Z cyklu: J. Salij, Dlaczego kocham Kościół?
DLACZEGO ŚLUB KOŚCIELNY?
Religijną sytuację miłości małżeńskiej spróbuję naszkicować na tle ogólniejszym. Zwrócę najpierw uwagę na to, jak dalece dobro, które czynimy i którym żyjemy, może być dwuznaczne. Sądzę, że w świetle zaproponowanego opisu sens sakramentu małżeństwa ukaże się nam niejako automatycznie.
CHRYSTUS PROSTUJE SENS MIŁOŚCI
Pomińmy tu oczywisty fakt, że czynimy wiele zła. Również dobro, jakie czynimy, jest najczęściej okaleczone. Jak trudną sztuką jest na przykład miłość do dziecka. Trzeba raz po raz zadawać sobie pytanie, czy moją miłością nie uczę dziecka egoizmu. A może całkiem odwrotnie, może w mojej miłości jest za dużo surowości, może dziecku zbyt zimno, żeby normalnie się rozwijać. Tak czy inaczej nie ma miłości doskonałej. Stawka idzie jedynie o to, żeby w bilansie ogólnym było jak najwięcej daru i jak najmniej krzywdy.
Ceni się wysoko ludzi, którzy "spalają się dla innych". Może przynajmniej to jest jednoznaczne? Przecież sam Chrystus powiedział, że nie ma większej miłości niż życie oddać za braci. Niestety, "spalanie się dla innych" nie jest równoznaczne z "oddawaniem życia za braci". Może być wystawianiem się na żer cudzemu bęcwalstwu, może być ucieczką od podstawowych obowiązków, rozmienianiem się na drobne i przelewaniem z pustego w próżne. Chrystus uczył, że tylko wtedy ktoś naprawdę oddaje życie za braci, jeśli w ten sposób życie zyskuje. Istnieje cienka, a przecież niezmiernie istotna granica między ofiarą a ofiarnictwem. Ale nie tylko w tym rzecz, że trzeba uczyć się rozróżniać. I tym razem chodzi jedynie o bilans, o to żeby zyski były większe niż straty.
Tę ambiwalencję wszelkiego dobra, jakie istnieje i dzieje się na tej ziemi, znakomicie ujmuje symbolika biblijna. Na przykład bogactwo jest w Biblii znakiem Bożego błogosławieństwa. Ale na czyimś dostatku może też ciążyć krzywda drugiego, bogactwo może zamykać na potrzeby bliźniego i odgradzać od Boga.
Inny obraz biblijny: spokojny sen jest nagrodą za pracę, znakiem spokojnego sumienia i zaufania Bogu. Jezusowi nawet burza nie przeszkodziła spać spokojnie. Bezsenne noce są — według Biblii — zapłatą za grzech: sen z powiek spędzają wyrzuty sumienia i nieumiarkowane pożądanie bogactw. Ale z drugiej strony spokojny sen może być znakiem niewierności i leniwego serca: jak sen Samsona z Dalilą albo sen uczniów w Ogrodzie Oliwnym.
Otóż podobna dwuznaczność jest pierwotną cechą wszystkich istotnych symbolów liturgii chrześcijańskiej. Weźmy chleb. Chleb jest symbolem dostatku i przyjaźni. Chlebem łamiemy się tylko z przyjaciółmi, do wspólnego stołu zapraszamy jedynie rodzinę i bliskich. Ale tenże chleb jest zarazem znakiem naszej ciężkiej doli, jest zmoczony potem naszego czoła. „W pocie czoła pożywać go będziesz, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty” — powiedziano Adamowi.
Analogiczną dwuznaczność znajdziemy w symbolice wina i wody. Wino jest znakiem radości. "Dałeś nam wino, aby rozweselało serce człowiecze" - dziękuje Bogu psalmista. Ale wino jest zarazem znakiem grzechu, źródłem pijaństwa i rozpusty. Podobnie woda, żywioł, który ożywia i oczyszcza, jest jednocześnie żywiołem niszczącym: potrafi zniszczyć ludzki dorobek, a nawet zatopić samego człowieka.
Chrystus wybrał te właśnie symbole - tak dwuznaczne - aby uobecniały Jego łaskę i moc. Ale w liturgii chrześcijańskiej nie są już one dwuznaczne. Chrystus prostuje ich sens naturalny, oczyszcza i przemienia. Chleb eucharystyczny i Wino są pokarmem i napojem nowego świata, świata odkupionego i przemienionego, i nie mają już w sobie nic negatywnego. Ciało Chrystusa jest znakiem i źródłem duchowego dobrobytu i ostatecznego pojednania. Radość ze spożywania tego Chleba jest przedsmakiem radości wiecznej. Kielich eucharystyczny upaja człowieka miłością powszechną, miłością Boga, ludzi i całego świata. Natomiast woda chrztu obdarza życiem Bożym i oczyszcza z grzechu, jeśli zaś kogokolwiek niszczy, to jedynie tego starego człowieka, który musi w nas umrzeć, aby narodził się człowiek nowy.
To prawda, ciągle jesteśmy jeszcze grzesznikami. Ale jeśli uczestniczymy w mocy Chrystusa, nasze dobro zyskuje coraz więcej jednoznaczności. To bowiem, co się stało z symbolami z chwilą przejęcia ich do liturgii, jest obrazem mocy Chrystusa wobec człowieka i całej rzeczywistości: Chrystus po to umarł i zmartwychwstał, aby oczyścić nas ze zła, aby ujednoznacznić nasze dobro i przemienić nas w prawdziwe dzieci Boże.
Spróbujmy w tej optyce spojrzeć na sakrament małżeństwa. Miłość, jaką wiążą się na zawsze mężczyzna i kobieta, jest czymś tak wielkim i świętym, że właśnie ona — według zamiaru Stwórcy — jest naturalną przestrzenią, w której ma się rodzić i wychowywać każdy człowiek na ten świat przychodzący. Czyżby i ta miłość miała swoje dwuznaczności? W naszym szablonowym myśleniu o małżeństwie bardzo eksponuje się moment, że miłość powszednieje oraz że jest wystawiona na próby, jako że każde życie człowiecze ma swoje dole i niedole. Mniej natomiast mówi się o tym, że nawet najlepsza miłość ma w sobie elementy moralnie podejrzane.
Istnieje u św. Pawła pewne stwierdzenie na ten temat, ukrywane wstydliwie nawet w Kościele, brane całkiem niesłusznie za wyraz Pawłowej nieufności i niechęci wobec małżeństwa. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś przypominał te słowa podczas liturgii małżeńskiej. Chodzi o znany skądinąd fragment z Listu do Koryntian:
Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu. Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem, i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać mężowi (1 Kor 7, 32-34).
Czy słowa te nie obrażają tych wszystkich, którzy z własnego doświadczenia znają miłość małżeńską jako wielką i jasną przygodę duchową całego życia? A może pisał je jakiś inny Paweł, nie ten, który w Liście do Efezjan tak pięknie wyjaśnił, że miłość małżonków jest uczestnictwem w miłości, jaka łączy samego Chrystusa z Kościołem?
Otóż właśnie to: my prawie nie chcemy o tym myśleć, że nawet wielka i wspaniała miłość małżeńska miewa swoje dwuznaczności. Nie chodzi o to, żeby miała przeszkadzać w modlitwie czy w ogóle w życiu religijnym, choć i to może się zdarzyć. Od Boga istotnie odwodzi egoizm, hamowanie ogólnoludzkiego krwiobiegu miłości. Otóż nawet w bardzo udanej miłości małżeńskiej zdarzają się elementy egoizmu we dwoje czy zgoła egoizm całkiem w pojedynkę. A że zdarzyć się może i tak, iż sama miłość się marnuje i rozpływa gdzieś między palcami - chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Myślących inaczej wystarczy odesłać do roczników statystycznych.
I tu nasuwa się nam odpowiedź na pytanie: dlaczego ślub w kościele? Miłość, którą postanowili dla siebie na zawsze on i ona, jest po prostu warta tego, aby ją przedstawić Chrystusowi i otworzyć na Jego przemieniającą moc.
NIEUCHWYTNA ŁASKA SAKRAMENTU
Ale dlaczego wobec tego w życiu praktycznym nie widać różnicy między małżeństwem zawartym sakramentalnie a małżeństwem wyłącznie cywilnym? Nie widać, żeby małżeństwa chrześcijan były lepsze niż małżeństwa niechrześcijan. Owszem, w poszczególnych przypadkach. Ale na każdy przykład udanej miłości między chrześcijanami można odpowiedzieć - na szczęście - przykładem dobrego małżeństwa ludzi niewierzących.
Pytanie to jest szczegółowym przypadkiem problemu dużo szerszego. Tak samo można pytać, dlaczego mimo dwóch tysiącleci chrześcijaństwa ludzkość w rozwoju moralnym ciągle jakby była dopiero w stadium początkowym. Albo można się gorszyć, dlaczego buddyści są niekiedy lepsi niż chrześcijanie. Kto inny będzie pytał, dlaczego Bóg milczy, kiedy dzieje się krzywda i zwycięża fałsz. Dlaczego nasze modlitwy, aby Bóg położył kres złu, pozostają jakby bez echa. Co więcej, można nawet szydzić sobie z Boga, że jeśli istnieje, to dlaczego mnie nie chce o tym przekonać.
Wbrew pozorom są to pytania tego samego rodzaju. Wszystkie pochodzą z cyklu: ile dywizji ma papież? Wszystkie wywodzą się ze zdziwienia, dlaczego w swoim świecie Bóg nie jest obecny jawnie, dlaczego w ogóle jest możliwe opowiedzenie się przeciwko dobru. Są w tych pytaniach pretensje do Pana Boga, dlaczego nie przymusi chrześcijan, aby czynili dobro i tylko dobro, albo dlaczego - o zgrozo! - pozwala na to, by również niechrześcijanie czynili dobro.
Ale trzeba sobie postawić te pytania, bo pomogą one wniknąć nieco w naturę mocy Bożej, a więc uchyli się nam zarazem rąbek tajemnicy, na czym polega skuteczność sakramentu małżeństwa. Absurdalność takich pytań wydaje się oczywista. Wypływają one z tęsknoty za tym, aby człowiekowi odjęto — prawda, że tak często bolesną — możliwość wyboru między dobrem a złem. Ukrywa się tu kalkulacja, że jeśli człowieka można przymusić do tylu rzeczy, dlaczegóż nie zniewolono nas - naoczną korzyścią albo zaprogramowaniem psychiki - do czynienia dobra. Jak gdyby możliwe było duchowe dobro, które by nie wypływało z wolnego ducha!
Oczywiście, można mieć pretensje do Pana Boga, że Jego moc nie działa na wzór potęg tego świata, że przejawia się w miłości, a więc z natury rzeczy jest niehałaśliwa i niespektakularna. Ale byłaby to pretensja do Niego, po pierwsze, że jest Bogiem, a po wtóre, że ma szacunek dla naszej godności osób. Bóg jest tak potężny, że „nie stać” Go na okazywanie swej mocy poza miłością. Jego moc jest zawsze darem. Nie tylko nie gasi wolności, ale ją poszerza i pogłębia, w miarę jak człowiek otwiera się w miłości na moc łaski.
Łaska sakramentu małżeństwa jest mocą Bożą. I doświadcza się jej tak, jak w ogóle doświadcza się mocy Bożej. Małżonkowie, którzy świadomie i na co dzień starają się umieszczać swoją miłość w Chrystusie, nie mają wątpliwości, że łaska sakramentu małżeństwa jest czymś realnym. Że bez wiary ich wzajemna wspólnota i życie rodzinne byłyby uboższe o coś bardzo istotnego. Rzecz jasna, skuteczność łaski sakramentalnej nie podlega prawom materii ani psychologii. Miłość może być prawdziwa również w dzień pochmurny i przy złym samopoczuciu, można jej sobie prawie nie uświadamiać, ale ją czynić. I odwrotnie, nawet kolorowa świadomość miłości nie musi być dowodem, że miłość rzeczywiście jest wielka.
Podobnie jest z łaską. Istnieje oczywiście coś takiego jak psychologia łaski, ale bywa ona równie kapryśna jak psychologia miłości. To nie jest defekt, tylko znak wielkości: tej rzeczywistości doświadczamy przez przekraczanie samych siebie. Ale naprawdę doświadczamy. Toteż dla człowieka, który osobiście doświadcza mocy Bożej, bardzo abstrakcyjnie brzmią wszelkie zarzuty, że skuteczność sakramentu jest niesprawdzalna i nieuchwytna. Jakżeż nieuchwytna, jeżeli ja jej osobiście doświadczam, jeżeli jest dla mnie sprawą oczywistą, że Chrystus wzbogaca mnie o coś bardzo istotnego?
MIŁOŚĆ WIĘKSZA NIŻ ŚMIERĆ?
Nie każda miłość jest większa niż śmierć. Miłość musi nieraz długo dojrzewać, zanim przekroczy tę granicę, poza którą czas i materia, choć nadal udzielają jej miejsca, już jej w sobie nie zamykają. Tylko taka miłość trwa na zawsze, również wówczas, kiedy śmierć ciała wyrwie ją z czasu i materii.
Ale zwykła ludzka miłość jest śmiertelna tak jak sam człowiek. Tę podatność miłości na śmierć wiara chrześcijańska tłumaczy grzesznością człowieka. Pustoszące działanie grzechu na tym właśnie polega, że grzech przecina otwarcie człowieka poza doczesność, zamyka go całkowicie i bez reszty w czasoprzestrzeni. Prymitywizujemy sobie grzech, jeśli sądzimy, że czyni on niezdolnym do przeżyć duchowych. Przecież nawet zbrodniarz może być kochającym ojcem lub wytrawnym znawcą sztuki. Grzech jest ojcem śmierci, toteż wcale nie musi czynić człowieka zupełnym zwierzęciem: nie musi niszczyć do końca duchowych wymiarów w człowieku, wystarczy, że je wtłoczy w ramy doczesności, podda je śmierci.
Sakramenty zostały nam dane właśnie jako grzesznikom. Moc Chrystusa przywraca temu, co duchowe, pierwotną transcendencję wobec doczesności, wyzwala od śmierci. W języku religijnym powiadamy, że Chrystus gładzi nasze grzechy. Prawda, że w Chrystusie widzimy kogoś więcej niż Odkupiciela z grzechów. Jest On Synem Bożym. Toteż przekroczenie śmierci dokonuje się w nas najistotniej przez miłość, która przychodzi z góry, miłość przebóstwiającą człowieka. To jest drugi aspekt tej samej tajemnicy. Również sakrament małżeństwa został nam dany ze względu na naszą grzeszność. Brzmi to zapewne mało wzniośle, ale dobrze wyraża istotę tego sakramentu. Polega on na tym, że dwoje ludzi przychodzi do Tego, który ma moc czynić ludzką miłość większą od śmierci. Toteż sens sakramentu małżeństwa może najbardziej rozumieją ci chrześcijanie, którzy szczególnie zaznali piękna i sensu miłości. Przypominają się tu słowa Ewangelii, że kto ma, temu będzie dane jeszcze więcej, a kto nie ma, temu odbiorą nawet to, co ma.
Na czym konkretnie polega pomoc Boża, która przywraca miłości małżeńskiej jej wymiar ponaddoczesny? Doktrynalne wyjaśnienia brzmią zawsze nieporadnie. Jest to bowiem nie tyle problem do wyjaśnienia, co tajemnica, którą się przeżywa lub nie. Mówić jednak o tym trzeba, bo choćby nieudolne nazywanie tego, co się przeżywa, pogłębia samo przeżycie i pomaga dzielić się z innymi. Otóż tradycyjna nauka katolicka rozróżnia trzy owoce sakramentu małżeństwa: sakrament przenosi w wymiar nadprzyrodzony wzajemną miłość i wychowanie dzieci oraz daje moc do zachowania wierności.
Zacytuję tu znakomity wykład na ten temat Piotra Skargi. Oczywiście, tak jak wszystko, co dotyczy spraw wiary, jest to tekst nieporadny. Sądzę jednak, że czytelnik nie będzie miał wątpliwości, iż jest to mówienie o czymś, czego się nie da opisać. Tekst ma wyraźnie drugie dno, czytelne zwłaszcza dla tych, którzy sami doświadczają opisanej tu Rzeczywistości:
Pierwszy tedy dar jest Boży, w którym się małżonkowie poświęcić jako sakramentem mogą, miłość duchowna jednego ku drugiemu, którą im Pan Bóg z nieba Duchem Świętym wlewa i której mieć z siebie sami nie mogą. Bo gdy Apostoł naucza męża, aby tak miłował żonę swoją, jako Chrystus dusze miłuje; podniosłą i duchowną, i niebieską miłość ku żonie, okrom onej przyrodzonej małżeńskiej, mieć mu każe; aby tak na żonę swoją patrzył, i tak ją na sercu miał, jako Chrystus duszę pobożną i sobie wierną miłuje. Tej miłości bez łaski Bożej mieć mąż nie może, musi ją tedy mieć od Boga mocą onego sakramentu. Toż się o żonie mówi, takiej czci ku mężowi mieć nie może, jaką ma dusza dobra i usprawiedliwiona ku Chrystusowi Panu i Bogu swemu, toć ją z nieba od Ducha Świętego mieć ma. O wielkiż to dar Boży w świętym małżeństwie, z którego wielka pomoc do zbawienia rośnie, gdy takie serca ku sobie i tak święte myśli mieć będą. Już tam niezgoda nie zajrzy. (...)
Druga jest łaska w małżeństwie dobre dziatek wychowanie, na świętą katolicką wiarę i pobożność chrześcijańską. Urodzić je, łatwy i pospolity z pogany i bestiami dar spólny. Wychować je w cnotach niektórych i poganie mogą; ale wychować je na wiarę i pobożność katolicką i zbawienia dostąpienie, to jest dar Boży, którego rodzice bez osobnej łaski Bożej mieć nie mogą. (...)
Trzecia jest łaska Boża w małżeństwie dochowania wiary jedno drugiemu, powściągliwości, gdy jej albo nabożeństwo, albo niemoc, albo odległość i dalekość jednego od drugiego potrzebuje. Oni przyzwyczajeni do rzeczy małżeńskich, jakoby się od cudzołóstwa obronili, gdyby im Pan Bóg nie pomógł, a daru tego z sakramentu i poświęcenia małżeńskiego od Boga nie mieli? Nie mogę być, mówi Mędrzec (Mdr 8, 21) powściągliwym, jeśli mi daru tego Pan Bóg nie da.
Istnieje jeszcze w katolickiej sakramentologii zasada dokładnie przeciwległa tej, że sakramenty są udzielane grzesznikom: wszystkie sakramenty są skierowane ku Eucharystii, Eucharystia jest dopełnieniem i pieczęcią każdego sakramentu. O ile pierwsza zasada wyraża punkt wyjścia, ta określa punkt dojścia. Eucharystia jest bowiem spotkaniem dzieci Bożych ze Zmartwychwstałym. Uczestnicy Eucharystii - choć ciągle jeszcze grzeszni - należą do Nowego Świata. Już nie wszystko w nich podlega śmierci. Już pierwszy blask Wielkanocy ogarnia w nich to wszystko, co jest warte nieśmiertelności.
Małżeństwo jest sakramentem, a więc już nie tylko indywidualnie — mąż i żona — są powołani do wspólnoty eucharystycznej. Są oni wezwani do Eucharystii - a więc i do życia wiecznego - również jako wspólnota małżeńska. To wszystko, co ich łączy i sprawia, że są czymś więcej niż tylko odrębnymi osobami, ma sens religijny i zasługuje na łaskę zmartwychwstania. Czy nie tu leży najgłębsza przyczyna niepowodzeń i klęsk, jakie spotykają miłość małżeńską, również tę błogosławioną sakramentalnie? Niewiele jest małżeństw i rodzin, które są wspólnotami eucharystycznymi. Ogólna oziębłość jest niestety prawem tego świata: "Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?" Ale nie bierzmy tego pytania za smutną zadumę czy proste stwierdzenie. Ono jest raczej wezwaniem.
opr. aw/aw