Gorki Legendy i opowiadania


Maksym Gorki

Legendy i opowiadania

Pieśń o Sokole Przełożył S. Pollak

Przełożył S. Pollak Pieśń o zwiastunie burzy

Przełożył J. Tuwim Makar Czudra

Przełożył J. Jędrzejewicz Stara Izergil

Przełożył J. Jędrzejewicz Na soli

Przełożyła J. Guze Posłowie

Pieśń o Sokole

Pieśń o Sokole

I

Morze ogromne, leniwe, wzdychające przy brzegu — usnęło nieruchome w dali, zalanej błękitnym blaskiem księżyca. Miękkie i srebrzyste, stopiło się tam z gra­natowym niebem Południa i mocno śpi odzwierciedlając w sobie przejrzystą tkaninę pierzastych obłoków, nie­ruchomych, nie przesłaniających złotej siatki gwiazd. Wydaje się, że niebo coraz to niżej pochyla się nad morzem, aby zrozumieć to, o czym szepczą nieokieł­znane fale, sennie wpełzające na brzeg.

Góry, porosłe potwornie powyginanymi przez wicher drzewami, gwałtownym podrzutem wzniosły nad nimi swoje szczyty w niebieską pustynię. Surowe ich kon­tury zaokrągliły się, okryte ciepłą i łagodną mgłą po­łudniowej nocy.

Góry stoją w poważnej zadumie. Czarne ich cenie padły na wspaniałe, zielonawe grzbiety fal i okrywają je, jakby pragnęły powstrzymać ten jedyny ruch, za­głuszyć niemilknący plusk wody i westchnienia pia­ny— wszystkie dźwięki, które naruszają tajemniczą ci­szę rozlaną wokoło wraz z błękitnym srebrem jaśnie­jącego księżyca, skrytego jeszcze za szczytami gór.

A-alla-ach a-akbar!... — cicho wzdycha Nadyr-Rahim-Ogły, stary krymski pastuch, wysoki, siwy, spa­lony południowym słońcem, wyschnięty i mądry sta­rzec.

Leżymy z nim na piasku u stóp olbrzymiego, oderwą-

nego od macierzystej góry głazu, okrytego cieniem, za-rosłego mchem — głazu smutnego, ponurego. Na jego bok, zwrócony ku morzu, fale naniosły muł, wodorosty i wydaje się, że obwieszony nimi głaz przywiązany jest do wąskiego piaszczystego pasma, które oddziela mo­rze od gór. Płomień naszego ogniska oświetla go od strony góry. Płomień drży i po starym głazie, porytym gęsto siecią głębokich szczelin, przebiegają cienie.

Warzymy z Rahimem zupę z dopiero co nałowionych ryb i obaj jesteśmy w nastroju, kiedy wszystko wydaje się klarowne, uduchowione, pozwalające wniknąć w sie­bie, gdy na sercu jest czysto, lekko i nie ma się innych pragnień jak tylko myśleć.

Morze łasi się do brzegu, fale szemrzą tak pieszczotli­wie, jakby prosiły, aby pozwolono im ogrzać się przy ognisku. Od czasu do czasu w ogólnej harmonii plusku słychać wyższą i bardziej swawolną nutę — to jedna z fal, nieco śmielsza, podpełzła ku nam bliżej.

Rahim leży na piasku, twarzą zwrócony ku morzu, z namysłem patrzy w zamgloną dal, oparłszy się na łok­ciach i złożywszy głowę na dłoniach. Kudłata czapa barania zjechała mu na tył głowy, od morza wieje chło­dem na jego wysokie czoło, całe w drobnych zmarszcz­kach. Rahim filozofuje nie zważając, czy go słucham, tak jakby rozmawiał z morzem.

— Człowiek wierny Bogu idzie do raju. A ten, kto nie służy Bogu i Prorokowi? Może jest właśnie w tej pianie... A te srebrzyste plamy na wodzie, to też może być on... Kto wie?

Ciemne, potężne, rozpędzone morze rozjaśnia się, miejscami zjawiają się na nim niedbale rzucone księży­cowe plamy. Księżyc wypłynął już spoza kosmatych szczytów gór i teraz w zadumie sączy swoje światło na morze, które wysyła mu naprzeciw ciche westchnienia, na brzeg i na głaz, u stóp którego leżymy.

— Rahimie!... Opowiedz bajkę... — proszę starca.

— Po co? — pyta Rahim nie odwracając się ku mnie.

— Tak sobie! Lubię twoje bajki.

— Opowiedziałem ci już wszystkie... więcej nie umiem... — Znaczy to, że chce, abym go prosił. Proszę.

— Chcesz, .powiem ci pieśń? — zgadza się Rahim.

Chcę usłyszeć starą pieśń i Rahim posępnym recitativo, starając się zachować swoistą melodię pieśni, opo­wiada.

„Wysoko w górze, w skalnej szczelinie, Wąż się uło­żył, zwinięty w kłębek, patrząc na morze.

Wysoko w niebie jaśniało słońce, a góry skwarem tchnęły ku niebu i biły fale w dole o skały...

A wzdłuż wąwozu przez mrok, w rozpryskach, na­przeciw morzu potok się toczył grzmiąc kamieniami...

Cały spieniony, siwy, gwałtowny, przerzynał górę i gniewnie rycząc spadał do morza.

Wtem do szczeliny, gdzie Wąż się zwinął, spadł z nie­ba Sokół z piersią rozdartą i krwią na piórach...

Z krótkim okrzykiem upadł na ziemię i tłukł się piersią w bezsilnym gniewie o twarde głazy...

Wąż się przestraszył, odpełzł z pośpiechem, lecz wkrótce pojął, że ptak przeżyje ledwo chwil kilka...

Więc się przyczołgał do zranionego i tak wysyczał patrząc mu w oczy:

— Cóż to, umierasz?

— Tak jest, umieram! — odrzecze Sokół z ciężkim westchnieniem. — Wspaniale żyłem!... Zaznałem szczęś­cia!... Walczyłem mężnie!... Widziałem niebo... Nigdy tak blisko nie ujrzysz nieba!... Ech, biedaczysko!

— Po cóż mi niebo? Pustka, i tyle... Jak mam tam pełznąć? I tu mi dobrze... ciepło, wilgotno!

Tak Wąż wolnemu odrzekł ptakowi, śmiejąc się w du­chu z tych jego bredni.

I tak pomyślał: »Lataj lub pełzaj, koniec wiadomy... Do ziemi pójdziesz, w proch się obrócisz...«

Lecz śmiały Sokół porwał się nagle, uniósł się nieco i po wąwozie powiódł oczami.

Po szarych głazach spływała woda i duszno było w mrocznym wąwozie, leżał w nim ciężki zapach but-wienia.

I krzyknął Sokół z żalem i bólem, zebrawszy siły:

— O, gdybym jeszcze wznieść się mógł w niebo!... Przygniótłbym wroga... do ran na piersi, by się za­chłysnął krwią mą gorącą!... O, szczęście walki!...

A Wąż pomyślał: »Może doprawdy jest mu przyjem­nie przebywać w niebie, skoro tak jęczy!...«

I tak wolnemu radzi ptakowi:

— Posuń się nieco na skraj wąwozu i rzuć się z góry. Może cię skrzydła jeszcze uniosą i chociaż chwilę jesz­cze pożyjesz w swoim żywiole.

Porwał się Sokół krzyknąwszy dumnie i poszedł z wolna po śliskich skałach na brzeg urwiska.

Poszedł, rozpostarł skrzydła potężne, westchnął głę­boko, błysnął oczami i — runął w przepaść.

I niby kamień tłukł się o skały, spadał gwałtownie, łamiąc swe skrzydła i tracąc pióra...

Fale potoku wnet go porwały i krew obmywszy okry­ły pianą, uniosły w morze.

A fale morza z żałosnym jękiem biły o skały... I cia­ła ptaka nie było widać w morskim przestworzu..."

II

„Leżąc w wąwozie Wąż długo myślał o śmierci ptaka i o tęsknocie jego ku niebu.

I oto spojrzał w tę dal, co wiecznie przyciąga oczy myślą o szczęściu.

— I cóż tam widział Sokół, nim zginął, w owej pu­stym bez dna, bez kresu? Dlaczegóż tacy jak on, gdy umrą, trwożą nam duszę swoim pragnieniem lotów ku niebu? I cóż tam widzą? A przecież mógłbym poznać to wszystko, choćby na chwilę wzniósłszy się w niebo.

Rzekł i — wykonał. W kłąb się zwinąwszy, skoczył do góry i wąską wstęgą zabłysnął w słońcu.

Zrodzony gadem — latać nie może!... Zapomniał o tym, padł na kamienie, lecz się nie zabił, zaśmiał się tylko...

— Więc w tym się kryje ta dziwna rozkosz wzlotów ku niebu! Jest nią — upadek! Śmieszne te ptaki! Nie znając ziemi i tęskniąc na niej, rwą się ku niebu, szu­kają życia w skwarnej pustyni. Tam tylko pustka. Tam wiele światła, lecz brak pokarmu i brak oparcia dla ży­wych stworzeń. Po cóż więc pycha? Po co pogarda? Aby przesłonić szaleństwo pragnień i ukryć za nią swą nie­przydatność dla sprawy życia? Śmieszne te ptaki! Ale już teraz mnie nie okłamią ich piękne słowa! Sam już wiem wszystko! Widziałem niebo!... Wzleciałem w nie­bo, niebo zmierzyłem i znam upadek, lecz nie zranio­nym, tym bardziej jeszcze wierzę w swe siły. Niech ci, co ziemi kochać nie mogą, żyją oszustwem. Jam poznał prawdę. I ich wezwaniom już nie uwierzę. Ziemskie stworzenie — ziemią się żywię.

I Wąż się zwinął w kłąb na kamieniu, dumny ze sie­bie.

Jaśniało morze w blasku słonecznym i groźnie fale biły o brzegi.

W ich lwim poryku słychać głos pieśni o dumnym ptaku; trzęsły się skały pod fal naporem i drżało nie­bo od groźnej pieśni:

Szaleństwu mężnych śpiewamy chwałę!

Szaleństwo mężnych — to mądrość życia! Śmiały Sokole! Krew swą przelałeś w walce z wrogami... Ale czas przyjdzie, kiedy gorące krwi twojej krople błysną jak iskry śród mroków życia i w wielu śmiałych ser­cach rozpalą szaloną żądzę wolności, światła!

To nic, żeś umarł!... Lecz w pieśni mężnych i silnych duchem ty zawsze będziesz żywym przykładem, bę­dziesz do światła i do wolności dumnym wezwaniem!

Szaleństwu mężnych śpiewamy pieśń!..."

...Milczy opałowa dal morza, śpiewnie pluskają fale na piasku i ja milczę patrząc w dal morza. Księżyc coraz więcej srebrzystych plam rozsiewa po wodzie... Kociołek nasz cicho zaczyna wrzeć.

Jedna z fal swawolnie wtacza się na brzeg i szumiąc zaczepnie, pełznie ku głowie Rahima.

— Dokąd idziesz?... Precz! — macha na nią ręką Ra-him, a fala pokornie stacza się z powrotem do morza.

Nie ma dla mnie nic śmiesznego i strasznego w wy­bryku Rahima, dla którego fale to żywe istoty. Wszyst­ko wokoło wydaje się przedziwnie żywe, łagodne, łaska­we. Morze jest tak doskonale spokojne, a czuje się, że w świeżym jego tchnieniu na nie ostygłe jeszcze od dziennego skwaru góry kryje się wiele potężnej, hamo­wanej siły. Na granatowym niebie złotym pismem gwiazd wypisane jest coś uroczystego, co czaruje duszę, co onieśmiela rozum słodkim oczekiwaniem jakiegoś objawienia.

Wszystko drzemie, ale drzemie z napiętą czujnością, i wydaje się, że oto lada chwila wszystko się ocknie i zadźwięczy w zgodnej harmonii nie wyrażalnie słod­kich dźwięków. Dźwięki te opowiedzą o tajemnicach świata, wyjaśnią je rozumowi, a potem zgaszą go jak widmowe światełko i porwą ze sobą duszę wysoko w granatową otchłań, skąd na jej spotkanie migocący ornament gwiazd również zadźwięczy cudowną muzyką objawienia...

Pieśń o zwiastunie burzy

Nad równiną morza siwą wicher kłęby chmur gro­madzi. Między morzem i chmurami dumnie ptak szybu­je chyży, rzekłbyś: czarna błyskawica.

To skrzydłami falę muśnie, to się w chmury strzałą wzbije; krzyczy ptak — i chmury słyszą pieśń radosną w śmiałym krzyku.

Jest w tym krzyku żądza burzy! Siłę gniewu, płomień pasji, ufność w triumf i zwycięstwo słyszą chmury w krzyku owym.

Jęczą mewy, czując burzę, jęczą, krążą rozmiotane, na dnie morza by ukryły trwogę swą przed nawałnicą.

Jęczą mewy przerażone — bo im, mewom, nie zrozu­mieć upojenia bitwą życia: grom uderzeń je przeraża.

Pingwin, głupi i tchórzliwy, w skałach tłuste cielsko chowa... Tylko on, Albatros dumny, płynie śmiało i swo­bodnie nad spienionym siwym morzem!

Coraz mroczniej, coraz niżej opadają ciężkie chmu­ry — i śpiewają, rwą się fale na spotkanie piorunowi.

Zagrał grom — i w pianie gniewu jęczą fale, z wia­trem walcząc. Oto wiatr w ramiona chwycił stado fal uściskiem mocnym — i z rozmachu, wściekły, dziki, cisnął nimi w szkła granity, w pył i bryzgi rozbijając szmaragdowe kotłowisko.

Mknie Albatros, zwiastun burzy, rzekłbyś, czarna błyskawica, z krzykiem zwały chmur przeszywa, skrzy­dłem pianę fal roztrąca.

Oto wzleciał — i jak demon, butny, ciemny demon burzy, krążąc śmieje się i szlocha... z chmur się śmieje, a szlochaniem zachłystuje się z radości.

W gniewie gromu — demon czujny — dawno wy­czuł już znużenie. Wie na pewno, nie zakryją chmury słońca, nie zakryją!

Huczy grom... Wichura wyje...

Zapełgały ogniem siwym stada chmur nad wód otchłanią. Morze chwyta błyskawice, ginąc wiją się w głębinie jako żmije płomieniste.

— Burza ciągnie! Burza bliska!

To jej zwiastun, to Albatros dumnie śród błyskawic płynie nad wyjącym gniewnie morzem: to zwycięstwa prorok krzyczy:

— Niech potężniej zagrzmi burza!

Makar Czudra

Od morza wiał wilgotny, zimny wiatr roznosząc po stepie tęskną melodię plusku uderzających o brzeg fal i szelestu nadbrzeżnych krzewów. Niekiedy podmuchy jego przynosiły z sobą żółte, pomarszczone liście i rzu­cały je w ognisko podsycając płomień; otaczająca nas mgła jesiennej nocy kołysała się i cofała lękliwie, uka­zując na mgnienie oka z lewej strony bezgraniczny step, z prawej — nieskończone morze, a naprzeciwko mnie — postać Makara Czudry, starego Cygana, który pilnował koni swego taboru rozłożonego w odległości pięćdziesięciu kroków od nas.

Nie zwracając uwagi na to, że zimne fale powietrza rozchełstały mu czekman, obnażyły włochatą pierś i bezlitośnie ją chłoszczą, na pół leżał w pięknej, wład­czej pozie, twarzą do mnie; miarowo pykając olbrzy­mią fajkę, wypuszczał z ust i nosa gęste kłęby dymu i wlepiwszy nieruchome oczy gdzieś ponad moją głowę w martwy, głuchy stepowy mrok, rozmawiał ze mną nie milknąc ani na chwilę i nie robiąc żadnego ruchu, by się obronić przed gwałtownymi atakami wiatru.

— Więc wędrujesz? To dobrze. Piękne wybrałeś so­bie życie, mój sokole. Tak trzeba: wędruj i patrz, a kie­dy się napatrzysz — połóż się, umrzyj, i koniec.

Życie? Inni ludzie? — ciągnął dalej, sceptycznie wysłuchawszy mego sprzeciwu wobec słów: „Tak trze­ba." — Ehe! A co cię to obchodzi? Czy ty sam nie jesteś życiem? Inni ludzie żyją bez ciebie i wyżyją. Czy my­ślisz, że jesteś komu potrzebny? Bez chleba, bez kija ludzie się nie obejdą, ale bez ciebie się obejdą.

Uczyć się i uczyć innych, powiadasz? A czy możesz się nauczyć uszczęśliwiania ludzi? Nie, nie możesz. Naj­pierw osiwiej, a potem dopiero mów, że trzeba uczyć. Czego uczyć? Każdy wie, co mu jest potrzebne. Mą­drzejsi biorą, co się da, a głupsi zostają z niczym — i każdy sam się uczy...

Śmieszni są ci twoi ludzie. Ścisnęli się do kupy jak owce i gniotą jedni drugich, a miejsca przecie na zie­mi nie brak — zatoczył szeroko ręką w stronę stepu. — I wszyscy pracują. Po co? Dla kogo? Nikt nie wie. Patrzysz, jak człowiek orze, i myślisz: ot, ten siły swoje z kroplami potu wysączy na ziemię, a później sam się w niej położy i zgnije. Nic po nim nie zostanie, nic nie widzi ze swego pola i umiera tak, jak się urodził — głupcem.

Czyż po to się urodził, żeby dłubać w ziemi i umrzeć, zanim wydłubie grób dla siebie samego? Czy wie, co to wolność? Czy pojmuje, co to step szeroki? Czy serce mu się weseli, gdy słyszy, jak gwarzą trawy na stepie? To niewolnik od urodzenia, przez całe życie niewolnik, i tyle. Co może z sobą zrobić? Tylko się powiesić, jeśli choć trochę zmądrzeje.

A ja, widzisz, mam pięćdziesiąt osiem lat i takie mnó­stwo rzeczy widziałem, że gdyby wszystko spisać na papierze, to by się nie zmieściło w tysiącu takich torb jak twoja. Powiedz no: w jakim to ja kraju nie byłem? Nie powiesz. Nie znasz nawet nazw tych krajów, które zwiedzałem. Tak trzeba żyć: wędrować, wędrować — i koniec. Nigdy nie stój długo na jednym miejscu — bo i po co? Tak jak dzień i noc biegną goniąc się wzaje­mnie dokoła ziemi, tak i ty uciekaj od myśli o życiu, żeby ci nie obrzydło. Gdy zaczniesz rozmyślać, znienawidzisz życia. To zawsze tak bywa. I ze mną tak bywa. Ech! Było, mój sokole.

Siedziałem w więzieniu, w Galicji. Zacząłem się z nu­dów zastanawiać: „Po co ja żyję na świecie?" W wię­zieniu nuda, mój sokole, oj, nuda! I żałość mnie chwy­ciła za serce, kiedym popatrzył przez okno na świat, chwyciła i gniotła jak kleszczami. Kto może wiedzieć, po co żyje? Nikt nie odpowie na to pytanie, mój soko­le. I człowiek pytać siebie o to nie powinien. Żyć, po prostu żyć, i tyle. Wędrować jak najwięcej i rozglądać się dokoła — wtedy smutek nie będzie miał do niego przystępu. A ja się wtedy o mało nie powiesiłem na pasku. Wyobraź sobie!

Ho, ho! Rozmawiałem z jednym człowiekiem. Surowy to był człowiek — wasz, Rosjanin. „Trzeba, mówił, żyć nie tak, jak się samemu chce, tylko tak, jak Bóg nakazał. Trzeba się ukorzyć przed Bogiem, wtedy Bóg da wszystko, o co się Go poprosi." A sam chodził ob­darty, w łachmanach. Poradziłem mu, żeby sobie wy­prosił u Boga nowe odzienie. Rozgniewał się, zwy­myślał mnie i przepędził. A przedtem twierdził, że lu­dzi trzeba kochać i wybaczać im winy. Powinien więc był i mnie przebaczyć, jeżeli go moje słowa uraziły. Też rai nauczyciel! Z tych, co to uczą innych mało jeść, a sami jedzą dziesięć razy dziennie.

Plunął w ognisko i zamilkł, znowu nabijając fajkę. Wiatr zawodził żałośnie i cicho, w mroku rżały konie, z taboru płynęły dźwięki rzewnej, namiętnej dumki. To śpiewała piękna Nonka, córka Makara. Poznałem niski, głęboki tembr jej głosu, zawsze jakoś niezwykle brzmiący, władczy i niezadowolony — czy nuciła pio­senkę, czy po prostu mówiła „dzień dobry". Na jej śniadym, matowym obliczu zastygł wyraz królewskiej dumy, a w czarnych, zasnutych jakimś cieniem oczach błyszczała świadomość nieodpartego uroku, który pły­nął z jej pięknej postaci, i pogardy dla wszystkiego, co nie było nią samą.

Makar podał mi fajkę.

— Pal! Ładnie śpiewa dziewczyna? Otóż to! Chciał­byś, żeby cię taka pokochała? Nie? To dobrze! Tak właśnie trzeba — nie wierz dziewuchom i trzymaj się od nich z daleka. One się bardziej lubią całować niż ja palić fajkę, ale tylko pocałuj dziewuchę — zginie wol­ność twojego serca. Przywiąże cię taka do siebie czymś, czego nie widać, a zerwać nie można, i oddasz jej po trochu całą duszę! Masz rację! Strzeż się dziewuch! Zawsze kłamią! Kocham cię, powie taka, nad wszystko, ale spróbuj tylko ukłuć ją szpileczką — a rozedrze ci serce w kawały. Wiem to dobrze! Ho, ho, ile ja rzeczy wiem! Chcesz, mój sokole, to ci opowiem jedną praw­dziwą historię. Postaraj się ją zapamiętać, a jeśli zapa­miętasz, przeżyjesz całe życie wolny jak ptak.

„Żył sobie na świecie młody Cygan. Zobar, Łojko Zobar. Znano go i na Węgrzech, i w Czechach, i w Sła­wonii, i we wszystkich krajach naokoło morza — jako zucha nad zuchami. W tych krajach w każdej wiosce znalazłoby się z tuzin ludzi, którzy złożyli Bogu przy­sięgę, że zabiją Łojkę, a on sobie żył i jeśli mu się któ­ry koń spodobał, to choćby cały pułk wojska stał na straży — nic nie pomogło: wcześniej czy później Zobar hasał na tym koniu. Czy się to kogo bał? Gdyby do niego przyszedł nawet sam Belzebub ze swoją świtą, Zobar na pewno poczęstowałby go nożem albo przynaj­mniej sklął jak się patrzy, a każdy z diabłów oberwał­by po pysku — ani chybi!

We wszystkich taborach znano go albo słyszano o nim. Lubił tylko konie i nic więcej, a i to niedługo — pojeździ na koniu i sprzeda, a pieniądze, kto chce, niech bierze. Z niczym się nie liczył, gotów był serce wyrwać sobie z piersi i dać człowiekowi, byle tamtemu szczęście to przyniosło. Taki był ten Łojko!

Nasz tabor koczował w tym czasie na Bukowinie, lat temu chyba z dziesięć. Pewnego razu, w noc wiosenną, siedzimy: ja, Daniło żołnierz, co wojował razem z Kossuthem, stary Nur, reszta ludzi z naszego taboru i Rad-da, córka Daniły.

Znasz moją Nonkę? Piękna jak królewna! No, a z Raddą nie może się nawet równać — za wiele ho­noru dla Nonki. O tej Raddzie trudno coś powiedzieć słowami. Jej piękność mógłby ktoś wygrać na skrzyp­cach, ale musiałby znać skrzypce jak własną duszę.

Wiele serc junackich udręczyła Radda, oj, wiele! Na Morawach jeden magnat, stary, czubaty, zobaczył ją i osłupiał. Siedzi na koniu, patrzy i drży jak w fe­brze. Piękny był jak diabeł przy święcie, żupan miał wyszyty złotem, szabla u boku miga jak błyskawica, ledwo koń tupnie nogą; ta szabla cała wysadzana drogi­mi kamieniami, a czapka z błękitnego aksamitu wyglą­da jak kawałek nieba. Wielki to był pan, wielki hospo­dar ten starzec. Patrzył, patrzył i mówi do Raddy:

— Hej! Dam ci kiesę z pieniędzmi, jeśli mnie poca­łujesz.

A Radda się odwróciła, i tyle!

— Wybacz, jeśli cię obraziłem; spojrzyj choć na mnie życzliwie — od razu spuścił z tonu stary magnat i rzu­cił jej do nóg sakiewkę, dużą sakiewkę, bracie! A ona niby niechcący kopnęła ją w błoto, i tyle.

— Ej, dziewczyno — jęknął magnat, chlasnął konia

batem i zniknął w tumanie kurzu.

A nazajutrz znowu się zjawił.

— Gdzie jest jej ojciec?! — huknął na cały tabor.

Daniło wyszedł z namiotu.

— Sprzedaj mi córkę, dam ci, ile zechcesz.

A Daniło mu na to:

— Tylko panowie sprzedają wszystko, poczynając od świń, kończąc na własnym sumieniu, a ja walczyłem pod Kossuthem i niczym nie handluję.

Wielmoża ryknął z gniewu — i do szabli... ale któryś z nas wetknął zapaloną hubkę koniowi do ucha i ten jak wicher uniósł jeźdźca w dal. A myśmy zwinęli ta­bor i poszli. Idziemy jeden dzień, drugi; patrzymy — dogonił nas!

— Hej, wy — powiada — wobec Boga i was mam czyste sumienie, dajcie mi tę dziewczynę za żonę:

wszystkim się z wami podzielę, a jestem bardzo bogaty! Cały aż płonie i jak trawa na wichrze kołysze się w siodle. Wszyscyśmy się zamyślili.

— No, córko, mów! — powiedział gryząc wąsy Daniło.

— Gdyby orlica w krucze gniazdo weszła z dobrej woli, czymże by wtedy była? — spytała nas Radda. Daniło roześmiał się, a my wszyscy za nim.

— Dobrześ rzekła, córko! Słyszałeś, panie? Nic z te­go! Poszukaj sobie jakiej gołąbki — będzie powolniej­sza.

I poszliśmy naprzód.

A ten wielmoża zerwał z głowy czapkę, rzucił ją o ziemię i puścił konia w skok, aż ziemia jękła. Taka była Radda, mój sokole!

Tak! I oto pewnego razu w nocy siedzimy i słyszymy, że po stepie płynie jakaś muzyka. Piękna muzyka. Ta­ka, co to krew burzy w człowieku i woła go nie wie­dzieć dokąd. I każdy z nas poczuł, że ta muzyka budzi w nim pragnienie czegoś, po czym już nawet żyć nie byłoby warto albo jeśli żyć — to królować nad całą ziemią, sokole!

Nagle z ciemności wyłonił się jeździec na koniu. To jeździec ten grał zbliżając się do nas. Zatrzymał się przy ognisku, przestał grać, patrzy na nas z uśmiechem.

— Ej, Zobar, to ty? — okrzyknął go radośnie Daniło. Bo to był właśnie Łojko Zobar.

Wąsy sięgają mu aż do ramion i z kędziorami się plą­czą, oczy płoną jak jasne gwiazdy, a uśmiech jak słoń­ce, dalibóg! A wygląda, jakby go kto wykuł razem z koniem z jednego kawałka żelaza. Stoi tak w świetle ogniska jakby w krwawej łunie i śmieje się błyskając zębami. Niech zginę, jeślim go od razu nie pokochał jak siebie samego, zanim zdążył mi powiedzieć choćby jedno słowo albo po prostu zauważyć, że ja też żyję na tym bożym świecie!

Widzisz, sokole, jacy bywają ludzie. Spojrzy ci taki człowiek w oczy i bierze w jasyr twoją duszę i wcale

się nie czujesz zawstydzony, przeciwnie: jeszcze cię jakowaś duma rozpiera. Przy takim człowieku sam stajesz się lepszy. Mało jest takich ludzi, przyjacielu! Ale to i lepiej, że mało. Gdyby dobra było na świecie dużo, to by go i dobrem nie nazywano. Tak, tak! Ale słuchaj dalej.

Radda mówi wtedy:

— Pięknie grasz, Łojko. Kto ci takie skrzypce zrobił, dźwięczne i czułe? A on się śmieje:

— Sam sobie zrobiłem! Zrobiłem je nie z drzewa, tylko z piersi młodej dziewczyny, którą bardzo kocha­łem, struny zaś uplotłem z jej serca. Trochę jeszcze kła­mią te skrzypce, jednak umiem trzymać smyczek w rę­ku.

Wiadomo, że każdy mężczyzna stara się od razu za­ćmić dziewczynie oczy, żeby mu nie rozpaliły serca, lecz same żeby się powlokły tęsknotą za nim — i Łojko też do tego zmierzał. Ale nie na taką trafił! Radda od­wróciła się od niego i ziewnąwszy powiedziała:

— Ludzie gadali, że Zobar jest mądry i zręczny. A to kłamią dopiero! — i poszła sobie.

— Ehe, moja piękna, ostre masz ząbki! — błysnął oczyma Łojko zsiadając z konia. — Witajcie, bracia! Przyjechałem do was!

— Witaj, gościu! — rzekł mu w odpowiedzi Daniło. Pocałowali się, pogwarzyli ze sobą i poszli spać. Spali twardym snem. Rano patrzymy, a Zobar ma głowę owiniętą jakimś gałganem. Co się stało? A to śpiącego Zobara koń uderzył kopytem.

Hę, hę, hę! Zrozumieliśmy, co to za koń, i uśmiech­nęliśmy się pod wąsem; i Daniło się uśmiechnął. Bo czy to Łojko nie wart Raddy? E, co tu gadać! Dziewczyna, żeby nie wiem jaka urodziwa, zawsze ma duszę ciasną i płytką i żeby jej nawet pud złota zawiesić na szyi, nigdy nie będzie lepsza, niż jest! Ano, dobrze!

Obozujemy wciąż w tym samym miejscu, wiedzie się nam jak najlepiej i Zobar z nami przebywa. To był

dopiero towarzysz! I mądry jak starzec, i świadom wszystkiego. Rozumiał się na piśmie ruskim i madziar­skim. Jak zacznie opowiadać, to sto lat byś nie spał, tylko słuchał go i słuchał. A jak zagra — niech mnie piorun trzaśnie, jeślim słyszał kogo tak pięknie grają­cego! Bywało, pociągnie smykiem po strunach — i ser­ce zadrży w człowieku, pociągnie jeszcze raz — i serce zamrze, zasłuchane, a on gra i tylko się uśmiecha. A tym, co go słuchają, i płakać, i zarazem śmiać by się chciało. To słychać, jak ktoś rzewnie szlocha i błaga o zmiłowanie, aż się serce kraje; to znowu step opo­wiada bajki niebu, smutne bajki; to dziewczyna płacze żegnając kochanka, to znów on ją woła za sobą w step. I nagle — hej! Grzmi, jak wiosenna burza, swobodna, wesoła pieśń i zda się, że samo słońce za chwilę zacznie tańcować po niebie pod dźwięki tej pieśni. Tak, sokole! Każda żyłka w ciele rozumiała tę pieśń i człowiek, sam nie wiedząc kiedy, stawał się jej niewolnikiem. I gdyby Łojko krzyknął wtedy: »Na noże!« — to wszyscy, ilu nas było, ruszylibyśmy z nożami na tego, kogo by nam wskazał. Mógł zrobić z człowiekiem wszystko, co chciał, i wszyscyśmy go kochali, bardzo kochali. Tylko jedna Radda nie chciała patrzeć na chło­paka, 'ba, żeby tylko patrzeć nie chciała, ale jeszcze się z niego wyśmiewała. Boleśnie zraniła serce Zobara, oj, boleśnie! Łojko zgrzyta zębami, szarpie wąsy, oczy jego spoglądają jak dwie ciemne otchłanie, a niekiedy błyska w nich coś takiego, że straszno się robi na myśl o jego duszy. W nocy Łojko idzie daleko w step i płaczą aż do rana jego skrzypce, płaczą, wolność junaka do grobu składają. A my leżymy, słuchamy i myślimy: »Co to z tego wyjdzie?« I wiemy, że jeśli dwa kamie­nie toczą się naprzeciwko siebie, to nie można stawać między nimi, bo zmiażdżą człowieka. Tak się też to wszystko toczyło.

Siedzieliśmy razu pewnego całą gromadą i rozmawia­liśmy o różnych sprawach. Nuda nas ogarnęła. Daniło tedy prosi Łojkę: — Zaśpiewaj nam coś, Zobar. Duszę

nam rozwesel! — A tamten skierował oczy na Raddę, która leżała opodal z twarzą zwróconą ku niebu, i ude­rzył w struny. I skrzypce rozełkały się zaraz, jakby to naprawdę było dziewicze serce. A Łojko tak zaśpiewał:

Hej, hej! Pierś moja ogniem wre,

A step szeroki w krąg!

Jak wicher koń mój dzielny rwie;

Nie puszczam cugli z rąk.

Radda odwróciła głowę, wstała i zaśmiała się w oczy śpiewakowi. A śpiewak spłonął jak zorza.

Hej-hop! Mój druhu, pędź co sił

Aż tam, gdzie nieba szczyt!

Surowy tuman ziemię skrył,

A w górze — czeka świt!

Tam gdzie poranne gwiazdy lśnią,

Ulatuj — nie szczędź nóg!

Tylko nie zahacz grzywą swą

O księżycowy róg!

Ach, jak on śpiewał! Nikt już tak nie śpiewa teraz! A Radda mówi, jakby cedziła wodę:

— Nie wzlatuj tak wysoko, Zobar, bo jeszcze upad­niesz i trafisz nosem do kałuży, powalasz sobie wąsy, uważaj!

Wilkiem spojrzał na nią Łojko, ale nic nie powie­dział, ścierpiał obraźliwe słowa i śpiewa sobie:

Niedługo dzień nadejdzie tu,

A my — czyż mamy spać?

Hej-hop! Mój druhu, pędź co tchu,

Bo się z nas będą śmiać!

— To jest pieśń! — odezwał się Daniło. — Nigdy nie słyszałem takiej pieśni; niech szatan zrobi sobie ze mnie fajkę, jeśli kłamię!

Stary Nur i wąsiska podkręcał, i ramionami wzruszał, nam wszystkim też do serca przypadła Zobarowa pieśń. Tylko Raddzie się nie podobała.

— Kiedyś tak samo komar brzęczał przedrzeźniając krzyk orła — rzekła i jakby śniegiem w nas rzuciła.

— A nie tęskno ci, Radda, do nahajki? — posunął się ku niej Daniło, a Zobar cisnął czapkę o ziemię i po­wiada, cały czarny jak ziemia:

— Czekaj, Daniło! Ognistemu rumakowi potrzebne stalowe wędzidła! Daj mi swoją córkę za żonę!

— Powiedział, co wiedział! — uśmiechnął się Dani­ło. — Weź, jeśli potrafisz!

— Zgoda! — odrzekł Zobar i zwrócił się do Raddy

w te słowa:

— Posłuchaj mnie, dziewczyno, i nie zadzieraj nosa! Wiele widziałem podobnych do ciebie piękności, oho, wiele! Ale żadna z nich nie poruszyła mojego serca tak jak ty. Ej, Radda, wzięłaś moją duszę w jasyr! No cóż, co się ma stać, to się stanie i... nie ma takiego konia, na którym człowiek mógłby uciec od siebie samego... Biorę cię za żonę wobec Boga, własnego honoru, twoje­go ojca i wszystkich ludzi, którzy są tutaj. Ale pamię­taj, żebyś swobody mojej nie krępowała; jestem czło­wiek wolny i będę żył tak, jak chcę.

I podszedł do niej zacisnąwszy zęby, miotając iskry z oczu. Patrzymy, jak wyciągnął do niej rękę; myśli­my: »No, udało się Raddzie okiełznać stepowego konia!« Aż tu nagle widzimy, że Łojko machnął rękami i runął na wznak jak długi!

Co za dziw? Jakby kula trafiła junaka prosto w serce. A to Radda oplatała mu rzemiennym biczyskiem nogi i pociągnęła do siebie, dlatego Łojko się przewrócił.

A dziewczyna leży sobie znowu nieruchomo, uśmie­cha się i nic nie mówi. Czekamy, co to będzie. Łojko siedzi na ziemi, ściska rękami głowę, jakby się bał, że­by mu nie pękła. Potem spokojnie wstał i poszedł w step, nie patrząc na nikogo. Nur szepnął mi: — Pil­nuj go! — Więc popełzłem za Zobarem po stepie w ciemnościach nocnych. Tak, mój sokole!"

Makar wytrząsnął popiół z fajki i znowu zaczął ją nabijać. Owinąłem się szczelniej płaszczem i leżąc patrzyłem na jego starą twarz, ciemną od słońca i wia­tru. Kiwał głową poważnie i surowo, coś mruczał do siebie; siwe wąsy poruszały się, a wiatr rozwiewał mu włosy. Podobny był do starego dębu, osmalonego pio­runem, ale wciąż jeszcze potężnego, krzepkiego i dum­nego ze swojej siły. Morze dalej gwarzyło cicho z brzegiem i wiatr tak samo roznosił jego pogwarkę po stepie. Nonka już nie śpiewała, a chmury, stłoczo­ne na niebie, czyniły noc jesienną jeszcze ciemniejszą.

„Szedł sobie Łojko noga za nogą, zwiesiwszy głowę i opuściwszy bezwładnie ręce; gdy doszedł do strumy­ka w jarze, siadł na kamieniu i westchnął. Tak wes­tchnął, że serce mi się krwią zalało z żałości, ale mimo to nie zbliżyłem się do niego. Słowa nie pomogą w nie­szczęściu, prawda? Tak, tak! Siedzi Zobar jedną go­dzinę, siedzi drugą i trzecią i ani drgnie — tylko sie­dzi.

A ja leżę opodal. Noc jasna, miesiąc zalał srebrem cały step, wszystko widać z daleka.

Nagle patrzę: od strony taboru idzie szybko Radda.

Ucieszyłem się! »Ha, to i dobrze! — myślę sobie. — Zuch dziewczyna z tej Raddy!«

Podeszła do niego, a on nic nie słyszy. Położyła mu rękę na ramieniu, drgnął Zobar, dłonie rozplótł i pod­niósł głowę. I jak nie skoczy na równe nogi, jak nie chwyci za nóż! Jeszcze chwila, a pokraje dziewczynę. Już chciałem krzyknąć o pomoc, podbiec do nich, a wtem słyszę:

— Hola! Bo ci łeb roztrzaskam!

Patrzę: Radda trzyma w ręku pistolet i celuje pro­sto w czoło Zobarowi. Diabeł nie dziewczyna! »Ano — myślę sobie — mają teraz oboje równe siły, co to bę­dzie dalej? «

— Słuchaj! — Radda wsadziła pistolet za pas i mówi do Zobara: — Nie przyszłam cię zabić, tylko pogodzić się z tobą: rzuć nóż! — Zobar rzucił nóż i patrzy po­nuro w jej oczy. Dziwny to był widok, bracie. Stoją, on i ona, i patrzą na siebie złowrogo, a oboje tacy

piękni, tacy dzielni. Przygląda im się jasny miesiąc i ja,

i nikt więcej.

— Posłuchaj mnie, Łojko: ja cię kocham! — mó­wi Radda. A tamten tylko wzruszył ramionami, jakby miał skrępowane ręce i nogi. — Widziałam wielu zu­chów, ale ty jesteś od nich wszystkich dzielniejszy i piękniejszy, i duszą, i ciałem. Każdy z nich zgoliłby wąsy, gdybym tylko mrugnęła okiem; wszyscy jak jeden padliby mi do nóg, gdybym zechciała. Ale co mi po tym? I tak nie są zanadto mężni, a przy mnie do reszty by zbabieli. Mało już jest na świecie dzielnych Cyganów, mało, Zobarze. Nigdy nikogo nie kochałam, Zobarze, a ciebie kocham. I wolność kocham! Wolność, Zobarze, kocham więcej niż ciebie. Ale bez ciebie żyć nie będę mogła, tak jak i ty beze mnie. Chcę więc, że­byś był moim i duszą, i ciałem, słyszysz? — Uśmiech­nął się Zobar. — Słyszę! Twoje słowa serce mi radują! Ano, mów jeszcze! — Tyle ci powiem, Łojko: czy tak, czy owak, żebyś nie wiem jak się wykręcał, ja cię po­konam, będziesz mój. Więc nie trać na próżno czasu, czekają na ciebie moje pocałunki i pieszczoty... Mocno cię będę całowała, Zobarze. Wśród pocałunków za­pomnisz o wolnym życiu... i twoje ochocze pieśni, które tak cieszą mężnych Cyganów, już nie zabrzmią więcej na stepach. Śpiewać będziesz słodkie miłosne piosenki tylko mnie, Raddzie... Więc nie trać czasu na próżno. Skoro to powiedziałam, to znaczy, że jutro pokłonisz mi się jak starszemu towarzyszowi-junakowi. Pokło­nisz mi się do nóg wobec całego taboru i ucałujesz moją prawą rękę; wtedy zostanę twoją żoną.

Ot, czego się zachciało diabelskiej dziewce! Nikt nie słyszał o czymś podobnym; tylko za dawnych czasów było tak u Czarnogorców, jak powiadali starzy, ale u Cyganów — nigdy! Spróbuj no, mój sokole, wymy­ślić coś śmieszniejszego! Rok będziesz głowę łamał i nie

wymyślisz!

Łojko odskoczył od Raddy i krzyknął na cały step, jakby trafiony w pierś. Radda drgnęła, ale nie dała po

sobie poznać, co się w jej duszy dzieje. — A więc bądź zdrów do jutra, a jutro zrobisz to, co ci kazałam. Sły­szysz, Łojko? — Słyszę! Zrobię! — wyjęczał Zobar i wyciągnął do niej ręce. A ona się nawet nie obejrza­ła na niego. Łojko zachwiał się jak drzewo złamane przez wicher i padł na ziemię śmiejąc się i płacząc.

Tak cło dzielnego junaka otumaniła przeklęta Radda. Ledwiem go przywrócił do przytomności.

Ech! Jakiemuż diabłu to potrzebne, żeby się ludzie męczyli i cierpieli? Któż lubi słuchać, jak ludzkie serce płacze pękając z bólu? Długo by można o tym myśleć...

Wróciłem do taboru i o wszystkim opowiedziałem starcom. Pomyśleli i postanowili zaczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. A stało się tak. Kiedy zebraliśmy się wieczorem wokół ogniska, przyszedł też Łojko. Był jakiś niespokojny; wychudł przez te noc okropnie, oczy mu wpadły. Spuścił je ku ziemi i nie podnosząc po­wiedział do nas: — Posłuchajcie, przyjaciele: patrzy­łem w swoje serce tej nocy i nie znalazłem w nim miejsca na dawne umiłowanie wolnego, swobodnego życia. W sercu moim żyje miłość do Raddy — i nic więcej! Patrzcie: tam oto stoi piękna Radda i uśmie­cha się jak królowa! Kocha ona swoją wolność więcej niż mnie, a ja ją kocham więcej niż swoją wolność. Po­stanowiłem więc pokłonić się Raddzie do nóg; tak mi kazała, żeby wszyscy widzieli, jak jej piękność ujarz­miła dzielnego Łojkę Zobara, który przedtem igrał z dziewczętami jak krzeczot z kaczkami. A potem Rad­da zostanie moją żoną i będzie mnie pieściła i całowa­ła tak, że odechce mi się nawet śpiewać wam pieśni i wolności swojej przestanę żałować! Czy tak, Raddo?

Podniósł oczy i spojrzał na nią tęsknym wzrokiem. A ona w milczeniu, poważnie skinęła głową i ręką wskazała mu swoje nogi. Myśmy patrzyli i nic nie ro­zumieli. Nawet mieliśmy chęć odejść, żeby tylko nie widzieć, jak Łojko Zobar padnie do nóg dziewczynie, choćby i takiej jak Radda. Wstyd nam było czegoś i żal, i smutno.

— No! — krzyknęła Radda na Zobara.

— Hę, nie śpiesz się, zdążysz, jeszcze ci się sprzy­krzy... — roześmiał się Zobar. Jakby stal zadzwoniła, tak się roześmiał.

— I to jest wszystko, co miało być, przyjaciele! Co jeszcze pozostaje? Pozostaje spróbować, czy moja Rad­da naprawdę ma takie mocne serce, jakie mi ukazy­wała. Więc spróbuję — wybaczcie mi, bracia!

Jeszcześmy się nawet nie zdążyli połapać, co Łojko chce zrobić, a już Radda leżała na ziemi i w piersi jej tkwił po rękojeść krzywy nóż Zobara. Zdrętwieliśmy.

A Radda wyrwała nóż, odrzuciła go na bok i zaskle­piwszy ranę pasmem swoich czarnych włosów, powie­działa z uśmiechem, głośno i wyraźnie:

— Żegnaj, Łoj­ko! Wiedziałam, że tak zrobisz...

— I umarła.

Zrozumiałeś dziewczynę, mój sokole? Taka z niej była diablica, niech mnie piorun spali!

— Hej, pokłonię ci się teraz do nóg, dumna królo­wo! — ryknął Zobar na cały step i rzuciwszy się na ziemię przywarł ustami do nóg nieżywej Raddy i znie­ruchomiał.

Myśmy zdjęli czapki i stali w milczeniu.

Co powiesz o tym wszystkim, mój sokole? Tak, tak!

Nur się odezwał: — Trzeba go związać!... — Ale na­sze ręce by się nie podniosły, żeby związać Łojkę Zo­bara, niczyje ręce nie podniosłyby się i Nur o tym wie­dział. Machnął ręką i odszedł na bok. Daniło podniósł nóż, który rzuciła Radda, i długo patrzał na niego, ruszając siwymi wąsami. Na tym nożu, krzywym i ostrym, jeszcze nie zakrzepła krew Raddy. A potem Daniło podszedł do Zobara i wbił mu nóż w plecy, nad sercem. Był przecie ojcem Raddy stary żołnierz Dani­ło. — Ano, tak! — powiedział wyraźnie Łojko obró­ciwszy się ku Danile i odszedł za Radda. A myśmy patrzyli. Radda leżała przycisnąwszy do piersi rękę z pasmem włosów, jej otwarte oczy utkwione były w błękicie nieba, a u jej nóg spoczywał wyciągnięty

mężny Łojko Zobar. Kędziory spadły mu na twarz i twarzy nie było widać.

Staliśmy zadumani. Staremu Danile drżały wąsy; zmarszczył gęste brwi, patrzył w niebo i milczał. A Nur, siwy jak gołąb, przypadł twarzą do ziemi i za­czął płakać tak, że aż cały trząsł się jak w febrze."

— Było tu nad czym płakać, mój sokole!

...Idziesz stąd dalej, no to idź swoją drogą, nie skrę­caj w bok. Idź prosto przed siebie. Może nie zginiesz marnie. Tyle ci powiem, przyjacielu!

Makar umilkł, schował fajkę do kapciucha, zapiął na piersi czekman. Deszcz kropił, wiatr dął coraz mocniej, morze huczało głucho i gniewnie. Do wygasającego ogniska jeden za drugim podchodziły konie ł obej­rzawszy nas wielkimi, rozumnymi oczyma, stawały nie­ruchomo, otaczając nas zwartym kołem.

— Hop, hop, ehoj! — krzyknął do nich dobrotliwie Makar; poklepał dłonią swojego ulubieńca, wronego, i rzekł zwracając się do mnie: — Czas iść spać! — Po­tem owinął się z głową czekmanem i wyciągnąwszy się na ziemi, umilkł.

Nie chciało mi się spać. Patrzyłem w ciemność stepu i w powietrzu przed moimi oczami unosiła się królew­sko piękna i dumna postać Raddy. Przyciskała rękę z pasmem czarnych włosów do rany na piersi, a przez jej śniade, cienkie palce kropla po kropli sączyła się krew padając na ziemię ognistoczerwonymi gwiazd­kami. A tuż za nią podążał dzielny junak Łojko Zobar; twarz jego przesłoniły gęste czarne kędziory, a spod tych kędziorów kapały obficie zimne, wielkie łzy...

Deszcz wzmagał się i morze wyśpiewywało ponury i uroczysty hymn młodej parze dumnych, pięknych Cyganów — Łojce Zobarowi i Raddzie, córce starego żołnierza Daniły.

A oni oboje krążyli w ciemnościach nocy, unosząc się w powietrzu lekko i powabnie, w milczeniu — i piękny Łojko w żaden sposób nie mógł dogonić dum­nej Raddy.

Stara Izergil (fragmenty)

Słyszałem te opowieści pod Akermanem, w Besara-bii, na wybrzeżu.

Pewnego razu wieczorem, skończywszy dzienny zbiór winogron, grupa Mołdawian, z którą pracowałem, uda­ła się na brzeg morza, a ja i stara Izergjl zostaliśmy w głębokim cieniu winnej latorośli. Leżeliśmy na zie­mi i milczeliśmy patrząc, jak w błękitnawej nocnej mgle tają sylwetki tych, którzy poszli nad morze.

Szli, śmieli się i śpiewali, mężczyźni — jak z brązu, ze wspaniałymi czarnymi wąsami i gęstymi kędziora­mi do ramion, w krótkich kurtkach i szerokich szara­warach; kobiety i dziewczęta — wesołe, gibkie, z sza­firowymi oczyma, też jak z brązu. Włosy ich, jedwabi­ste i czarne, były rozpuszczone; ciepły, lekki wiatr, igrając nimi, brzęczał wplecionymi w nie monetami. Wiatr płynął szeroką, równą falą, ale niekiedy jakby przeskakiwał przez coś niewidzialnego i w nagłym po­rywie rozwiewał włosy kobiet w fantastyczne grzywy, wydymające się wokół ich głów. Nadawało to kobie­tom wygląd niezwykły, baśniowy. Odchodziły coraz dalej od nas, a noc i wyobraźnia stroiły je coraz pięk­niej.

Ktoś grał na skrzypcach... dziewczyna śpiewała mięk­kim kontraltem, skądsiś dolatywał śmiech...

Powietrze było przepojone mocnym zapachem morza i soczystymi wyziewami ziemi, tuż przed wieczorem obficie skropionej deszczem. Jeszcze i teraz błądziły po niebie strzępy chmur, puszyste, o dziwnych kształtach i barwach, tu — lekkie jak kłęby dymu, szaro-sine i popielato-błękitne, tam — ostre jak świeże odłamki skał, matowo-czarne lub brązowe. Pomiędzy nimi łagodnie lśniły granatowe skrawki nieba, przybrane złotymi cętkami gwiazd. Wszystko — dźwięki, zapachy, chmu­ry i ludzie — było dziwnie piękne i smutne, wydawało się początkiem uroczej baśni. I wszystko jakby się za­trzymało w rozwoju, umierało; gwar głosów cichnął oddalając się, przeradzał się w tęskne westchnienia.

— Dlaczegoś nie poszedł z nimi? — skinąwszy głową spytała stara Izergil.

Czas przygiął ją ku ziemi, czarne niegdyś oczy były mętne i załzawione. Jej suchy głos brzmiał dziwnie, chrzęścił, jakby starucha mówiła kośćmi.

— Nie chce mi się — odpowiedziałem.

— U!... Wy, Rosjanie, rodzicie się starcami, ponurzy jesteście wszyscy jak demony... Nasze dziewczęta boją się ciebie... A przecież jesteś młody i silny...

Wzeszedł księżyc. Jego tarcza była wielka, krwawo-czerwona, jak gdyby wyszła z głębi tego stepu, który w ciągu swego istnienia pochłonął tyle mięsa ludzkiego i wypił tyle krwi, dzięki czemu zapewne stał się taki tłusty i żyzny. Padły na nas koronkowe cienie liści i przykryły mnie i staruchę niby siatką. Po stepie na lewo od nas popłynęły cienie obłoków; przepojone błę­kitnym światłem księżyca, stały się jeszcze bardziej przezroczyste i jasne.

— Patrz, Larra idzie!

Patrzyłem, gdzie stara wskazywała swoją drżącą rę­ką o krzywych palcach i widziałem: płynęły cienie, by­ło ich wiele, a jeden z nich, ciemniejszy i gęstszy niż inne, płynął szybciej i niżej od swych braci — padał od strzępka chmury sunącej blisko ziemi i wyprzedza­jącej korowód obłoków.

— Nie ma tam nikogo — powiedziałem.

— Jesteś bardziej ślepy niż ja, stara. Patrz, o, ten ciemny, biegnie przez step!

Popatrzyłem znowu i nie dojrzałem nic prócz cienia.

— To cień! Dlaczego nazywasz go Larrą?

— Dlatego, że to on. Wygląda teraz jak cień, no bo już czas! Żyje tysiące lat, słońce wysuszyło jego ciało, krew i kości, a wiatr je rozwiał. Widzisz, co może Pan Bóg zrobić z człowiekiem za jego pychę!...

— Opowiedz mi, jak to było! — poprosiłem staru­chę ciesząc się z góry, że usłyszę jedną z owych pięk­nych baśni zrodzonych na stepie.

I stara opowiedziała mi baśń.

„Wiele tysięcy lat minęło od czasu, kiedy to się stało. Daleko za morzem, ku wschodowi słońca, jest kraj wielkiej rzeki, w kraju tym każdy listek na drzewie i każda łodyga trawy daje tyle cienia, ile potrzeba czło­wiekowi, żeby się ukryć od słońca, które okrutnie przy­pieka.

Taka to szczodra ziemia jest w tym kraju!

Mieszkało tam potężne plemię ludzi, którzy paśli stada, a siłę i męstwo zużywali w polowaniach na dzi­kie zwierzęta, potem ucztowali, śpiewali pieśni i ba­wili się z dziewczętami.

Pewnego razu, w czasie uczty, jedną z nich, czarno­włosą i łagodną jak noc, porwał orzeł, który zleciał z nieba. Strzały puszczone w niego przez mężczyzn opadły, bezsilne, z powrotem na ziemię. Wtedy ludzie poszli szukać dziewczyny, ale jej nie znaleźli. I zapo­mnieli o niej, tak jak zapominają o wszystkim na ziemi."

Stara westchnęła i umilkła. Jej skrzypiący głos brzmiał tak, jakby wszystkie dawno minione wieki, wcieliwszy się w jej pierś echem dalekich wspomnień, zaczęły głucho szemrać. Morze cicho wtórowało począt­kowi jednej z prastarych legend, które, być może, po­wstały nad jego brzegami.

„Ale po dwudziestu latach dziewczyna sama przy­szła, umęczona, wychudła, a towarzyszył jej młodzian, piękny i silny jak ona przed dwudziestu laty. I kiedy ' ją spytano, gdzie była, opowiedziała, że orzeł uniósł ją w góry i żył z nią tam jak z żoną. To jest jej syn, ojca już nie ma; kiedy zaczął słabnąć, wzleciał po raz ostat­ni wysoko pod niebo i złożywszy skrzydła runął cięż­ko na ostre występy gór i rozbił się o nie...

Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na syna orła i wi­dzieli, że niczym ich nie przewyższa, tylko oczy ma chłodne i dumne jak król ptaków. I rozmawiali z nim, a on odpowiadał, jeśli chciał, lub milczał, a kiedy przy­szli najstarsi z plemienia, rozmawiał z nimi jak z rów­nymi sobie. Mocno dotknęło to starców. Nazwali go nieopierzoną strzałą o nie wygładzonym ostrzu, powie­dzieli mu, że darzą ich szacunkiem i słuchają tysiące takich jak on i tysiące dwa razy starszych od niego. A on, śmiało patrząc im w oczy, odparł, że nie ma na świecie takich jak on i choć wszyscy ich szanują — on ich szanować nie będzie. O!... Wtedy całkiem się roz­gniewali. Rozgniewali się i rzekli:

— Nie ma tu dla niego miejsca pośród nas! Niech sobie idzie, dokąd mu się podoba.

Młodzieniec roześmiał się i poszedł, dokąd mu się spodobało — do jednej pięknej dziewczyny, która pa­trzyła w niego uporczywie; podszedł ku niej i zbli­żywszy się objął ją wpół. A była to córka jednego ze starców, którzy go potępili. I chociaż młodzieniec był piękny, odepchnęła go, gdyż bała się ojca. Odepchnęła i poszła, ale on ją dogonił i uderzył, a gdy upadła, sta­nął nogą na jej piersi, tak że z ust jej krew trysła ku niebu. Dziewczyna westchnęła, zwinęła się jak wąż i umarła.

Wszystkich, którzy to widzieli, groza przykuła do ziemi — po raz pierwszy w ich oczach tak zabijano kobietę. I długo wszyscy milczeli patrząc na nią, le­żącą z otwartymi oczyma, okrwawionymi ustami, i na niego, który stał sam jeden przeciwko wszystkim, obok

niej, i był dumny — nie schylił głowy, jakby wyzywał cały świat. Potem, kiedy się opamiętali, chwycili go, związali i tak zostawili uważając, że zabić go zaraz — to zbyt proste i niewystarczające."

Noc rosła i krzepła napełniając się dziwnymi, cichy­mi dźwiękami. W stepie żałośnie pogwizdywały susły, w liściach winorośli drgało szklane cykanie koników polnych, liście wzdychały i szeptały, pełna tarcza księ­życa, przedtem krwawoczerwona, bladła oddalając się od ziemi, bladła i coraz obficiej rozlewała po stepie błękitnawą mgłę...

„I oto ludzie zebrali się, żeby obmyślić dla niego kaźń równą zbrodni... Chcieli rozszarpać go końmi, ale i tego było im nie dość; mówili, żeby każdy puścił w niego strzałę, ale i tę myśl> odrzucili; zastanawiali się, czyby go żywcem nie spalić, ale dym stosu nie po­zwoliłby widzieć jego męczarni; zastanawiali się nad wieloma rodzajami śmierci, nie znajdowali jednak nic takiego, co by odpowiadało wszystkim. A matka jego klęczała przed nimi i milczała nie mogąc znaleźć ani łez, ani słów, żeby błagać o zmiłowanie. Długo radzili, aż wreszcie jeden z mędrców powiedział po głębokim namyśle:

— Spytajmy go, dlaczego to uczynił.

Spytali go. A on rzekł:

— Rozwiążcie mnie. Nie będę mówił związany!

A kiedy go rozwiązali, spytał:

— Czego chcecie? — Spytał tak, jakby oni byli niewolnikami.

— Słyszałeś przecie... — powiedział mędrzec.

— Dlaczego mam się tłumaczyć z moich czynów?

— Żebyśmy cię mogli zrozumieć. Słuchaj ty, którego przepełnia duma! Przecie tak czy owak — umrzesz... Daj nam zrozumieć to, coś uczynił. My będziemy żyli i dla własnego pożytku chcemy wiedzieć więcej, niż wiemy...

— Dobrze, powiem, chociaż może sam niezbyt dobrze rozumiem to, co się stało... Zdaje mi się, iż zabi-

łem ją dlatego, że mnie odepchnęła... A była mi po­trzebna.

— Przecie nie należała do ciebie — powiedzieli mu.

— A czy wy sami korzystacie tylko z tego, co do was należy? Widzę, że każdy człowiek posiada tylko język, ręce i nogi... a ma władzę nad zwierzętami, ko­bietami, ziemią... i wieloma innymi rzeczami.

Powiedzieli mu na to, że za wszystko, co człowiek bierze, płaci sobą: swoim rozumem i siłą, niekiedy ży­ciem. A on im odrzekł, że nic z siebie nie da. Długo mówili z nim, aż wreszcie zrozumieli, że uwa­ża się za pierwszego na ziemi i oprócz siebie nie widzi nic. Groza ogarnęła wszystkich, kiedy pomyśleli, na jaką samotność siebie skazywał. Nie istniał dla niego ani ród, ani matka, ani bydło, ani żona — wszystko to było mu niepotrzebne.

Kiedy ludzie to zobaczyli, znowu zaczęli się nara­dzać, jak go ukarać. Ale teraz niedługo mówili — ów mędrzec, który nie przeszkadzał im czynić sądu, prze­mówił sam:

— Słuchajcie! Jest kara. I to straszliwa kara. Nie wymyślicie takiej, choćbyście nawet myśleli tysiąc lat! Ta kara jest w nim samym. Puśćcie go, zwróćcie mu wolność! Wtedy zostanie ukarany.

I oto stała się rzecz niebywała. Z jasnego nieba trzasnął piorun. To moce niebieskie potwierdzały zda­nie mędrca. Wszyscy się pokłonili i rozeszli. A ów mło­dzian, którego teraz nazwano Larra, co znaczy: ode­pchnięty, wygnany — ów młodzian żegnał śmiechem porzucających go ludzi, śmiał się zostając sam, wolny jak jego ojciec. Ale ojciec jego nie był człowiekiem... A on nim był. I zaczął tedy żyć, wolny jak ptak. Przy­chodził do plemienia i porywał bydło, dziewczęta — wszystko, co chciał. Strzelano do niego, ale strzały nie mogły przebić jego ciała, osłanianego niewidzialną tar­czą straszliwej kary. Był zręczny, drapieżny, silny, okrutny i nie spotykał się z ludźmi twarzą w twarz. Widywano go tylko z daleka. I długo tak samotnie krą-

żył w pobliżu ludzi, długo — niejeden dziesiątek lat. Aż pewnego razu podszedł do ludzi i kiedy ci rzucili się na niego, nie ruszył- się z miejsca i niczym nie dał poznać po sobie, że będzie się bronił. Wtedy jeden z ludzi domyślił się i krzyknął głośno:

— Nie dotykajcie go! On chce umrzeć!

I wszyscy się zatrzymali, gdyż nie chcieli ulżyć loso­wi tego, który czynił im zło, nie chcieli go zabijać. Zatrzymali się i śmieli się z niego. A on drżał słysząc ten śmiech i wciąż jakby szukał czegoś na swojej pier­si chwytając za nią rękami. Nagle podniósł kamień i rzucił się na ludzi. Ludzie jednak uchylając się od jego ciosów nie zadali mu ani jednego i kiedy, zmę­czony, z krzykiem rozpaczy upadł na ziemię, odeszli na bok i patrzyli na niego. Po chwili wstał, podniósł nóż, zgubiony przez kogoś w walce, i uderzył nim w swoją pierś. Ale nóż się złamał — jakby trafił na kamień. Młodzieniec znowu padł na ziemię i długo bił o nią głową. Ale ziemia cofała się przed nim uchylając się od tych uderzeń.

— On nie może umrzeć! — powiedzieli z radością ludzie.

I odeszli zostawiając go samego. Leżał do góry twa­rzą i widział, jak wysoko na niebie, niby czarne punk­ciki, szybowały potężne orły. W jego oczach było tyle smutku, że można nim było zatruć wszystkich ludzi na świecie. Tak, od tego czasu jest sam, wolny i czeka śmierci. I chodzi, chodzi wszędzie... Widzisz, stał się, już podobny do cienia i takim będzie wiecznie! Nie ro­zumie ani mowy ludzi, ani ich postępków — nic. I cią­gle szuka, chodzi, chodzi... Nie ma dla niego życia i śmierć mu wybawienia nie niesie. I nie ma dla niego miejsca wśród ludzi... Tak, widzisz, został ukarany człowiek za swoją pychę!"

Stara westchnęła, umilkła, a głowa jej opadła na pierś i kilka razy dziwnie się zachwiała.

Spojrzałem na nią. Staruchę morzył sen — tak mi się przynajmniej zdawało. Nie wiadomo dlaczego, zro­biło mi się jej strasznie żal.

Kończyła swoją opowieść takim podniosłym, groź­nym- tonem, a jednak w tym tonie brzmiała bojaźliwa nuta.

Na brzegu zaśpiewano — dziwnie zaśpiewano. Z po­czątku dwie, trzy nuty kontraltem — potem rozległ się inny głos, który zaczął pieśń od nowa, a pierwszy wciąż płynął przed nim... głos trzeci, czwarty, piąty przyłączył się do pieśni w taki sam sposób. Nagle tę. samą pieśń, i znowu od początku, zaśpiewał chór mę­skich głosów.

Każdy głos kobiecy dźwięczał osobno, wszystkie zaś były niby różnobarwne strumienie, które staczają się skądś z góry po występach skalnych, skacząc i dzwo­niąc. Wpadały w głęboką falę męskich głosów równo płynącą ku górze, tonęły w niej, wyrywały się czasem, zagłuszały ją i znowu jeden po drugim wzbijały się wysoko ku niebu, czyste i silne...

Szumu fal morskich nie słychać było przy śpiewie...

II

Znad morza wznosiła się chmura — czarna, ciężka, o ostrych zarysach, podobna do górskiego grzbietu. Pełzła na step. Z jej wierzchołka zrywały się strzępy obłoków, pędziły przed nią i gasiły gwiazdy, jedną po drugiej. Morze szumiało. Niedaleko nas, wśród winnej latorośli, całowano się, szeptano i wzdychano. Gdzieś w stepie wył pies... Powietrze drażniło nerwy dziw­nym zapachem, łaskoczącym nozdrza. Od obłoków pa­dały na ziemię gęste cienie i pełzły po niej, pełzły, znikały, znowu się pojawiały... Na miejscu księżyca została tylko mętna, opałowa plama, którą od czasu do czasu całkowicie przysłaniał szary strzęp obłoku.

A w stepowej dali, teraz już ciemnej i strasznej, jakby przyczajonej i coś w sobie kryjącej, rozbłyskiwały ma­łe, błękitne ogniki. Pokazywały się to tu, to tam i w mgnieniu oka gasły; było to tak, jakby kilkoro lu­dzi, rozsypawszy się po stepie, daleko jeden od dru­giego, szukało na nim czegoś zapalając zapałki, które wiatr gasił natychmiast. Były to bardzo dziwne błękit­ne języczki ognia, budzące w duszy jakieś baśniowe skojarzenia.

— Widzisz te iskry? — spytała mnie Izergil.

— Te błękitne? — rzekłem wskazując ręką na step.

— Błękitne? Tak, to one... Więc jednak latają... No, no! Ja już ich nie widzę. Wiele rzeczy dziś już nie wi­dzę...

— Co to za iskry? — spytałem staruchę.

Już przedtem słyszałem coś niecoś o pochodzeniu tych iskier, ale chciałem posłuchać, jak o tym będzie opowiadała stara Izergil.

— To iskry z gorejącego serca Danka. Było na świe­cie serce, które pewnego razu zapłonęło ogniem... I z niego są te iskry. Opowiem ci o tym... To też jest stara baśń... Stare, wszystko stare. Widzisz, ile to w dawnych czasach było różności?... A teraz nie ma tego... — ani spraw, ani ludzi, ani baśni takich jak dawniej. Dlaczego?... No, powiedz, dlaczego? Nie po­wiesz... Co ty wiesz? Co wy wszyscy, młodzi, wiecie? Ehe-he!... Spójrzcie bystrym okiem w dawne czasy — tam znajdziecie rozwiązanie wielu zagadek... Ale wy nie umiecie patrzeć i dlatego nie umiecie żyć... Czy ja nie widzę życia? Oj, wszystko widzę, chociaż mam sła­be oczy! I widzę, że ludzie nie żyją, tylko wciąż się sposobią i przygotowują i na tym schodzą im lata. A kiedy okradną sami siebie zmarnowawszy czas, za­czynają biadać na los. Gdzież tu los? Każdy człowiek sam jest swym losem! Różnych ludzi widuję dzisiaj, ale silnych nie ma! Gdzież oni są?... I pięknych także coraz mniej.

Stara zamyśliła się nad tym, gdzie się podzieli ludzie silni i piękni, i tak dumając wpatrywała się w ciemny step, jakby szukała w nim odpowiedzi.

Czekałem na jej opowieść i milczałem w obawie, że jeśli spytam o coś, uwaga jej znowu się rozproszy.

Lecz Izergil zaczęła opowiadanie...

III

„Za dawnych czasów żyli na ziemi pewni ludzie. Nieprzebyte lasy otaczały z trzech stron obozowiska tych ludzi, a z czwartej leżał step. Byli to silni, weseli i odważni ludzie. I oto kiedyś nastały dla nich ciężkie dni: zjawiły się skądsiś inne plemiona i przepędziły tubylców w głąb lasów. Były tam bagna i mrok, po­nieważ las był stary i tak gęsto przeplotły się jego ga­łęzie, że nie widać było przez nie nawet nieba, a pro­mienie słońca ledwo mogły się przebić do bagien przez gęstwę liści. Kiedy jednak promienie padały na bagni­stą wodę, szedł od niej taki smród, że od tego smrodu ginęli ludzie jeden po drugim. Wtedy zaczęły płakać żony i dzieci tego plemienia, a ojcowie zamyślili się i ogarnęło ich przygnębienie. Trzeba było wyjść z te­go lasu, a były tylko dwie drogi: jedna wstecz — tam się usadowili potężni i źli wrogowie; druga naprzód — tam znowu stały drzewa-olbrzymy, mocno objąwszy się wzajem potężnymi gałęźmi, zapuściwszy poplątane korzenie głęboko w grząski muł. We dnie owe skamie­niałe drzewa stały milczące i nieruchome w szarym półmroku, ale kiedy zapalano ogniska, wtedy jeszcze ściślej zwierały się wokół ludzi. I zawsze, dniem i no­cą, ludzi tych otaczał pierścień gęstego mroku, jakby chciał ich zadusić, a oni przecież przywykli do stepo­wego przestworu. I jeszcze straszniej bywało, gdy wiatr uderzał w korony drzew; wtedy cały las napełniał się głuchym dudnieniem, jakby groził i śpiewał tym lu­dziom pieśń żałobną. Byli to jednak ludzie mężni i mo­gliby stanąć do walki na śmierć i życie z tymi, którzy

ich przedtem zwyciężyli, lecz nie mogli polec na polu bitwy, gdyż dane im były przykazania i gdyby sami pomarli, przykazania te zginęłyby wraz z nimi. Dlate­go też siedzieli i rozmyślali w długie, posępne noce, przy głuchym poszumie lasu, wśród trujących wyzie­wów bagna. Siedzieli, a cienie od ognisk skakały wo­kół nich w milczących pląsach i wszystkim się zdawa-. ło, że to nie cienie skaczą, lecz tryumfują złe duchy... Ludzie wciąż siedzieli i dumali. Ale nic — ani praca, ani kobiety — nie nuży ciała i duszy ludzkiej tak, jak nużą smutne myśli. I ludzie osłabli od tych myśli... Strach zrodził się wśród nich, skuł ich mocarne dłonie, grozę budził płacz kobiet nad trupami umarłych od bagiennych wyziewów i nad niedolą żywych, skutych lękiem. Rozległy się w lesie tchórzliwe słowa, z po­czątku ciche i nieśmiałe, a potem coraz głośniejsze... Już chcieli iść do wrogów i przynieść im w darze swoją wolność, i nikt już, przerażony śmiercią, nie bał się życia w niewoli... Ale wtedy właśnie zjawił się Danko i sam jeden ocalił wszystkich."

Stara widocznie często opowiadała o gorejącym ser­cu Danka. Mówiła śpiewnie, a głos jej, skrzypiący i głuchy, był jak szum lasu, pośród którego umierali zatruci wyziewami bagien nieszczęśni, zamęczeni lu­dzie...

„Danko był to jeden z tych ludzi, piękny i młody.

Piękni zawsze są odważni. I Danko tak powiedział do swoich współplemieńców:

— Myślami nie można powstrzymać głazu, który spada. Kto nic nie robi, ten nic nie osiągnie. Dlaczego mamy Irwonić siły na smutek i rozmyślania? Wstańcie, pójdziemy do lasu i przejdziemy go wskroś, przecież musi się gdzieś kończyć — wszystko na świecie ma koniec. Chodźmy! Naprzód! Hej!...

Spojrzeli na niego i zrozumieli, że jest najlepszy spośród nich, bo w jego oczach błyszczało wiele mocy i żywego ognia.

— Prowadź nas! — powiedzieli.

Wtedy ich poprowadził."

Stara milczała przez chwilę patrząc w step, gdzie wciąż gęstniała ciemność. Iskierki gorejącego Danko-wego serca zapalały się gdzieś daleko i podobne były do błękitnych eterycznych kwiatów, rozkwitających tylko na mgnienie oka.

„Więc Danko ich poprowadził. Poszli za nim zgod­nie — ufali mu. Trudna to była droga! Ciemność pa­nowała wszędzie i na każdym kroku bagno rozwierało swoją cuchnącą, żarłoczną paszczę połykając ludzi, a drzewa zastępowały im drogę potężną ścianą. Gałęzie drzew splatały się ze sobą, jak żmije, wysuwały się wszędzie korzenie i każdy krok kosztował ludzi wiele potu i krwi. Szli bardzo długo... Coraz gęstszy stawał się las, coraz więcej ubywało sił! I ludzie zaczęli szem­rać na Danka mówiąc, że jest młody, niedoświadczony i niepotrzebnie ich dokądś prowadzi. A on szedł na przedzie, rześki i wesoły.

Ale pewnego dnia burza rozszalała się nad lasem; głucho, złowróżebnie zaszeptały drzewa. I zrobiło się wtedy w lesie tak ciemno, jakby się w nim zebrały wszystkie noce, ile ich tylko było na świecie od czasu, gdy się ów las narodził. Mali ludzie szli wśród wiel­kich drzew, w groźnym łoskocie piorunów, szli, a drzewa-olbrzymy chwiejąc się trzeszczały i huczały gniew­nym śpiewem, a błyskawice, latające ponad lasem, oświetlały go na chwilę zimnym niebieskim ogniem i znikały tak samo szybko, jak się zjawiały, siejąc przerażenie wśród ludzi. Drzewa, oświetlone zimnym ogniem błyskawic, wydawały się żywe, jak gdyby roz­pościerały wokół ludzi, uciekających z niewoli mroków, swe długie, powykrzywiane ręce, splatały je w gęstą sieć i usiłowały zatrzymać zbiegów. A z gęstwy ga­łęzi patrzył na idących straszny, zimny mrok. Była to trudna droga, więc ludzie, zmęczeni, upadli na duchu. Lecz wstyd im było przyznać się do bezsilności, toteż cały swój gniew zwrócili przeciwko człowiekowi, który szedł na czele. Zarzucili mu, że nie potrafi nimi kie­rować — właśnie to mu zarzucili!

Stanęli i przy zwycięskim poszumie lasu, wśród dy­gocącej ciemności, źli i zmęczeni, zaczęli sądzić Danka.

— Jesteś — powiedzieli — nikczemnym i zgubnym dla nas człowiekiem. Poprowadziłeś nas i zamęczyłeś i za to zginiesz!

— Powiedzieliście: «Prowadź!», więc poprowadzi­łem! — krzyknął Danko, śmiało stając przed nimi. — Mam w sobie odwagę przewodzenia i dlatego prowadzę was! A wy? Coście zrobili, żeby się ocalić? Szliście tylko i nie umieliście nawet zachować siły na dłuższą drogę! Wyście tylko szli, szli jak stado owiec!

Ale te słowa rozjątrzyły ich jeszcze bardziej.

— Umrzesz! Umrzesz! — ryczeli. A las wciąż huczał i huczał wtórując ich krzykom i błyskawice rozdzierały ciemności na strzępy. Danko patrzył na tych, dla których poniósł tyle trudu, i wi­dział, że są jak zwierzęta. Wiele ludzi stało dokoła nie­go, ale na ich twarzach nie było szlachetności: żaden z nich na pewno się nad nim nie zlituje. Wtedy i w je­go sercu zawrzało oburzenie, ale zgasło zaraz, bo jed­nak im współczuł. Kochał ludzi i pomyślał, że bez nie­go mogą zginąć. I serce jego zapłonęło ogniem pragnie­nia, aby ich uratować, wyprowadzić na dobrą drogę i wtedy w oczach jego błysnęły promienie tego potężne­go ognia. A oni ujrzawszy to pomyśleli, że ogarnęła go wściekłość i że to ona tak mu rozpaliła oczy, więc nasrożyli się jak wilki, spodziewając się, że będzie z nimi walczył; otoczyli go zwartym kołem, by łatwiej im było chwycić go i zabić. A on już pojął ich myśli i jeszcze jaśniej zapłonęło jego serce, bo ta myśl zrodziła w nim boleść i smutek.

A las wciąż śpiewał swoją ponurą pieśń i pioruny waliły, i padał deszcz...

— Cóż dla nich zrobię, żeby ich ocalić? — głosem potężniejszym od grzmotu zawołał Danko.

I nagle rozszarpał pierś swoją, wyrwał z niej serce i podniósł je wysoko nad głową.

To serce pałało tak jasno jak słońce, a może nawet jeszcze jaśniej, i nagle cały las umilkł, oświetlony ową pochodnią wielkiej miłości do ludzi, a ciemność od­prysła od tego światła i tam, w głębi lasu, padła drżąca w cuchnącą paszczę bagna. Ludzie skamienieli ze zdu­mienia.

— Naprzód! — zawołał Danko i skoczył na swoje miejsce trzymając w górze płonące serce i oświetlając nim drogę ludziom.

Rzucili się za nim jak oczarowani. Wtedy las znowu zaszumiał kiwając w zdumieniu wierzchołkami koron, ale tupot biegnących ludzi zagłuszył jego szum. Wszyscy biegli szybko i śmiało, porwani cudownym widokiem płonącego serca. Teraz .też ginęli, ale ginęli bez skarg i łez. A Danko wciąż szedł na przedzie i ser­ce jego wciąż płonęło, płonęło!

I nagle las rozstąpił się przed nim, rozstąpił się i po­został w tyle, gęsty i niemy, a Danko i wszyscy lu­dzie od razu zanurzyli się w morzu słonecznego świa­tła i czystego powietrza odświeżonego deszczem. Burza była tam, za nimi, nad lasem, a tu świeciło słońce, pachniał step, błyszczała trawa brylantami rosy i rzeka połyskiwała złotem... Był wieczór i w promieniach za­chodu rzeka wydawała się czerwona jak krew, co try­skała gorącym strumieniem z rozdartej piersi Danka.

Rzucił spojrzenie w stepową dal zuchwały śmiałek Danko, rzucił radosne spojrzenie na przestwór wolnej ziemi i zaśmiał się z tryumfem. A potem upadł i — skonał.

A ludzie, szczęśliwi i pełni nadziei, nie zauważyli jego śmierci i nie widzieli, że jeszcze płonie obok tru­pa Danka jego odważne serce. Tylko pewien ostrożny człowiek zauważył to i obawiając się czegoś, nastąpił na dumne serce nogą... A one, rozsypawszy się w rój iskier, zgasło...

Stąd są właśnie owe błękitne iskry stepowe, które zjawiają się przed burzą."

Teraz, kiedy stara skończyła swoją piękną baśń, na stepie zrobiło się strasznie cicho, jakby i step był zdu­miony siłą odważnego Danka, który spalił dla dobra ludzi swoje serce i umarł nie prosząc ich o żadną na­grodę. Stara drzemała. Patrzyłem na nią i myślałem: „Ile jeszcze baśni i wspomnień zostało w jej pamięci." Myślałem też o wielkim, płonącym sercu Danka i o ludzkiej wyobraźni, która stworzyła tyle przepięk­nych i wspaniałych legend.

Wionął wiatr i obnażył spod łachmanów wyschniętą pierś starej Izergil zapadającej w coraz głębszy sen. Przykryłem jej stare ciało i sam położyłem się obok niej na ziemi. W stepie było cicho i ciemno. Po niebie wciąż pełzły chmury, powoli, jednostajnie... Morze szu­miało głucho i smutno.

Na soli

— Idź, bracie, na sól! Tam zawsze znajdziesz robotę. Zawsze... Praca to katorżnicza, straszna, długo tam nie wytrzymasz. Ludzie stamtąd uciekają... Ciężko! Spró­buj wozić przez dzionek. Płacą po siedem kopiejek od taczki... Na dzień i owszem, wystarczy.

Rybak, który mi tak doradzał, splunął w bok, po­patrzył w błękitną dal morza i melancholijnie zamru­czał pod nosem jakąś pieśń. Siedzieliśmy w cieniu ku­rzenia; on łatał płócienne szarawary, ziewał i cedził przez zęby różne gorzkie sentencje na temat braku pracy dla ludzi na tym świecie i o tym, ile trzeba wy­siłku i trudu, żeby ją znaleźć.

— Jak nie dasz rady, przychodź tutaj... Odpocz­niesz... opowiesz... To niedaleko stąd, jakie pięć wiorst...

Tak... Idź, spróbuj!

Pożegnałem się z nim, podziękowałem za radę i ru­szyłem brzegiem „na sól". Był gorący sierpniowy ra­nek, niebo czyste i jasne, morze łagodne i puste; na piasek wybrzeża ze smętnym pluskiem wbiegały jedna po drugiej zielonkawe fale. Przede mną w niebieskiej, upalnej mgle leżały na żółtym brzegu białe plamy — to Oczakow; z tyłu kurzeń tonął za pagórami jaskrawożółtego piasku, odcinającego się ostro od morza ko­loru akwamaryny.

W kurzeniu, gdzie nocowałem, nasłuchałem się mnó­stwa z pozoru wnikliwych, a w gruncie bezsensownych

opowieści i poglądów i byłem w ponurym nastroju. Szum fal wtórował myślom i potęgował ów nastrój.

Wkrótce ujrzałem teren, gdzie wydobywano sól. Trzy kwadraty ziemi, po blisko dwieście sążni każdy, oto­czone niskimi wałami i wąskimi rowkami, dawały obraz trzech faz procesu. W pierwszym, pełnym wody morskiej, sól parowała i krystalizowała się tworząc błyszczącą w słońcu bladoszarą warstwę o różowym odcieniu. W drugim zgarniano ją w kupki. Pracujące tu kobiety z łopatami w rękach dreptały po kolana w błyszczącym czarnym błocie; powoli, jakoś dziwnie martwo, bez krzyków i rozmów poruszały się ich znu­żone szare postacie na czarnym, błyszczącym tle tłu­stej, słonej i gryzącej „rapy", jak nazywano to błoto. Z trzeciego kwadratu wywożono sól. Robotnicy, zgięci w pałąk nad taczkami, tępo i w milczeniu posuwali się naprzód. Koła taczek zgrzytały i jęczały i dźwięki te brzmiały niby drażniący, żałosny protest rzucony niebu przez długi rząd zwróconych ku niemu ludzkich pleców. Z nieba zaś lał się nieznośny żar, który rozpa­lał szarą, spękaną ziemię, pokrytą gdzieniegdzie czer-wonoburą słoną trawą i drobnymi, migocącymi w słoń­cu oślepiającym blaskiem kryształami soli. Spośród jednostajnego postękiwania taczek brutalnie i ostro wybijał się bas układacza, który klnąc na czym świat stoi robotników, wysypujących mu pod nogi sól z ta­czek, polewał ją wodą z wiadra i układał w podłużną piramidę. Stojąc na wysokim nasypie soli i wymachu­jąc w powietrzu łopatą ów układacz — wysoki, czarny jak węgiel mężczyzna w granatowej koszuli i szero­kich białych szarawarach — ryczał do taczkarzy wwo­żących sól po desce do góry.

— Syp na lewo! Na lewo syp, diable kudłaty! Żeby cię pokręciło! Cholera! Dokąd się pchasz?!... Dokąd?! Ty diabelskie nasienie!...

Po czym z rozdrażnieniem wycierał brzegiem koszuli spoconą twarz, pokrzykiwał gniewnie i zabierał się do wyrównywania soli, z całej siły uklepując ją łopatą

i ani na chwilę nie przestając kląć. Robotnicy automa­tycznymi ruchami pchali taczki do góry, równie auto­matycznie przewracali je na komendę: „Na prawo! Na lewo!", i z wysiłkiem rozprostowując plecy, ciężkim, kołyszącym się krokiem, wlokąc za sobą taczki poskrzypujące teraz mniej hałaśliwie, szli znowu po sól po rozchybotanych i grzęznących w czarnym, tłustym ile deskach.

— Ruszajcie się żwawiej, zbóje! — pokrzykiwał za nimi układacz.

Ale oni poruszali się tak samo milcząco i ponuro, tylko przez ich chmurne, zmęczone, pokryte brudem i potem twarze, z mocno zaciśniętymi ustami, od czasu do czasu przebiegał grymas złości i rozdrażnienia. Nie­kiedy koło taczki zjeżdżało z deski i grzęzło w błocie; taczki jadące na przedzie posuwały się dalej, jadące z tyłu zatrzymywały się i poruszająca je siła w postaci brudnych obdartusów przestawała na chwilę działać; ludzie tępo i obojętnie spoglądali na towarzysza, który usiłował podnieść i ustawić na desce koło szesnastopudowej taczki.

A z czystego nieba, powleczonego mgłą skwaru, go­rące słońce południa z coraz większą gorliwością roz­palało ziemię, jak gdyby właśnie dziś, i za wszelką ce­nę, musiało przekonać ją o swoim płomiennym uczuciu.

Przyjrzawszy się temu wszystkiemu z boku, posta­nowiłem spróbować szczęścia i nadrabiając, jak mo­głem, miną zbliżyłem się do deski, po której szli ro­botnicy z opróżnionymi taczkami.

— Witajcie, chłopcy! Boże dopomóż!

Odpowiedź wypadła zgoła nieoczekiwanie. Pierwszy — siwy, czerstwy starzec, z podwiniętymi do kolan spodniami i rękawami koszuli zakasanymi do ramion, tak że widać było brązowe, żylaste ciało — widocznie nie usłyszał, nie zrobił bowiem najmniejszego gestu w moją stronę i poszedł dalej. Drugi — młody blon­dyn o szarych, złych oczach — ze złością spojrzał na mnie, wykrzywił gębę i zaklął szpetnie na dodatek.

Trzeci — zapewne Grek, czarny jak żuk i kędzierza­wy — w chwili gdy mnie mijał, wyraził żal, że ma ręce zajęte i z tego powodu pięść jego nie może zawrzeć bliższej znajomości z moim nosem. Zabrzmiało to zresz­tą, wbrew intencji, dość obojętnie. Czwarty krzyknął kpiąco na całe gardło: „Jak się macie, szklane gały!", i spróbował mnie kopnąć.

Przyjęcie było właśnie takie, jakie w kulturalnym towarzystwie, jeśli się nie mylę, nosi miano „nieuprzej­mego"; nigdy dotąd nie miałem okazji zetknąć się z czymś podobnym. Onieśmielony, zdjąłem machinalnie okulary, wsunąłem je do kieszeni i zbliżyłem się do miejsca, gdzie stał układacz, mając zamiar go zapytać, czy mógłbym dostać pracę. Jeszcze nie zdążyłem dojść do niego, kiedy krzyknął:

— Hej, ty tam! Czego chcesz? Pracy?

Odparłem twierdząco.

— Na taczkach umiesz robić?

Powiedziałem, że woziłem ziemię.

— Ziemię? Ho, ho! Ziemia to całkiem co innego. Tu­taj sól się wozi, nie ziemię. Wal do świń na chutor! Hej, ty, Straszydło, wal na nogi!

Straszydło — obdarty siwy herkules z długimi wąsa­mi i sinym, pryszczatym nosem — stęknął głośno i prze­wrócił taczkę. Sól wysypała się. Straszydło zaklął, ukła­dacz odpowiedział mu tym samym. Obaj uśmiechnęli się z zadowoleniem i obaj od razu zwrócili się w moją stronę.

— No, czego chcesz? — zapytał układacz.

— Toś ty, kacapie, przyszedł na sól zajadać piero­gi? — mrugając do niego rzekł Straszydło.

Zacząłem prosić układacza, by przyjął mnie do ro­boty, zapewniając go, że przywyknę i będę wozić nie gorzej od innych.

— No, tutaj zanim przywykniesz, grzbiet sobie wy­wichniesz. Ale Bóg z tobą, chodź! Pierwszego dnia więcej jak pół rubla nie dam. Hej! dajcie mu taczkę!

Skądciś wyskoczył chłopak w samej tylko koszuli,

z gołymi nogami okręconymi do kolan brudnymi szma­tami, spojrzał na mnie sceptycznie i przez zęby wycedził:

— No, chodź!

Poszedłem za nim do stosu taczek, leżących jedne na drugich, i zacząłem sobie wybierać możliwie lekką. Chłopiec drapał się po nogach i milcząc spoglądał na mnie.

— Cóżeś to wziął? Nie widzisz, że koło krzywe — rzekł, kiedy wybrałem sobie wreszcie taczkę, po czym obojętnie odszedł na bok i położył się na ziemi.

Wziąłem inną taczkę, stanąłem w szeregu i ruszyłem po sól doznając jakiegoś nieokreślonego, przygnębiają­cego uczucia, które dławiło mnie nie pozwalając prze­mówić do towarzyszy pracy. Na wszystkich twarzach, mimo piętna zmęczenia, widać było głuche, na razie jeszcze skrywane rozdrażnienie. Byli umęczeni, wściekli na słońce bezlitośnie palące skórę, na deski huśtające się pod kołami taczek, na „rapę", ów. ohydny, tłusty i słony ił zmieszany z ostrymi kryształami, które naj­pierw drapały nogi, a potem wyżerały te zadrapania, tworząc wielkie, mokre rany — na wszystko, co ich otaczało. Ta złość była widoczna w rzucanych z ukosa spojrzeniach, jakie wymieniali między sobą, w dosad­nych, jadowitych przekleństwach, niekiedy wydziera­jących się z rozpalonych pragnieniem krtani. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Ale wchodząc do kwadratu i od­chodząc z taczką po ułożonych na krzyż deskach do tłustych kup, uczułem uderzenie w nogę od tyłu i od­wróciwszy się usłyszałem zły okrzyk:

— Zabieraj pięty, długi diable!

Spiesznie „zabrałem pięty" i postawiwszy taczkę zacząłem łopatą sypać do niej sól.

— Nasypuj pełniej — zakomenderował chochoł - herkules stojący obok mnie.

Nasypałem najpełniej, jak umiałem. Tymczasem sto­jący z tyłu rzucili pierwszym: „Jazda!" Ci splunęli w garście i postękując pchnęli taczki, znowu zginając się nieledwie pod kątem prostym i wysunąwszy tułów

do przodu jakoś dziwnie wyciągnęli szyje, jakby to miało im ulżyć.

Widząc wszystkie te sposoby, tak samo zgiąłem się, ile tylko mogłem, i wyciągnąłem do przodu; uniosłem taczkę — koło zapiszczało przeraźliwie, kości obojczy­ków, zatrzeszczały — zadrżały ręce, napięte do ostatecz­ności... Chwiejąc się zrobiłem krok, potem drugi — rzuciło mnie w lewo, potem w prawo, poderwało do przodu... Kółko taczki ześliznęło się z deski i upadłem w błoto prosto na twarz. Taczka pouczająco uderzyła mnie rączką w kark, po czym leniwie obróciła się do góry dnem. Ogłuszający świst, ryk, chichot, którymi przywitano mój upadek, jakby jeszcze bardziej wtła­czały mnie w ciepłe, tłuste błoto; gramoląc się z niego i usiłując podnieść ugrzęzła taczkę poczułem, że coś zimnego i ostrego kraje mi pierś.

— Hej, przyjacielu, pomóż mi! — zwróciłem się do sąsiada chochoła, który śmiał się na całe gardło trzyma­jąc się za brzuch i kołysząc się z boku na bok.

— Taka twoja mać!... Tiu-tiu-tiu, durniu? Wyłaź na deskę! Karetę przechyl na lewo! Tiu!... A żeby cię „ra­pa" wciągnęła! — i znowu grzmiał ze łzami w oczach wziąwszy się pod boki i postękując.

— Idźże po deskach, zarazo! — Idący na przedzie si­wy starzec spojrzał na mnie z żalem, machnął ręką i stękając ruszył swoją taczkę z miejsca.

Ci, co byli przede mną, odjechali; znajdujący się z ty­łu patrzyli na mnie niezbyt życzliwie; byłem spocony z wysiłku i pokryty grubą warstwą błota, które ście­kało ze mnie. Nikt nie chciał mi pomóc. A z miejsca wyładunku rozległ się głos układacza:

— Cóż to, utknęliście, u diabła? Psy!... Świnie!... Czy jak już na was nie patrzeć, to zaraz stajecie?! Łajdaki!... Zarazy!... Jazda, sukinsyny!...

— Precz z drogi! — warknął chochoł znajdujący się za mną i pchnął taczkę, o mało nie zaczepiając jej bo­kiem o moją głowę.

Zostałem sam. Wyciągnąłem jakoś taczkę, a że sól

się z niej wysypała i cała była oblepiona błotem, pchną­łem ją w bok od kwadratu, mając zamiar wybrać sobie inną.

— Cóż to, bracie, upadłeś? Nic wielkiego, z począt­ku każdemu się zdarza!

Spojrzałem w bok i za jedną z kup soli zobaczyłem na położonej w błocie desce dwudziestoletniego chłopca, który siedział w kucki i wysysał sobie dłoń. Spoglądał na mnie spoza tej dłoni dobrymi, uśmiechniętymi ocza­mi i kiwał mi głową.

— To nic, bracie! Nie jestem przyzwyczajony. Co ci w rękę? — zapytałem.

— Zadrapałem, sól ranę żre; jeśli nie wyssiesz, trze­ba rzucać pracę, tak będzie bolało! Jedźże, jedź, układacz cię zeklnie!

Ruszyłem. Za drugim razem jakoś mi poszło; wy­ciągnąłem trzecią taczkę, czwartą i jeszcze dwie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi i bardzo byłem rad z tej smutnej na ogół dla człowieka okoliczności.

— Fajrant! Obiad! — krzyknął ktoś.

Wszyscy westchnąwszy z ulgą poszli na obiad; ale i teraz nikt nie zdradzał ożywienia ani radości z odpo­czynku. Wszystko działo się jakoś bezwolnie, ze źle ukrywanym obrzydzeniem i złością. Zdawało się, że nikt nie widzi w odpoczynku nic przyjemnego dla swych pogiętych pracą kości i umęczonych żarem mięś­ni. Bolał mnie bardzo krzyż, nogi i ramiona, ale stara­jąc się tego nie okazywać dzielnie zbliżyłem się do kotła.

— Zaczekaj! — zatrzymał mnie stary i ponury ro­botnik w granatowej, podartej bluzie, o sinawej, zapi­tej twarzy, ozdobionej chmurnie ściągniętymi gęstymi brwiami, spod których dziko i kpiąco błyszczały za­czerwienione gorączką oczy. — Zaczekaj! Jak się na­zywasz?

Powiedziałem.

— Aha! Głupi był twój ojciec, że dał ci takie imię. U nas, Maksymów nie puszcza się do kotła w pierwszy

dzień pracy. Każdy Maksym pierwszego dnia jest na własnym wikcie. Tak to jest! Gdyby ci było Iwan albo jeszcze inaczej, to co innego. Ja na przykład na­zywam się Matwiej, więc zjem obiad, a Maksym nie­chaj się przygląda. Precz od kotła!

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, odszedłem na bok i siadłem na ziemi. Byłem zbity z tropu takim po­traktowaniem mojej osoby; nie dałem do tego żadnego powodu, nigdy dotąd nie doświadczyłem czegoś po­dobnego. Zdarzało mi się niejednokrotnie i przedtem, i potem, że przystawałem do artelu, ale zawsze od razu byłem ze wszystkimi na koleżeńskiej stopie. Tym razem jednak wszystko było nieprawdopodobnie dziwne, ale choć moje położenie musiałem uznać za ciężkie i przy­kre, zaciekawiony byłem do głębi, postanowiłem zna­leźć klucz do tej interesującej zagadki i z pozornym spokojem patrzyłem na jedzących czekając, aż znów rozpocznie się praca... Trzeba się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie tak się do mnie odnoszą.

II

Zjedli obiad, pobekali sobie i zaczęli palić. Chochoł--herkules i drab z obwiązanymi nogami odeszli od kotła i zbliżywszy się do mnie siedli tak, że zasłonili sobą rząd taczek pozostawionych na desce.

— No cóż, bratku? — zapytał chochoł. — Chcesz za­palić?

— Daj! — powiedziałem.

— Nie masz swojego tytoniu?

— Gdybym miał, to bym nie prosił.

— To prawda! Masz, popal sobie. — Podał mi swo­ją fajkę. — Cóż, będziesz wozić?

— Tak, póki wytrzymam.

— Aha! A ty skąd jesteś? Powiedziałem.

— To daleko?

— Ze trzy tysiące wiorst.

— Oho! Kawał drogi. A dlaczegoś tu przyszedł?

— Dla tego samego, co i ty.

— Aha! To ciebie też za kradzież wypędzili ze wsi?

— Jak to? — zapytałem czując, że wpadłem.

— Bo ja dlatego tu przyszedłem, że wieś wypędziła mnie za kradzież, a ty mówisz, że przyszedłeś dla tego samego... — roześmiał się rad ze swego dowcipu.

— Poczekaj... — zacząłem.

— Nie mam czasu czekać, bracie! Trzeba pracować. Chodź, stań za mną; mam dobrą, wypróbowaną taczkę. Chodźmy!

Poszliśmy. Chciałem wziąć jego taczkę, ale szybko powiedział:

— Poczekaj, sam zawiozę. Daj swoją, moją położy­my na wierzch, pojedzie sobie i odpocznie nieco.

Ta uprzejmość wydała mi się podejrzana; idąc obok niego z zaciekawieniem przyglądałem się jego taczce leżącej do góry kołem, pragnąc się przekonać, czy nie gotują mi tu jakiegoś podstępu, ale nie spostrzegłem nic prócz tego, że nagle stałem się przedmiotem po­wszechnej, choć niezręcznie zresztą ukrywanej uwagi; dostrzegałem ją wyraźnie w częstych pomrukiwaniach w moją stronę, w skinięciach głową i podejrzanych szeptach. Zrozumiałem, że trzeba mieć się na baczności, i czujnie czekałem czegoś, co, sądząc z początków, bę­dzie bardzo oryginalne.

— Jesteśmy! — rzekł chochoł i zdjąwszy swoją tacz­kę postawił ją przede mną. — Ładuj, bracie!

Rozejrzałem się dokoła... Wszyscy pracowali pilnie. Zacząłem ładować. Słychać było tylko chrzęst soli spa­dającej z łopat i ta cisza przygniatała mi pierś swym ciężarem. Pomyślałem, że lepiej byłoby, żebym sobie stąd odszedł.

— No, bierz! Czego śpisz?! Ruszaj! — komenderował granatowy Matwiej.

Wziąłem taczkę za rączki i, uniósłszy ją z wysiłkiem, pchnąłem do przodu... Poczułem ostry ból w dłoniach,

wrzasnąłem dziko, rzuciłem taczkę i szarpnąłem ręce ku sobie. Ból powtórzył się ze zdowojoną siłą; zdarłem z obu dłoni skórę, która została na rączkach taczki. Zgrzytając zębami ze złości i bólu, spojrzałem na rącz­ki i zobaczyłem, że po bokach były rozszczepione sie­kierą, a w szpary wetknięte kołki. Rzecz była zmaj­strowana bardzo sprytnie i trudna do zauważenia. Li­czono, że w chwili gdy mocno ścisnę rączki, kołki wy­skoczą ze szpar i drzewo przytnie mi skórę. Tak się też stało. Podniosłem głowę i spojrzałem wokół. Ze wszystkich stron leciały mi w twarz krzyki, świst i re­chot, wszędzie widziałem złe, triumfujące gęby. Z dale­ka dolatywały przekleństwa układacza, ale nikt nie zwracał na nie uwagi — wszyscy zajęci byli mną. Pa­trzyłem wokół tępym i bezmyślnym wzrokiem i czu­łem, jak we mnie coraz silniej wzbiera gniew, prag­nienie zemsty i nienawiść do tych ludzi. Oni zaś stojąc kupą naprzeciw mnie, obsypywali mnie stekiem wy­zwisk i obelg. Strasznie, strasznie, aż do bólu zapragną­łem obrazić ich i poniżyć.

— Łajdaki! — krzyknąłem wyciągnąwszy ku nim zaciśnięte pięści i wymyślając równie cynicznie jak oni ruszyłem na nich.

Drgnęli jak gdyby i zmieszani zaczęli cofać się do tyłu. Tylko chochoł-herkules i granatowy Matwiej zo­stali na miejscu i spokojnie jęli zawijać rękawy koszul.

— Ano chodź!... ano, ano! — cicho i radośnie mruczał chochoł nie spuszczając ze mnie oczu.

— Pokaż no mu, Gawryła! — zachęcał Matwiej.

— Za coście mnie skrzywdzili? — krzyczałem. — Co wam zrobiłem?... Za co?!... Czy nie jestem takim samym człowiekiem jak wy?... — Krzyczałem jeszcze jakieś żałosne, bzdurne, złe, bezsensowne słowa i trzą­słem się cały z bezmyślnej wściekłości, patrząc jednak na nich uważnie w oczekiwaniu jakiegoś nowego wy­bryku.

Ale głupie, bezmyślne fizjonomie już nie patrzyły na mnie tak obojętnie, na niektórych pojawił się nawet

jakby cień żalu za spłatany mi zły figiel. Chochoł i Matwiej także cofnęli się do tyłu. Matwiej zaczął obciągać bluzę, chochoł wsadził rękę do kieszeni.

— Ale za co? Za co?!... — pytałem.

Milczeli tępo. Chochoł skręcał papierosa i patrzył pod nogi. Matwiej znalazł się nagle z tyłu za wszystki­mi; reszta ruszyła do swych taczek, ponuro poskrobując się i nie mówiąc ani słowa. Ku gromadzie szedł ukła-dacz krzycząc głośno i wygrażając pięściami. Wszystko to stało się tak szybko, że kobiety zgarniające sól w od­ległości dwudziestu kroków od nas, które, jak zauwa­żyłem, na mój krzyk podbiegły ku nam, zbliżyły się w chwili, kiedy mężczyźni zaczęli się już rozchodzić do taczek. Zostałem sam z gorzkim poczuciem nieza­służonej i nie odpłaconej krzywdy. To zwiększało obrazę i ból. Pragnąłem odpowiedzi na moje pytania, odwetu. Krzyknąłem do nich:

— Stójcie, ludzie!

Przystanęli patrząc na mnie ponuro.

— Powiedzcie, dlaczegoście mnie męczyli? Przecież macie chyba sumienie!

Milczeli i to milczenie jakby odpowiadało za nich. Wówczas, uspokoiwszy się nieco, zacząłem do nich mówić. Mówiłem im, że jestem takim samym człowie­kiem jak oni, że tak samo jestem głodny i dlatego tak­że muszę pracować, że przyszedłem do nich jak do swoich, jak do bliskich ludzi, znajdujących się w po­dobnym położeniu co ja, że nie uważałem ich ani za niższych, ani za gorszych od siebie.

— Wszyscyśmy równi — mówiłem — i powinniś­my rozumieć się nawzajem i pomagać sobie w miarę sił i możności.

Słuchali uważnie, tłocząc się wokół mnie, ale unikając mego wzroku. Zauważyłem, że moje słowa działają na nich i to dodawało mi siły. Spojrzawszy wokół, jeszcze bardziej utwierdziłem się w tym przekonaniu. Ogarnę­ło mnie przejmujące, gwałtowne uczucie radości. Rzuciłem się na kupę soli, zapłakałem. Och, bo też można było zapłakać!...

Kiedy podniosłem głowę, w pobliżu nie było nikogo. Praca skończyła się i taczkarze, w grupach po kilku, siedzieli obok usypanego stosu soli. W świetle promieni zachodzącego słońca sylwetki ich kładły się na jej różo­wym tle wielkimi, niezgrabnymi, brudnymi plamami Było cicho. Od morza wiało przyjemnym chłodem Po niebie lekko sunęła mała, biała chmurka; cienkie przezroczyste mgiełki odrywały się od niej i nikły roz­sypując się po błękitnym niebie. Było to bardzo smut­ne...

Wstałem i poszedłem ku siedzącym postanowiwszy, że pożegnam się i ruszę do rybackiego kurzenia. Kiedy zbliżyłem się do grupy złożonej z chochoła, Matwieja, układacza i jeszcze trzech statecznych, niemłodych już obdartusów, wszyscy wstali i zanim zdążyłem przemó­wić, Matwiej wyciągnął do mnie rękę i rzekł nie. pa­trząc na mnie:

— Słuchaj, przyjacielu! Idź sobie od nas swoją drogą, dokąd ci trzeba. Tak! A na drogę zebraliśmy dla ciebie nieco grosza. Masz, weź!

W garści jego leżały miedziaki; ręka drżała mu, kiedy wyciągał ją do mnie. Zmieszałem się i nic nie rozumiejąc patrzyłem na nich. Stali ponuro spuściwszy gło­wy, w milczeniu, bez potrzeby i sensu poprawiając i ob­ciągając swe łachmany, przestępując z nogi na nogę, rozglądając się na strony. Każdy ich ruch i gest wyra­żał najwyższe zakłopotanie i chęć pozbycia się mnie jak najprędzej.

— Nie wezmę! — powiedziałem odtrącając rękę Mat­wieja.

— Nie, weź, nie obrażaj nas. Bo i cóż my? Wedle sumienia mówiąc, myśmy nic znowu takiego... Rozu­miemy, bracie, żeśmy cię skrzywdzili. Ale czy napraw­dę, jeśli dobrze rozsądzić?... Nie, bracie. Główna bo­wiem przyczyna to życie! A jakież to nasze życie? Katorga! Taczki po szesnaście pudów, „rapa" nogi wyże­ra, słońce pali jak ogniem cały dzień, a za dzień — pół rubla! Alboż to nie wystarczy, żeby się zamienić w zwierzęta? Pracujesz, pracujesz, zarobek przepijesz, znów pracujesz, i tyle. A jak pięć lat przeżyjesz tym sposobem, to i tego... Stracisz wygląd człowieczy, bydlę, i tyle! My, bracie, samych siebie bardziej jeszcze krzywdzimy aniżeli ciebie, ale przecież znamy się dob­rze między sobą, a tyś obcy człowiek... Czemuż to cie­bie mamy żałować? Tak to jest! Mówiłeś nam różności, no cóż? Dobrze mówiłeś... i pewnie sprawiedliwie... tylko nie dla nas... Nie z tej beczki. Nie gniewaj się... to przecież żarty... Ale my serce też mamy... Tak! No, idź sobie, dokąd chcesz, z twoją prawdą, a my zosta­niemy tu z naszą. Weź pieniądze! Bywaj, bracie! Nie jesteśmy ci winni ani ty nam. Źle to wyszło, prawda. Niechaj tam! Ale dobre nie dla nas. Na nic ci tu zosta­wać. Czyś ty dla nas kompania? Myśmy, bracie, jeden z drugim złączeni, a tyś się tylko przyplątał... tak so­bie... Nic z tego nie będzie... No to bądź zdrów! Wal swoją drogą!... Bywaj!

Spojrzałem wokół, przekonałem się, że wszyscy zga­dzają się z Matwiejem i zarzuciwszy węzełek na plecy, chciałem odejść.

— Poczekaj, człowieku! Niechże i ja powiem sło­wo! — zatrzymał mnie za ramię chochoł. — Gdyby to był kto inny, nie ty, pożegnałbym go kułakiem w bok. Rozumiesz? A ty idziesz sobie wolno, jeszcześmy ci pie­niędzy na drogę zebrali. Powiedz nam „dziękuję"! — I splunąwszy na bok począł kręcić kapciuch na palcu, zwycięsko spoglądając wokół, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, jakim mądry!"

Przybity tym wszystkim, pożegnałem się z nimi szyb­ko i ruszyłem brzegiem morza do kurzenia, gdzie no­cowałem. Niebo było czyste i upalne, morze puste i do­stojne, do nóg moich z szumem toczyły się zielone fale... Czułem nieznośny ból i było mi czegoś wstyd. Przybity, powoli stąpałem po gorącym piasku wybrzeża. Morze

spokojnie błyszczało W słońcu, fale gadały o czymś nie­zrozumiałym i smutnym.

Kiedy zbliżyłem się do kurzenia, znajomy rybak po­wstał na moje spotkanie i z triumfującą miną człowie­ka, którego przypuszczenia okazały się prawdziwe, po­wiedział:

— Cóż bracie, słono było? Milczałem spoglądając na niego.

— A jakże! Słono! Trochę za słono! — rzekł z prze­konaniem, obejrzawszy mnie dokładnie. — Chcesz jeść? Idź, zjedz kaszy! Zgotowali jej do diabła i trochę... połowa została. Idźże, bierz łyżkę! Dobra kasza!... z flą­drą, z jesiotrem...

Po dwu minutach siedziałem w cieniu kurzenia, brudny, bardzo zmęczony, bardzo głodny, i jadłem z ża­lem i bólem w sercu kaszę z flądrą i jesiotrem.

Posłowie

GÓRKI, CZŁOWIEK ZBUNTOWANY

Sześćdziesiąt osiem lat swojego życia Maksym Górki przeżył burzliwie, intensywnie, twórczo. Początek tego życia był bardzo trudny; ojciec zmarł wcześnie, matka wyrzekła się syna, dzieciństwo upływało w ponurym domu dziadka, gdzie chłopca bito i poniewierano, i tyl­ko zacna staruszka, babka, brała go pod swoją obronę.

„Gdy miałem osiem lat — napisał później — oddano mnie do sklepu z obuwiem [...], ale oparzyłem sobie ręce gorącym kapuśniakiem i zostałem odesłany do dziadka. Po wyzdrowieniu oddano mnie na naukę do kreślarza, ale po roku [...] uciekłem i dostałem się na statek jako kuchcik [...]. Kucharz obudził we mnie zainteresowanie do książek [...], biciem i serdecznością przekonał mnie o wielkim znaczeniu książek, aż je polubiłem [...]. Od tego czasu zacząłem czytać wszystko, co mi wpadło w ręce [...]. Dalsze moje losy były bardzo różnorodne i zawikłane; z kuchcika zostałem znów uczniem kreś­larskim [...], pracowałem jako dozorca na kolei [...], by­łem obarzankarzem i piekarzem, zdarzyło mi się też mieszkać w spelunkach, kilka razy wyruszałem na pie­sze wędrówki po Rosji [...]. Szedłem z Niżnego do Cary­cyna przez ziemie naddońskie i Ukrainę, dotarłem do Besarabłi, stamtąd południowym wybrzeżem Krymu do Kubania i nad Morze Czarne."

Był to czas trudnej nauki w szkole życia, smakowa­nia tułactwa i poniewierki, wydźwigania się, ogrom­nym wysiłkiem, z nizin społecznych. Wtedy właśnie w przyszłym pisarzu zrodziło się poczucie solidarności z pokrzywdzonymi i nienawiść do krzywdzicieli. Pierw­sze swoje utwory podpisał nie prawdziwym nazwi­skiem: Pieszkow, lecz pseudonimem „Gorkij" — gorzki. „Nie był to jedynie zwykły pseudonim, był to gest no­wego człowieka" — napisał później jeden z krytyków. Istotnie, twórca pragnął mówić rzeczy gorzkie — o tym, że świat jest źle urządzony, że zbyt wielu ludzi cierpi nędzę, i że trzeba go odmienić. Nie wie wówczas do­kładnie, w jaki sposób można tego dokonać. Dopiero po pewnym czasie zbliży się do tych ideologów, którzy przygotowują rewolucję. Na razie chwali ludzi swo­bodnych, mężnych, obdarzonych silnymi uczuciami, ce­niących wolność ponad własne życie. Czuje się, że prze­ciwstawia ich duchowe bogactwo tępej przyziemności mieszczańskiego życia.

Nieprzypadkowo jego wczesne opowiadania Makar Czudra (jest to utwór, którym Górki zadebiutował jako pisarz) i Stara Izergil włożone są w usta Cygana i starej mołdawskiej chłopki, postaci z ludu, snujących jakby odwieczny wątek baśni, legend i podań. Lud jest no­sicielem siły, wewnętrznego piękna, swobody; Cyganie pędzą wolne, koczownicze życie, pozbawione troski o dobra doczesne. Górki chwali takie życie, ale jedno­cześnie widzi, że w społeczeństwie krzywdy, ludzkie po­rywy są skazane na tragiczny koniec. Młoda para dum­nych i pięknych Cyganów, Łojko Zobar i Radda, ginie razem, nie mogąc razem żyć; pisarz wyczuwalnie za­chwyca się taką śmiałą decyzją, rzucającą jakby wy­zwanie porządkowi świata.

Ale śmierć nie może być jedynym wyjściem. Górki gorączkowo poszukuje innego rozwiązania. Znajduje je w romantycznym pragnieniu poświęcenia dla ludzi, zło­żenia im w ofierze samego siebie. Takie motywy zna również polska literatura XIX stulecia: Danko, który

oświetla swoim pobratymcom drogę własnym goreją­cym sercem, jest krewnym duchowym Konrada z Mic­kiewiczowskich Dziadów, który „za miliony kocha i cierpi katusze", i Kordiana z dramatu Słowackiego. (Górki znał polską literaturę i wysoko ją cenił.) Wy­mowne jest przeciwstawienie tego porywu Danka wy­niosłemu egoizmowi Larry, który oświadczył ludziom, że „nic z siebie nie da", i został za to ukarany wiecz­nym wygnaniem i samotnością. „Nie ma dla niego życia i śmierć mu wybawienia nie niesie. I nie ma dla niego miejsca wśród ludzi" — oświadcza Izergil.

Te sprawy ustawicznie trapią i pasjonują Gorkiego. Znajdujemy je także w baśni Pieśń o Sokole. I tym ra­zem zostaje ona opowiedziana przez „wyschniętego i mądrego starca", krymskiego pastucha. Wąż jest wcieleniem przyziemności, sytej pewności siebie. Sokół woli śmierć niż takie życie. Górki jest całym sercem po stronie tego wyboru; Sokół uosabia dlań najwidocz­niej śmiałków, porywających innych swoją ofiarą i przykładem. To duchowy krewny dumnego Zobara, ale jeszcze bardziej — Danka, bo jego śmierć jest nie tylko aktem osobistego sprzeciwu, ale służy wspólnej sprawie, „...czas przyjdzie — mówi pisarz komentując ukazany przez siebie obraz i zwracając się wprost do sokoła — kiedy gorące krwi twojej krople błysną jak iskry śród mroków życia i w wielu śmiałych sercach rozpalą szaloną żądzę wolności, światła!" Wyrażona w ten sposób nadzieja nabiera w Pieśni o Sokole cha­rakteru bojowego zawołania i przepowiedni walk rewo­lucyjnych 1905 i 1917 roku. Rzucone w niej hasło: „Niech potężniej zagrzmi burza!" uczyniło z Gorkiego duchowego przywódcę tych, którzy pragnęli zmiany świata.

Tak rozpoczynała się twórczość Gorkiego, nieprzejed­nanego buntownika, poszukiwacza sprawiedliwości, piewcy ideału człowieka wyzwolonego. Później ta wy­soka, romantyczna nuta przycichnie — chociaż nigdy nie zniknie zupełnie — na rzecz realistycznych opisów

życia społecznego, z których również wypływał wnio­sek o konieczności jego rewolucyjnych zmian, czego najdobitniejszym wyrazem jest powieść Matka. Do gło­su dojdą także opowieści o własnych, bogatych i trud­nych doświadczeniach życiowych. Zapowiedzią tego wątku, rozwiniętego następnie w trzyczęściowym cyklu Dzieciństwo, Wśród ludzi i Moje uniwersytety — jest opowiadanie Na soli.

Pisarz daje tu przejmujący obraz ludzkiej ciemnoty i zdziczenia, będących wynikiem niewolniczej egzysten­cji i otępiającego wysiłku. Autor i bohater opowiada­nia zostaje skrzywdzony, nie czuje jednak do swych krzywdzicieli nienawiści, tylko wściekłość z powodu bezmyślnie zadawanego okrucieństwa i żal, że objęci wspólnym złym losem prześladują się nawzajem. Krzywdzący i krzywdzeni są tu wspólnymi ofiarami nieludzkiego systemu, który krzywdzi wszystkich.

Utwory zamieszczone w tym wyborze są tylko małym wycinkiem twórczości Gorkiego, dokonanym z jej wczesnego okresu. Z wyjątkiem właśnie opowiadania Na soli, patetyczny i wzniosły styl tych utworów może się dzisiaj wydać przesadnie uczuciowy. Trzeba jednak pamiętać, że te gorące i żarliwe słowa wypowiada czło­wiek zbuntowany przeciw życiu dawnej Rosji, pragnący obudzić sumienia innych i zachęcić ich do czynu. Górki zawsze pojmował swą sztukę pisarską jako służbę lu­dziom, zapłacił za to trzykrotnym carskim więzieniem i emigracją. Natomiast Rewolucja Październikowa i no­we państwo radzieckie uznały w nim pisarza, który najbardziej ze współczesnych utorował drogę przemia­nom społecznym.

Obdarzony szczególnym autorytetem, Górki prowa­dził w okresie porewolucyjnym, i w kraju, i poza nim, działalność ogromnie bogatą. Występował nie tylko jako wielki pisarz — prozaik, dramaturg, krytyk i pu­blicysta — ale też jako redaktor, wydawca, organi­zator, działacz literacki, ambasador kultury Kraju Rad, a także niestrudzony czytelnik i doradca innych pisarzy.

Starał się przy tym dochować wierności swoim mło­dzieńczym ideałom. W opublikowanym pod koniec ży­cia artykule O tym, jak uczyłem się pisać odnajduje­my wyznanie, jakby podsumowujące myśli i uczucia Makara Czudry, Starej Izergil, Pieśni o Sokole:

„Moim zdaniem nie ma idei poza człowiekiem, dla mnie właśnie on i tylko on jest twórcą wszystkich rze­czy i wszystkich idei, właśnie on — cudotwórca i w przyszłości władca wszystkich sił przyrody. [...] I jeże­li trzeba już mówić o świętościach — to świętym jest tylko niezadowolenie człowieka z samego siebie i jego dążenie, by stać się lepszym, niż jest; święta jest jego nienawiść do wszelkiego życiowego śmiecia, które sam stworzył, święta jest jego chęć zniszczenia na ziemi zawiści, chciwości, przestępstwa, choroby, wojny i wszelkiej wrogości między ludźmi, święta jest jego praca."

Spis rzeczy

Pieśń o Sokole Przełożył S. Pollak

Przełożył S. Pollak Pieśń o zwiastunie burzy

Przełożył J. Tuwim Makar Czudra

Przełożył J. Jędrzejewicz Stara Izergil

Przełożył J. Jędrzejewicz Na soli

Przełożyła J. Guze Posłowie

PRINTED IN POLAND

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974 r.

Wydanie pierwsze -

Nakład 100.000 + 290 egz. Ark. wyd. 2,7. Ark. druk. 4

Papier wklęsłodruk sat. V, 70 g, format 84X104

Oddano do składania w lutym 1974 r.

Podpisano do druku w maju 1974 r.

Druk ukończono w czerwcu 1974 r.

Łódzka Drukarnia Dziełowa w Łodzi

Nr zam. 791/A/74, W-97

Cena zł 5.—

Maksym Górki

Legendy i opowiadania

Tłumaczyli:

Joanna Guze, Jerzy Jędrzejewicz Seweryn Pollak, Julian Tuwim

Posłowie Andrzej Drawicz

Państwowy Instytut Wydawniczy

Tytuły oryginałów:

PIEŚNIĄ O SOKOLE

PIEŚNIĄ O BUROWIESTNIKIE

MAKAR CZUDRA

STARUCHA IZERGIL

NA SOLI

Okładką i stroną tytułową projektowała BOŻENA BRATKOWSKA

Książka wprowadzona przez Ministerstwo Oświaty i Wychowania do zestawu lektur szkolnych dla klasy VII szkoły podstawowej.

Czekman — rodzaj sukmany noszonej przez górali kaukaskich i Tatarów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
legenda o warsie opowiadanie 169 20e4
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Poszukiwania legendarnej Shambhalli Agharty
Legendy Mit o stworzeniu
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
Dwie matki, LEGENDY CHRZEŚCIJAŃSKIE
7 BRACI ŚPIĄCYCH, LEGENDY O ŚWIĘTYCH
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Legenda o Lechu, SZKOLA, Polska
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA

więcej podobnych podstron