Rozdział ósmy


Rozdział ósmy

Po okresie braku jakiegokolwiek braku życia towarzyskiego z pełnym zachwytu zdziwieniem zauważam, że na jeszcze niedawno nieskazitelnych stronach w moim kalendarzu teraz pyszni się niewielki spis umówionych spotkań. Nic szczególnie ekscytującego, ale - jak mówią Amerykanie - hej, to dopiero początek. Gdybym tylko chciała, mogłabym nawet iść na kolację z Williamem Cooperem - Frank odebrał od niego kilka wiadomości - lecz myślę, że daruję sobie staruszka z bladym fiutkiem. (To zabawne. Cóż, mówię zabawne, ale tak właściwie jest dokładnie na odwrót, ponieważ wciąż przechodzą mnie ciarki - wiecie, tak naprawdę przeszywające - kiedy tylko pomyślę o moich częściach ciała stykających się z ciałem Coopera). Poza tym Frank twierdzi, że ciężko jest mu rozmawiać z tym napaleńcem bez znaczącego parsknięcia, które jest słyszalne nawet na drugim końcu linii telefonicznej („Wybacz, Stell, nie mogłem się po prostu powstrzymać”), więc przy odrobinie szczęścia stary tygrys się zniechęci i to będzie na tyle, jeżeli chodzi o naszego dobrego doktorka. Raaa. Fuj - wszystko mnie boli, kiedy tylko o nim myślę.

Biegnę więc lekko z pieśnią w duszy do telefonu, który odzywa się dzisiaj mniej więcej o jedenastej. Ta lekkość i pieśń są wynikiem: a) ekscytujących, wyżej wspomnianych pozorów życia towarzyskiego i b) nowiny, którą wczoraj uraczyła mnie Louisa, a mianowicie Yungsta vel Adrian poprosił ją o mój numer telefonu. „To dobrze” - odparłam, na co ona stwierdziła „To bardzo dobrze” i zapytała mnie rzeczowo, czy chcę poznać jego wiek bądź nazwisko. Odrzuciłam jej ofertę, opierając swoją decyzję tym, że każda kobieta, która leży w nocy i marzy o robieniu tego od tyłu z Thomasem Czołgiem, raczej się nie nadaje do udzielania porad na temat randek.

A poza tym nie obchodzi mnie, ile on ma lata ani jak się nazywa: jest dość przystojny, czy też może byłby, gdyby pozbył się tych wszystkich włosków z twarzy, i wygląda na to, że można się z nim dobrze bawić albo przynajmniej spędzić interesująco czas, na co wskazuje jego głębokie zrozumienie kultury młodzieżowej. Zawsze powtarzam Frankiemu, że ważne jest, by być w tym wszystkim na bieżąco (jego odpowiedź to niezmienne, dość lekceważące „Chciałabyś”, po którym to stwierdzeniu zazwyczaj próbuję go zmusić, by mi wyjaśnił, dlaczego pokryte skorupą brudu, leżące na podłodze majtki są, powiedzmy, tak kulturalne i estetycznie ważne - nie wspominając już o znakomitościach - jak Vermeer. W przypadku Dominica tez używałam tego argumentu).

Może i nie rozumiem Młodych (czy czterdziestka to jeszcze młodość?) Artystów Brytyjskich, ale chętnie dam szansę muzyce Yungsty. Jednak muszę przyznać, iż nie zrozumiałam wiele, kiedy wczoraj słuchałam jego programu: wydaje mi się, że używa gwary , niczym ludzie na Wyspie Świętego Bartłomieja (ulubione wakacyjne miejsce mojego ojca), chociaż istnieje ogromne prawdopodobieństwo, iż się po prostu przesłyszałam, gdyż w tym samym czasie bawiłam się z Honey i nie koncentrowałam się jedynie na jego słowach. Poza tym moim muzycznym problemem jest to, że wychowałam się, słuchając Johnny'ego Holidaya, Claude'a Francois i Sylvie Vartan (mój ukochany Claude, znany też jako CloClo, zginął w wannie porażony prądem z przenośnego sztucznego penisa. Uważam, że urządzono mu przyzwoity i uroczysty pogrzeb. Pozostała dwójka, teraz już dziadkowie, wciąż mają się nieźle. Vive le rock! ). Ale on - to znaczy Yungsta, nie biedny, spalony na węgiel duch Claude'a - mógłby mi zawsze wyjaśniać zawiłości muzyki współczesnej, na przykład podczas lunchu w Le Caprice: istnieją przecież jakieś zalety tego, że ma się na imię Adrian.

Dzyń, dzyń, dzwoni telefon: to na pewno on.

- Wiiiitam - odzywam się głos , którego nie rozpoznaję. - Pani Midhurst.

- Czy to ty, Dominic? - Wątpię: mój nie-mąż przebywa w Tokio, o ile mi dobrze wiadomo, ale nikt inny tak do mnie nie mówi, z wyjątkiem ludzi, których moja mamusia nazywa „panami”.

- Nieee - odpowiada głos. Głęboki, przypochlebny, przeciągający samogłoski. - Zgadnij jeszcze raz.

- Nie wiem, kim jesteś - mówię krótko. Musi to być jeden z tych „panów”, mimo, że ma niezwykle wytworny akcent. - Gazownia? Elektryka? Ktoś z telekomunikacji? Sprzedawca? W tym przypadku przepraszam, ale dziękuję.

- Błąd - odzywa się głos, ale nie brzmi już tak pewnie, jak przed chwilą.

- Proszę o jakąś podpowiedź - wzdycham. Nienawidzę tych telefonicznych gierek, a poza tym mój interlokutor równie dobrze może być telefonicznym zboczeńcem.

- Mmm - odzywa się mężczyzna chrapliwym głosem. - Grrr.

O nie. Nie. To Cooper. Nie zniosę tego. Czy powinnam po prostu odłożyć słuchawkę? Nie. Nie mogę. Ten biedny facet dał mi przecież to, czego chciałam: to nie jego wina, że jest lekko odrażający i że jego penis jest tak podejrzliwie blady. Skąd wytrzasnął mój numer? Pewnie od Isabelli. O Boże.

- Och -mówię, pozbywając się z twarzy zastygłego grymasu przerażenia, i zmuszam się, by w moim głosie słychać było radość. - No cóż, witaj.

- Podnieciłaś mnie tą całą zgadywanką - oświadcza Cooper ponownie emanując pewnością siebie, tak jakby chciał na końcu zdania dodać: „ty mała flirciaro”. Zniża nieco głos i czyni go bardziej chrapliwym. - Jeśli już o tym mowa, to tamtej nocy też mnie nieźle rozpaliłaś. Gorąca klaczka.

Podejrzewam, że Cooper musiał wtedy pomyśleć, że rozmawia przez telefon z prawdziwą świnią, gdyż wydałam z siebie potężne, ohydne, niemożliwe do pomylenia z czymś innym kwiknięcie - obsceniczny dźwięk, który był dokładną ustną wersją naprawdę dojrzałego pierdnięcia. A potem - tak, by dodać coś jeszcze do mego seksapilu - zaczęłam się krztusić własnym śmiechem.

Cisza. Następnie:

- Wszystko w porządku?

- Haaaa - zakwiliłam, nie będąc w stanie złapać tchu.

- Dobry Boże - odezwał się Cooper.

Naprawdę się dusiłam, więc odłożyłam słuchawkę na stolik i opuściłam głowę między nogi. Pozostałam w takiej pozycji przez jakieś pół minuty, głośno oddychając ustami niczym jakaś ciężko upośledzona osoba., która właśnie odkryła, że jest do kitu w pływaniu, albo że ma rozedmę płuc, aż byłam w stanie kilka razy odetchnąć regularnie.

- Przepraszam - rzuciłam do słuchawki z dziwnie bolącym gardłem, kiedy ponownie wzięłam do ręki słuchawkę. - Nie masz pojęcia, co mi się wydarzyło.

- Wiem -odparł Cooper.

O rany, jakie to przeraźliwie krępujące. Może i nie mam zamiaru ponownie się z nim widzieć, ale także niekoniecznie chcę, by uważał, iż moim ulubionym sposobem spędzania poranków jest zabawa w maciorę.

- Nie wspominajmy już o tym - proszę i chrząkam, gdyż wciąż trochę mnie drapie w gardle. - O czym to mówiłeś?

- O naszej wspólnej nocy - odpowiada bez zająknienia.

- Hm - mówię niezobowiązująco.

- Wiem, co ci się stało - stwierdza Cooper, a w jego głosie ponownie pobrzmiewa nutka namiętności.

- Hm? - powtarzam, gdyż nie ufam sobie na tyle, by się odezwać inaczej.

- Ten odgłos, który z siebie wydałaś…

- Przepraszam cię za to - pospiesznie wchodzę mu w słowa. - Jestem chora. Bardzo chora. Jakiś wirus gardła. Chwilami mam trudności z oddychaniem.

- Bzdura - śmieje się znacząco. - Słyszałem już wcześniej ten odgłos. Domyślasz się może gdzie?

- Nie - odpowiadam, bez mała szepcąc ze strachu: cokolwiek William Cooper ma do powiedzenia, najpewniej znowu wywoła mój napad.

- Kiedy szczytowałaś - mruczy Cooper.

Zaszokowana, prawie upuszczam słuchawkę.

- Słucham? - syczę, dość znośnie naśladując pannę Jean Brodie w jej najlepszych latach. - Co powiedziałeś?

Cooper wydaje z siebie ten swój pełen samozadowolenia, odprężony śmiech.

- Wtedy w nocy, gdy szczytowałaś - powtarza. - Kiedy miałaś orgazm.

- Wcale, kurwa, nie! - wołam. Mój Boże, czy ten facet oszalał?

- A właśnie, że tak, zapewniam cię.

- Może i szczytowałam, Williamie, ale z całą pewnością nie kwiczałam tak jak przed chwilą. Wielkie nieba! Cóż za pomysł! Niczym w filmie Jabberwcky! Co za brednie! Nie! Nie! Boże!

- A teraz szczytowałaś ponownie, prawda? - ciągnie, zupełnie ignorując mój wybuch.

- NIE! - wrzeszczę, w równym stopniu zirytowana, co i oburzona. - Nie, nie i jeszcze raz NIE. Kurwa pieprzona mać. Nie szczytowałam. Po prostu, eee, kwiknęłam przez pomyłkę. I mogę cię zapewnić, że nigdy, ale to nigdy nie kwiczałam podczas orgazmu. Cóż za groteskowa sugestia! Jak w ogóle śmiesz dzwonić do mnie i oświadczać, że kiedy dochodzę kwiczę jak maciora? Jak śmiesz, Williamie?

- Spokojnie - odpowiada Cooper. - Powiedziałem jedynie prawdę.

Nabuzowana przemierzam pokój tam i z powrotem. Teraz wreszcie siadam, zastygła z przerażenia.

- Williamie.

- Pani Midhurst.

- Mów do mnie Stella. Pomijając wszystko inne, pieprzyliśmy się przecież.

- Mmm. Pamiętam.

- Mówisz poważnie? To znaczy, czy w tym, co właśnie powiedziałeś, jest choć gram, uncja, kropla prawdy? - Właściwie to chce mi się płakać.

- Że w sposób niekontrolowany kwiczysz w punkcie, nazwijmy to, bez odwrotu?

- Tak - szepcę. W sposób niekontrolowany? Niekontrolowany?

- Obawiam się, że tak - potwierdza pogodnie Cooper.

W tej chwili, niczym w filmie, słuchawka wypada mi z dłoni.

- Stello? - rozlega się z podłogi głos Coopera. - Halo?

Ponownie biorę ją do ręki.

- Przysięgnij na własne życie. Przysięgnij na własnego fiuta.

- Przysięgam - mówi. - Ale nie martwiłbym się oto, moja droga. Niektórym kobietom zdarza się lekko popuszczać, a nasza wspólna przyjaciółka rży na podobieństwo osła. Znałem też kilka dziewcząt, bardzo często pochodziły z Clapham, które wołały: „Tatusiu!”

- Sądzę - podejmuję ostatnią, rozpaczliwą próbę odzyskania choć odrobiny godności - że wiedziałabym o tym. To przecież moje ciało i mój, no wiesz, odgłos.

- Zdecydowanie. Właśnie zadzwoniłem po to, by cię zaprosić na kolację.

- Co masz na myśli, mówiąc „ w sposób niekontrolowany”? Że kwiczałam raz po raz?

- Tylko raz, o ile sobie przypominam. Niedaleko mnie jest naprawdę niesamowita włoska…

- Oddzwonię do ciebie. Teraz muszę kończyć - przerywam. Mój żołądek fika koziołki z powodu szoku i coś głośno dzwoni mi w głowie.

O mój Boże. Kwiczę podczas szczytowania. Nie ma już dla mnie żądnej nadziei.

Myślę, że jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie wstydziłam. Raz w przedszkolu posiusiałam się w majtki - nadal straszliwie żywe wspomnienie, choć minęło już trzydzieści pięć lat: wciąż pamiętam oszałamiająco żywy strumyczek, spływający powoli i dziwnie donośnie na kafelki - a to już było wystarczająco zawstydzające. I czasami nie byłam zbyt uprzejma bądź taktowna dla innych współmieszkańców tego globu, pewnie - ale miałam na tyle przyzwoitości, by się potem źle czuć. Mam, eee, mieszane uczucia wobec moich rodziców, lecz na miłość boską, któż ich nie ma? Niczym, co dotychczas uczyniłam, nie zasłużyłam sobie na tę groteskową karę. Czy Pan postradał zmysły?

Kładę się do łóżka, ponieważ to jedyne, co mi przychodzi do głowy, i biorę xanax, by się uspokoić. Od razu postanawiam, że zadzwonię do wszystkich mężczyzn, z którymi kiedykolwiek spałam, i zapytam ich prosto z mostu, dopóki jeszcze jestem pod wpływem środków uspokajających, dzięki czemu szok może zostać nieco zamortyzowany. Jednak nie mam aktualnego numeru do żadnego z nich z wyjątkiem Dominica i Ruperta, a Dominic śpi właśnie w Tokio, natomiast Rupert jutro tutaj przyjeżdża. Zawsze go mogę wtedy zapytać.

To nie może być prawda. Któryś z pewnością by już mi o tym wspomniał.

Na pewno.

O Boże.

Kiedy Mary przyprowadza Honey ze świetlicy (dziś nie byłam w stanie stanąć z Marjorie twarzą w twarz), jestem zmuszona opuścić moją kryjówkę, by dać małej obiad. Siedzi teraz przy stole i próbuje robić kręgi (ja ślimak) z plasteliny, podczas gdy ja stoję przy kuchence i podgrzewam trochę wyśmienitego curry z kurczaka, które wczoraj Frank podzieli na porcje. W żołądku wciąż czuję dziwne pulsowanie, a jeśli mowa o swędzącej skórze, to wydaje się, że moja jest cała w ogniu. Mogłabym szlochać. Nie, naprawdę. Ponieważ - jakby nie wystarczył sam wstyd - pewne jest, że już nigdy z nikim nie mogę uprawiać seksu.

To może niezupełnie prawda. Istnieją przecież różne opcje. Mogłabym się nauczyć języka migowego i wyszukiwać głuchych mężczyzn. Albo niemowy (bez dłoni: nie mogłabym dopuścić do tego, by cokolwiek napisali). Gdzie są te wszystkie bezrękie niemowy, kiedy się ich potrzebuje? Jak już mówiłam, chce mi się szlochać.

- Hej - mówi Frank, wchodząc do domu przez ogród. - Co słychać? I co to za nieszczęśliwa mina? Witaj, skarbie - zwraca się do Honey, szczypiąc ją delikatnie w jej mały, tłuściutki policzek.

- Bie - odzywa się moje dziecko.

- Żadna nieszczęśliwa mina - oświadczam, uśmiechając się z przymusem, by mu udowodnić, że jestem wesoła jak szczygieł. -Miły ranek w pracy, kochanie?

- Fotherington z księgowości zawraca mi głowę. - Widzicie? Frank zawsze załapie dowcip. - Wystarczy dla mnie, czy mam sobie zrobić kanapkę? - pyta, zaglądając do lodówki. - Soku?

- Nalej Honey. Zostało sporo kurczaka. A poza tym jest twój. To ty go przyrządziłeś.

- Super - stwierdza Frank, rozstawiając talerze i zawiązując Honey jej plastikowy śliniak. - Już się nie możesz doczekać jutrzejszego wieczoru?

- A co jest jutro wieczorem?

- Piątek, Stello. Wychodzimy.

- A, tak. - Przypominam sobie, jak bardzo byłam podekscytowana, kiedy Frank zaproponował, że nauczy mnie podrywać. Teraz wydaje mi się, że to było całe lata świetlne temu, zanim moje życie seksualne legło w gruzach.

- Najpierw jest jakaś feta w Shoreditch, potem impreza w Soho, a jeszcze później, jeśli masz ochotę, następna tuż przy Old Street.

- Przyjeżdża też papa i Rupert. Nie bardzo chcę ich zostawiać samych.

- Stello! - mówi surowo Frank. - Powiedziałaś im przecież, że wychodzisz. Słyszałem.

- Mmm. - Wzruszam ramionami. - Wyborny kurczak. Dodałeś kardamon?

- Tak, i cynamon.

- Jesteś świetnym kucharzem - oświadczam, biorąc dokładkę ryżu. - Dlaczego nie gotujesz dla swoich panienek?

- Gdyż żadna z nich nie jesteś zainteresowana kolacją. Nie zmieniaj tematu.

- OK. jeżeli chodzi o jutro, to nie wiem, czy mogę iść, Frankie.

- Dlaczego? I czemuż to jesteś cała czerwona?

- Na twoją cześć.

Frank przewraca oczami.

- Nie. Ponieważ, no, właściwie to nie wiem, czy w ogóle mogę iść.

- Nie bardzo rozumie, skarbie.

- Mogę umawiać się jedynie z głuchymi - szepcę, zwieszając głowę. - Bądź też z bezrękimi niemowami. Znasz jakiś głuchy mężczyzn, Frankie? Proszę, to ważne, ale, wiesz, to wyklucza dość dużą liczbę ludzi.

- Naćpałaś się czegoś? - pyta Frank. - Mówisz kompletnie bez sensu.

Zerkam na Honey, którą jedną ręką próbuje podnosić ziarenka ryżu, a drugą głaszcze swojego „ślimaka”.

- Ja…

- Co, Stello? Jesteś chora? O co ci chodzi, kobieto?

- Ja robię… - Nie mogę mu to powiedzieć. Płonę z zakłopotania: czuję jak moje uszy wręcz skwierczą.

- Co, Stello? Co robisz? Żarty? No dalej, na miłość boską.

- Nie sądzę, bym mogła ci to powiedzieć. To znaczy mogłabym, ale lecz tak jak w tym dowcipie, później musiałabym cię zabić.

- Co ty robisz? - upiera się Frank. Sprawia wrażenie jednocześnie poirytowanego i niezwykle władczego.

- Wydaje z siebie straszne, ale to straszne dźwięki, kiedy szczytuję - wyrzucam z siebie, na wpół szlochając.

Frank odstawia na stół sok jabłkowy i wpatruje się we mnie z lekko rozchylonymi ustami.

- Nie śmiej się, Frankie, błagam cię - jęczę melodramatycznie.

- Nie śmieję się - odzywa się Frank, ale na ustach igra mu uśmiech, co zmusza mnie do rzucenia w niego grudką ryżu.

- Jakie dźwięki?

- Ja… Ja… Ja kwiczę.

- O Chryste Panie - rzuca Frank. - O jasna cholera. - Stara się wyglądać poważnie i współczująco, ale mu to nie wychodzi: wiem, że ma ochotę się roześmiać.

- Moje życie równie dobrze może się już skończyć - oświadczam ze smutkiem. - Przynajmniej postaraj się mi współczuć.

- Jak kwiczysz? Tak? - Frank wydaje z siebie potężne kwiknięcie.

- Tak, chyba tak.

- To znaczy, idzie to tak? - Kwiczy trzy razy, a każde kwiknięcie jest głośniejsze od poprzedniego, następnie zaś gapi się na mnie z niedowierzaniem.

- Finka - stwierdza Honey z ustami pełnymi kurczaka. Także kwiczy, co prowadzi do tego, że pluje jedzeniem na cały stół, po czym wybucha śmiechem.

- Ty to powiedziałaś, Honey. - Frank śmieje się już zupełnie otwarcie. Kwik, kwik, kwik, KWIK, a moje dziecko radośnie się do niego przyłącza, aż kuchnia zaczyna przypominać chlew, rozbrzmiewający świńskimi odgłosami. - No cóż - stwierdza Frank, kiedy już się nieco uspokaja, co zabiera mu kilka minut. - Wow. Wyrafinowana dama. Pani Szykowna Paryżanka.

- Daj spokój, Frank - nakazuję mu, starając się grać obojętną i surową, podczas gdy wciąż jest mi gorąco ze wstydu. Żałuję, że mu powiedziałam. Czuję, jakby pod moimi pachami harcowała cała rodzina poruszających swymi kolcami jeży.

- Stello?

- Nie zaczynaj. Proszę. Nie powinnam była ci o tym opowiadać. Poza tym - ripostuję, zbierając w sobie siły - mów sobie, co chcesz. Ty może i nie wydajesz z siebie nieludzkich odgłosów…

- Kwik - przerywa niegrzecznie Frank. - Kwik.

- Ale przynajmniej raz w ciągu ostatnich trzech miesięcy spuściłeś się kobiecie na twarz. Myślę więc, że jesteśmy kwita.

- Wcale się, kurwa, nie… - zaczyna Frank, lecz nie pozwalam mu dokończyć, gdyż było dokładnie na odwrót.

- Słyszałam na własne uszy - oświadczam. - Może więc po prostu wiedzmy o sobie nawzajem te mało atrakcyjne rzeczy i jak dorośli, umieśćmy je na samym dnie naszej świadomości.

Frank właśnie obrał dla Honey jabłko. Teraz z pewnym roztargnieniem zaczyna ją karmić małymi kawałeczkami. Myślami, co zrozumiałe, jest zupełnie gdzie indziej.

- Ale Stello - zaczyna - skąd wiesz? Słyszałaś się?

- Nie, oczywiście, że nie. W momencie orgazmu jest przecież coś takiego jak krótkie odpłynięcie, no nie? Raczej się wtedy nie nasłuchuje niezwykłych odgłosów.

- W takim razie skąd możesz o tym wiedzieć?

- Ktoś mi powiedział.

- Kto? Równie dobrze mógł sobie żartować.

- On nie ma poczucia humoru. Poza tym to nie jest zabawne. Zresztą powiedziałam już, żebyśmy dali temu spokój. Porozmawiajmy o czymś innym. Na przykład o tym, w co powinnam się jutro ubrać.

- Dziadzio - mruczy Frank, tak jakby doznał właśnie wyjątkowo koszmarnego olśnienia. - Dziadkowaty doktorek z przyjęcia u Isabelli.

- No cóż, Sherlocku. Brawo. Czy teraz możemy już to zostawić?

- Niezła tam wtedy musiała być menażeria. Tygrys leżący w uścisku ze świnką. - Irytujący Frank nie daje mi spokoju.

- Frank! - wrzeszczę, a Honey mnie naśladuje: „Fłank!”

Frank milknie, ale dalej karmi moją córkę cząstkami jabłka z dziwnym wyrazem twarzy, tak jakby ledwo powstrzymywał histeryczny śmiech. Przez to jego oczy wydają się lekko wybałuszone.

Głośno tupiąc, podchodzę do blatu i zgarniam resztki z naszych talerzy. Czuję na szyi płonący wzrok Franka. On po prostu nie jest w stanie się odczepić.

- Czy kiedykolwiek wspomniał ci o tym ktoś inny? - pyta. - Na przykład Dominic?

- Nie.

- Nigdy?

- Nie. Nikt mi nigdy nie powiedział: „ Stello, kiedy szczytujesz, kwiczysz jak pieprzona świnia, skarbie”.

- Nie złość się, mała. To był pewnie taki jednorazowy incydent.

- Wątpię. I nie mów do mnie mała. Przypominasz wtedy Franka Butchera. - Odpinam Honey śliniak i podnoszę z wysokiego krzesełka ją i pół tony jabłek, a Frank wybucha śmiechem.

- Nie chciałem, by zabrzmiało to w stylu Franka Butchera - odzywa się. - Chciałem…

- Tak jak w filmie. - Nagle dociera do mnie. - Babe. Kurwa, przezabawne, Frank. Honey i ja idziemy teraz przygotować łóżka dla gości - oświadczam mu z tak wielką godnością, na jaką mnie w tej chwili stać. - I jeśli chcesz wiedzieć, to był naprawdę ohydny żart.

Gdy wchodzimy na górę, słyszę, jak Frank najpierw krzyczy, a potem wręcz wyje ze śmiechu. Słyszę, jak klepie się swymi ogromnymi dłońmi po udach. W pewnej chwili coś upuszcza. Zachowuje się jak szaleniec.

- Kwik - kwiczy Honey cicho w moją szyję, kiedy wchodzimy na drugie piętro. - Ja finka.

- Nie, kochanie, ja świnka - oświadczam jej ze smutkiem. - Ja zawstydzona świnka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kod Biblii, 8) KB-Rozdział ósmy-Ostatnie dni
ROZDZIAŁ ÓSMY OOZBLJ5GPLNYSBJZALDISOIWJVVETMWJZHRPNUI
Rozdział ósmy
ROZDZIAŁ ÓSMY
Rozdział ósmy
Nieof tłum Błękitna godzina rozdział ósmy
Rozdział siódmy i ósmy
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
Bulimia rozdział 5; część 2 program

więcej podobnych podstron