchać tego przemądrzałego młokosa! Lepiej poczekamy, aż się spełni obietnica białego człowieka. To człowiek czynów, nie słów. Czyż to nie on przy pomocy białej, zaczarowanej myszy, mieszkającej w jego kieszeni, zmusił Amazonki do ucieczki? Stańmy po stronie białego człowieka i czcigodnego Nyam-Nyam, który przez tyle lat dobrocią nami rządził. Obombo wpędziłby nas tylko w nowe wojny i jeszcze większą biedę.
Wkrótce rozległy się z tłumu gwizdy i okrzyki; Obombo został obrzucony kamieniami i błotem i nie mógł dokończyć swego przemówienia. W końcu on sam musiał uciekać w dżunglę, aby się schronić przed gniewem ludu.
Gdy wzburzenie minęło i mieszkańcy wrócili znowu w spokoju do swoich chat, doktor Dolittle opowiedział wodzowi o bogactwach, które czekają na niego w ławicach ostryg na skałach Harmattan. I kormoran przyrzekł doktorowi Dolittle, że pewna ilość jego krewniaków będzie wyławiała perły dla ludzi, tak bardzo potrzebujących pieniędzy i żywności.
W ciągu następnego tygodnia doktor Dolittle przewoził swym czółnem dwa razy dziennie starego wodza na skały Harmattan. Kormorany wyłowiły mnóstwo ostryg, a doktor sortował perły, układał je w małe pudełka i wysyłał na sprzedaż. Jan Dolittle powiedział wodzowi, aby zachował w tajemnicy całą sprawę i powierzył wysyłkę pereł tylko zaufanym ludziom.
Wkrótce dzięki połowom i sprzedaży pereł zaczęło napływać mnóstwo pieniędzy do kraju, ludziom zaczęło się dobrze powodzić i każdy mógł jeść tyle, ile chciał.
Do końca tygodnia doktor dotrzymywał istotnie swego przyrzeczenia. Kraj wodza Nyam-Nyam stał się sławny ze swego dobrobytu na całym wybrzeżu zachodniej Afryki.
Ale tam, gdzie ktoś zarabia dużo pieniędzy i interesy dobrze idą, przychodzą zawsze obcy, poszukujący szczęścia. Nie upłynęło wiele czasu, gdy mała, biedna dawniej i mało znacząca wioska zapełniła się handlarzami z sąsiednich państw, którzy na ruchliwych i tłumnych targach kupowali i sprzedawali towary. I naturalnie powstało wkrótce pytanie, z czego ten kraj tak szybko się wzbogacił. A chociaż wódz posłuszny doktorowi Dolittle powierzył tajemnicę połowu pereł tylko kilku wybranym i zaufanym ludziom, zaczęto zwracać uwagę na to, że czółno doktora jeździ wciąż tam i z powrotem do skał Harmattan.
Łodzie szpiegów z sąsiednich państw, napadających i rabujących dawniej kraj Nyam-Nyam, zaczęły krążyć wokół skał. I oczywiście tajemnica niebawem została odkryta.
Emir Ellebubu, jeden z największych i najpotężniejszych sąsiadów Nyam-Nyam, zwołał swoje wojsko i wysłał je w wojennych łodziach, aby zawładnąć skałami Harmattan. Jednocześnie napadł na wieś, wygnał mieszkańców, a doktora Dolittle i starego wodza wtrącił do więzienia. W ten sposób lud Nyam-Nyam został pozbawiony swej ziemi.
W dżungli zaś, gdzie się schroniła przerażona ludność wsi, Obombo przemawiał do poddanych swego teścia, rozbitych, rozsypanych małymi gromadami, tłumacząc im, jacy byli głupi, gdy zawierzyli szalonemu białemu człowiekowi, zamiast słuchać jego, który by ich powiódł do władzy i potęgi.
Gdy Emir Ellebubu wtrącił doktora do więzienia, nie pozwolił ani Dab-Dab, ani Geb-Geb, ani Jipowi mu towarzyszyć. Jip opierał się gwałtownie i ugryzł Emira w nogę. Ale osiągnął tylko to, że uwiązano go na krótkim łańcuchu.
Więzienie, w którym zamknięto doktora, nie miało okien. Ta okoliczność sprawiała mu wielką przykrość, chociaż już dawniej siadywał w afrykańskich więzieniach - ponieważ przywiązywał duże znaczenie do świeżego powietrza. Poza tym skrępowano mu z tyłu ręce mocnym sznurem.
- Ach, Boże - mówił do siebie, siedząc w ciemnościach na ziemi i rozmyślając, co pocznie bez pomocy swych zwierząt - a to fatalne wakacje!
Ale nagle poruszyło się coś w jego kieszeni i ku wielkiej radości doktora wybiegła z niej biała mysz, która spała mocno i o której zupełnie zapomniał.
- Co za szczęście! - zawołał doktor. - Właśnie jesteś mi teraz potrzebna. Bądź tak dobra, wejdź mi na plecy i przegryź ten wstrętny postronek, którym związano mi ręce. Wrzyna mi się w przeguby.
- Ależ bardzo chętnie - rzekła biała mysz i zabrała się zaraz do roboty. - Dlaczego tu jest tak ciemno? Czyżbym przespała cały dzień?
- Nie - odrzekł doktor - jest chyba dopiero koło południa. Ale uwięziono nas. Ten stary głupi Emir z Ellebubu napadł na Nyam-Nyam i wtrącił mnie do więzienia. Co za głupia historia! Stale trafiam do więzienia. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie pozwolił ani lipowi, ani Dab-Dab iść ze mną. Najbardziej gniewa mnie to, że nie ma tutaj Dab-Dab. Gdybym przynajmniej mógł jej posłać jakąś wiadomość.
- Niech pan poczeka, aż oswobodzę panu ręce -powiedziała biała mysz. - Potem zobaczymy, co się da zrobić. Jeden postronek już przegryzłam. Musi pan teraz tylko pomachać trochę rękami, a rozwiąże pan wszystkie.
Doktor Dolittle wyprężył ramiona i po chwili jego ręce były wolne od więzów.
- Co za szczęście, że siedziałaś w mojej kieszeni! -powiedział. - To była strasznie niewygodna pozycja. Cóż za okropne więzienie ma Emir Ellebubu! Najgorsze ze wszystkich, w których siedziałem.
Tymczasem Emir, wyprawiając w swoim pałacu wielką ucztę zwycięzców, oznajmił jednocześnie, że wyspy Harmattan, które odtąd nazywać się będą
„Królewską Eksploatacją Połowów Pereł z Ellebubu”, stanowią jego wyłączną własność prywatną i że wstęp do nich jest surowo wzbroniony. Wysłał tam sześciu urzędników, którzy mieli objąć wyspy w posiadanie w jego imieniu i eksploatować perły.
Kormorany nie wiedziały nic o wybuchu wojny i o niepowodzeniu doktora. I gdy ludzie Emira przybyli i zabrali ostrygi z perłami przez nie wyłowione, ptaki sądziły, że to są ludzie wodza Nyam-Nyam, i nie broniły im niczego. Na szczęście ten pierwszy połów ostryg zawierał tylko małe i prawie bezwartościowe perły.
Jip i Dab-Dab układali plany przedostania się do doktora, ale nie przychodziło im nic na myśl. A doktor w więzieniu machał jeszcze wciąż rękami, aby odrętwienie ustąpiło.
- Zdaje mi się, że pan wspomniał o jakiejś wiadomości dla Dab-Dab? - pisnęła biała mysz z ciemnego kąta.
- Tak - rzekł doktor - i nawet bardzo pilnej. Ale nie mam pojęcia, jak do niej dotrzeć. Mury są kamienne, a drzwi bardzo grube. Zauważyłem to, gdy tu wchodziłem.
- Niech pan się o to nie troszczy, panie doktorze, ja się z nią porozumiem - powiedziała mysz. - Odkryłam tutaj w kącie dziurę wydrążoną przez pewnego starego szczura. Wlazłam tam i przekonałam się, że zaczyna się ona pod murem i sięga aż do korzeni drzewa stojącego po drugiej stronie ulicy.
- Ach, jak to dobrze! - krzyknął doktor.
- Niech mi pan powie, o co idzie - mówiła dalej biała mysz - a zawiadomię o tym w mgnieniu oka
Dab-Dab; siedzi właśnie na drzewie, pod którym jest wyjście z dziury.
- Powiedz jej, żeby natychmiast poleciała na skały Harmattan i kazała kormoranom przerwać połów pereł.
Mysz wsunęła się do kryjówki szczurów i przedostała do drzewa.
Gdy Dab-Dab dowiedziała się, o co chodzi, pofrunęła na wyspy i oznajmiła kormoranom rozkaz doktora. Przybyła w samą porę: właśnie wylądowali tam ludzie Emira, aby zabrać drugi ładunek pereł. Dab-Dab i kormorany wrzuciły czym prędzej już wyłowione ostrygi z powrotem do morza i ludzie Emira nic nie znaleźli.
Po bezowocnych poszukiwaniach powrócili do Emira i powiedzieli mu, że na wyspach nie mogą już znaleźć ostryg perłowych. Wysłał ich po raz drugi, ale powrócili z tym samym rezultatem.
Emir był bardzo zaskoczony i gniewny. Jeśli Nyam-Nyam mógł znajdować perły wśród skał Harmattan, to dlaczego jemu miało się to nie udać? Jeden z generałów był zdania, że to z pewnością sprawka białego człowieka, gdyż on to przecież odkrył ławice i rozpoczął połów ostryg.
Emir więc przywołał tragarzy i kazał się zanieść w lektyce do więzienia doktora. Otwarto drzwi. Emir wszedł i powiedział:
- Co za kawały urządzasz mi z połowem pereł na moich wyspach, ty łotrze o białej twarzy?
- To nie twoje perły i nie twoje wyspy, ty gburze o czarnej twarzy - odpowiedział Jan Dolittle. - Ukradłeś je staremu, biednemu Nyam-Nyam. Perły wyławiają ptaki wodne. Ale te ptaki są uczciwe i mogą pracować tylko dla uczciwych ludzi. Dlaczego w twoim więzieniu nie ma nawet okien? Powinieneś się wstydzić. Emir wpadł w straszliwą wściekłość.
- Jak śmiesz tak mówić do mnie? Jestem Emirem z Ellebubu! - zagrzmiał.
- Jesteś oszustem bez sumienia - powiedział doktor.
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą.
-Jeśli nie nakażesz ptakom, aby dla mnie pracowały, zabronię przynosić ci pożywienie - zagroził Emir.
- Zginiesz nędznie z głodu!
- Już ci powiedziałem, że nie mam ochoty na rozmowę z tobą. Nie dostaniesz ani jednej perły z połowu wśród skał Harmattan.
- A ty nie dostaniesz ani jednego kęsa, dopóki nie otrzymam pereł! - wrzeszczał Emir. Potem nakazał dozorcom, aby nie dawali doktorowi nic do jedzenia, i wyniósł się. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głuchym łoskotem i po jednym, jedynym powiewie świeżego powietrza został doktor znowu w ciemnościach swojej zatęchłej celi.
ROZDZIAŁ. VI
UWOLNIENIE DOKTORA
Najmocniej przekonany, że po kilku dniach doktor z głodu zrobi wszystko, czego się od niego zażąda, powrócił Emir z Ellebubu do swego pałacu. Rozkazał zresztą, aby więźniowi nie podawano nawet wody, gdyż był pewny, że to go uczyni podwójnie uległym.
Ale zaledwie Emir opuścił więzienie, biała mysz natychmiast przelazła przez dziurę do miasta. Dniem i nocą przynosiła okruszyny, zbierane po domach. Były to okruchy chleba, sera, kartofli i mięsa. Te zapasy chowała w kapeluszu doktora w kącie celi. Pod wieczór każdego dnia mysz zdołała zebrać tyle okruchów, że starczyły na obfity, pożywny posiłek.
Doktor Dolittle nie miał pojęcia, co właściwie jada. Ale ponieważ mączna mieszanina była bardzo lekko strawna i pożywna, nie miał przeciw niej żadnych zastrzeżeń. Aby dostarczyć swemu panu wody, mysz zaopatrywała się w orzechy. Wygryzała małą dziurkę w skorupce, potem rozkruszała jądro i wysypywała je przez dziurkę. Wreszcie napełniała pustą skorupkę wodą i zaklejała otwór gumą arabską, którą zbierała z drzew. A że orzechy, napełnione wodą, były dla niej nieco za ciężkie, Dab-Dab przenosiła je z rzeki aż do wylotu korytarza podziemnego, a potem biała mysz toczyła je dalej przez chodnik do celi więźnia.
Ponieważ biała mysz prosiła swe przyjaciółki - myszy polne - o pomoc w zbieraniu orzechów, mogła zgromadzić dużą ilość skorupek. Gdy doktor Dolittle był spragniony, brał jedną z nich do ust, napełniał gardło zimną wodą, a potem wypluwał skorupkę.
Biała mysz przynosiła także kuleczki mydła, żeby jej pan mógł się golić, gdyż doktor nawet w więzieniu dbał bardzo o swoją powierzchowność.
Gdy cztery dni minęły, Emir z Ellebubu wysłał swego sługę do więzienia, żeby się dowiedzieć, czy doktor Dolittle jest gotów posłuchać jego rozkazów. Strażnicy rozmówili się z Janem Dolittle i donieśli Emirowi, że biały człowiek jest dalej tak samo uparty jak przedtem i nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić.
- Dobrze! - zawołał Emir, tupiąc nogami. - A więc zagłodzimy go na śmierć. Po dziesięciu dniach umrze, a ja wtedy przyjdę i będę szydził z niego. Tak oto niech giną wszyscy nędznicy, którzy ośmielają się sprzeciwić Emirowi z Ellebubu.
Po upływie dziesięciu dni przyszedł istotnie do więzienia w otoczeniu ministrów i generałów, aby się nasycić widokiem okrutnego losu białego człowieka. Ale gdy dozorca więzienny otworzył drzwi celi, ujrzeli, zamiast martwego ciała leżącego na ziemi, doktora Dolittle uśmiechniętego, ogolonego, zadowolonego. Jedyną zmianą, jaka dała się zauważyć, było to, że wskutek braku ruchu jego okrągła postać stała się jeszcze trochę okrąglejsza i tłuściejsza.
Emir patrzył na więźnia w osłupieniu, z otwartymi ustami, zaniemówiwszy ze zdumienia. Dzień przedtem opowiadano mu historię o klęsce Amazonek i nie chciał temu dać wiary.
Ale teraz wierzył wszystkiemu, co opowiadano o tym człowieku.
- Proszę patrzeć, Wasza Królewska Mość - szeptał mu jeden z jego ministrów do ucha - ten czarownik nawet golił się bez wody i mydła. Z pewnością stało się to za sprawą czarnej magii. Wasza Królewska Mość, trzeba zwolnić tego człowieka, zanim nie wtrąci nas wszystkich w nieszczęście!
I przestraszony minister ukrył się w tłumie, aby szatański wzrok doktora Dolittle nie padł na jego twarz. Emir również zaczął się niepokoić i wydał rozkaz natychmiastowego uwolnienia doktora.
- Nie wyjdę stąd - oświadczył doktor zasłaniając sobą drzwi - dopóki nie zaopatrzysz tego więzienia w okna. To hańba trzymać ludzi w więzieniach bez okien.
- Wstawcie natychmiast okna do więzienia - rozkazał Emir.
- Nie odejdę stąd również - mówił dalej doktor -dopóki nie zwolnisz wodza Nyam-Nyam i nie rozkażesz twoim poddanym, aby opuścili jego kraj i skały Harmattan. Musisz mu także zwrócić pola i łąki, które ukradłeś.
- Stanie się, jak tego pragniesz - wyjąkał Emir, zgrzytając zębami. - Tylko opuść nas.
- Opuszczam was - rzekł Jan Dolittle - ale jeśli kiedykolwiek odważysz się niepokoić twoich sąsiadów, powrócę tutaj. Pamiętaj o tym!
Potem wyszedł powoli przez bramę więzienia na ulicę zalaną słońcem, a przerażeni ludzie uciekali przed nim zakrywając twarze i szepcąc:
- Czary! Strzeżcie się jego spojrzenia!
A biała mysz w kieszeni doktora zakrywała sobie łapkami pyszczek, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
Doktor Dolittle udał się teraz ze swymi zwierzętami i starym wodzem Nyam-Nyam z powrotem do jego kraju. Spotykali ciągle po drodze poddanych wodza, którzy wciąż jeszcze ukrywali się w dżungli. Gdy dowiedzieli się o przyrzeczeniu Emira i usłyszeli radosną nowinę, że ich kraj jest wolny i spokojny, przyłączyli się do starego Nyam-Nyam i do doktora. I na długo jeszcze zanim weszli do wsi, Jan Dolittle wyglądał jak zwycięzca powracający na czele swych wojsk, tyle ludzi szło w jego orszaku.
Tego wieczora odbyły się wielkie uroczystości we wsi Nyam-Nyam i doktor Dolittle obwołany został największym człowiekiem, jaki kiedykolwiek przebywał w tym kraju. Dwaj najgroźniejsi wrogowie zostali unieszkodliwieni. Emir był związany swoim przyrzeczeniem, a Dahomejczycy po sromotnej ucieczce Amazonek nie odważyli się już nigdy na nową napaść.
Poddani wodza Nyam-Nyam znowu mogli poławiać perły i wkrótce dobrobyt i szczęście zapanowały w całym kraju.
Następnego dnia doktor Dolittle udał się do skał Harmattan, aby podziękować kormoranom za ich pomoc. Towarzyszyli mu w tej podróży stary wódz i czterej najbardziej zaufani mężowie plemienia. Aby w przyszłości nie było nieporozumień, pokazano tych ludzi kormoranom i polecono im, aby oddawały ostrygi z perłami tylko im i nikomu więcej.
Podczas pobytu doktora i jego towarzyszy na wyspie wyłowiono właśnie ostrygę, w której znajdowała się ogromna i wyjątkowo piękna perła, największa i najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek znaleziono. Była po prostu doskonała w kształcie, nieskazitelna, o bardzo oryginalnym zabarwieniu.
Po krótkim przemówieniu wódz Nyam-Nyam wręczył tę cudowną perłę doktorowi Dolittle prosząc, aby raczył ją przyjąć jako drobne wynagrodzenie za wszystkie usługi wyświadczone jemu i jego poddanym.
- Dzięki Bogu i za to - szepnęła Dab-Dab do Jipa. - Czy ty wyobrażasz sobie, co taka perła znaczy dla nas? Doktor wydał właśnie ostatniego szylinga i jest biedny jak mysz kościelna. Musielibyśmy znowu urządzić cyrk wędrowny z dwugłowcem w roli głównej, gdybyśmy nie otrzymali tej perły w darze. Tak się cieszę z tego, bo chciałabym już osiąść w domu na stałe, jeśli w ogóle wrócimy tam kiedykolwiek.
- Ach - wtrąciło Geb-Geb - mnie się tam życie w cyrku bardzo podobało. Bardzo lubię podróżować, ale po Anglii, i do tego jako aktor.
- Cokolwiek się stanie, dobrze, że doktor dostał tę perłę - rzekł Jip. - Nie ma nigdy pieniędzy, a ta perła, jak słusznie zauważyłaś, Dab-Dab, uczyni go bogatym na całe życie.
Ale właśnie gdy doktor dziękował jeszcze wodzowi za ten piękny dar, nadleciała Świergotka-Goniec z listem do doktora. Na kopercie było napisane czerwonym atramentem „Express”.
- Panie doktorze - powiedziała jaskółka. - Śmigły przypuszczał, że będzie lepiej, jeśli wyśle go specjalną pocztą.
Doktor Dolittle otworzył list.
- Ach, Boże - szeptał czytając - to od chłopa, któremu zrabowano brukselkę dla Geb-Geb. Zapomniałem mu odpisać. Przypominacie sobie zapewne, że pytał, jak to się stało, a ja byłem tak zajęty, że zupełnie mi to wyszło z głowy. Muszę temu biedakowi w jakiś sposób wynagrodzić tę stratę, nie wiem tylko jak. Ach, już wiem, poślę mu tę perłę. To mu wynagrodzi straconą brukselkę i jeszcze mu trochę zostanie. Tak, to świetna myśl!
Ku przerażeniu Dab-Dab doktor oderwał kawałek czystego papieru z listu chłopa, nabazgrał odpowiedź, potem zawinął w to perłę i wręczył ją jaskółce.
- Powiedz Śmigłemu, żeby wysłał to natychmiast listem poleconym. Wracam jutro do Fantippo. Powodzenia i serdeczne podziękowania za dodatkową, nadprogramową przesyłkę!
Gdy Świergotka-Goniec zniknęła w oddali z drogocenną perłą Jana Dolittle w dziobku, Dab-Dab zwróciła się do Jipa i mruknęła:
- Tam odlatuje majątek doktora. To nieprawdopodobne, jak się tego człowieka nie trzymają pieniądze.
- Tak, tak - westchnął Jip - żyjemy wszyscy wciąż jak w cyrku.
- Lekko przyszło, lekko poszło - zażartowało Geb-Geb. - Nic nie szkodzi, uważam, że posiadanie majątku nie jest wcale zabawne. Bogaci ludzie muszą zawsze dbać o dobre maniery.
ROZDZIAŁ VII
TAJEMNICZY LIST
Opowiemy teraz o niezwykłym zdarzeniu, może najważniejszym ze wszystkich tych dziwnych spraw, które się działy w czasie istnienia Poczty Jaskółczej.
Gdy po swoich krótkich i pracowitych wakacjach doktor Dolittle wrócił do łodzi pocztowej, został radośnie powitany przez dwugłowca, Tu-Tu, Pyskacza i Śmigłego. Nawet król Koko przybył, aby powitać swego przyjaciela, którego przyjazd obserwował przez lornetkę (cena dziesięć szylingów, sześć pensów) przysłaną mu niedawno pocztą z Londynu. A najwytworniejsi mieszkańcy Fantippo, którym podczas nieobecności naczelnika poczty bardzo brak było popołudniowej herbaty i towarzyskich ploteczek, wsiedli również w czółna i przybyli wraz z królem do urzędu pocztowego.
Do wieczora doktor nie mógł nic robić, tylko przez trzy godziny witał swoich przyjaciół i odpowiadał na ich pytania: jak spędził wakacje, co robił i gdzie był.
To serdeczne przyjęcie i widok wygodnej łodzi o oknach ozdobionych czerwonymi pelargoniami były powodem, że doktor powiedział potem do Dab-Dab:
- Mam wrażenie, iż istotnie wróciłem do domu.
- Tak - odpowiedziała gosposia - ale nie powinien pan zapominać o tym, że ma pan inny, prawdziwy dom w Puddleby.
- Masz słuszność - odrzekł doktor. - Zdaje mi się, że powinienem wkrótce pojechać do Anglii. Ale ludzie z Fantippo cieszyli się przecież szczerze z naszego powrotu - prawda? I ostatecznie musisz przyznać, że Afryka jest wcale ładnym krajem.
- Owszem - odparła Dab-Dab - bardzo ładnym, jeśli się jest tu krótko i wlewa w siebie dużą ilość zimnych napojów.
Po kolacji, gdy doktor opowiedział już swoim najbliższym od początku do końca całą historię połowu pereł, zwrócił w końcu uwagę na wielki stos listów, które go oczekiwały. Jak zwykle pochodziła ta korespondencja ze wszystkich stron świata i od wszystkich gatunków zwierząt. Doktor przeglądał je całymi godzinami i odpowiadał na nie po kolei. Śmigły występował w roli sekretarza i pisał ptasim pismem odpowiedzi, które mu doktor tuzinami dyktował. Często dyktował tak prędko, że biedny Śmigły, aby niczego nie opuścić, musiał prosić o pomoc Tu-Tu, która miała wspaniałą pamięć.
Gdy stos listów był prawie przejrzany, doktor trafił na bardzo dziwną, umazaną mułem kopertę. Długo nie można było odczytać ani jednego słowa z tego listu, ani nawet domyślić się, od kogo pochodzi. Doktor Dolittle przyniósł wszystkie notesy ze swej szafy, porównywał, badał i przyglądał się temu pismu godzinami z bliska i z daleka. Zamiast atramentu użyto mułu i list napisany był tak niezdarnie, że nie sposób było odgadnąć, co zawierał.
Ale w końcu, po wielkich trudach, gdy go się na nowo przepisało, po długim zastanawianiu się i dyskusjach nad każdym słowem, odcyfrowano wreszcie treść tego tajemniczego listu.
List brzmiał, jak następuje:
Kochany Doktorze Dolittle! Słyszałem o Pańskiej poczcie i piszę tak, jak umiem - jest to mój pierwszy list w życiu. Jak się dowiaduję, urządził Pan przy swojej poczcie stację meteorologiczną, a jednooki albatros jest tam naczelnym wróżem pogody. Chciałem więc Panu powiedzieć, że to ja jestem najstarszym prorokiem pogody na świecie. To ja przepowiedziałem potop i moja przepowiednia sprawdziła się co do dnia i godziny. Poruszam się bardzo, bardzo powoli, inaczej byłbym Pana odwiedził, i może byłby mi Pan poradził coś na mój reumatyzm, który mi bardzo dokucza od ostatnich kilkuset lat. Ale gdyby Pan zechciał mnie odwiedzić, udzieliłbym Panu mnóstwa cennych wiadomości z dziedziny meteorologu. Opowiem Panu również historię potopu, który przeżyłem na pokładzie arki Noego.
Z najlepszymi pozdrowieniami
stary żółw
Błotnista Skorupa
Gdy doktor Dolittle odcyfrował na koniec to błotniste pismo, nie posiadał się z radości i ze wzruszenia. Natychmiast rozpoczął przygotowania, aby następnego dnia udać się w odwiedziny do starego żółwia. Ale gdy wziął znowu list do ręki, aby odszukać adres nadawcy i dowiedzieć się, gdzie żółw mieszka, okazało się, że nie ma ani słowa o miejscu jego pobytu. Tajemniczy korespondent, który przepowiedział potop, widział Noego i arkę, zapomniał podać swojego adresu.
- Śmigły - powiedział doktor - musimy go odnaleźć. Choćby trzeba było przewrócić wszystko do góry nogami, musimy się dowiedzieć, od kogo pochodzi ten cenny dokument.
Kolejno więc przesłuchiwano wszystkie zwierzęta: dwugłowca, Pyskacza, Tu-Tu i wszystkie jaskółki i ptaki, które przebywały w sąsiedztwie, nawet zamieszkałą w łodzi parę szczurów.
Ale nikt nie widział, kto doręczył list; nikt nie mógł oznaczyć dnia ani godziny, kiedy list nadszedł, nikt nie mógł powiedzieć, skąd się wziął w stosie listów adresowanych do doktora; słowem, nikt nic o tym nie wiedział. Była to jedna z tych tajemnic poczty, które zdarzają się nawet w najlepiej prowadzonych urzędach pocztowych.
Doktor Dolittle był zrozpaczony. W swoich studiach przyrodniczych zastanawiał się często nad związkiem arki Noego z najrozmaitszymi sprawami i doszedł do wniosku, że Noe po ukończeniu swej pamiętnej podróży musiał się stać wielkim przyrodnikiem. Teraz zupełnie niespodziewanie nadarzyła się okazja usłyszenia tej nadzwyczajnej historii od naocznego świadka, od kogoś, kto znał Noego i podróżował z nim w arce - a tymczasem wskutek tak drobnego, głupiego przeoczenia, jak brak adresu, mogła mu się ta niezwykła okazja wymknąć.
Gdy wszystkie próby odnalezienia dziwnego korespondenta spełzły na niczym, doktor Dolittle po dwóch dniach powrócił do swoich zwykłych zajęć. Miał w następnym tygodniu tyle pracy, że w końcu zapomniał o żółwiu i o tajemniczym liście.
Ale pewnego wieczora, gdy siedział nad zaległą od dłuższego czasu robotą, usłyszał ciche pukanie w okno łodzi. Przerwał pracę, wstał i otworzył. Natychmiast wsunęła się przez okno głowa olbrzymiego węża trzymającego w paszczy list, gruby, zabłocony list.
- Wielki Boże - zawołał doktor - jakżeś mnie przestraszył! Wejdź, wejdź do środka i rozgość się.
Powolnym, miękkim ruchem wąż wpełzł przez okno na dno łodzi, niezliczone skręty jego ciała układały się u stóp doktora jak zwinięta lina na pokładzie statku.
- Przepraszam bardzo, czy dużo z ciebie pozostało jeszcze na zewnątrz? - zapytał doktor.
- Tak - odrzekł wąż. - Dopiero połowa przedostała się tutaj.
- W takim razie otworzę drzwi, abyś mógł choć w części pomieścić się na korytarzu. Pokój jest trochę za mały.
Gdy nareszcie wielki wąż wsunął się całkowicie, grube zwoje jego ciała zasłały całą podłogę w pokoju doktora, a większa jego część wypłynęła na korytarz.
- Czym mogę ci służyć? - zapytał doktor i zamknął okno.
- Przynoszę panu list - powiedział wąż - list od starego żółwia. Dziwi się, dlaczego nie otrzymał odpowiedzi na swój pierwszy list.
- Przecież nie podał mi swego adresu - powiedział doktor biorąc zabłoconą kopertę od węża. - Zadałem sobie dużo daremnego trudu, aby dowiedzieć się, gdzie mieszka.
- Ach, to dlatego - rzekł wąż. - Błotnista Skorupa nie ma wprawy w pisaniu listów. Prawdopodobnie wcale nie wie, że należy podać swój adres.
- Cieszę się ogromnie, że znowu mam od niego wiadomości - powiedział doktor. - Straciłem już wszelką nadzieję, że go kiedykolwiek zobaczę. Czy możesz mi powiedzieć, jak się do niego dostać?
- Ależ naturalnie - odpowiedział wielki wąż. - Mieszkam tam, gdzie i on, w jeziorze Junganyika.
- Widzę z tego, że jesteś wodnym wężem - rzekł doktor Dolittle. - Podróż, zdaje się, wyczerpała cię bardzo. Czy mogę ci czymś służyć?
- Napiłbym się chętnie mleka - oświadczył wąż.
- Mogę cię tylko poczęstować mlekiem dzikich kóz
- rzekł doktor. - Ale jest bardzo świeże.
I poszedł do kuchni, aby zbudzić gosposię.
- Wyobraź sobie, Dab-Dab - zawołał ledwie dysząc; z wrażenia - dostałem znowu list od żółwia i posłaniec chce mnie do niego zaprowadzić!
Gdy Dab-Dab weszła z mlekiem do pokoju, Jan Dolittle czytał właśnie list. Gosposia spojrzała na podłogę i wydała okrzyk przerażenia:
- Co za szczęście, że nie ma tu pańskiej siostry Sary!
- zawołała. - W jakim stanie znajduje się pańskie biuro! Przepełnione wężem!
ROZDZIAŁ VIII
KRAINA BAGNISK MANGOWYCH
Długa, ale bardzo ciekawa podróż zawiodła doktora Dolittle z Fantippo do jeziora Junganyika. Okazało się bowiem, że miejsce pobytu żółwia znajduje się daleko, w głębi kraju, w sercu jednej z najdzikszych i najbardziej lesistych części Afryki.
Geb-Geb zostało tym razem w domu, doktor zabrał ze sobą tylko Jipa, Dab-Dab, Tu-Tu i Pyskacza, który zapewniał, że potrzebny mu jest urlop i że jego przyjaciele dadzą sobie doskonale radę z roznoszeniem poczty podczas jego nieobecności.
Wielki wąż pociągnął czółno wraz z całym towarzystwem czterdzieści czy pięćdziesiąt mil wzdłuż południowego wybrzeża. Tam zostawili za sobą morze, skręcili do ujścia rzeki i rozpoczęli podróż w głąb kraju.
Czółno, obok którego płynął wąż, było najlepszym środkiem komunikacji w tego rodzaju podróży, dopóki w rzece było dość wody. Ale gdy posuwali się w górę rzeki, zwężała się ona coraz bardziej, aż w końcu, jak dużo rzek w krajach tropikalnych, stała się na niektórych odcinkach wyschniętym łożyskiem strumienia, a na innych - łańcuchem małych stawów połączonych długimi ławicami piasku.
Ponad nimi wznosiło się liściaste sklepienie dżungli niby tunel z zieleni. Przez cały dzień było to dobrodziejstwem, gdyż dawało więcej cienia niż parasol. W wyschłym łożysku strumyka, gdzie doktor Dolittle musiał czółno przenosić albo posuwać na szynach przez siebie zrobionych, praca była bardzo ciężka i cień był najbardziej pożądany.
Przy końcu pierwszego dnia podróży doktor Dolittle chciał zostawić czółno w jakimś pewnym miejscu i pójść pieszo. Ale wąż powiedział, że czółno będzie im potrzebne, gdyż mają jeszcze dużo wód i bagien do przebycia.
Im dalej, tym gęściejsza stawała się dżungla, ale łożysko rzeki tworzyło wciąż wyraźną, równą drogę i mimo wielu jego skrętów i wygięć posuwano się po nim dość szybko naprzód.
Doktor Dolittle poznawał mnóstwo nowych rzeczy: cieszyły go drzewa, których nigdy nie widział, barwne storczyki, motyle, paprocie, ptaki i rzadkie gatunki małp. Jego notes zapełniał się przez cały czas notatkami i szkicami, które dopełniały jego i tak wielkiej wiedzy przyrodniczej.
Na trzeci dzień podróży przywiodło ich łożysko rzeki w zupełnie nową okolicę. Kto nigdy nie był na bagniskach porosłych zaroślami mangrowymi, ten nie może sobie wyobrazić, jak takie moczary wyglądają. Był to smutny krajobraz. Płaskie moczary, mnóstwo wielkich i małych potoczków zarosłych kępkami trawy i zielska, gąszcze sękatych korzeni i cierni - ciągnęły się milami we wszystkich kierunkach. Ten krajobraz przypominał doktorowi ogromną, porosłą krzakami płaszczyznę po ulewnym deszczu. Wielkie drzewa, które widzieli poprzednio w dżungli, znikły. Na siedem lub osiem stóp nad ich głowami wznosiły się mangrowe drzewa, a z ich cienkich gałęzi zwieszały się długie pasma mchu niby szare, trzepoczące się szmaty.
Tak samo zmieniło się całkowicie ich żywe otoczenie. Barwne ptaki leśne nie mogły mieszkać w tej wilgotnej okolicy wodno-lądowej. Zamiast nich widać było w kolczastych zaroślach najrozmaitsze ptaki wodne, przeważnie długoszyje, o długich dziobach.
Różne gatunki ibisów, kormoranów, nurków, czapli brodziły po wodzie albo wysiadywały jaja na małych wysepkach. Z dziupli i jam obok sękatych korzeni wyglądały dziwne i osobliwe wodne istoty, półryby i półjaszczurki, szamoczące się z jaskrawo zabarwionymi krabami.
Wielu ludziom ta kraina bagnisk mangrowych wydawałaby się złowrogim, przytłaczającym snem. Ale dla doktora Dolittle, który zawsze odnosił się do wszystkich stworzeń przyjaźnie i życzliwie, było to zachwycające, nowo odkryte pole badań.
Teraz podróżni byli radzi, że wąż nie pozwolił im zostawić łodzi, gdyż tutaj, gdzie za każdym krokiem zapadało się po pas w bagniska, doktor i Jip nie mogliby sobie dać rady. Ale nawet łodzią posuwali się naprzód bardzo powoli i z wielkimi trudnościami. Drzewa mangrowe wyciągały swe długie, skręcone, krzyżujące się ramiona we wszystkich kierunkach, zastępując drogę, jak gdyby zadaniem ich było strzec tajemnicy tych milczących, ponurych miejsc, gdzie ludzie nie mogli się osiedlić i dokąd rzadko ktokolwiek zaglądał.
Gdyby nie towarzyszył im wąż-olbrzym, który poruszał się najswobodniej w grzęzawiskach, nie mogliby odbyć tej podróży. Ale ten doświadczony towarzysz wyprzedzał ich stale o dziesiątki mil, aby prowadzić ich najlepszymi drogami, odnajdywać wodę dość głęboką do przebycia łodzią. I chociaż głowa węża pozostawała przeważnie ukryta w gęstwinie, to jednak w najtrudniejszych miejscach przeprawy obejmował ogonem dziób łodzi. Gdy grzęźli w błocie, kurczył gwałtownie swoje długie, muskularne ciało i popychał czółno jednym ruchem naprzód, jak gdyby to był dzbanuszek przywiązany do jego ogona.
Dab-Dab, Tu-Tu i Pyskacz niewiele sobie robili z tej jazdy łodzią. Fruwanie od drzewa do drzewa uważali za daleko łatwiejszy sposób podróżowania. Ale przy jednym z tych gwałtownych pchnięć, za pomocą których ta żywa lina holowała ich przez bagno, łódź wysunęła się spod nich. Ten wypadek tak rozbawił siedzącego na drzewie Pyskacza, że hałaśliwym śmiechem przerwał uroczystą ciszę moczarów.
- Gwałtu, rety, doktorku, a to pan wpadł! Kto by to pomyślał, że doktor medycyny Jan Dolittle, wielki lekarz z Puddleby nad rzeką Marsh, pozwoli się ciągnąć po cuchnących trzęsawiskach w najciemniejszej głębi Afryki przez tłustego gada, długiego na kilkaset jardów. Nie ma pan pojęcia, jak pan komicznie wygląda!
- Ach, zamknij swój głupi dziób! - zawarczał Jip, od stóp do głowy pokryty czarnym mułem, włażąc z powrotem do łodzi. - Tobie łatwo mówić, możesz ‘prze-frunąć to całe błocko!
- Można by tu urządzić świetny plac do futbolu - szydził dalej wróbel. - Dziwię się, że Afrykanie sami na to nie wpadli. Nie myślałem, że istnieje gdzieś tyle błota, z wyjątkiem przedmieść Londynu w deszczowe dni poświąteczne. Chciałbym wiedzieć, kiedy nareszcie przybędziemy do celu. Tak to wygląda, jak gdybyśmy wędrowali na koniec świata albo w sam jego środek. Od czasu kiedy opuściliśmy wybrzeże, nie spotkaliśmy ani jednej ludzkiej twarzy. Nasz pan żółw prowadzi, zdaje się, bardzo samotne życie. Nie dziwiłbym się wcale, gdybyśmy za chwilę mieli spotkać starego Noego siedzącego na szczątkach swojej arki. Ratuj, doktorze, Jipa, jakiś wystający korzeń złapał go za brodę!
Wąż, słysząc gadaninę Pyskacza, sądził, że przytrafiło się jakieś nieszczęście, odwrócił więc głowę chcąc zobaczyć, co się stało. Podczas tego krótkiego odpoczynku doktor i Jip osuszyli się, a cenne notesy zostały wyłowione z błota i umieszczone w bezpiecznym miejscu.
- Czy w tej okolicy w ogóle nie mieszkają ludzie? - zapytał doktor Dolittle węża.
- Nie - odrzekł wąż. - Kraj zamieszkany przez ludzi zostawiliśmy dawno za sobą. Wśród tych bagien nikt nie wyżyje prócz stworzeń błotnych, wodnych, ptaków i wężów.
- Jak daleko jest jeszcze do celu? - zapytał doktor Dolittle i opłukał swój kapelusz z błota w najbliższej kałuży.
- Jeszcze mniej więcej dzień podróży - rzekł wąż. -Szeroki pas moczarów otacza Tajemnicze Jezioro Junganyika ze wszystkich stron. Ruszymy szybciej naprzód, gdy się wydostaniemy na otwartą toń jeziora.
- Czy zbliżamy się już do jego brzegów?
- Tak - odpowiedział wąż. - Ale właściwie Tajemnicze Jezioro nie posiada brzegów, przynajmniej takich, na których człowiek mógłby stanąć.
- Dlaczego nazywasz je Tajemniczym Jeziorem?
- Ponieważ od czasów potopu nie przybył tu żaden człowiek - odpowiedział olbrzymi wąż. - Pan jest pierwszy, który je ujrzy. My, stworzenia zamieszkujące je, jesteśmy dumne z tego, że kąpiemy się codziennie w prawiecznych wodach potopu. Bo powiadają, że jezioro to nie istniało przed owym czterdziestodniowym deszczem. Ale od czasu gdy potop się skończył, ten zakątek ziemi jeszcze nie obsechł, pozostając pod ochroną drzew mangrowych.
- Cóż było w tym miejscu przed potopem? - zapytał doktor.
- Powiadają, że górzysta, urodzajna ziemia, szumiące łany zbóż i słoneczne pagórki - odrzekł wąż. - Przynajmniej tak słyszałem. Nie byłem tu wtedy. Błotnista Skorupa opowie panu o wszystkim.
- Cudownie! - zawołał doktor. - Jedźmy prędko dalej, chciałbym jak najprędzej zobaczyć Błotnistą Skorupę i Tajemnicze Jezioro.
ROZDZIAŁ IX
TAJEMNICZE JEZIORO
Następnego dnia podróży, jak to wąż przepowiedział, ujrzano bardziej rozległy i pogodniejszy niż dotychczas krajobraz. Stopniowo znikały wyspy i rzedł las drzew mangrowych. Coraz mniej było lądu, a coraz więcej wody. Posuwano się bardzo szybko naprzód. Milami mogło teraz czółno doktora bez pomocy węża płynąć przez wodę coraz głębszą. Było prawdziwym urozmaiceniem widzieć nad sobą jasne niebo zamiast gąszczu splątanych drzew.
Na tle nieba podróżni coraz częściej spostrzegali stada dzikich kaczek i dzikich gęsi lecących na wschód.
- To oznacza bliskość otwartej wody - powiedziała Dab-Dab.
Około piątej po południu przebyli ostatnie wysepki i ławice mułu. A gdy dziób łodzi wjechał na szeroko rozlewającą się wodę, ujrzeli nagle przed sobą wielkie jezioro.
Pierwszy widok Tajemniczego Jeziora zrobił wielkie wrażenie na doktorze Dolittle. Jeśli krajobraz moczarów wydawał się smutny, to ten jeszcze bardziej. Jak okiem sięgnąć nie można było dojrzeć końca tych wód, nie było widać brzegu, tylko jak na oceanie linię, gdzie się niebo styka z ziemią. Ku wschodowi, w najciemniejszej stronie przedwieczornego nieba, nie było widać nawet tej linii, gdyż mętna woda i zapadająca noc stapiały się w atramentową czerń. Na prawo i lewo doktor mógł odróżnić zarysy drzew na brzegu jeziora, na północy i południu ginące gdzieś w oddali.
Nad jeziorem unosiła się gęsta, szara mgła, rozwiewając się i zwijając, łącząc i rozłączając pod podmuchami wiatru, który ją pędził tędy i owędy nad powierzchnią wody.
- Na Boga - szepnął doktor cicho. - Tutaj można nieomal uwierzyć w to, że potop jeszcze nie minął.
- Przyjemne miejsce pobytu, co? - rozległ się zuchwały głos Pyskacza od steru łodzi. - Londyn przy najgorszej mgle jest wobec tego miastem najpromienniejszego słońca. To kraina jakby stworzona dla węży. Patrzcie, jak te welony mgieł ślizgają się po jeziorze. Może to stary Noe i jego rodzina biegają w nocnych koszulach, bawiąc się w berka?
- Mgły są tu zawsze - powiedział wąż. - Zawsze były i w nich odbiły się promienie pierwszej tęczy.
- No, sprzedałbym za psie pieniądze tę całą krainę, gdyby była moja. Z mgłą i całą resztą na dodatek -zakpił wróbel.
- Ile setek mil tego uroczego, błękitnego oceanu mamy jeszcze przed sobą, zanim dotrzemy do naszego pana żółwia?
- Już niewiele - powiedział wąż. - Błotnista Skorupa mieszka o parę mil na północ, na brzegu jeziora. Musimy się pośpieszyć, żeby przybyć tam, zanim wieczór zapadnie.
Gdy o zmierzchu rozległy się z drzew mangrowych nawoływania rozmaitych ptaków nocnych, Tu-Tu powiedziała doktorowi, że są między nimi sowy, ale takiego gatunku, jakiego nigdy przedtem nie widziała i o jakim nie słyszała.
- Tak - oświadczył doktor - na pewno istnieje tu mnóstwo zwierząt i ptaków, których nigdzie na świecie znaleźć nie można.
W końcu, gdy jeszcze było dość jasno, aby rozpoznać okolicę, wąż skręcił na lewo i wpełznął jeszcze raz w bezdroża moczarów. Doktor, który w zapadającym mroku ledwo mógł mu nadążyć, wprowadził czółno w głęboką zatokę. Nagle dziób łodzi natknął się na coś twardego. Jan Dolittle wychylał się właśnie, aby się przekonać, co to takiego, gdy usłyszał tuż obok siebie głęboki, bardzo głęboki basowy głos:
- Witaj, Janie Dolittle, witaj na jeziorze Junganyika!
Gdy podniósł oczy, ujrzał na pagórkowatej wysepce olbrzymiego żółwia - skorupa jego miała pełnych dwanaście stóp długości - odcinającą się od czarno-błękitnego nieba.
Nareszcie długa podróż była skończona.
Doktor Dolittle nigdy nie lubił zabierać w podróż dużego bagażu, miał więc z sobą tylko kilka niezbędnych rzeczy zawiniętych w pled, no i, naturalnie, swoją małą, czarną torbę z lekarstwami. Wśród tych przedmiotów znajdowało się szczęśliwie kilka świec. Bez nich byłoby bardzo trudno wyjść z łodzi na ląd.
Nie było jednak łatwo zapalić te świece przy wietrze wiejącym od wody. Aby ochronić płomień, Tu-Tu uplotła prędko kilka zasłon z cienkich liści, przez które światło świeciło wprawdzie trochę zielonkawo, ale dość jasno, aby oświetlić drogę.
Ku swemu zdumieniu doktor przekonał się, że owa wyspa czy pagórek, na którym żółw mieszkał, nie był utworzony z mułu, chociaż wszędzie widać było błotniste ślady. Był z kamienia obrobionego dłutem.
Gdy badał to z największą ciekawością, żółw rzekł:
- To są mury miasta. Dawniej zadowalałem się mieszkaniem i spaniem w błocie. Ale od czasu gdy mój reumatyzm tak się pogorszył, poszukałem sobie bardziej słonecznego i suchego miejsca zamieszkania. Te kamienie pochodzą z pałacu królewskiego.
- Kamienie z pałacu, z miasta?! - zawołał doktor zapatrzony w ciemną pustkę otaczającą wysepkę. -Skąd się tu wzięły?
- Z dna jeziora - odpowiedział żółw. - Stamtąd - i wskazując mętną toń za sobą, dodał: - Tam wznosiło się przed tysiącami lat piękne miasto Szalba. Znałem je dobrze, gdyż mieszkałem w nim przez długie lata. Było to niegdyś największe i najpiękniejsze miasto, jakie ludzie wybudowali. A król Masztu z Szalba był najpotężniejszym władcą świata. Teraz ja, Błotnista Skorupa, mieszkam w ruinach jego pałacu. Cha, cha!
- Mówisz tonem pełnym goryczy - rzekł doktor. -Czy król Masztu zrobił ci coś złego?
- Dałoby się o tym dużo powiedzieć - zamruczał żółw - ale to należy do historii potopu. Przybywasz z daleka i jesteś zapewne głodny i zmęczony.
- Ale mimo to z niecierpliwością czekam na twoje opowiadanie. Czy będzie bardzo długie?
- Na pewno potrwa jakieś trzy tygodnie - szepnął wróbel. -Żółwie robią wszystko bardzo wolno. Będzie to z pewnością najdłuższa historia na świecie. Proponuję, doktorku, abyśmy sobie najpierw urządzili małą drzemkę, a potem przekąsili porządnie. Na słuchanie będzie jutro czas.
I tak się też stało; Jan Dolittle musiał powściągnąć swoją niecierpliwość i odłożyć opowiadanie żółwia do następnego dnia. Na kolację udało się Dab-Dab naznosić mnóstwo smakowitych mięczaków, a Tu-Tu zebrała trochę jagód na deser.
A potem zajęto się sprawą noclegu. Nie było to łatwe, gdyż jakkolwiek pagórek żółwia miał kamienne fundamenty, to nie było na nim ani jednego suchego miejsca, gdzie by można się położyć. Doktor Dolittle próbował przespać się w łodzi, ale tam mógł leżeć jedynie skurczony i w bardzo niewygodnej pozycji. Zresztą nawet tam był teraz muł naniesiony nogami doktora i Dab-Dab. W tej okolicy do największych trudności należało unikanie błota.
- Gdy rodzina Noego opuściła arkę - odezwał się żółw - spali wszyscy w małych łożach, uwiązanych między pniami zatopionych drzew.
- Ach, w hamakach - zawołał doktor - naturalnie, przydałyby się one tutaj ogromnie!
I przy pomocy Jipa i Dab-Dab uplótł sobie bardzo wygodny hamak z giętkich gałązek i powiesił go między dwoma wielkimi drzewami mangrowymi. Potem ułożył się w nim i przykrył pledem. Jakkolwiek drzewa pod jego ciężarem zgięły się nad wodą, były jednak dość mocne i wskutek swej giętkości elastyczne jak najlepsze sprężyny.
Księżyc wzeszedł i upiorny krajobraz jeziora Junganyika był pełen zielonego światła i niebieskich cieni. Gdy doktor zgasił świecę, a Jip skulił się przy jego nogach, żółw zaczął nagle swoim niskim, basowym głosem śpiewać jakąś pieśń, poruszając przy tym swą długą szyją na prawo i na lewo w blasku księżyca.
- Co to jest za melodia, którą nucisz? - spytał doktor.
- To marsz słoni - odpowiedział żółw. - Śpiewano go podobno stale w królewskim cyrku w Szalba podczas pochodu słoni.
- Mam nadzieję, że nie liczy on zbyt wielu zwrotek - mruknął Pyskacz, sennie chowając głowę pod skrzydło.
Słońce nie ukazało się jeszcze nad ponurą tonią jeziora Junganyika, gdy Jip usłyszał, że doktor już się porusza w hamaku.
Wkrótce usłyszeli też Dab-Dab, krzątającą się w mule i usiłującą w tych trudnych warunkach przygotować śniadanie.
Potem zaspany Pyskacz wysunął głowę spod skrzydła, rzucił wzrokiem na błotniste otoczenie i schował ją czym prędzej. Ale dalsza drzemka była bezcelowa. Całe towarzystwo było już rozbudzone i doktor Dolittle, który się palił do tego, aby usłyszeć historię Błotnistej Skorupy, wyskoczył z hamaka i mył się hałaśliwie w jeziorze.
Wróbel otrząsnął więc piórka, zaklął kilkakrotnie w dialekcie londyńskim i frunął do doktora.
- Doktorku - szepnął - to nie jest zdrowe miejsce. Na skutek wilgoci w powietrzu cały zesztywniałem. Jestem pewny, że gdybyśmy tu dłużej przebywali, urosłyby nam błony między palcami. Niech pan się ma na baczności, gdy stary żółw zacznie prząść nici swoich wspomnień. Wie pan, kogo on mi przypomina? Starego żołnierza. Gdy taki zacznie wygrzebywać swoje wspomnienia, nie może przestać. On ze swoją długą, chudą szyją podobny jest nawet do takiego starego wiarusa. Niech mu pan powie, żeby to załatwił krótko i bez bólu, tyko w ogólnych zarysach. Im prędzej otrząśniemy nasze nogi z błota jeziora Junganyika i wrócimy do Fantippo, tym lepiej.
Po śniadaniu doktor zatemperował swój ołówek, wyciągnął notes, kazał Tu-Tu uważnie słuchać na wszelki wypadek, gdyby sam coś opuścił, i poprosił żółwia, aby zaczął opowiadać.
Pyskacz miał słuszność. Wprawdzie opowiadanie nie ciągnęło się tygodniami, ale w każdym razie przez cały długi dzień. Powoli i równomiernie wzeszło słońce na wschodzie, przeszło niebiosa i zatonęło w jeziorze po zachodniej stronie. A żółw wciąż jeszcze opowiadał o cudach, które przeżył w dawnych czasach, zaś ołówek doktora Dolittle biegł niezmordowanie po stronicach jego notesu. Przerwy były tylko wtedy, gdy żółw odpoczywał przez chwilę i zwilżał swą długą krtań błotnistą wodą z jeziora albo gdy doktor zadawał mu pytania, dotyczące przyrody w czasach przedhistorycznych.
Dab-Dab przygotowała obiad i kolację i podała jak najciszej, aby nie przeszkadzać. Ale doktor przełknął tylko kilka kęsów. Opowiadanie ciągnęło się aż do nocy. Doktor Dolittle pisał teraz przy świetle świecy, gdy jego wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem Tu-Tu, drzemały albo po prostu spały.
Nareszcie mniej więcej o wpół do jedenastej, ku wielkiej uldze Pyskacza, żółw zakończył swoje opowiadanie następującymi słowami:
- I tak oto, Janie Dolittle, kończy się historia potopu opowiedziana przez kogoś, kto widział to na własne oczy.
Gdy żółw skończył, nikt nie odzywał się ani słowem. Nawet Pyskacz, który nie miał dla nikogo szacunku, milczał. Skrawki gwiazd, których światło zaćmiewał blask księżyca, migały jak maleńkie oczka w błękitnej mgle, otulającej jezioro. Gdzieś w gąszczu drzew mangrowych słychać było wołanie sowy, a Tu-Tu odwracała szybko głowę, nasłuchując. Dab-Dab, oszczędna gosposia, widząc, że doktor Dolittle zamknął swój notes i schował ołówek, zgasiła świecę.
Wreszcie doktor przemówił.
- Stary żółwiu - powiedział. - Nigdy w życiu moim nie słyszałem podobnie interesującej historii. Cieszę się, że tutaj przybyłem.
- I ja się cieszę, Janie Dolittle - powiedział żółw. - Jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który rozumie mowę zwierząt. I gdybyś mnie nie odwiedził, nie mógłbym nikomu opowiedzieć historii potopu. Starzeję się bardzo i nie opuszczę już nigdy jeziora Junganyika.
- Czy nie byłoby to zbyt zuchwałe, gdybym cię poprosił o jakąś pamiątkę z zatopionego miasta? -zapytał doktor Dolittle.
- Jak najchętniej - odrzekł żółw. - Zaraz się zanurzę i przyniosę ci coś z głębi.
Powoli i ostrożnie, jak nieprawdopodobny twór czasów przedpotopowych, podniósł żółw swoje olbrzymie ciało i pogrążył się w wodzie bez najlżejszego szmeru. Tylko lekko zmarszczona powierzchnia wody zdradzała, gdzie znikł.
Zwierzęta rozbudziły się tymczasem i wszystkie oczekiwały w milczeniu powrotu Błotnistej Skorupy. Doktor Dolittle wyobrażał sobie, jak jego olbrzymi przyjaciel łazi po mule nagromadzonym od stuleci na dnie jeziora, poszukując jakiejś pamiątki tej dawnej kultury, która znikła wraz z potopem. Spodziewał się, że przyniesie mu jakąś książkę albo rękopis.
Tymczasem gdy żółw wynurzył się mokry i błyszczący w świetle księżyca, niósł na grzbiecie rzeźbioną w kamieniu ramę okienną, która musiała ważyć przeszło tonę.
- Rety - westchnął Pyskacz. - Nasz żółw nadawałby się do dźwigania fortepianów. Czy doktor ma to sobie przyczepić jako brelok na łańcuszku do zegarka?
- To najlżejszy przedmiot, jaki mogłem znaleźć -usprawiedliwiał się żółw i zrzucił ramę z grzbietu z hukiem, od którego zatrzęsła się wyspa. - Spodziewałem się, że znajdę garnek albo talerz, albo coś podobnego, co mógłbyś zabrać ze sobą. Ale te wszystkie mniejsze przedmioty leżą zakopane tak głęboko w mule, że dotrzeć do nich nie sposób. Ten gzyms odłamałem z drugiego piętra pałacu; pochodzi z sypialni królowej. Sądziłem, że obejrzysz go chętnie, nawet gdy nie będziesz tego mógł zabrać z sobą. Jest bardzo pięknie rzeźbiony, rozpoznasz to, gdy obmyję błoto.
Zapalono znowu świecę i gdy oczyszczono rzeźby, doktor przyjrzał im się dokładnie, a nawet przerysował do swego notatnika.
Tymczasem całe jego towarzystwo, z wyjątkiem Tu-Tu, zasnęło na nowo. Dopiero słysząc chrapanie Jipa w hamaku doktor zorientował się, że zrobiło się późno. Gdy znowu zgasił świecę, było bardzo ciemno, gdyż księżyc już zaszedł. Wobec tego doktor wlazł do hamaka i przykrył się pledem.
ROZDZIAŁ X
OSTATNI ROZKAZ GENERALNEGO POCZMISTRZA
Gdy Dab-Dab następnego ranka obudziła całe towarzystwo, słońce starało się rozedrzeć mgły, zwieszające się nad jeziorem, i rozjaśnić ponurą okolicę.
Biedny żółw obudził się z ciężkim atakiem reumatyzmu. To cierpienie nawiedziło go podczas pobytu doktora po raz pierwszy i było tak dokuczliwe, że każdy ruch sprawiał ból biednemu stworzeniu. Dab-Dab musiała więc mu przynieść śniadanie tam, gdzie leżał.
Doktor robił sobie wymówki, że prosił go o przyniesienie pamiątki z jeziora.
- Obawiam się, że to właśnie stało się przyczyną ataku - powiedział doktor - wyjmując ze swojej czarnej torby kilka lekarstw i mieszając je razem. - Ale wiesz, z tej wilgotnej okolicy powinieneś przenieść się do suchszego klimatu. Jakkolwiek żółwie mogą znieść dużo wilgoci, to jednak w twoim wieku należy być ostrożnym.
- Nigdzie na świecie nie może mi być tak dobrze jak tutaj - powiedział stary żółw. - Tak trudno jest znaleźć w dzisiejszych czasach kraj, gdzie można żyć w takim odosobnieniu.
- Zażyj to lekarstwo - powiedział doktor Dolittle i podał mu filiżankę brunatnego napoju. - To ci od razu usunie sztywność w przednich nogach.
Żółw wypił lekarstwo. W kilka chwil później czuł się już o wiele lepiej i mógł poruszać nogami bez bólu.
- Ależ to cudowne lekarstwo! - powiedział. - Jesteś wielkim lekarzem. Czy masz tego więcej?
- Przygotuję ci kilka butelek i zostawię - rzekł Jan Dolittle. - Ale musisz sobie obrać miejsce zamieszkania wyżej położone. Ten błotnisty pagórek nie jest odpowiednim miejscem pobytu dla ciebie. Czyż nie ma na tym jeziorze ani jednej prawdziwej wyspy, na której mógłbyś zamieszkać, skoro się upierasz przy pozostaniu na jeziorze Junganyika?
- Nie, ani jednej - odrzekł żółw. - Milami ciągnie się tu tylko błoto i woda. Dawniej podobało mi się to bardzo, a i teraz to lubię. Nie pragnąłbym też niczego innego, gdyby nie ten szkaradny reumatyzm.
- No, więc jeśli tutaj nie ma wyspy dla ciebie, musimy ci taką wyspę zrobić - powiedział Jan Dolittle.
- Zrobić wyspę? - zdziwił się żółw. - Czyż to możliwe?
- Wkrótce ci pokażę - odrzekł doktor i przywołał Pyskacza.
- Proszę cię, poleć do Fantippo - powiedział do miejskiego listonosza- i zanieś Kapitanowi Śmigłemu następujące oświadczenie, które niech przekaże wszystkim poczmistrzom filii pocztowych: „Poczta Jaskółcza zostaje na pewien czas zamknięta”. Muszę teraz wrócić do Puddleby i będzie to dla mnie niemożliwe utrzymać organizację pocztową w obecnej formie, gdy opuszczę Wyspę Niczyją. Chciałbym wyrazić moje podziękowanie wszystkim ptakom - urzędnikom i listonoszom - za tak wielką pomoc w mojej pracy. Ostatnia prośba, z którą się do nich zwracam, jest bardzo wielka, ale mam nadzieję, że zbiorowymi siłami zdołają ją spełnić. Chciałbym je prosić, aby dla starego żółwia utworzyły wyspę pośrodku jeziora Junganyika. Jest on najstarszym ze wszystkich stworzeń żyjących w dawnych czasach, zdziałał dużo dobrego dla ludzkości, dla zwierząt - właściwie dla całego świata. Powiedz Śmigłemu, żeby zawiadomił o tym wszystkich przywódców ptaków. Powiedz mu, że potrzeba mi jak największej ilości ptaków do tego, aby zbudować zdrowe miejsce pobytu, gdzie dzielny żółw mógłby dokonać w spokoju swego długiego życia. Jest to ostatnia przysługa, o którą proszę ptaki pocztowe, i sądzę, że mi jej nie odmówią.
Pyskacz zauważył, że poselstwo jest tak długie, że nie potrafi go dokładnie powtórzyć. Więc doktor poprosił, aby je sobie zapisał ptasim pismem, i podyktował mu wszystko jeszcze raz od początku.
Ten list, ostatni okólnik wystosowany przez generalnego naczelnika poczty do sztabu Poczty Jaskółczej, zachował Pyskacz w największym poszanowaniu przez długie lata. Przechowywał go w swoim nieporządnym gnieździe, znajdującym się w lewym uchu figury świętego Edmunda na dachu katedry Świętego Pawła w Londynie.
Wróbel wrócił nad jezioro Junganyika późno po południu tego samego dnia. Doniósł, że Śmigły natychmiast po otrzymaniu poselstwa doktora zakomunikował je poczmistrzom filii pocztowych z uwagą, aby zawiadomić wszystkich przywódców ptaków na świecie. Należało oczekiwać, że pierwsza partia ptaków stawi się tutaj nazajutrz rano.
O świcie następnego dnia Śmigły we własnej osobie obudził doktora i opowiedział mu podczas śniadania, jak wszystko zorganizował.
Przywódca jaskółek obliczył, że robota zajmie trzy dni. Polecił wszystkim ptakom zabrać po drodze kamyk albo grudkę ziemi i przynieść ze sobą. Wielkie ptaki, niosące ciężkie kamienie, mają przybyć pierwsze, potem średnie i na końcu małe, niosące ziarnka piasku.
Niebawem niebo nad jeziorem zaciemniło się od gromad skrzeczących rybitw, albatrosów i czapli. Śmigły poleciał naprzeciw nich, a potem zatrzymał się i zawisł nieruchomo wysoko nad jeziorem niby podniebny drogowskaz dla nosicieli kamieni.
Potem rozpoczęła się robota.
Przez cały dzień ciągnęły bezustannie sznury wielkich ptaków, po dwanaście w jednym szeregu, nad jezioro Junganyika - grube, czarne sznury, dziób przy dziobie, ogon przy ogonie. A gdy taki szereg dolatywał do miejsca, gdzie tkwił Śmigły, za każdym razem padało dwanaście kamieni do wody. Bezustannie i nieprzerwanie ciągnęły ptaki; czyniło to wrażenie, jak gdyby z nieba padał deszcz kamieni, a nieustanny szum rozpryskującej się wody słychać było na milę.
Jezioro było pośrodku bardzo głębokie i trzeba było wrzucić w nie tony kamieni, aby wyspa mogła się wznieść ponad powierzchnię wody. Liczba ptaków, które przybyły, była jeszcze większa od tej, która niegdyś na Wyspie Niczyjej przywitała doktora. Było to największe zebranie ptaków, jakie kiedykolwiek miało miejsce. Przybyli bowiem nie tylko przywódcy, ale tysiące i miliony ptaków wszystkich gatunków.
Doktor Dolittle, ogromnie przejęty, wskoczył do łodzi, chcąc znaleźć się bliżej tej pracy. Ale Śmigły niecierpliwił się, że kopuła kamienna wciąż jeszcze nie jest widoczna nad wodą, dał więc rozkaz podwojenia szeregów, a potem, gdy nadleciały ptaki ze wszystkich stron świata, ponownego podwojenia. I wkrótce jezioro, w którego wodę padało teraz tysiące kamieni na sekundę, zaczęło podnosić swe fale tak wysoko, że doktor Dolittle musiał znów schronić się na grzbiet żółwia, gdyż łodzi groziło zatonięcie.
Przez cały dzień i całą noc, i jeszcze część następnego dnia trwała nieprzerwanie robota. Nareszcie około południa następnego dnia odgłos padających kamieni zaczął brzmieć inaczej. Biała piana wody, która wznosiła się pośrodku jeziora jak wodotrysk, znikła, a na jej miejscu ukazała się teraz czarna plama: szczyt wyspy zaczynał stawać się widoczny.
- Tak wyglądały góry wynurzające się z wód potopu - szepnął stary żółw do doktora.
Śmigły rozkazał teraz ptakom średniej wielkości zabrać się do roboty i wkrótce dał się słyszeć zupełnie inny, przenikliwszy dźwięk, gdy tony małych kamyków i żwiru zaczęły z góry padać w toń wody.
Przeszła jeszcze noc i jeszcze jeden dzień, zanim dzielny Śmigły nareszcie ruszył się z miejsca, żeby wyprostować swe znużone skrzydła, gdyż teraz robotnicy nie potrzebowali jego wskazówek spod nieba, teraz wznosiła się pośrodku jeziora wielka wyspa, na której ptaki mogły składać swój ładunek.
Coraz większy i większy stawał się ten stworzony ląd i niebawem nowa posiadłość starego żółwia rozciągała się daleko na wszystkie strony. Jeszcze jeden rozkaz Kapitana i grzmiący łoskot zamienił się w łagodny szmer. Niebo było ciągle czarne od ptaków, deszcz żwiru skończył się, teraz padał piasek. W końcu ptaki przyniosły nasiona traw i kwiatów, żołędzie i pestki palm. Nowa siedziba żółwia miała być ozdobiona parkami, trawnikami i cienistymi alejami, chroniącymi od afrykańskiego słońca.
Gdy Śmigły oznajmił doktorowi Dolittle: „Doktorze, dzieło jest skończone” - stary żółw spojrzał na jezioro w zamyśleniu i szepnął:
- Teraz dumne miasto Szalba zostało naprawdę pogrzebane. Jego grobowym kamieniem stała się ta wyspa. Obdarzyłeś mnie wspaniale, Janie Dolittle. Biada ci, biedne miasto Szalba! Król Masztu zginął, ale Błotnista Skorupa żyje!
ROZDZIAŁ XI
POŻEGNANIE Z FANTIPPO
Przeprowadzka żółwia do nowej posiadłości była wielkim wydarzeniem. Dolittle towarzyszył mu w swojej łodzi. Dopóki sam nie postawił nogi na wyspie, nie wyobrażał sobie jej rozmiarów. Mierzyła więcej niż ćwierć mili w przekroju. Kształt jej był okrągły i sklepiał się w płaską wyżynę wznoszącą się na sto stóp nad jeziorem.
Staremu żółwiowi podobała się wyspa ogromnie. Wdrapał się na wzniesienie, z którego można było objąć wzrokiem dużą przestrzeń, i oświadczył, że jest przekonany, iż jego zdrowie poprawi się w tym suchym klimacie bardzo prędko.
Dab-Dab przygotowała najlepszą ucztę, na jaką pozwalały warunki, aby uczcić tę uroczystość. Wszyscy wzięli w niej udział i doktor był proszony o wygłoszenie mowy.
Pyskacz miał porządnego stracha, że żółw również zechce podziękować przemówieniem, które może trwać do następnego dnia. Ale ku jego wielkiej uldze, doktor po ukończeniu swej mowy zaczął się natychmiast przygotowywać do odjazdu.
Przyrządził sześć butelek lekarstw na reumatyzm i dał je żółwiowi z przepisem użycia. Powiedział mu też, że jakkolwiek regularne połączenie pocztowe z zagranicą zostaje przerwane, będzie jednak zawsze możliwość przesłania mu wiadomości do Puddleby. Poprosi kilka ptaków przelotnych, aby zatrzymały się na tej wyspie, i gdyby reumatyzm się pogorszył, niech mu żółw o tym doniesie w liście.
Stary żółw dziękował mu wielokrotnie i pożegnanie było ogromnie wzruszające. Gdy już wszyscy powiedzieli: „Do widzenia!”, doktor z całym towarzystwem wsiadł do łodzi i ruszyli w drogę.
Gdy znaleźli się na południowym brzegu jeziora, u ujścia rzeki, zatrzymali się na chwilę, zanim wkroczyli w trzęsawiska mangrowe, i spojrzeli za siebie. W dali ujrzeli starego żółwia, stojącego pośrodku wyspy i spoglądającego ku nim. Pomachali mu rękami i popłynęli dalej.
- Wygląda zupełnie tak samo jak w ów wieczór, gdy nas powitał. Jak pomnik odcinający się na niebie - zauważyła Dab-Dab.
- Stare, biedne stworzenie - szepnął doktor. - Prawdopodobnie będzie się teraz czuł lepiej. Co za nadzwyczajne życie, co za nadzwyczajna historia!
- Czy nie powiedziałem od razu, doktorku? - wtrącił Pyskacz. - Najdłuższa historia na świecie. Półtora dnia musiał ją opowiadać.
- Tak, ale za to była to historia, której nikt inny nie potrafiłby opowiedzieć - powiedział doktor Dolittle.
- Bardzo słusznie - przyznał wróbel. - Nie miałoby żadnego sensu, gdyby dużo takich stworzeń rozmnożyło się w naszym ruchliwym świecie. Ja zresztą nie wierzę ani jednemu słowu z tej całej historii. Pewnie sobie stary żółw wszystko wyssał z palca. Nie miał przecież nic innego do roboty, kiedy tak jedno stulecie za drugim siedział w błocie i rozmyślał.
Droga powrotna przez dżunglę odbyła się bez szczególnych przygód. Ale gdy podróżnicy dotarli do morza i skierowali dziób łodzi na zachód, ujrzeli coś bardzo dziwnego: ogromną dziurę na wybrzeżu albo, lepiej powiedziawszy, miejsce, z którego wybrzeże zostało wyrwane. Śmigły wyjaśnił doktorowi, że to stąd ptaki wybierały piasek i kamienie na budowę wyspy. Przeniosły w ten sposób istotnie znaczną część wybrzeża o tysiąc mil dalej. Rozumie się, że przypływ morza po kilku miesiącach wyrównał tę dziurę i miejsce to nie różniło się od reszty wybrzeża.
Kiedy jednak po wielu latach geologowie zwiedzili jezioro Junganyika, oświadczyli, że żwir morski na jednej z wysp jest niezbitym dowodem, że niegdyś morze zalewało całą tę okolicę. Odpowiadało to zresztą prawdzie w czasach potopu. Ale doktor Dolittle był jedynym uczonym na świecie, który wiedział, że wyspa starego żółwia i kamienie, z których była zbudowana, miały zupełnie inną historię.
Gdy doktor przybył do swego urzędu pocztowego w Fantippo, król Koko i dostojnicy państwa, którzy przypłynęli do miasta, żeby go przywitać, zgotowali mu tak serdeczne przyjęcie jak zwykle.
Natychmiast podano herbatkę i Jego Królewska Mość wydawał się zachwycony wznowieniem tego miłego zwyczaju.
Toteż doktorowi Dolittle było bardzo trudno oznajmić królowi, że będzie zmuszony wkrótce porzucić swą służbę na poczcie i wrócić do kraju. Gdy gawędzili jeszcze na werandzie, do portu wpłynęło kilka wielkich żaglowców. Należały do nowej handlowej flotylli Fantippo, która regularnie pływała wzdłuż brzegów i uprawiała handel z innymi krajami Afryki.
Doktor Dolittle zwrócił uwagę królowi na to, że poczta, przeznaczona dla zagranicy, teraz bardzo łatwo może być przewożona przez te żaglowce do wielkich portów wybrzeża, gdzie parowce z Europy przybywają co tydzień.
W związku z tym doktor Dolittle wytłumaczył królowi, że on, chociaż jest bardzo przywiązany do Fantippo i jego mieszkańców, troszczy się o wiele spraw w swojej ojczyźnie i musi teraz pomyśleć o powrocie. A ponieważ nikt z tuziemców nie mówi językiem ptaków, więc Poczta Jaskółcza musi zostać zastąpiona przez zwykłą pocztę.
Doktor Dolittle widział, że Jego Królewska Mość był bardziej zrozpaczony możliwością utraty swego dobrego, białego przyjaciela i poobiednich herbatek na werandzie niż wszystkim innym, co ta zmiana mogłaby spowodować. Ale król zrozumiał, że doktor Dolittle traktuje swój odjazd bardzo poważnie. I w końcu lejąc łzy do filiżanki z herbatą pozwolił generalnemu poczmistrzowi w Fantippo zwolnić się z pracy.
Zwierzęta doktora i cierpliwe jaskółki ucieszyły się bardzo, gdy dowiedziały się, że doktor nareszcie jedzie do domu. Geb-Geb i Jip nie mogli się doczekać, aż ostatnie obowiązki i uroczystości, związane z zamknięciem urzędu pocztowego dla publiczności oraz przeniesieniem poczty zagranicznej do miasta, zostaną ukończone. Dab-Dab od wczesnego ranka do późnej nocy robiła z zapałem przygotowania do podróży, a Pyskacz gadał bezustannie o cudach Londynu, o przyjemnościach miejskiego życia i o tym wszystkim, co będzie robił, gdy wróci w swoje rodzinne pielesze.
Dobry król Koko wraz ze swym dworem urządził na cześć Jana Dolittle uroczystą ceremonię pożegnalną. Całymi dniami przed odjazdem statku krążyły między miastem a łodzią pocztową czółna wiozące podarki. Tymczasem doktor Dolittle, pokazując wszystkim uśmiechniętą twarz, był coraz smutniejszy na myśl, że musi się rozstać ze swymi drogimi przyjaciółmi. Toteż był rad, gdy nadeszła godzina odjazdu i wyruszenia na morze.
Ludzie, piszący historię królestwa Fantippo, poświęcają kilka rozdziałów tajemniczemu białemu człowiekowi, który w krótkim czasie ulepszył urządzenia pocztowe, komunikację, żeglugę, handel, przyczynił się do rozwoju oświaty i ogólnego dobrobytu ludności. Dzięki cichemu wpływowi Jana Dolittle okres panowania króla Koko można uważać za złoty wiek królestwa Fantippo. Drewniany pomnik doktora wznosi się jeszcze dzisiaj ku jego pamięci na rynku.
Długo po wyjeździe doktora poczta w Fantippo utrzymywana była w doskonałym stanie. Znaczki z wizerunkiem króla Koko były tak liczne i piękne jak poprzednio. Na pamiątkę pierwszej dorocznej parady floty handlowej Fantippo wypuszczono bardzo piękny, dwuszylingowy znaczek, na którym wyrysowany był król Koko obserwujący swoje nowe statki przez lornetkę z cukierka. Sam król został zbieraczem znaczków, a jego album ze znaczkami służył mu jednocześnie za album rodzinny, zawierał bowiem tak wiele jego podobizn. Jedynym nieprzyjemnym wypadkiem, który zdarzył się w historii poczty w Fantippo, było to, że kilku zbyt gorliwych zbieraczy, chcąc podnieść wartość tamtejszych znaczków, uknuło spisek w celu zamordowania króla Koko. Ale na szczęście spisek został odkryty, zanim to się stało.
Jeszcze po latach ptaki, które przylatywały do Puddleby, opowiadały, że król przez pamięć dla Jana Dolittle wciąż starannie podlewa i pielęgnuje pelargonie w oknach łodzi pocztowej. Opowiadały podobno, że Jego Królewska Mość nigdy nie stracił serdecznej nadziei, iż jego dobry, biały przyjaciel wróci pewnego dnia do Fantippo, ze swym miłym uśmiechem, a wraz z nim powrócą pouczające rozmowy i przyjemne herbatki poobiednie.