SKRADZIONY RAJ
Diego Garcia to jedno z takich miejsc, które opisalibyśmy jako rajską wyspę. Dla ścisłości - to było jedno z takich miejsc. Dziś jest to amerykańska baza wojskowa, która z rajem nie ma wiele wspólnego - startowały z niej m.in. samoloty, które bombardowały Afganistan i Irak. Zanim Amerykanie rozpoczęli budowę kompleksu, musieli jednak wysiedlić mieszkających tam tubylców. Zrobili to bez wahania, w tajemnicy przed światem.
Widziana z lotu ptaka może zachwycić. Koralowa wyspa w kształcie podkowy otaczającej lagunę wydaje się być ostatecznym dowodem na to, iż Matka Natura wie, co to piękno. Z bliższej perspektywy widok jest podobnie oszałamiający - turkusowe fale podmywają piaszczystą plażę, za którą wyrastają wysokie palmy kokosowe. Widok niczym ze snu. Lub pocztówki.
To jednak tylko jedna strona wyspy. Czar pryśnie, gdy zobaczymy koszary, pasy startowe, doki i wielkie talerze satelitarne. Amerykańskie bombowce B-52 i B-1, samoloty P-3 i liczne okręty bojowe i transportowe również nie dodają temu miejscu uroku. Baza wojskowa w pełnym tego słowa znaczeniu. To jest druga strona Diego Garcia. Ta, która powstała kosztem byłych mieszkańców wyspy.
Żółwie a ludzie
W trakcie zimnej wojny Amerykanie desperacko potrzebowali strategicznie ulokowanej bazy na Oceanie Indyjskim. Idealnym wyborem wydawał się archipelag Czagos, składający się z 65 niewielkich wysepek nienarażonych na działanie cyklonów. Administracyjnie należały one do Mauritiusa, brytyjskiej kolonii.
Na podstawie umowy z Wielką Brytanią z 1965 roku, Mauritius ogłosił niepodległość. Za trzy miliony funtów zrzekł się jednak swoich praw do archipelagu. Wyspy nazwano Brytyjskim Terytorium na Oceanie Indyjskim. W tym czasie Brytyjczycy potajemnie pertraktowali z Amerykanami w sprawie wydzierżawienia im tych ziem na bazę wojskową. Umowę podpisali w 1966 roku. Zapłatą miał być upust 11 mln dolarów przy zakupie nuklearnych rakiet Polaris dla brytyjskich okrętów podwodnych.
Kwestią do uzgodnienia pozostała dokładna lokalizacja bazy. Pierwotnie wybór padł na koralową wyspę Aldabra. Jak się jednak okazało, była zamieszkała przez unikatowy gatunek ogromnych żółwi. Z ekologami Amerykanie zadzierać zamiaru nie mieli.
Zdecydowano się zatem na Diego Garcie, największą z wysp archipelagu. Ta zamieszkana była przez blisko 2000 osób, w większości potomków niewolników przywiezionych tam z Afryki przez Francuzów w XVIII wieku. Był to lud prowadzący proste życie w izolacji, w większości niepiśmienny, utrzymujący się głównie z rybołówstwa i zbierania orzechów kokosowych. Posługiwali się specyficznym językiem Creole. Podróżnik Robert Scott opisywał, iż zobaczył tam „trzy lub cztery wioski urządzone w nadmorskim francuskim stylu i liczne mniejsze osady”.
Amerykanie nie chcieli jednak, by na którejkolwiek z wysepek archipelagu mieszkali tubylcy. Ludzcy mieszkańcy tego zapomnianego przez świat miejsca nie mieli swoich ,,ekologów”.
Realizacja planu
Wyludnienie wysp przebiegała stopniowo. Na początku robiono to bardzo podstępnie. Co jakiś czas do archipelagu dopływały statki, które zabierały ładunek kokosów na Mauritius i Seszele. Niektórzy Czagosi płynęli się z nimi, by po paru tygodniach lub miesiącach wrócić z upominkami przywiezionymi z ,,nowoczesnego świata”. Jednak gdy umowa między Brytyjczykami a Amerykanami została podpisana, mieszkańcy Czagos, którzy wyruszyli z transportami usłyszeli… że nie mogą wrócić do domu. Gdy zaniepokojone ich nieobecnością rodziny wsiadały na kolejne statki, by odnaleźć swoich bliskich, również dla poszukujących droga powrotu okazywała się zamknięta.
Druga faza wysiedlenia nie była już tak subtelna. W lipcu 1971 roku pierwsi amerykańscy żołnierze zaczęli pojawiać się na Diego Garcia. Czagosi otrzymali krótkie polecenie: pakować się i wchodzić na statki. Dostali na to kilka godzin; zabrać mogli tylko po jednej walizce z ubraniami. Opornym grożono zagłodzeniem, a nawet… bombardowaniem. Mieszkańcom odebrano zwierzęta, które potem zagazowano spalinami samochodowymi. Lizette Tallatte wspominała potem Johnowi Pilgerowi: „Kiedy psy były zabierane na ich oczach, nasze dzieci krzyczały i płakały”.
Do 1973 roku nie było na wyspie żadnego tubylca, nie zatrudniano ich nawet w charakterze robotników fizycznych. Preferowano Filipińczyków i Lankijczyków - oni nie zadawali niewygodnych pytań o odebrane domy.
Czagosi, którzy niekoniecznie pojmowali politykę światowych mocarstw, widząc karabiny i wielkie okręty doskonale zrozumieli jedną rzecz: sprzeciw skończyłby się jeszcze większą tragedią.
Nowy dom, obcy dom
Mieszkańcy Czagos zostali pozostawieni w portach na Mauritiusie, mniejsza część trafiła na Seszele - ponad 1000 mil morskich od domu. Tam musieli sami zadbać od siebie. Zagubieni, w znacznej części nieznający miejscowego języka, wylądowali na ulicy. Zderzenie z nowoczesną cywilizacją było dla wielu z nich szokiem. Niektórzy nie mogli pogodzić się z takim losem i popełniali samobójstwo. Część popadła w alkoholizm i narkomanię, inni utrzymywali się z prostytucji lub dołączyli do ulicznych gangów. Mauritius, który już przed przebyciem wyspiarzy borykał się z bezrobociem, nie mógł zapewnić im pomocy.
Mieszkańcy cierpieli z tęsknoty. Na Diego Garcia zostały ich domy i groby przodków. Nowy świat był zupełnie inny od rajskiej wyspy. Czuli się wyobcowani. Chociaż Mauritius jest państwem wieloetnicznym, Czagosów łatwo można rozpoznać - ich skóra jest zazwyczaj ciemniejsza od innych obywateli o afrykańskich korzeniach.
Dzisiaj kolejne pokolenie wygnanego ludu dorasta w maurytyjskich slumsach. Aktualną liczbę Czagosów szacuje się na 8600 osób. Podobnie jak ich rodzice, nie mają zbyt wielu perspektyw. Nauczyli się już miejscowego języka, jednak nigdy nie mieli szans na zdobycie wykształcenia. Niektórzy odważyli się wykorzystać swoje brytyjskie paszporty i wyemigrowali do Wielkie Brytanii, by tam szukać szczęścia. Reszta wegetuje licząc, że może jeszcze kiedyś zobaczą swój ukochany dom.
Tymczasem baza wojskowa na Diego Garcia, zwana czasami Camp Justice (Obóz Sprawiedliwość), stała się jednym z najważniejszych punktów dla amerykańskiej marynarki i lotnictwa. Rezyduje tam ponad 2000 żołnierzy, dokuje do 30 okrętów, ląduje wiele ciężkich samolotów. Jest to również jeden z pięciu punktów operacyjnych systemu GPS.
Baza była wyjątkowo przydatna podczas wojen w Iraku od 1991 roku i Afganistanu od 2001, gdyż mogą z niej startować nawet bombowce strategiczne. Według doniesień prasowych i niektórych brytyjskich i amerykańskich polityków, kompleks był również wykorzystywany jako tajne więzienie CIA, w którym przesłuchiwano rzekomych terrorystów.
Stany Zjednoczone rezerwują sobie także prawo do rozmieszczenia tam broni atomowej.
Tak oto rajska wyspa stała się ważnym elementem potężnej machiny wojennej, a jej mieszkańcy - szmaciarzami.
Przemilczana zbrodnia
To, że świat nie słyszał o tragedii Czagosów, nie jest zaskoczeniem - znacznie większe kryzysy pozostawały niezauważone. Zadziwiające jest natomiast to, że nawet wielu Maurytyjczyków nigdy nie dowiedziało się o sprawie swoich wyspiarskich kuzynów. Jest to ,,zasługą” rządów USA i Wielkiej Brytanii.
Zachodni politycy plany przesiedlenia trzymali w najwyższej tajemnicy. Ujawnione po latach archiwa pokazują, iż stosunek decydentów do Czagosów był bardzo pogardliwy, wręcz rasistowski - nazywano ich m.in. ,,jakimiś Tarzanami”. Prawo międzynarodowe zakazuje wysiedlania ludów z ich własnych ziem, toteż mocarstwa zrobiły wszystko, by przedstawić Diego Garcię jako ląd zamieszkały jedynie przez tymczasowych pracowników plantacji kokosowych. W materiałach prezentowanych ONZ Brytyjczycy zaniżali liczbę mieszkańców archipelagu i starali się, by nikt nie nazywał ich ,,tubylcami”. Amerykanie określali wyspy jako ,,niezamieszkałe”.
Wszystko robiono bardzo ostrożnie, aby nie przyciągnąć uwagi mediów. Pierwszy raz na Zachodzie o losie Czagosów napisał Washington Post dopiero w 1975 roku. Artykuł Davida Ottaway'a wywołał oburzenie w Kongresie USA, który powołał komisję mającą wyjaśnić, czy rząd celowo oszukał Senat i Izbę Reprezentantów w sprawie stopnia zamieszkania wyspy. Przesłuchiwani przedstawiciele Departamentu Stanu i Pentagonu bronili się, że nie było żadnej manipulacji i upierali się, bez przedstawienia dowodów, że Czagosi byli jedynie pracownikami na Diego Garcia. Część winy zrzucili także na Brytyjczyków i Maurytyjczyków, którzy „nie przedstawili bogatych informacji na ten temat” i utrzymywali, że to tamci powinni zatroszczyć się o los wyspiarzy po przesiedleniu. W tonie ,,co złego, to nie my” utrzymany był również napisany później oficjalny raport.
W następnych latach wyszło na jaw dodatkowo to, że rządy zainteresowanych stron ukryły przed kongresem i parlamentem fakt podpisania klauzuli, która wykluczała możliwość powrotu mieszkańców na którąkolwiek z wysepek archipelagu do końca trwania dzierżawy. Umowa wygasa w 2036 roku. Po 2016 USA i Wielka Brytania mają prawo do jej zerwania. Pentagon twierdzi, że powrót mieszkańców zagroziłby bezpieczeństwu bazy i prowadzonych operacji, ponieważ „mogliby zostać oni zinfiltrowani przez terrorystów”…
Starania o powrót
Niektórzy Czagosi nie pogodzili się jednak z takim losem. Swoich praw postanowili dobiegać w brytyjskim sądzie. Założona w 1983 roku Chagos Refugees Group (Grupa Uchodźców z Czagos) przez Oliviera Bancoulta, notabene elektryka, pozwała rząd Wielkiej Brytanii. Sąd najwyższy i apelacyjny trzykrotnie (w 2000, 2003 i 2006 roku) przyznały im prawo do powrotu i nakazały Brytyjczykom pokryć koszty przeprowadzki - nie na Diego Garcia, ale na inne wysepki archipelagu. Rząd Blaira zastosował jednak niezwykle rzadko używane, zapomniane już prawo dekretów królewskich, które anulowały wyroki sądów. Gdyby Londyn faktycznie przystał na żądania Czagosów, mogłoby się to nie spodobać Stanom Zjednoczonym, które o czymś takim nie chcą słyszeć.
Wygnańcy jednak nie poddają się i zapowiadają dalsze starania. W zeszłym roku złożyli pozew do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Rząd tymczasem nadal stara się uspokoić ich pięknymi słowami. - Nie staramy się usprawiedliwić tamtych akcji ani zachowania poprzednich generacji. Jednakże, prawda jest taka, że musimy patrzeć do przodu. Nie możemy cofnąć czasu - mówiła podczas kwietniowego wystąpienia przed Parlamentem Gillian Metron, podsekretarz brytyjskiego MSZ.
Byli mieszkańcy archipelagu liczyli także, że demokrata w Białym Domu wesprze ich w walce o swoje prawa. Jak na razie jednak nadzieje, które pokładali w Baracku Obamie, pozostają niespełnione.
Politycy w swojej „trosce” o Czagosów często powtarzają, że powrót nie przyniesie poprawy ich losu, ponieważ i tak będą żyć w biedzie. Bancoult odpowiada im w rozmowie z portalem allAfrica.com: „Około 25 zagranicznych firm zajmuje się rybołówstwem na wodach Czagos. Wielka Brytania dostaje od nich 1,7 mln funtów rocznie z tytułu licencji. Dlaczego nie mielibyśmy użyć tych pieniędzy, żeby stworzyć jakiś przemysł?”.
Obawia się jednak czegoś innego. Już ponad połowa z około 2000 mieszkańców wysiedlonych w latach 70. nie żyje. Młodzi często nie przejawiają dużej chęci powrotu na dzikie wyspy, których nigdy nie widzieli. Jeśli rząd brytyjski nadal będzie przedłużał sprawę, Czagosi gotowi walczyć o powrót do domu mogą po prostu wymrzeć…
Nadzieja jak morfina
Mimo wszystko, starania Bancoulta wydają się mocno naiwne. Mocarstwa, a USA w szczególności, wielokrotnie udowadniały, że w obronie swoich ,,strategicznych interesów” nie cofną się przed niczym i nie pójdą na żadne ustępstwa. Dlaczego mieliby zmienić swoje zachowanie dla garstki ludzi, o których prawie nikt nie słyszał i których prawie nikt nie broni?
Słynny reporter, John Pilger, rozpoczyna swój artykuł o losie Czagos takimi słowami: „Czasami jedna tragedia, jedna zbrodnia mówi nam o działaniu całego systemu za jego demokratyczną fasadą i pomaga nam zrozumieć, jak bardzo świat sterowany jest dla korzyści potężnych i jak rządy kłamią. Żeby zrozumieć katastrofę Iraku i wszelkich innych Iraków w imperialnej historii krwi i łez, wystarczy spojrzeć na Diego Garcię”. Nie sposób się nie zgodzić. Brak humanitaryzmu, egoizm i okrucieństwo, które przez Amerykanów często są zastępowane określeniami takimi jak „dbanie o interesy narodowe” lub „straty uboczne”, to coś, do czego najpotężniejsze państwa już nas przyzwyczaiły.
Jest jednak coś, czego Czagosom odebrać nie mogą. W uzasadnieniu korzystnego dla nich werdyktu z 2006 roku, sędzia Sedley napisał ”Od czasów Babilonu wygnańców podtrzymuje na duchu myśl o powrocie do domu”. W tym samym roku setka wygnańców została zabrana na krótką wycieczkę na Diego Garcia, gdzie zobaczyli, że ich wyspa ciągle istnieje. Wracali z łzami w oczach. Czasu jest coraz mniej, lecz nadzieja na powrót do domu ciągle się tli. Dla ludu, który wymiera, to dużo.
Marne to pocieszenie, ale któż może wygrać z supermocarstwem?