Justin Scott
Pościg na oceanie
(Przełożyli: Ewa Krasnodębska i Jan Zakrzewski)
Kochanej przyjaciółce Glorii Haye
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Żółte słońce i szkwał nadawały oceanowi na horyzoncie mozaikową połyskliwość. Na fali bijącej prosto z rufy unosił się i opadał czternastometrowy bermudzki kecz imieniem Syrena. Wydźwigiwał rufę na kolejną falę, a potem zjeżdżał w przepaściste wodne doliny. Kruszyna z laminatu i drewna lawirująca trzy mile ponad dnem Oceanu Atlantyckiego!
Piotr i Karolina Hardinowie, wyniesieni na okamgnienie na szczyt fali, spostrzegli za sobą statek. Był bardzo daleko. Mignęła im tylko ciemna sylwetka w plamie jaskrawego słońca, o wiele mil za nimi; właśnie przecinała ślad jachtu. Syrena znów ześliznęła się w otchłań między stalowosine ściany wody, w której niby żywe stwory migotały plamy błękitu.
Karolina musnęła twarz męża wargami. Przytulił ją jeszcze mocniej. Gdy ponownie znaleźli się na szczycie fali, rzucił okiem za siebie. Wielki statek zniknął za mglistą zasłoną szkwałowego deszczu. Syrena znów była samotnym punkcikiem na pustym morzu.
Kompas wskazywał północ północny wschód. Byli dziewięć dni w drodze z Fayal na Azorach i, jeśli pogoda się nie pogorszy, mieli jeszcze dwa dni do Falmouth w Anglii. Hardin rzucił okiem na żagle. Była to czynność tak mechaniczna, jak spoglądanie dobrego kierowcy w lusterko podczas jazdy w ruchu ulicznym. Fok był na granicy łopotu, więc go wybrał. Parę razy zagrzechotała zapadka kabestanu i żagiel się wydął. Mając wiatr prawie z rufy, dwumasztowy jacht płynął na pełnym wysięgu. Grot i bezan, wypełnione wiatrem, sięgały daleko za burtę. Świeży jędrny podmuch, podobny do gorącego prądu, dął z południowego zachodu.
Syrena miała dwadzieścia lat i była nieco przyciężka, gdyż jej sceptyczni konstruktorzy obawiali się jeszcze nowego, nie sprawdzonego tworzywa, jakim były laminaty. Dlatego też szeroki zgrabny kadłub kecza potrzebował wiatru, aby się ożywić. Hardin żeglował na niej, gdy była jeszcze nowa, a on był młodzieńcem. Przed trzema laty kupił ją na swoje czterdzieste urodziny.
Siedział po nawietrznej koła sterowego, wzrokiem przeszukiwał powierzchnię morza, wyczulony na niebezpieczne fale, opaloną dłoń trzymał swobodnie na pokrowcu z łosiowej skóry, jakim obciągnięte było chromowane koło sterowe. Twarz miał szeroką, cerę czerstwą, drobniutkie zmarszczki biegły promieniście ku oczom - w ich stalowoniebieskiej toni tliły się iskierki wesołości. Był silnie zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, jego tułów był krępy, jakby zahartowany wieloma latami dopasowywania każdego ruchu do kołysania małych statków. I jeszcze palce - ruchliwe, giętkie palce mistrza w swoim zawodzie.
Był to trzeci etap leniwej i przyjemnej podróży Hardinów z Nowego Jorku do Anglii. Przez cały dzień walczyli ze szkwałem, ale nagle szkwał i deszcz wycofały się za horyzont, chmury nad głową rozwarły się jak otwierana przesłona obiektywu i zaświeciło ostre słońce, osuszając pokład jachtu i rozjarzając morze.
Hardin otworzył przednią klapę, aby gorące powietrze wygnało z kabiny wilgoć. Zdjęli z Karoliną okapturzone sztormówki - winylowe kurtki i spodnie oraz gumowe buty, które chroniły ich przed zimnem i szkwałowym wiatrem. Wiatr jeszcze bardziej osłabł, więc ściągnęli też wełniane swetry.
I wreszcie, rzuciwszy pełne nadziei spojrzenie na słońce, Karolina zaczęła rozpinać koszulę. Patrząc na nią, Hardin myślał sobie, że pięknie wygląda z tymi krótko ostrzyżonymi ciemnymi włosami, zmierzwionymi przez wiatr, z rozpromienioną twarzą, z pełnymi radości życia wielkimi czarnymi oczami. Zaklaskał, gdy koszula upadła na pokład.
Pobrali się dziesięć lat temu i ich partnerstwo przetrwało mimo wyraźnej różnicy wieku, upodobań i zainteresowań. Nie uległo mimowolnemu oddziaływaniu rozpadających się związków ich przyjaciół, dla których stali się na przestrzeni lat widomym dowodem tego, że szczęście nie musi być ulotne.
Karolina posłała mu całusa, zdjęła wyblakłe dżinsy i na końcu zrzuciła figi. Był to dopiero początek maja i ciało miała jeszcze białe bielą zimy. Położyła się brzuchem do desek na mostku, który znajdował się z przodu nad kokpitem. Palce stóp wsparła na listwie ochraniającej mostkowy skraj. W chwilach gdy jacht dziobał fale, widać było napięte mięśnie zgrabnych nóg.
Hardin krytycznie rozglądał się po horyzoncie. Nad głową miał czyste niebo, ale za rufą plamy błękitu zmieniały kształt, gdy ciemne kumulusy przesuwały się pod stalowymi chmurami warstwowymi. Można było spodziewać się następnych szkwałów, ale chwilowo były jeszcze oddalone o jakieś kilkanaście mil i posuwały się wolno.
Zdjął koszulę i ukląkł obok Karoliny. Słońce piekło mu plecy. Pochylił się i pocałował jej kostkę, łydkę, miejsce pod kolanem. Obróciła się i małymi palcami zaczęła przeczesywać mu gęste kasztanowate włosy. Gdy jej palce dotknęły szyi i lekko zadrżał, zapytała:
- Samosterowanie?
- Niech będzie - zgodził się. - Nie odchodź!
Gdy wrócił, obdarzyła go długim, namiętnym pocałunkiem.
Byli spleceni w uścisku, kiedy Syrena nagle się zakołysała uderzona silnym podmuchem zimnego wiatru. Znaleźli się w strefie cienia, Karolina jeszcze bardziej wtuliła się w męża, na jej plecach wystąpiła gęsia skórka.
- Co się dzieje, kapitanie? - spytała.
Hardin podniósł głowę i rozejrzał się. Pokłady chmur i szkwał odbierały słońcu teren. Przed sobą miał jeszcze widoczność na kilka mil, ale po obu stronach horyzont zwężał się wyraźnie. Nad głowami mieli słońce, które świeciło bielą pod cienką pokrywą chmur.
- Będzie lepiej... - zaczął.
- Teraz? - powiedziała Karolina z żalem. - Czy nie powinniśmy skończyć jednej rzeczy, zanim zabierzemy się za drugą?
- Obawiam się, że w tym wypadku nic z tego nie będzie.
Podciągnęła się na łokciu i wyjrzała za burtę. Za rufą szkwał spędzał wielkie stada nisko zawieszonych czarnych chmur. Karolina powitała ten widok gestem rezygnacji.
- Nie mogły trochę poczekać?
Śmiejąc się i ripostując zabrali się do skracania żagli. Karolina wzięła ster, a Hardin poszedł na przód z fokiem sztormowym i szotami. Założył raksy małego żagla na sztag, umocował szeklę fału i przeciągnął linki przez prowadnice i z powrotem do kokpitu.
Karolina zrobiła lekki zwrot pod wiatr, żeby wypuścić powietrze z genui i ułatwić Hardinowi opuszczenie żagla. Grot też zaczął łopotać, a przy nagłym porywie wiatru wydawał odgłosy podobne do suchych trzasków palonych gałęzi. Karolina koordynowała ustawienie jachtu z czynnościami Hardina i po chwili żagiel opadł na pokład. Piotr wyciągnął raksy ze sztagu i wrzucił żagiel do kokpitu przednim lukiem; nie było czasu na pakowanie go do worka. Następnie zaczął wciągać na maszt fok sztormowy, a potem założył fał na wyciągarkę i wybrał żagiel.
Karolina pozwoliła Syrenie odpaść od wiatru i fok sztormowy natychmiast się wydął. Zluzowała główny szot - grot stracił wiatr. Hardin opuścił wielki żagiel i Karolina podeszła, aby pomóc zwinąć go i zabezpieczyć na bomie elastyczną linką.
Śmiejąc się, zawisła na mężu.
- Już mi nogi nie wytrzymują, kolana się pode mną uginają.
Szkwał zbliżał się szybko, wyprzedzany przez gwałtowne podmuchy wiatru, które spłaszczały grzbiety fal. Tumany wodnego pyłu pędziły nad wodą żłobiąc w niej miejscami linie podobne do śladu torpedy. Szybko wrócili do kokpitu, rozrefowali bezan, sprowadzili jacht na poprzedni kurs.
Hardin zszedł do mesy, żeby zamknąć i zabezpieczyć przedni luk. Mesa była dobrze utrzymana, emanowała ciepłem jasnoczekoladowych i kawowych odcieni, była doskonale zaopatrzona na długą podróż. Po sprawdzeniu, czy wszystko, co wymaga zabezpieczenia, jest przywiązane lub schowane, powrócił szybko do kokpitu i włożył winylową ocieplaną kurtkę. Kiedy sięgnął steru zastępując Karolinę, aby też ubrała się odpowiednio, ich dłonie na chwilę się spotkały i sterowały razem.
- Ubierz się! - powiedział.
Karolina włożyła sweter i kurtkę. Pozostawiła gołe nogi. Resztę ubrań Hardina i swoich zrzuciła na dół do kabiny - zahaczyły się na trapiku i potem stoczyły same. Zamknęła główny luk i usiadła obok męża zapierając się nogami o przeciwległe siedzenie kokpitu. Hardin podał jej szot foka i pocałował w usta.
Porywisty podmuch uderzył w żagle, spienione morze trzasnęło w kadłub w pobliżu rufy, jacht wpadł w przechył. Hardin, zrośnięty z kołem sterowym, usiłował ustawić statek rufą do fali.
Morze potężniało, szkwał sprowadził z sobą mrok - zupełnie jakby ktoś czarnym płótnem przesłonił słońce. Temperatura spadła o dwadzieścia stopni, lodowaty deszcz walił w pokład. Od czasu do czasu strzępiaste błyskawice rozbijały mrok, spryskując na chwilę zdziczałe morze oślepiającą bielą. Fale to rozbiegały się, to wpadały na siebie i zespolone wyskakiwały ku niebu.
Karolina wyluzowywała fok, żeby wytracił nadmiar wiatru, a ponieważ Hardin bez reszty zajęty był sterem, zaopiekowała się również bezanem. Syrena trzymała się wyprostowana; z pełnymi żaglami uciekała przed szkwałem. Jak przerażona klacz.
Po kilku minutach było po wszystkim. Niebo pojaśniało, wiatr ucichł, temperatura się podniosła, morze się uspokoiło. Jeszcze przez chwilę padał pionowymi strugami ostry deszcz. I nagle ustał.
Karolina odetchnęła z ulgą.
- Następnym razem zarefujemy bezan. Syrena gnała za szybko.
- Dobry jacht, wytrzyma - powiedział Hardin i pogłaskał Karolinę po gołych kolanach. Uśmiechnął się. - Poza tym potrzeba nam silnych wrażeń. Zaczynało już być nudnawo.
- Widzę, że masz krótką pamięć. A może chciałbyś spędzić noc w bączku? - Rozkazująco wskazała palcem białą łódeczkę na dachu kabiny, za głównym masztem.
- Sam? - spytał.
- Zupełnie sam. A teraz nadchodzi kolejny szkwał, więc się zdecyduj!
Milę za nimi uformowała się druga czarna linia i wyraźnie zbliżała do jachtu. Hardin przyglądał się z lekkim niepokojem. Wlepił oczy w nadchodzący szkwał, usiłując przeniknąć wzrokiem postrzępiony pierzasty skraj, za którym płynął czarny rdzeń. Nie zauważył jednak oznak większego niebezpieczeństwa, żadnej rosnącej fali, żadnej zapowiedzi gwałtownej wichury.
- Czym się martwisz? - spytała Karolina, wyczuwając jego niepokój.
- Sam nie wiem - odparł powoli. - Mam jakieś dziwne przeczucie.
Z szafki wyjął lornetkę i przeszukał skraj chmurzastego frontu.
-Wygląda bardziej na deszcz niż na wichurę, prawda?
Oddał jej lornetkę. Karolina zgodziła się z jego oceną. Nie było przerażającej czerni gwałtownego szkwału, nie było też zapowiedzi jego nadejścia w postaci nagłych porywów.
Hardin rozejrzał się dokoła. Poprzedni szkwał skręcił na wschód. Przed sobą mieli słońce i wyglądało na to, że pod wieczór nastąpi całkowite przejaśnienie, co zresztą sugerował podnoszący się barometr. Rzucił okiem za siebie, na rufę, ciągle zastanawiając się nad tym, czy zdjąć bezan. Pamiętał o marynarskim powiedzeniu: "Właściwym czasem na skrócenie żagli jest chwila, w której się o tym pomyślało".
- Refujemy bezan!
- Rozkaz, kapitanie!
Zarefowali. Syrena wytraciła szybkość, płynąc jedynie na foku sztormowym i części bezanu. Linia deszczowych chmur zaczęła ich doganiać.
Hardin jeszcze raz dokładnie im się przyjrzał, szukając źródła swego niepokoju. Nie dostrzegł nic szczególnego. Kiedy odsunął od oczu lornetkę, zobaczył czułe, ale jakieś dziwne spojrzenie Karoliny. Palcami przesunęła po jego wargach.
- Kocham cię.
- Kocham cię.
- Przytul mnie.
Hardin stanął za żoną, ujął koło sterowe, dał jej się położyć w swoich ramionach. Trzymając jedną rękę na kole, a drugą obejmując Karolinę, obserwował morze znad jej jedwabistych czarnych włosów. Otworzyła suwak jego sztormowej bluzy i oparła głowę na jego piersiach. Syrena płynęła niezakłóconym rytmem, rufą do chmur, jej dziób wskazywał odległe słońce.
Karoliną wstrząsnął dreszcz.
- Boję się - powiedziała.
- Co ci się stało?
- Sama nie wiem.
Spoglądała na morze przed sobą. Nagle obróciła twarz ku rufie. Zesztywniała w jego ramionach.
- O Boże! - krzyknęła.
Hardin obrócił głowę i zastygł. Horyzont wypełniała stalowa ściana.
- Zwrot przez rufę! - wrzasnął. Obrócił koło sterowe do oporu w lewo, przytrzymał je kolanem i zaczął wybierać szot foka. Pędzące koło zapadkowe windy gniewnie terkotało. Syrena skoczyła z wiatrem. Karolina jednym susem znalazła się przy bezanie i odrefowała, następnie wciągnęła żagiel na pełną wysokość.
Z łopoczącymi żaglami, Syrena robiła zwrot, aż osiągnęła pełny wiatr wprost z rufy. Czarna ściana zbliżała się od lewej burty. Była już blisko, dzieliło ją od jachtu sześćset stóp, zbliżała się szybko.
- Wypuść cały żagiel! - ryknął i obrócił kołem sterowym do środkowej pozycji. Pozwolił, aby szot bezanu tylko przemykał mu przez dłoń, pozostawiając bolesność podobną do oparzenia. Kiedy żagiel znalazł się pod kątem prostym do jachtu, owinął szot na bębnie wyciągarki i zaklinował go. Fok szastał się w jedną i drugą stronę, wydając dźwięki podobne do szorowania. Poszukiwał wiatru.
Hardin nacisnął guzik startera silnika pomocniczego. Prosił Boga, żeby silnik zaskoczył. Był to stary diesel, którego nie używał od dnia opuszczenia Azorów. Szot foka oplatał się o knagę fału na głównym maszcie. Uwięziony żagiel trzepotał bezradnie. Karolina umocowała szot na sterburcie i rzuciła się, żeby uwolnić splątaną linę. Syrena runęła w wodną otchłań. Karolina straciła równowagę i ciężko padła na pokład, ześlizgując się do skraju. Hardin krzyknął bezradny. Był zbyt daleko, aby jej pomóc.
Nogi jej ześliznęły się pod sznurem zabezpieczającym i zniknęły pod wodą. Jedną ręką złapała się stojaka pokładowego, drugą rozpaczliwie poszukiwała jakiegoś zaczepienia. Silna fala odpychała ją od pokładu. Syrena zatoczyła się na prawą burtę i Karolina wykorzystała tę znoszącą ją siłę, aby wciągnąć się na pokład. Stanęła na nogi, podskoczyła do masztu i uwolniła fok. Hardin przełożył ster na lewo. Głośne trzepnięcie oznajmiło, iż żagiel się wypełnił.
Karolina paroma susami doskoczyła do trapiku i zniknęła pod pokładem. Hardinowi tylko mignęła jej biała jak żagiel twarz. Ona jedna wiedziała, jak mało brakowało, żeby znalazła się za burtą, tuż przed dziobem zmierzającego wprost na nich monstrualnego stalowego cielska.
Żeglowali w poprzek jego kursu. Hardin gwałtownie naciskał guzik startera pomocniczego silnika. Przez cały czas patrzył na potężny czarny kadłub. W życiu jeszcze nie widział tak olbrzymiego statku. Już powinni byli zejść z jego toru, ale gigantyczne cielsko było tak szerokie, iż wydawało się, że płynie bokiem. Znajdowało się teraz o czterysta stóp od jachtu.
Dieslowski starter charczał. Karolina wyskoczyła z kabiny z dwiema kamizelkami ratunkowymi. Najpierw pomogła włożyć kamizelkę Hardinowi, który w tym czasie sterował nogą, a wolną ręką rozpaczliwie naciskał guzik startera. Gdy mu ją zawiązała, włożyła swoją, nie spuszczając czarnego kadłuba z oka.
Diesel zakaszlał, zakrztusił się i zaskoczył. Hardin włączył przekładnię i Syrena zyskała dwa węzły. Czarny statek był tak blisko, że Hardin dostrzegał linie spawania. Kadłub był wyższy niż top masztu Syreny, szerszy niż kilka miejskich budynków.
Płynął szybko. Rozcinane dziobem fale rozpryskiwały się na dwadzieścia stóp. Nikogo nie było przy burcie, nie było też żadnej nadbudowy, żadnego mostka, żadnych świateł, żadnej nazwy na dziobie. Nic - tylko czarna ściana, rozpędzona, jednolita. I widoczna kotwica. Większa od Syreny.
Hardin ocenił, że uda im się umknąć samym skrajem dziobowej fali. Teraz mógł dostrzec bok statku - był jak gładka skała, nieskończona, ginąca w odległej mgiełce. Po jego zawietrznej morze wydawało się spokojniejsze, chronione od wiatru jak wody w lagunie. Syrena miała wiatr od rufy, żagle wypuszczone za prawą burtę. Płynęli w dalszym ciągu pod kątem prostym do statku. Hardin chciał zwiększyć ten kąt, żeby zyskać odległość. Lecz w tym celu musiałby zrobić zwrot przez sztag, a na to nie było czasu. Próbował więc zwiększyć obroty silnika. Syrena w paroksyzmie skoczyła naprzód, ale Hardin natychmiast musiał zmniejszyć obroty, gdyż zimny jeszcze silnik groził zgaśnięciem.
Bezan załopotał, za nim fok.
Syrena zwolniła, kołysząc się nieporadnie.
Karolina spojrzała na żagle.
- Wiatr?
Hardin w ułamku sekundy pojął dramat: bestia ukradła wiatr, rzucając wietrzny ekran niby wielka góra. Żagle jakby omdlały i zwisały bezwładnie. Hardin w rozpaczy dał silnikowi maksymalne obroty, ale ten był jeszcze zbyt zimny, aby wytrzymać takie przyspieszenie. Zakrztusił się i zamarł. Przez długą chwilę docierał do nich jedynie szelest żagli. Statek znajdował się o sto stóp od nich. Wydawało się, że płynie bezszelestnie. Jaki mógł mieć napęd? Jego nadejście obwieszczał tylko wzmagający się teraz przenikliwy syk rozbijanej dziobem fali.
Hardin i Karolina ujęli się za ręce i wycofali do dzioba. Skulili się tam, trzymając forsztagu, patrząc jak niewiarygodnej wielkości czarna bezszelestna ściana przesłania im całe niebo.
Rozpruta dziobem fala przewróciła jacht na bok. Leżał jak zranione zwierzę, które osłania gardło, gdy uznaje przegraną i prosi o łaskę. Złączeni dłońmi, Hardin i Karolina usiłowali skoczyć w morze w chwili, gdy czarny statek wdeptywał Syrenę w morską toń.
2
Syrena oddała ostatnie tchnienie w charkocie roztrzaskiwanego laminatu.
Hardin skoczył. Woda była przeraźliwie zimna. Wypłynął na powierzchnię i przyciągnął do siebie Karolinę. Poczuł uderzenie w bok, ból dotarł do kolana, dłoń Karoliny wyrwała się z jego dłoni. Usłyszał jej krzyk, zanim woda pochłonęła jego głowę.
Kamizelka ratunkowa wypchnęła go ponownie na powierzchnię. Otrzymał straszliwy cios w tył głowy. Wszystko wydawało się mroczne, choć wiedział, że ma oczy otwarte. Jakaś siła przekoziołkowała nim kilka razy. Ręce i nogi wydawały się bezużyteczne, ale na szczęście kamizelka ratunkowa utrzymywała go na powierzchni, gdy obok przemykało stalowe cielsko.
Jakaś część jego świadomości przewrotnie podziwiała gładź kadłuba: jak gdyby polerowaną powierzchnię gładkiej ściany, z której nie wystawał żaden nit, żaden spaw. Czuł, że jest wciągany pod wodę, że zaczyna działać siła potężnych śrub.
Rozpaczliwymi ruchami odbił się od przemykającego kadłuba, ale ilekroć próbował płynąć dalej, wciągał go długi prosty wir wody, pędzonej między statkiem i oceanem. Raz po raz usiłował odbić się dalej, ale nieustannie był ściągany z powrotem. Poddał się więc wyczerpaniu, bólowi i strachowi, walcząc jedynie z groźbą kontaktu ze stalowym potworem.
Kadłub przesuwał się tak długo, że zaczął myśleć, iż po wieczne czasy pozostanie tak uwięziony między stalową ścianą a morzem. Ilekroć usiłował oderwać się od ruchomej burty, gwałtowne ruchy częściowo nim obracały i znów waliły o kadłub. Byłby już dawno roztrzaskany na miazgę, gdyby nie gruba wzdęta kamizelka ratunkowa. Miał jedynie pokiereszowane kolana i łokcie.
Nagle cielsko zniknęło i coś rzuciło go w pianę i skotłowaną wodę, które wypełniły mu nos i usta, boleśnie kąsały oczy. Zapadł się pod powierzchnię, a jego kamizelka stała się nagle bezużyteczna w przesyconej powietrzem wodzie wyrzucanej przez potężne śruby okrętowe. Piana wtargnęła mu do płuc; zaczął się krztusić, zbierało mu się na mdłości. Zasolona woda przeraźliwie piekła błonę śluzową ust i gardła.
Piana powoli ustąpiła, dając miejsce nie zbełtanej już wodzie. Kamizelka wyniosła go na powierzchnię. Był sam na plamie morza, gładkiej jak staw. Wielka prostokątna rufa znikała w chmurze. Zobaczył nad nią olbrzymi biały mostek i wyżej kilka prostych czarnych kominów wyrzucających z siebie kłęby ciemnego dymu. Powietrze pachniało spalinami, ale z zapachem tym mieszała się woń ropy naftowej.
Wielkie białe litery umieszczone w poprzek rufy obwieszczały nazwę statku: LEWIATAN. A pod tą nazwą port rodzinny: MONROWIA, LIBERIA.
- Karolino! - krzyknął rozdzierającym głosem.
Walił rękami o wodę, obracając się w kółko i rozglądając we wszystkie strony, ale nie dostrzegał niczego. Statek, który unicestwił ich jacht, zniknął w chmurze. Morze powoli powracało. Pojawiały się fale, początkowo nieśmiało, jakby bały się powrotu potwora, a potem coraz odważniej, aż wreszcie Hardin pływał jak korek, unoszony na grzbiecie fali i zrzucany do wodnych rozpadlin. Bez przerwy wykrzykiwał imię Karoliny; w szaleńczym wysiłku usiłował dźwignąć się wyżej, aby dalej widzieć.
Zimno było przejmujące, znieczulało ból kolan i łokci, wpływało odrętwiająco na myśli i ciało. Nadpływały kotłujące się mgły, ograniczające widoczność. Hardin powoli pogrążał się w całkowitym zobojętnieniu, gdy nagle ręką dotknął czegoś masywnego. Na ułamek sekundy zastygł w panicznym strachu. Rekiny!
Zaczął tłuc rękami po wodzie, kopać nogami. Usłyszał swój własny głos, który brzmiał jak ryk zranionego zwierzęcia. Strach wyrwał go z szoku. Władzę przejęły instynkty. Sięgnął po nóż przyczepiony do kamizelki ratunkowej, podciągnął bolące nogi tak, że unosił się na wodzie jak kula.
Poczuł kolejne uderzenie. Ponownie sparaliżował go strach. To coś było na powierzchni wody. Mógł to ująć w dłonie. Mógł to przybliżyć do oczu. Odłamany kawałek drewna! Tek! Kawałek listwy z kokpitu! Ocierał się teraz o inne szczątki, o drewno, styropian.
- Karolino! - krzyknął rozpaczliwie.
Z mgły wyłonił się nagle jakiś kształt. Biały i pękaty. Hardin podpłynął, nie mając pojęcia, do czego płynie. Wiedział tylko, że ten kształt też pływa. Kamizelka krępowała mu ruchy, rozłożył więc ręce szeroko na wodzie i posługiwał się jedynie nogami. Czuł ból w kolanach. Cel, do którego zmierzał, ześliznął się na fali i oddalił trochę. Hardin ze zdwojonym wysiłkiem rzucił się w pogoń. Dotknął ręką czegoś oślizgłego. Cofnął dłoń w przeświadczeniu, że ma do czynienia z żywą istotą.
Po chwili rozpoznał bączek z Syreny. Właściwie połówkę bączka przeciętego przez środek. Pływał stępką do góry i utrzymywał się wysoko na powierzchni dzięki obłożeniu styropianem. Hardin złapał się złamanego skraju.
Jeśli uda mu się ów półbączek obrócić i wydostać nań, to będzie mógł poszukiwać Karoliny z większej wysokości! Wyciągnął ramiona i pochwycił obie okrężnice. Ignorując przeszywający ból w prawym łokciu, zaczął wierzgać pod wodą, aby utrzymać równowagę. Ciągnął ku dołowi jedną stronę strzaskanej łódki, wypychając drugą stronę do góry. Był już bliski sukcesu, gdy wszystko wymknęło mu się z rąk i wrak odpłynął.
Rzucił się w pogoń, dopadł i sięgnął, usiłując uchwycić serdelkowaty kil. W chwili gdy wrak już się przechylał, dłoń mu się ześliznęła i stracił uchwyt. Podpłynął więc od strony przełamania łódki i z całej siły zaczął wpychać pod wodę postrzępiony skraj; ale bardzo pławny styropian stawiał opór, nie dał się głęboko zatopić. Podciągnął nogi, zakotwiczył je pod wodą w okrężnicy wraka, przechylił się do tyłu i zawisł na skraju połówki bączka. Udało się! Leżała kilem do dołu, ale w trakcie odwracania odskoczyła.
Wygramolił się, płynąc na plecach; wychynął nad wodę, krztusząc się i kaszląc. Słona woda paliła gardło i oczy. Bączek był niedaleko. Miał rufę poddartą do góry, natomiast otwarty poszarpany skraj połówki zanurzony był w wodzie. Do tego skraju Hardin podpłynął i usiłował wsiąść tyłem jak na krzesełko. Nic z tego! Groziło to przekoziołkowaniem bączka. Spróbował inaczej: sięgnął głębiej, złapał się wręgi i zaczął powoli wciągać się na dno. Rufa sterczała niebezpiecznie wysoko. Hardin nie zrezygnował - wykorzystując przychylne fale, posuwał się dalej centymetr po centymetrze, aż znalazł się pod rufą, wsparty o nią, na poły siedząc. Woda sięgała mu powyżej brzucha, a nogi zwisały poniżej skraju ocalałej części pływającej skorupy. W obawie przed rekinami podciągnął nogi pod brodę.
- Karolino!
Bączek zachybotał się. Hardin miał wrażenie, że siedzi w płytkim półmisku; i mógł tak siedzieć pod warunkiem, że nie będzie się poruszał. Każdy gest mógł spowodować chybotanie grożące utratą równowagi wraka i upadkiem do morza. Eksperymentował więc niesłychanie ostrożnie, podciągając się, aby wystawić głowę i rozejrzeć się dokoła.
Mgła unosząca się nad samą wodą i ścielący się deszcz ograniczały widoczność do kilkunastu metrów. Dostrzegał szczątki jachtu - połamane deski pokładowe, kawałki żagla - prawdopodobnie został tak zmielony przez śruby okrętowe.
Laminatowy kadłub zatonął szybko. Hardinem wstrząsnął dreszcz. Szczątki kadłuba jeszcze tonęły, mając parę mil podwodnej drogi do zimnego mulistego dna. W tej wędrówce wzrastające ciśnienie zgniatało żarówki; najpierw światła kabinowe i lampy, a potem odporniejsze oprawy świateł pozycyjnych.
- Karolino! - Dostrzegł dziobową połówkę baczka. Wysilił wzrok, żeby lepiej się przyjrzeć. Może Karolina do niej dopłynęła, tak jak on dopłynął do swojej części? Gdy prądy obróciły tę drugą połówkę, zobaczył, że jest pusta. Po chwili stracił ją z oczu.
Wzywał Karolinę raz po raz i przystawiał dłonie do uszu, aby usłyszeć odzew. Nic. Uniósł głowę, jak mógł najwyżej, i rozglądał się po niknącym horyzoncie. Ściemniało się. Czy Karolina mogła zgubić kamizelkę? Czy została wessana przez wiry pod statek? A może znajdowała się na powierzchni wody o parędziesiąt metrów od niego, nieprzytomna? Wzywał jej imię przez godziny.
3
Tankowiec Lewiatan, ultrawielki przewoźnik ropy, był największym poruszającym się przedmiotem na kuli ziemskiej. Przewoził milion ton arabskiej ropy. Płynąc przez ocean, wyglądał jak półwysep oderwany od jakiegoś kontynentu.
Droga przez szkwał, w którym jacht Syrena z trudem dawał sobie radę, rzucany we wszystkie strony, była dla niego niczym. Spłaszczonym dziobem zniósł Syrenę z powierzchni morza równie łatwo, jak gazeta zabija siedzącą na szybie muchę. Jego niemal kwadratowa rufa wygładzała za sobą wody północnego Atlantyku, jakby chciała przekształcić je w osłoniętą zatokę.
Lewiatan miał blisko sześćset metrów długości. Był tak długi, że w czasie szkwałów nie można było dostrzec dzioba z kapitańskiego mostka. Był także bardzo szeroki, i właśnie z tego powodu Piotr i Karolina Hardinowie popełnili fatalny błąd, sądząc, że to, co zobaczyli na horyzoncie, jest przecinającym ich ślad statkiem. To był Lewiatan, Płynął zwrócony dziobem.
W dwa dni później (w czasie tych dwu dni Lewiatan opróżniał zbiorniki w Hawrze, aby jak najszybciej powrócić do Zatoki Perskiej) dwa starsze i stosunkowo mniejsze stutysięczniki do przewozu ropy otarły się kadłubami w kanale La Manche. Do eksplozji nie doszło, a uszkodzenia okazały się minimalne. Jeden tankowiec był pusty. Wypływał z kanału na Atlantyk wyznaczonym torem wodnym i dokonał napraw w drodze. Natomiast tankowiec wpływający do kanału, dowodzony przez starszawego kapitana, który lekkomyślnie traktował przepisy bezpieczeństwa na morzu, miał pełny ładunek ropy. Doznał głębokich uszkodzeń kilku stalowych płatów kadłuba i na skutek przecieku stracił około dwustu ton ropy.
Wiatr i fala zaniosły ropę na brzegi Kornwalii, zaskakując tysiące migrujących mew, które koczowały na plażach. Z pobliskich miejscowości zeszli na plaże nabrzeżnymi skałami rybacy, farmerzy, sklepikarze i malarze, aby zająć się ptasimi ofiarami, które truły się, usiłując dziobami oczyścić pióra z ropy. Zorganizowano doraźne stacje weterynaryjne, gdzie obmywano ptaki z ropy i trzymano je w cieple, żeby obeschły.
Późnym popołudniem do ekip ratowniczych przyłączyła się młoda Afrykanka, doktor Adżaratu Akanke. Właśnie skończyła dyżur w szpitalu w Fowey. O tej porze plaża usiana była nieżywym ptactwem, a piski tych, które jeszcze żyły, były coraz słabsze. Lekarka uczestniczyła już dawniej w podobnych akcjach ratowniczych. Gdy teraz zobaczyła, że większość ptaków na plaży nie okazuje znaków życia, zeszła do wody, przebrnęła po kamienistym dnie pokrytym kilkoma centymetrami ropy, aż poza główną plamę, i zaczęła szukać tam, gdzie jeszcze nikt nie zdążył dotrzeć.
Doktor Adżaratu Akanke była wysoka i bardzo ciemna, miała wyraziste policzki, wąski nos i delikatnie zarysowane usta, które sugerowały arabską lub portugalską krew, domieszaną w czasach niewolnictwa do krwi jej przodków. Na szyi na cienkim łańcuszku nosiła prosty złoty krzyżyk.
Między dwiema skałkami znalazła kormorana, którego pozostawił tam odpływ. Był pokryty czarną mazią, spod której pobłyskiwały jedynie oczka. Ten nurkujący ptak najprawdopodobniej wynurzył się na powierzchnię w chwili, gdy napłynęła plama ropy. Nie było już dla niego ratunku, więc afrykańska lekarka długimi zgrabnymi palcami wykręciła mu szybko szyję.
Włożyła martwego ptaka do plastykowej torby na sprawunki i zaczęła szukać następnych ptaków. Oddaliła się o półtora kilometra od głównej grupy ratowników, obeszła wielki występ skalny całkowicie oblany ropą i stanęła jak wryta.
Na płaskim dotykającym wody głazie leżał półnagi mężczyzna w żółtej ratunkowej kamizelce. Nogi miał zbielałe, skórę zmarszczoną od długiego zanurzenia w wodzie. Uklękła obok niego, spodziewając się znów kontaktu ze śmiercią.
Hardin obudził się przytomny. Wiedział, że żyje i że jest w szpitalu. Domyślał się, że pochylona nad nim piękna czarnoskóra kobieta jest lekarką. Świadczyło o tym jej zachowanie. Mierzyła mu puls. Właśnie dotyk jej chłodnych palców wyrwał go ze snu. Mierzyła mu puls i widząc otwarte oczy Hardina, powiedziała "dzień dobry" doskonałym akcentem wyższych sfer.
- Gdzie jest moja żona?
- Przykro mi. Był pan sam.
Przeniknął go straszliwy żal i smutek.
- Jaki dziś dzień?
- Czwartek.
A tamto zdarzyło się w niedzielę!
- Czy znaleziono jej ciało?
- Nie.
- A może... Gdzie ja jestem, w Anglii? - zapytał, sugerując się położeniem Syreny w chwili wypadku, a także akcentem lekarki, gdyż pomieszczenie, w którym przebywał, nie pozwalało na żadne domysły. Jednołóżkowy pokój był jasny i przestronny, miał okna po obu stronach, przesłonięte białą przezroczystą materią, wydętą właśnie ciepłą bryzą, co spotyka się w tropiku, a rzadziej w Anglii.
- Fowey, Kornwalia! - powiedziała. - Na brzegu La Manche. Kanału Angielskiego, jak mówią Anglicy - dodała, uśmiechając się. - Znalazłam pana na plaży.
Hardin usiadł i usiłował opuścić nogi na podłogę. Nie miał czucia w prawym kolanie.
- Może ją wyrzuciło gdzieś dalej? Czy nie ma żadnej wiadomości, że gdzieś kogoś znaleziono?
- Bardzo mi przykro, ale nie.
- A może wyłowił ją jakiś statek? - powiedział z nadzieją w głosie. - Może Francuzi?
Kobieta położyła mu na ramionach dłonie koloru czarnej kawy i zdecydowanie przygięła do poduszki.
- Lokalne władze wiedzą, że na brzegu znaleziono człowieka. Nikt nie wie, skąd pan jest, ale istnieje wymiana informacji. Gdyby znaleziono kobietę, żywą czy martwą, to tutejsza policja już by o tym wiedziała.
Hardin pragnął się oprzeć temu naciskowi dłoni, ale był zbyt słaby i wewnętrznie rozdygotany. Bezsilnie opadł na łóżko. Oczy miał półzamknięte, w sercu czuł beznadziejną pustkę. To było nie do zniesienia. Próbował ucieczki w mało istotnych drobiazgach.
- Jestem lekarzem - powiedział. - Doznałem lekkich obrażeń.
Spojrzała na niego czujnie.
- Przez cały dzień był pan nieprzytomny. Ile czasu spędził pan w wodzie? Co się wydarzyło?
- W takim razie - poprawił się Hardin - doznałem poważnych obrażeń. Musiałem stracić przytomność w niedzielę wieczorem... Pęknięcie czaszki?
- Nie.
- Silne wymioty?
- Jeszcze nie.
- Oddech?
- Normalny.
- I dlatego nie zrobiliście intubacji? Bo takim nieprzytomnym półumarlakom zawsze się to robi...
- Przez cały czas ktoś był przy panu, ja albo pielęgniarka. Założyłabym aparaturę, gdyby w dalszym ciągu pozostawał pan nieprzytomny.
- Odsypiałem zmęczenie wodą i zimnem.
- Możliwe - odpowiedziała. Otarła mu czoło wilgotnym chłodnym ręcznikiem. - Jak się pan nazywa?
- Piotr Hardin.
- Jestem doktor Akanke. Niech pan teraz śpi.
- Mam prośbę!
- Słucham?
- Siedem stopni czterdzieści minut na zachód. Czterdzieści dziewięć stopni dziesięć minut na północ. Moje ostatnie położenie. Niech jej tam szukają, proszę...!
Kazała mu powtórzyć dane. Podziękował. Odprowadził ją oczami do drzwi, potem przeniósł wzrok na jedno z okien. Wiatr odtrącił na bok zasłonę. Zobaczył morze. Zielone, roziskrzone, daleko w dole.
Obudził się w ciemnościach. Wyczuwał czyjąś obecność w pokoju. Leżał cały napięty, oczekując kolejnego szelestu. Ktoś, coś się zbliża! Czuł to. Nie widział nic, nie słyszał nic, ale wiedział, że coś się porusza. Było czarne. Zbliżało się prosto ku niemu. Zerwał się z łóżka. Jedno z okien było otwarte. Szeroko otwarte! Stanął i zaczął biec ku niemu. Czarny kształt zagrodził mu drogę. Wydawało mu się, że biegnie dalej. Wpadł w wodną toń, w której nie był zdolny poruszać się. Zbliżała się czarna stalowa ściana, pchając przed sobą białą falę.
Hardin krzyknął.
Usłyszał łagodny dźwięk i poczuł się nagle bezpieczny. Blisko swej twarzy zobaczył twarz doktor Akanke. To ona mówiła tym miękkim głosem.
- Senne majaki, doktorze Hardin. Już wszystko w porządku.
Kapitan portu tytułował go porucznikiem, ponieważ podczas długiego przesłuchania Hardin wspomniał, że służył jako porucznik-lekarz na pokładzie okrętu-szpitala Marynarki Stanów Zjednoczonych. Był to starszy już pan, o bardzo układnym zachowaniu, ale wyraźnie nie dowierzał Hardinowi.
Zapytywany o to samo po raz trzeci, Hardin stwierdził:
- Pan mi wyraźnie nie wierzy.
- Tego nie powiedziałem - odparł tamten, przekładając kartki z notatkami. - Ale skoro pan to mówi, to w istocie, przyznaję, pewne aspekty wydają się mało prawdopodobne.
- A więc ja kłamię?
- Może pańska pamięć... odniesione obrażenia... Doktor Akanke powiedziała, że wstrząs był poważny... Nie jestem...
- Dostrzegłem nazwę statku wśród gwiazd, tak?
- Nie mógłby pan tego przeżyć - powiedział zdecydowanie kapitan portu.
- Ale przeżyłem. Statek o nazwie Lewiatan z Monrowii zatopił mój jacht i zabił moją żonę!
- Poruczniku, Lewiatan jest największym statkiem na świecie!
- Powiedział pan już to trzy razy! - krzyknął Hardin. - Dobrze, największym. Więc co ja mam w związku z tym zrobić, skakać z radości?
Starszy mężczyzna cmoknął kilka razy, po czym wycofał się ze szpitalnego pokoju, kończąc rozmowę słowami:
- Wrócę, kiedy będzie się pan czuł lepiej.
Hardin opuścił stopy na ziemię i usiłował wstać. Przeszywający ból w kolanie zatrzymał go na miejscu. Opadł na poduszkę z twarzą wykrzywioną bólem.
Przestraszony mężczyzna zatrzymał się w drzwiach.
- Poruczniku, co się stało?
- Niech mi pan odpowie na jedno pytanie - powiedział Hardin. - Czy Lewiatan był w rejonie, który wskazałem, nie, jeszcze lepiej: w rejonie, w którym mnie znaleziono?
- W poniedziałek wieczorem rozładowywał w Hawrze. Ale wcale...
- Niech się pan stąd wynosi! - przerwał Hardin dzikim głosem.
Miejscowy inspektor policji był człowiekiem jeszcze młodym, miał inteligentną twarz, miły uśmiech i zimne oczy.
- Przykro mi, ale nie natrafiliśmy na ślad pańskiej żony. Dwukrotnie sprawdziliśmy we wszystkich portach kanału, jesteśmy w stałym kontakcie z policją francuską i irlandzką.
- Może wziął ją na pokład statek nie mający radiostacji?
- Mało prawdopodobne - odparł inspektor. Pochylił się ku Hardinowi. - Doktorze, musimy sprawdzić, kim pan jest. Kogo zna pan w Anglii?
Hardin wymienił kilku londyńskich lekarzy.
- Chcielibyśmy pobrać pańskie odciski palców.
- Za kogo wy mnie bierzecie? - wybuchnął. Ból w nodze potęgował jego zdenerwowanie, ale zgadzał się z opinią doktor Akanke, że przy urazie głowy środki przeciwbólowe są niewskazane.
- Przez ten port przechodzi granica państwa, tu znajduje się straż graniczna, i tak dalej. Bardzo często jesteśmy odwiedzani przez irlandzkich przemytników broni. Z równą niechęcią odnosimy się do przybywających tu często handlarzy narkotykami i do innych niepożądanych cudzoziemców, na przykład Pakistańczyków, Hindusów...
- Więc za kogo, do diabła, mnie bierzecie! - powiedział raz jeszcze ze złością Hardin. Zabrzmiało to tak, jakby sobie wyrzucał: to za wypadek, to za Karolinę! - Za Pakistańczyka lub terrorystę irlandzkiego, który dopłynął do brzegu z haubicą w zębach...
- Na pierwszy raz to wystarczy, inspektorze. Zakończymy teraz rozmowę - odezwała się doktor Akanke, czekająca przy drzwiach. Weszła do pokoju wraz z dwiema pielęgniarkami, które zdecydowanie skierowały policjanta w kierunku drzwi. Gdy tylko wyszli, doktor Akanke włożyła Hardinowi do ust termometr i powiedziała: - W pańskim stanie nie powinien pan podnosić głosu.
Był to następny dzień po pierwszym przebudzeniu się w szpitalu. Kapitan portu i inspektor policji wzbudzili w nim głęboką złość, która zaczęła go pochłaniać i nie miała szans na wygaśnięcie.
- Chcę zatelefonować do Nowego Jorku!
- Proponuję teraz drzemkę. Powiadomiliśmy już pańską ambasadę.
- Pójdę spać po rozmowie z moim adwokatem! Czy mogę panią prosić o umożliwienie mi tej rozmowy?
Smagnięta jego tonem zesztywniała.
- Bardzo proszę! - dodał Hardin. - Jestem zdenerwowany. Muszę z kimś porozmawiać!
- Dobrze, zrobię to - powiedziała.
Po dwudziestu minutach pojawił się posługacz szpitalny z aparatem telefonicznym. Telefonistka międzynarodowej centrali sprawdziła, że ma obu rozmówców na linii, i orzekła, że mogą zacząć mówić.
- Co się dzieje, Piotrze? - zapytał Bill Kline. - Dowiedziałem się, że...
- Wpadł na nas statek. Rozbił jacht.
- A z tobą wszystko w porządku?
- Karolina zaginęła!
- O Boże drogi! Kiedy to się stało?
- Pięć dni temu.
- O Boże! - jęknął Kline. - O nie!... - Przez kilka sekund słychać było jedynie szumy... - Są szanse na odnalezienie jej?
Hardin wciągnął głęboko powietrze. Dłużej nie mógł się okłamywać. Woda Atlantyku była zbyt zimna. On sam ocalał po prostu cudem. Drugiego cudu nie należało się spodziewać.
- Bardzo małe... Żadne!
Hardin zamknął oczy i słuchał chlipania mężczyzny po drugiej stronie Atlantyku. Kline uwielbiał Karolinę. Przyczynił się nawet do ruiny swego drugiego małżeństwa porównując nieustannie Karolinę z własną żoną.
- Powiedz, co się właściwie wydarzyło?
- Roztrzaskał nas tankowiec Lewiatan.
- Lewiatan?! Boże drogi, nie dostrzegłeś go?
- Wynurzył się z ławicy chmur. Nie mieliśmy najmniejszej szansy.
- Nie mieli radaru?
- Nie wiem, nie wiem. Reflektor naszego radaru był czynny.
- I co powiedzieli?
- Nie było tak, jak sobie wyobrażasz. Nie zatrzymali się. Cztery dni byłem w wodzie.
- Co?! Wpadli na was i popłynęli dalej?
- Właśnie tak. Słuchaj, Bill, chcę, żebyś wniósł przeciwko nim oskarżenie.
- No wiesz...
- Dobiorę się im do skóry. Czy możesz tu jutro przylecieć?
- Nie mogę, Piotrze! Mam klienta, który otrzymał na jutro wezwanie do Waszyngtonu. Muszę z nim jechać na przesłuchanie. Poza tym tobie potrzebny jest miejscowy prawnik. Porozumiem się z adwokatem w Londynie, z którym współpracuję. Najwyższej klasy profesjonalista. Gdzie teraz jesteś?
Hardin mu powiedział.
- W szpitalu? Ale wszystko z tobą w porządku?
- Wszystko w porządku.
- I to wydarzyło się na terytorialnych wodach brytyjskich?
- Nie, na pełnym morzu, na oceanie.
- Coo?... No dobrze. Mój londyński kolega na pewno będzie u ciebie jutro. Porozumiem się z Departamentem Stanu. Przekażę ci pieniądze przez bank American Express. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
- Moje ubrania.
- Oczywiście. Zaraz pojadę do twego mieszkania.
Na wspomnienie mieszkania Hardin pomyślał o ubraniach Karoliny, o delikatnym zapachu jej ubraniowych szaf.
Głos Kline'a przerwał te myśli:
- Czy jest iskierka nadziei...?
- Karmię się nadzieją - odparł Hardin - ale...
Po chwili milczenia Kline odezwał się:
- Zajmę się wszystkim po tej stronie wielkiej wody.
Hardin odłożył słuchawkę. Pożerał go smutek. To, co powiedział Billowi, urzeczywistniło jakby śmierć Karoliny. Urealniło. Kline zawiadomi teraz jej rodzinę. Leżąc trzymał dłoń na słuchawce telefonicznej. Przemknęła przezeń fala mdłości zrodzonych z jakichś lęków. Z obawą czekał na wymioty, które wskazywałyby, że wypadek spowodował uszkodzenie trzonu mózgowego. Miast wymiotów przyszedł sen.
Następnego dnia zatelefonowano z prezbiteriańskiego szpitala Columbia, w którym pracowała Karolina. Ten rejs miał być początkiem kilkumiesięcznej leniwej włóczęgi po morzach i Karolina wzięła cztery miesiące urlopu.
Przyszła też młoda urzędniczka z amerykańskiej ambasady w Londynie, przywożąc tymczasowy paszport z brytyjską wizą oraz oficjalne wyrazy ubolewania. Patrzyła Hardinowi w oczy z zachwytem, jakby spotkała bohatera telewizyjnego dramatu. To spojrzenie zniknęło, gdy oświadczył, że potrzebuje pomocy ambasady przy wnoszeniu skargi przeciwko właścicielom Lewiatana. Poklepała koc i powiedziała wymijająco:
- Najpierw musi pan wyzdrowieć!
Po jej odejściu telefonowali kolejno dwaj londyńscy reporterzy, którym nie udało się przedrzeć przez zaporę w postaci doktor Akanke. Hardin był już zmęczony, ale pomyślał, że prasa może mu pomóc, więc podał im kilka szczegółów. Rozmowę przerwała doktor Akanke, która powiadomiła Hardina, że przyleciał ojciec Karoliny.
Ira Jacobs był doskonale zadbanym sześćdziesięcioletnim mężczyzną niewielkiego wzrostu; chodził zawsze w drogich garniturach. Nie czuł się nigdy w pełni swobodnie z protestanckim zięciem, któremu wszystko zdawało się przychodzić z wielką łatwością i który tyle osiągnął. Karolina odziedziczyła po nim ciemne oczy i drobne dłonie. Widok jej ojca pogłębił ból Hardina.
Jacobs wyglądał na człowieka będącego na skraju załamania. Miał zapadnięte tragicznie policzki, sczerniałe sińce pod oczami. Powiedział, że matka Karoliny wymaga opieki lekarskiej, gdyż ten cios był dla niej zbyt bolesny, i dlatego nie przyleciała. Stał sztywno koło łóżka, nie chciał usiąść, i prosił, aby mu opowiedzieć, jak to się wydarzyło.
Hardin opisał mu ostatnie chwile z Karoliną.
Jacobs cicho łkał. Łzy ściekały mu po policzkach. Podniósł na Hardina oskarżycielski wzrok. - Dlaczego nie uważałeś?
- Oboje uważaliśmy. Tankowiec wynurzył się z niskich chmur ścielących się na morzu.
- Dlaczego żeglowałeś w chmurach?
- Chmury nas zaskoczyły.
- To było głupie. Zabrałeś mi córkę!
- Ira, daj spokój! - powiedział Hardin.
- Co za głupi pomysł, żeglować po oceanie. Jakim ona była zdolnym lekarzem! I taka była piękna! Miała wszystko. Miała po co żyć! Nawet nie pozostawiłeś mi jej ciała!
Hardin zmuszał się, żeby nie unikać intensywnego spojrzenia jej ojca. Wyciągnął do niego dłoń. Ira Jacobs cofnął się.
- Dlaczego ciągałeś ją z sobą po morzu?
- Ira, myśmy się kochali! Żeglowaliśmy razem. Była to cząstka naszego życia! To było nasze małżeństwo!
Jacobs nerwowo tarł ręce.
- Nawet nie pozostawiła dzieci.
- Dokonaliśmy takiego wyboru. Byliśmy szczęśliwi.
- Tylko zabawa była ci w głowie. Wam. A ona była bardzo poważną osobą, zanim ją zabrałeś. - Ruszył w stronę drzwi, ale po drodze obrócił się na pięcie i spojrzał na Hardina. Twarz miał wykrzywioną. - Zawsze miałem nadzieję, że to małżeństwo nie będzie trwało długo. I miałem rację życząc sobie tego. Gdyby się rozpadło, to teraz by żyła!
Tej nocy znów czyhała na niego czarna ściana, z której ściekała smoła. Hardin czuł, że jeśli go dopadnie, to go udusi, wypełni mu nos i gardło, zatka tchawicę i spłynie do płuc. Jednocześnie wiedział, że tylko śni. Niemniej jednak kiedy doktor Akanke potrząsaniem wybiła go z majaczenia, przylgnął do niej obezwładniony panicznym strachem.
Londyński adwokat nazywał się Geoffrey Norton. Był młodszy od Hardina i nosił się ze swadą. Miał na sobie sportową marynarkę, niebieską koszulę, wesoły krawat. Powiedział, że jest gotów do usług. Niemal z zażenowaniem poprosił Hardina, aby mu dokładnie wszystko opowiedział. Słuchał z wielką uwagą.
Na zakończenie opowieści Hardin stwierdził:
- To było na pograniczu zwykłego morderstwa. Chcę, żeby kapitan i odpowiedzialni za wypadek ludzie załogi Lewiatana stanęli przed sądem.
- Dlaczego? - spytał Norton.
A zabrzmiało to nie jak wyzwanie, lecz jak prosta ciekawość.
W bezsennych chwilach Hardin się nad tym zastanawiał, więc teraz odparł:
- Chcę ostrzec innych kapitanów i załogi, aby w przyszłości byli bardziej czujni i zwracali uwagę na bezpieczeństwo małych jednostek pływających. Nie jest to pierwszy przypadek przepołowienia małego jachtu. Ale tym razem trafili na kogoś, kto nie daruje.
Przez usta Nortona przemknął uśmiech.
- To upraszcza sprawę, czyż nie?
- Jeśli to panu nie odpowiada, znajdę innego adwokata - Hardin się najeżył.
- Pańska motywacja jest dla mnie w pełni do przyjęcia - powiedział Norton. - Prawo istnieje w dużym stopniu po to, aby naprawić krzywdy.
- No więc, jak się do tego zabieramy?
- Odbyłem już rozmowę z radcą prawnym Admiralicji, specjalistą od prawa morskiego. Wyjaśnił mi całą procedurę postępowania w podobnych wypadkach. Pomógł mi także wyłonić właścicieli Lewiatana.
- Co to znaczy wyłonić?
- Kiedy nastąpiła katastrofa pańskiego jachtu, Lewiatan był wyczarterowany na krótki czas towarzystwu "Ropa Francuska". Lewiatana zarejestrowano w Liberii. Jego właścicielem jest konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu. W skład konsorcjum wchodzą inwestorzy brytyjscy, amerykańscy, arabscy i szwajcarscy. Zarządza statkiem liberyjski agent - towarzystwo żeglugowe pod nazwą UWPR S.A., Spółka Akcyjna Ultrawielkich Przewoźników Ropy. Jest to stosunkowo nowe przedsiębiorstwo odgrywające pionierską rolę w eksploatacji wielkich, a przez to ekonomiczniejszych tankowców. Ma ono biura w Londynie.
- Mnie nie obchodzi, do kogo statek należy.
- Powinniśmy przedstawić nasze roszczenia tej spółce.
- A dlaczego natychmiast nie wniesiemy pozwu do sądu?
- Nie można działać w taki sposób. Dyrekcja spółki sprawdzi nasze oświadczenia z zapisami w dzienniku okrętowym i być może z jakimś nadzwyczajnym raportem kapitana statku.
- Kapitan na pewno nie złożył raportu, skoro nie zatrzymał statku.
- Najprawdopodobniej ma pan rację. - Ale z informacji, jakie uzyskałem, wnoszę, że zostanie przeprowadzone bardzo skrupulatne dochodzenie.
- Wszystko to bardzo piękne, ale co będzie, jeśli okaże się, że na pokładzie Lewiatana nikt niczego nie zauważył?
- Czy w okolicy mógł być jakiś inny statek czy jacht?
- Byliśmy zupełnie sami.
- Jestem w kontakcie z jednostką lotnictwa wojskowego, która, po odnalezieniu pana, przeszukiwała miejsce katastrofy, szukając pańskiej żony.
- Minęło sześć dni - powiedział Hardin. - Poza tym Syrena była z laminatu. Musiała utonąć jak kamień.
- W istocie. Dotychczas nie uzyskaliśmy żadnej wiadomości o znalezieniu szczątków. Kontynuujemy jednak, jeśli spółka odrzuci nasze roszczenia i nie będzie poczuwać się do żadnej odpowiedzialności, to będziemy musieli oddać sprawę radcom prawnym Admiralicji. Oni zawiadomią właścicieli Lewiatana o naszych zamiarach kontynuowania sprawy. Wtedy dopiero UWPR przekaże akta swemu departamentowi prawnemu oraz zawiadomi swoje towarzystwo ubezpieczeń, Lloyda. Będziemy usiłowali wynegocjować odszkodowanie. Jeśli to się nie uda, to złożymy wniosek o wniesienie pozwu. Ale taki wniosek musimy złożyć w Admiralicji. Zdaje pan sobie sprawę, że to zacznie być bardzo kosztowne.
- Chwileczkę, zapędził się pan. Ja nie chcę wytaczać procesu. Ja chcę, żeby kapitan statku był ukarany.
Norton odłożył blok notatkowy na stolik obok łóżka Hardina. Skrzyżował nogi i założył ręce.
- Niestety, incydent nastąpił na międzynarodowych wodach i brytyjskie prawo nie może tu wkraczać.
- No to co mogę zrobić?
- Może pan procesować się z właścicielami tankowca.
- Ale oni nie pilotowali statku.
- Nie uda się panu nigdy postawić kapitana przed brytyjskim sądem!
- Ja muszę ukarać tych, którzy są winni śmierci mojej żony. Bezpośrednio winni!
Norton spojrzał przez okno. Hardin przyglądał się niebieskim oczom zerkającym z lewa na prawo, jakby odczytywały normy prawne wyryte w pamięci. Adwokat obrócił się do Hardina z uśmiechem.
- Moglibyśmy wytoczyć proces statkowi...
- Statkowi?
- Ano tak. Odniesienie in rem. Nałożyć areszt na statek.
- Proszę mi to wyjaśnić.
- Prawo zwyczajowe. Ale ważne. Komornik Admiralicji musiałby przyczepić do masztu sądowy nakaz zatrzymujący statek w porcie do czasu rozprawy.
- I można tak zatrzymać statek w porcie?
- Można. Dawniej trzeba było wbić nakaz gwoździem w maszt. Ale przy metalowych masztach używa się taśmy samolepiącej - Norton się uśmiechnął.
- I można tak zatrzymać statek? - powtórzył pytanie Hardin, zaintrygowany szansą tak bezpośredniego fizycznego działania.
- Do czasu, aż właściciele nie złożą kaucji. Wtedy, rzecz jasna...
- Oo! - Hardin okazał rozczarowanie. - Zapłaciliby i koniec?
- Jednakże chwilowo jesteśmy na etapie spekulacji i szukania dróg. Musielibyśmy przekonać Admiralicję, że sprawa jest tego warta - kontynuował Norton mniej pewnie. - Ciężar dowodu w tym wypadku spoczywałby na panu.
- Moja żona nie żyje. Mój jacht zatonął. Znaleziono mnie na plaży.
- To nie są dowody.
- Chce mi pan powiedzieć, że nie mam żadnych szans, jeśli sama załoga Lewiatana nie zacznie się bić w piersi?
- Bardzo mi przykro, ale...
Po odejściu Nortona Hardin zrozumiał całą prawdę: Norton się pojawił, chcąc oddać przysługę Billowi Kline, chociaż wiedział z góry, że nie może pomóc. Z pełną kurtuazją przeprowadził go przez gąszcz proceduralnych przepisów po to, aby Hardin sam dostrzegł beznadziejność przedsięwzięcia.
Kiedy czerń powróciła, była zjawiskiem zbyt rzeczywistym, aby mogła stanowić rekwizyt snu. Uciekł przed nią, dziękując Bogu za swój instynkt, a może za coś innego, co pozwoliło mu odróżnić majaczenie od jawy.
Znalazł go patrol policji, gdy boso wędrował ciemną szosą, i przywiózł do szpitala.
- Dzień dobry - powiedziała doktor Akanke.
Poświeciła mu w oczy latarką i zbadała tętno.
- Wygląda pan znacznie lepiej.
Hardin skinął głową. Czuł się tak, jak to sobie przypominał z przeszłości.
- Czy pan wie, że spał pan przez czterdzieści osiem godzin?
Hardin wzruszył ramionami.
- Już chcieliśmy wezwać specjalistę od tuczenia gęsi.
Przeniósł wzrok z okna na lekarkę. Na jej twarzy nie było śladu uśmiechu. Nawet brązowe oczy były nie do zgłębienia. Włożyła mu między wargi elektroniczny termometr. Wyglądał podobnie jak termometr rtęciowy, ale był z aluminium i zamiast skali miał czytnik ledowy wielkości paznokcia.
Hardin odwrócił głowę, żeby nie zauważyła lekkiego szczękania zębami.
Wyjąwszy termometr szeroko otworzyła oczy.
- Co się stało? - spytał Hardin.
- Ma pan temperaturę czterdzieści stopni z kreskami.
- Czułem, że jest mi gorąco.
Położyła mu rękę na czole i odetchnęła z ulgą.
- Nie, wszystko w porządku. Chyba zepsuty.
- Spróbujemy jeszcze raz?
Ustawiła miernik na zero i raz jeszcze włożyła do ust. W chwilę potem Hardin oddał jej termometr.
- Trzydzieści siedem z kreskami. Znacznie lepiej. Ale resztki gorączki jeszcze są. - Z zastanowieniem przyjrzała się termometrowi. - Dziwne, nigdy mi się nic podobnego nie zdarzyło.
Hardin wziął z jej ręki przyrząd, włożył sobie do ust, stuknął nim parę razy o zęby i oddał.
- Teraz znów wskazuje ponad czterdzieści! - Roześmiała się jakby z przymusem. - Pan to zrobił?
- To jest mój termometr.
- Nie rozumiem?
- Ja go skonstruowałem.
- Pan? To są bardzo drogie termometry. Pan musi być okropnie bogaty!
- To jest wczesny model. Pediatrzy zaczęli narzekać na fałszywe odczyty. Stwierdziłem, że termometr jest czuły na ssanie i stuknięcia. Niektóre z nich miały wadliwe lutowanie. Nowe modele bezbłędnie wykazują temperatury w granicach jednej kreski, nawet kiedy się mierzy temperaturę wygłodniałemu tygrysowi.
- Ciekawe! - powiedziała doktor Akanke. - A już myślałam, że ma pan rany w jamie ustnej.
- Rany? W jamie ustnej?
- Właśnie. Szczękę miał pan sztywną. Przed chwilą po raz pierwszy pan się uśmiechnął.
Hardin odwrócił oczy.
- Nie jest grzechem zapomnieć o swoim bólu, doktorze Hardin!
- Dziękuję pani - powiedział, chcąc skończyć rozmowę.
Stanowczym głosem odpowiedziała:
- Proszę, żeby pan spróbował dziś wstać.
- Pomyślę o tym - odparł.
- Chciałabym, żeby pan wstał i poszedł ze mną.
- Dokąd?
- Na mój obchód.
- Ja rzuciłem praktykę. Produkuję sprzęt.
- Niedawno otrzymałam dyplom, doktorze Hardin. Potrzebne mi są rady. W miasteczku jest pewna kobieta... Stoję wobec problemu.
- Nie jestem pewien, czy mam dość sił...
- Proszę dziś rano posiedzieć w ogrodzie. Po południu zobaczymy, jak się pan czuje.
Hardin przesiedział dwa dni w ogrodzie, ślepy na przecudowny widok kornwalijskiego brzegu, wpatrzony w pustkę nieba lub w morze. Szpital stał na pagórku powyżej portu Fowey, niedużego głębokowodnego portu, doskonale osłoniętego od otwartego morza, gdyż wejściem doń było bardzo wąskie rozcięcie wysokiej falezy nie pozwalające wedrzeć się ni wysokiej fali, ni wiatrom.
Miasteczko Fowey, będące mozaiką białych i pastelowych domków, przycupnęło na stromym brzegu po zachodniej stronie portowego basenu. O kilkaset metrów od Fowey, na wschodnim skraju zbocza, znajdowała się wieś Polruan. Na szpitalnym zapleczu na północ od brzegu umieściły się farmy wśród pasów zieleni uprawnych pól i brązu zaoranych kwadratów.
Nakłaniany usilnie przez lekarkę, doktor Hardin powoli zaczął odwracać smutne spojrzenie od morza, aby dostrzegać płynące wokół życie. Zauważył, że co pięć minut mały prom przecinał port, łącząc Fowey i Polruan. Malutki prom, nieco większy od wiosłowej łodzi zaopatrzonej w motorek. Pasażerowie wsiadali z pochyłego nabrzeża wybrukowanego kamieniami.
Na kotwicowisku stało kilkanaście żaglówek. Były wśród nich kecze, stare jole, lśniące nowe slupy. Z każdym przypływem i odpływem obracały się jak wskazówki zegara. Raz dziobami na północ, potem na południe i znów na północ. Od czasu do czasu wchodził do portu mały frachtowiec, zagłębiał się na osiemset metrów i stawał przy kamiennym molo, żeby zabrać ładunek glinki z kornwalijskich kopalni dla holenderskich fabryk ceramicznych... jak to Hardinowi wyjaśniła doktor Akanke.
Zgodził się pojechać z nią na domowe wizyty. Samochodem wyruszyli najpierw na północ do większego promu na rzece Fowey. Jechali wiele kilometrów przez góry, potem wąską obsadzoną żywopłotem drogą do samotnie stojącej farmy. Hardin czekał w roverze 2000. Opuścił szyby, wdychał wiosenne zapachy ziemi. Zatrzymywali się przy wielu domostwach i farmerskich zabudowaniach, ale za każdym razem Hardin odmawiał wyjścia z samochodu. Doktor Akanke nie nalegała.
Podobały mu się podwórka i zadbane budynki, lecz wysokie żywopłoty, jakimi były obrośnięte wąskie drogi, wywoływały w Hardinie dziwne uczucie klaustrofobii. Wjechali na pagórek i nagle u ich stóp pojawiło się morze łyskające w południowym słońcu jak skrawki rozbitego lustra. Lekarka zjechała z drogi, zatrzymała się na skraju falezy i wyszła z samochodu. Hardin bez słowa wyszedł za nią. Poszli wydeptaną ścieżyną nad samo urwisko.
- Owca? - spytał.
- Nie, turyści - podniosła z ziemi biały skrawek opakowania po papierosach, które Hardin wziął za strzęp wełny.
Patrzył na fale liżące czarne skały na brzegu i wyobraził sobie Karolinę spoczywającą na zimnym piasku na dnie oceanu albo martwą, w kamizelce ratunkowej, popychaną przez fale, pozostawioną na pastwę ptactwa. Z wysiłkiem starał się odrzucić te myśli.
- Co się stało? - spytała doktor Akanke, widząc jego twarz.
- Myślałem o mojej żonie.
- Jestem pewna, że nie cierpiała. To był prawdziwy cud, że pan przeżył.
Dlaczego właśnie ja, zastanawiał się. I co ona czuła? Jaki ból i jaki lęk? Szli dalej w milczeniu, podczas gdy Hardin zmagał się z myślami.
Doktor Akanke odezwała się pierwsza:
- Czyż to nie wspaniała kraina?
- Skąd pani jest? - zapytał ją.
- Z Nigerii.
W tym jednym słowie jej głos nie zabrzmiał po brytyjsku. Wydobyło się z jej ust jak dumna pieśń.
- Mówi pani jak rodowita Angielka.
- Chodziłam tu do szkoły już jako nastolatka.
- Myśli pani o powrocie do Nigerii?
- W ciągu miesiąca wracam do Lagos.
Osłaniając oczy ciemnymi zgrabnymi dłońmi spoglądała na morze.
- Pańska żona była lekarką.
- Skąd pani wie?
- Jej ojciec mi powiedział.
Wracając z pierwszego samotnego spaceru, doktor Hardin zbliżał się do szpitalnego wejścia. Z ławki zerwała się skromnie ubrana Angielka w średnim wieku. Na jej tragicznej twarzy pojawił się wyraz ulgi, który natychmiast zginął.
- Proszę? - spytał Hardin poruszony jej zrozpaczonym wyglądem.
Za zamkniętymi drzwiami rozległ się chrapliwy zaflegmiony kaszel.
Potrząsnęła głową przygryzając wargi.
- Myślałam, że to mój syn. Ma przyjechać z Plymouth. - Głos jej się załamał, ciężko usiadła w drewnianym fotelu przy drzwiach.
Hardin ukląkł przy niej.
- Czy mogę w czymś pani pomóc?
Silny kaszel za drzwiami powtórzył się. Kobieta przechyliła głowę i nasłuchiwała. Napady kaszlu powtarzały się, coraz ostrzejsze, coraz przykrzejsze dla ucha z powodu chrapliwości. Gdy wreszcie odgłosy zamilkły, napięte ciało kobiety opadło bezwładnie.
- To mój mąż - powiedziała. - Rak gardła. Jak szybko! Był zdrów przed dwoma dniami, a teraz lekarz mówi, że umrze przed nocą... Czekam na syna, który ma przyjechać z Plymouth.
Hardin pokiwał głową. Doktor Akanke wczoraj wspominała o tym przypadku.
- Najpierw nie chciałam do niego dzwonić, bo przygotowuje się do egzaminów. Ale to ma nastąpić tak szybko... - Kobieta wydawała się zupełnie wyczerpana, owalna twarz była kredowobiała.
I znów ten kaszel!
- On musi bardzo cierpieć. Chcę, żeby umarł.
- Rozumiem.
- To chyba nie jest nieludzkie, co mówię?
- Nie.
I nagle Hardin zaczął płakać, wypłakiwał łzy na piersi obcej kobiety. Tak ich zastał jej syn, przystojny student. Podziękował Hardinowi za okazanie matce sympatii.
4
Po kojącej majowej pogodzie w Kornwalii Hardin dostał się pod zimny deszcz z londyńskiego nieba. Cały dzień stracił na bezowocnym krążeniu między biurami Admiralicji a amerykańską ambasadą. Zimna wściekłość całkowicie zagłuszyła gnębiące go myśli. Mając dość odsyłania z biura do biura, zatelefonował do Billa Kline'a w Nowym Jorku. Bill, któremu nie udało się przekonać Hardina o bezcelowości prawnego ścigania winnych, zatelefonował do przyjaciół w Waszyngtonie. W rezultacie, następnego dnia, ktoś, kto w ambasadzie amerykańskiej w Londynie o wszystkim decydował, uznał, że niejaki Piotr Hardin zasługuje na osobistą uwagę młodego i bardzo nudzącego się pracownika dyplomatycznego o nazwisku John Cave, który nosił krawat snobistycznego klubu golfowego i zajmował obszerny gabinet z widokiem na ogród.
- Jest pan zorientowany, że zamierzam wnieść skargę przeciwko kapitanowi statku, który mnie zatopił. Dowiedziałem się, że nazywa się Cedryk Ogilvy i najprawdopodobniej jest obywatelem brytyjskim. Potrzebna mi jest właściwa rekomendacja do brytyjskiej Admiralicji. Jakiś list polecający do osoby, która ma prawo wszcząć dochodzenie.
- Lewiatan ma rejestrację liberyjską - odparł Cave. - Handlowe wyrachowanie.
- Nie obchodzą mnie rejestracje i wyrachowania. Ja chcę dopaść kapitana!
- Jak się czuje John? - spytał urzędnik Admiralicji, do którego Cave skierował Hardina.
- Właśnie się z nim widziałem - odparł Hardin, który już zaczynał tracić cierpliwość. Poza tym przez cały poranek czuł bolesne pulsowanie kolana, a teraz się pocił w przegrzanym biurze. Rozluźnił krawat i rozpiął górny guzik zwilgotniałej koszuli.
- A więc, doktorze Hardin, dyskutowałem o pańskiej sprawie z paroma podległymi mi ludźmi, u których pan zresztą wczoraj był, i chyba już jestem świadom wszystkich faktów. Niestety, proszę pana, nic dla pana nie możemy zrobić. Gdyby nie był pan jedynym świadkiem wydarzenia, gdyby był jeszcze ktoś i gdyby istniały bezpośrednie dowody przestępstwa, to wówczas moglibyśmy sekwestrować statek. Ale wiem, nie ma świadków, nie ma dowodów. A otwarcie przewodu także byłoby bezcelowe, nie mamy bowiem jurysdykcji w stosunku do liberyjskiego statku.
- Ale kapitan jest Brytyjczykiem! - upierał się Hardin. Na czoło spadł mu kosmyk. Odepchnął go dłonią. Strasznie mu urosły włosy. Z długą i zmierzwioną fryzurą nie pasuje do tych obrosłych tradycją biur bez skazy. Poczuł bolesny skurcz w sercu, przypomniawszy sobie, że włosy strzygła mu zawsze Karolina. Od dziesięciu lat nie był u fryzjera.
- Dowodzącym statkiem, który pływa pod obcą flagą i należy, Bóg raczy wiedzieć, do kogo! - odpowiedział wyższy funkcjonariusz Admiralicji. - Bardzo mi przykro, doktorze Hardin. Wiem, co to dla pana znaczy, ale...
Wzdrygnął się na widok pustego spojrzenia Hardina.
Hardin opuścił gmach Admiralicji i chociaż padał deszcz, poszedł bulwarem nad Tamizą, pocąc się z gorączki mimo przenikliwego chłodu. Bolało go kolano, co mogło grozić blokadą. Skrócił sobie drogę, idąc przez Temple Gardens, i już przed samymi drzwiami budynku zadecydował, że nie odwiedzi biura adwokata Nortona. Poszedł dalej zdesperowany, zupełnie nie wiedząc, jak teraz postępować.
Czuł się samotny, wydawało mu się, że nie pasuje do rozgwarzonego tłumu na Fleet Street w godzinie obiadowej przerwy. Wąskie chodniki były zatłoczone, piwiarnie i winiarnie nabite. Poczuł głód, więc wcisnął się do jakiejś piwiarni i zamówił pieróg na gorąco, ale umknął z przytulnego ciepełka lokalu, zanim kelnerka przyniosła danie, przypomniały mu się bowiem wyprawy do Londynu z Karoliną.
Zapuścił się do dzielnicy bankowej, chodził labiryntem małych uliczek między wysokimi szarymi gmaszyskami, trafił przypadkowo na biura towarzystwa ubezpieczeniowego Lloyda i po krótkiej rozmowie z portierem, dostojnie odzianym w czerwony surdutowy płaszcz, poszedł, zgodnie z otrzymanymi wskazówkami, na drugą stronę Limę Street, do Lloydowskich wydziałów kadłubów i cargo. Na pierwszym piętrze budynku Hardin znalazł obszerne biuro wyłożone dywanem, z wielkimi oknami i rzędami nowoczesnych biurek zawalonych papierami, folderami, pękatymi kopertami i telefonami. Za biurkami siedzieli młodzi mężczyźni w niekonserwatywnie kolorowych koszulach, z rozluźnionymi krawatami i zawiniętymi poza łokcie rękawami koszul.
W ociekającym płaszczu, z przemoczonymi i przylizanymi włosami stanął niepewnie koło samoobsługowego stolika z przyborami do parzenia kawy. Zauważył, że nad stolikiem wisi plakat z obnażonym dziewczęciem. Po chwili ktoś go spostrzegł i spytał, czym może służyć.
Hardin usiłował zaprowadzić porządek w kotłujących się myślach. Nie był pewien, co właściwie tutaj robi, ale nie wiedział, gdzie jeszcze mógłby pójść. Odsunął zlepione włosy znad oczu i powiedział:
- Chciałbym z kimś porozmawiać na temat wypadku na morzu.
- Kadłub czy cargo?
- Chyba kadłub.
- Tu jest wydział cargo. Zaprowadzę pana do kadłubów. To jest tuż obok.
Poprowadzono go do oddzielonego szklanym przepierzeniem boksu na tyłach salki mieszczącej biuro odszkodowań dotyczących samych statków.
- Nazywam się Hardin. Mój jacht został zatopiony przez Lewiatana - powiedział.
W pomieszczeniu siedziało dwóch mężczyzn w białych koszulach. Marynarki powiesili na oparciach krzeseł. Jeden wlepił wzrok w Hardina, drugi wstał z niepewnym uśmiechem na ustach.
- Znam pańską sprawę, doktorze Hardin, ale niezupełnie rozumiem, po co pan do nas przyszedł?
- Lloyd ubezpiecza Lewiatana. Jeśli wytoczę proces, będziecie wciągnięci siłą rzeczy...
- Nie bezpośrednio. Ubezpieczenia morskie różnią się od samochodowych. Kapitan jednostki pływającej musi bronić się sam, jeśli obrona jest konieczna. My występujemy jedynie w charakterze doradczym.
- Proszę mnie posłuchać - odparł Hardin. - Ja nie mam zamiaru skarżyć właścicieli statku. Ja chcę zaskarżyć tylko kapitana.
- To już nas nie obchodzi, nie interesuje i nie dotyczy. - Przyjrzał się Hardinowi i uśmiechnął powtórnie. - Czy mogę dać panu dobrą radę, doktorze?
- Jaką? - Hardin palcami przeczesał włosy.
- Sprawa jest beznadziejna. Pan nie może udowodnić, że Lewiatan zderzył się z pańskim jachtem. Tylko tyle.
Hardin ujrzał znajomy wyraz twarzy. Jakże często on sam oblekał twarz w płytką sympatię, gdy pacjent narzekał na objawy wyimaginowanej choroby.
Wrócił do Admiralicji bez konkretnego planu. Biura już zamykano. Stał przed wejściem z gołą głową, w deszczu. Przy chodniku zatrzymał się stary czarny rolls z opuszczoną tylną szybą, zza której usłyszał głos:
- Doktorze Hardin!
Otworzyły się drzwiczki i pomarszczona dłoń zaprosiła go do wnętrza. Hardin rozpoznał starego człowieka, który mu jedynie mignął w którymś z biur Admiralicji. Wsiadł do samochodu i zamknął za sobą drzwiczki. Rolls bezszelestnie włączył się w ruch uliczny. Prowadził siwiuteńki szofer. Pojechali w kierunku Trafalgar Square.
Pomarszczona dłoń nacisnęła guzik i szyba oddzielająca ich od szoferki przesunęła się bezszelestnie do góry.
- Nazywam się Desmond, kapitan - powiedział mężczyzna siedzący na tylnym siedzeniu. - Oczywiście w rezerwie. Marynarka Królewska.
- Czy myśmy wczoraj rozmawiali? - spytał Hardin, zastanawiając się, dlaczego starszy pan zasunął szybę i jakie może mieć sekrety przed staruszkiem kierowcą.
- Znajdowaliśmy się w tym samym biurze. Słyszałem pańską rozmowę. Miał pan nieprawdopodobne przeżycie i nieprawdopodobne szczęście, a mówię to, drogi doktorze, jako czterokrotny rozbitek na morzu. Po raz pierwszy na żaglowcu wożącym nitraty z Chile, a następnie, trzykrotnie, trafiony niemieckimi torpedami.
Rolls poruszał się majestatycznie wśród stada samochodów, mijając chodniki zatłoczone dostojnymi urzędnikami ministerialnymi wracającymi z pracy w gąszczu czarnych parasoli, tworzących jeden wielki czarny namiot.
Gniew Hardina, już poprzednio bliski wybuchu, teraz się ujawnił. Hardin miał dość objawów chorobliwego zainteresowania, jakie budziły jego przeżycia. Odparł więc cierpko:
- Znacznie bardziej chwaliłbym sobie cud mojego ocalenia, gdyby w cudzie mogła uczestniczyć moja żona. Wyjdę na następnych światłach, bardzo panu dziękuję za wyrazy współczucia.
- Moja żona zginęła, kiedy prom wpadł na niemiecką minę - powiedział Desmond. - Mój gniew stopniał znacznie wcześniej niż mój ból. Było to w rok po zakończeniu wojny. Pańskie zachowanie przypomina mi mój ówczesny gniew, wściekłość, niemal furiacką, oraz jej absurdalność.
- Tankowiec pędzący z pełną szybkością przy widoczności mniejszej niż jego długość, mający ograniczoną możliwość zatrzymania się, tankowiec o wyporności miliona ton. To coś więcej niż absurd. To jest kryminalne przestępstwo.
- Mnie nie był dany luksus znania winnego. Tak, mój gniew musiał stopnieć wcześniej niż ból. - Stary mężczyzna spoglądał na ulicę. W milczeniu poruszał wargami. Potem odezwał się: - Pełne szybkości są rzeczą normalną nawet we mgle. Statki orientują się za pomocą radarów. Miał pan reflektor radarowy?
- Oczywiście! - odparł szorstko Hardin.
- Niektórzy żeglarze bowiem nie mają - odparł łagodnie Desmond. - Stawia opór i wpływa na kurs.
- Nie płynąłem w regatach. Miałem duży reflektor na bezanie. Nie rozumiem, jak mogli nie zauważyć!
- Czy reflektor nie mógł się oderwać i odpaść w czasie szkwału przed kolizją?
- Niemożliwe. Znam mój jacht.
- Postawiłbym hipotezę, opierając się na warunkach, jakie pan opisał, że oni ustawili swój radar na maksymalny zasięg, co zamazuje odczyt bliski. A może radar w ogóle nie funkcjonował, ale taka informacja powinna się znaleźć w dzienniku okrętowym.
- Do którego nie mogę zajrzeć bez sądowego nakazu.
- Nie sądzę, aby odpowiedzialny kapitan ukrył podobną informację.
Hardin prychnął z wyraźnym powątpiewaniem.
- Tankowce nie słyną z mechanicznej doskonałości - powiedział Desmond. - Uszkodzenia są tak częste, że rutynowo wszystkie się zapisuje. Ukrywanie nie ma sensu. Nie ma motywacji. Trudno byłoby ukryć, że pracowała ekipa reperacyjna.
- A poza tym żadna elektronika nie jest niezawodna - zgodził się Hardin. - Nie o to chodzi. Tak czy inaczej w wyniku uszkodzenia radaru, nieuwagi, braku odpowiedzialności albo z każdej innej nie wyjaśnionej przyczyny nie dostrzegli mnie. Ale, na Boga, powinni mieć punkty obserwacyjne. Przy takiej pogodzie!
Zamilkł, wyglądając przez okno, gdy przejeżdżali przez Mall, mijali pałac Buckingham i kierowali się ku Łukowi Wellingtona ozdobionemu rozszalałymi końmi. Rolls skręcił ku słupom oznaczonym napisami: Wjazd i Wyjazd, minął je i zatrzymał się przed budynkiem z kamienia w pobliżu Hyde Parku.
- Czy miałby pan czas wypić ze mną drinka? - zapytał, gdy samochód stanął.
Hardin czuł dreszcze, ubranie miał wilgotne wewnątrz od potu i z zewnątrz zmoczone deszczem. Do rollsa zbliżał się portier z wielkim parasolem. Chociaż Hardin wiedział, że w tym stanie wygląda okropnie i będzie zwracał uwagę, kusiły go ciepłe światła w oknach budynku.
Przyjął zaproszenie i poszedł za Desmondem przestronnymi holami do małego saloniku, gdzie obaj zajęli miejsca w miękkich fotelach naprzeciwko kominka z rozżarzonymi węglami.
- Whisky i soda - zwrócił się Desmond do młodego włoskiego kelnera.
- Czysta whisky dla mnie. Szkocka - uzupełnił Hardin.
- Jest pan bardzo zmęczony - stwierdził Desmond.
- Tak - odparł Hardin, masując kolano w cieple kominka.
Desmond był bardzo drobny. Chyba nie ważył więcej niż czterdzieści pięć kilogramów. Prawie łysa czaszka była okolona wianuszkiem śnieżnobiałych włosów; jakby separowały ją od reszty głowy prostopadłe linie będące niemal przedłużeniem zmarszczek biegnących od oczu.
- Czy pan może mi pomóc? - spytał Hardin.
Desmond potrząsnął głową.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z bardzo istotnej rzeczy? Bez względu na dobre czy złe intencje korporacji, do której należy Lewiatan, bez względu na intencje towarzystwa naftowego, które Lewiatana wyczarterowało, bez względu na intencje kapitana i jego załogi, nikt z tej trójcy w istocie nie wierzy, że jest odpowiedzialny za pański jacht! - Podniósł dłoń, aby powstrzymać Hardina od przerwania. - Niech pan posłucha! Lewiatan jest tak wielki, że mógłby roztrzaskać i posłać na dno pięćdziesięciotonowy trałowiec, nie odczuwając najmniejszego wstrząsu. I wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby tak już się stało w przeszłości. Regularnie zaczęły ginąć trałowce u wybrzeży afrykańskich od czasu, gdy supertankowce zaczęły opływać Przylądek Dobrej Nadziei.
- Ale ja właśnie nie zginąłem i dlatego mogę świadczyć, że to Lewiatan jest winny. Winny śmierci mojej żony. Winny zatopienia mojego jachtu. I muszę coś w tej sprawie zrobić. Już mi się robi mdło od słuchania, że jest zbyt wielki, aby można go było zatrzymać, zbyt wielki, aby można było dostrzec z niego małe jednostki, za duży, żeby się zorientować, że kogoś zatopił.
Kelner przyniósł drinki. Desmond uniósł szklankę i upił parę łyczków. Miał na twarzy lodowaty uśmiech. Hardin szybko opróżnił swoją szklankę.
- Każdy z nas jest odpowiedzialny za swoje czyny - powiedział. - Takie jest życie, takie są zasady. Jeśli ludzie potrafią budować tak wielkie statki, pokonując wszystkie trudności technologiczne związane właśnie z wielkością, jeśli potrafią następnie pokonać trudności technologiczne związane z żeglowaniem takich potworów, to muszą również rozwiązać problem bezpieczeństwa mniejszych jednostek znajdujących się na drodze tych kolosów.
- Na drugą nogę - zażartował Desmond i skinął na kelnera, który pojawił się po chwili z drinkiem dla Hardina. - W zasadzie zgadzam się z panem, doktorze, ale mamy problem z odpowiedzią na pytanie, czy ci ludzie rzeczywiście rozwiązali wszystkie aspekty technologiczne. Istnieją pewne granice możliwości. Fizyczne granice. Lewiatan to ostatnia generacja tankowców. Statek wybudowali Japończycy. Wyposażony jest w odpowiednie silniki, ma dwie śruby, ma dwa stery dla łatwiejszego manewrowania, ale przy tym wszystkim potrzeba co najmniej czterech mil morskich, aby go zatrzymać. Milion ton, drogi doktorze! Czy wyobraża pan sobie siłę inercji?
- Widziałem na własne oczy - odparł Hardin. - Wszystko to razem streszcza się do jednego: Lewiatan jest za duży na żeglugę po oceanach!
- Milion ton ropy jest potężnym narzędziem ekonomicznego nacisku - kontynuował Desmond. - Lewiatan ze swoim ładunkiem tworzy rynek! Czyni to, wybierając po prostu port wyładunkowy.
Oba drinki odgrodziły Hardina miękkim klinem od jego gniewu. Pozwoliły mu docenić i przyjąć komfort fotela i ciepło kominka. Kiwał grzecznie głową, gdy stary kapitan odbywał słowną wędrówkę po swoim życiu na morzu i wyliczał wielkie zmiany, jakie w ostatnich czasach zaszły w świecie żeglugi.
- Zestarzenie się jest największą groźbą dla tankowca wielkości Lewiatana. Wszystkie statki, podobnie jak ludzie, są skazane na śmierć. Rdza i wibracje robią swoje. Stalowe płyty z roku na rok stają się cieńsze, gdyż od wewnątrz koroduje je ropa, a z zewnątrz woda morska. Spawy puszczają, rozwierają się szwy, maszyneria ulega zużyciu, następuje zmęczenie materiału.
I dalej ciągnął:
- Lewiatan był wodowany w zeszłym roku. Nie minie dziesięć lat, a rozpocznie się proces deterioracji. Zgodnie z wszystkimi prawami natury i człowieka, statek powinien iść do stoczni złomowej, gdy proces posunie się zbyt daleko. Ale w dzisiejszych czasach prawa natury i inne prawa mało znaczą na morzu. Chciwość zajmuje miejsce rozwagi. Co, na przykład, będzie, jeśli w roku, w którym Lewiatan powinien być oddany na złom, nastąpi okres niedoboru ropy albo też rynek złomu nagle się załamie? Co będzie, jeśli w owym roku Lewiatan okaże się cenniejszy jako jednostka pływająca niż złom? Co będzie, jeśli jego dotychczasowi właściciele sprzedadzą go komuś, komu żadne ryzyko nie przeszkadza?
Desmond spojrzał na żar w kominku i mówił dalej:
- Wtedy ten statek zginie straszną śmiercią. Nastąpi wielka awaria i zniesienie na mieliznę czy na skały. Albo rozpadnie się, przełamie na pół. Albo zatonie. I módlmy się do Boga, żeby wydarzyło się to wówczas, gdy zbiorniki będą puste, gdyż katastrofa z milionem ton ropy w kadłubie...! Zniszczenie brzegów afrykańskich czy europejskich będzie okropne. Trudno nawet przewidzieć skutki. To, co tankowiec Amoco Cadiz spowodował w Bretanii, wyda nam się niczym. Zniszczone brzegi będą pustynią długo po tym, kiedy zaginie pamięć o samym wydarzeniu i jego przyczynach.
- Jeśli w dalszym ciągu będą eksploatować Lewiatana w podobny sposób, to się rozpadnie przed prawdziwym zestarzeniem - powiedział Hardin.
- Nie sądzę - odparł Desmond. - Nie przy kapitanie Ogilvy, który poważnie traktuje swoją funkcję i rozumie...
- Pan go zna? - przerwał Martin.
- Słabo znam Cedryka - odparł Desmond. - Przez parę miesięcy był u mnie oficerem ogniowym na pokładzie starego Agincourta przed drugą wojną światową. Taka sobie przerosła kanonierka. Dowodziłem nią w Zatoce Perskiej. A Ogilvy był wówczas młokosem o piętnaście lat młodszym ode mnie. Tak, chyba piętnaście. Obecnie jest jednym z najbardziej cenionych kapitanów. Dlatego może kapitanować na tym tankowcu. Dla każdego kapitana jest to perła w koronie. Ogilvy i tankowce - jest w tym coś dziwnego, paradoksalnego! On organicznie nienawidzi Arabów. A teraz z regularnością zegarka jest co dwa miesiące w Zatoce Perskiej. Musi go piekielnie denerwować, że teraz Arabowie patrolują zatokę, na której myśmy przedtem panowali.
- A mnie denerwuje i złości, że on wciąż stoi na mostku kapitańskim tego potwora. Po tym, co mi wyrządził?
- Użył pan bardzo właściwego słowa. Lewiatan jest potworem i Ogilvy niecałkowicie nad nim panuje. Żaden człowiek tego nie potrafi.
- Ktoś musi być odpowiedzialny - upierał się Hardin. - I tym kimś na morzu jest kapitan. Pierwszy po Bogu. I teraz, kiedy rozmawiamy, Lewiatan pruje fale, a załoga wykonuje rozkazy kapitana. Jeśli wystawi wachty obserwacyjne, wachty będą obserwować. Jeśli nie wystawi, nikt nic nie zobaczy.
- Podejrzewam głęboko - Desmond chrząknął z rozbawieniem - że teraz, kiedy rozmawiamy, kapitan Cedryk Ogilvy nie stoi na mostku, ale siedzi u siebie w domu w Hampstead z kuflem piwa w ręku i klnie, że mu żona nie pozwala palić w mieszkaniu.
- Zwolnili go? - spytał Martin.
- O nie, o nie! Na takim statku obowiązuje rotacja. Pływa się dwa rejsy, i jeden ma się wolny. Będzie siedział w domu jeszcze przez kilka tygodni. Doktorze Hardin, niech pan jeszcze nie odchodzi i zostanie ze mną na jednego. Straszna pogoda!
Ale Hardin był już przy drzwiach.
Dom, w którym mieszkał Ogilvy, znajdował się w szeregu wolno stojących domków, pochodzących z początku stulecia, wzniesionych tarasowate przy spadzistej uliczce.
Drzwi otworzyła wysoka siwowłosa kobieta o twarzy pozbawionej urody.
- Kapitan Ogilvy pojechał do śródmieścia załatwić kilka spraw, wróci chyba za godzinę - poinformowała.
Zaprosiła Hardina do wnętrza, aby poczekał, jednakże on wymówił się i poszedł do piwiarni, którą przedtem zauważył za rogiem na głównej ulicy. Piwiarnia nosiła nazwę Gospody Lansjerów i miała zwyczajowy wystrój - ciemne drzewo i łowieckie rekwizyty zwisające z dębowych belek niskiego pułapu: rogi, stare dubeltówki, noże i pejcze. No i plastykowe urządzenia na ladzie barowej pompujące piwo z beczek pod spodem.
Zamówił małą szklankę piwa, które okazało się wodniste, więc przerzucił się na szkocką whisky. Od śniadania w hotelu nic nie jadł. Ta nowa porcja alkoholu, po tym, co wypił z Desmondem, wywołała określone konsekwencje. Był przy drugiej czy trzeciej whisky - sam nie wiedział, ile wypił, rozhuśtany między zawrotami głowy a brakiem świadomości - gdy do piwiarni wszedł kapitan Cedryk Ogilvy.
Był to przystojny sześćdziesięcioletni mężczyzna o białych włosach i rumianej twarzy, wysoki i trzymający się prosto, chociaż Hardin zauważył lekkie powłóczenie nogami, co oznaczało wczesne stadium wapnienia arterii. Dwaj stali bywalcy siedzący przy barze radośnie go powitali, okazując zadowolenie, że ich poznał. Ogilvy usiadł blisko kominka.
Barman podsycił ogień na kominku i powrócił za ladę, by wypełnić życzenie właściciela lokalu i poczęstować kapitana kolejką na koszt gospody. Ogilvy zaprosił dwóch stałych bywalców do swego stolika przy kominku.
Hardin pozostał przy barze sam. Pił i słuchał, i zastanawiał się, gdzie dokładnie przebywał kapitan Ogilvy w chwili roztrzaskania jachtu przez Lewiatana. Na mostku? Przy stole nawigacyjnym? Czy też może jego bystre oczy spoglądały na radarowy ekran, ale nie zauważyły malutkiego punkciku, zlekceważyły dziwne migotanie? A może zakwalifikował świetlny punkcik jako przywidzenie? A może w ogóle nie pełnił wówczas służby?
Łatwo było tego człowieka nie lubić. Mówił zbyt głośno, ledwie raczył dopuścić do swego monologu innych, i to jedynie na parę słów zachwytu na temat tego, o czym on sam mówi. Wydawał się zarozumiały i cechowała go przepojona dezynwolturą pewność siebie, jaką, według Hardina, rodzą lata wydawania rozkazów podwładnym.
Jeden z siedzących z nim mężczyzn zamówił drugą kolejkę. W czasie rozmowy Ogilvy przez cały czas bębnił wielkimi tłustymi palcami o kolano. Ktoś go zapytał o możliwości Lewiatana. Odstawił pełną szklankę.
- To jest prawdziwy tytan. Po prostu najwspanialszy statek świata. - Podniósł szklankę, ale natychmiast ją odstawił. - Mam jedynie żal, iż to nie w Anglii go zbudowano. Potrzeba nam było Greków i Japończyków, aby udowodnili, jak nas hamują nasze przestarzałe morskie tradycje. Istnieje zupełnie nowa technologia pływania po morzach, panowie! Wspaniała technologia! - Ciągnął dalej: - Trzeba budować wielkie jednostki. Napędzane automatycznie, bez potrzeby zatrudniania setki ludzi pętających się po maszynowniach. Obsadzać takie statki paroma dobrymi oficerami... Moi oficerowie to Brytyjczycy. Zabrałem ich z sobą, gdy odszedłem z kompanii P&O. Wielkie statki są szybkie i wygodne, mogą sprostać wszelkim potrzebom. A żegluga właśnie na tym polega, moi panowie! Sprostać potrzebom!
- Bez względu na to, kogo pan po drodze zabije? - spytał Hardin głośno.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę baru.
Hardin wyciągnął rękę z pustą szklanką w stronę barmana.
- Co to ma znaczyć, młody człowieku? - odparł Ogilvy. Hardin, zauważywszy, że barman nie ma zamiaru dolać mu whisky, zastukał szklanką o drewnianą ladę. Bolesne walenie w głowie mówiło mu, że jest pijany. Odstawił szklankę i odpowiedział kapitanowi:
- Właśnie pan, szanowny panie kapitanie, zabił moją żonę i zatopił mój jacht. Swoim tytanem.
Pozostali goście siedzący przy stolikach wymieniali zdumione spojrzenia. Jednakże Ogilvy zrozumiał, wstał, wyprostował się i powiedział:
- To pan jest owym jegomościem, który w Admiralicji wygaduje przeciwko mnie oszczerstwa!
- Zaprzeczy pan temu, co powiedziałem?! - wrzasnął Hardin.
Zagłuszył nawet siebie.
- Całkowicie - odparł Ogilvy, wychodząc spoza kręgu krzeseł przy kominku i zbliżając się do Hardina przy barze. Miał małe, intensywnie niebieskie oczy i z bliska wydawał się brutalniejszy. - Całkowicie zaprzeczam!
- Nie było wacht na pokładzie - powiedział Hardin, odsuwając włosy z czoła. - I pan w ogóle nie wie, co pan spowodował.
W oczach kapitana pojawił się ślad jakichś wątpliwości, ale zgasł, zniknął jak światło świecy w pełnym słońcu.
- Lewiatan nikogo nie rozbił, nie zatopił - powiedział twardo.
- Tyś mnie zatopił, sukinsynu! Widziałem nazwę twego statku na rufie!
Ogilvy obrócił się do chłonących całą rozmowę mężczyzn przy kominku.
- Ten młody człowiek najwyraźniej potrzebuje pomocy lekarskiej. Lata po Admiralicji z absurdalnymi oskarżeniami i zupełnie słusznie jest ignorowany. Najwyraźniej poszukuje ofiary, na którą mógłby zrzucić odpowiedzialność za śmierć swojej żony. Podejrzewam, że on dobrze wie, iż sam jest odpowiedzialny za wypadek, jakiemu być może uległ, i czuje się winny.
Hardin uderzył go z całej siły. Kapitan zatoczył się do tyłu i chwycił za twarz. Przyjaciele skoczyli mu na pomoc, pokrzykując głośno. Hardin, zupełnie zdezorientowany, przyglądał się ich krzątaninie wokół kapitana...
Twarz Ogilvy'ego była wykrzywiona z bólu, twarz zupełnie nowa - zdewastowana, a korpus stojący na rozchwianych nogach należał do starego człowieka. Spomiędzy palców przy twarzy spływały krople krwi, które rozpryskiwały się na białej koszuli, co najwyraźniej rozwścieczyło stojących koło niego mężczyzn. Pomogli kapitanowi usiąść, natomiast tęgi dziewięćdziesięciokilogramowy barman ruszył zza lady z gotowymi pięściami.
Dwa szybkie proste ciosy i jeden sierpowy trafiły Hardina w policzek. Upadł na ladę. Podskakując i tańcząc barman wymierzył jeszcze dwa proste, z których jeden rozerwał Hardinowi wargę. Przy kolejnym natarciu Hardin uskoczył i potężny cios trafił w ladę. Rozwścieczony barman rzucił się dziko. Hardin położył go na ziemię barowym stołkiem. Potem usiadł przy stoliku w rogu, obrócony plecami do ściany, głowę ujął w dłonie i spokojnie czekał na przybycie policji.
Został oskarżony o pijaństwo w miejscu publicznym oraz naruszenie nietykalności osobistej. Umieszczono go w celi z kilkoma pijakami, którzy właśnie zabierali się do bicia młodego Jamajczyka oskarżonego o włamanie. Hardin podał adres szpitala w Fowey jako adres zamieszkania w Anglii. Przed świtem pojawiła się czarna stalowa ściana pchająca przed sobą grzywiastą falę. Na jej szczycie znajdowała się Karolina i bezradnie poruszała rękoma i nogami. Pobiegł, żeby jej pomóc, i nawet uchwycił rękę, ale natychmiast zabrała ją fala. Obudził go własny krzyk i Jamajczyk potrząsający go za ramię i wyjaśniający:
- Panie, panie, to sen!
Rano zaprowadzono Hardina do policyjnego sądu. Zdając sobie sprawę, że przedstawia się bardzo niekorzystnie - brudny, rozczochrany i w wygniecionym ubraniu - zamierzał poprosić o adwokata i odłożenie sprawy, a w razie czego domagać się kontaktu z ambasadą amerykańską. Nie mógł jednak nic w tej sprawie zrobić, zajął się nim pewny siebie młody człowiek, usiłując przybliżyć mu formalne zawiłości angielskiej procedury sądowej. Sporo jednak czasu upłynęło, nim Hardin się zorientował, że ów młody człowiek jest jego obrońcą, a nie oskarżycielem publicznym. Po odczytaniu zarzutów policjant opisał scenę, jaką zastał w Gospodzie Lansjerów. Sędzia wykrzywił twarz z niesmakiem, gdy wspomniany został wiek kapitana Ogilvy. Sytuacja stała się nieco jaśniejsza dla Hardina, gdy na sali sądowej pojawiła się doktor Akanke w niebieskim kostiumie i białym turbanie na głowie. Posłała mu pełen niepokoju uśmiech i usiadła na krześle dla świadków, aby stwierdzić, że ostatnio leczyła Hardina, który doznał fizycznych i psychicznych urazów.
Sędzia ostro ją wypytywał. Kiedy wyraził wątpliwości co do jej kwalifikacji, jakiś doskonale ubrany młody mężczyzna poprosił sędziego o parę słów na osobności. Przyłączyło się do niego kilku innych mężczyzn, w tym dwu czarnych. Cała ta grupka konferowała przy sędziowskim stole, a sędzia wielokrotnie zwracał się do swego sekretarza prawnika o radę.
- Doprowadzić oskarżonego do stołu! - polecił sucho sędzia pomocnikowi szeryfa.
Hardin stanął przed obliczem sędziego, którego twarz wyrażała zakłopotanie.
- Doktorze Hardin, pańska obecność w roli oskarżonego w moim sądzie zwabiła tu wysoce kwalifikowanego adwokata, szanownego przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych, dwu dyplomatów nigeryjskich oraz jednego zastępcę amerykańskiego ambasadora. Czeka on, zdaje się, przed salą sądową. Gdyby wszystkie te zacne osoby zjawiły się tutaj jedynie dlatego, aby mi oświadczyć, jakie to piękne cnoty i wspaniały charakter cechują chuligana, który uderzył szanowanego obywatela, o dwadzieścia lat od siebie starszego, a potem napadł na barmana, który starcowi przyszedł z pomocą, to całkowicie zignorowałbym ich najpiękniejsze nawet słowa i przekazał sprawę wyższej instancji w celu odbycia pełnej rozprawy. Ponieważ jednak to zacne grono znalazło się w Hampstead, aby wesprzeć pańską lekarkę, która twierdzi, że nie jest pan w pełni odpowiedzialny za swoje czyny, jestem skłonny zwolnić pana i oddać pod jej opiekę. Ale proszę to traktować jedynie jako zawieszenie. I to jest zawieszenie! Jeśli jeszcze raz znajdzie się pan w pobliżu kapitana Ogilvy, wyślę pana do więzienia. Czy to jasne?
Doktor Akanke zawiozła Hardina do hotelu, aby zabrał swoje rzeczy, a następnie ruszyli do Kornwalii szosą M 3. Hardin siedział zgarbiony, opierając się o tylne drzwi rovera. Rozmyślał o słowach, które wypowiedział Bill Kline, gdy zadzwonił do niego, prosząc o rekomendację w ambasadzie. "Wracaj do domu!"
Wracaj do domu, ale do czego? Do samotnego chodzenia po tych samych ulicach, po których chodzili, gdy było zbyt zimno na żeglowanie? Do ich ulubionych restauracji? Do abonowanych przez nich miejsc w operze? Czy też miałby szukać miejsc, gdzie nigdy nie byli, i napełniać oczy widokiem, który ona także chętnie by obejrzała?
Rozmyślał też o kapitanie Ogilvy i Lewiatanie.
Kiedy mijali Shaftesbury, usiadł wreszcie prosto i powiedział:
- Dziękuję za pomoc. Skąd pani wytrzasnęła tyle ważnych osobistości?
Doktor Akanke prowadziła samochód trzymając obie ręce na drewnianej kierownicy potężnego samochodu i nie odwróciła wzroku od drogi, gdy zaczęła odpowiadać:
- Ostatnio rasizm stał się w Anglii problemem. Zwłaszcza w miastach. Obawiałam się, że sąd będzie podważał moje kwalifikacje z powodu koloru skóry, więc poprosiłam o pomoc ambasadę.
- I dlatego wysłali do sądu dwu starszych dyplomatów i wyższego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych? Ale mi ważna ambasada!
- Nie chcieli, aby mnie obrażano w sądzie. Wielu uważa, że mój ojciec zostanie szefem sztabu nigeryjskiej armii. Inni zaś myślą, że wkrótce wychodzę za mąż za syna wybitnego polityka. - Rzuciła mu krótki uśmiech.
- Dlaczego pani po mnie przyjechała?
- Jest pan moim pacjentem. I najwyraźniej jest pan ciągle nie w formie.
- Już jestem.
Pełna wątpliwości zmarszczyła czoło.
- Czy mam przez to rozumieć, że wraz z napaścią na tego człowieka przyszło wyzwolenie?
- Nie! - uśmiechnął się. - Po prostu popełniłem błąd.
- Cieszę się, że pan to dostrzega.
Wszystko widział teraz jasno: przypuścił atak na niewłaściwego wroga. Żaden człowiek, żaden kapitan nie ponosił takiej odpowiedzialności, by zadanie mu rany wygasiło rozpalony ogień gniewu i nienawiści.
W czasie gdy Ogilvy pracował w swoim ogródku w Hampstead, a doktor Akanke wiozła Hardina przez zorganizowane i uporządkowane piękno Dorsetu, tam na morzu płynął potwór sterowany ręką innego kapitana, który żyje złudzeniem, że jest panem na statku. Gigantyczny tankowiec opływa Afrykę będąc ramieniem śmiercionośnego wahadła.
5
Jeszcze nigdy nie spotkała lekarza takiego jak on. Powiedział, że nie studiował chirurgii, ale postępował z odwagą i szybkością decyzji najlepszego chirurga. I w tym przypominał jej ojca. Ale ojciec był muzułmaninem z Joruby, nigeryjskim żołnierzem, a ten mężczyzna był białym amerykańskim wdowcem. Coś jej mówiło, że może to i lepiej, iż w przyszłym miesiącu wraca do kraju.
Miała dwadzieścia siedem lat, dopiero się wydobywała z klimatu mozolnych lat medycznych studiów. Zaczęła łapać się na tym, że dostrzega u Hardina najdziwniejsze drobiazgi, jak na przykład to, iż kiedy rozchylają mu się usta w uśmiechu, to nie widać zębów. Albo że jego głos ma ciekawe brzmienie, a także to, że kiedy pochyla się nad książką, odrzuca włosy z czoła.
Miał nieprawdopodobną zdolność koncentracji. Mogła nad nim stać, jej cień padał na karty książki, a on przez wiele minut nic nie dostrzegał. Leżał na trawniku szpitalnego ogrodu obłożony książkami i pismami. Od powrotu z Londynu spędzał większość czasu na studiowaniu spraw morskich i problemów wielkiej żeglugi. "Terapia" - odpowiadał, gdy pytała o cel tej lektury. Raz dziennie przez godzinę rozmawiali. Odmówił konsultacji ze szpitalnym psychiatrą, ale na jej pytania odpowiadał otwarcie i szczerze i wielokrotnie dziękował za ukazanie spraw we właściwej perspektywie.
Mówił, że czuje się coraz lepiej, i wierzyła mu. Jego gniew gdzieś odszedł, zniknął bez śladu, jakby nigdy nie istniał. Już nie odcinał się słownie i nie naskakiwał na ludzi, nie patrzył w przestrzeń z dzikim blaskiem w oczach, z jakimś płomieniem nienawiści.
Stojąc za nim splotła palce tak, że rzucały na karty książki cień ptaka poruszającego skrzydłami.
Spojrzał do góry:
- Cześć!
- Może byś wpadł do mnie do gabinetu? - powiedziała.
- Kiedy tu jest tak dobrze. A i tobie przyda się trochę świeżego powietrza.
Wyczuła lekkie wahanie po słowie "trochę", jakby miał zamiar powiedzieć "słońca"', ale zreflektował się w ostatniej chwili. Uklękła koło niego. Jakże jasną miał skórę, mimo że była mocno opalona!
- Jak postępuje terapia? - spytała.
- Doskonale! - Sięgnął ręką, aby wyprostować stos pism, ale się rozsypały, układając w wachlarz jak talia kart. Adżaratu pogrzebała między egzemplarzami "Bezpieczeństwa na morzu" i "Żeglarza z zasadami", sięgając po połyskliwą kolorową okładkę, na której znajdowała się sylwetka żołnierza. Odebrał jej pismo z ręki i wsunął między inne. - Tej nocy żadnych majaków.
- To wspaniale.
- Chyba że zapomniałem.
- A jak kolano?
- Sztywne.
- Dalej blokuje?
- Ma ochotę. Ale teraz potrafię to przewidzieć i mogę zareagować odpowiednim ruchem.
- Może obejdzie się bez interwencji chirurgicznej.
Pojawiła się pielęgniarka, mówiąc, że jest transoceaniczne połączenie do doktora Hardina. Przeprosił za kłopoty. Ostatnio miewał po parę telefonów dziennie. - Wybacz mi, zaraz wrócę - powiedział do Adżaratu.
Wrócił szybko.
- Mój adwokat, przepraszam.
- Coś ważnego? - chciała się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają jego zainteresowania.
Spojrzał w morze.
- Towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło pieniądze za jacht.
- Twoja żona miała ubezpieczenie na życie?
Gniew wytrysnął mu z oczu niczym błyskawica. Adżaratu czekała. Zadała to pytanie z absolutnym rozmysłem, chcąc poznać jego reakcję.
- Tak - odparł. - Są jeszcze jakieś urocze pytania?
- Wybacz mi, to rzeczywiście było bezmyślne. Miałeś mi opowiedzieć o twoim przedsiębiorstwie.
- Nie ma wiele do opowiadania. Wziąłem wspólnika, żeby kierował na codzień firmą, adwokat go nadzoruje. Moje są patenty. Zdaje to egzamin.
- A co ty robisz? Wynajdujesz nowy sprzęt lekarski?
- To albo żegluję. - Przez chwilę był zatopiony w myślach. - Jakie to śmieszne: obecnie trudno mi dostrzec siebie w osobniku, który wynalazł elektroniczny termometr. Jakże to się wydaje dawno, chociaż minęło jedynie kilka lat. Teraz, po czasie, wydaje mi się, że zrobiłem to bardzo szybko. Ot, pomyślałem o tym, następnego ranka zrobiłem projekt, spędziłem trochę godzin na usuwaniu nie przewidzianych komplikacji i trudności produkcyjnych. A Bill Kline zajął się puszczeniem całej sprawy w ruch, sfinansowaniem. Mieliśmy urwanie głowy z rozpoczęciem produkcji, a potem zaczęły strumieniem płynąć pieniądze. Czasami nie mogę uwierzyć, jak to się wszystko stało i że się w ogóle stało. - Roześmiał się. - Nie wiem, czy miałbym energię zaczynać jeszcze raz.
Adżaratu też się uśmiechnęła. Zanim się zorientowała, że Hardin tak szybko odzyska równowagę psychiczną, zatelefonowała do Billa Kline'a, aby dowiedzieć się jakichś szczegółów z jego życia. Czegoś, co pomogłoby jej opiekować się nim. Adwokacka wersja wynalazku była mniej lekceważąca: Piotr pracował po dwadzieścia godzin dziennie, siedem dni w tygodniu przez półtora roku. Tyle czasu wymagało rozpoczęcie produkcji. Nieprawdopodobne samozaparcie. Kiedy raz wpadł na jakiś pomysł, nie było sposobu, by zatrzymać go.
Spytała wówczas Billa, jak reagowała na to wszystko jego żona, Karolina? Bill przez chwilę milczał, wreszcie przyznał, że musiał to być dla niej trudny czas. Ale wróciła wtedy do szkoły medycznej, była zajęta nie mniej od niego, znaleźli jakiś kompromis. To była wspaniała kobieta! Bill spytał o postęp w zdrowiu Hardina. Powiedziała mu wówczas, że nie ma powodów do większych zmartwień. Teraz Bill już wie z bezpośredniej rozmowy z Hardinem, że wszystko jest na jak najlepszej drodze.
Zwróciła się do Hardina.
- Dyrektor szpitala sugeruje, żeby cię wypisać.
Wykrzywił twarz w uśmiechu.
- W istocie wykorzystuję szpital jako hotel. Znajdę sobie jakiś pokój na wsi.
- Nie musisz się spieszyć. Mamy wolne łóżka. - Objęła rękami podciągnięte kolana i zapatrzyła się na wąski długi basen portowy. - Co masz zamiar zrobić?
Hardin wskazał głową kołyszące się na kotwicowisku błyszczące kadłuby.
- Mam zamiar kupić jacht.
Zamożni londyńczycy, którzy mieli tu swoje jachty, pozostawiali je pod opieką starego kościstego Kornwalijczyka o chytrej twarzy. Jego nazwisko, Culling, widniało na szopach i magazynach należącej do niego przystani na północnym skraju portowego basenu po strome miasteczka Fowey. Culling w milczeniu słuchał, gdy mu Hardin wyjaśniał, jaką podróż zamierzał odbyć i jaki jacht miał na myśli, a potem poprowadził do nędznej drewnianej łodzi wiosłowej z motorkiem, zapuścił go i zawiózł Hardina na portowe kotwicowisko, gdzie jachty dziobami ustawiły się do przypływu, zupełnie jak owce, które zwracają się zawsze w stronę psa.
Świeży wiatr rozruszał wodę i wydobywał melodię z fałów obijających się o aluminiowe maszty. Hardin był zachwycony: głębokowodne krążowniki i jachty regatowe!
Przeterkotali w łódce koło wspaniałego białego kadłuba - sławny Żeglujący Łabędź Sparkmana i Stephensa, budowany w Finlandii. Hardin z zazdrością patrzył na potężną sylwetkę. Trudno było sobie wyobrazić lepszy głębokowodny jacht do samotnej podróży przez ocean. Bardzo rzadko spotykany w Stanach model. Raz tylko widział go w Bostonie.
Culling zwolnił i powiedział:
- Oto jacht dla dżentelmena.
Hardin zagwizdał. Zobaczył jol bermudzki Hinckleya - szybki jacht o zgrabnych liniach. Piękny jak obrazek. Według amerykańskiej koncepcji konstruktora Trippa. Był to starszy model, o daleko wysuniętym dziobie.
- Jak on tutaj trafił? - zapytał, gdy Culling bezbłędnie podpływał do jachtu.
Culling wzruszył ramionami.
- Ten jacht idzie bardzo tanio. Wymaga trochę roboty, ale to prawdziwa okazja.
Hardin wdrapał się na pokład i rozejrzał dokoła. Widać było od razu, że już od dłuższego czasu nikt jachtu nie rozpieszcza. Chromowanie było dziobate, a pierwsza wciągarka, jakiej dotknął, niesprawna. To oczywiście nie świadczyło jeszcze o stanie kadłuba. Hinckley był solidnym jachtem budowanym w stanie Maine, w doskonałej stoczni, Hardin zaś szukał czegoś więcej niż świeżej farby.
- Potrzeba mi trochę czasu, żeby go obejrzeć! - zawołał do Cullinga.
- Niech pan się dobrze bawi! - Culling położył się w łodzi, zsunął na twarz bawełniany kapelusz, stwarzając wszystkie pozory śpiącego człowieka.
Zasuwana pokrywa luku z trudem dała się otworzyć. Musiał wesprzeć się nogami i mocno pchać, aby ją odsunąć. Na dole było brudno, pachniało wilgocią. W przedniej kabinie pleśniał na koi zmięty koc. Zaczął inspekcję od dzioba, posuwając się ku rufie. Sprawdzał szafki, worki żaglowe, zęzy, półki w kambuzie, szukał wad i dobrych stron, usiłował zorientować się, ile szkód narobił poprzedni właściciel.
Znalazł półpuste butelki alkoholi, mieszanki koktajlowe, papierowe serwetki, plastykowe kubki i talerze, parę zapasowych części i trochę narzędzi. Stwierdził niedobór szekli, bloków, lin, sznura i taśm. Ostatnimi użytkownikami nie mogli być ludzie, którzy przypłynęli nim ze Stanów. Był o tym przekonany.
Wyciągnął grot z worka. Zauważył duże zniszczenie materiału na całej długości dolnego liku. Jedyną słabością dakronu jest chemiczna nieodporność na światło słoneczne. Żagiel został zrujnowany, ponieważ nie był w pokrowcu.
Poświecił latarką w głąb szafki i zauważył, że grodź między mesą a kabiną dziobową odstaje, nie pasując do kadłuba. Kiedy jednak zajrzał pod deski podłogowe do zęz przy rufie, nie znalazł dużo wody. Także dławnica pomocniczego silnika wydawała się szczelna.
Wrócił na pokład. Doszedł do wniosku, że dobry kadłub z laminatu, taki jak u Hinckleya, wytrzyma niechlujnego i niedbałego właściciela dłużej niż jacht drewniany czy metalowy. Drzewo gnije, metal rdzewieje, ale laminat nawet w złych rękach czeka po prostu na lepsze czasy.
Olinowanie stałe, sztagi, wanty podtrzymujące maszt - wszystko to wydawało się w porządku, chociaż niektóre skorodowane ściągacze i okucia trzeba wymienić. Olinowanie ruchome, fały i szoty, było zużyte.
Na dziobie Hardin oparł się o stensztag i patrzył na całą długość jachtu. Sztag wydał mu się bardzo napięty.
Culling zdjął z twarzy kapelusz i głośno spytał:
- Podoba się?
- Może - odparł Hardin. Szedł wzdłuż pokładu, sprawdzając sztyce linek bezpieczeństwa. Wiele było obluzowanych. Achtersztag i wanty głównego masztu były napięte jak i stensztag. Wrócił do kokpitu i raz jeszcze sprawdził ciasną pokrywę luku. Prowadnice były nie zużyte, a poza tym ktoś nieporadnie usiłował je poszerzyć w daremnej próbie znalezienia łatwiejszego sposobu odsuwania pokrywy. Sięgnął palcami w dół i sprawdził górny stopień. Latał. Przypominając sobie szparę między grodzią a kadłubem, wychylił się za burtę i przyjrzał się długości kadłuba. Nagle wstał, przeszedł przez pokład i wskoczył do łódki Cullinga.
Culling wykrzywił twarz w uśmiechu:
- No i co?
- Banan - odpowiedział.
- Banan?
- Wygląda jak banan. Śródkadłubie wydęte. Jakiś dureń ponaciągał zanadto sztagi i odkształcił kadłub.
- Tak, pan to się zna na jachtach!
- Znam się także na kanciarzach! - odparował Hardin.
Culling nie wydawał się poruszony tym oskarżeniem. Spuścił motorek do wody.
- Pokażę panu inny.
- Chyba już nie - odparł Hardin. Usiadł na dziobie plecami do Cullinga.
Culling zapuścił motorek, który wydał odgłos podobny do chóru bzyczących komarów.
- Zejdzie nam na to tylko minutka, to po drodze do przystani.
Hardin skinął głową, spoglądając chmurnie. Ten stary bandyta miał monopol na wszystkie jachty w Fowey!
Przyglądał się panoramie miasteczka i wsi, wzgórzom w pastelowych barwach wiosny. Żadne z przepięknych miejsc, jakie odwiedzał z Karoliną, nie miało takiego jasnego ożywczego światła jak Kornwalia.
Widoki przestały się przesuwać, gdy Culling wyłączył motorek łodzi i skręcił. Hardin odwrócił się i zobaczył Żeglującego Łabędzia. Nawet na kotwicowisku wyglądał jak polujący rekin.
- Ten? - zapytał zdziwiony.
- Ten! - odparł Culling.
Łabędź miał krótkie proste linie, które upodabniały go do bagnetu. Jacht emanował raczej siłą niż pięknem. Dziób niezbyt wysunięty, natomiast kwadratowata rufa, chlupocząca o wodę, była wyraźnie spadzista. Górny skraj kabiny w swym najwyższym miejscu wystawał nad pokład zaledwie trzydzieści centymetrów.
Z prostych linii jachtu Hardin przeniósł wzrok na chytrą twarz Cullinga.
- Co pan teraz kombinuje? To musi kosztować więcej pieniędzy, niż mam.
Rysy twarzy starego urwisa zmiękły.
- Jego właściciel zbankrutował, a wierzyciele wołają o pieniądze. Ten jacht jest wart pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów. Z pocałowaniem ręki wezmą czterdzieści pięć.
- Pan żartuje! - Osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów czy coś koło tego! To więcej, niż zamierzał wydać, ale była to w istocie okazyjna cena za jacht, który jako nowy musi kosztować sto dwadzieścia tysięcy albo i więcej.
- To jest cacko - powiedział Culling. - A ponieważ mnie go dano do sprzedaży, ja będę decydował, kto go weźmie.
Hardin blado się uśmiechnął na wspomnienie okaleczonego Jola, którego przed chwilą oglądał.
- A więc zdałem egzamin?
- Byłem pewny, że pan zda. Proszę uważać na nogi - powiedział Culling, podprowadzając łódkę pod burtę jachtu.
Tym razem towarzyszył Hardinowi. Wspólnie weszli na pokład. Jacht był szerszy, niż można by sądzić po sylwetce. Na długą chwilę Hardin zatrzymał się przy aluminiowym kole sterowym i napawał oczy szerokimi pokładami z teku i luksusowym oprzyrządowaniem. Wyobrażał sobie rozkosz żeglowania. To był prawdziwie dalekomorski jacht, gotów popłynąć wszędzie, gdzie jego pan potrafi go zaprowadzić.
Elegancka kabina była naturalnie wrośnięta w wytłoczony laminatowy kadłub, spasowana z nim jak ostrze z nożem. Drewno było wszędzie tam, gdzie mogło zapewnić wygodę i piękno. Pokłady, knagi szotów i sztormreling były poszarzałe od soli.
Kokpit był mały i niski. Hardin podniósł tekowe siedzenia i znalazł bakisty, w tym jedną z nadymaną tratwą ratunkową. Bakisty były wodoszczelne, odizolowane od zęz. Luki odpływowe o kilkucentymetrowej średnicy zapewniały szybki odpływ, gdyby jacht nabrał morza.
Łabędź miał półautomatyczne refowanie i wciągarki ze stali nierdzewnej do szotów i fałów; sztagi, wanty i linki bezpieczeństwa nie wykazywały śladu korozji i lśniły w jaskrawym słońcu. Na tablicy, powyżej pokrywy luku, znajdowały się widoczne z kokpitu czarne tarcze instrumentów do pomiaru szybkości i kierunku wiatru, szybkości jachtu i odległości od dna.
- Ma trzy lata - powiedział Culling. Niemal z czułością głaskał linki bezpieczeństwa. - Całkowita długość jedenaście i pół metra, długość wodnicy osiem metrów osiemdziesiąt centymetrów. Finkil. Zanurzenie metr dziewięćdziesiąt. Osiem ton wyporności. Balast - trzy tony dwieście. Był na Wyspach Kanaryjskich, w Rio de Janeiro, w Fort Lauderdale na Florydzie. Wracał przez Azory.
- Pan go konserwował?
- Ja. Wiele nie potrzebowałem przy nim robić, bo właściciel traktował jacht jak należy. Niech pan zejdzie na dół, to pan zobaczy!
Pokrywa luku z przydymionego lucytu odsunęła się tak gładko, jakby była na łożyskach.
Hardin przyglądał się z dużą rezerwą tej lucytowej pokrywie, póki nie zobaczył, że jest to ponad półcentymetrowy plastyk osadzony w głębokich prowadnicach, tak że fala nie mogła go wyrwać. Chociaż miał do czynienia z najnowszą technologią i nowoczesnymi tworzywami, to jednak zachował nieufność do takich nowości jak łukowe pokrywy z plastyku. Rozpoczął życie żeglarskie w czasach, kiedy jachty były jeszcze z drzewa, żagle zaś płócienne, a liny z manili.
Zszedł do mesy, która okazała się tekowym cackiem, jasnym i przestronnym, z zaokrąglonymi rogami wszystkich mebli i przedmiotów, co dowodziło, że fińscy mistrzowie w pełni zdawali sobie sprawę, że budują statek, a nie dom czy kempingową przyczepę. Z uznaniem oceniał wykonanie wnętrza i robociznę stolarską, ale po chwili zrezygnował z podziwiania tego co piękne, i zabrał się do sprawdzania rzeczy istotnych.
Szafki i bakisty były dobrze zagospodarowane, czyste i uporządkowane, zawierały narzędzia, części zapasowe i sprzęt, który zazwyczaj znajduje się na zadbanych jachtach. Żagle były dobrze zabezpieczone przed słońcem i odpowiednio przechowywane. Przejrzał wszystkie schowki i worki na żagle. Niczego nie brakowało w bardzo obfitym zestawie.
Właściciel musiał być nieco zwariowanym żeglarzem i miał hojną rękę wyposażając jacht. Gdyby Hardin zdecydował się go kupić, to musiałby usunąć część wyposażenia, aby mieć miejsce na zapasy, jakie zamierzał zabrać. Schowki na liny były także dobrze wypełnione, w zęzach było sucho, a pomocniczy diesel w dźwiękochłonnej obudowie lśnił czystością i miał nowe rury wydechowe.
- Dwadzieścia koni! - wyjaśnił Culling. - Przełożenie dwa i pół do jednego. Zbiornik na ponad sto litrów paliwa, co daje trzysta mil przy sześciu węzłach.
- Śruba prawoskrętna? - spytał Hardin.
- Tak, szesnastocalowa. Czyli czterdziestka w centymetrach.
- Generator?
- Alternator, od diesla.
Aby móc zasilić sprzęt, jaki zamierzał zainstalować, Hardin potrzebowałby dość sporego generatora. Alternator nie wystarczał. Zerknął na tablicę rozdzielczą oraz na wyłączniki. Jak wszystko na pokładzie - były dobrze rozmieszczone i czyste.
- Okay! - powiedział. - Teraz go wyciągniemy na brzeg. Chcę zobaczyć dno.
Culling zapraszającym gestem wskazał wyjście z portu między falezami.
- Nie wypróbuje pan najpierw żagli?
Hardin potrząsnął przecząco głową.
- Najpierw sprawdzę, czy w laminacie nie ma pęcherzy.
Culling wyszczerzył zęby.
- Odcumuję, a pan niech go wprowadzi. - Odwiązał podwójną linkę od pławy. Zadowolony z siebie pokiwał głową, gdy diesel pełen energii zacharczał przy pierwszym dotknięciu guzika startera. Po raz setny Hardin zastanawiał się, czy umknęliby przed Lewiatanem, gdyby wymienił toporny silnik Syreny, przygotowując się do rejsu przez Atlantyk.
Łabędź reagował doskonale na każdy ruch koła sterowego. Hardin żałował, że nie ma czasu na wzięcie Łabędzia na żagiel, ale postanowił do wieczora podjąć decyzję, czy to jest właśnie jacht, jakiego szukał; pozostawało do załatwienia i zrobienia mnóstwo rzeczy istotnych do urzeczywistnienia planu, który opracował.
Widziana od strony wody, przystań Cullinga prezentowała się jako dobrze utrzymane półkole nadwodnych szop na jachty, otoczonych głębiej, na brzegu, rozpadającymi się magazynami i warsztatami, a także wielkimi remizami. Rdzewiejące szyny biegły spod wody aż po mroczne wnętrza remiz. Wyglądały jak wysuszone kości jakichś morskich potworów. Hardin zapytał o pochodzenie walących się wielkich bud i Culling wyjaśnił, że na początku wojny prowadził tu warsztat naprawczy statków torpedowych, które podgryzały Niemców w kanale La Manche.
Hardin podprowadził Łabędzia do pary nowszych torów wyciągarki i wykonując głośne polecenia Cullinga ustawił kadłub jachtu na podwodnym wózku wyciągowym. Motorek windy pyrkał leniwie i z wody wynurzyła się lina ciągnąca wózek i jacht.
Culling oparł drabinkę o kadłub. Hardin zszedł na ziemię i zaczął opukiwać laminatowe dno, rozpoczynając od ostrego dzioba. Używał do tego drewnianej rączki dużego szydła, jakie mu podał Culling. Stukał energicznie w parocentymetrowych odstępach, metodycznie badał całą powierzchnię, wychwytując głuche lub miękkie odgłosy, ujawniające delaminację między warstwami szklanego włókna lub źle wykonaną naprawę.
Spędził tak dwie godziny pod jachtem, z szydłem w ręku. Dwukrotnie odgłos wydał mu się niewłaściwy. Obracał wówczas trzymane w ręku narzędzie i nakłuwał szklaną masę. W pierwszym wypadku stwierdził drobną delaminację, która najprawdopodobniej była wadą wrodzoną. Chociaż nie zauważył żadnych objawów zniszczenia, Culling oznaczył miejsce kredą.
W drugim wypadku sprawa była poważniejsza. Szydło zanurzyło się bardzo głęboko w miękką masę w środku kilkucentymetrowego wgłębienia. Najprawdopodobniej kadłub jachtu płynąc z dużą szybkością uderzył w coś małego i twardego. Hardin dokładnie opukał całą przestrzeń dookoła, chcąc ocenić rozmiar uszkodzenia. Stwierdziwszy, że nie jest ono strukturalne, pozwolił Cullingowi okolić wgłębienie kredą. Po zakończeniu oględzin kadłuba Hardin powiedział:
- Proszę te dwa miejsca zreperować i pomalować dno.
- Jeszcze pan nie wziął go na żagiel?
- Zapłacę za reperację i pomalowanie dna bez względu na to, czy kupię, czy nie. Czy pozwoli pan, że zostanę tu jeszcze po zmroku?
- Przerzucę panu kabel na jacht.
- Dziękuję. - Hardin uważnie przyglądał się Cullingowi. - Pan wie, kim jestem? Co spotkało mój jacht?
Culling skinął głową. Łyskające oczy wyrażały ciekawość.
- Słyszałem. Przykro mi z powodu pańskiej żony.
- Chcę zainstalować specjalne urządzenia elektroniczne, które będą mogły przed tym zabezpieczyć. System ostrzegania wielkich statków.
- Jak pan to ma zamiar zrobić?
- Mam kilka pomysłów. Przede wszystkim radar o małym poborze energii, ale dalekiego zasięgu. I urządzenie nasłuchowe. Sonar, który zapewniłby wczesne ostrzeganie. Jest jeden problem. Chcę ten sprzęt wypróbować podczas rejsu, no i chciałbym go móc tutaj zainstalować przed odpłynięciem. Potrzebne byłoby mi miejsce do pracy.
- To zależy, ile tego miejsca. Zbliża, się lato... - Culling stulił ramiona w przepraszającym geście.
- Bardzo niedużo, gdzieś na uboczu. Czy mógłbym na przykład ustawić sobie warsztat w jednej z tych walących się stodół?
- I to wszystko? Ależ oczywiście! - Culling wydawał się zadowolony, że może oddać przysługę.
- Zależy mi także na dyskrecji do czasu, aż odpłynę. Chcę przetestować moje pomysły, zanim będę o tym opowiadał.
Culling odsłonił w uśmiechu krzywe zęby.
- U nas w wiosce nie ma tajemnic, ale daleko nie wyfruwają.
Hardin wszedł po drabince na jacht i rozpoczął opukiwanie kadłuba od wewnątrz. Sprawdził także okablowanie elektryczne, pomocniczy silnik, pompy, system rozprowadzania słodkiej i słonej wody, wciągarki i ster. Jednocześnie sporządził listę części do wymiany i napraw.
Skończył późnym wieczorem. Culling, który w tym czasie przygotował dla nich obu gorący posiłek i dostarczył niewiarygodne ilości jeszcze bardziej gorącej herbaty, poświecił teraz latarką na rufę jachtu, na której widać było łuszczące się litery.
- Czy mam to poprawić, kiedy będzie na brzegu?
- Zmienić! - powiedział Hardin. - Bez portu macierzystego. Tylko imię. Czarną farbą.
- Jakie imię?
- Karolina.
6
Dość daleko od głównego wejścia na teren przystani Cullinga znajdował się olbrzymi hangar, a w nim roztrzaskany kadłub kutra torpedowego z czasów minionej wojny, z dziobem porytym przez kule broni maszynowej. Dziób był nienaturalnie zadarty, jakby w skoku ku morzu, by dopłynąć na cmentarzysko starych okrętów. Rufa ginęła w hangarowym mroku.
Hardin ustawił warsztat w cieniu zastygłej jednostki bojowej. Warsztat stanowiły trzy grube deski na czterech okrąglakach, które były kawałkami pociętego starego bomu. Jarzeniówkami uzupełnił światło dzienne wpadające do pozbawionej frontowej ściany szopy. Obok na belkach leżały równo ułożone narzędzia.
Pierwszym przedmiotem, jaki wykonał, było długie pudło z dykty o zwężających się ku dołowi bokach i złagodzonych rogach. To była forma, którą następnie wysmarował parafiną i wyłożył czterema warstwami szklanej tkaniny, sklejając je żywicą epoksydową. Potem wyciął prostokąt, także z dykty, którą w podobny sposób laminował, a następnie przymocował dodatkowo dwa chromowane kątowniki. To była pokrywa.
Teraz trzeba było czekać na reakcję chemiczną i wyschnięcie. Czas ten wykorzystał na zakupy elementów elektronicznych i sprzętu w Plymouth i Bristolu. Wreszcie mógł już wydobyć z formy pudło ze szklanego włókna. Cieniutkim nożem wypiłował wąski tył pudła, a pokrywę przykleił żywicą wraz z chromowanymi kątownikami. Ponownie dopasował wycięty tył, zakładając nań gumową uszczelkę, i wyposażył go w zawiaski i zatrzask, które także przymocował żywicą.
W ten oto sposób powstał wodoszczelny kadłub blisko dwumetrowej długości, mający w szerszej górnej części około pięćdziesięciu centymetrów, zwężony z przodu i u dołu, z wodoszczelnymi drzwiczkami z tyłu i uchwytami do przyśrubowania w pokrywie.
Zaniósł to pudło na brzeg, wypełnił kamieniami i zanurzył w wodzie, aby sprawdzić, czy nie przecieka. Przy tej robocie zastał go Culling, który kręcił się po przystani, ciekawy, co Hardin robi. Pomógł mu wyciągnąć pudło z kamieniami z wody. Zwinął sobie w bibułce papierosa i stał bez słowa komentarza przyglądając się, jak doktor otwiera tylną klapę i wysypuje zupełnie suche kamienie. Wreszcie nie wytrzymał i zapytał:
- Trumna?
Hardin zignorował pytanie. Miał pełne uznanie dla umiejętności Cullinga, ale świadomie utrzymywał dystans, gdyż starzec za bardzo się wszystkim interesował.
- Może pan ściągnąć jacht na brzeg?
- Teraz? - spytał Culling.
- Teraz. - Hardin specjalnie czekał z tym do czwartej, aż wyjdą z przystani pracownicy. Byli teraz sami.
- Dobrze. Nie ma przeszkód.
- Będę go potrzebował przez jakieś dwie godziny.
- Dobrze, dobrze.
- Potem mogę sam spuścić na wodę.
- Będę czekał.
Hardin powiosłował bączkiem do Łabędzia i wprowadził go na podwodny wózek. Po wyciągnięciu jachtu na ląd wyborował w jego nadstępce cztery otwory i czterema chromowanymi śrubami przykręcił laminatowe pudło do dna pomiędzy wałem śrubowym a finkilem. Przez cały czas Culling przyglądał się z dużym zainteresowaniem.
- Przepraszam stokrotnie, doktorze, ale niech mi pan powie, co to ma być?
- Łożysko sonaru.
- Sonaru? To jest takie duże, że można trupa wozić! Przemycać też.
Hardin się roześmiał.
- Musi być duże. Jak by to wytłumaczyć. To jest takie wielkie podwodne ucho. W środku będzie wyłożone metalową folią. Podoba się panu?
- Jeszcze nie wiem.
- Ja nie wynajduję niczego nowego - kontynuował Hardin. - Tylko chcę mieć aparaturę skuteczną, łatwą do obsługi i względnie tanią.
- No a co z tym radarem?
- W następnej kolejności, według tych samych zasad. Proste, tanie, praktyczne w użyciu, skuteczne. A ponieważ urządzenie będzie zamontowane na jachcie, nie może potrzebować dużo energii elektrycznej.
- I to właśnie ma pan tam, na warsztacie?
- Jedne elementy do sonaru, inne do radaru.
Czarne pudełko to czarne pudełko, i kłamstwo przychodziło w tym wypadku łatwo. Jako lekarz i konstruktor przyzwyczajony był do życia w elitarnym świecie. Jego codziennym chlebem były sekrety biologii i fizyki, które dla większości ludzi są nie do przeniknięcia, podobnie jak łacina dla niewolnika w średniowieczu.
Culling wciąż przyglądał się pudłu, które uwieszone za kilem zupełnie przypominało gondolę Zeppelina. Palcami obmacał chromowane kątowniki.
- Może ja nie wiem dużo o radarach i sonarach - powiedział - ale jedno to wiem na pewno. Tej wielkości wodoszczelne pudło wyrwie się. Mając taką pławność, musi się wyrwać z uchwytów. Chyba że będzie miało balast.
Hardin otworzył wodoszczelną komorę.
- Wezmę je na próbę wypełnione wodą. Jeśli z wodą wytrzyma, to potem wyłożę je warstwą ołowiu. Sądzi pan, że może ściągać jacht?
Culling obejrzał pudło ze wszystkich stron.
- Trudno teraz powiedzieć, doktorze. Jacht ma wypracowany profil kadłuba. Trudno powiedzieć, co taka mała zmiana może spowodować. - Ukucnął i wymacując dłońmi, obliczał objętość, a czynił to w sposób, w jaki dobry kucharz ocenia wagę kury. - Ja bym to zrobił trochę mniejsze.
Hardin przykucnął przy nim i krytycznie spojrzał na swoje dzieło.
- Chyba ma pan rację, psiakrew!
Culling wycofał się powoli spod jachtu jak krab i ostrożnie wyprostował swoje stare kości. Masując dół pleców kościstymi dłońmi powiedział:
- Będzie pan wiedział, jak pan sprawdzi na morzu.
Po raz pierwszy od dnia katastrofy był znów na wodzie. Wypływając na kanał La Manche wąskim przesmykiem między skałami przeraził się widoku wielkiego tankowca. Na tle wysłonecznionego lustra wody statek rysował się ostro jak zabawka na gładkiej stalowoniebieskiej desce. Tankowiec był pusty, rdzawoczerwony i czarna część kadłuba siedziała wysoko nad falą. Nadbudowa kłuła oczy bielą. Inne statki w kanale wydawały się przy nim malutkie, a przecież mógł mieć najwyżej jedną czwartą wielkości Lewiatana.
Strach szybko jednak wyparował dzięki sprawności Łabędzia. Dzielnie przebijał się przez stłoczoną falę, tnąc ją bez przechyłów i kołysania na burty. A w kanale nieregularna ostra fala właśnie wzbierała. Dobry żaglowiec, pomyślał Hardin, bez skłonności do dryfu. Miał włączony silnik pomocniczy, gdyż początkowo nie był pewien, czy nie będzie mu potrzebny przy wydostawaniu się wąskim przesmykiem portowym, ale okazało się, że jacht dobrze idzie do nawietrznej i aby wpłynąć do kanału wystarczył jeden prawy hals.
Mając teraz wiatr z rufy i płynąc pod grotem i fokiem, skierował się na wschód trzymając się blisko angielskiego brzegu. Z lekkim niepokojem obserwował procesję statków na zewnętrznym torze wodnym. Jeszcze nigdy nie widział tylu wielkich statków w jednym miejscu i w jednym czasie.
Przeważały tankowce, rudowce i zbożowce, epatując głęboką czernią na tle roziskrzonej wody. Były wielkie, wysokie. Frachtowce wydawały się przy nich małe. Te, które należały do starej generacji, miały pokłady zabudowane żurawiami i dźwigami; na nowocześniejszych widać było sterty klockowatych kontenerów.
Procesja statków w czerni, anonimowych stworów, stała się szybko bardzo monotonna. Na jej tle biały bananowiec z jaskrawozielonymi pasami wydawał się czymś niecodziennym. Był to piękny statek o miłej dla oka linii, dumnie dźwigał gwiazdę Dawida na szerokim kominie. Przypomniało to Hardinowi podróż do Izraela w towarzystwie Karoliny.
Dzień się kończył. Hardin zlustrował brzeg, charakterystyczne punkty porównał z mapą i przygotował dwie kotwice. Procesja statków zgodnie i godnie płynęła ku czerwonej tarczy słońca zawieszonej nisko nad morzem. Po pewnym czasie chmury i skrzenie na wodzie, i pokład jachtu zabarwiły się na czerwono, by po chwili spopielacieć. Wody kanału stały się granatowostalowe, nie szare, jak północny Atlantyk, ale intensywne, jakby czerpały swą barwę z żyznych ziem Anglii i Francji.
Zapadł prawie mrok, gdy Hardin wpłynął do portu Portland. Znalazł kotwicowisko blisko wyjścia z portu, opuścił żagle i wyczerpany padł na koję.
Obudził się o świcie. Po dniu spędzonym przy żaglach ręce i mięśnie miał jeszcze sztywne, dłonie piekące. Głodny jak wilk zjadł kilka jabłek, kawał sera, płatki. Zaparzył sobie kawę. Następnie cicho jak duch opuścił kotwicowisko przy lekkiej porannej bryzie. Koło dziewiątej wiatr był mocniejszy. Na pełnych żaglach Łabędź znalazł się przed wieczorem w Chichester na kotwicowisku. Laminatowe pudło, przymocowane do dna, absolutnie nie wpływało na zachowanie jachtu czy to po nawietrznej, czy w fordewindzie, czy też na półwietrze.
Następnego poranka obudził się późno. Już miał podnosić żagle, kiedy zjawił się patrol policji portowej. Podpłynął motorówką. Towarzyszący policji funkcjonariusz celny poprosił o zezwolenie na wejście na pokład. Hardin przedstawił dokumenty jachtu i swój paszport. W motorówce pozostał policjant z psem.
- Przypłynął pan z Fowey? - zapytał grzecznie funkcjonariusz.
- Przez Portland.
- Dokąd pan płynie?
- Do Rotterdamu. I na wędrówkę po Renie.
- Nie zajmiemy panu dużo czasu. Może pan nam towarzyszyć albo robić swoje.
- No to będę robił swoje.
Funkcjonariusz celny zażądał psa. Policjant spuścił go ze smyczy. Skundlony owczarek niemiecki przeskoczył na pokład jachtu pod linkami bezpieczeństwa i trapikiem zbiegł do kabiny.
Hardin zadecydował, że przy lekkiej bryzie weźmie genuę. Poszedł do przedniego luku, wyjął żagiel i wracając przecisnął się koło celnika, który przeglądał bakistę. Pies skowyczał podniecony. Hardin podrapał go za uszami.
- Co on robi? - spytał o psa.
- Charlie wącha - odparł celnik.
- Narkotyki?
- Materiały wybuchowe.
Hardin ze zrozumieniem pokiwał głową. Oczekiwał tego. Irlandzcy terroryści stanowili poważną groźbę. A ten niby-celnik jest na pewno ze Scotland Yardu.
- Przeszukujecie każdy jacht, który tu się pojawia?
- Na wyrywki. I rozpoznajemy obcych.
Tego dnia dopłynął do Hastings i po nocy spędzonej na jachcie wczesnym rankiem ruszył przez kanał do Calais, gdzie dotarł po osiemnastu godzinach absolutnie wyczerpany szarpiącym nerwy manewrowaniem, zmuszony przecinać wschodni i zachodni tor wodny dla wielkich statków. Następnego poranka dął silny wiatr. Gdy opuścił port Calais, natknął się na rozzłoszczone Morze Północne. Walczył przez cały dzień z niespokojną, wysoką, stłoczoną falą i tego wieczoru dotarł zaledwie do Ostendy na wybrzeżu zachodniej Flandrii.
Kolejny dzień był jeszcze gorszy. Wiał gwałtowny wiatr ze wschodu, ale Hardin wylawirował z portu między znakami ostrzegawczymi dla małych jednostek pływających i skierował się na wschód nieznanego brzegu. Nie miał czasu przeczekiwać złej pogody. Mgła opadła nisko i dlatego nie zauważył wejścia na śródlądową drogę wodną w poprzek Holandii do Rotterdamu. Obawiając się fal przybrzeżnych, które groźnie pomrukiwały za prawą burtą, popłynął dalej i po południu, gdy mgła się podniosła, osiągnął Hoek van Holland.
Opuścił żagle i na dieslu wpłynął na Nieuwe Waterweg, mijając Europoort - gigantyczny kompleks srebrzystych zbiorników wody i doków dla wielkich tankowców, rozciągający się aż po horyzont równiny, pokrytej mieszanką mgły i dymów. Będąc już piętnaście kilometrów w głębi lądu, skręcił w Nową Mozę i popłynął ogroblonym torem wodnym, który wił się wśród basenów rotterdamskiego portu.
Każdy z basenów miał głębokie legowiska dla wielkich frachtowców, a za nimi niezliczone magazyny z bocznicami kolejowymi. Niebo tu było bardziej niebieskie niż nad skażonym chemicznymi wyziewami Europoortem, ale dostrzec je można było tylko przez las portowych żurawi i dźwigów i przez gęste zasieki srebrzystych rur, i napowietrzne sploty kabli, drutów i przewodów wszelkiego autoramentu.
Kipiały aktywnością bocznice i stacje rozrządowe, dokąd dowożono towary, które tutaj rozdzielano, sortowano, układano i magazynowano; pracowały gigantyczne suwnice bramowe, dźwigi przesuwalne, wózkowe i ramowe. Pod nimi wypatroszano kontenery z brzuszysk zielonych, stalowych i czarnych frachtowców z Europy, Azji i obu Ameryk. Pływające pneumatyczne elewatory zbożowe oblegały burty zbożowców i do ostatniego ziarna wysysały z nich ładunek. Z zakotwiczonych na redzie transoceanicznych frachtowców pontonowe żurawie przenosiły bele i paki na przybrzeżne parowce, a barki o prostych, ściętych nosach stały cierpliwie, podczas gdy wybierano z nich wory i skrzynie pochodzące z głębi kontynentu.
Łabędź jak rozzłoszczone białe ptaszysko, nieco tylko zszarzałe od słonej bryzy Morza Północnego, przemykał się między statkami, różnokolorowymi parowcami i barkami. Nie wiadomo dlaczego Hardin pomyślał, że jacht zachowuje się jak rekin - ślepy na piękno natury wśród koralowych raf, tylko węszy w pogoni za ofiarą.
Hardin także był ślepy na widoki i ich barwy, a wyczulony na przeszkody. Stał w kokpicie, mając mapę portu w zasięgu wzroku. Drogę przeciął mu holownik, który zdążał do stojącego w pobliżu frachtowca z opuszczonym trapem. Holownik dobił do trapu, po którym na pokład statku wszedł pilot w mundurze jak spod igły.
Hardin musiał dać wsteczną, żeby przepuścić holownik, i teraz czekał. Nim holownik zszedł mu z drogi, zobaczył przepływającą obok podartą sieć do przenoszenia ładunków żurawiem. Uznał, że może się przydać, więc bosakiem wyciągnął ją na pokład. Manila! Rozłożył sieć, aby wyschła.
Minął Rotterdam, wpłynął do kanału Noord, z niego na rzekę Merwede, którą dotarł do Waal. Te szerokie, ogroblone rzeki otwierały rozległy widok na uporządkowane zielone pola płaskie jak powierzchnia morza. Gdy słońce zaszło za równy rządek pierzastych drzew, posadzonych w jednakowych od siebie odległościach, skręcił w jakiś kanał i zakotwiczył przy ziemistym brzegu. Zjadł trochę sera i owoców i zasnął przy akompaniamencie wizgu opon samochodów osobowych i ciężarówek na pobliskiej szosie.
Obudziło go kołysanie jachtu i wiejskie zapachy czerwcowego poranka. Wyjrzał przez przedni luk, aby zrozumieć powód kołysania: przepłynęła barka, która pozostawiła za sobą ślad w postaci łagodnej fali. Umył się, napił kawy, ugotował parę jajek i postudiował mapę.
Zamruczał włączony diesel i odciągnął Łabędzia od brzegu. Hardin wrócił na rzekę Waal i popłynął w kierunku Renu i niemieckiej granicy. Siedząc za sterem napawał oczy pięknem płaskiej krainy i cieszył się ciepłym słońcem.
Jak radowałaby się tym Karolina! Przed laty zatrzymali się na krótko w Amsterdamie, ale nie zwiedzili holenderskiej wsi. Na chwilę wyobraził sobie, że Karolina siedzi koło niego. Serce ścisnęło mu się z bólu. Jak Karolina wyglądała?
Na miłość boską, jak wyglądała Karolina? Skoczył do kabiny i w portfelu zaczął szukać fotografii. Opamiętał się. Przecież wszystko, co ma, jest nowe, kupione już po śmierci zadanej Karolinie przez Lewiatana!
Przed nocą zacumował koło Wesel, a następnego dnia wynajętym BMW pojechał do Frankfurtu. Kupił starą amerykańską kurtkę mundurową, wynajął pokój w Schlosshotel Kronberg, na dalekich północno-zachodnich przedmieściach, i poszedł spać.
Obudził się wieczorem, pojechał trzydzieści kilometrów na południowy wschód do Aschaffenburga, zostawił BMW na skraju garnizonowego miasteczka i poszedł w kierunku hałaśliwych uliczek, pełnych barów i nocnych lokali obsługujących pobliską bazę Drugiego Pułku Siódmej Armii Stanów Zjednoczonych.
Z mroku zaułków, oświetlonych tylko migotającymi neonami, obrzucały go kalkulującym spojrzeniem niemieckie prostytutki. Kolejno wchodził do barów i fundował drinki samotnym żołnierzom popijającym trzydolarowe piwo w oczekiwaniu, że coś się wydarzy i przestaną być samotni. Od jednego z nich dowiedział się, że odbywa się właśnie szkolenie w terenie i że każdego tygodnia wraca do koszar na siedem dni jedna czwarta żołnierzy. Dostają wtedy żołd za poprzednie trzy tygodnie i pędzą do miasteczka zapomnieć o manewrach i szkoleniach. Dlatego, wyjaśnił ślepawy kapral z zaopatrzenia, krąży tu zawsze tyle patroli żandarmerii. Wycierając okulary o grubych szkłach, kapral spytał Hardina, czy nie kupiłby haszyszu.
Na chodniku zatrzymał go patrol żandarmerii. Hardin miał zamiar trzymać się z daleka od wszelakich patroli, ale ci opadli go nagle, obaj wyżsi od niego o głowę, z krótkimi pałkami groźnie zwisającymi z przegubów. Sierżant szorstko zażądał pokazania papierów.
Hardin wiedział, że popełnił błąd kupując sobie kurtkę, która leżała tak, jakby była na niego szyta. Chciał tylko wtopić się między żołnierzy, aby czuli się swobodni. W efekcie nie wyglądał ani na żołnierza, ani na turystę, wzbudzając tym podejrzenia żandarmów.
Teraz się zawahał, co jeszcze bardziej wzmogło ich czujność. Do chwili zażądania papierów obserwowali przez cały czas ulicę, a teraz zaczęli mu się uważnie przyglądać z objawami zainteresowania w oczach. Kogóż to udało im się złowić?
Nie miał wyboru. Szybko podał paszport. Jeśli sierżant zanotuje jego nazwisko, Hardin natychmiast opuści Aschaffenburg. Sierżant zachrząkał zdziwiony.
- A co pan tu robi, doktorze? - zapytał z szacunkiem, jaki wszyscy Amerykanie mają dla lekarzy.
- Objeżdżam sobie Niemcy.
- Tu nie są Niemcy. Tu jest szambo! Straszna dziura.
- Tęsknota za domem. Chciałem posłuchać trochę rodzimej mowy.
Sierżant uśmiechnął się.
- Wiem, co pan chce powiedzieć. - Oddał mu paszport. - I niech pan pilnuje swego tyłka. Tu można oberwać.
- Są miejsca, gdzie pan nie radzi chodzić?
Sierżant prychnął.
- Radzę omijać lokale, gdzie wisi karta z zakazem komendanta wojskowego. I do paru innych też lepiej nie wchodzić. Zresztą sam pan zobaczy. I niech się pan trzyma z daleka od baru Floryda, jeśli pan nie chce złapać towarzyskiego swędzenia tam, gdzie bardzo boli. - Żartobliwie zasalutował i odszedł z patrolem.
Hardin w dalszym ciągu spacerował, rozglądał się, umykał przed patrolami. Nie zobaczył niczego, co by go zadziwiło, czego nie widział przed laty podczas wojskowych urlopów na Filipinach czy w Japonii. Jedynie to, że nastolatki proponujące narkotyki i strzelające oczami z pełną goryczy zazdrością miały białą skórę i jasne włosy, podobnie jak ich siostry w barach. Poza tym Aschaffenburg, tuż za bramami amerykańskiej bazy, niczym się nie różnił od jakiegokolwiek innego miasta na świecie, i chociaż ramiona dziewcząt mogły być bardziej pulchne niż bywa to w Azji, liczba śladów po strzykawkowych igłach wydawała się taka sama.
Około północy znalazł bar Floryda. Przechodzący akurat chodnikiem żołnierze bardzo stosownie nazwali lokal budzącą dreszcze budą. Floryda znajdowała się w słabo oświetlonej uliczce tuż obok wypalonego budynku. Okna lokalu były zabite dyktą, przy drzwiach wisiało obwieszczenie wojskowego komendanta informujące, iż żołnierzom miejsca tego odwiedzać nie wolno. Wewnątrz śmierdziało skwaśniałym piwem, starym tłuszczem i dymem z papierosów. Na brudnych lustrach widniały cenniki napojów. Oprócz długiego baru znajdowały się tu okrągłe stoliki, a w głębi wahadłowe drzwi z szybkami w kształcie rombów, przez które padało dwuznaczne czerwone światło z sąsiedniego pokoju.
Większość barowych klientów piła piwo i whisky, aby się szybciej doprawić. Wyglądali jak skazańcy; dwudziestoletni mężczyźni o zapadłych twarzach; w pustych spojrzeniach głupota i groźba, i pijacka tępota, w kurzych móżdżkach kłębiące się lęki przed tym, co z nimi będzie, kiedy wyjdą z wojska.
Hardin znał taki typ ludzi bardzo dobrze. Jako lekarz w marynarce wojennej leczył ich kontuzje, zszywał zadane nożem rany, wyciągał odłamki szkła z pokiereszowanych ciał. Było tak za każdym razem, gdy otrzymywali przepustkę na ląd. A właściwie to poznał ich jeszcze wcześniej, wówczas gdy jako młody "intern" spędzał noce w przyszpitalnych ambulatoriach w Nowym Jorku.
Zajął miejsce przy barze w pobliżu drzwi i zamówił piwo. Przepotężnych rozmiarów barman trzasnął butelką o brudną ladę i zażądał dziewięciu marek. Hardin zapłacił stumarkowym banknotem. Nie otrzymawszy szklanki, pił prosto z butelki. Resztę wydaną mu przez barmana celowo zostawił na ladzie.
Natychmiast zwróciło to uwagę innych. Co młodsi klienci zaczęli wędrować wzdłuż baru i ocierając się niemal o Hardina proponowali narkotyki. Ignorował ich. Bardziej uparci rozkładali nawet towar na ladzie. Hardin był zdumiony ilością oferowanej heroiny. Zbliżył się groźnie najeżony barman i odeszli. Hardin zamówił drugie piwo.
Wyglądający na dożywotniego skazańca, czterdziestoletni kapral o szczurzej twarzy, szarej skórze i trzęsących się rękach podszedł do Hardina. Fabrykując wymuszony uśmiech, wyszczerzył zepsute i wyszczerbione zęby i wymamrotał:
- Halo, kolego!
Hardin skinął głową.
Kapral, tytułem próby, usiadł na sąsiednim stołku barowym. Na spłowiałym rękawie munduru widać było ciemniejsze ślady w miejscach, gdzie miał kiedyś naszyte dystynkcje wyższego stopnia.
- Jak idzie? - zapytał.
- Wspaniale - odparł Hardin. - Jak tobie idzie?
- Jestem Ronnie - kapral zaczął wyciągać z kieszeni pogniecione banknoty i drobne monety, rozłożył wszystko na ladzie i zaczął pijacko liczyć.
- Piwo? - spytał Hardina.
Hardin podał swój banknot barmanowi.
- Ja stawiam, Ronnie!
Kapral pił łapczywie i wypił połowę, zanim na chwilę odstawił butelkę, najprawdopodobniej przypominając sobie pierwotny zamiar fundowania.
- Co tu robisz, w Niemczech? - spytał.
- Interesy - odparł Hardin.
Ronnie poważnie pokiwał głową i upił trochę piwa. Hardin pilnie się przyglądał, zafascynowany grą tamtego - udawaniem nonszalancji - podczas gdy szczurza twarzyczka zupełnie przypominała zwierzę, które wystawia nos na wiatr, aby wyłapać korzystne zapachy. Nie wytrzymał dłużej i wyrzucił z siebie:
- Mam automat, czterdziestkępiątkę.
- Mam, czy mogę mieć? - spytał Hardin.
Oczy Ronniego zabłysły.
- Mam schowany zaraz obok. Pięćdziesiąt dolców.
- A nie masz czegoś większego?
- Pewnie, że mam. Karabin M-16. Siedemdziesiąt pięć dolców.
Hardin przecząco potrząsnął głową. Nie trafił na właściwą osobę.
- Sześćdziesiąt?
- Nie, dziękuję, Ronnie. Nie interesuje mnie.
- Oddam ci za czterdzieści - skamlał tamten. - Na rano ci dostarczę.
- Zabieraj tyłek - powiedział Hardin.
Kapral powrócił do swego stolika. Hardin zamówił trzecie piwo, mimo wszystko zadowolony, że trafił na właściwy lokal.
Dość ładna, choć tłusta kobieta po trzydziestce przyjrzała mu się dobrze i zapytała po angielsku z silnym niemieckim akcentem, czy chciałby się zabawić.
- Później - odparł i podał kilka marek barmanowi. - Drinka dla tej damy!
Uśmiechnęła się, mile zdziwiona, i zamówiła sznapsa.
- Jak ci na imię?
- Katrin.
Wskazując na drzwi z czerwonym światłem, zapytał:
- Masz tu jakąś przyjaciółkę?
Zawahała się jedynie na sekundę. Jeśli rzucający pieniędzmi amerykański cywil chce mieć zwei, to będzie miał.
- Ja! - odpowiedziała.
- Spytaj ją, czy chce drinka.
Katrin wróciła z Hildą o dużych oczach. Hilda też chciała sznapsa. Siedząc między dwiema kobietami i kwitując kiwaniem głowy ich próby prowadzenia rozmowy, czatował.
W pokoju z czerwonym światłem panował spory ruch. Mężczyźni wchodzili i wychodzili. Raz, kiedy trzej hałaśliwi starsi sierżanci powitali po imieniu siedzące z Hardinem kobiety, te wstały i razem z nimi zniknęły za drzwiami. Wróciły po dziesięciu minutach. Sierżanci opuścili lokal, a kobiety znów usiadły koło Hardina przy barze i chętnie przyjęły kolejnego drinka; bez najmniejszego zażenowania zaczęły sobie poprawiać szminkę na ustach.
Po godzinie, w czasie której Hardin otrzymał propozycję kupna nie tylko sporych ilości narkotyków, ale również granatu ręcznego - a miał go na zbyciu kancelista wojskowy - doszedł do wniosku, że stracił wieczór, gdyż lokal zaczął pustoszeć.
Sięgał już po resztę pieniędzy na ladzie, kiedy do baru wszedł specjalista trzeciej klasy, podleciał do barmana i południowym śpiewnym akcentem zażądał piwa. Był silnie zbudowany, kościsty, miał zagięty nos, który tkwił mu na wypasionej twarzy niby rzeźniczy hak.
Potężne łapsko owinął dokoła butelki, a drugą ręką złapał najbliższą z kobiet za siedzenie. Ta zapiszczała, a żołnierz spojrzał na Hardina z wyzywającym uśmieszkiem. Zwęziwszy oczy, czekał na reakcję. Chociaż nie doszedł jeszcze trzydziestki, alkohol już zniszczył mu twarz, która wyglądała jak opuchnięta bania. Był też prawie łysy, jakby włosy w panice uciekły rozpuście.
Hardin położył swoje pieniądze na barze. Zauważył poprzednio insygnia nowego przybysza: korpus zaopatrzenia. Kwatermistrzostwo! Zamówił jeszcze jedno piwo. Palcem rozgrzebał leżące przed nim banknoty. Żołnierz przyglądał się ze zdziwieniem, aż wreszcie zaczął się domyślać, że oto otrzymał chyba odpowiedź na wyzwanie. Nie zastanawiając się dłużej, wyjął z kieszeni rulon banknotów ściśniętych gumką i cisnął nim o ladę. Zamówił jeszcze jedno piwo. Wciąż obejmował Niemkę, gmerając palcami po jej ciele.
Niemalże jednym haustem wydoił butelkę piwa, pustą rzucił na podłogę i zwrócił się do kobiet:
- Ile?
Hilda obrzuciła wzrokiem zwitek banknotów.
- Osiemdziesiąt marek.
- I co jeszcze! Pięćdziesiąt!
- Siedemdziesiąt!
- A ty? - spytał drugą towarzyszkę Hardina, ale nim Katrin zdążyła odpowiedzieć, Hilda złapała go za ramię i poprowadziła do tylnego pokoju mówiąc, że zgadza się na pięćdziesiąt.
Wrócił po dziesięciu minutach sam.
Katrin rzuciła niespokojne spojrzenie na drzwi z czerwonym światłem i przysunęła się bliżej Hardina.
- Piwa! - wrzasnął żołnierz z południa.- Schnell! Schnell! Od pieprzenia mam sucho w gardle.
Barman podał piwo. I on spojrzał niespokojnie na tylne drzwi. Żołnierz sięgnął do kieszeni. Otworzył szeroko usta.
- Pieprzona suka ukradła mi pieniądze!
Nieporadnie sięgnął ręką do Katrin, ale ta się cofnęła i zaczęła krzyczeć. Rozwścieczony dopadł jej, trzepnął z całej siły w twarz; na ustach kobiety pojawiła się krew. Żołnierz odepchnął Hardina i pobiegł do tylnego pokoju.
Dwu kelnerów próbowało go zatrzymać, ale on złapał z jakiegoś stołu pustą butelkę, odtłukł dno na oparciu krzesła i jak szablą zaczął ciąć dokoła powietrze.
W ręku jednego z kelnerów pojawiła się nagle pałka. Wykorzystał szansę, gdy pijany nieporadnie się zamierzył. Wtedy kelner zrobił jeden krok i pałką rozkwasił rozszalałemu żołnierzowi twarz. Ten się zatoczył, upuścił butelkę i złapał się za nos. Drugi kelner zaczął go okładać pięściami, waląc, gdzie popadło, aż żołnierz runął na ziemię. Wówczas kelnerzy zaczęli go kopać, a kiedy przestał się ruszać, podnieśli bezwładne ciało i wynieśli na zewnątrz. Hardin poszedł za nimi z butelką pełną piwa. Kelnerzy rzucili żołnierza pod ścianę wypalonego budynku i wrócili do baru.
Hardin rozejrzał się, czy nie ma żandarmów. Uliczka była jednak zupełnie pusta, wcześniejsze wrzaski umilkły, nastolatki poszły do domu. Ukląkł przy nieprzytomnym, z kieszeni wyjął mu legitymację. Roscoe Hendersen, specjalista trzeciej klasy, kwatermistrzostwo drugiego pułku siódmej armii. Usłyszał miarowe kroki. Patrol żandarmerii! Wstał i skrył się w cieniu, mając nadzieję, że patrol nie skręci z głównej ulicy w ten zaułek; gdyby przyszli, to znaleźliby Hendersena i zabrali go ze sobą. Żandarmi minęli wlot do uliczki.
Hardin odczekał, aż zamilkł odgłos kroków. Wylał piwo na pokiereszowaną twarz żołnierza. Ten zaczął przytomnieć, jęknął, głowa stoczyła mu się z kamienia. Dłońmi usiłował powstrzymać strumień lejącego się piwa, zaczął się krztusić. Mięsistymi palcami obmacywał sobie nos. Hardin znów przy nim ukląkł.
- Nie dotykaj nosa - powiedział.
- Ale boli, cholera! - Żołnierz obmacywał spuchnięte policzki. Nagle postanowił wstać. Hardin mu pomógł. Hendersen chwiał się na nogach.
- Ktoś ty znowu, do cholery? - szarpnął się do tyłu. - Oo, już wiem, byłeś w barze. Tam trzeba mi było pomóc.
- Nie moja sprawa.
- Nie twoja, cholera! - odepchnął Hardina i ruszył w kierunku Florydy.
- Po co tam idziesz? - spytał Hardin.
- Po moje pieniądze.
- Tamta dziwka już poszła.
- Wyduszę z reszty tych bydlaków.
- Zabiją cię.
- Ja muszę mieć te pieniądze.
- Poczekaj! Poczekaj chwilkę. Posłuchaj! Ile ci gwizdnęła?
- Trzysta dolców. I trochę szwabskich pieniędzy. - W zamazane słowa wkradła się nuta niepokoju. Powiedział cicho: - Jednym facetom jestem winien pieniądze. Muszę oddać jutro.
Hardin ze zdumieniem pokręcił głową. Wyglądało na to, że w "nowym wojsku" pojawiali się wciąż tacy sami ludzie, którzy stanowili większość w armii z poboru. Przecież kwatermistrzostwo było drogą do majątku dla każdego, nawet dla czterolatka z przestępczym instynktem, grasującego w sklepie ze słodyczami. Jakże ten głupek dostał się w ręce lichwiarzy?
- Jak długo służysz?
- Sześć lat - wymamrotał Hendersen.
Hardin pokiwał głową. No cóż, bezmózgowcy do przenoszenia skrzyń też są na świecie potrzebni.
Hendersen usiłował przepchnąć się koło Hardina i wparować do Florydy. Hardin podstawił mu nogę i lekko pchnął. Hendersen upadł ciężko na siedzenie i zaczął ryczeć. Hardin cofnął się poza zasięg jego rąk.
- Jesteś za bardzo zafajdany i rozbity, żeby tam iść.
- Muszę mieć moje pieniądze! - z uporem powtórzył Hendersen. Zlizywał krew ściekającą mu z górnej wargi.
- Ile jesteś winien? - spytał Hardin.
- Powiedziałem już. Trzysta. I oni nie żartują. Zabiją mnie, jeśli nie zapłacę.
Byłaby to ostatnia rzecz, jaką lichwiarze mogli zrobić. Hendersen zostałby po prostu ich człowiekiem w kwatermistrzostwie do czasu wykrycia wszystkiego przez sierżantów. I wtedy dopiero zabiliby go.
Hendersen zaczął się podnosić.
- Poczekaj. Chcę z tobą porozmawiać - powiedział Hardin.
Hendersen opadł bez sił. Dłońmi objął rozbity nos i przez palce patrzył na Hardina.
- O czym?
- Może uda ci się odzyskać część pieniędzy innym sposobem.
Powoli Hendersen opuścił dłonie.
- A jak?
- Szukam pewnego sprzętu. Warte to dla mnie paręset dolarów.
- Jakiego sprzętu?
- Czegoś, co można unieść. Co byś proponował?
- Moździerz?
- Nie.
Hendersen wpatrywał się w twarz Hardina.
- Jakie to ma być duże? Czy tobie się zdaje, że tak po prostu mogę wszystko wziąć pod pachę i wynieść z magazynu?
- Wiem, że możesz.
- I czego konkretnie chcesz?
- Potrzebny mi jest Smok.
- Dragon? Chyba żartujesz.
- Dam ci czterysta dolarów za Smoka M-47.
- Czterysta dolców? Jezu Chryste!
Przez chwilę Hardin myślał, że zaproponował zbyt mało. Jednakże następne pytanie Hendersena wykazało, że suma jest odpowiednia.
- A po cholerę ci Smok?
- Czterysta dolarów. Dostawa poza bazą, jutro.
Hendersen pozbierał się i wstał, trzymając się jednak ściany budynku. Wyższy o głowę, spojrzał na Hardina z góry. Miał chytry wyraz twarzy, która w świetle jedynej lampy wydawała się żółta.
- Bardzo ci jest potrzebny ten Smok, co?
- Bardzo.
- Pięćset dolarów!
- Do widzenia, Roscoe! - Hardin obrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę głównej ulicy. Żołnierz pokuśtykał za nim.
- Okay, dobra, okay! Chciałem tylko... No wiesz, co chciałem...
Hardin zatrzymał się.
- Możesz to mieć na jutro?
- Oczywiście, bez problemu. Całą partię ostatnio wycofano z jednostek liniowych. Mają być odesłane do magazynów NATO, aby je tam rozbroić i rozebrać.
Hardin przeczytał gdzieś, że Smok-Dragon jest partiami wycofywany.
- Ma działać! - ostrzegł Hendersena.
- Będzie działał, gwarantuję!
- Dodam pięćdziesiąt dolarów za pełną instrukcję obsługi.
Hendersen skrzywił twarz w uśmiechu.
- Załatwione!
- Gdzie się spotkamy?
Żołnierz zaproponował kilka miejsc, które Hardin odrzucił. Wreszcie opisał dokładnie Hardinowi odludne miejsce, które powinno być w miarę bezpieczne. Spytał:
- Da mi pan zaliczkę?
- Nie.
- A co będzie, jeśli się pan nie zjawi?
- Wtedy sprzedasz Frakcji Czerwonej Armii.
- Cholera, ja tam nie znam nikogo...
- Nie bój się, Roscoe, przyjdę. A teraz idź opatrzyć nos.
Hardin wrócił do baru Floryda, potem wypił piwo z Ronnim i kupił od niego czterdziestkępiątkę.
Słychać było tylko ptaki. Hardin leżał wśród krokwi zwalonej stodoły i przyglądał się dżipowi, który wzbijał tumany pyłu, jadąc wąską drożyną. Kierowcę łatwo było rozpoznać po białym bandażu, którym spowita była część twarzy między oczami i ustami.
Hardin zszedł na ziemię, przemknął za stodołę i przez szparę w murze patrzył w kierunku bramy. Dżip zatrzymał się.
- Jest pan tam?! - zawołał Hendersen.
Hardin czekał.
Potężna sylwetka stanęła w bramie. Kiedy Hendersen zobaczył zaparkowane w stodole BMW, przykląkł i ze spodni wyciągnął rewolwer. Hardin cichutko obszedł mury stodoły, aż mógł z daleka zajrzeć do dżipa. Żołnierski płócienny worek leżał na tylnym siedzeniu. Rzucił kamieniem w stronę dżipa. Kamień odbił się od maski. Hendersen padł na ziemię, kierując broń w stronę hałasu.
- Rzuć to! - krzyknął Hardin.
Hendersen zesztywniał. Powoli odwrócił głowę i ujrzał przepaścistą lufę czterdziestkipiątki, którą Hardin trzymał oburącz. Hendersen rzucił swój rewolwer.
- Odsuń się od niej.
Żołnierz posłuchał i odpełzł. Hardin opuścił róg stodoły i podniósłszy z ziemi broń Hendersena odrzucił ją daleko w trawę.
- Po co ten automat? - spytał Hendersen.
- A po co ci twój? Wstań, pokaż, co masz?
- A zapłaci mi pan?
- Jeśli przyniosłeś, co miałeś przynieść.
Hendersen zerkał spode łba na czterdziestkępiątkę, otwierając worek i wyjmując poduszki. Potem obrócił worek i wysunął z niego skrzynkę, jakieś metr dwadzieścia na trzydzieści centymetrów.
- Postaw to na masce i otwórz! - polecił Hardin.
Hendersen z wysiłkiem podniósł skrzynię z tylnego siedzenia dżipa i przeniósł na maskę. Długim śrubokrętem podważył wieko. Hardin się zbliżył. W drzewnej wełnie leżał pachnący smarami Smok.
- Usiądź pod tamtym drzewem! - rozkazał Hardin.
- Chce mnie pan wykantować - powiedział Hendersen z rezygnacją.
- Nie mam zamiaru - odparł Hardin. - Idź pod drzewo!
Odczekał chwilę, aż żołnierz usiadł plecami do pnia. Wtedy dopiero schował broń za pas. Roscoe sięgnął do mundurowej kurtki i wyciągnął coś, co błysnęło. Hardin zamarł, wściekły na siebie, że nie zrewidował żołnierza.
- Mogę sobie łyknąć? - spytał Roscoe, podnosząc płaską stalową flaszkę.
Hardin odetchnął.
- Oczywiście! Baw się dobrze. - Wyciągnął z kieszeni śrubokręty i szczypy. Posługując się instrukcją NATO zaczął otwierać komory. Potem zbadał obwody elektronicznym testerem, który kupił w Wesel. Kiedy się upewnił, że elektroniczny system naprowadzania funkcjonuje bez zarzutu, złożył broń. Przybił wierzch skrzyni, potem wpakował ją do worka i całość schował w bagażniku BMW. Zestaw był piekielnie ciężki. Wycofał samochód ze zrujnowanej stodoły i pozostawiając silnik na wolnych obrotach, powrócił z bronią w ręku do Hendersena, który przyglądał się wszystkiemu z niepokojem. Oblizywał wargi, przenosząc wzrok z twarzy Hardina na broń i z powrotem.
Hardin rzucił mu pieniądze pod nogi. Żołnierz wydawał się bardzo zdziwiony.
Wrócił prosto na molo w Wesel, ciężki worek przeniósł na pokład Łabędzia i pojechał oddać wypożyczony samochód. Przed wieczorem płynął już spokojnie w dół Renu. Zatrzymał się dopiero o świcie w małej zatoczce, gdzie nie było żywego ducha. Czterdziestkępiątkę wyrzucił do wody, Smoka schował tam, gdzie wcześniej przygotował miejsce, i poszedł spać na wiele godzin. Gdy się obudził, zaczął dalej spływać Renem, ominął Rotterdam, wybierając drogę kanałami wiodącymi do Morza Północnego, i spędził noc w holenderskiej wiosce rybackiej. Następnego ranka podniósł żagle i skierował się na zachód. Tego samego wieczoru dopłynął do Calais. Już po ciemku wprowadził jacht do portu. Poszedł spać i wyruszył o świcie, na ukos przecinając Cieśninę Kaletańską. Wieczorem osiągnął Eastbourne. Następnego dnia południowo-zachodni wiatr pozwolił mu dopłynąć zaledwie do Chichester. Wypłynął z Chichester rano przy silnym zachodnim wietrze i spędził popołudnie opływając wyspę Wight.
Był bardzo zadowolony z Łabędzia. Jacht poddawał się jego rękom, dość łatwo wychodził z trudnych sytuacji. Kiedy trzeba było płynąć ostro do wiatru po bardzo stłoczonej nieregularnej fali dokoła wyspy, Łabędź sunął, jakby jechał na szynach. Może jeszcze lepiej dawałby sobie radę bez dodatkowego pudła za kilem. Gdy zbliżał się do latarni Świętej Katarzyny - białego cylindra w lesie masztów radiowych na południowym przylądku wyspy Wight - z kierunku Solentu pojawił się głośno mruczący jacht motorowy o stalowym kadłubie. Eskortowały go dwa zgrabne kutry. Cała trójka przemknęła mu niezbyt daleko za rufą. Łabędzia zaczął gonić potrójny ślad. Jacht uniósł rufę, gniewnie się zakołysał i popłynął dalej, pędzony wiatrem, który przez chwilę pachniał spalinami.
7
Miles Donner jak zafascynowany patrzył w sufit eleganckiej mesy jachtu Orion. Igrały na nim złociste plamki słońca odbitego po raz wtóry od migotliwej powierzchni morza w pobliżu Hawru. Chociaż był zatopiony w poważnej dyskusji z dwunastką osób na pokładzie, niemal podświadomie rozważał techniczne możliwości sfotografowania podobnego fenomenu.
Donner wyglądał na człowieka miękkiego. Miał zmysłowe rysy, usta pełne, ciepłe oczy, krzaczaste brwi i swobodną posturę miłego angielskiego dżentelmena w średnim wieku, przedstawiciela, powiedzmy, wolnego zawodu - może lekarza w zamożnym środowisku w Surrey, może autora książek dla kobiet - książek sprzedających się dobrze w Ameryce - a może też fotografika! - mistrza półcieni i półświateł, którego zdjęcia zapełniają foldery biur podróży. I właśnie był tym ostatnim! Doskonale na tym zarabiał i zyskiwał wspaniały parawan. Mając brytyjski paszport, mógł w każdej chwili wsiąść do samolotu i lecieć, gdzie chciał.
Spotkanie toczyło się po hebrajsku. Wymarzona okazja do wymiany informacji, zrzucenia na pewien czas maski i przebywania ze swoimi. Jacht był zarejestrowany na szwedzką stalownię, a kiedy służył Mossadowi, towarzyszyły mu dwa uzbrojone po zęby kutry zdolne do podobnej co jacht szybkości: trzydziestu węzłów.
Mówił teraz LaFaur, szef francuskiej sekcji. Przewrażliwiony i próżny, zachowywał się często tak, jakby był szefem wszystkich europejskich operacji. Nie był nim. Ten przywilej mieli ci w Jerozolimie. Informował o załamaniu nerwowym jednego z agentów. Agent nagle zniknął.
- Natychmiast wydałem polecenie uruchomienia przewidzianych w takich wypadkach procedur. Szybko się dowiedzieliśmy, że ani Rosjanie, ani Palestyńczycy nie zrobili mu nic złego. Nasi "przyjaciele" też nic nie wiedzieli. A mimo to zniknął. Sprawdziliśmy wszystkie więzienia i szpitale, gdyż w grę mógł wchodzić wypadek. I nic! - LaFaur rozejrzał się dokoła stołu. Donner patrzył mu w oczy. LaFaur odwrócił głowę. - I wiecie, gdzie go znaleźliśmy? - zapytał pompatycznie.
Grandig z niemieckiej sekcji uśmiechnął się leciutko i podniósł rękę.
- Na lotnisku Orly!
LaFaurowi opadła szczęka.
- Skąd ty to wiesz? - spytał ostrym tonem. - Tej informacji nie ujawniono.
Grandig uśmiechał się łatwo i często. Miał szczerą okrągłą twarz i aparycję właściciela monachijskiej piwiarni. Poza tym błyskotliwy uporządkowany umysł, niski spokojny głos oraz duże poczucie humoru.
- Dokąd idzie agent Mossadu, kiedy wpada w tarapaty?
- Ale przecież...
- Po prostu zgadłem, LaFaur! - Mówił łagodnym tonem. - Podobna rzecz zdarzyła się nam w zeszłym miesiącu w Bonn. - Z nieco żartobliwego tonu Grandig przeszedł na poważny i zaczął mówić o szerszym aspekcie problemu: - Ostatnio spotkały nas liczne demoralizujące fiaska. Zwiększyła się presja na naszych ludzi. Ten, którego wspomniałem, siedział na lotnisku już cztery dni, kiedy go znaleźliśmy.
- Myśmy naszego znaleźli po dwu dniach - wtrącił LaFaur.
- Powinni ci dać medal! - odparł Grandig i kontynuował opowieść: - Nasz człowiek schował swoje osobiste rzeczy w indywidualnej szafce przechowalni, golił się i mył w męskiej toalecie. Był na lotnisku, ponieważ wiedział, że jedynym przyjacielem zgubionego agenta Mossadu jest pilot El Al.
Obecni pokiwali głowami. Wielu wpatrywało się w politurowany blat stołu. Wszyscy mieli za sobą lata pracy w terenie i wszyscy rozumieli samotność operacyjnego agenta. Donner z nimi sympatyzował. W odróżnieniu od młodszych kolegów, był obywatelem brytyjskim, Anglia była jego naturalną ojczyzną. Tamci to Sabra, urodzeni w Izraelu i tam wychowani. Trzeba ich było dopiero uczyć obyczajów kraju, do którego jechali. Donner urodził się w Anglii, w Anglii był wychowany. Tylko kilka chłopięcych lat spędził w Palestynie. Skończył historię w Cambridge i od trzydziestu lat mieszkał w Londynie.
Donner był syjonistą. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku nastąpił podział Palestyny i Donner chciał wrócić do Izraela, aby go bronić, powiedziano mu, że więcej dobrego zdziała w Anglii. Na rozkaz przełożonych zaczął powoli odchodzić od swoich przyjaciół syjonistów. Często ludzie rozczarowani w ten naturalny sposób żegnają się z ruchem, w którym uczestniczyli. Powoli, powolutku zaczął budować zręby, szczegóły, kształt angielskiego życia. Po latach to sztuczne życie i jego własne stopiły się w naturalną całość. Czasami, gdy o tym myślał, doznawał przykrego uczucia człowieka zawieszonego w pustce między naturalną ojczyzną a ojczyzną z wyboru; człowieka, który zaczyna się starzeć, czekając na koniec oczekiwania bez końca.
- Naszą najlepszą bronią była zawsze nasza reputacja. I fiaska, o których mówiłem, tę reputację podgryzły - ciągnął Grandig. - Zabicie tego kelnera w Norwegii... agenci aresztowani... w Brukseli wybuchające biurko szefa tamtejszej sekcji Mossadu. My jesteśmy za mali, aby na to wszystko odpowiadać: "poczekajcie, jeszcze wam pokażemy!" Tak mogą mówić wielkie mocarstwa. Dla nas każde takie wydarzenie niesie konsekwencje drugiej stronie. Natychmiastowe.
- Dość dramatyzowania! - Donner uśmiechnął się. - Teraz im przekaż dobre nowiny.
- Jakie dobre nowiny? - spytał LaFaur podejrzliwie.
- Jak wiecie, Amerykanie planowo wycofują pocisk przeciwpancerny Smok model M-47. To znaczy NATO wycofuje.
- To wcale nie jest dobra wiadomość - odezwała się kobieta, która kierowała sekcją rzymską. - Za sześć miesięcy te pociski będą waliły w nasze pograniczne patrole.
- Poczekaj, posłuchaj, co Grandig ma do powiedzenia.
- Pomógł mi Miles - odezwał się Grandig.
Kobieta z Rzymu była bardzo piękna i znana też ze swojej wybuchowości. Używała czarnej kredki do oczu, kajalu stosowanego przez Arabki. Głęboka czerń wydobywała oczy, wydawały się płonąć.
- Jeśli to ma być konkurs skromności, to ogłaszam Grandiga zwycięzcą i skończmy z tym. Idźmy dalej, jest bowiem jeszcze wiele rzeczy do omówienia.
- Kiedy chodzi o to - ciągnął Grandig nie stropiony - że jest to dobra operacja. Rezultat dobrej współpracy mojej sekcji z holenderską i z naszymi w Afryce Północnej. Odkryliśmy palestyńską operację szmuglu tą bronią. Kupują Smoki od amerykańskiego starszego sierżanta, płacąc synowi z firmy Kohler und Sohn, Landwirtschaftliches Mechanismusaufnehmen. Synek ukrywa broń w transportach traktorów wysyłanych przez ojca. Traktory w zabitych skrzyniach są składowane w magazynach celnych w Rotterdamie, a więc nie podlegają inspekcji holenderskich służb celnych, gdyż idą na eksport. Dwa dni temu wysłano je do Tunisu rosyjskim frachtowcem. W Tunisie broń ma być wyjęta ze skrzyń i wysłana na wschód przez kraje arabskie.
- Jak ją zatrzymamy? - spytał LaFaur.
Grandig uśmiechnął się do Donnera.
- Miles zorganizował wysyłkę dużej skrzynki przez angielską firmę. Dostarczono ją na pokład tego samego statku w ostatniej chwili. Wyobrażam sobie, że w skrzynce jest coś grzmiącego.
Na wszystkich twarzach pojawiły się uśmiechy.
- Wspaniale! - powiedział nowy szef sekcji belgijskiej.
- Wspaniale na ten jeden raz - dodał Grandig. - Zbyt wiele Smoków jest dostępnych dla każdego. Nawet obecnie Amerykanie mają kolejny problem ze Smokiem. Konkretnie, jednym Smokiem.
- Jedna sztuka to sprawa Niemców - wtrącił LaFaur. - Odpalił nowego papierosa od niedopałka trzymanego w ręku. Przez głowę Donnera przemknęła myśl, że LaFaur sam jest w kłopotach. Stał się bardziej nerwowy od poprzedniego spotkania szefów sekcji.
- Nawet jedna sztuka jest problemem izraelskim, dopóki nie udowodnimy, że przestała nim być - odezwał się Donner twardo.
- Idźmy dalej! - powiedziała kobieta z Rzymu.
- Dokonano nieporadnej kradzieży Smoka z magazynów drugiego pułku w Aschaffenburgu. Amerykanie potraktowali to zdawkowo, i być może skończyłoby się tylko na dyscyplinarce wobec winnego żołnierza, ale Niemcy podeszli do tego poważniej. I nic dziwnego, biorąc pod uwagę nową aktywność spadkobierców bandy terrorystów Baader-Meinhof.
- Nasze zainteresowanie tym pojedynczym wypadkiem wydaje mi się mniej oczywiste - odezwał się LaFaur.
Grandig go zignorował.
- Policja niemiecka ma swoich informatorów w kwatermistrzostwach NATO, tak jak i my. Właśnie na takie okoliczności. Kiedy Niemcy dowiedzieli się o kradzieży, zażądali od Amerykanów pełnego dochodzenia i ustalenia, do czyich rąk broń trafiła.
- Z owymi żądaniami w takich wypadkach jest tak jak z artylerią - ciągnął Grandig. - Strzela się wysoko w niebo, żeby trafić na ziemię. Policja wysłała to żądanie do dowództwa Bundeswehry. Stamtąd zaś poszło jeszcze wyżej, aby z siłą eksplozji spaść na biurko dowódcy amerykańskiej bazy, który zabrał się do tego tak, że całą grupę żołnierzy postawiono do raportu za poważne uchybienia w służbie. Głównemu winowajcy dano do wyboru: będzie współpracował z władzami albo... No i on opowiedział nieprawdopodobną historię, w którą nikt nie uwierzył. Ponieważ był zdeklarowanym alkoholikiem, policja zastosowała bardzo prostą metodę: przetrzymania go bez alkoholu. Ale i wówczas jego wersja wydarzeń była taka sama.
- Twierdzi, że sprzedał Smoka za czterysta dolarów, wyobraźcie sobie, amerykańskiemu cywilowi! - kontynuował.
- Chcesz powiedzieć, Amerykaninowi arabskiego pochodzenia? - przerwał LaFaur.
- Wcale tego nie chcę powiedzieć. Żołnierz był pewny swego i jego opis owego cywila potwierdzałby całą historię. Był to Amerykanin. Ani Niemiec, ani Arab. Po prostu zwykły Amerykanin, jeśli istnieje taki osobnik jak zwykły Amerykanin.
- Jakiś przestępca - podpowiedział Donner.
- I ja tak myślałem - odparł Grandig. - Ale jak się zrobiła cała ta awantura, to kontrwywiad wojskowy przesłuchał żandarmów, którzy patrolowali rejon, gdzie nastąpiło pierwsze spotkanie owego żołnierza z potencjalnym kupcem. Jeden z patroli przypomniał sobie, że owego dnia zatrzymano amerykańskiego cywila i sprawdzono mu dokumenty. Tylko sierżant widział paszport tego człowieka. Niestety zapomniał zapisać dane.
- I nic z tych danych nie zapamiętał? - spytał LaFaur.
- Chwilowo jest nieprzytomny. W czasie jakiejś barowej bitki ktoś mu rozwalił na głowie stołek. Trudno nam było dotychczas ustalić, czy to wydarzenie ma coś wspólnego z kupnem Smoka. Niestety, jedyna osoba, która poznała nazwisko amerykańskiego cywila, leży nieprzytomna w wojskowym szpitalu.
- Są szansę, że odzyska przytomność?
- Są. Żandarmi z natury mają twarde głowy. Chwilowo mamy skrawek informacji, która wskazuje na to, że ów mężczyzna nie reprezentuje rodu przestępczego. Drugi żandarm powiedział, że sierżant zwracał się do tamtego per "doktorze".
- Lekarz? - spytała kobieta z Rzymu.
- Amerykanie tak sądzą. W Ameryce "doktor" jest prawie wyłącznie zarezerwowany dla lekarzy.
Wzrok Donnera powrócił do migotliwych skrawków słońca na suficie. Smok M-47, pocisk przeciwpancerny, ze swoją elektroniką i naprowadzaniem na cel, jest groźną bronią. W czasie bitwy jeden człowiek był zdolny zatrzymać czołg. Smok na skraju lotniska mógłby zniszczyć samolot pasażerski z odległości prawie kilometra.
Amerykanin mógł być zwykłym przestępcą. A może wolnym strzelcem działającym dla terrorystów z IRA, irlandzkiej organizacji, albo na rzecz terrorystów niemieckich, włoskich Czerwonych Brygad, a nawet Palestyńczyków. Donner postanowił, że zaraz po powrocie do Londynu zacznie się rozglądać.
Słońce odbiło się od szkieł lornetki kapitana portu, gdy Hardin przepływał pod skałą, na której znajdował się kapitański punkt obserwacyjny. Hardin wszedł do portu. Klucząc między jachtami i łodziami na kotwicowisku, skierował się do przystani Cullinga. Po drodze spuszczał żagle, najpierw fok, potem grot. Przydryfował do swego zwykłego miejsca. Nim wyłowił oślizłą linę i założył podwójną ósemkę, dobił do jachtu portowy patrol w motorówce. Oficer powitał go po imieniu:
- Dobry rejs, doktorze Hardin?
- Świetny, dziękuję!
- Gdzie pan był?
Hardin zaprowadził oficera do stołu nawigacyjnego i pokazał na mapie wytyczone kursy.
- Co pan robił w Rotterdamie?
- Nie zatrzymywałem się, popłynąłem dalej, do Renu.
- Niestety zwolnienia celne w obrębie Wspólnoty Europejskiej nie obejmują obywateli amerykańskich. Czy pan robił jakieś zakupy? Alkohol, tytoń, diamenty?
Hardin roześmiał się.
- Nie piję dużo, gdy żegluję. W ogóle nie palę, no i nie mam przyjaciółki, której chciałbym ofiarować diamenty.
Oficer też się roześmiał.
- Ale pozwoli pan, że się rozejrzę?
- Ależ bardzo proszę!
Oficer zaczął zaglądać do wszystkich skrytek, Hardin zaś wrócił na pokład. Culling stał na brzegu kilkadziesiąt metrów od jachtu i machał ręką. Stał tam jeszcze po dziesięciu minutach, gdy oficer służby celnej podwiózł Hardina motorówką do brzegu. Gdy motorówka odjechała, spytał:
- No i jak?
- Miał pan rację - odparł Culling. - Pudło jest zbyt duże. Ściągało ster. - Obszedł Cullinga dokoła i udał się do remizy, gdzie miał swój warsztat.
Culling zawołał za nim:
- Pytała o pana doktor Akanke!
Hardin się nie zatrzymał. Wyprawa do Niemiec trwała dłużej, niż zakładał, a musiał przecież jeszcze zamontować radar i generator, założyć reflektory, przeciągnąć przewody w maszcie, no i przygotować aprowizację. Mimo iż od świtu żeglował, usiadł przy warsztacie i włączył lutownicę. Po kilku dniach obserwowania wyłącznie odległych przedmiotów, takich jak boje czy też charakterystyczne punkty na lądzie, miał pewne trudności ze skoncentrowaniem wzroku na mikro-obwodach. Wyprawa do Niemiec była wyczerpująca.
Spędził kilka godzin na montowaniu komponentów radarowych, osadzaniu lampy ekranowej i składaniu elementów zdalnego kierowania. Następnie przetestował to, co zrobił, i chwilowo odłożył delikatną aparaturę, zajmując się przygotowaniem i łączeniem w prostokątną ramę zestawu aluminiowych rurek.
Gdy i to skończył, wziął młotek i małą piłę, które posłużyły mu do zbudowania drewnianego koryta ponad metr długiego i trzydzieści centymetrów szerokiego. Koryto było pałąkowate i z boku przypominało płozy konia na biegunach. Potem sporządził ramkę z drutu pasującą dokładnie do wewnętrznego skraju koryta. Ramkę odłożył, a koryto postawił na warsztacie pałąkowatym wygięciem do dołu. Wpasował i związał z korytem aluminiową ramkę. Wreszcie przylutował T z grubego drutu w samym środku. Oparł się ciężko o warsztat, niezdolny do żadnego ruchu, zbyt już wyczerpany, i patrzył na swoje dzieło: radarową antenę. Po paru minutach zerknął na zegarek. Zmętniały wzrok potrzebował czasu, aby dostrzec wskazówki: trzecia nad ranem. Pracował przy warsztacie przez bite dziesięć godzin. Sięgnął po wyłącznik światła, kiedy usłyszał kroki na drugim skraju hangaru. Noc była ciemna i widać było jedynie portowe światełka ostrzegawcze. Przez zielone i czerwone punkciki przesunął się cień.
- Jeszcze przy pracy? - spytał Culling.
- Właśnie skończyłem.
Culling podszedł bliżej i znalazł się w kręgu intensywnego jarzeniowego światła.
- Właśnie miałem wyjść - odparł Hardin, zastanawiając się, co Culling robi o tej porze na przystani. - Muszę pożyczyć bączka i pójść spać.
- Co to jest? - spytał Culling.
- Antena radarowa.
- Z rurek i drutu na kurze klatki?
- Funkcjonuje.
Culling pokiwał głową.
- Podoba mi się to. Pan umie nie komplikować spraw.
- To, co działa, jest zawsze proste, nieskomplikowane. - Sięgnął ręką do wyłącznika. - Muszę iść już spać.
- A co jest w pudle? - spytał Culling.
- W jakim pudle? - Głos Hardina zabrzmiał głośno w pustym hangarze.
- W tym pod jachtem.
- Woda. Powiedziałem panu, że zostawiam pudło otwarte, żeby miało balast.
Culling przecząco potrząsnął głową.
- Pan po coś popłynął i pan z tym przypłynął.
- O czym pan mówi?
Culling powoli obchodził krąg światła nad warsztatem. Zatrzymywał się, by pokiwać głową nad sprzętem i narzędziami. Pomacał dipol pośrodku radarowego reflektora. Hardin przyglądał się czujnie, myśli kotłowały mu się po głowie.
Nagle Culling spojrzał mu prosto w oczy.
- Irlandzkim przemytnikiem broni pan nie jest. W narkotyki pan się nie bawi. O jaką kontrabandę może tu chodzić?
Zapadło długie milczenie, które Hardin przerwał mówiąc:
- Czy pan nie sądzi, że gdybym zajmował się kontrabandą, to byłoby niebezpiecznie zadawać mi podobne pytania?
Culling krótko się zaśmiał.
- Nie jest pan również człowiekiem, który by zrobił mi krzywdę.
- Czy możemy na tym skończyć? - spytał Hardin.
- Bo ja sobie ciągle zadaję pytanie: co ten facet kombinuje? - Skinął głową w stronę warsztatu. - Co on robi w mojej przystani?
- Buduję radar dalekiego zasięgu.
- I sonar?
- I sonar. Wkrótce odpływam.
Culling długo się weń wpatrywał. Potem obszedł warsztat. Zmierzał w kierunku dzioba wraka torpedowego kutra. Pogłaskał blachę wznoszącą się nad ich głowami.
- Dzielny wojownik - powiedział na poły do siebie, na poły do Hardina. - Na jesieni czterdziestego roku trafiony koło Cherbourga. Całą serią, niemal go uniosło z wody. Silnik sterburtowy był w proszku. Mimo to wrócił z chłopakami, z tymi, którzy jeszcze żyli. Kiedyśmy go wyciągnęli na brzeg, to zobaczyliśmy, że ma kil przełamany. Przetrącony grzbiet! Nie dałby rady popłynąć dalej nawet jednej mili.
Kiedy stary człowiek opisywał nierówne pojedynki półdrewnianych kutrów z niemieckimi eskadrami przybrzeżnymi, Hardin budował w myślach obrazy. Widział wymykające się o zmroku stalowoszare kutry, słyszał warkot ich silników zamierający od południa. I wyobrażał sobie tę przystań o świcie, kiedy ludzie Cullinga stali na brzegu, patrzyli na rozcięcie w skałach, czekali z biciem serca na powrót łodzi. Czy wszystkie wrócą i czy wszyscy wrócą? Za nimi czekały też karetki pogotowia, wojskowe ambulansy, a za ambulansami zbici w grupkę dowódcy, aby zliczyć tych, którzy wrócili.
Culling pogłaskał poranioną blachę.
- Wyjęliśmy wszystko, co dało się wyjąć. Potem przenieśli bazę kutrów dalej i dla tej przystani wojna się skończyła... Niech pan pozwoli, coś panu pokażę.
Zaprowadził Hardina w mrok za kutrem i wpełzł pod kadłub. Hardin ukucnął przy nim.
- Ma pan swoją małą latarkę? - spytał Culling.
Hardin zapalił latarkę.
- Niech pan na to spojrzy!
Wskazał na wystający z dna metalowy czerpak.
- Pobieranie wody do chłodzenia silników - wyjaśnił. - Dwa z jednej, dwa z drugiej strony.
- No i co z tego? - spytał Hardin.
- Jeśli którejś nocy coś zatopili, to zawsze wracali z kutrem czy dwoma na holu. Dlaczego? Bo miały zatkane czerpaki wody i ich rolls-royce'y się przegrzewały. A wie pan, dlaczego czerpaki były zatkane?
- Nie wiem.
- Na tych kutrach pływały mieszane załogi. Wolni Francuzi, Polacy, Holendrzy. Niektórzy z nich tak nienawidzili Niemców, że trudno sobie wyobrazić. I kiedy udało im się zatopić niemiecki kuter, to robili w tył zwrot i spacerowali po rozbitkach. Tam i z powrotem po pływających ludziach. I właśnie skrawki ludzkiego mięsa zapychały czerpaki, a silniki się przegrzewały i zacierały. Ja coś o tym wiem. Sam je potem czyściłem.
- Po co pan mi to wszystko mówi?
- Oni przekreślali szansę, które im daliśmy - powiedział Culling. - Rzeczą najważniejszą było zatapianie niemieckich kutrów, a nie niemieckich marynarzy. Niszczyli kutry, które powinny polować na kutry niemieckie.
Hardin wstał i pomasował bolące kolano.
- Naprawdę nie wiem, co mam panu odpowiedzieć.
- Jest pan tu bezpieczny - odparł Culling. - Niech pan zostaje tak długo, jak pan chce.
- Kupiec nie pasujący do żadnego spośród znanych typków.
- Jakiś wolny strzelec!
- Znikąd!
Nieoficjalne zasięganie informacji w kontrwywiadzie brytyjskim, w wywiadzie francuskim i w CIA nie przyniosło żadnych rezultatów. Miles Donner nie dowiedział się niczego, o czym Mossad już by nie wiedział. Sierżant żandarmerii jeszcze nie odzyskał przytomności, a niemiecka policja sprawdzała każdego z amerykańskich lekarzy, którzy wjechali do Niemiec w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
Donner nie obiecywał sobie wiele po teorii opartej na słowie "doktor" użytym przez żandarma, a ponadto uważał, że jeśli kupiec Smoka był nawet lekarzem, to z pewnością nie wjechał do Niemiec przez żaden z punktów kontrolnych. Jednakże myśl o nieznanym człowieku, wędrującym po Europie z ręczną przeciwpancerną wyrzutnią rakietową, była bardzo niepokojąca zwłaszcza w obliczu otrzymanych informacji, iż żadna z komórek Irlandzkiej Armii Republikańskiej czy też Frakcji Czerwonej Armii w Niemczech nie przygotowuje wielkiej operacji.
Donner postanowił zdyskontować kilka należnych mu długów wdzięczności i powtórzył swe nieoficjalne pytania na nieco wyższym szczeblu. Otrzymał takie same odpowiedzi. Niczego nowego nie było. Chociaż nie, usłyszał jedno ciekawe pytanie. Zadał mu je starszy pan, agent brytyjskiego wywiadu, który w przeszłości dokonał rzeczy prawie niemożliwej: infiltrował izraelską, a ściślej mówiąc żydowską organizację terrorystyczną Irgun przed podziałem Palestyny. Zapytał Donnera:
- Powiedz mi, mój drogi, dlaczego ten człowiek nie zabił żołnierza, który sprzedał mu Smoka!
Pytanie męczyło Donnera. Chodził po londyńskich ulicach, usiłując stworzyć sobie w wyobraźni psychologiczny wizerunek tego człowieka. W głębi duszy pragnął, aby ów kupiec okazał się człowiekiem nieskomplikowanym, na przykład bandytą, który zamierza zorganizować napad na bankowy wóz pancerny. Wiedział jednocześnie, że to jest pobożne życzenie. Przestępca zawodowy, a nawet amator, zamordowałby bez chwili zastanowienia żołnierza, aby zatrzeć ślady. Może jakiś idealista? Potrząsnął przecząco głową. Idealista w imię swego wydumanego ideału zabiłby jeszcze prędzej niż przestępca.
Siebie też uważał za idealistę, a nie lubił zabijać. Miał wytłumaczenie: nie zabija się człowieka, który jeszcze może się przydać. A poza tym, jeśli dostrzega się w kimś potencjalną groźbę, to z tym kimś nie robi się interesów. Znów potrząsnął głową. Zgadywanie, dlaczego tamten nie zabił, nie prowadziło do niczego. Potrzebne były fakty.
Miał liczne kontakty w redakcjach dzienników, ale dziennikarze też nic nie wiedzieli. Aby wybrnąć z tej sytuacji, zaczął systematycznie odwiedzać redakcyjne archiwa, szukając czegoś w niedalekiej przeszłości. Szukał jakiejś informacji o mającym nastąpić publicznym wydarzeniu, które mogło zainteresować terrorystów. Nic. Czuł, że zaczyna ulegać panice.
8
- Hej, panie Culling! Czy to doktor Hardin, czy też jakiś małpiszon wdrapał się tak wysoko? - Adżaratu była obrażona, ale usiłowała obrócić to w żart.
Hardin spojrzał na brzeg. Siedział w bosmańskich szelkach prawie na czubku masztu Łabędzia. Z tej wysokości pokład wydawał się mieć kształt kobiecego oka. Adżaratu stała na brzegu za Cullingiem. Dłonią osłaniała oczy przed palącymi promieniami czerwcowego słońca; zadarła wysoko głowę. Lekarski fartuch miała rozpięty, a bawełniana bluzka o złocistożółtym odcieniu uwydatniała miękko piersi i płaski brzuch. Ostry błękit osłaniającego włosy turbanu przyciągał wzrok. Z kieszeni fartucha wystawał stetoskop.
- To chyba jednak obcy mi małpiszon - odezwała się ponownie. - Gdyby doktor Hardin powrócił z rejsu, natychmiast odwiedziłby swego lekarza.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro! Tyle roboty! - zawołał Hardin.
Culling pośpieszył Hardinowi na pomoc:
- On naprawdę haruje dzień i noc. W dzień na jachcie, w nocy w warsztacie.
- Jak się czujesz, Piotrze? - spytała łagodniej.
- Świetnie.
- Co ty tam robisz?
- Przepycham kable.
- Co będziesz kablował?
- Radar, radar!
- W środku masztu?
- W środku masztu będą biegły kable. Maszt jest pusty.
- Bardzo ciekawe! - Obróciła się do Cullinga, który coś jej tłumaczył.
Hardin kontynuował pracę, wsuwając w maszt odcinek elastycznego węża o kwadratowym przekroju. Na szyi miał brezentową torbę z narzędziami.
- I jak tam jest na dole?! - zawołał do Cullinga, który przeskoczył na jacht i zniknął pod pokładem. Po chwili Hardin poczuł szarpnięcie oznaczające, że Culling ma już koniec kabla, który wyciągnął z otworu pod sufitem kabiny. Hardin naddał jeszcze parę metrów, aby przewody sięgały do stołu nawigacyjnego, na którym stała aparatura.
Culling wychylił głowę spod pokładu.
- Wystarczy!
Hardin zaczął przygotowywać końcówki do anteny z reflektorem, którego uchwyt już zainstalował.
- Piotr?!
- Słucham! - odpowiedział mechanicznie, gdyż przez cały czas myślał o robocie. Przez owalny otwór oświetlił wnętrze masztu maleńką latarką. Przyszło mu do głowy, że na wielometrowej długości kabel będzie obijał się o aluminiowe ścianki. Trzeba kabel jakoś umocować przynajmniej raz, w połowie długości. Jak to zrobić, jak tam dotrzeć?
- Słyszysz mnie, Piotrze?
- Tak, słyszę. O co chodzi? - Wierzchem dłoni otarł z czoła pot.
- Jak twoja głowa?
- Bardzo zajęta.
- Chciałabym cię zbadać!
A gdyby tak wyborował dwie dziurki w połowie wysokości masztu? Może udałoby się zagiętym drutem przyciągnąć kabel i umocować przy ściance? Tylko bardzo ostrożnie, żeby borując dziury, nie przebić elastycznego kwadratu. Trzeba było przedtem o tym pomyśleć i wyborować dziury! Zanadto się śpieszy, wybiega działaniem przed myśli, popełnia drobne błędy!
- Powiedziałam, że chciałabym cię zbadać!
Zawiedziony sobą Hardin ściągnął wargi. Powinien był pomyśleć o wyborowaniu tych dziur, zanim zaczął wpuszczać przewody. Opóźnienie rośnie. Instalowanie radaru nie zakończone, instalowanie dodatkowego generatora nawet nie zaczęte. A generator jest konieczny, gdyż alternator nie wystarczy. Pozostaje jeszcze zaopatrzenie w żywność. No i sprawa żagli sztormowych. Dziś rano miał zabrać główny żagiel do warsztatu, żeby go wzmocnić trzecim żebrem. A ubrania, brak mu jeszcze map... Lista wydawała się nie mieć końca.
- Piotr!
- Jestem bardzo zajęty!
- Właśnie odnoszę takie wrażenie! - odparła Adżaratu. - Może mogłabym cię zbadać podczas kolacji?
- Dziś? - Przez głowę przebiegła mu myśl, że dziś powinien zacząć instalowanie generatora. - Będę do późna pracował...
Zmieniła ton na oficjalny:
- W takim razie oczekuję pana w moim gabinecie jutro o dziewiątej rano, doktorze! - Obróciła się na pięcie i poszła w kierunku białego rovera. Jej kopertowa spódnica rozchyliła się szeroko, gdy ze złością rzuciła się na siedzenie. Samochód zadygotał, kiedy zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Hardin usiłował wyplątać się z szelek bosmańskiego krzesełka, zdziwiony, że wszystkie jego myśli skupiły się nagle na obrazie, który przed chwilą mignął mu przed oczami - jej długich smukłych nóg, niby błysk czarnego płomienia.
- Zatrzymaj ją, Culling!
Culling popędził za samochodem, którym Adżaratu bezlitośnie manewrowała - to do przodu, to do tyłu, wzbijając chmary kamyków -aby ustawić go do wyjazdu. Hardin uchwycił się mocno szczytu masztu, podciągnął i paroma wierzgnięciami wyzwolił z brezentowego siedziska. Z tylnej kieszeni szortów wyjął wciśnięty tam trykotowy podkoszulek, owinął nim achtersztag i obiema dłońmi uchwycił ten trykotowy bandaż. Pod zwariowanym kątem zsunął się błyskawicznie na rufę.
Lądowanie było miękkie, bezbłędne - oszczędzał w ten sposób bolesne kolano. Jednym skokiem znalazł się na molo i przegonił Cullinga w pościgu za roverem. Adżaratu go obserwowała. Spojrzenie brązowych oczu było wyraziste, głębokie i chłodne jak leśny strumyk.
- A więc jesteś małpiszonem!
- Wybacz mi! - powiedział Hardin, ciężko oddychając. - Czasami źle mi działają zastawki mózgowe. Oczywiście, że bardzo chcę zjeść z tobą kolację!
- Jeśli nie jesteś zbyt zajęty.
- Ósma?
- Tu po ciebie przyjadę. Zjemy gdzieś, gdzie nie obowiązuje żaden strój. Będziesz mógł zabrać swoje narzędzia.
Spod kół wytrysnęły kamyki, rover wyrwał się do przodu, objechał tarasujący drogę kadłub i zniknął w chmurze pyłu.
Culling zaśmiał się krótko.
- Ta nasza księżna to dama całą gębą!
- Księżna?!
- Księżna, księżniczka, tak ją tu nazywają, od kiedy przyjechała. To widać po plecach.
- Co widać po plecach?! - Przez kilka dni wspólnej pracy Hardin zorientował się, jak zawiłymi drogami Culling dochodzi do wniosków o rzeczach i osobach budzących jego zainteresowanie.
- Arystokratka! Bo arystokracja ma inne plecy niż zwykli ludzie. Ona ma właśnie takie inne plecy!
Hardin już wcześniej zauważył, że Adżaratu trzyma się nadzwyczaj prosto i godnie.
- To prawda, ma inne plecy! - zgodził się teraz z Cullingiem.
- Pomalować ją na biało, i mogłaby być księżną Kornwalii! - stwierdził Culling, a gdy Hardin spojrzał bacznie w jego niebieskie oczka, nie zauważył w nich śladu drwiny.
Borując po południu dziury w maszcie, aby unieruchomić elastycznego węża, wpakował weń wiertło. Musiał więc przewody odczepić i wyciągnąć z masztu, pojechać kilkadziesiąt kilometrów po nowe, ponownie wciągnąć się w brezentowym krzesełku pod sam czubek masztu, raz jeszcze wykonać całą robotę z przepychaniem węża przez maszt.
Gdy Adżaratu przyjechała po niego o ósmej, był w bardzo ponurym nastroju. Siedziała tym razem z tyłu, a prowadził wyszczerzony w uśmiechu posługacz szpitalny, który wyskoczył z wozu, otworzył przed Hardinem drzwiczki - aby mógł zająć miejsce koło niej - i następnie zawiózł ich przez Fowey w stronę nabrzeżnych skał. Adżaratu tłumaczyła, że skoro to może być jej ostatnia poza domem uroczysta kolacja w Anglii, chce się naprawdę odprężyć nie narażając się jednak na dmuchanie w balonik podsunięty przez jakiegoś policjanta. Na jej żądanie Hardin odkorkował butelkę szampana ustawioną w szpitalnym nocniku wypełnionym lodem. Nocnik, a właściwie basen, znajdował się na siedzeniu między nimi.
W pobliżu skraju skały, pionowo opadającej ku morzu, wyszli z samochodu, zabierając szampana, usiedli na skalnej krawędzi i w milczeniu obserwowali, jak słońce zapada się w morze. Hardin czuł, jak spływa z niego napięcie związane z przygotowaniami do podróży. Napięcie zastąpiła dziwna łagodna melancholia. Może to szampan. Karolina byłaby tu szczęśliwa! Ponownie napełnił szklaneczki.
Kolację zjedli w restauracji w Fowey. Lokal turystyczny, z boazerią z sosnowego drewna, z widokiem na port i zamglone światełka domków w Polruan na przeciwległym brzegu, był prawie pusty, jak zwykle na początku czerwca, no i w środku tygodnia. Kiedy skończyli, właścicielka podała im brandy i powiedziała do Adżaratu, że wszyscy w Fowey żałują, iż ich opuszcza.
- Już jesteś spakowana? - spytał Hardin, gdy właścicielka odeszła.
- Ostatnie skrzynie nadałam do Lagos dziś rano. Zostały mi tylko walizki.
- Jesteś bardzo podniecona?
- Nie. Raczej zagubiona.
- Dlaczego?
Pociągała brandy, z wyraźnym zadowoleniem obracała płyn w ustach i z zafascynowaniem wpatrywała się w zawartość kieliszka - złotą światłem stojącej z tyłu świecy.
- Z różnych powodów. Jedno i drugie...
- Na przykład co?
Na chwilę spotkała jego wzrok, potem się odwróciła i sztucznie beztroskim głosem powiedziała:
- Mam takie dziwne myśli. Zastanawiam się, jak potoczy się moje życie, kiedy będę taka sama jak wszyscy dokoła. Podczas pobytu w Anglii byłam jednym czarnym kwiatem w stawie pełnym białych lilii. Byłam zauważana. W moim kraju będzie inaczej.
Hardin uśmiechnął się.
- Będziesz zawsze zauważana. Jesteś piękną kobietą.
- Dziękuję. - Pociemniały jej policzki.
Miała na sobie jasnoniebieską suknię, która odsłaniała jej ramiona i wdzięczną linię szyi. Hardin daremnie szukał słowa na określenie barwy jedwabistej skóry. Nigdy o tym przedtem nie myślał. Ani czarna, ani brązowa, ani w jakimkolwiek odcieniu brązu, który dałby się określić jednym wyrazem. Koktajl, mieszanka! Gdzieś między barwą dobrze palonych ziaren kawy a lśniącym likierem crème de cacao. Głęboki intensywny kolor.
- Kto jest tym szczęśliwym politykiem?
- Mówiłam ci o nim?
- Wspomniałaś.
- On jest właściwie synem znanego polityka. Ważnego. Nie jestem pewna, czy on sam kiedykolwiek będzie coś znaczył. Ma dobre intencje i zamiary, ale trudno jest zostać naprawdę kimś, kiedy ojciec już jest takim kimś.
- To prawda.
- Nie odpierasz argumentu, ponieważ jesteś synem właśnie takiego ojca? - spytała Adżaratu.
- Chyba tak.
- Nigdy mi o nim nie mówiłeś.
Hardin uśmiechnął się. Brandy wywoływała cudowny szumek w głowie.
- Od dwunastego roku życia bezskutecznie usiłuję go dogonić. Bo on miał właśnie dwanaście lat, kiedy umknął na morze. Urodził się w tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym i w tamtych czasach można to było jeszcze zrobić.
- To ileż miał lat, kiedy tyś się urodził?
- Pod pięćdziesiątkę. A kiedy miał szesnaście lat, wywalczył sobie funkcję drugiego oficera na pełnorejsowcu na południowym Pacyfiku. Gdy mówię wywalczył, to znaczy, że musiał się bić, bo wówczas był taki zwyczaj, iż wszystkie stanowiska poniżej pierwszego oficera trzeba było nie tyle zdobywać, co bronić pięściami. Pierwszy oficer był nawigatorem i uderzenie go stanowiło bardzo poważne wykroczenie. No i wreszcie zdobył patent kapitański. A jak go zdobył, to wrócił do Nowego Jorku i został lekarzem. I wszystko to zrobił sam, bez niczyjej pomocy.
Hardin spojrzał za okno. Do portu wślizgiwał się właśnie jaskrawo oświetlony przybrzeżny frachtowiec dziwnie nie pasujący do ciemniejących wzgórz i paru pozostałych jeszcze światełek w Polruan. Frachtowiec zniknął z pola widzenia, kierując się ku nabrzeżu ładunków sypkich, a Hardin widział odbitą w okiennej szybie twarz pilnie obserwującej go Adżaratu.
- I kiedy ty pojawiłeś się na tym świecie, ojciec prowadził już wygodne życie? - spytała miękko.
- Coś w tym rodzaju.
- Miał spokojne życie?
- Tak. - Wyraźnie go sondowała. Czuł się zagrożony i dodał opryskliwie: - Sporo domorosłych psychologów dawno mi wytłumaczyło, że właśnie dlatego wstąpiłem do marynarki, dlatego żegluję i dlatego porzuciłem praktykę lekarską. Wszyscy doszli zgodnie do wniosku, że nie potrafię brać życia poważnie, gdyż podświadomie porównuję się z ojcem. Absolutne bzdury!
- Nie powiedziałam słowa.
- Wstąpiłem do marynarki, ponieważ lubię morze. I to jest jednym z powodów, dlaczego w dalszym ciągu pływam. Praktykę porzuciłem z wielu powodów. Między innymi dlatego, że zafascynowała mnie elektronika. Nie było innego powodu ponownego wstąpienia na studia w wieku trzydziestu sześciu lat. Karolina też wróciła na szkolne ławy studiując tajniki ginekologii, co oznaczało chude studenckie lata.
Zamilkł. Potem twarz rozjaśniła mu się uśmiechem.
- A jeśli chodzi o to, czy traktuję życie poważnie, to Karolina powiedziała, że jestem najpoważniejszym trzydziestolatkiem od czasów Aleksandra Wielkiego... Skłoniła mnie do odpoważnienia się...
W zamyśleniu próbował brandy. Po paru chwilach ponownie spojrzał na Adżaratu.
- Wiesz co, mając ojca o pięćdziesiąt lat starszego, największy problem polega na tym, że w jego życiu prawie wszystko już się wydarzyło. Kiedy ty wrócisz do Lagos, to spotkasz ojca, który nadal będzie robił to, co robił: ciągle przeżywał, generałował sobie... jest ważną osobistością. Tego właśnie brakowało między mną a ojcem. Pozostały mi tylko opowieści o rzeczach, które działy się przed moim urodzeniem. Rzeczy bardzo ważne, sukcesy nie do pobicia, ale...
- A jeśli to była fantazja?
- O nie, szczera prawda! On się czuł zbyt swobodnie z sobą samym, ze swoim sumieniem, ze mną. To nie był człowiek, który mógłby dorabiać sobie życiorys czy fantazjować na temat swego życia. Żałuję tylko, że nie dane mi było widzieć go podczas jego życiowych triumfów. Kiedy go znałem, był już po wszystkich zwycięstwach. Nie było mnie na świecie, kiedy schodził trapem z kolejną promocją w kieszeni albo kiedy walczył ze sztormem w ociekającym wodą płaszczu nieprzemakalnym. Coś mi się zdaje, że się upijam i kandyduję na romantyka.
- A ja widziałam mego ojca ociekającego krwią. Przed wojną domową. Tłuszcza napadła na moją matkę, ponieważ ona była ze szczepu Ibo. Zabił wówczas dwu ludzi, zarąbał ich odświętną ceremonialną szablą. A teraz siedzi za wielkim biurkiem, jak każdy inny wiecznie zajęty urzędnik. - Przygryzła kostki palców. - Jakie to dziwne: nigdy nikomu o tym jeszcze nie mówiłam. Wkrótce potem wyjechałyśmy z mamą z Nigerii.
- Wyjdziesz za mąż po powrocie do kraju?
Jej oczy rzuciły błysk, a angielszczyzna nabrała majestatycznej doskonałości:
- Wcale nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wyjdę za mąż!
- Wieczna Panna z Lagos? W to nie uwierzę.
Roześmiała się:
- Być może zawiążę włosy w precelek i poświęcę resztę życia trędowatym w dżungli.
- Gdzie będziesz praktykować?
Wykrzywiła twarz.
- Mój ojciec załatwił mi stanowisko w szpitalu. Powiedziałam mu, że chcę opiekować się biednymi pacjentami. Ale ja go za dobrze znam. Obawiam się, że przed moim gabinetem będzie siedział policjant decydujący, kto ma prawo prosić mnie o pomoc. Ojciec uzna, że nie wypada, aby jego córka zadawała się z byle kim. - Wypiła resztę koniaku i głośno się roześmiała.
Hardin dał znak kelnerowi, aby podał jeszcze dwie brandy.
- Bogaci też miewają interesujące choroby.
Adżaratu pochyliła się nad stołem, twarz jej spoważniała.
- Chcę robić coś, co nada wartość mojemu życiu.
- Na przykład co?
Jej włosy ściągnięte do tyłu, nadziane na wyszukany szpikulec z kości słoniowej, odbijały światło pobliskich świec.
- Coś nadzwyczajnego! Coś ważnego i pożytecznego, co będę mogła wspominać. Sama nie wiem. A prawdopodobnie skończy się powrotem na uniwersytet. Chciałabym studiować, i nie śmiej się ze mnie, chciałabym studiować psychiatrię.
Kelner przyniósł dwa kieliszki brandy.
- W Ibadanie?
Była wyraźnie zdziwiona.
- A skąd ty wiesz o Ibadanie?
- Najlepszy szpital kliniczny w całej Afryce. Najdalej posunięte badania. Nawet się zastanawiałem, dlaczego nie studiowałaś tam, ale w Londynie.
- Bo trwała wojna domowa. Ojciec wyprawił nas do Londynu, jak tylko zaczęto się bić. Byłam wówczas nastolatką, a kiedy wojna się skończyła, już studiowałam.
- Gdzie jest teraz twoja matka?
- Zmarła. Zabił ją tutejszy klimat. Wychowywał mnie emerytowany brytyjski pułkownik, który przed ogłoszeniem niepodległości był dowódcą mego ojca. Miał paru synów, żadnej córki. Wysłano mnie do szkoły u zakonnic.
- Nic dziwnego, że czujesz się zagubiona przed powrotem do Nigerii.
- Bywałam tam podczas wakacji.
- I jak tam jest?
- Pogranicze! Tak jak niegdyś wasz Dziki Zachód w Ameryce. Wielki optymizm. Ludzie zajęci robieniem pieniędzy i budowaniem. Pełni entuzjazmu. Właściwie to bardzo mnie podnieca myśl o powrocie do domu.
- A więc już nie czujesz się zagubiona - powiedział Hardin. - Bardzo się cieszę, że udało się nam rozwiązać problem.
- Rozwiązaliśmy problem?
- O co ci chodzi?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Powiedz mi o planowanym rejsie. Dokąd płyniesz?
- Najpierw do Monrowii. To blisko ciebie. Z tysiąc mil albo coś koło tego.
- A potem?
- Do Brazylii. - Kłamstwo łatwo mu przyszło. Wiele razy już je powtarzał w tym tygodniu.
- Pan Culling mówił, że wypróbowujesz radar?
- To prawda. Łączę przyjemność z interesami.
- Ale czyż radar nie został już dawno wynaleziony? Niezupełnie rozumiem, co ty teraz robisz?
- Pracuję nad prostym urządzeniem ostrzegawczym, które umieszczone na czubku masztu będzie miało większy zasięg niż normalne dwudziesto- i trzydziestomilowe radary małych jachtów. To urządzenie będzie przed żaglami...
- Czy kliwer to jest przedni żagiel?
- Tak. Będę chciał to całe urządzenie założyć, jeśli mi się uda. Spróbuję to zrobić tak, żeby było ukryte pod pokładem i wyciągane na maszt fałem. Zaraz ci pokażę... - Wyjął pióro i na bibułkowej serwetce zrobił szkic. Tak głęboko był pogrążony w kłamstwie, że z wielką łatwością przyszło mu wymyślenie wcale zgrabnego systemu wciągania anteny. Chowając serwetkę do kieszeni, powrócił do poprzedniej rozmowy, rozpoczynając ją kolejnymi przeprosinami.
- Kiedy odpływasz? - spytała Adżaratu.
- Jak najszybciej. Muszę dotrzeć do celu przed okresem burz.
- Jak długo będziesz płynął do Monrowii?
- Ze trzy tygodnie. To jest szybki jacht.
- Sam płyniesz?
- Jestem sam. - Ból był zbyt bliski, zawsze dawał o sobie znać. Ból naruszał spokój, jaki dawała brandy. Tak jak podmuch wiatru niszczy gładź lustra wody. Stale powracało pytanie: czy mógł zrobić coś lepszego?
- Czy na wodzie robi się nudno?
- Nigdy.
- A co się dzieje, kiedy idziesz spać?
- Jacht sobie płynie. Ster jest kontrolowany przez urządzenie nastawiane przez wiatr. I w ten sposób jacht gorzej lub lepiej trzyma kurs.
- A co się dzieje, kiedy płyniesz zbyt blisko lądu albo szlakiem wielkiej żeglugi?
Oczy Hardina leciutko się zwęziły, wzrok zesztywniał.
- Wtedy się nie śpi. A skoro mówimy o śnie, mam do ciebie prośbę. Potrzebne mi są środki przeciwsenne i antybiotyki. Ja nie mam prawa wystawiania recept w Anglii. Będziesz mogła...?
- Oczywiście. Ale na twoim miejscu byłabym bardzo ostrożna z tego rodzaju środkami, póki całkowicie nie znikną resztki objawów porażenia.
- Czuję się bardzo dobrze - odparł. Pociągnął łyczek brandy. - Widzisz, nawet znów mogę pić.
- Nigdy nie pływałam jachtem - powiedziała Adżaratu.
- Pojutrze odbywam próbny rejs z nową anteną radarową. Popłyń ze mną.
- Nie będę przeszkadzała?
- Będziesz mi nawet pomocna, jeśli zgodzisz się wziąć na siebie pewne obowiązki. - Uśmiechnął się. - Popłyń ze mną! - powtórzył.
Donner znalazł notatkę niemal przypadkiem, przeglądając londyński Times. Sprawdził daty w innych gazetach. Mirror rozdmuchał krótki wywiad na krzykliwe pół kolumny. Z publicznego telefonu Donner zadzwonił do Grandiga w Niemczech. Po kwadransie Grandig zatelefonował do niego także z publicznego aparatu.
- Zastanawiałem się - powiedział Donner. - Myślałem o Smoku.
- Nic nowego się nie wydarzyło - odparł Grandig w angielszczyźnie, której brakowało czarującej melodyjności, jaką ujawniał, gdy mówił po hebrajsku.
- Proponuję sprawdzić wszystkie hotele, restauracje i agencje wynajmu samochodów. Może zauważyli kogoś z nadmiarem pieniędzy - powiedział Donner.
- Dzięki za sugestię, ale już to robimy.
- Mam nazwisko.
- Co?!
- Bez dzielenia się z "przyjaciółmi".
- A dlaczego nie?
- Bo może jest w tym coś dla nas.
Po powrocie do domu Donner usiadł do maszyny i sporządził raport, pozostawiając potrójny odstęp między wierszami. Raport był przeznaczony dla człowieka bardzo już starego i mającego poważne trudności z czytaniem. Nazywał się Zwi Weintraub. Studiując historię w Cambridge, Donner był zafascynowany generałem Jerzym Waszyngtonem, który - jego zdaniem - pojął bezbłędnie zależność między potęgą władzy i wpływami a informacją.
Waszyngton był świetnym jeźdźcem. Tę umiejętność i swą kondycję fizyczną wykorzystywał z pożytkiem, jeżdżąc z dalekiego pogranicza do Williamsburga, aby regularnie informować paru wpływowych polityków o przebiegu wojny z Francją. Pomagało to wydatnie owym politykom w umacnianiu pozycji w Wirgińskim Zgromadzeniu Przedstawicieli. Po latach spłacili dług Waszyngtonowi, gdy potrzebował pomocy, realizując swe polityczne ambicje.
W swojej karierze Donner z pożytkiem stosował metodę Waszyngtona. Od chwili podziału Palestyny zawsze informował Weintrauba o wszystkich planach i zamiarach, a często prosił również o radę przed rozmową z bezpośrednimi przełożonymi. Weintraub szybko wspinał się po szczeblach rządowej kariery, więc Donner miał dostęp do coraz tajniejszych informacji, a tym samym powiększał własne wpływy. Przeciętny agent Mossadu nie mógł o tym marzyć.
Donner pojechał na lotnisko Heathrow, gdzie drugiemu pilotowi samolotu El Al wręczył zapieczętowaną kopertę. Miał ją oddać do rąk własnych Weintrauba.
Słońce skryło się już za wzgórzami, gdy Łabędź powrócił na cumowisko naprzeciwko jachtowych warsztatów Cullinga w porcie Fowey. Adżaratu zgrabnie wyłowiła boję z proporczykiem i ociekającą wodą cumą, według wskazań Hardina zaklinowała grubą linę na przewłoce rolkowej i dodatkowo zabezpieczyła na cumowniczym pachole dziobowym. Zrobiwszy to, obróciła się w stronę Hardina, szukając aprobaty, ale on już opuszczał fok, więc zaczęła mu pomagać w upychaniu żagli w workach.
Spalona słońcem twarz piekła ją bardzo, włosy lepiły się od soli. Skórę dłoni miała popękaną, jakby spraną do kości, też piekącą, a wszystkie mięśnie bolały ją od ściągania lin i obracania korb kołowrotów. Jednocześnie pragnęła, aby ten dzień nigdy się nie skończył.
- Było wspaniale! - powiedziała. - Czy w nagrodę mogę cię zabrać na kolację?
- Bardzo dziękuję, ale nie - odparł Hardin. - Jestem zbyt zmęczony, a jutro rano muszę bardzo wcześnie wstać.
- Następnym razem... - zamilkła. Próby z radarem powiodły się. Działał wspaniale. Hardin był gotów opuścić Fowey. Wymusiła uśmiech. - Chyba już nie będzie następnego razu.
Hardin wrzucił worki z żaglami do przedniego luku. Wyprostował się i spojrzał jej w oczy. Poczuła serce w gardle: twarz Hardina wyrażała wielki ból, a jednocześnie tkwiło w niej wspomnienie czy ślad radosnego uśmiechu. Chociaż Hardin nigdy się nie śmiał, nawet nie uśmiechał, Adżaratu wiedziała, że jej obecność sprawia mu radość.
- Coś cię dręczy? - spytał.
Wciągnęła głęboko powietrze. Miała zamiar spytać go o to podczas kolacji albo następnego ranka, ale stojąc na jachcie, w wieczornej bryzie owiewającej twarz, mając w tle pierwsze gwiazdy zapalające się na czarnym firmamencie wschodu, uznała, że nadszedł czas.
- Czy mogę z tobą popłynąć?
"Źle, niedobrze, źle!" Z chwilą, gdy wypowiedziała te słowa, wiedziała, że zabrzmiały źle. On nie zrozumiał!
- Dokąd? - zapytał.
- Do Monrowii. I stamtąd polecę do domu. Mogłabym ci pomagać. Zapłacę za swoją żywność, będę miała wachty, będę pomagała wciągać żagle, będę ci schodziła z drogi i odzywała się tylko wtedy, kiedy będziesz miał ochotę porozmawiać... I mogłabym spać w tej kabince z tyłu. To jest kokpit, prawda. I mogłabym gotować... - wypowiedziała to jednym tchem. Zamilkła. Jakąż jest idiotką, zakochując się w białym Amerykaninie z Nowego Jorku i to w chwili, kiedy przygotowywała się do powrotu do rodzinnego kraju! I czy rzeczywiście się zakochała? Bardzo niepokojące, lecz istotne pytanie.
Przyglądał się jej w zamyśleniu.
Była zbudowana atletycznie, silna, pojmowała niesłychanie szybko zasady żeglowania. Zabierając ją ze sobą, stwarzał okoliczności, które pozwolą mu dopłynąć do celu w lepszej formie, niż gdyby żeglował sam. A samotny rejs nawet do Rotterdamu okazał się wyczerpujący. Mając drugą osobę do pełnienia wacht, lepiej by się wysypiał, sprawniej przebiegałoby wciąganie i opuszczanie żagli, w ogóle sprawniejsze byłoby żeglowanie, a w efekcie można by osiągnąć większe szybkości, no i bezpieczniej przecinać szlaki wielkiej żeglugi.
Z drugiej strony będzie musiał stracić wiele dni na dopłynięcie z nią do Monrowii, dokąd nie miał w istocie zamiaru płynąć. Ale jeśliby to miało okazać się problemem, zawsze istniała możliwość zostawienia jej w Dakarze, o siedemset mil bliżej. A poza tym w każdym z tych portów mogą uzupełnić zapasy żywności i wody, a także paliwa, jeśliby go musiał sporo zużyć. A więc szansa zaopatrzenia jachtu, szansa, jakiej później może nie mieć.
A jeśli ona się czegoś domyśli?
To przecież niemożliwe! Przecież obecny etap jego planu jest niczym innym jak rejsem do Afryki Zachodniej, o czym mówił każdemu, kto chciał wiedzieć. Czy uda mu się nauczyć ją tyle, że będzie mógł iść spokojnie spać, pozostawiając ją przy sterze? Wniosek więc był jasny: zabierze ją, jeśli będzie dlań pomocą. A to się okaże bardzo szybko.
Odparł:
- W samochodzie jest pięć tysięcy ruchomych części. Na jachcie poniżej pięćdziesięciu. Problem polega na tym, że prowadząc samochód nie musi się znać każdej z nich.
Donner poleciał do Amsterdamu, a Grandig przyjechał pociągiem. Spotkali się w Pechcadou, spokojnej restauracji nad Brouwer Kanaal. Kuchnia francuska, wystrój wnętrza - postsecesja lat trzydziestych, z okien wysoko sklepionej sali widać było perspektywę rozjarzonego światłami osiemnastowiecznego kanału.
Między ulustrzonym czarnym barem a salą jadalną stały wielkie szklane akwaryjne pojemniki, w których pływały ryby, do wyboru przez gości. Donner i Grandig zasiedli najpierw w małym dyskretnym barku. Można ich było wziąć za handlarzy diamentów lub handlarzy sztuką, którzy po zawarciu bardzo korzystnej transakcji postanowili uczcić okazję luksusowym wieczorem w obcym im mieście.
- Dlaczego Amsterdam? - spytał Grandig.
- Dyskrecja.
- Wobec kogo?
- Wobec wszystkich, z wyjątkiem nas obu. Nie wspominał pan o tym nikomu? - spytał Donner, mimo że Grandigowi ufał niemal bezgranicznie, tak jak Weintraubowi.
- W chwili obecnej wiem tyle - zaczął Grandig - że Hardin spędził dwie noce w Hotelu Zamkowym w Kronbergu. Jest to niedaleko Aschaffenburga, skąd skradziono broń. Miał samochód wynajęty w Wesel. Pozostaje tajemnicą, jak dostał się do Wesel. Nie ma śladu przekroczenia granicy. Chyba, że to było dawno.
- Drogą wodną! - podsunął Donner. - Popłynął w górę Renu.
- Racja! Proste wyjście... Kim on jest?
- Tego nie mogę powiedzieć. To musi pozostać między mną i Weintraubem.
- Kanału oficjalnego nie ma?
- Nie.
Grandig zawirował resztą alkoholu na dnie swej szklanki.
- To nie jest zbyt dobra sytuacja. Źle jest, kiedy zbyt wiele kółek kręci się w większych kółkach...
- Nazwijmy to akcją inicjatywną.
- Pan wie, że wszczęto przeciwko panu dochodzenie?
Wielkie zaskoczenie Donner pokrył śmiechem. Szok wywołał bicie serca.
- Dziękuję, że mnie pan zawiadomił.
- Mam do pana zaufanie.
- Czego ode mnie chcą?
- Zarzucają panu brak dyscypliny i samowolę. Nie wiem, o jaką konkretnie sprawę chodzi. Niech pan pogrzebie w pamięci.
Donner pokiwał głową.
Grandig ciągnął:
- Prawdopodobnie coś w stylu obecnego incydentu z Hardinem.
- Drogi panie Grandig, ja w to gram od trzydziestu lat i jestem lepszy od większości nowego narybku.
- To nie znaczy, że pana za to uwielbiają.
Grandig otworzył menu i przez kilka minut pilnie je studiował. Potem spytał:
- Co mam zrobić z dochodzeniem w sprawie Smoka?
- Byłoby najlepiej, aby nic pan nie robił, jeśli to oczywiście nie narazi pańskiej pozycji. Wiemy, że Hardin w żadnym wypadku nie zagraża naszym interesom. Niech sobie Niemcy polatają w kółko, szybko ich to znudzi.
- A może nie znudzi.
- Stan amerykańskiego wartownika poprawił się.
- Powiedział nazwisko?
- Chwilowo jeszcze nie przypomniał sobie swojego.
- Może pan coś zdziałać, żeby sprawy pozostały na tym etapie?
- Trochę na to za późno. Teraz, kiedy żandarm odzyskał przytomność, nie wyglądałoby to naturalnie.
Złożyli zamówienie kelnerowi, pozostając jeszcze przy barze. Potem, eskortowani przez kelnera do stolika, zatrzymali się przy szklanym pojemniku z rybami, gdzie Donner miał wybrać pstrąga. W przezroczystej wodzie pływało ich kilkanaście.
- Oo, ten!
Kelner zanurzył siatkę, ryby rozpierzchły się na wszystkie strony, ale w siatce pozostał tłusty pstrąg, upatrzony przez Donnera.
- Brawo! - powiedział.
Młody kelner wyciągnął z wody siatkę, w której trzepotała się rozpaczliwie ryba, ogonem rozpryskiwała wodę, stojąc niemal pionowo w przylegającej do niej siateczce.
- Niech pan ją trzyma! - powiedział z rozbawieniem Grandig. Pstrąg zdobył się na ostateczny wysiłek, wyśliznął z siatki i chlupnął do wody. Kelner natychmiast rozpoczął polowanie.
- Stop! - zawołał Grandig. - Proszę wziąć innego. Ten zasługuje na troszkę dłuższe życie.
- A więc którego, sir? - spytał kelner, wyjmując siatkę z wody.
- Ryba należy do mnie - odezwał się Donner z łagodnym uśmiechem.
Donner przyglądał się przez chwilę uciekinierowi z siatki, który krążył w stanie widocznego podniecenia po szklanym pojemniku.
-Ten sam! - odparł. - Proszę go złapać.
Krótkotrwała była ulga Cullinga, gdy się dowiedział, że Hardin zabiera w rejs afrykańską lekarkę. Wyprawił w życiu wiele jachtów w morską podróż i kiedy teraz pomagał w załadunku Łabędzia, szybko się zorientował, że Hardin przygotowuje się na podróż bardzo długą i trudną, a nie na turystyczną wędrówkę wzdłuż północno-zachodniego brzegu Afryki. Trzy kabiny zostały wypełnione po brzegi. W kubryku były żagle, około pięciuset metrów lin nylonowych i dakronowych różnych grubości do dwu i pół centymetra oraz dwie zapasowe dwudziestokilowe kotwice pługowe, umieszczone w tyle kubryku, po obu stronach skrzyń z żaglami, aby równo rozłożyć ciężar. Trzecia kotwica typu 22 S Danfoth znalazła się w schowku bosmańskim obok foka sztormowego i szotów.
Wiszące szafki na grodzi, między kubrykiem a mesą, były wypełnione ubraniami, odzieniem sztormowym, kocami, pościelą, ręcznikami, mydłem do słonej wody i środkami opatrunkowymi oraz lekarstwami. Dla Cullinga było jasne, że Hardin lubi mieć na pokładzie wszystko, co potrzeba. Cullingowi się to nawet podobało - widział, jak często mniej pedantyczni żeglarze popadają w poważne tarapaty, z których nie umieją się wygrzebać. W mesie był opuszczany stół, nad nim koja, skrzynie-siedziska po obu stronach. Na jednej z koi leżał zwinięty śpiwór Hardina, przygotowany do rozłożenia. Wszystkie szafki i schowki były zapełnione puszkami, butelkami i szklankami, ale kabina nie wydawała się zagracona - jeszcze jedna cecha Hardina, którą Culling podziwiał: umiejętność zapewnienia sobie maksymalnej wygody w bardzo ograniczonej przestrzeni. Culling zastanawiał się, gdzie też Hardin pochował zawartość pudła ze szklanego włókna, które usunął z kadłuba.
Niemłody już Culling z trudem wydźwignął szczypami piętnastokilowy blok lodu z kokpitu i ciężko zszedł z nim trapikiem do tylnej części mesy oddzielonej półgrodzią. Kambuz znajdował się na sterburcie, stanowisko nawigacyjne zaś na lewo od trapiku. Czy to żeglując, czy gotując, Hardin zawsze miał łatwy i szybki dostęp do trapiku kokpitu.
Culling złożył blok w lodówce. Zapewni chłód na trzy dni podczas stosunkowo zimnej dekady czerwca na Atlantyku. Na pierwsze siedem dni były świeże produkty: jajka, mleko, ser, chleb w plastykowym opakowaniu, jarzyny, ugotowane mięso, pomarańcze, cytryny, jabłka i soki. Na dni dalsze był przygotowany suchy prowiant i puszki: ryż, susz kartoflany, makarony, kasze i produkty zbożowe, zupy, puszkowane mięso i jarzyny, mleko skondensowane, marmolady, miód, syropy, masło z orzeszków ziemnych, kawa i herbata.
Culling węszył po szafkach i szufladach, poszukując wolnego miejsca. Jedna z szuflad była prawie pełna brunatnych buteleczek z witaminami. Odsunął je, wcisnął kamienny garnek ze stiltońskim serem i zamknął szufladę, nim ktokolwiek zauważył. Potem do worka z ryżem włożył butelkę cockburna: kiedy otworzą worek, będą już tyle dni na morzu, że z przyjemnością przypomną sobie smak dobrego porto!
Obszedł trapik i po raz ostatni rzucił okiem na kabinę nawigacyjną: krótkofalówka o dużym zasięgu, lokalny radiotelefon UKF, radar nawigacyjny - nowy model C loranu dalekiego zasięgu - to wszystko zajmowało ścienną półkę nad stołem map. W szufladach i przegrodach pod stołem znajdowały się mapy oraz informacje żeglarskie wydawane przez Agencję Afrykańskich Pilotów i Kartografii Wojskowej. Na stole leżał rocznik astronomiczny, sekstant i chronometr. W bakistach na zapleczu znajdowały się: zapasowy sekstant, drugi chronometr, lorneta, rakietnice, lampy sygnałowe, flagi. Na tekowym blacie stołu leżała rozwinięta między sekstantem a chronometrem mapa kanału La Manche, której Hardin będzie potrzebował tego wieczoru.
W kabinie rufowej był składzik narzędzi, zapas farby kadłubowej, żywice i utwardzacze do włókien i tkanin szklanych, tekowe i dębowe deski, zapasowa butla propanu do kuchenki w kambuzie, dwa plastykowe dwudziestolitrowe kanistry z wodą, uzupełniające dwustu-litrowy zapas w głównych zbiornikach, dodatkowe kanistry ropy do diesla i zapasowa żywność, dużo zapasowej żywności na wiele dni samotnej żeglugi po pozostawieniu pani doktor Akanke w Monrowii.
Doktor Akanke właśnie układała swoje rzeczy w kabinie. Była całkowicie odizolowana od mesy, gdzie sypiał Hardin. Culling był pewien, że tak pozostanie, chyba że którejś nocy kabinę zaleje woda. Z tego, co zdołał zaobserwować, pani doktor była dla Hardina po prostu parą dodatkowych rąk do pracy.
Podczas ostatnich gorączkowych robót Hardinowi stale powracał przed oczy obraz przygotowań sprzed dwóch miesięcy, kiedy wraz z Karoliną szykował do podróży do Europy stary kecz, Syrenę, i wykonywał te same czynności: odzieranie zakupionych zapasów z nadmiaru kartonu i plastykowych opakowań, chowanie żywności do schowków, a potem przemieszczanie jej, aby lepiej rozłożyć obciążenie, i na końcu spisywanie, co i gdzie zostało ostatecznie umieszczone.
Wraz z nadejściem mroku, pojaśniały delikatnymi światełkami wzgórza Fowey i Polruanu. Przyjrzał się uważnie czarnym skrawkom trzepocącym na wancie. W jakim kierunku szarpie nimi wiatr? Zawsze używał do tego skrawków pończoch Karoliny. Ostatnio, w drodze powrotnej z Rotterdamu, zupełnie przypadkowo odkrył, że na tle nocnego nieba najlepiej widać czarną materię. W kanale będzie ostry wiatr.
- Fok numer trzeci - powiedział do Adżaratu.
Zniknęła w kabinie i po chwili pojawiła się z żaglem na dziobie. Hardin wolno zakładał raksy foka na sztag, opisując głośno każdą czynność, aby Adżaratu lepiej mogła zapamiętać. Odczuwał przedziwny spokój. Zakończył wszystkie przygotowania, a obecność kobiety na pokładzie nie pozwalała zrodzić się napięciu, które nieuchronnie nadejdzie, gdy już jej tu nie będzie i gdy rozpocznie się batalia.
Założyli fok, byli ostatecznie gotowi. Wszystkie prace zostały zakończone. Pokłady uprzątnięte. I właśnie wtedy rozpoczynający się pływ zmącił bezruch wody, zakołysał jachtem odpychając go od brzegu, naciągając cumy i popychając w kierunku wyjścia z portu.
Adżaratu zeskoczyła na pomost i uściskała Cullinga. Poklepał ją po ramieniu. Kiedy jednak z kolei Hardin podał mu rękę i zaczął dziękować, Culling wydawał się zakłopotany. Obróciwszy się ku wzgórzom, z których wiała bryza, powiedział:
- Ma pan dobry wiatr, doktorze, i pora jest dobra. Czego więcej może sobie życzyć żeglarz!
Hardin podniósł grot, a pod sam koniec operacji pozwolił Adżaratu kręcić korbą wciągarki.
Zwolnił cumę dziobową, okręcił ją raz na knadze, a koniec oddał Adżaratu. Cumą rufową zajął się Culling.
Hardin stanął przy sterze.
- Rzucić cumę, Adżaratu!
Przerzuciła linę na pomost.
Hardin wybrał grot. Żagiel się wydął, odciągając jacht od pomostu. Skinął głową w stronę Cullinga, który zwolnił cumę rufową. Łabędź popłynął.
9
Spóźniliście się, panowie - powiedział Culling spode łba spoglądając na trzech mężczyzn, którzy zatłoczyli jego maleńkie biuro w głównym budynku warsztatów.
- Kiedy odpłynął? - spytał starszy z trzech mężczyzn, stojący pośrodku.
Culling podrapał się w głowę.
- Tak sobie przypominam, że chyba gdzieś po południu.
- O której godzinie?
- Może o czwartej, a może w okolicy czwartej... Panowie są jego przyjaciółmi?
- I co, odpłynął w czasie przypływu? - zapytał mężczyzna stojący pośrodku.
W wiele godzin po opuszczeniu Fowey dziób Łabędzia zaczął unosić się i opadać.
- Co się dzieje? - spytała Adżaratu. Przedtem płynęli fałszywym fordewindem na wschód.
- Atlantyk! - odparł krótko.
- Już?
Było bardzo ciemno i tylko wyczuwał ją obok siebie.
- Atlantyk sygnalizuje nam swoją obecność! - dodał.
- Czeka mnie choroba morska? - spytała.
- Mam nadzieję, że nie.
- Niezbyt to pocieszające.
- Powinnaś się przespać.
Milczała.
Usłyszał mruczenie motoru kutra. Gdzieś w mroku za rufą. Musiał dobrze wykręcić szyję, żeby sprawdzić, czy światło rufowe jest zapalone. Paliło się! Chmura zasłoniła gwiazdę, na którą wziął namiar. Przez kilka minut wskaźnikiem był wiatr i kierunek fal. Czekał na pojawienie się gwiazdy. Gdy się nie doczekał, zapalił czerwone światełko naktuza i sprawdził kompas.
Czerwone i zielone światła nawigacyjne oraz światło rufowe nie były widoczne z kokpitu. Miały osłony ograniczające kąt widzenia do dwudziestu stopni dla świateł nawigacyjnych i do dwunastu dla światła rufowego. Motor kutra było słychać coraz głośniej i coraz bliżej. Nagle zmieniła się jego tonacja - na kutrze dostrzeżono światło rufowe i zmieniano kurs, aby wyprzedzić jacht w bezpiecznej odległości.
Pojawiła się gwiazda. Nieco na lewo od masztu, dokładnie tam, gdzie powinna być. Hardin zaczął wypatrywać jakiejś innej - płynięcie na gwiazdę było znacznie łatwiejsze niż posługiwanie się kompasem, ale co piętnaście czy dwadzieścia minut trzeba było znajdować sobie nową, gdyż trzymanie się jednej, wędrującej po niebie, zaprowadziłoby żeglarza tam, gdzie nie miał najmniejszego zamiaru płynąć. Wytłumaczył to wszystko Adżaratu i pozwolił jej wyszukać kolejną gwiazdę.
Wiatr się wzmagał, wciąż północny, od strony lądu, i przepędzał wszelkie odgłosy wyprzedzającego ich kutra. Mimo stłoczonej nieregularnej fali, typowej dla kanału La Manche, walczącej z niedojrzałymi jeszcze grzbietami Atlantyku, Łabędź dawał sobie doskonale radę. Płynęli teraz między kornwalijskim brzegiem a zewnętrznym torem wielkiej żeglugi, bliżej tego ostatniego, aby uniknąć zaznaczonych na mapie skał. Czarność morza i nieba po lewej burcie przebijały światła wielkich statków. Brzeg po prawej był prawie wyłącznie czernią.
I nagle bezszelestna eksplozja oślepiającej bieli! Rozpierzchła się gwałtownie czerń wody i firmamentu.
- Co się dzieje?! - krzyknęła Adżaratu.
Hardin zacisnął oczy i usiłował wyzbyć się ślepoty, która wraz z nagłym blaskiem wypełniła mu głowę.
- Zgaście reflektor! - wrzasnął z całych sił. Przez tubę dobiegł go szorstki angielski głos:
- Jacht Karolina, jacht Karolina! Zatrzymać się! Wchodzimy na pokład!
- Zabierzcie cholerny reflektor! - krzyknął Hardin. - Nic nie widzę!
Snop światła zsunął się z jachtu, iluminując powierzchnię morza przed dziobem. Mrużąc oczy Hardin ujrzał w odbitym od reflektora świetle sylwetkę szybkiego kutra. Z tuby znów rozległo się krakanie:
- Zatrzymać jacht. Tu Służba Brzegowa!
Gdy kuter się przybliżył, Hardin dostrzegł kilku umundurowanych marynarzy przygotowujących się do zaczepienia. Jeden z nich trzymał lekki pistolet maszynowy.
- Czego, do cholery, chcecie? - Hardin był wściekły, oczy go jeszcze bolały po nagłym oślepieniu snopem światła.
- Służba Brzegowa. Poszukiwanie broni! - zakrakała tuba. Hardin dostrzegł, co trzyma w ręku oficer w ciemnozielonym mundurze. Poszukiwanie broni? Może uda się im to wyperswadować? Przez ułamek sekundy kultywował szaloną myśl, aby zmieść ich z kutra puszczonym wolno bomem. Ale co potem? Łabędź może bez końca żeglować nie mając kropli paliwa, ale nigdy nie ucieknie przed potężnymi motorami kutra. Musi ich jakoś zniechęcić do przeszukiwania jachtu. Ostatecznie zaopatrzył go tak, że Łabędź sprawiał dość niewinne wrażenie.
- No dobrze - odezwał się do Adżaratu. - Ustawię jacht dziobem do wiatru, a ty bądź gotowa do ściągnięcia foka... Teraz!
Ściągnął grot. Łabędź się wyprostował i zaczął kołysać się wzdłużnie. Kuter sprawnie podprowadzony zjawił się u jego boku. Burta wznosiła się prawie metr nad wodą. Oba statki zetknęły się lekko, marynarze z kutra zeskoczyli na pokład jachtu, założyli cumę dziobową i rufową pod baczną kontrolą oficera, obok którego stał marynarz z pistoletem maszynowym. Po założeniu cum obroty motoru kutra nieco się zwiększyły i oba statki popłynęły w tandemie minimalną szybkością pozwalającą ustawić się dziobami do fali.
Oficer oddał tubę komuś z załogi i zeskoczył na pokład jachtu. Był to mężczyzna w średnim wieku o twarzy inteligentnej i wrażliwej.
- Są lepsze sposoby zatrzymywania statku niż oślepianie jego załogi reflektorem! - warknął na powitanie Hardin.
- Bardzo mi przykro! - odparł oficer, obrzucając spojrzeniem Adżaratu. - Poszukujemy broni.
- Jesteście poza wodami terytorialnymi...
- Chyba nie. Jeszcze w ich granicach. Ale nie o to chodzi. Normalnie nie zawracamy sobie głowy jachtami, ale otrzymaliśmy informację, że komórka IRA szmugluje francuskie środki wybuchowe do południowej Irlandii. To nie zajmie nam dużo czasu. Pójdziemy do mesy, pokaże mi pan certyfikat i dokumenty, i będzie po wszystkim.
- Pańska burta ociera o moją! - mruknął gniewnie Hardin. Oficer dał znak i z kutra zeskoczył na jacht muskularny młody mężczyzna - węzły mięśni przebijały przez trykotową koszulkę.
- Bosman Rice weźmie ster na czas, kiedy będziemy w mesie. Czy pani tu będzie wygodnie? - zwrócił się z pełną kurtuazją do Adżaratu.
- Wszystko w porządku - odparła. - Chce pan zobaczyć mój paszport?
- Obejrzę go na dole razem z paszportem tego pana, dziękuję. Odbijaj, Rice!
Marynarze zdjęli cumy i przeskoczyli na pokład kutra. Rice ujął wypolerowane koło sterowe. Na jego twarzy pojawił się wyraz uznania. Wprowadził jacht na półwiatr. Pozwolił fokowi nabrać powietrza.
- Kurs dwieście czterdzieści? - spytał Hardina.
- Może być. - Hardin rozpoznał w nim kompetentnego żeglarza. Trapikiem sprowadził oficera do mesy i skierował kroki do kabiny nawigacyjnej, gdzie z szuflady stołu wyjął paszporty i certyfikat Łabędzia.
- Niech je pan odłoży - powiedział oficer. - Może usiądziemy, doktorze Hardin! - skinął głową w stronę kanapek.
Hardin podniósł głowę ze zdziwieniem.
- Skąd pan wie...? Mężczyzna wyjął mały czarny pistolet i powtórzył: - Usiądźmy!
- Co to ma znaczyć! Kim pan jest, do diabła?
- Gdzie jest Smok?
- Co takiego?
- Niech pan wreszcie siada, doktorze Hardin!
Hardin ciężko opadł na kanapkę, był oszołomiony. Oficer głową wskazał luk.
- Nie wydaje mi się, aby ta piękna kobieta na pokładzie była nieodzownie panu potrzebna do realizacji pańskiego zamiaru. Jeśli nie zechce pan współpracować ze mną, to wrzucę ją do wody, aby się utopiła tak jak pańska żona.
Hardin dygocąc zerwał się z kanapki. Mężczyzna cofnął pistolet pod osłonę swego ciała.
- Czego pan chce? - syknął Hardin.
- Gdzie jest Smok?
- Nie wiem, o czym pan mówi!
- Żołnierz, który go panu sprzedał, jest aresztowany. Gdzie pan ukrył Smoka?
Hardin ciężko opadł na kanapkę.
- Pod pańskimi nogami, pod deskami podłogi.
- Proszę mi pokazać!
Oficer odszedł na bok w stronę przedziału nawigacyjnego i przyglądał się uważnie Hardinowi, który odkręcał stolik z opuszczanym blatem i następnie wyjął kilka desek podłogowych. Wskazał drewniane pudło.
- Opakowany wodoszczelnie!
- Działa?
- Tak, działa.
- Potrafi pan go obsługiwać?
- To bardzo prosta broń.
- Ale cel jest olbrzymi.
- Kim pan jest?
- Ta kobieta o tym wie?
- Nie.
- Po co ją pan zabrał?
- Żeby oszczędzać własne siły.
- Bardzo dobrze.
- Kim pan jest?
- Chcę panu pomóc.
Hardin mu nie uwierzył, ale powiedział:
- Jeśli chce mi pan pomóc, to niech pan zejdzie z mego jachtu i zostawi mnie w spokoju.
- Bez mojej pomocy pańskie przedsięwzięcie nie ma wielkich szans.
- To moje zmartwienie.
- Jak pan chce odszukać swój cel?
- Jaki cel?
Mężczyzna uśmiechnął się blado.
- Pan chyba w pełni nie rozumie swojej sytuacji i nie zdaje sobie sprawy z jej beznadziejności. Kuter jest uzbrojony, moi ludzie są w pełni moimi ludźmi.
Hardin wyjrzał przez świetlik. Kuter był ledwo dostrzegalny - smukły kształt między mrokiem wody a czernią nieba. Dochodziło słabe mruczenie motoru pracującego tak, aby tylko dotrzymać towarzystwa bermudzkiemu słupowi, który przedzierał się dalej przez kanał na jednym żaglu.
- Ale dlaczego, dlaczego?
- Możemy pana zabić, możemy pana zatopić. Możemy utopić jedynie pana albo pana wraz z towarzyszką podróży. Nikt się nigdy nie dowie... Jak ma pan zamiar znaleźć swój cel?
- Niech się pan odpieprzy!
- Albo też mogę oddać pana w ręce władz...
Hardin czuł, że zdradza go wyraz twarzy.
Mężczyzna się uśmiechnął.
- Ooo, temu pan uwierzył? Powinien pan wierzyć we wszystko, co mówię. Ale niech to ostatnie będzie instrumentem nacisku. - Uśmiech zniknął mu z twarzy. - Jak pan ma zamiar zlokalizować cel?
- Radarem.
- Jaki ma zasięg?
- Pięćdziesiąt mil.
- Pięćdziesiąt mil? Czy to nie zbyt duży optymizm?
- Sam go zbudowałem.
- Pięćdziesiąt mil! Trzy godziny ostrzeżenia, zakładając, że pański cel płynie z szybkością szesnastu węzłów. I zakładając oczywiście, że uda się panu znaleźć w odległości pięćdziesięciu mil od celu. - Oczy mu się zwęziły; pozostały szparki, przez które patrzał. Kciukiem pocierał podbródek. - To nie wystarczy. To stwarza sytuację niepewności. Albo wyjdzie, albo nie wyjdzie... Nie mogę na to pozwolić.
- Pan nie może pozwolić! - wybuchnął Hardin. - O czymże pan mówi?
- Ja chcę, żeby się panu udało.
- To niech mi pan da spokojnie odpłynąć.
- Kiedy ja nalegam na to, żeby się panu udało!
- Postaram się zapamiętać.
Mężczyzna znowu się uśmiechnął.
- Pan, doktorze, nie tylko się postara, nie tylko zapamięta, ale zrobi pan dokładnie to, co panu każę.
- Nie - odparł Hardin. - Nic z tego nie będzie.
- Myślałem, że już przedyskutowaliśmy wszystkie opcje?
- Czego pan ode mnie chce?
- Ja chcę dokładnie tego samego, co pan. I mogę pomóc. Mogę śledzić pański cel. Mogę pana natychmiast zawiadomić o każdej zmianie czasu, trasy i portu. Będę zawsze znał jego pozycję i zawsze będę mógł pana uprzedzić odpowiednio wcześnie, aby mógł pan przygotować się do akcji.
- Ale jaki ma pan w tym interes?
- Mój interes nie ma dla pana najmniejszego znaczenia, doktorze Hardin. Otrzymuje pan ode mnie Lewiatana w prezencie!
Mężczyzna schował pistolet i rozkołysaną podłogą podszedł do stołu nawigacyjnego, do radia na półce powyżej.
- Pozwoli pan tutaj, doktorze! - Włączył radio i zaczął manipulować pokrętłami.
Hardin dołączył do niego. Mężczyzna usiadł przy stole, znalazł ołówek i papier. Napisał GMHN.
- To jest dobre radio - stwierdził. - Daję panu fałszywy sygnał wywoławczy. GMHN. Gustaw-Maria-Henryk-Natalia. Ten sygnał będzie udokumentowany. Załatwię to. Mój sygnał będzie odwrotnością. Kiedy miał pan zamiar przeprowadzić akcję?
- Za trzy, może cztery tygodnie.
- Wywołam pana w przyszłym tygodniu, i w następnym po nim. A potem już co wieczór. O ósmej czasu Greenwich. O dwudziestej! Omówimy kod, gdyż będziemy rozmawiali na otwartym kanale za pośrednictwem radiostacji morskiej w Portishead.
- A jeśli będę milczał i nie odpowiem panu?
- Drogi doktorze, z chwilą kiedy opuszczę pokład tego jachtu, nie będę mógł oczywiście do niczego pana zmusić. Niemniej trudno mi uwierzyć, że dobrowolnie zrezygnuje pan z informacji dotyczącej dokładnego położenia Lewiatana. Mam rację?
- Ma pan rację - zgodził się Hardin. I potem zapytał, choć dobrze wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi: - Chciałbym znać pańskie nazwisko i wiedzieć, dla kogo pan pracuje.
Z włączonego głośnika, w którym przez cały czas słychać było jednostajny przydźwięk, dobiegł nagle metaliczny stukot jakby zapamiętale pracującego młota pneumatycznego.
- Oo, jasna cholera! - wykrzyknął mężczyzna i wyłączył radio.
- Co to było? - spytał Hardin.
- Rosyjski Dzięcioł! Próby z nowym pozahoryzontalnym radarem, którego zadaniem ma być śledzenie amerykańskich pocisków nuklearnych. W całej Anglii zakłóca to łączność na krótkich falach. Jeśliby to miało przeszkodzić nam w nawiązaniu łączności, to będę próbował jeszcze raz po pięciu minutach. Oni nigdy długo nie próbują.
- Kim pan jest? - powtórzył pytanie Hardin.
- Nie chcę panu opowiadać bajeczek, więc powiem tylko, że na imię mam Miles, że pracuję dla państwa demokratycznego, któremu potrzebna jest nowa broń.
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Jest pan prototypem.
- Prototypem czego?
- Właśnie tej broni.
CZĘŚĆ DRUGA
10
Wiatr próbował swojej siły na stalowych linach, które niby sieć pajęcza łączyły potężne cielsko statku z trzpieniowatym pirsem rafinerii.
Wiatr był właściwie lekki, ot, łagodna bryza lipcowego wieczoru, liny zaś były grube, jednakże kadłub Lewiatana - trzydziestometrowa ściana ponadpółkilometrowej długości, półtora hektara powierzchni gotowej stawiać opór wiatrowi - był łakomym kąskiem dla wichru, niby gigantyczny żagiel.
Obciążenie było olbrzymie, rozłożone na dwanaście lin: podwójne cumy dziobowe i rufowe, podwójne cumy dziobowe i rufowe poprzeczne, szpringi dziobowy i rufowy oraz dodatkowe kable ze śródokręcia. Tarły się nieustannie o przewłoki, szarpane masą statku pchanego przez wiatr. Posmarowane grubo towotem wszędzie tam, gdzie mogły dotykać metalu, były naprężone jak struny między kołowrotami, pachołami i przewłokami, dzieląc gigantyczny pokład statku na poletka, gdyż stanowiły przeszkodę zbyt nisko, aby można prześliznąć się pod spodem, a zbyt wysoko, żeby przejść bez wysiłku.
Wiatr wiał z południowego zachodu, a ponieważ Lewiatan stał dziobem na północ - w kierunku miasta, gdzie spotykały się rzeki Test i Itchen - największe obciążenie miały liny rufowe, w pobliżu których grupka pakistańskich stewardów przenosiła skrzynki ze świeżym mięsem i jarzynami. Na kilka sekund szybkość wiatru wzrosła z trzech do pięciu węzłów. Ekran dopplerowskiego radaru na mostku wykazał, że rufa statku odsunęła się o osiem centymetrów od pirsu.
Portowy pilot pomyślał sobie, że jest coś nieprzyzwoitego w sylwetce statku tak wynurzonego z wody. Lewiatan bez ładunku wznosił się bardzo wysoko nad powierzchnię. Górna piętnastometrowa część kadłuba wyglądała jak gładka, matowa, czarna ściana, natomiast część dolna, mająca także piętnaście metrów, niewidoczna przy pełnym ładunku, była czerwona, pełna blizn w miejscach, gdzie mechaniczne skrobaczki oczyściły powierzchnię z narośli podwodnej flory i skorupiaków. Najbardziej nieprzyzwoita wydawała się jednak narośl konstrukcyjna: stalowe wybrzuszenie, niby wielka kulista bulwa pod dziobem, zwykle niewidoczna pod wodą. Pilot miał wrażenie, że ogląda jakiś intymny sekret natury - podbrzusze prehistorycznego stworu.
Jeden z kolegów pilota wprowadził poprzedniej nocy tego potwora do portu. Był rozdygotany i ostro wyrażał swój gniew. Uważał, że eksploatacja podobnie wielkich jednostek jest przejawem arogancji, a jeszcze większą arogancją i bezmyślnością jest wpuszczanie ich do southamptońskiej zatoki, zwanej po prostu Southampton Water. Lewiatan górował nad rafinerią, skupiał na sobie uwagę, odrywał wzrok ludzi od labiryntu wielu kilometrów srebrzystych rur, od przycupniętych na ziemi wielkich zbiorników i od wysokich wież katalitycznych, którymi obrósł łagodny stok.
Niełatwe jest kierowanie i władanie Lewiatanem na otwartym morzu, gdy to olbrzymie cielsko staje się niewolnikiem swej siły rozpędu. A cóż dopiero manewrowanie w porcie! Czyste szaleństwo. I kpiny ze słowa haven, które oznacza bezpieczną przystań. Żadne miejsce na świecie, gdzie taki potwór dokuje, nie będzie bezpieczne, póki potwór nie wypłynie. Wiatry, pływy i prądy działają zawsze z siłą, która równoważy stawiany im opór. Mogą ustąpić przed wdziękiem i gracją, ale nigdy przed nieporadnym cielskiem.
Statek był wyposażony w najnowszy elektroniczny sprzęt kontrolujący każdy ruch. Wiele z tej elektroniki stworzono specjalnie dla niego. Kapitan w każdej chwili mógł znać zarówno swe położenie, z dokładnością do parudziesięciu centymetrów, jak i szybkość, nawet do paru centymetrów na sekundę. Pilot z tego sprzętu korzystał, ale na nim nie polegał. Był doświadczonym kapitanem. Spędził dwadzieścia lat na morzu, zanim zrezygnował, i zaczął wprowadzać statki do tego portu. I wiedział dobrze, iż przy olbrzymiej sile rozpędu, jaki miał ten kolos raz wprawiony w ruch, wszystkie instrumenty powiedzą mu jedynie o tym, co się już stało, ale nigdy, co się stanie. Poprzedniej nocy morze było absolutnie spokojne, panowała cisza, a jednak potrzebowano aż sześciu najsilniejszych holowników, jakimi dysponował kapitanat portu, aby Lewiatana utrzymać w ryzach.
Teraz jednak wiał wiatr. Pilot przez cały dzień obserwował pogodę, gotując się do nocnej pracy. Po południu przyszła lekka bryza z zachodu, czochrając trawę na polu, gdzie trzymał kucyki. A było to kilka kilometrów od morza. Prognozy zapowiadały ciągle wiatr z zachodu, ale od zmroku silniejszy. Jeśliby silny wiatr dopadł Lewiatana, gdyby tu w kanale pochwycił go w objęcia po zrzuceniu cum, to zatrzymałaby go jedynie mielizna.
Przez cały czas w głowie pilota kłębiły się przerażające myśli o tym, że potwór wymyka się spod kontroli, wpada na inny statek, że rozdziera się kadłub, że resztki ropy i gazy w zbiornikach wybuchają jak termiczna bomba, niszcząc wszystkie urządzenia portowe. I dlatego teraz - gdy kierownik terminalu rafinerii wiózł go na statek wąską jezdnią wzdłuż pirsu - powtarzał w milczeniu wcześniej daną sobie obietnicę: odmówi wyprowadzenia statku, jeśli szybkość wiatru wzrośnie powyżej dziesięciu węzłów.
- Skręca! - powiedział kierownik terminalu, jakby odczytywał myśli pilota.
- Rzeczywiście! - zgodził się drugi pilot, dużo młodszy, siedzący z tyłu. Zadaniem drugiego pilota było przejęcie steru w wypadku, gdyby pierwszy stracił zdolność kontynuowania pracy.
Pilot rozmyślał o swym szczęściu podczas losowania. Spośród pięćdziesięciu pilotów portu Southampton i wyspy Wight dyrekcja rafinerii wybrała sześciu do wprowadzania i wyprowadzania tankowców. Chciała mieć najlepszych. Instalacje nabrzeżne były nie tylko drogie, ale delikatne. Każdy nieszczęśliwy wypadek spowodowałby miesiące przerwy w dostawie ropy.
Pilot wiedział, że jest najlepszy z szóstki, ale w losowaniu jemu właśnie przypadł Lewiatan. Kolega, który go wprowadził poprzedniej nocy, powiedział, że z tym statkiem nigdy już nie chce mieć do czynienia. Pilot wiedział również, że pozostali koledzy z szóstki modlili się, aby na nich nie padło. Zarówno on, jak i jego młodszy kolega na tylnym siedzeniu byli zaintrygowani zrządzeniem losu. W efekcie wygrywając ciągnienie, przegrali. Zupełnie jakby sam statek, dysponując tajemną siłą, postanowił ich wybrać...
- Zmniejsza się! - odezwał się ponownie kierownik terminalu. On także był doświadczonym marynarzem - kapitanem żeglugi wielkiej - i jego uwagi nie miały znaczenia towarzyskiej wymiany uprzejmości. Umiał ocenić wiatr.
- W istocie, chyba słabnie - zgodził się pilot.
- Mam nadzieję, że na dłuższy czas - powiedział kierownik terminalu. Był niespokojny, podobnie jak pilot. Obaj wiedzieli, że tej cholernej krypy w ogóle nie powinno być w tym porcie.
Statek przybył tu z jedną dziesiątą ładunku, ale ta jedna dziesiąta to było sto tysięcy ton ropy z Abu Dhabi. Przy swoim zanurzeniu Lewiatan ledwo ledwo mógł wpłynąć do Southampton Water i to jedynie podczas trzech godzin wysokiej wody, którą sprawiał drugi przypływ w cieśninie między portem Portsmouth a wschodnim brzegiem wyspy Wight. Ten gigantyczny tankowiec nigdy by nie rozładowywał w Southampton, ale powstała sytuacja wyjątkowa i Lewiatan zostawił pięćset tysięcy ton w zatoce Bantry w Irlandii i czterysta tysięcy w Hawrze. Dyrekcja w Londynie zadecydowała, że raczej sprzeda po zniżonej cenie pozostałe sto tysięcy ton, niż będzie trzymała statek dłużej, żeby irlandzkie czy francuskie rafinerie mogły wreszcie wchłonąć resztę.
Londyńska dyrekcja odrzuciła też ostry protest kierownika terminalu, który ze względów bezpieczeństwa sprzeciwił się wejściu Lewiatana do portu.
Kierownik terminalu nacisnął klakson i stojąca na drodze grupka filmowców z kamerą rozpierzchła się na wszystkie strony. Pilot uśmiechnął się, widząc ponurą minę kierownika. Pomyślał sobie, że potężne korporacje potrafią postępować równie nielogicznie i głupio jak pojedynczy ludzie. Mimo wykresów, okólników, hermetycznego języka biznesu, oddania się bożkowi zysku, a także mimo fasady nieomylności bardzo często robiły to, co robiły, ponieważ tak akurat chciały, bez większego uzasadnienia. I dlatego Lewiatan tu się znalazł. Żeby jacyś wynajęci filmowcy mogli zrobić zdjęcia i żeby potem obwieścić światu: "Patrzcie, podziwiajcie!"
Minimorris popędził wzdłuż burty statku i zatrzymał się pod srebrzystym trapem, który o paręset metrów przed dziobem zwisał na molo pod ostrym kątem. Kierownik portu rzucił niespokojnym okiem na sześć potężnych stalowych ramion z grubymi wężami do wysysania ropy z czeluści tankowca. Urządzenie przypominało gigantycznego owada na cieniutkich nogach, pochylonego nad ofiarą.
- Tylko łagodnie! - powiedział kierownik terminalu.
Pilot grzecznie pokiwał głową. Już wysiadał, już był na pirsie, już myśli jego koncentrowały się wyłącznie na zadaniu, jakie ma do wykonania. Drugi pilot wysiadł za nim w milczeniu. Znał obyczaje starszego kolegi.
Pilot poprawił na sobie oficerską marynarkę, włożył czapkę z białą główką. Zaczął wchodzić po trapie. Najpierw szedł szybko, patrząc w górę, potem zwolnił, gdyż im wyżej się znajdował, tym odbicie trapu było dotkliwsze i należało zlikwidować ten rytm wzbudzony pierwszymi szybkimi krokami. Przed samym wejściem na pokład spojrzał w dół: znajdował się wyżej, niż gdyby był na mostku wielkiego tankowca.
Na pokładzie wiatr wiał silniej. Po raz pierwszy mógł ocenić Lewiatana. Nawet w zbliżającym się mroku uderzała nieprawdopodobna wielkość. Miał przed sobą blisko pięć hektarów zieleni pokładów, podobnych do wielkiego płaskiego pola. Tu i ówdzie to pole poprzedzielane było rurami i poznaczone zaworami. Całość przecięta była wzdłuż żelazną napowietrzną kładką łączącą punkty przeciwpożarowe. W poprzek dzieliły zieleń silnie napięte liny cumownicze. W połowie drogi do dzioba, na wydzielonym kwadracie lądowiska, stał helikopter.
Blisko rufy znajdowała się nadbudowa - wyrastająca dziesięć pięter ponad pokład śnieżnobiała budowla, a może raczej wieżyca ukoronowana trzema mniejszymi wieżycami: dwoma smukłymi czarnymi kominami i tkwiącym między nimi pochyłym masztem obwieszonym antenami radarowymi i telemetrycznymi. Ta wielka biała budowla zajmowała pół szerokości pokładu i z jej najwyższego piętra, niby skrzydła sięgające linii burt, wychodziły pokłady mostkowe. Te elementy, maszt i oba kominy, wydalające cienkie smugi dymu, gdyż mechanicy przygotowywali parę, stanowiły nieoczekiwane akcenty gracji kolosa.
Dwaj piloci szli ku białej nadbudowie, do której prowadziła ścieżka pomalowana na kolor piaskowy. Ścieżka tu i ówdzie miała garb w postaci przecinającej ją rury, biegła wśród gąszcza zielonych rur, żółtych zaworów, białych kranów przeciwpożarowych z wężami o czerwonych pyskach i obok czarnych syczących wind, z których leniwie sączyły się kosmyki pary szybko rozpędzane przez wiatr.
Pilot musiał przejść nad wieloma linami cumowniczymi pilnie uważając, aby nie pobrudzić smarem munduru. Ręce już miał wysmarowane towotem zgarniętym z poręczy trapu - rzecz normalna na tankowcach. Do nadbudowy weszli przez drzwi wodoszczelne, nad potężnym progiem, chociaż na tak wysokim pokładzie nawet trudno było sobie wyobrazić zabłąkaną falę morską. Po prostu tradycja. Angielski marynarz oddał im grzeczny półsalut i wskazał windę, w której skończyły się wszelkie analogie ze statkami handlowymi.
- Cholerny biurowiec! - powiedział drugi pilot, gdy obszerna winda wiozła ich bezszelestnie na dziesiąte piętro do kapitańskiego mostka. Pilot potwierdził skinieniem głowy. Lewiatan siedział na wodzie równie solidnie jak budynek na skale. Drzwi windy otworzyły się, ukazując wyłożony dywanem wielki hol - szerokie foyer z podświetlonymi obrazami olejnymi na ścianach z formiki symulujących drewno. Na podłodze stały palmy w kubłach z ziemią. Piloci skierowali się ku drzwiom, na których tabliczka obwieszczała "Sala Nawigacyjna - Mostek".
Weszli do olbrzymiego dość mrocznego pomieszczenia bez okien, zastawionego konsoletami komputerów, a mimo to, jak zauważył pilot, wokół wielkiego stołu nawigacyjnego z solidnego dębu pozostawało nie mniej miejsca niż dokoła stołu bilardowego w lordowskiej rezydencji. Dwaj młodzi oficerowie obsługiwali komputery, a jeszcze młodszy świeżo upieczony absolwent szkoły morskiej w kadeckim mundurze wyjmował właśnie z wielkiej płaskiej szuflady stołu nawigacyjnego mapy southamptońskiej zatoki i wejść po obu stronach wyspy Wight.
Pilot wszedł za ciężką czarną kotarę, która oddzielała salę nawigacyjną od mostka, i zatrzymał się uderzony widokiem. Znajdował się ponad trzydzieści metrów nad pokładem i ponad sześćdziesiąt nad powierzchnią wody. Przez olbrzymie okna zajmujące cały przód obudowanego pomieszczenia mostka patrzył na przestrzeń przed sobą, tak jakby spoglądał z dachu dwudziestopiętrowego wieżowca. W oddali ciemniała sylweta miasta Southampton.
Pod oknami stały konsolety kontrolujące wszystkie aspekty życia statku i dowodzenia: łączność z maszynownią, łączność ze światem i łączność między pomieszczeniami; oświetlenie i wiele innych elektronicznych konsolet, których znaczenia pilot nie znał. Między rzędem tych konsolet a tylną ścianą mostka znajdowała się wolna przestrzeń.
W samym środku mostka znajdował się trzon sterowy w pochwie i na nim małe koło sterowe, mniejsze niż kierownica w minimorrisie, którym przyjechali do portu. Przed sterem zwisały z niskiego sufitu instrumenty nawigacyjne: powiększony żyrokompas, dopplerowski radar wykazujący położenie statku w stosunku do nabrzeża, żyroskop szybkości skrętu, zegary wskazujące liczbę węzłów i obrotów. Pilot patrzył na nie przez chwilę. Będą mu potrzebne.
Pozycję statku na morzu określały urządzenia nawigacji satelitarnej, komputery ustalające położenie innych statków, radar antykolizyjny. Od nich przede wszystkim zależało bezpieczeństwo nawigacji. Nie miały większego znaczenia dla pilota, który musiał znać odpowiedź na bardziej podstawowe pytania: czy statek nie otrze się o boję odległą kilkanaście metrów od burty? Jak szybko wykonuje skręt? Czy ma odpowiednią szybkość, aby wykonać go prawidłowo? Jak zachowa się rufa, kiedy dziób odsunie się od pirsu?
Lewiatan był stanowczo zbyt wielki. Jego masy w ruchu nie można było w pełni kontrolować, ujarzmić. W czasie dość krótkiego żywota już raz zdołał w Zatoce Perskiej zerwać się ze smyczy pilota, umknąć poza wyznaczone mu portowe legowisko. Zabił dwoje ludzi i uszkodził dziób. Za drugim razem w czasie innej podróży zdemolował trzy dźwigi w porcie Hawru.
- Pan się spóźnił!
Głos zabrzmiał na mostku jak sygnał trąbką.
Cedryk Ogilvy - legendarny kapitan linii P&O, którą opuścił dla Lewiatana, nawet nie podniósł głowy znad konsolety, nad którą stał pochylony. Pilot podszedł do niego.
Ogilvy był w mundurze, co stanowiło raczej rzadkość w marynarce handlowej. Na rękawach nosił cztery szerokie złote galony. Na rękawach mundurowej kurtki pilota także widniały ślady po czterech złotych pasach. Było jednak obyczajem Służby Pilotażowej nie noszenie galonów, aby nie wprawiać w zakłopotanie kapitanów mogących mieć niższy status. Taki gest kurtuazji ze strony pilotów. Chociaż właściwie nie miało to większego znaczenia w czasach, kiedy kapitanowie statków handlowych przestali, z wyjątkiem niektórych, nosić mundury. Rządzili na swoich mostkach w najrozmaitszym odzieniu, począwszy od swetrów i popularnych nylonowych kurtek. Faworytem pilota był włoski kapitan, który parę razy do roku wprowadzał tu wielki tankowiec. Oczekiwał na mostku ubrany jak z żurnala: miękkie, najwyższego gatunku skórzane mokasyny, pulower z wełny kaszmirskiej i bawełniana koszula z najdroższego sklepu w Rzymie.
- Dobry wieczór, kapitanie Ogilvy! - powiedział pilot, wyciągając rękę. - Jestem...
- Spóźnił się pan! - powtórzył Ogilvy wpatrując się w odczyt aparatury nawigacji satelitarnej. Nie przyjął podanej ręki. Pilot spojrzał na ekran:
SAT FIX - QLT:03
GMT - 20.03.00
SZER - N-50 - 50.158
DŁUG - W-001 - 19.524
Na ekranie widoczne były satelity. Ich sygnały pozwalały na ustalenie pozycji, czasu, szerokości i długości geograficznej Lewiatana.
Długim, grubym wymanikiurowanym palcem Ogilvy postukał w drugi ekran, wskazując czas. Godzina dwudziesta zero trzy! Trzy minuty po ósmej według Greenwich. Trzy minuty spóźnienia w zgłoszeniu się. Trzy minuty, podczas których pilot wchłaniał widok nie znanych mu urządzeń w pomieszczeniu nawigacyjnym i na mostku.
Pilot wolał milczeć. Nonsensy tego typu już dawno przestały obowiązywać w marynarce handlowej. Trzy minuty! Nadęty stary osioł zachowuje się tak, jakby stał na mostku okrętu wojennego. Z drugiej strony... Wszyscy wiedzieli, że Ogilvy był jedynym kapitanem, który na mostku Lewiatana przetrwał dłużej niż jeden rejs. Ten statek pożerał swoich dowódców. Pilot, który wprowadzał Lewiatana poprzedniego wieczoru, powiedział, że tamten kapitan wyglądał na człowieka u skraju wytrzymałości i na skraju załamania nerwowego. Ilekroć dowodził kapitan Ogilvy, Lewiatan był posłuszny. "Niech mu szczęście sprzyja jeszcze tę jedną noc" - pomyślał ponuro pilot.
Powiedział coś na temat wiatru, który szarpał ubraniem marynarza otwierającego właśnie pokrywę tablicy kontrolnej odpychacza dziobowego, znajdującej się na otwartym prawym skrzydle mostka.
Ogilvy po raz pierwszy spojrzał na pilota. Pod maską łagodności na jego przystojnej, dobrotliwej twarzy zauważył coś twardego, czego nie dostrzega się na pierwszy rzut oka. I było coś jeszcze, znacznie głębiej. Coś przedziwnego, jakby strach. Czy mógł to być strach?
Ogilvy wpatrywał się w pilota przez długą chwilę, zanim powiedział:
- Jest pan sześćdziesiąt metrów nad wodą. Musi być wietrznie. Nas interesuje siła wiatru na wysokości pokładu. - Wskazał palcem na zegar. - Anemometr wskazuje cztery węzły. A więc siła dwa. Czyż nie tak?
- Tak, kapitanie.
Ogilvy raz jeszcze postukał paznokciem w ekran satelitarnych danych.
- Odpływamy wraz z pływem za czterdzieści pięć minut. - Ton ucinał dalszą rozmowę. Ogilvy podniósł głos:
- Pierwszy, do mnie!
Pierwszy oficer, wysoki brunet, wyglądający na bardzo opanowanego człowieka, pojawił się biegiem.
Pilot odszedł, usiłując skryć uśmiech. Pierwszy, do mnie! Tra ta ta, grają trąbki. Znów Marynarka Królewska w całej swej chwale. Drugi pilot zauważył ten uśmiech i wymruczał:
- I zgodnie z obyczajem w niedzielę kary cielesne!
Piloci przeszli na lewe otwarte skrzydło mostka od strony nabrzeża. Trzydzieści metrów poniżej, na głównym pokładzie, pakistański personel kambuza dźwigał skrzynki i kartony, niosąc je w stronę nadbudowy. Za wzgórzami zachodziło słońce, wiatr przesuwał się na pełny zachód, był nieprzyjemnie silny. W gęstniejącym mroku zaczęły łyskać światełka rafinerii.
Pilot spojrzał za rufę. Daleko poza bagiennymi polami poniżej Zamku Calshot, poza Solentem, była wyspa Wight. Rysowała się ciemnoniebieską linią na południowym horyzoncie. Dopiero za cztery godziny Lewiatan znajdzie się po drugiej stronie wyspy i portowa motorówka zabierze z pokładu pilotów. Ale już wcześniej będzie mógł się nieco odprężyć, gdy w Solencie ustawi kolosa pupą do wiatru. Przedtem jednak czekało go ciężkie zadanie przeprowadzenia długiego i nieruchawego statku przez dwa ostre zakręty - pierwszy z Calshot Reach na wąski tor wodny Thorn w prawo i wkrótce potem sto dwadzieścia pięć stopni w lewo.
Trzy holowniki siedziały na wodzie jak kaczki. Przez cały dzień znajdowały się tu na wszelki wypadek, gdyby Lewiatan zechciał podryfować na drugą stronę ujścia zabierając ze sobą cały pirs. Trzy następne holowniki z Southampton powinny się wkrótce pojawić. Już było widać ich światła w odległości paru mil. Nagle wiatr ostro szarpnął.
Pilot usłyszał ostrzegawczy krzyk i spojrzawszy w dół na pokład, ujrzał ludzi rozbiegających się jak mrówki z zagrożonego mrowiska.
- Spójrz! - zawołał drugi pilot.
Dostrzegł błysk na ostatniej linie cumowniczej: między rufą a brzegiem cuma się rwała; poszczególne żyły pękały, odskakiwały, wykwitły dwa przedziwne stalowe kwiaty podobne do rozczapierzonych mioteł.
Lina pękła z trzaskiem.
Jeden koniec odskoczył wysoko w górę, bzycząc głośno i zniknął za burtą. Drugi koniec, od strony kabestanu na pokładzie, chlasnął jak wielki bicz. Po drodze dopadł pakistańskiego stewarda i odrzucił go kilka metrów. Steward padł. Białe poprzednio spodnie stały się czerwone od krwi. Głośny oddech kominów Lewiatana został na chwilę zagłuszony rozdzierającym wyciem. Nie było słychać nawet głuchego mruczenia motorów holowników, które stały w pobliżu.
Ogilvy wybiegł ze sterowni, spojrzał na pokład i natychmiast wykrzyczał kilka rozkazów do wpiętego w klapę mikrofonu nadajnika UKF. Z kabin w nadbudowie wysypali się marynarze i pobiegli ku najbliższym kabestanom. Inna pokładowa sekcja pod wodzą energicznego bosmana zaczęła przerzucać nową cumę, ciągnąc ją koło rannego. Jednocześnie holowniki wsparły się nosami o kadłub tankowca dopychając go do pirsu. Dopiero po założeniu nowej cumy marynarze otoczyli kręgiem rannego.
Radio w kieszeni kapitana Ogilvy zaskrzeczało. Pilot usłyszał słowo "szpital". Kapitan zacisnął wargi. Rzucił okiem na zachodzące słońce i ciemniejące niebo. Następnie utkwił wzrok w helikopter.
- Wyślijcie go tym cholernym śmigłowcem! Niech Drugi zejdzie i dopilnuje - słowa padały jak trzaśnięcia z bicza.
Drugi oficer był młodym człowiekiem, o niemal chłopięcym jeszcze wyglądzie. Stał jak skamieniały, wpatrując się w okaleczony ludzki kształt w drgawkach.
- Jazda, Drugi! - warknął Ogilvy. - Szybko!
Pilot czuł, że mu się wnętrzności skręcają. Spędził dwadzieścia lat na morzu i nigdy nie przyzwyczaił się do nagłych wypadków i okaleczeń. Spojrzał na odległe wzgórza i pomyślał o kucykach, które pochwycił w New Forest. Były zdziczałe, ale teraz, po tresurze, żyły sobie szczęśliwie na jego fermie.
Kapitan Ogilvy kierował ewakuacją rannego wydając dyspozycje z mostka, gdy niesiono stewarda do helikoptera.
Za rannym wsiadł do maszyny mężczyzna o dość dziwnej czerwieni twarzy. Płaty helikopterowych wirników zaczęły się obracać i po krótkim grzaniu motoru maszyna uniosła się z ogłuszającym terkotem i zakręciwszy nad wodą, poleciała do Southampton.
Potężnie zbudowany mężczyzna w wygniecionej wiatrówce wbiegł na mostek. Spojrzał na znikającą sylwetkę śmigłowca i potem przerzucił wzrok na oświetlony pokład, gdzie marynarze zbierali rozsypane ze skrzynki jabłka i sikawką zmywali krew.
- Co się stało? - zapytał kapitana, który z rozwianymi siwymi włosami wyglądał na starszego o dziesięć lat. Ku wielkiemu zdziwieniu pilota, Ogilvy odpowiedział bardzo grzecznie:
- Pękła cuma rufowa. Odcięła nogi jednemu ze stewardów.
Mężczyzna pokiwał głową i przez chwilę spoglądał na ludzi w dole. Następnie obrócił się do pilota.
- James Bruce - przedstawił się. - Kapitan sztabu nawigacyjnego dyrekcji.
- Ma mnie skontrolować - wtrącił Ogilvy z cieniem uśmiechu.
- Moim zadaniem jest rozwiązywanie problemów - wyjaśnił Bruce, też się uśmiechnąwszy. - Przeprowadzamy nieustanną inspekcję naszych statków.
- Ktoś powinien był dokonać przeglądu cumy - warknął Ogilvy. Po raz pierwszy od chwili wypadku okazywał poruszenie. - W ciągu jednego dnia na pokładzie nie mogę wszystkiego przejrzeć i sprawdzić.
- Masz zupełną rację, Cedryku - uspokajał go Bruce. - Przejrzę kartę konserwacji sporządzoną przez twojego poprzednika. Zrobię to przed zejściem z pokładu.
Ogilvy pociemniał na twarzy.
- Jaki sens dawać urlop kapitanowi, jeśli po powrocie zastaje on statek zdewastowany.
- Nie przesadzaj, Cedryku. A poza tym nawet i ty musisz od czasu do czasu wypocząć.
- I dużo mi daje ten wypoczynek. Teraz będę musiał porządkować statek aż do Kapsztadu.
- To się więcej nie zdarzy - odparł Bruce. Spojrzał w głąb zatoki, gdzie światła helikoptera wtapiały się właśnie w panoramę miasta. - Ale helikopter będzie ci potrzebny - dodał.
- Może mnie dogonić! - odburknął Ogilvy. - Trzeci! Porozumieć się przez radio z pilotem helikoptera, żeby nie podchodził do nas, zanim nie miniemy latarni Nab. I nie wolno mu opuszczać się na pokład bez mojego pozwolenia. - Następnie zwrócił się w stronę pilota: - Niech się pan przygotuje. Holowniki czekają. Pełna gotowość do zrzucania cum.
Cztery holowniki dociskały Lewiatana do pirsu. Piąty czekał z liną przerzuconą na rufę i szósty z liną na dziób tankowca. Ich potężne silniki tryskały spalinami wysoko w powietrze. Woda pieniła się pod niskimi rufami. Powoli luzowano cumy.
Kiedy dwanaście lin w równym stopniu ujawniło zmniejszenie napięcia, Ogilvy rzucił komendę do mikrofonu w klapie. Pilot podniósł lornetkę do oczu. Stojący na rufie pierwszy oficer przekazał rozkaz obsłudze cum i dokerom na pirsie. Drugi oficer zrobił to samo na dziobie, trzeci zaś, który pełnił wachtę, stał tuż za kapitanem.
Dokerzy kolejno zrzucali po jednej z podwójnych dziobowych i rufowych cum. Marynarze na pokładzie zwijali je. Ogilvy chodził po skrzydle mostka tam i z powrotem, oczy miał w nieustannym ruchu, a ilekroć przechodził koło pilota, ten słyszał w kapitańskim odbiorniku ciężkie oddechy ludzi pracujących przy windach. Po kolei zrzucano cumy, aż pozostały jedynie trzy unieruchamiające statek przy pirsie: po jednej na rufie, na dziobie i na śródokręciu.
Pilot czekał na oddanie mu statku. Stawało się jednak jasne, że kapitan Ogilvy sam zamierza odcumować i obrócić statek. Pilot był z tego zadowolony.
Dzięki Bogu wybagrowano przed rokiem muliste dno koło Hamble Spit. Poszerzyło to znacznie kanał na wysokości rafinerii. Jednakże ciągle pozostawało bardzo mało miejsca na obrócenie takiego kolosa. Wystarczył malutki błąd, a jeden z głównych angielskich portów zostałby zablokowany: dziób potwora utkwiłby w mule, a cielsko przegrodziłoby kanał niby mur Hadriana.
Ogilvy przez radio przekazywał dyspozycje holownikom, oficerom, dokerom. Ignorując pilota, stanął twarzą do dzioba i wydał kolejny rozkaz.
Doker podniósł ramiona nad głowę, dziobowa cuma z głośnym trzaskiem odbiła się od pirsu i spadła do wody, pozostawiając na niej białą pręgę. Ogilvy wydał kolejny rozkaz: trzepnęła o pirs cuma śródokręcia. Do dziobowego holownika dołączył drugi. Jak we wspólnym zaprzęgu, zaczęły ciągnąć ku środkowi toru wodnego.
Ogilvy otworzył klapę małej tablicy rozdzielczej na skraju mostka i włączył odpychacz. Niewidzialny i niesłyszalny diesel o mocy dwu tysięcy koni mechanicznych uruchomił wirnik pośrodku tunelu przecinającego podwodną część kadłuba w pobliżu dzioba. Wirnik wsysał wodę na sterburcie i przepychał ją na przeciwną stronę. Wspomagało to pracę holowników niemalże dyszących z wysiłku.
Wygaszono światła na mostku. Gęstniejąca noc zbliżyła się do statku. Pirs i rafineria były tylko konstelacjami lamp. Przez mostek przemknął zimny wiatr. Ogilvy wydał rozkaz zarzucenia cumy rufowej.
Ostatnia lina plasnęła o wodę. Dwa southamptońskie holowniki w pobliżu rufy zaczęły odciągać cielsko od pirsu. Ostatnie dwa złapały liny ze śródokręcia i zaczęły współuczestniczyć w odbijaniu statku od nabrzeża. Woda ściekała z naprężonych manilskich lin, powietrze drżało od głośnego warkotu holowniczych silników. Lewiatan opierał się.
Ogilvy udał się do sterowni. Pilot poszedł za nim. Trzeci oficer zajął stanowisko za konsoletami kontroli okrętowych silników. Sternik stał przy kole. Sufitowe czerwone lampki oświetlały tarcze zegarów i konsolety. Drugi pilot stał już za konsoletą radiokomunikacyjną, trzymając w ręku radiotelefon UKF i rozmawiając z holownikami i jednostkami pływającymi w cieśninie portowej.
- Ster pełne prawo! - powiedział Ogilvy.
- Ster pełne prawo - powtórzył sternik, obracając miniaturowym kołem.
- Lewa, wolno naprzód - powiedział Ogilvy. - Prawa, wolno wstecz.
Trzeci oficer powtórzył rozkazy kapitana i na swojej konsolecie przesunął dźwignie z plastykowymi uchwytami - jedną w przód, drugą w tył. Bezszelestnie pracujące silniki bez wyczuwalnego na mostku drgnięcia pociągnęły potężne śruby.
I oto powolutku przed oknami mostka zaczął przesuwać się świat. Przed dziobem Lewiatana przedefilowały majestatycznie światła Southampton. Pirs odchylał się pod kątem od lewej burty; czerwone i zielone światła wyznaczające tor wodny w kierunku morza ustawiły się w równy rządek prostopadle do sterburty. Pilota przeszedł dreszcz. Zupełnie jakby patrzył na początek lawiny.
Mijały minuty, Lewiatan sprawiał wrażenie znieruchomiałego na wodzie cielska, jedynie światła przesuwały się szybciej. Holowniki dziobowe ściągnęły liny i pośpieszyły w szczelinę między pirsem a statkiem, aby pomóc w odpychaniu dzioba. Oświetlone przedmieścia
Southampton przesunęły się wzdłuż burty ku rufie, podczas gdy rafineria, tryskająca światłami jak kosmiczna stacja z fantastycznego filmu, przeszła na drugą stronę.
- Silniki stop!
- Silniki stop! - powtórzył trzeci oficer, przesuwając obie dźwignie z różnych pozycji na stop. Zapisał czynność w dzienniku pracy silników. Światła portowe wciąż się przesuwały, gdyż statek obracał się siłą rozpędu. Wiele minut później, gdy Lewiatan stał na linii toru kończąc obrót, Ogilvy zwolnił holowniki dziobowe. Marynarze odczepili cumy i zrzucili je do morza.
Statek przestał się obracać na swej osi dokładnie w chwili, gdy dziób znajdował się naprzeciwko pierwszego znaku - szybko migającego białego światła odległego o milę.
- Pilot! - zawołał Ogilvy, oddając statek w ręce pilota.
- Dziękuję, kapitanie! - W tonie, jakim pilot wypowiedział te słowa, krył się podziw: kapitan Ogilvy po mistrzowsku oderwał się od pirsu.
- Proszę przekazać holownikom, że już ich nie potrzebujemy - zwrócił się pilot do drugiego oficera.
- Jeszcze nie! - warknął Ogilvy. - Ja im powiem. I powiem im wtedy, jak będę gotów. Czy to jasne?
- Bardzo przepraszam - odparł pilot zdumiony tym wybuchem. W świetle czerwonych lampek na mostku widać było ściągniętą ze złości twarz kapitana.
Pilot rzucił okiem na tor wodny, ustawiając pierwszy znak na jednej linii z framugą mostkowego okna. Za chwilę statek zacznie dryfować. Kątem oka dostrzegł niespokojny wzrok kapitana Jamesa Bruce'a, który wszystkiemu bacznie się przyglądał.
- Czy pan wyda rozkaz pełną naprzód, czy ja mam to zrobić? - spytał pilot.
Ogilvy zwrócił się do trzeciego oficera:
- Powiedzcie holownikom, że są niepotrzebne.
Oficer powtórzył i następnie zaczął mówić przez radio.
Pilot czekał, przenosząc wzrok ze znaku na wodzie na kompas, na żyro określające szybkość skrętu; zegar szybkości nadal wskazywał zero węzłów.
- Dziękuję, Trzeci. Lewa... prawa... pełna naprzód.
- Pełna naprzód.
- Statek jest wasz! - powiedział Ogilvy mało grzecznie. Obrócił się na pięcie i zniknął w pomieszczeniu nawigacyjnym. W parę sekund potem mostek zadrżał, gdy obie śruby zaczęły przegryzać wodę.
Skończyło się szare interludium między dniem i nocą. Nagle zrobiło się ciemno, w nieokreślonych miejscach stopiły się niebo, ziemia i woda. Migające światła pław toru wodnego, które poprzednio wydawały się słabiutkie, teraz były wyrazistymi ukłuciami czerwieni, zieleni i bieli. Ponadto stanowiły jedyne wizualne wskazania, którym pilot mógł ufać, ponieważ tu i ówdzie dostrzegalne sylwetki wzgórz czy płachty wody przestały mieć określoną odległość. Pilot stał blisko trzeciego oficera.
- Sześć węzłów, proszę! - odezwał się pilot.
- Tak jest!
- Sternik! Ster jeden cztery dwa!
- Ster jeden cztery dwa - powtórzył marynarz przy kole sterowym.
Powoli drgania konstrukcji kolosa zmalały, statek płynął w dół southamptońskiej zatoki w kierunku Calshot Reach. Stojący przy konsolecie łączności drugi pilot podniósł słuchawkę, następnie przeleciał przez wszystkie kanały ultrakrótkich fal.
- Patrol portowy płynie przed nami - zawiadomił pilota.
- Dziękuję!
- I do portu wchodzi dziesięciotysięcznik, płynie ku torowi wodnemu Thorn.
- Proszę go poprosić, żeby zaczekał - powiedział pilot. Za zakrętem tor wodny miał poniżej trzystu metrów szerokości.
Zbliżała się migocąca bielą pierwsza pława. Drugi pilot powiedział:
- Za nami prom, Seatrain, właśnie wypłynął z rzeki Test.
- Dziękuję. Czy możesz mi dać namiar na światło Reach Point? Drugi pilot wybiegł na skrzydło mostka. Na tak wielkim statku trzeba było biegać, żeby zdążyć. Wziął namiar na białe, migające światła korzystając z przezierników obracających się wokół zamocowanej na stałe tarczy kompasowej. Wracając do steru, przeprowadzał w głowie kalkulację uwzględniającą kurs statku.
- Jeden cztery zero - zameldował.
- Dziękuję - odparł pilot. Po chwili wydał polecenie sternikowi: - Jeden cztery zero.
Powoli, zbyt wolno, światła przed dziobem przesunęły się w prawo. Pilot spojrzał na ekran precyzyjnego, powiększonego kompasu zwisającego z sufitu. Podziałka przesuwała się wolniutko, wreszcie strzałka stanęła na stu czterdziestu. Pilot spojrzał przed siebie. Zgrupowanie migających świateł zbliżało się szybko. Podniósł do oczu lornetkę, aby wypatrzyć migające dziesięciosekundowe światło pławy przy Castle Point. Światło czerwone, potrzebne mu, gdy zacznie skręt na tor wodny Thorn. Znalazł je tam, gdzie przewidywał: dwanaście stopni na prawo od dzioba.
Pilot znał te wody doskonale, w dzień i w nocy wprowadzał tu statki i wyprowadzał. Sytuację komplikowała wysokość Lewiatana. Z wysokości tego mostka zmieniała się perspektywa. I do tego trzeba się było przyzwyczaić.
Zgrupowane białe migające światła zniknęły nagle z pola widzenia. Pilot pochwycił lornetkę i zaczął ich w panice szukać. Po chwili zdał sobie sprawę, że to odległy dziób zasłaniał widok. Wybiegł na lewe skrzydło mostka, wychylił się za reling i odnalazł białe migacze.
Wrócił do sterowni, przeszedł obok sternika i trzeciego oficera i udał się na odległy skraj prawego skrzydła. Sto metrów wędrówki. Nie wydawało się wręcz możliwe, aby jakikolwiek statek mógł być aż tak szeroki. Kiedy pilot dziesięciotysięcznika zobaczy Lewiatana wychodzącego z kanału Thorn, to dopiero wówczas w pełni oceni przepisy, które nakazywały mu poczekać.
Wychylił się nad wodę i spojrzał na światło znaku przy Castle Point, żeby zorientować się, jak blisko znajduje się skraj ławicy Calshot Spit. Wysoko nad głową słyszał syczenie kominów. Znad płaskich terenów bagiennych nadleciał silny podmuch wiatru, usiłując zerwać mu czapkę z głowy. Nacisnął ją mocniej i wrócił do sterowni. Zaczęła dręczyć go obawa, że statek płynie zbyt wolno.
Na mostek powrócił kapitan Ogilvy i stanął przy konsolecie kontroli silników.
- Kiedy dostanę sześć węzłów? - spytał pilot.
Ogilvy zatelefonował do maszynowni. Pilot otrzymał więc nieme potwierdzenie swych obaw. Przesunięcie drążka nie oznacza jeszcze uzyskania żądanej szybkości. Instrumenty pomocnicze i przekaźniki to nie maszyny reagujące natychmiast na bezpośredni impuls.
Rzucił okiem na anemometr pokazujący szybkość wiatru na poziomie pokładu. Wiatr sięgał siedmiu węzłów. Ogilvy odłożył słuchawkę telefonu.
- Zaraz otrzyma pan większe obroty - powiedział do pilota.
- Dziękuję, kapitanie!
Pilot podszedł do okna.
- Co to jest? - spytał drugiego pilota, który już obserwował przez lornetkę parę białych świateł na sterburcie. Jedno ze świateł było większe, a w czerni, między oboma, świeciło jeszcze światełko czerwone. Spojrzał na ekran radarowy: średniej wielkości plama płynąca wolno na wschód ku przecięciu z kursem Lewiatana.
- Chce wejść na północny tor. Zamierza przejść nam przed dziobem - powiedział drugi pilot z niedowierzaniem i złapał za słuchawkę radiotelefonu. W chwilę po nawiązaniu kontaktu z portowym kutrem patrolowym nastąpiła reakcja: jaskrawe światło kutra oddaliło się szybko w kierunku zauważonych ruchomych światełek i pozostało przy nich tak długo, aż te, robiąc koło, zawróciły i zniknęły tam, skąd przyszły. Drugi pilot słuchał jeszcze chwilę, potem odłożył radiotelefon i rozbawiony powiedział: - Przybrzeżny. Tłumaczył się portowej policji, że myślał... ha!... myślał, że ma czas!
Pierwszy pilot, nie dosłuchawszy do końca, wybiegł na skrzydło. Białe migoczące światła znikały za rufą. Wysoko nad głową usłyszał skrzypienie obracanego talerza radaru. Wrócił na mostek.
- Sternik, ster dziesięć stopni w prawo!
- Dziesięć stopni w prawo!
Potężny dziób zaczął przesuwać się na sterburtę, aż kompas dał odczyt sto pięćdziesiąt. Pilot patrzył teraz uważnie na migające czerwone światło Castle Point, na migoczące białe Calshot Spit i na odległe mrugające North Thorn po przeciwległej stronie kanału. Kazał zwiększyć kąt steru w proporcji do wyostrzenia się zakrętu toru wodnego.
- Kurs dwa-dwa-zero.
- Dwa-dwa-zero.
Białe światła zaczęły dryfować w prawo. Spojrzał na żyro szybkości okrętu.
- Czy nas nie znosi? - spytał sternika.
- Już go trzymam, kapitanie. Zaraz będzie dwa-dwa-zero.
Pilot spojrzał na młodego sternika, który wyglądał krzepko, miał inteligentną twarz, z której biła pewność siebie, właściwa marynarzowi, który ma zamiar przejść wszystkie szczeble, żeby zostać oficerem, w przypadku zaś niepowodzenia rzucić marynarkę handlową dla lepszego stanowiska na lądzie.
Światła toru wodnego powróciły na właściwe miejsce. Na kanale UKF, przeznaczonym do portowych rozmów, odezwał się głos:
- Halo, Lewiatan, tu prom Seatrain, tuż za wami.
Drugi pilot podniósł mikrofon.
- Halo, Seatrain.
Pilot wyszedł na skrzydło mostka i rzucił okiem na światła kontenerowca. Wielokrotnie pilotował te wielkie zgrabne statki. I szybkie. Cztery i pół dnia do Nowego Jorku. Szybciej niż Queen Elisabeth II. Płynąc za Lewiatanem, aż dygoce, żeby się zerwać do biegu.
Powrócił do steru. Głos pilota kontenerowca brzmiał wyraźnie i blisko, jakby stał tu wraz z nimi:
- Moja minimalna szybkość wynosi sześć węzłów. Kiedy mogę was wyprzedzić?
Drugi pilot spojrzał na pierwszego, który przecząco potrząsnął głową.
Drugi pilot odpowiedział z uśmiechem na twarzy:
- Proponuję wam zmniejszenie minimum.
- To oznacza, że muszę się zatrzymać! - wykrzyknął głos z głośnika.
Pilot wziął słuchawkę. Przez cały czas patrzył na następny znak: pięciosekundowe białe światło.
- Niestety, nie ma miejsca! - powiedział.
- Tak też myślałem. Ale co szkodziło spytać - odezwał się głos z kontenerowca.
- Baw się dobrze! - odparł pilot Lewiatana.
Odłożył słuchawkę radiotelefonu, wymienił uśmiech z drugim pilotem.
Przebyli już prawie cały tor wodny Thorn. Przed nimi był Solent, szeroka otwarta brama wiatrów. Lewiatan płynął z szybkością sześciu węzłów ledwie pozwalającą manewrować, gdyż znajdowali się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad wybagrowanym dnem. Pilot spojrzał na szybkościomierz. Strzałka dygocąca na szóstce zaczęła opadać ku pięciu i pół węzłom. Pilot skinął na trzeciego oficera.
- Muszę mieć większe obroty.
- Tak jest!
Oficer połączył się z maszynownią.
Pilot patrzył na światło pławy na West Bramble. Na chwilę przed zrównaniem się z migającym białym światłem rozpoczął wolny skręt na lewą burtę. Lewiatan ociężale popłynął na wschód ku Solentowi. Przydałoby się mieć lepszą sterowność, ale na szczęście wzmagający się zachodni wiatr znakomicie pomógł przepchnąć dziób przez dość łagodny zakręt. Skończył manewr na wysokości mielizny Prince Consort.
- Stały kurs jeden-zero-osiem.
- Jeden-zero-osiem - powtórzył sternik.
Na wprost pojawiła się para białych świateł, jedno niemalże nad drugim, jaśniejszych niż wszystkie inne światła w czerni nocy.
- To frachtowiec - powiedział drugi pilot. - Mam z nim łączność.
- Dziękuję - odparł pierwszy pilot i podyktował sternikowi zmianę kursu, aby frachtowcowi pozostawić szerszy pas. Był to mały półkontenerowiec z nadbudową na rufie, ze srebrzystymi pudłami kontenerów ustawionych na pokładzie między żurawiami.
Gdy frachtowiec przeciskał się między Lewiatanem a stojącym na kotwicy tendrem, obaj piloci pozdrowili się przez radiotelefon. Pilot odetchnął. Chyba najgorsze już było za nim.
Szybko minęła godzina, podczas której rozpoznawał pławy, odnajdując je naocznie lub przez radar, brał namiary, wydawał polecenia sternikowi. Światła pław wyłaniały się zza ściany czerni, zbliżały do potężnego dzioba Lewiatana, rosły, a potem ginęły za rufą. Przez cały ten czas siła wiatru też rosła. Sześć węzłów, potem osiem, dziesięć. Porywy do piętnastu.
Zbliżył się do ekranu radarowego. Droga wydawała się wolna. Ekran był pełen elektronicznych oznaczeń świetlnych pław. Prawie sześć mil prostego jak strzała toru wodnego. Następnie czterdziestopięciostopniowy skręt w wąski tor wodny Nab, specjalnie zarezerwowany dla statków o dużym zanurzeniu. Kiedy miną Nab, Lewiatan znajdzie się w kanale La Manche, przybędzie pilotówka, żeby zabrać pilotów do domu.
Wyprostował się i rozejrzał po zaciemnionym mostku. Z cienia wynurzył się Ogilvy, coś krótko powiedział do sternika i wyszedł szybko na prawe skrzydło mostkowe. Pilot słyszał, że Ogilvy, idąc po wyłożonej linoleum podłodze lekko pociąga nogą.
- Herbata, kapitanie! - koło pilota pojawił się steward z tacą.
- Dziękuję.
- Proszę - steward podał kubek.
Pilot po raz ostatni pochylił się nad radarem. Na dolnej ćwiartce ekranu po lewej widać było skupisko jachtów, ich elektroniczne "fotografie" wyglądały jak ziarenka fluoryzującego piasku. Jachty zdążały do Cowes na nocne legowisko.
Drugi pilot zajął się herbacianym obrządkiem, dolewając do herbaty kilka łyżeczek mleka i słodząc. Pierwszy pilot z wdzięcznością przyjął tę usługę i podniósł do ust dymiący kubek. Herbata pomoże mu się trochę odprężyć. Dobra herbata!
Nagle odstawił kubek i wpatrzył się przed siebie, w czerwone migające światełko, które oznaczało tor wodny na wysokości mielizny Warnera. Światełko przesunęło się w lewo.
- Dryfuje! - krzyknął sternik.
Trzeci oficer podbiegł do steru, natomiast pilot spojrzał na zegar szybkości: strzałka spadła poniżej cyfry pięć. Zatrzymał się przy sterze, serce mu waliło. Sternikiem był teraz znacznie starszy marynarz. Nerwowo oblizywał wargi, usiłując odzyskać poprzedni kurs. Trzeci oficer odłożył słuchawkę telefonu.
- Mają problem w maszynowni.
- Na jak długo? - spytał spokojnym głosem pilot.
Nagle oczom pilota objawiła się młodość trzeciego oficera. Uprzytomnił sobie, że wszyscy oficerowie Ogilvy'ego są nadzwyczaj młodzi.
- Trzydzieści minut.
- Niech pan lepiej zawiadomi kapitana.
- On już czeka na pana na prawym skrzydle mostkowym.
Pilot zwrócił się do stojącego za plecami drugiego pilota:
- Na wysokości mielizny Warnera ster na jeden-dwa-zero.
- Jeden-dwa-zero.
- I proszę przekazać na holowniki, że być może będziemy ich potrzebowali.
Dziób zaczął przesuwać się na prawo. Pilot ruszył w kierunku skrzydła mostkowego po sterburcie, usiłując iść normalnym krokiem. Nie należało biec na oczach trzeciego oficera żółtodzioba i zdenerwowanego sternika, który robił, co mógł, aby skompensować dryfowanie i sprowadzić statek na środek toru wodnego. Wszystko działo się bardzo wolno ze względu na masę kadłuba. I dlatego trudno było od razu powiedzieć, czy manewr przyniesie sukces. Pilot opuścił sterownię.
Ogilvy stał w kręgu oficerów. Byli tylko głębszym cieniem na skraju skrzydła. Kapitan rozmawiał przez telefon z maszynownią. Obok urządzeń kontrolnych odpychacza dziobowego znajdowała się podświetlona tablica z instrumentami informującymi o kursie, obrotach śrub i szybkości.
Ogilvy odłożył słuchawkę i obrócił się w stronę pilota, który nawet w nikłym świetle czerwonej lampki zauważył na lewym policzku kapitana tik. Jedno krótkie drgnięcie, niemal nieuchwytne.
- Tracę parę - powiedział bardzo oficjalnie. - Woda w zbiornikach paliwa zatkała dysze pod drugim bojlerem. Moi mechanicy potrzebują trzydziestu minut na ich oczyszczenie. Lewiatan będzie mógł mieć najwyżej cztery węzły.
- Czy przy czterech stery będą posłuszne?
- Mój sternik da sobie radę.
- I będzie można dokonać skrętu w Nab?
- Nie przy czterech węzłach.
- Nawet z pomocą dziobowego odpychacza?
- Powiedziałem, że nie.
Pilot czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Ogilvy umilkł. Przed pilotem zarysował się klasyczny dylemat. Nie znał technicznych możliwości Lewiatana, nie znał też kapitana Ogilvy. Czy jego lodowaty spokój był maską strachu, czy też heroicznego opanowania? Czy ostrzegał przed trudną sytuacją, czy też przepowiadał katastroficzny rozwój wypadków?
Skoncentrował się na znanych mu faktach. Byli teraz na wysokości świateł mielizny Warnera. Znaczyło to, że Lewiatan, płynąc z szybkością czterech węzłów, był godzinę od toru Nab. Zapytał:
- Kiedy będzie para?
- Za godzinę.
Prawda czy pobożne życzenie? Pilot nie wiedział. Pomyślał tylko, że być może należało zatrzymać holowniki aż do Nab. Teraz jest za późno. Spytał:
- Czy możemy obrócić statek, dając wstecz na sterburtę?
- Drogi panie, moje śruby są ledwo zanurzone. Właściwie są tylko częściowo pod wodą i tak pozostanie, aż opuszczę ten mało odpowiedni dla mojego statku kanał i nabiorę balastu. W związku z tym wszystkim obrócenie statku, jak pan to pięknie powiedział, nie wydaje mi się w tym wietrze możliwe.
Pilot zignorował sarkazm. Kapitan miał powody do niepokoju.
- Wobec tego musimy się zatrzymać przed zakrętem w Nab.
- Za późno!
- Co pan powiedział, kapitanie?
- Za późno, żeby się zatrzymać.
- Mamy cztery mile, kapitanie!
- W odpowiednich warunkach mógłbym to zrobić, dając pełną wstecz na obie śruby i zataczając się od skraju do skraju toru. Ale przy jednym bojlerze wyłączonym, ze śrubami na poły w wodzie, przy wietrze od rufy i bez miejsca na manewr nie mam żadnych możliwości. Brak mi też mocy, aby choć o połowę zmniejszyć siłę rozpędu Lewiatana, a gdybym ją nawet miał, to nie zdążyłbym spuścić kotwic, zanim wiatr zepchnąłby mnie na mieliznę.
- Czy chce mi pan powiedzieć, kapitanie, że wszystko teraz zależy od przywrócenia mocy?
- Chcę panu powiedzieć, że mechanicy w ciągu godziny zrobią wszystko, co potrzeba, a do tego czasu będzie pan miał pewne trudności z prowadzeniem statku.
- A jeśli mechanikom się nie uda, to co pan proponuje?
- Proponuję, aby pan teraz powrócił do sternika. Potrzebuje on bardziej pańskich pouczeń niż ja.
Pilot obrócił się na pięcie i tak szybko, jak tylko mógł, wrócił do sterowni, modląc się w duchu, aby pewność siebie Ogilvy'ego znalazła potwierdzenie w faktach. Jednocześnie był zadowolony, że kapitan postanowił zostać na uboczu i nie wtrącać się. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę z granicy swych możliwości. Kapitanowie tankowców spędzali większość czasu na otwartym morzu, jedynie przez dwa dni w miesiącu sterując w strefach zwiększonego ruchu. Kapitan Ogilvy nie był przygotowany na zbyt bliskie kontakty z czymkolwiek, zwłaszcza że płynął po nie znanych mu wodach. Takie sytuacje rozwiązywali piloci.
Wiatr uderzył w mostek, przeleciał przez sterownię, której drzwi na skrzydła były otwarte. Powiew atakował też sterburtę, gdyż statek dryfował na południowy wschód. Sternik wstał ze swego stołka; w napięciu manewrował kołem sterowym.
- Znosi na skraj toru! Nie mogę go utrzymać!
- Czy są tu gdzieś w pobliżu jakieś holowniki? - spytał pilot.
- Najbliższy o dziesięć mil od nas - powiedział drugi pilot.
Zbyt daleko. Musi sobie sam radzić. A trzy mile przed dziobem dostrzegł zgrupowane białe migające światła oraz światło czerwone oznaczające początek skrętu ku Nabowi. Widoczne były gołym okiem, a na ekranie radarowym widniały jako jaskrawe punkciki. Trzy mile! Czterdzieści pięć minut. A jeszcze milę dalej widać było trzy bliskie siebie pomarańczowe błyskowe światła, oznaczające samo wejście do kanału za zakrętem, którego Lewiatan nie był zdolny wykonać przy czterech węzłach.
Dryfowali więc raz na jedną, raz na drugą stronę toru, w pełnych ciemnościach. Sternik robił wszystko, aby zapanować nad wolno płynącym kolosem. Pilot pomagał, jak mógł, wydając polecenia bezpośrednio, a nie przez trzeciego oficera.
- I teraz w poprzek kanału, jest trochę miejsca... Dobrze... doskonale... Teraz utrzymać na jeden-dwa-zero... Dobrze... Dobrze... Utrzymać!
Lewiatan zbliżał się do światła błyskowego oznaczającego jeden z wraków w kanale. Pilot wziął namiar na to światło. Gdy nadszedł moment wykonania zwrotu, stanął jeszcze bliżej sternika, aby ten nawet w ciemnościach odczuł jego obecność. Obaj patrzyli na wskazówkę kompasu.
- Ster jeden-jeden-zero.
- Ster jeden-jeden-zero.
Powolutku wskazówka posuwała się ku wyznaczonemu kursowi: sto dziewiętnaście, sto osiemnaście, sto siedemnaście. Zatrzymała się na stu siedemnastu. Wskaźnik tempa obrotu statku znalazł się prawie na zerze.
- Dalej, dalej! - nalegał pilot.
- Staram się! - odparł sternik.
Pogłębił skręt steru, ale wskazówka tkwiła wciąż na stu siedemnastu stopniach.
- Nie reaguje, kapitanie - powiedział sternik.
- Ostro w lewo!
- Ostro w lewo.
Sternik obrócił koło sterowe aż do oporu. Jego dłonie wydawały się wielkie na tym małym kółku. Wierzchy dłoni, zabarwione czerwienią lampki oświetlającej instrumenty, wyglądały jak opuchnięte i spierzchnięte. Jak dłonie starej sprzątaczki. Lewiatan parł siłą rozpędu ku południowemu brzegowi kanału.
Pilot z niepokojem przerzucał wzrok z kompasu na ciemność przed sobą i z powrotem. Strzałka szybkościomierza oscylowała wokół czterech węzłów. W pilocie wzbierał irracjonalny niezwykły gniew. Co oni tam robią w maszynowni? Dlaczego Ogilvy dalej stoi na skrzydle mostka?
Już otworzył usta, aby wydać komendę awaryjnego stop. Ale przecież nawet obie śruby na pełnej wstecz nie byłyby zdolne nic uczynić. Najwyżej zmniejszyć siłę uderzenia w skały, jakimi usiana była piaskowo-błotnista mielizna. Skały rozorałyby cały kadłub. Tysiące ton ropy zalałoby Solent. Mógłby nastąpić wybuch albo statek wpadłby w pełny dryf i kadłub na całe tygodnie zablokowałby port.
Nagle wskazówka kompasu zadrżała i statek zaczął się obracać: sto szesnaście, sto piętnaście, sto czternaście. Odległy dziób, niby gigantyczny czarny duch, przesuwał się pod światłami w oddali, teraz już szybciej, chociaż sternik cofnął koło na zaprogramowany kąt. Pilot był wpatrzony w kompas: sto dwanaście, sto jedenaście.
- Utrzymać kurs! - ostrzegł sternika.
Kompas wskazał sto dziesięć, sto dziewięć.
- Za daleko! - zawołał pilot.
- Już poprawiam - odparł sternik.
Ale kompasowa wskazówka nadal wędrowała: sto osiem, sto siedem...
- Ściągaj statek z powrotem - powiedział pilot. Czuł, że wpada w panikę. - Ustaw na jeden-jeden-zero! Czy on nigdy nie przestanie się obracać!
- Mam go! - zawołał sternik. Kompas wskazał sto dziesięć.
- Jest jeden-jeden-zero!
- Trzymaj taki kurs!
Pilot podszedł do sternika.
- Następny namiar będzie jeden-pięć-cztery. Dasz radę? - pilot był świadomy, że trzeci oficer wsłuchuje się w każde słowo.
Sternik spojrzał na wskazówkę szybkości dygocącą w pobliżu czwórki.
- Nie jestem pewien.
- Czy chcesz mieć wsteczną na sterburcie?
- Tak. I może jeszcze dziobowy odpychacz.
Pilot wyszedł na mostkowe skrzydło do Ogilvy'ego. Jeśli go kapitan nie zwolni, jest w pełni odpowiedzialny za statek płynący na wodach zatoki southamptońskiej i wyspy Wight. Jednakże potrzebował pomocy kapitana, by ustalić, jak może zachować się kolos.
Wiatr szarpał siwymi kosmykami, które wystawały spod kapitańskiej czapki.
- O co chodzi? - spytał Ogilvy, nie odwracając oczu od toru przed dziobem.
- Musimy wykonać czterdziestoczterostopniowy skręt, żeby wejść na Nab. Proponuję całą wstecz na sterburcie.
- Czyżby? - odparł kapitan fałszywie łagodnym głosem. Obrócił się i poszedł do sterowni. Podbiegł do niego trzeci oficer.
- Jaką macie szybkość? - spytał Ogilvy pilota.
- Cztery węzły.
- Cztery i pół - powiedział Trzeci. - Zwiększa się.
- A więc jak to jest? - Ogilvy spytał pilota. - Cztery czy cztery i pół? - Ogilvy stanął blisko okna sąsiadującego z oknem wykorzystywanym przez sternika. Pilot odszedł, by rzucić okiem na szybkościomierz. Wrócił do Ogilvy'ego.
- Cztery i pół, kapitanie.
Kapitan założył ręce na plecach i stał wpatrzony w szybę.
Pilot wrócił do obserwowania szybkościomierza. Wskazówka wahała się teraz między czterema i pół a pięcioma węzłami. Żyro stopnia skrętu wskazywało, że statek trzyma się kursu.
Pilot wyszedł na lewe skrzydło mostkowe. Syczenie z potężnych kominów nie sugerowało poważnej zmiany ciśnienia. Przez kilka minut obserwował migocące pomarańczowe światła. Kiedy statek minął pławy oznaczające początek toru wodnego, wrócił do sternika.
Szybkość pięć węzłów. Drugi pilot podniósł głowę znad radaru.
- Pięć dziesiątych - powiedział.
A więc pół mili do skrętu.
- Wchodzimy na Nab, kapitanie.
- Proszę dalej! - odparł Ogilvy.
Drugi pilot wyszedł na mostkowe skrzydło. Wrócił szybko, po kilku sekundach.
- Pierwsze światło na prawo od dzioba.
- Ster dziesięć stopni w prawo - powiedział pilot.
Trzeci oficer powtórzył polecenie.
- Dziesięć stopni w prawo - odparł sternik.
- Przepraszam - powiedział pilot, podchodząc do kapitana. - Czy damy wstecz na prawą śrubę?
- Nie ma potrzeby - odparł Ogilvy, patrząc na pomarańczowe światła. - Lewiatan skręca bardzo dobrze, kiedy ma sześć węzłów.
Pilot cofnął się parę kroków i spojrzał na szybkościomierz. Strzałka oscylowała wokół szóstki. Kapitan nie mógł tego widzieć. Po prostu wyczuł. Legenda zawierała prawdę. Cedryk Ogilvy zasługiwał na Lewiatana.
Czy coś jeszcze?
- Nie, kapitanie. Dziękuję.
- Trzeci! Dopilnować, żeby pilot odpłynął bez problemów. - Ogilvy wyszedł na lewe skrzydło bez słów, bez jednego spojrzenia. Stanął na samym krańcu, wiatr targał siwymi kosmykami wystającymi spod białej czapki. "Wygląda jak zjawa" - pomyślał pilot.
Głęboko dotknięty przeszedł na prawe skrzydło, wziął namiar, byle jaki, żeby po prostu nie stać bezczynnie, i wrócił do sterowni, by pomóc sternikowi obrócić Lewiatana na Nab Tower.
Na chwilę żółtawe światło wpadło do sterowni, gdy z głębokiego cienia wyszedł kapitan James Bruce i odsunąwszy kotarę, zniknął w kabinie nawigacyjnej. Przez cały czas był na mostku, wszystko obserwował. Pilot był zaskoczony. Po paru chwilach opuścił mostek pierwszy oficer. Zbliżała się północ. W sterowni pozostali jedynie obaj piloci, trzeci oficer i sternik.
Minęło dziesięć minut. Z kabiny nawigacyjnej wyszedł drugi oficer i zamienił kilka słów z Trzecim, zamierzając zmienić go na wachcie.
- Gdzie jest Stary? - pilot usłyszał pytanie drugiego oficera.
- Na lewym skrzydle.
- Psiakrew! Jak długo ma zamiar tam sterczeć?
Jednakże atmosfera napięcia minęła i Trzeci odpowiedział:
- Co najmniej do Cherbourga.
- Panie Boże, miej nas w opiece.
- Proszę wezwać pilotówkę do sterburty - powiedział pilot. Podał sternikowi ostatnie namiary. Czarny cień dzioba przesunął się ku rozjarzonej pławię morskiej, potem ją zasłonił. Po chwili wyjrzała z lewej strony. W niedużej odległości podskakiwały w ciemnościach zielone światełka pilotówki.
- Trzeci! Zejdziemy sterburtą. - Pilot uśmiechnął się do siebie. I jemu zdarzyło się powiedzieć "Trzeci", mimo że nigdy nie był w marynarce wojennej.
- Tak jest - odparł trzeci oficer i zaczął prowadzić rozmowę przez telefon, przerzucając jednocześnie wyłączniki na konsolecie pokładowych świateł. I natychmiast białe światło oblało pół statku tonącego w mroku. Światła wyznaczyły ścieżkę od nadbudowy do miejsca, gdzie w połowie drogi do dzioba przygotowana była drabinka.
- Idź już - powiedział pilot do swego kolegi.
W kilka minut później na głównym pokładzie pojawił się człowiek - niepozorna figurynka - i stalowymi ścieżkami poszedł do grupki marynarzy przy drabince. Pilot wyszedł na prawe skrzydło mostkowe i przyglądał się. Światła pilotówki zbliżały się do czarnej burty Lewiatana.
Reflektory przebiły mrok, oświetliły drogę poniżej dolnego skraju trapu, ukazały nastroszone zbełtane morze. Pilotówka, mały dwunastometrowy kuter, przecinała dziobem pianę, płynąc równolegle ze statkiem. Wiatr przyniósł na mostek charkot dwu diesli. Charkot się wzmógł w miarę zbliżania się kutra, a potem opadł o wiele decybeli, gdy burta pilotówki dotknęła cielska tankowca i przytuliła się do niego nosem. Na pokładzie pojawił się człowiek, do którego drugi pilot pomachał przed wstąpieniem na drabinkę przez otwarty reling.
Pilot powrócił do sterowni.
- Dziękuję - powiedział trzeci oficer.
- Szczęśliwej drogi! - odparł pilot. Skinął głową sternikowi - a był to ponownie ów młody chłopak - który odpowiedział uśmiechem pełnym ulgi. Wyszedł przez kabinę nawigacyjną, mijając baterię komputerów i przechodząc obok drugiego oficera, który pochylał się nad pierwszą z map kanału La Manche, podczas gdy oficerski praktykant chował do szuflady mapę Solentu. Wsiadł do windy, zjechał na główny pokład, gdzie czekał już marynarz, by odprowadzić go do drabinki.
Na pokładzie było mniej wietrznie i cieplej. Nagle jaskrawe światło oblało dziób Lewiatana. Nad głową usłyszał brzęczenie, na tle nieba zobaczył światełka. Po chwili z mroku wyłonił się helikopter i osiadł na pokładzie. Kilku zgiętych marynarzy podbiegło pod obracającymi się skrzydłami rotora, aby umocować maszynę do pokładu.
Pilot przypomniał sobie zmasakrowanego stewarda i rozkaz Ogilvy'ego, żeby helikopter nie siadał na pokładzie bez jego zezwolenia. Pilot zszedł już z mostka, gdy z helikoptera nadeszła wiadomość, że wraca. Nie słyszał też odpowiedzi kapitana. Ale co go to obchodziło! Skończył pracę, pożegnał statek, statek pożegnał jego i zwlekał tylko po to, aby mu pozwolić zejść do pilotówki. Za chwilę kolos odpłynie, będzie plamką na morzu, niezależny od nikogo.
Winda podciągnęła platforemkę do poziomu pokładu w chwili, gdy pilot znalazł się przy relingu. Wszedł na nią i spojrzał w dół: pilotówka wydawała się malutkim punkcikiem w spienionej wodzie u boku kolosa. Trzydzieści metrów poniżej! Drabinka zakotwiczona. Pilot obrócił się plecami i zstąpił na pierwszy drewniany szczebel. To była najbardziej przykra chwila: obrócenie się plecami do otchłani poniżej. Zszedł trzy stopnie, znalazł się na przedostatnim, pochwycił boczne linki i krzyknął:
- Gotów!
Zaświstała para, drabinką nagłe szarpnęło, ale po chwili zaczęła opuszczać się po pionowej czarnej ścianie, rolki drabinki obracały się gładko na stalowej burcie. Trzymając się mocno pilot spojrzał w dół. Na dziobie pilotówki stał marynarz. Pilot spojrzał w górę: nad relingiem zobaczył twarz marynarza obsługującego windę.
Czy to był blef, który się udał? Czy to było po prostu szczęście, że statek odzyskał szybkość konieczną przy manewrze? Byli o krok od utracenia kontroli nad statkiem. Pilot pomyślał o oczach Ogilvy'ego i o tym, co dostrzegł na ich dnie. Miał co dzień do czynienia z różnymi kapitanami. Spotykał dobrych i głupich, aroganckich i bojaźliwych. Ogilvy robił wszystko, żeby go poniżyć. Pilot zadecydował, że kapitan Lewiatana przeżywa wielki lęk. I to zamąca mu zdrowy rozsądek.
Drabinka się zatrzymała. Pilot zstąpił na dziób pilotówki, marynarz ujął go pod ramię. Przeszedł skrawkiem pokładu wzdłuż kabinki trzymając się linki bezpieczeństwa. Zeskoczył na pokład rufowy. Ryknęły diesle i pilotówka odskoczyła od burty Lewiatana. Pilot spojrzał za siebie: Lewiatan zasłaniał gwiazdy, przesłaniał horyzont jak czarna chmura.
W kabinie byli inni piloci. Odbyło się ciche powitanie. Zupełnie wyczerpany, czując wielką ulgę, usiadł koło swego przyjaciela. Kuter kołysał się na boki i wzdłużnie. Fala była wysoka. Płynęli z trudem. Potem kuter zwolnił i zatrzymał się, aby zabrać pilota z kontenerowca Seatrain. Nowy przybysz dostrzegł pilota z Lewiatana.
- Całą noc płynąłem ci blisko tyłka!
- Trzeba nas było trochę popchnąć. Przydałoby się.
- Co za gigantyczny prosiak ten twój Lewiatan!
- Wstrętne bydlę - mruknął drugi pilot.
- Coś nie tak? - zainteresował się ten z kontenerowca.
- Coś bardzo nie tak!
I na tym skończyła się ich rozmowa. Drzemał aż do Portsmouth. Kiedy piloci wysiadali na jasno oświetlonym nabrzeżu portowym, każdy rzucił dziesięć pensów na deskę nad sterem. Robili to zgodnie z rytuałem, a pilot kutra, który też był kapitanem żeglugi wielkiej, protestował również zgodnie z tym samym rytuałem.
- Szklaneczka piwa dla chłopaka - powiedział pilot i skinął głową marynarzowi, który ich poprowadził do wyjścia.
Jadąc taksówką do portu w Southampton, gdzie zostawił własny samochód, spojrzał na zegarek. Druga nad ranem. Potem miał jeszcze godzinę jazdy do domu w New Forest. Żona od wielu już godzin spała, ale kuce przybiegną do bramy.
James Bruce szedł pustymi korytarzami pokładu bezpośrednio pod mostkiem i rozmyślał o Cedryku Ogilvy. I zastanawiał się, czy będzie to ostatnia podróż kapitana Ogilvy. Zastanawiał się także nad absurdalnością sytuacji, że właśnie on, który nie potrafiłby na pewno dowodzić na mostku Lewiatana, ma osądzać człowieka, który dowodzi Lewiatanem. Było późno. Nie zastał nikogo w okrętowej bibliotece, nikogo w saloniku oficerskim, szpital był pusty, sala kinowa ciemna. W jadalni oficerskiej wszystko było przygotowane do śniadania, dzwoniły delikatnie noże i widelce - silniki pustego kolosa zwiększały obroty. Żadnego przeniesienia ruchu ze wzbudzonego morza. Nie było bowiem morza, fali, szkwału, które by poruszyły tym kolosem. A przecież widział z pokładu, że wzrastający wiatr wzburza morze. Fale wyraźnie zwiększały się.
Na pokładzie poniżej, gdzie znajdowały się kabiny oficerów i starszych podoficerów, także panowała pustka. Nacisnął guzik windy, aby wjechać na pokład kapitański, gdzie znajdował się luksusowy apartament gościnny. Dyrekcja oczekiwała za dwa dni raportu na temat kapitana Ogilvy. Czy jest za stary? Czy utracił pełną zdolność dowodzenia? Czy powinno się go zastąpić? To ostatnie miało posmak złego żartu, dyrekcja bowiem nie miała odpowiednich kandydatów czekających na objęcie mostka Lewiatana.
No cóż, Ogilvy nie był jedynym kapitanem na świecie z poważnymi wadami charakteru. Ciekawe, czy tylko zgadł, że drugi silnik już odzyskał moc, która wystarczy do skrętu w Nab, czy też był to szczęśliwy traf? Czy też specjalnie zaaranżował sytuację, aby upokorzyć pilota i zarazem trzeciego oficera. Bruce postanowił, że spróbuje skłonić głównego mechanika, żeby mu powiedział, co się stało po tym, jak Ogilvy zażądał zwiększonych obrotów. Nie, nic z tego nie wyjdzie. Obaj mieli po cztery paski. Chyba że jeden miał jakiś ukryty żal do drugiego. Bruce nie słyszał jednak o żadnych nieporozumieniach między nimi. Będą trzymali sztamę. Główny mechanik odpowie wykrętnie. Niemniej trzeba będzie spróbować rano.
Jedno nie ulegało wątpliwości. W wyniku czy to szczęścia, czy czegoś innego, Ogilvy był najlepszy, nie było lepszego na mostku Lewiatana. Bruce zaokrętował się w Hawrze i na własne oczy widział, jak zmiennik Ogilvy'ego ledwo dawał sobie radę w gęstym ruchu na kanale La Manche. Z Ogilvym pływanie wydawało się łatwe.
Otworzyły się drzwi windy. W jej głębi stał marynarz mechanik w roboczym kombinezonie. Sięgnął ręką do przycisków i spytał:
- Które piętro, sir?
- Tam gdzie i ty, bracie - powiedział Bruce. - Nigdzie mi się nie śpieszy.
Drzwi się zamknęły. Marynarz przebierał nerwowo dłońmi umorusanymi smarami. Winda zjeżdżała do maszynowni. Marynarz odchrząknął, jakby uważał, iż wypada coś powiedzieć.
- Byłem na górze po "kawałek" powietrza, sir...
- Oo? - powiedział Bruce.
- Zawsze wychodzę na górny pokład, jak mam wolną chwilę, sir.
Akcent Irlandczyka z Glasgow, pomyślał Bruce. Winda wolno zjeżdżała. Bruce uważał siebie za człowieka nie formalizującego, który potrafi zrozumieć prostego marynarza. Nigdy nie zadzierał nosa i nie stosował orgii dyscyplinarnych jak Cedryk Ogilvy. Jednakże tu w windzie poczuł się jak w klatce i nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć mechanikowi. A czuł się w obowiązku powiedzenia czegokolwiek.
- Na pewno tam na dole jest bardzo gorąco.
- O tak, przy samych silnikach, jak trzeba smarować. Ale w kabinie kontrolnej jest lepiej. Tam wpadamy na małe ochłodzenie...
- Bardzo dobrze, słusznie...
Winda stanęła, drzwi się otworzyły, do kabiny wlał się łoskot pracujących maszyn, łoskot ogłuszający, potężny; tłumił wszystkie zmysły. Dopiero po chwili można było sobie uświadomić, że gęste i wilgotne powietrze jest gorętsze od powietrza w południe w tropiku. Całe ciało kurczyło się pod wpływem natarcia tej fali gorąca i łoskotu, umysł z trudem akceptował wielkość wnętrza maszynowni, natomiast oczy natychmiast biegły ku klimatyzowanemu, dźwiękoszczelnemu pudłu na środku hali, między maszynami - kabina kontrolna. Schronienie!
W kabinie były elektroniczne monitory wskazujące pracę dwu bojlerów wysokiego ciśnienia, wytwarzających parę dla dwóch turbin - każda o mocy trzydziestu pięciu tysięcy koni. Ponadto znajdowały się tam monitory informujące o przebiegu pracy mniejszych bojlerów, urządzeń do produkcji słodkiej wody i własnej elektrowni dającej trzy miliony watów. Poza kabiną znajdował się gąszcz rur biegnących przy siwych stalowych grodziach; wysoko nad turbinami i między rurami wisiały żelazne drabinki prowadzące do napowietrznych kładek.
Widać było kosmyki pary na złączach rur. Bruce z dezaprobatą pokręcił głową. Ileż tu jest przecieków. Lewiatan wymagał co najmniej jednego dnia reperacji. No, Cedryk na pewno się tym zajmie. Na pełnym morzu każe zatrzymać maszyny i będą uszczelniali.
- Panie kapitanie? - marynarz stał w drzwiach, wahając się.
- Słucham? - Bruce musiał krzyczeć, by jego głos przebił się przez ryk turbin.
- Czy mogę z panem porozmawiać?
- Oczywiście. - Bruce nacisnął guzik, drzwi się zamknęły, tłumiąc straszliwy hałas. - O co chodzi?
- Właściwie to o nic, sir, tylko... Kiedy mogę, to wychodzę na pokład po to powietrze. Jest takie miejsce na rufie, gdzie widać wszystko...
Bruce skinął głową. Wiedział, o jakim miejscu marynarz mówi: wycięcia w okrężnicy na cumy rufowe.
- No i...?
- Nie teraz, ale poprzednim razem. Kiedy płynęliśmy z Żabiego Brzegu...
- Ostatni rejs z kapitanem Ogilvy?
- Tak jest. Byłem na pokładzie, po to powietrze, no i zamoczyć łeb, bo padało. - Uśmiechnął się i ciemna poważna twarz nabrała niemal chłopięcego wyrazu. - Przemokłem do suchej nitki. Szkwałowało na całego. Ja tak czasami lubię pod koniec wachty. Potem sobie odbijam gorącym prysznicem.
- Rozumiem - odparł Bruce. Na wielkich tankowcach marynarze mieli komfortowe warunki: jednoosobowe kabiny z łazienkami! I usługi pralnicze - czysty kombinezon na każdą wachtę.
- I patrzyłem na ślad, sir. Wygląda jak rozplątywana lina, która nie ma końca. I przywiązana jest do kadłuba. Pan mnie rozumie, sir?
Bruce skinął głową. Znał to. I słyszał o marynarzu, który zahipnotyzowany rzucił się w ślad... Mechanik mówił dalej, opowiadał, a Bruce słuchał. Miał skupiony wyraz twarzy, jego myśli błądziły. Iluż marynarzy było podobnych do tego, z którym rozmawiał. Cisi samotnicy, którzy w zakamarkach myśli żonglowali nie wypowiadanymi słowami, żeby któregoś dnia zacząć je wypowiadać - poetycko lub naiwnie - a potem znów zapadali w milczenie. Czekał, aż marynarz powie wszystko i skończy. Nagle jakieś słowo ukłuło go jak szpilka.
- Co, co?
- Tak, jak mówię, sir. Takie mam wrażenie, że na coś wpadliśmy.
- Na coś wpadliście? Kiedy, jak?
- Wypłynęło w śladzie. - Umorusane palce przebierały w powietrzu. - Jak węzły na linie.
- Nie rozumiem?
- No, części. Różne pływające, takie białe kawałki. Niedużo, ale widziałem. Nie za dużo widziałem, bo mgła, no i pokład tak wysoko.
- Kiedy to było?
- Mówiłem, niedaleko Żabiego Brzegu. Tam gdzie Żabojady. No, na wysokości francuskiego brzegu. I jak mówię, nie ostatnim razem, a przedtem.
- Ale jak myślisz, w co Lewiatan uderzył? - zapytał Bruce, usiłując zachować obojętną twarz.
- Ja nie wiem, sir. Może to była żaglówka tego doktora...
- Dlaczego nie powiedzieliście o tym komisji, która badała sprawę?
- Z maszynowni nikogo nie pytano, sir.
Bruce niemal zazgrzytał zębami. Od czasu do czasu odradzała się dawna rywalizacja między maszynownią a marynarzami pokładowymi. Bruce ją dobrze pamiętał. W dawnych czasach pokładowi spali w kabinach między śródokręciem a dziobem, ludzie zaś z maszynowni w kabinach rufowych. Istniały dwa wrogie obozy, każdy przekonany o swojej wyższości i pewny, że gdyby nie pilnował przeciwników, to statek by zatonął. Bruce był kandydatem oficerskim, gdy pływał na statku Mutlah należącym do Clan Line. Tam właśnie panowała taka atmosfera wrogości. Którejś nocy ten stary rudowiec po prostu przełamał się na pół; o wschodzie słońca Bruce zobaczył, że połówka dziobowa i połówka rufowa płyną osobno. I na żadnej z połówek nikt nie machał.
Członkowie komisji, których zadaniem było sprawdzenie wiarygodności oskarżeń Hardina, nie pomyśleli, że któryś z mechaników mógł być na pokładzie. A mechanik nie zapytany czuł się po prostu obrażony i sam się nie zgłosił. Może to i lepiej. Niech tak zostanie. Trzymał palce na guziku otwierającym drzwi, za którymi ryczały turbiny. Powiedział:
- Dziękuję za informację, ale myślę, że to nie było nic ważnego.
- Nie myśli pan, sir, że rozbiliśmy jacht tego doktora?
- Absolutnie nie. I nie rozpowiadałbym o tym. Tylko zamąci ludziom w głowie.
- Tak jest. I mam pytanie, sir?
- Słucham?
- Po co nam uzbrojony helikopter?
- Uzbrojony?
- Ma taki wielki karabin maszynowy na stałe zamocowany. Koledzy widzieli, kiedy go wiązali do pokładu.
- Z tego, co ja wiem, mamy dostarczyć tę maszynę jakiemuś szejkowi w Katarze. - Bruce wymusił uśmiech i poklepał mechanika po ramieniu. - Znacie Arabów. Jeśli ktoś ma jakąś zabawkę, to i oni chcą ją mieć.
- To święta prawda, sir. Dobranoc, sir.
Bruce wyjechał windą na pokład kapitański. Przeklinał dyrekcję, przeklinał siebie, pilota helikoptera i Ogilvy'ego.
- Na morzu nie ma tajemnic - warknął tego właśnie popołudnia Ogilvy w czasie rozmowy w kabinie. - Załoga wpadnie w panikę. Lewiatan nie jest statkiem wojennym ani marynarze piechotą morską.
Bruce spacerował tam i z powrotem po kabinie Ogilvy'ego, tłumacząc i prosząc, podczas gdy kapitan siedział wyprostowany jak drąg za swoim biurkiem. Parę razy powtarzał informację, jaką brytyjski wywiad przekazał dyrekcji. Doktor Piotr Hardin, który twierdzi, że jego jacht został roztrzaskany przez Lewiatana, jest podejrzany o kradzież przenośnej rakiety przeciwpancernej; ostatni raz widziano go przed trzema tygodniami przed wypłynięciem z Anglii. Wnioski nasuwają się same.
- On jest szalony! - powiedział Bruce. - I ma śmiercionośną broń. Musimy chronić statek.
- Jestem w pełni zdolny obronić mój statek przed jakimś lunatykiem - odparł Ogilvy. Zerwał się z fotela: imponujący w pełnym mundurze, o głowę wyższy od Bruce'a; nieskazitelnie granatowe spodnie i marynarka, biała koszula, ciemny krawat, złote galony na rękawach, Bruce czuł się przy nim mały, zbyt tęgi, zaniedbany. Wsadził kciuki w kieszenie sztormówki. Trzeba było skończyć tę jałową dyskusję.
- Mój drogi Cedryku, dyrekcja nalega. Musisz zabrać helikopter.
- A jeśli się nie zgodzę?
- Wówczas... Będzie mi przykro, ale to nie moja decyzja...
Ogilvy'emu pociemniały policzki. Najpierw zacisnął wargi, ale po chwili szczęka zaczęła mu latać - i wtedy wyglądał jak stary człowiek, który przegrał.
- Jeśli to decyzja Hobsona, dobrze, zgadzam się. - Podniósł palec, który jednak powrócił do zaciśniętej pięści. - Ale wiedz jedno, pilot helikoptera podlega mi w tym samym stopniu, jak każdy marynarz na tym statku.
Kiedy następnego popołudnia Lewiatan przy wspaniałej słonecznej pogodzie opływał bretoński skraj Francji, helikopter uniósł się z pokładu, szarpany porywem dwóch ścierających się wiatrów o różnej prędkości. Poszybował na wschód do portu Brest. W kabinie znajdowali się pilot i kapitan James Bruce.
Z helikoptera można było porównać wielkość tankowca z innymi statkami przepływającymi gigantyczną bramę z Atlantyku do kanału La Manche. Otoczony wianuszkiem spienionej wody Lewiatan był podobny do wysepki, na której brzegach rozbijają się morskie fale. Prawie dwa razy dłuższy i dwa razy szerszy od największego z tankowców na morzu. I trzy razy dłuższy od największego z frachtowców. I gdy inne statki, nad którymi przelecieli, ginęły już na horyzoncie, Lewiatan był wciąż widoczny. Pilot jeszcze dostrzegał jego rufę niby wielką górę, gdy w polu widzenia pojawił się żółty brzeg Francji i w słuchawkach usłyszał radiopławę nawigacyjną Brestu.
W porcie wycelował na oznaczone białym kołem lądowisko helikopterów; ciężko pracował dłońmi na drążkach i stopami na pedałach, aby opuścić się łagodnie. Pocił się, czyniąc poprawki w lewo, w prawo, wyżej i niżej, bokiem i do przodu, byle trafić na bielą wyznaczone pole. I mimo pełnej koncentracji na tym, co robił, gdzieś kołatało wspomnienie. Torturowało go nieustannie: rozbił się w helikopterze ogarniętym płomieniami na podobnym portowym lądowisku w Teksasie. I dlatego też jego czerwona jakby oskrobana ze skóry twarz była nieruchoma, a jedna z dziurek nosa znacznie większa od drugiej. I dlatego dwa palce dłoni obleczonej w rękawiczkę były całkowicie zagięte jak haki.
Gdy wreszcie usiadł w zaklętym kole lądowiska, zobaczył biegnącego ku helikopterowi śniadego mężczyznę z tandetną walizeczką w jednej ręce, drugą przyciskał do głowy turban zagrożony zawieruchą produkowaną przez rotor. Nowy steward mający zastąpić biednego sukinsyna, którego poprzedniej nocy odwoził do szpitala w Southampton.
Na Bruce'a czekała czarna limuzyna. To on wynajął helikopter.
Pilot czuł na sobie spojrzenie Bruce'a, ale kiedy po zabezpieczeniu maszyny spojrzał w jego kierunku, tamten odwrócił głowę.
- I oto Brest, o który pan prosił, mój panie! - pilot musiał krzyczeć.
Bruce dał pilotowi znak ręką, aby obniżył obroty i zmniejszył hałas.
Wreszcie mogli rozmawiać bez krzyczenia. Kątem oka pilot widział sylwetkę stewarda, który się wahał: wchodzić czy czekać na wezwanie.
- Niech mnie pan posłucha! - odezwał się Bruce. - Ludzie zauważyli karabin maszynowy, ale ja im powiedziałem, że helikopter jest przeznaczony dla szejka w Katarze. Jak długo się uda, proszę podtrzymywać tę wersję.
- A po co, do cholery? - spytał pilot. - Dopiero zaczną coś podejrzewać, kiedy zobaczą, że zrywam się z pokładu, ilekroć pojawi się na morzu żagiel.
- Wielu żagli na morzu nie będzie. Ocean jest większy, niż się panu wydaje. Istotne jest to, żeby pan nie zadarł z kapitanem Ogilvy. Bardzo pana proszę o schodzenie mu z drogi.
- Niech się pan nie martwi - odparł pilot. - Ja go też nie lubię. - Na twarzy pilota pojawił się krzywy kaleki uśmiech.
- On nie chciał mieć pana na pokładzie. Przycisnęliśmy go.
- "Gie" mnie obchodzi, co on lubi. Pan mnie wynajął, pan rozkazuje.
- Nie! - odparł ostro Bruce. - Rozkazuje on. Tylko on. On jest dowódcą Lewiatana. A to oznacza, że jego słowo jest ewangelią.
- Rozumiem.
- I proszę nie zapomnieć!
- Kapitan rozkazuje. Schodzę mu z drogi.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Wiemy, że Hardin ma rakietę przeciwpancerną i pistolet czterdziestkępiątkę. Ale nie wiemy, co ma jeszcze.
Pilot latał nad Kambodżą.
- Już byłem ostrzeliwany. - Znów wykrzywił twarz w karykaturze uśmiechu. - Ale nigdy przez faceta na jachcie.
- Lepiej, aby mu pan nie dał po temu okazji! - powiedział James Bruce. - Na pana miejscu wcześniej zabiłbym go.
11
Była taka noc, tydzień przed opuszczeniem portu Southampton przez Lewiatana, kiedy Hardinowi żeglującemu wzdłuż brzegów Afryki Zachodniej wydawało się, że wyczuwa zapach Sahary. Morze łagodnie kołysało. Chmury skrywały niebo, panowała absolutna ciemność. Oczami przeszukiwał zachodni horyzont w nadziei ujrzenia światełka na pasach ruchu.
Adżaratu spała na lewej kanapce w kokpicie, nieświadoma małej zmiany kursu, która przybliżała ich do lądu. Było cicho i na tyle ciepło, że mógł pozostawać w szortach. Kiedy poruszyła się we śnie, jej palce musnęły mu nogę. Hardin odsunął się. Był teraz bliżej szmerów i szeptów śladu za rufą. I wpatrywał się w czerń zachodniego horyzontu.
Gdzieś tam, może nawet dość blisko, płynął do Europy obładowany ropą Lewiatan. Ale dziś w nocy Lewiatan był jedynie punktem na mapie, oznaczającym skrzyżowanie kursu Łabędzia z kursem tankowca.
Ziemia!
Było to siedem dni później i tysiąc sto mil dalej na południe. Łabędź kładł się pod naporem silnej północno-wschodniej bryzy u wybrzeży Sierra Leone. Adżaratu wskoczyła na bom, mocno złapała silnie przechylony maszt i entuzjastycznie pomachała w kierunku ledwo dostrzegalnej granatowej kreski między ciemniejącym wschodnim niebem a pienistymi czubkami fal.
- Wyspa Sherbro?
Hardin skierował dziób jachtu ku wyspie. Żagle zgubiły wiatr i jacht się wyprostował. Adżaratu zeskoczyła z bomu. Róża kompasowa przesunęła się o siedemnaście stopni. Hardin odnotował namiar na Sherbro i potem przywrócił poprzedni kurs. Oddał ster Adżaratu i zszedł do stołu nawigacyjnego.
Na mapie prostą linią zaznaczył kurs na Sherbro. Wypadało, że jacht znajduje się o trzy mile na południe od naliczenia nawigacyjnego, które kreślił co godzina od namiaru południowego, kalkulując przebytą odległość, kurs, znos i siłę Prądu Gwinejskiego. I znów pięćdziesiąt mil w osiem godzin. Trzy i pół tysiąca mil w trzy i pół tygodnia. Łabędź był szybki, wiatry miał pomyślne.
Opuścili Europę na dość silnym wietrze zachodnim, a kiedy Zatokę Biskajską mieli za rufą, złapali wiatr wschodni, silny lewanter, który zawiódł ich od Hiszpanii ku Afryce i niemal do Wysp Kanaryjskich. Tam dopiero ugrzęźli między zamierającym lewanterem i skrajem północno-wschodnich pasatów, aby jednak dość szybko złapać przygodne wiatry, z którymi popłynęli dalej na południe, choć znacznie wolniej, póki po kilku męczących dniach nie wpadli na pasaty. Dopiero wtedy Łabędź odzyskał pełne siły pokazując, co umie, i szybko nadrobili stracony czas.
Na loranie sprawdził namiary i okazało się, że elektroniczna aparatura potwierdza prawidłowość jego kreśleń.
- Sherbro! - potwierdził, wróciwszy do kokpitu.
- Czy nie moglibyśmy się na niej na krótko zatrzymać? Żeby tylko kupić jarzyny. Wszystko bym oddała za jedną marchewkę.
- Pojutrze będziemy w Monrowii.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Tak, to prawda. Zapominam o tym. Jest mi tak dobrze, że mogłabym płynąć na koniec świata.
- Trudno. - Patrzył na fale. Powiedział jej przedtem, że musi dopłynąć do Rio przed sezonem burz. Brzmiało to prawdopodobnie, chociaż z tego, co wiedział, Rio de Janeiro nie miało sezonu burz. Hardin nauczył się spiskować, ukrywać prawdę za zasłoną prawdopodobnie brzmiących wyjaśnień. Coraz łatwiej było mu kłamać. Wiele ją nauczył, przybliżył jej żeglarstwo, ale ona ciągle była kimś obcym w tym świecie. Wierzyła we wszystko, co mówił. Wierzyła nawet w to, że wezwania otrzymywane przez radio od Milesa miały na celu przekazanie komunikatu pogodowego.
Jednakże nie czuł się dobrze kłamiąc. Zamykał się w sobie jak ów dawny Hardin, zanim poznał Karolinę, zanim ją pokochał. A potem przez wiele lat spędzonych razem uwierzył, że w rozmowach z nią nie ma niedomówień, nie ma ukrytych znaczeń między wierszami, nie ma nieprawdy.
- Piotr! - odezwała się Adżaratu.
- No co?
- Odpocznij.
- Weź ster! - Zbiegł po trapiku do mesy, rzucił się na koję i wpatrzył w tekowy sufit.
Adżaratu pojawiła się prawie natychmiast. Poprzez nią spojrzał na widoczne za iluminatorem niebo. Jacht płynął przechylony.
- Kto trzyma rumpel? - spytał.
- Walter. - Urządzenie samosterujące nazwała imieniem syna polityka, kandydata na jej męża. Wyjaśniła to mówiąc, że zarówno syn polityka, jak i instrument sterujący mieli wspólną, a zarazem męczącą na dłuższą metę cnotę: można było na nich polegać.
- Walter nie widzi statków, a my płyniemy uczęszczanym pasem.
Obracała w palcach zawieszony na szyi złoty krzyżyk.
- Wstań, chodź, zapowiada się piękny wieczór. Wypijemy drinka przed kolacją.
Hardin wpatrywał się w Adżaratu. Zawsze była z nim i przy nim. Wielokrotnie wpadał w depresję i za każdym razem potrafiła go z niej wyciągnąć. Powiedział:
- Czy nigdy nie czujesz się zmęczona podnoszeniem mnie na duchu?
Uśmiechnęła się i jej zęby zabłysły jak perły.
- Przecież nie mogę spędzać wakacji, pierwszych od dziesięciu lat, z ponurym mrukiem.
Na twarzy Hardina pojawił się chłód i zaciętość.
- Bardzo cię przepraszam - powiedziała. - Nie miałam zamiaru kpić, ale wydawałeś się taki szczęśliwy przez te ostatnie kilka dni, że pomyślałam...
Usiadł na koi.
- Nieważne. Wypijmy tego drinka.
- Ja to, co zwykle! - uśmiechnęła się uradowana i wybiegła trapikiem na pokład.
Hardin patrzył za nią. Miała piękne nogi. I była w bikini. Uśmiechnął się na wspomnienie minionych dni, kiedy Adżaratu powolutku zmierzała do bikini przygotowując grunt. Z początku nosiła szorty i górną część kostiumu kąpielowego, potem dwuczęściowy kostium świetnie pasujący do jej smukłej sylwetki. Dopiero po tygodniu odpakowała bikini będące jeszcze w oryginalnym fabrycznie zalepionym plastyku.
Hardin po pewnym czasie przestał się oszukiwać, że na pokładzie ma jedynie pasażerkę, i przyznawał w duchu, iż lubi na nią patrzeć. Była zbyt piękna i interesująca, aby mogło stać się inaczej. Ale jednocześnie czuł się tak blisko Karoliny, zdruzgotany dramatem. Miał w sobie zbyt wielką pustkę, aby chcieć od Adżaratu czegoś więcej niż towarzystwa i wsparcia. Ignorował więc siłę powabu Adżaratu, zachowując się tak, jak gdyby Karolina żyła.
Przygotował dwie wódki z tonikiem - słabszą dla niej - i włożył do nich plasterki limona, jakie udało mu się jeszcze wykrajać z dwu ostatnich pleśniejących już owoców. Adżaratu podniosła szklankę.
- Za tę ziemię, do której płyniemy, niech się odnajdzie tam, gdzie wskazują namiary!
Hardin roześmiał się. Popijając przyglądali się słońcu, które już dotykało horyzontu. Niebo nabrało fioletowego odcienia, woda stała się granatowa. Wysoko płynące kosmate chmurki spurpurowiały na zachodzie, na wschodzie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
- Jest niebiańsko! - powiedziała Adżaratu.
Jacht płynął na grocie i genui, popychany przez lekki wiaterek z północnego wschodu. Tego wieczoru pasaty niosły słabiutki aromat odległej ziemi, słodkawą sugestię afrykańskiego lądu. Słońce było już niziutko, wtapiało się w horyzont.
- Co to jest? - spytała.
- Nie wiem.
Już od kilku minut Hardin obserwował dziwny kształt na horyzoncie. Równie wysoki jak szeroki: błękitna smuga niemal na wprost dzioba Łabędzia. Podniósł do oczu lornetkę i po chwili zagwizdał. Oddał lornetkę Adżaratu i lekko zmienił kurs na zachodni, aby zbliżyć się do zjawy na horyzoncie.
- Ale co to jest? - spytała ponownie Adżaratu, usiłując nastawić szkła na pełną ostrość.
- Wielorejowiec - odparł Hardin. - Prawdopodobnie statek szkolny. Możesz policzyć maszty?
- Trzy! - Wzrok miała fenomenalny, ale nie wyćwiczony. Widziała dalej niż on, ale widziała mniej. Kiedy Łabędź znalazł się bliżej wielkiego żaglowca, Hardin pomyślał o ojcu. Gdyby żył, miałby teraz ponad dziewięćdziesiąt lat. Już przed osiemdziesięciu laty, jako młody chłopiec żeglował na takich statkach. Fregata! Płynęła majestatycznie, zbyt daleko, by mógł odczytać jej imię. Z tej odległości kępa masztów i żagli miała niebieskawy kolor, ale były i krwiste plamy, tam gdzie padały skośne promienie chylącego się za horyzont słońca.
Adżaratu spytała, czy jest głodny, a gdy odpowiedział twierdząco, przyniosła tackę z serami i paroma puszkami mielonych wędlin. Potem, przy zapadającej ciemności, usiedli koło siebie, popijając kawę i rozmawiając. Mimo wielkiej odległości, jaką przebyli, minione trzy tygodnie były raczej beztroskie. Sprzyjała im pogoda. Nie czuli zmęczenia, gdyż podczas tropikalnych gorących dni lipca mogli pozwolić sobie na drzemki na pokładzie, które uzupełniały kilka godzin nocnego snu w kabinie.
Po długiej chwili milczenia Adżaratu nagle spytała, dlaczego rzucił praktykę lekarską. Udzielił jej standardowej odpowiedzi: był zbyt zajęty projektowaniem sprzętu medycznego.
- Tak, ale ja jestem ciekawa, czy zająłeś się projektowaniem sprzętu dlatego, że widziałeś w tym okazję do porzucenia praktyki? Czy też dlatego, że projektowanie tak cię pochłonęło?
- I jedno, i drugie - odparł uczciwie. - Spostrzegłem, że bardzo mi odpowiadają pewne aspekty tworzenia czegoś nowego. Jest to konkret. Masz zawsze definitywną odpowiedź. Coś działa albo nie działa. To jest istotą inżynierii. W medycynie nie ma konkretnego tak lub nie. Jest być może. Czy mnie dobrze rozumiesz?
- Wiem, że w medycynie jest tylko owo być może.
- Albo trafisz, albo popełniasz błąd. Raz popełniłem błąd i bardzo to przeżyłem.
- Pacjenci umierają - odparła. - Tak bywa.
- Moja pacjentka nie umarła. Ale przeze mnie cierpiała. Przez długie lata. A była przyjacielem. Pielęgniarka, którą bliżej znałem przez pewien czas. Właściwie nie byłem jej lekarzem, ale przychodziła po radę, gdyż straciła zaufanie do innych lekarzy. Murzynka.
- A więc dlatego czujesz się swobodnie w moim towarzystwie?
- Myślę, że dlatego czuję się swobodnie z tobą, bo to jesteś ty. I może dlatego, że jesteś Afrykanką. I jesteś dumna, że nią jesteś.
Poczuł, że Adżaratu wzruszyła ramionami. Gdy się odezwała, w jej głosie zabrzmiała ostra nuta:
- To, co powiedziałeś, nie czyni mnie istotą prawdziwszą. Po prostu nie jestem twoim pacjentem z izby przyjęć w nowojorskim szpitalu. A co się stało z twoją przyjaciółką?
- Stała się nerwowa; nadwaga, bezsenność i dolegliwości gastryczne. Miała te dolegliwości od osiemnastego roku życia. Wszyscy lekarze, których się radziła, mówili, że to rezultat nadmiernego ciśnienia. Wysokie ciśnienie występuje bardzo często wśród czarnych Amerykanów. Mówili jej też, że powinna udać się do psychiatry, aby mogła dotrzeć do źródła swoich niepokojów. Przeprowadziłem wszystkie możliwe badania - ciągnął Hardin. - I nic. Wreszcie ona sama postanowiła coś na to zaradzić. Zaczęła studiować buddyzm, jogę, spróbowała nawet szukać wewnętrznego spokoju w religijnych pieśniach. Postanowiła wykorzystać swoją wyostrzoną świadomość, jak to określała, aby zajrzeć do swej jaźni i ciała. No i zajrzała, i powiedziała mi, że to tarczyca. Znów przeprowadziłem wszystkie badania i stwierdziłem, że ma rację. Wiesz, co to było?
- Choroba Gravesa.
- Choroba młodych kobiet. Ty jesteś młodą kobietą. Zapamiętałaś tę chorobę spośród tysięcy, o których uczyłaś się na uniwersytecie. Ale ja zapomniałem. Choroba była zaawansowana i operacja nie mogła już pomóc. Kobieta została skazana na lekarstwa do końca życia.
- Błędy diagnostyczne w medycynie wydają się bardziej konkretne niż błędy w innych dziedzinach.
- Ja lubię sytuacje jasne. I dlatego lubię żeglować. Morze pochłania to, co chce pochłonąć. A jeśli człowiek chce mieć na jakiś temat pełniejszą wiedzę i chce upewnić się, że ma rację, to może zawsze doskonalić sztukę nawigacji. Na morzu można robić wszystko dobrze, zgodnie z procedurami, bezbłędnie, a morze, jeśli będzie chciało, też cię zabije. Ale jeśli jesteś dobrym żeglarzem, to przynajmniej wiesz, gdzie jesteś, kiedy giniesz i dlaczego giniesz.
- Jesteś zupełnie zwariowany!
- To prawda - roześmiał się, ale nagle przestał, jakby w pełni uświadomił sobie znaczenie przed chwilą wypowiedzianego słowa "zabije".
Adżaratu szybko zmieniła temat.
- Ale twoja nawigacja wydaje się dość niedbała. Powiadasz, że powinniśmy płynąć kursem sto osiemdziesiąt cztery stopnie, a potem żeglujesz na sto osiemdziesiąt pięć.
- Bo łatwiej jest płynąć na duży punkt kompasu. Łatwiej jest go odczytać. Musisz pamiętać, że żaglówka trochę się wierci po tym morzu. To wiatr ją zepchnie, to fala posunie. Tak czy inaczej w twój kurs wbudowany jest błąd. Możesz próbować płynąć na sto osiemdziesiąt cztery, ale musisz z góry założyć, że w najlepszym wypadku znajdziesz się w granicach pięciostopniowego błędu. Wykreślony przez ciebie kurs jest kursem przybliżonym. Na tym polega całe zliczanie nawigacyjne. Przybliżona szybkość, przybliżona siła prądu, przybliżony namiar dają ci przybliżony kurs. Kiedy musisz dokładnie wiedzieć, gdzie jesteś, masz chronometr, słońce, księżyc i gwiazdy. One nie kłamią.
Adżaratu przeciągnęła się, opierając o ściankę kokpitu, i spojrzała na zaciemnione niebo. Dokoła panowała czarna noc, ale niebo było rozgwieżdżone.
- Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego gwiazdy są różnego koloru - powiedziała. - Czy ta czerwona to Rigel?
- Betelgeuse.
Hardin usiadł na podłodze kokpitu i prowadził palec Adżaratu po gwiazdozbiorze Oriona.
- Obie są na przeciwległych skrajach. Ale odwrotnie. Rigel jest niebieskawa. O tu! Betelgeuse czerwonawa. A więc, jak się nazywa ta pomarańczowa?
- Aldebaran.
- Doskonale. A ta najjaśniejsza?
- Syriusz.
- A tam jest Waga. A to Capella, kozica. I jej dzieci. Widzisz?
- Tak.
Wziął sekstant i zrobił trzy namiary na każdą z czterech gwiazd, notując kąt i wysokość. Podszedł do stołu nawigacyjnego i w almanachu nawigacyjnym znalazł średnie dla każdego z kątów. Obliczył na mapie położenie jachtu, zgasił czerwone światło nad stołem i wrócił do Adżaratu. Przez chwilę myślał, że zasnęła, gdyż się nie ruszała. Po minucie zadała pytanie:
- No i gdzie jesteśmy?
- Właśnie tam, gdzie powinniśmy... Czy nie jest ci zimno? Dam ci koc...
Było bardzo ciemno, ale dostrzegł jej przemykającą rękę. Wyjęła dłoń spod głowy, by dotknąć ciała.
- Jest bardzo ciepło - powiedziała. - Tak, że zupełnie zapomniałam, iż jestem w bikini. Dotknij mojej skóry. Zobaczysz, jaka gorąca.
Hardin wyciągnął dłoń bladą w świetle gwiazd. Ujęła ją w drodze i położyła sobie na brzuchu.
- Czujesz? Gorące.
- Trzęsiesz się.
- Coo? - Jeszcze mocniej przycisnęła jego dłoń do drżącego ciała.
- Adżaratu?
- Co?
- Jesteś piękna, bardzo piękna!
- Tak uważasz? - spytała niemal dziecinnym głosem.
- Tak. I jesteś bardzo młoda, i...
- I ty przygotowujesz sobie wymówkę?
- Nie... Tylko... Nie, po prostu nie wiem, co mam powiedzieć.
- A ja wiem - odparła. - Zakochałam się w tobie, gdy cię po raz pierwszy zobaczyłam.
Czuł jakąś chorobliwą lojalność wobec Karoliny, jakby wciąż żyła i jakby miał ją zabić, gdyby usiłował zerwać łączące ich więzy. Powiedział:
- Czuję się obsadzony w roli starszego doświadczonego uwodziciela.
- Starszego doświadczonego uwodziciela? A czyż ja nie mam prawa pragnąć ciebie? Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że to ja mogę chcieć cię uwieść, odebrać cię twojej żonie?
- Nie. Jesteś bardzo młoda, jesteś kobietą religijnie wychowaną.
- No i co z tego?
- Jesteś?
- Jestem, ale co z tego wynika? O co ci chodzi?
- W pewnym sensie czuję się za ciebie odpowiedzialny.
- Miałam rację - odezwała się urażonym głosem. - Szukasz wymówek.
- Prawisz mi komplementy - odparł, zastanawiając się, czy uda się jej rozbić tkwiące w nim skamieliny. Myśl o porzuceniu wszechobecnej nienawiści była w pewnym sensie przerażająca.
- Ja ci prawię komplementy? - odparła ze złością. - Piotrze, ty nie ze mną rozmawiasz, ale prowadzisz debatę ze sobą. - Wstała i zrobiła dwa kroki w stronę trapiku, ale stanęła i przez chwilę stała bez ruchu. Wróciła i usiadła, ściągnęła dłońmi nogi i głowę wsparła na kolanach. Powiedziała niskim głosem:
- Przyjdzie taki czas w stosunkach między nami, kiedy będę od ciebie żądać. I nie pozwolę ci umknąć.
Jeszcze dwa dni, pomyślał Hardin. Za dwa dni wysadzi ją na brzeg w Monrowii. I znów wszystko będzie dobrze, kiedy zostanie sam.
Jakby odczytując jego myśli, powiedziała:
- Będę cię ścigać. - Roześmiała się. - Ależ to będzie śmiesznie! Robisz te swoje radary i termometry, a tu puk, puk do twojego nowojorskiego zamczyska i w progu staje wysoka czarna pani doktor z Afryki. I co wtedy zrobisz?
- Chciałbym cię zobaczyć w Nowym Jorku.
- Być może zobaczysz.
Hardin chrząknął z rozbawieniem.
- Z czego się śmiejesz?
- Może będziesz bardzo zła, jak to usłyszysz, ale powiem ci. Myślałem o dowcipie rysunkowym. Letniej nocy pod gwiazdami na wsi całuje się para. Kobieta mówi: "Ja ci wierzę, że mnie odwiedzisz w Nowym Jorku, ale na wszelki wypadek daj mi w zastaw zegarek".
Przyłożyła usta do jego ucha. Czuł ciepły oddech.
- I zemdleję pod twoimi drzwiami. Jakiś przechodzień mnie podniesie i położy na twoim warsztacie. Będziesz musiał odłożyć lutownicę i zająć się mną, jak dobry lekarz.
Jacht się gwałtownie przechylił, dziób poszedł do góry i potem runął. Za rufą odgłos stał się głośniejszy. Pobliski kontynent oddychał ku morzu chłodem nocy, więc wiatr się wzmagał. Jeszcze większy przechył; w czarnym odmęcie zniknął na chwilę reling.
Adżaratu wyłączyła automatycznego pilota i ujęła ster. Hardin zastąpił genuę mniejszym fokiem. Sądził, że podniecenie i chęć fizycznego zbliżenia wygasły w czasie rozmowy. Mylił się: zwijając genuę, czuł w ustach suche pragnienie, myślał wyłącznie o niej.
Bryza znad lądu przypędziła wielką chmurę, która przesłoniła wszystkie gwiazdy. Na policzku czuł dłoń Adżaratu.
- I bez gwiazd cię widzę - powiedziała szeptem. Pieściła go jakby lękliwie. - Bo promieniejesz.
Hardin zadygotał. Poczuł na wargach jej drżące palce. Uchylił wargi i suchym językiem dotknął kobiecej dłoni. Zbliżył się do niej. Poczuł wielką nieporadność, ciemności go oślepiły, umysł, zastygł. Spotkały się ich ramiona, przylgnęła do niego jakby absolutnie odprężona, a jemu wydawało się, że jest kawałem raniącego zardzewiałego żelastwa.
Wargami odszukała jego wargi, pocałowała go, a potem skryła głowę w jego szyi. Objął ją, dłonią gładził jedwabistą skórę. Wbrew sobie samemu czuł podniecenie. I przestał być sprężony. Delikatnie palcami odkrywał jej ciało i jego kształty, w ciemnościach odszukał twarz, ujął ostrożnie pod brodę i podniósł do ust. Całował długo i namiętnie.
Oboje legli na kanapce kokpitu, złączeni wargami, spleceni nogami. Przemknęła mu myśl, że Adżaratu ma smak cynamonu, a kiedy rozpiął górną część bikini, jej sutki stwardniały mu w palcach; aksamitnym językiem wdarła się w jego usta. Dłonie dziewczyny przestały szukać, lecz świadomie krążyły po torsie mężczyzny.
Zesztywniał, gdy palcami zawędrowała niżej. I zatrzymał ją.
- Co się stało? - spytała między szybkimi oddechami.
Milczał patrząc w czarną noc, oczy i myśli miał wypełnione Karoliną, wnętrze puste.
- Piotr?!
- Przepraszam cię.
Nastąpiła długa cisza wypełniona szelestem wody, która jakby żegnała przebijający się przez nią jacht. Kiedy wreszcie Adżaratu odezwała się, miała oddech normalny, głos spokojny.
- Bardzo mi przykro.
Dotknęła jego twarzy. Szarpnął się do tyłu, ale zbyt późno: palce trafiły na mokry od łez policzek.
- Mój biedaku! - szepnęła.
- Przykro mi, że zawiodłem - powiedział.
- To moja wina - odparła.
Przez parę minut wpatrywał się w ciemność.
- Coś ty powiedziała?
- Nie zawiodłeś mnie. Oczekiwałam zbyt dużo. Chciałam wziąć, a nie mogłam dać.
Hardin czekał, ale nie powiedziała nic więcej.
- Co, co? Nie rozumiem.
- W porządku, Piotrze! - powiedziała sztucznie beztroskim głosem. - To nieważne.
Czuł się zagubiony i podejrzewał, że ona jest także zagubiona. Spytał:
- Co masz na myśli? Wyjaśnij mi.
- Jakaś inna kobieta będzie na pewno zdolna ci pomóc. Zrobi to lepiej ode mnie.
Przez dłuższą chwilę nie docierał do niego sens tego, co powiedziała. Gdy zrozumiał, aż podskoczył.
- Na miłość boską! Ty myślisz, że ja nie mogę, bo ty... Ooo, na miłość boską, co za bzdura!
- Myślałam, że potrafię cię podniecić.
Hardin głośno wyrzucił z siebie powietrze i spojrzał na czerń nieba. Miejscami chmura stawała się prawie przejrzysta i prześwitywały blado gwiazdy. Widział sylwetkę Adżaratu, gdy zakładała z powrotem bikini. Czuł się ułaskawiony. Skończyło się, związek z Karoliną pozostał nienaruszony.
- Chciałbyś się napić herbaty? - spytała i przecisnęła się, idąc do trapiku. Stanęła w luku, czekając na odpowiedź. Ledwo dostrzegał jej sylwetkę w mroku, ale nieporadna postawa świadczyła, że straciła świadomość własnej gracji. Była okaleczona jego niepowodzeniem.
Wstał. Czekała. Podszedł, z wahaniem sięgnął, by ją pocieszyć. I przygarnął jak dziecko. Stała nieruchoma, jakby wsłuchana w bezsłowny monolog delikatnej pieszczoty, gdy głaskał jej włosy i plecy. A potem już słowami usiłował wyjaśnić, że jego niezdolność do miłości nie jest jej winą. Gdy skończył, położyła mu głowę na ramieniu.
- Chyba ci wierzę - powiedziała, dotykając jego ramion, pocierając je palcami. - Ale w dalszym ciągu jest mi przykro, że nie mogę być tą, która potrafiłaby ci pomóc.
Hardin mocniej ją przytulił.
- Dziękuję - odparł. - Mnie też jest przykro. - Stali spleceni w uścisku i powoli jego skłębione myśli rozwiały się, pozostawiając jedynie uczucie głębokiego zadowolenia z dotyku jej dłoni na ramionach i jego dłoni na jej skórze, miękkiej i gładkiej jak ciepła satyna.
Tak jak błyskawica pojawia się na horyzoncie bez ostrzeżenia, tak on nagle poczuł iskrę pragnienia, która zastąpiła pustkę. Iskra przerodziła się w płomień ogarniający całe ciało. Przytulił ją, czując radość.
- Adżaratu!
Zwarły się usta obojga, zwarły się ciała w uścisku nakazanym przez pragnienie zbyt nagłe i potężne, by zostawić czas na miłosne gry i słowa. Ważny był uścisk, smak jej warg i jej prężne ciało. Gdy ją wreszcie puścił, powiedział:
- Unieważniam wszystko, co przedtem mówiłem.
Zadyszana roześmiała się wraz z nim i przytuliła.
- A może jednak jestem tą właśnie! - wyszeptała.
Hardin pochylił się nad Adżaratu i całował jej piersi, wyszukiwał miejsca, które by ją podniecały. Obcałowywał aksamitną skórę ud, aż zaczęła jęczeć z rozkoszy, a potem wabiąc ją pieszczotą i pocałunkami, sprowadził na koję do swej kabiny.
Obudził się przerażony.
Hałas, trzaski. Są na pasie frachtowców!
Był w swojej koi. Obok poruszyła się Adżaratu, przez sen sięgnęła ręką. Wyśliznął się z koi na kanapkę i potem na podłogę, wymacał drogę do trapiku, wybiegł na pokład. Łabędź płynął spokojnie, trzeba tylko było trochę poddać wiatrowi fok i skorygować autopilota. Wracając do kabiny, znów usłyszał trzaski.
Radio! Zapomniał je wyłączyć po ósmej wieczorem. Trzaski i piski w słuchawkach. Niezbyt głośne, ale na tyle inne od normalnych odgłosów na płynącym jachcie, że go obudziły. Usiadł za stołem nawigacyjnym, założył słuchawki. Miles nadawał na ich częstotliwości. Wiele dni temu Hardin nawiązał z nim kontakt i Miles powiedział, że Lewiatan będzie rozładowywał ropę w zatoce Bantry, a potem w Hawrze. I być może spędzi jeszcze dwa dni w trzecim porcie, ale to już będzie zależało od tego, czy zostawi cały ładunek w pierwszych dwóch, czy też mu coś jeszcze pozostanie. Teraz powtarzał: - Karol-Urszula-Xantypa! Aby zachować tajemnicę, posługiwali się w rozmowach znakami międzynarodowego kodu flagowego. Lewiatan był Zebrą, Hardin - Henrykiem, Miles zaś Marią. Myśląc, że pomylił znaczenie poszczególnych liter, Hardin podświetlił listę flagowego kodu wiszącą nad stołem nawigacyjnym. Przebiegł ją oczami. Nie pomylił się, zrozumiał dobrze! Miles powtarzał: - Karol-Urszula-Xantypa. K - natychmiast stop. U - niebezpieczeństwo. X - poniechaj manewru. A więc w sumie: "Zrezygnuj ze swoich zamiarów".
Hardin zapomniał o kodzie. Nacisnął guzik "nadawanie, mikrofon" i zapytał:
- Dlaczego?
W odpowiedzi usłyszał:
- Xantypa-Xantypa!
- Dlaczego, do cholery?
Po drugiej stronie cienkiego przepierzenia poruszyła się Adżaratu. Półsennie wypowiedziała jego imię. Wychylił się i zobaczył, że obraca się w koi twarzą od niego.
- Dlaczego? - wyszeptał do mikrofonu.
Dźwięk podobny do terkotu pneumatycznego świdra zagłuszył odpowiedź Milesa. Znowu Rosjanie ze swoimi radarowymi próbami.
Pomyślał, że ten dźwięk przypomina mu raczej grzechot miedziaków w blaszanym kubku żebrzącego ślepca. Zdenerwowany czekał, aż grzechot ustanie. Co Miles miał do powiedzenia?
Owej nocy, kiedy Miles wszedł na pokład jachtu w kanale La Manche, Hardinowi nie wystarczyło ogólnikowe zapewnienie, że chodzi o demokratyczne państwo poszukujące nowych środków obrony.
- Chodzi o Izrael? - zapytał.
Miles się uśmiechnął.
- Jeszcze czegoś chce się pan dowiedzieć? - I czekał z tym samym uśmiechem na ustach, gdy Hardin przeżuwał kłębiące się myśli. A potem odpowiedział jednym zdaniem: - Dla Izraela wielkie tankowce stanowią doskonały zastępczy cel. - I pociągnął tę myśl dalej: - Co by było, gdyby Izrael pokazał całemu światu, a zwłaszcza krajom produkującym ropę i ich sojusznikom, że wielkie tankowce, jakże ważne dla ich egzystencji, są łatwym łupem dla grup terrorystycznych?
- Zmieciono by was z powierzchni ziemi.
Miles odparł wówczas z ciężką ironią, że na pewno nie Izrael per se. Owszem, rozprawiono by się z wyrwanymi spod kontroli żydowskimi organizacjami terrorystycznymi.
- Świat jest obłudny - powiedział Miles. - Cały świat gotów jest połknąć tezę, że terroryści spod znaku Czarnego Września nie reprezentują Palestyny, chociaż sami są Palestyńczykami i od innych Palestyńczyków otrzymują wsparcie, a także chronią się, gdy trzeba, w palestyńskich obozach.
I wówczas Miles wskazał głową na podłogę, pod którą Hardin ukrył Smoka.
- Pan stanowi wielką groźbę, doktorze Hardin.
- Nie jestem Żydem - odparł Hardin.
- Pańska żona była Żydówką. Czy przypomina pan sobie, jakie to panu nadano hebrajskie imię podczas ślubu z Karoliną w mieszkaniu rabina Berkowitza przy Wschodniej Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy? - Ze zniecierpliwieniem pokiwał głową. - Tak, tak, to i owo wiemy o panu, doktorze. Więc jakie to było hebrajskie imię i nazwisko?
- Chaver Israel.
- Przyjaciel Izraela - przetłumaczył Miles. - No i chyba pasuje, żeby właśnie przyjaciel Izraela wskazał innym Żydom, jakich to celów zastępczych powinni poszukać? Nie sądzi pan?
- Wokół Przylądka Dobrej Nadziei przepływa miesięcznie dwa tysiące tankowców. Takiego strumienia ropy nie uda się powstrzymać - odpowiedział Hardin.
- Ale uda się nadszarpnąć strukturę przewozów - rzekł Miles. - A czyż może być wspanialszy pokaz siły terroryzmu, niż zatopienie Lewiatana, największego statku na świecie?
- Nie na wasze konto! Nie! - zaczął krzyczeć Hardin. - To nie wasz sukces, to mój! Moja była strata, moja jest walka, moja zemsta. Tak musi być!
- Będzie pańska zemsta, doktorze Hardin. My tylko chcemy ofiarować jedną rzecz, której pan sam nie zdobędzie. Informacje! Z odpowiednim wyprzedzeniem będzie pan znał pozycję Lewiatana. A może nawet uda się nam tak pokierować sprawami, że nikt nie połączy pańskiego nazwiska z tym, co się wydarzy. Być może nie będzie pan przed nikim musiał się ukrywać.
- Mnie tylko obchodzi zatopienie Lewiatana.
- To niech nam pan pozwoli sobie pomóc.
Rosyjski pneumatyczny świder zamilkł. Hardin podkręcił gałkę siły odbioru i wytężył słuch. Raz jeszcze wychylił się i spojrzał na Adżaratu słabo widoczną w świetle czerwonej lampki. Spała. Uśpiło ją łagodne kołysanie jachtu.
Głośno i wyraźnie usłyszał głos Milesa: - Xantypa!
- Dlaczego?! - krzyknął do mikrofonu Hardin. - Czy Zebra popłynęła?
- Tak. Ale wiedzą o panu.
Hardinowi kłębiły się myśli: wiedzą, więc będą starali się umknąć!
- No i?
- Zabrali na pokład helikopter.
Hardin ścisnął skronie dłońmi, usiłując zebrać myśli. Może mógłby atakować w nocy? Nie, w nocy trudno ocenić odległość. Poczuł tępy ból w brzuchu.
- W jaki sposób się dowiedzieli? - zapytał, zdając sobie sprawę, że to nie ma najmniejszego znaczenia.
- Podobnie jak my. Przykro mi.
Hardin wyczuwał współczucie w głosie Milesa. Milczał, w słuchawkach słyszał tylko szum. Po chwili przestał szukać argumentów, aby za to, co się stało, obarczyć winą Izraelczyków. Wina jest jego, był nieostrożny w Niemczech. Zastanawiał się, czy gdyby miał to wszystko zrobić jeszcze raz, zabiłby żołnierza, który sprzedał mu broń. Wtedy sprawa nie wyszłaby na jaw. Zaczął grzebać w mapach leżących w szufladzie pod stołem.
- Słyszy pan? - spytał Miles.
- Wywołam was za tydzień - powiedział Hardin.
- Po co?
- Muszę o wszystkim pomyśleć, rozważyć. Wyłączył radio i poszedł do składziku żagli.
12
Kapitana Ogilvy bolały nogi. Ich chudość była niewidoczna pod pięknie skrojonymi spodniami munduru. Ogilvy czuł się tak, jakby miał kończyny obłożone ołowiem, który ściskał łydki i uda. Każdy krok wymagał wysiłku. Ból przeszkadzał w pełnej koncentracji, lecz kapitan pozostawał na mostku - jak zawsze w sytuacjach specjalnych, do których należała żegluga szlakami dużego ruchu.
Nie spał już od dwudziestu czterech godzin, od chwili przygotowań do opuszczenia terminalu w Southampton. Kiedy statek przebywał w terminalu, na kotwicowisku lub w portowym doku, pierwszy oficer zajmował się załadunkiem lub wyładunkiem ropy, drugi wytyczał przyszły kurs, trzeci zaś uzupełniał zaopatrzenie. Na otwartym morzu też wykazywał wobec nich zaufanie i wszyscy trzej pełnili wachty, natomiast ilekroć przychodziło żeglować w strefach natężonego ruchu - na przykład w kanale La Manche, wokół Przylądka Dobrej Nadziei oraz przylądka Quoin czy też w wejściu do Zatoki Perskiej - dowodził kapitan Ogilvy, wyłącznie kapitan Ogilvy. Pozostali mogli nawet być doskonałymi marynarzami, ale tylko on w pełni rozumiał i potrafił przełożyć na czynności praktyczne rozmiary i energię kinetyczną statku.
Nogi zawsze pierwsze protestowały podczas długich wacht. Lekarz powiedział mu, że to jest arterioskleroza. Niedostateczny dopływ krwi do kończyn. Lekarstwa, jakie mu dał na rozszerzenie naczyń, spowodowały jedynie zaczerwienienie twarzy. Na mostku, na prawo od sternika, kazał zainstalować tak zwany admiralski stołek - wysokie, obrotowe, podobne do barowego, krzesło z oparciem. Jednakże pilotowanie statku to nie to samo, co prowadzenie samochodu. Nie mógł przecież stale siedzieć w jednym miejscu. Na mostku trzeba biegać od instrumentu do instrumentu i wlepiać oczy w przednią szybę, wychodzić na mostkowe skrzydła, żeby zerkać na boki albo ku rufie.
Oprócz instrumentów mostkowych jest jeszcze komputer antykolizyjny, nawigacja satelitarna i pozostałe elektroniczne diabelstwo. I kiedy trzeba sterować wśród innych statków na wąskim torze wodnym, wybierać drogę jak na zatłoczonej ulicy, to nie można tego robić z fotela. Na pewno nie. Co chwila trzeba brać tyłek w troki i lecieć, to w jedno, to w drugie miejsce, i obserwować, jak się statek zachowuje.
Chociaż był synem robotnika i pomocnicy kuchennej, Ogilvy nabrał manier i akcentu Anglika z wyższych sfer. Zdolności i ambicja pozwoliły mu wyrwać się z zapomnianego przez Boga miasteczka w zachodniej Anglii. Kiedy już miał obycie, szlif i właściwy akcent - gdyż szybko zrozumiał, co różni zwykłego marynarza od oficera - przyjęto go do szkoły oficerskiej w Dartmouth, mimo pewnych przeszkód wynikających z niewłaściwego pochodzenia. Maniery i akcent przylgnęły do niego na stałe. Mógł użyć ostrego słowa w obliczu kolosalnego błędu popełnionego przez podwładnego, ale nikt nigdy nie słyszał z jego ust nieprzyzwoitego przekleństwa, choć takowych używał w myślach.
Szastał się teraz po mostku, zmuszając nogi do posłuszeństwa, świadomy, że tkwi tu zbyt długo, ale zdecydowany dotrwać do końca. Dopiero kiedy Brest został daleko za rufą, a między dziobem Lewiatana i Maderą znajdowało się tysiąc pięćset mil otwartego Atlantyku, obrócił się do pierwszego oficera, który wraz z nim stał na mostku.
- Pański statek, Pierwszy! Ja idę spać.
- Tak jest. Dobranoc.
- Rozładunek poszedł dobrze.
- Dziękuję, sir.
- Mam nadzieję, że nasi przyjaciele w Hawrze nie dowiedzą się o tym.
- O czym?
- Mogliby pomyśleć, że zrobiliśmy im na złość.
Pierwszy oficer uśmiechnął się blado. Łącze puściło i rozlali w porcie dwieście galonów ropy. Ogilvy chrząknął z rozbawieniem i opuścił mostek. Lubił zaskakiwać swoich oficerów szpileczkami, aby nie tracili czujności. Chociaż pierwszy oficer pływał z nim od sześciu lat, warto mu i taki drobiazg wypomnieć, niech uważa, niech przykładnie wykonuje swoje obowiązki.
Osobisty steward kapitana, drobniutki Hindus, przygotował kąpiel i wyjął kapitańską piżamę. Chodził po kabinie szybkimi zwinnymi kroczkami, przywodząc na myśl charta afgańskiego. Po kąpieli Ogilvy położył się w wygodnym podwójnym łożu. Na stoliku obok stał kubek gorącej czekolady. Wyciągnął nogi, czuł przepływające przez nie fale ulgi. Zaciągnął zasłonę odgradzającą łóżko od kabiny. Z przyjemnością przygotowywał się do dwunastogodzinnego snu. Pierwszy oficer znał obyczaje kapitana i przeszkodziłby mu jedynie w wypadku poważnego zagrożenia.
Kapitan zamknął oczy, przed którymi nadal przesuwały się obrazy znaków, błyskających świateł, ekranów radarowych. W uszach brzmiały namiary powtarzane przez sternika. Pił czekoladę i czekał, aż jego skłębione myśli zdecydują się na odpoczynek i opuszczą mostek. Miał sześćdziesiąt trzy lata i wiedział dobrze, że trzeba spokojnie poddać się naturalnemu procesowi uspokajania.
Pilot helikoptera wyszedł na mostek, żeby z najwyższego na statku punktu obserwacyjnego obejrzeć wschód słońca. Przebiegł przez sterownię, omijając sternika, i wyszedł na lewe skrzydło, skąd miał najlepszy widok i gdzie nikomu nie mógł wadzić.
Wciąż był pod wrażeniem wielkości statku. Pomyślał sobie, że gdyby w marynarce wojennej byli mądrzy ludzie, to zamówiliby parę takich zabaweczek, żeby z nich zrobić lotniskowce. Można by ich używać jako tankowców, a w razie potrzeby hop, i jest flotylla samolotów. Coś takiego, co mają Rosjanie - statki handlowe, które w razie potrzeby mogą służyć jako wojenne.
"Zabij pierwszy!" - przypomniał sobie radę kapitana Bruce'a. Jednocześnie postanowił zapomnieć, co Bruce mówił o Ogilvym. Jego przełożonym był mimo wszystko Bruce. On go wynajął. Pilotem wstrząsnął dreszcz. Miał prawo rozwalić tego faceta w łodzi żaglowej. To jak wojna, to nawet lepsze niż wojna, gdyż za facetem nie ma gromady Wietnamczyków, żeby go wspomogli. Jeden trafny strzał i po wszystkim.
Znów wstrząsnął nim dreszcz, ale z innego powodu: ilekroć czuł się już lepiej, powracało wspomnienie tamtej katastrofy... Z wschodzącego słońca przeniósł wzrok na helikopter. Była to jego pierwsza praca od czasu wypadku w Teksasie. Nerwy miał poszarpane i podpisał ten kontrakt jedynie dlatego, że obejmował wyłącznie loty nadwodne.
Nie obnosiłby się teraz z tą twarzą straszydła, przed którym uciekają dzieci, gdyby wówczas mógł usiąść na wodzie, a nie był zmuszony do lądowania, aby ratować pasażerów. Tym razem nie ma pasażerów. Tylko on, helikopter i karabin maszynowy. Oderwał wzrok od helikoptera i spojrzał na morze, powtarzając w myślach zasady wodowania w razie wypadku: przed samym uderzeniem wody położyć helikopter na boku, wygramolić się górą, skoczyć do wody i jak najszybciej odpłynąć.
Poprzedniej nocy niemal stchórzył i chciał zawrócić przed wylądowaniem w szpitalu w Southampton, ale ten biedak zaczął krzyczeć. Pilot oparł dłonie w rękawiczkach na balustradzie mostka Lewiatana; czuł wibracje statku. Długo wpatrywał się w fale.
Pokłady mostkowych skrzydeł były mokre po nocnej mgle. I było chłodno. Ó ósmej pojawił się na mostku trzeci oficer obejmujący wachtę i spytał pilota, czy nie napiłby się kawy. Pilot z wdzięcznością przyjął propozycję i wszedł do ciepłej sterowni.
Młody oficer zaczął opowiadać o sobie. Oparł się o politurowaną drewnianą poręcz przed oknami, patrzył w morze i mówił, że przed pięcioma miesiącami ożenił się, że żona mieszka w Anglii, że żony są źle widziane na Lewiatanie, chociaż na większości tankowców oficerowie mogą je zabierać. Ale Ogilvy zadecydował inaczej. A w ogóle żona ma pretensje, że pływa z Ogilvym.
Pilot helikoptera miał dziewczynę w Dallas. Była stewardesą i miała prawo do dziewięćdziesięciu procent zniżki na bilety lotnicze. Obiecała, że dołączy do niego w Arabii.
- Pan myśli, że płynie do Arabii? - zapytał trzeci oficer z wieloznacznym uśmieszkiem. - Byłem w Zatoce Perskiej szesnaście razy i cała Arabia, jaką widziałem, to biała linia na horyzoncie. Lewiatan tankuje na morzu.
Pilot wykrzywił twarz w uśmiechu, a trzeci oficer patrząc na niego, zadał sobie pytanie, czy dziewczynę z Dallas poznał pilot przed wypadkiem, czy już po wypadku.
- Ale ja mam środek lokomocji - powiedział pilot, wskazując na helikopter. - Może dostanę parę dni urlopu i potem was dogonię.
- Może, jeśli się pan zwącha z kapitanem - powiedział oficer.
- Kapitan pała do mnie taką samą miłością, jak ja do ośmiornicy.
Trzeci oficer pokiwał głową z wystudiowaną powagą.
- Tak, tak, to bardzo trudny człowiek. Trzyma dystans. Chociaż miałem z nim kilka zupełnie przyjemnych rozmów. Chyba mnie lubi.
- Z czego pan to wnioskuje?
- No, pływaliśmy razem w P&O. Stamtąd mnie wyciągnął.
- Co to jest P&O?
Trzeci oficer zaczął opowiadać o Peninsularnym i Orientalnym Towarzystwie Okrętowym i o stanowiskach, jakie ma zamiar w tej kompanii w przyszłości zajmować. W sterowni pojawił się zmiennik sternika. Nowo przybyły odnotował w dzienniku kurs i szybkość, potwierdził, że szlak jest wolny, bez przeszkód i że autopilot funkcjonuje, po czym zasiadł za sterem, poruszanym "niewidzialną ręką" komputera. Zmiennik i jego poprzednik słyszeli zwierzenia trzeciego oficera na temat jego przyszłości i wymienili porozumiewawcze uśmieszki.
- Dopiero teraz "zaskoczyłem", do czego to jest podobne - powiedział pilot, palcem uderzając w szybę i wskazując zielone poletka pokładu, poprzecinane popielatymi ścieżynami, z dzielącą pokład na połowy żelazną napowietrzną galeryjką, z porozrzucanymi tu i ówdzie pękami czarnych rur, z czerwonymi hydrantami przeciwpożarowymi, żółtymi zaworami, czarnymi windami, wieżyczkami. - To mi przypomina cholerne pola naftowe w Teksasie.
- Nie widziałem pól naftowych - powiedział trzeci oficer.
- Tak, zapomniałem, że nie schodzi pan ze statku. Ja je widziałem... Właśnie tak wyglądają. - Spojrzał na morze i z niedowierzaniem potrząsnął głową. - I ten cholerny statek się posuwa! Trudno uwierzyć. Cholera! Znam farmerów, którzy sobie zamki pobudowali, kiedy znaleźli ropę pod swoim podwórkiem za domem. A było tej ropy mniej niż na tym jednym statku. O Jezu! I taki facet na żaglówce chce to zatopić! Niech mnie kule...!
- Ciszej! - syknął trzeci oficer, wskazując głową sternika. Przez cały poranek trzeci oficer zastanawiał się, w jaki sposób zasugerować kapitanowi, żeby powiedział załodze o grożącym niebezpieczeństwie, zanim zaczną rozchodzić się plotki. Sternik patrzył prosto przed siebie.
Pilot odparł szeptem:
- Rzeczywiście, szaleństwo.
- Może on jest szalony - zgodził się trzeci oficer.
- Nie widzę, żeby się pan niepokoił? - zauważył pilot.
- No, sam pan powiedział, że to jest tylko jeden człowiek.
- I ma jedną rakietę. O tym trzeba pamiętać. I trudno nie trafić w taki cel jak ten.
- Z pokładu turystycznego jachtu?
- Może pan nigdy nie widział elektronicznie sterowanego pocisku. Półślepy dziewięciolatek musiałby trafić.
- I dlatego pan jest z nami. Po to tu pana mamy.
Pilot wziął do ręki jedną z lornetek leżących na półce pod oknem. Zaczął wędrować po horyzoncie.
- Tam, tam, niech pan spojrzy!
Trzeci oficer spojrzał we wskazanym kierunku - na horyzoncie, na wprost Lewiatana, bielał samotny żagiel.
- Jacht! - krzyknął pilot i przez kabinę nawigacyjną pobiegł do windy.
- Wyłączyć autopilota! - rozkazał trzeci oficer. Ogłuszający warkot wyrwał Ogilvy'ego ze snu. Wydawało mu się, że na statku wybuchł pożar, bo statek jest bombardowany. Są na Atlantyku w czasie wojny. Tak było czterdzieści lat temu. Zdał sobie sprawę z pomyłki dopiero wtedy, gdy postawił stopy na miękkim dywanie kabiny. To nie była zimna wilgotna stal wojennego okrętu eskortującego konwój.
Ogłuszający hałas umilkł. Powróciła pamięć. Był pijany snem. Rozsunął szczelne zasłony okna i popatrzył na gigantyczny pokład Lewiatana. Helikopter! Był w powietrzu przed statkiem. Ogilvy przetarł oczy i spojrzał na morze. Zobaczył żagiel jakieś pięć mil przed dziobem.
Włożył szlafrok i podjechał windą jedno piętro na mostek. Zegar w kabinie nawigacyjnej wskazywał dziewiątą trzydzieści rano. Na mostku służbę pełnił trzeci oficer. Stał w tej chwili przy oknie i popijając kawę, wpatrywał się w helikopter. Ogilvy zbliżył się bezszelestnie.
- Co to wszystko ma znaczyć?! - powiedział ostrym tonem. Trzeci oficer zesztywniał, odstawił kawę, stanął na baczność i obrócił się.
- Panie kapitanie!?
- Kto zezwolił na start helikoptera?
- Powiedział, że widzi żagiel, panie kapitanie!
Ogilvy przyłożył do oczu lornetkę. Helikopter pędził nad wodą zbliżając się do żagla. Kapitan odjął lornetkę od oczu i rzucił ją na półkę. Potrząsając palcem wskazał radiotelefon.
- Dajcie mi go!
- Panie kapitanie?
- Natychmiast połączcie się z nim!
- Tak jest, panie kapitanie!
Trzeci oficer pobiegł do radiotelefonu i zaczął wzywać pilota.
- Ma natychmiast wracać! - powiedział kapitan.
- On mówi, że chce się lepiej przyjrzeć tej żaglówce.
- Ma natychmiast wrócić! - ryknął kapitan.
Ogilvy wyszedł na skrzydło mostka i przyglądał się zbliżającej się sylwetce helikoptera. Odległy szum rotora zastąpiły wizgi i jęki turbiny, znacznie przenikliwsze. Helikopter osiadł na pokładzie. Kapitan odczekał, aż maszyna została zabezpieczona linkami i pilot wolno ruszył pokładową ścieżką ku windzie, po czym włączył pokładowy megafon:
- Pilot helikoptera natychmiast na mostek! - głos groźnie i ponuro rozszedł się po statku.
Ogilvy czekał wściekły. Mimo długiego snu, odczuwał wielkie znużenie. Odzyskał energię, gdy pilot pojawił się na mostku.
- Gdzież to pan leciał?
- Sprawdzałem żaglówkę - odparł pilot.
Powiedział to beztrosko, chociaż w oczach ukrytych za okularami błysnął niepokój.
- Sprawdzał pan żaglówkę, ach tak?
Pilot przestąpił z nogi na nogę.
- No tak, po to tu jestem.
- Drogi panie - odezwał się Ogilvy fałszywie słodkim głosem. - Na przyszłość będzie pan czekał na zezwolenie moje lub pierwszego oficera i dopiero wówczas będzie pan mógł wsiadać do helikoptera. Czy to jasne?
- Tak. Ale...
- Ale co? - smagnął kapitan.
- Ale jeśli to jest sytuacja nagła? Jeśli taki facet na nas poluje? Mam wówczas tracić czas na proszenie pana o zezwolenie?
Ogilvy palcem wskazał jacht na morzu. Lewiatan płynął szybko i jacht był już tak blisko, że dostrzegalne stały się szczegóły.
- Niech mi pan opisze ten jacht! - warknął Ogilvy.
Pilot wzruszył ramionami.
- Jacht jak jacht!
- Czy ma jakieś charakterystyczne cechy?
W ostrym świetle dnia pilot zmrużył oczy.
- Jest biały i z przodu ma czerwony żagiel.
- To jest spinaker! Przedni żagiel na dziobie! Jest zawieszony na przednim maszcie. Jest jeszcze jeden maszt. Widzi go pan, drogi pilocie?
- Aha - pilot wygiął wargi w ironicznym uśmieszku. Kapitan kontynuował, jakby nic nie zauważył. - I ten drugi maszt jest tuż przed rumplem. Widzi pan?
- Widzę. Z góry widziałem znacznie lepiej. Stąd jest gorsza widoczność. Pan ma dobre oczy, kapitanie.
- To jest kecz! - powiedział Ogilvy. - Niech pan za mną powtórzy. Kecz!
- Hola, kapitanie...
- Kecz - powiedział Ogilvy lodowatym głosem.
- Chwileczkę...
- Kecz!
Pilot językiem zwilżył wargi.
- Może być. To jest kecz.
- Dwa maszty, ty głupcze! Kecz! Jacht Hardina to slup. Jeden maszt. Jeden fok. Niech pan mi da papier i ołówek.
Z kieszeni kurtki pilot wyjął notatnik. Ogilvy niemal go wyrwał z obleczonej w rękawiczkę ręki i swoim własnym złotym piórem narysował trójkątną sylwetkę.
- Jeden maszt, jeden grot, jeden fok. I kiedy pan taki jacht zobaczy, to spyta mnie pan o pozwolenie opuszczenia pokładu! Nie zgadzam się, żeby jakiś głupek zrywał się helikopterem z pokładu, kiedy mu przyjdzie ochota na wycieczkę!
Ogilvy wrócił do łóżka, ale już nie mógł zasnąć.
Helikopter to najgłupszy, jaki sobie można wyobrazić, sposób ochrony tankowca. Lada moment załoga będzie wiedziała, że coś się dzieje. Wszyscy będą zdenerwowani i zaniepokojeni, ilekroć helikopter wystartuje. Już i tak się źle stało, że z Southampton wypłynęli pod znakiem krwi z powodu wypadku stewarda. Nie będzie spokoju w czasie tego rejsu, jeśli helikopter będzie hasał. Musi być dobrze zabezpieczony na pokładzie, a pilot winien pozostawać w areszcie kabinowym. Pilocika czeka jeszcze nie lada niespodzianka, gdy wypłyną na południowe wody.
Głupota! Hardin był minimalnym zagrożeniem. Skąd mu w ogóle przyszło do głowy, że taki statek można zatopić. Może cierpi na popularne złudzenie, że pusty tankowiec jest napełnioną gazem bombą, pod którą wystarczy podłożyć zapałkę. Nie wie o tym, że każdy zbiornik jest zneutralizowany dzięki wpompowaniu spalin i pozbyciu się tlenu. Do takiego zbiornika można wrzucić płonący dom po to, żeby ugasić pożar.
Jedna rakieta przeciwko półkilometrowej długości statkowi! Ten człowiek jest szaleńcem lub głupcem. Oczywiście, że i jedna rakieta może wyrządzić pewne szkody i dlatego też kapitan Ogilvy opracował prostą i absolutnie pewną metodę obrony. Zbyt prostą, aby wtajemniczać w nią kapitana Jamesa Bruce'a i jemu podobnych w dyrekcji generalnej.
Ponownie narzucił szlafrok, włożył kabinowe pantofle i zadzwonił do stewarda po herbatę. Gdy ją otrzymał, przeszedł z filiżanką do gabinetu - jednego z trzech pomieszczeń apartamentu. Na ścianie wyłożonej boazerią wisiała wielka mapa szlaku tankowców - jedenaście tysięcy mil dokoła Afryki - wszystkie morza między Europą a Arabią. Ocean Atlantycki północny i południowy, Ocean Indyjski, Morze Arabskie, Zatoka Omańska, Zatoka Perska - wody Lewiatana!
Ogilvy miał w głowie wszystkie fakty, wszystkie czasy i odległości. Naniósł je teraz na gruby przezroczysty arkusz plastyku nałożony na mapę. Hardin czytając fachową prasę dotyczącą morskiej żeglugi znał z pewnością co do jednego dnia datę wypłynięcia Lewiatana z Europy. I z Anglii wypłynął sam na trzy tygodnie przed tą datą. Dlaczego?
W odpowiedzi kryły się zamierzenia Hardina.
Ogilvy zebrał informacje o jachcie. Ten element był najważniejszy. Ważniejszy od motywacji człowieka, od zasięgu jego rakiety i od sposobu zaczesywania włosów. Jacht był szybki, Hardin był kompetentnym żeglarzem, a na pokładzie miał do pomocy kobietę. Można więc założyć, że robił sto pięćdziesiąt mil dziennie. Trzy tysiące mil przez trzy tygodnie. Cztery tysiące w cztery tygodnie, a piąty tydzień czekanie na bramce - w rejonie przygotowywanej pułapki na Lewiatana.
Szlaki tankowców były dobrze znane. Nietrudno było dostrzec je, patrząc na mapę z prawdziwego zdarzenia. Na przykład na wybrzuszeniu afrykańskim szlak tankowców musiał prowadzić jak najbliżej lądu, aby nie trwonić pieniędzy na paliwo. Ogilvy owalną linią zakreślił ten odcinek trasy obejmujący prawie tysiąc mil wokół Afryki Zachodniej. Tutaj tankowce płynęły najbliżej brzegu. Wewnątrz tej linii znajdowały się: Dakar - stolica Senegalu, Freetown - Sierra Leone i Monrowia - Liberii.
Gdzieś na tym odcinku trasy Hardin będzie usiłował napaść na Lewiatana. Na to wskazywała data jego wypłynięcia z Anglii. I ten tysiącmilowy szlak był stosunkowo wąski, łatwy do węszenia i wypatrywania. A poza tym stąd było zaledwie tysiąc osiemset mil do Ameryki Południowej - szansa umknięcia po dokonaniu napaści.
Podnosząc cyrkiel, Ogilvy chrząknął z głęboką satysfakcją. Co mi za groźba, jeden człowiek na jachciku! Maksimum dziewięć węzłów. Maksimum! Ale pewnie nie uda mu się osiągnąć więcej niż sześć czy siedem. Po diabła mu helikopter?
13
Adżaratu obudziła się w nocy. Fosforyzujące wskazówki wiszącego na ścianie zegara pokazywały czwartą. Jacht walił dziobem o falę, było zimno. Przypomniawszy sobie wszystko, sięgnęła ręką szukając Piotra. Czuła spełnienie, rozkołysanie, pogrążenie. W ustach czuła jego smak, na swych dłoniach jego zapach. Piotra nie było! Trzepnął żagiel - trzepnięcie było głośne jak wystrzał z pistoletu. Wdarło się w jej myśli, pomieszało je.
Ten dźwięk trwał krótko, a potem jacht przestał kołysać się wzdłużnie i pomknął chyżo. Zdała sobie sprawę, że to Hardin poprawiał żagle. Trzęsąc się z zimna i z radości wpełzła do jego śpiwora i czekała, by jak najszybciej skorygował ster i wrócił do niej. Obudziła się ponownie o świcie zwinięta w kłębuszek, z dłońmi między nogami. Była sama. Jacht w dużym przechyle pruł szybko przed siebie - przez owalne okienko widziała pióropusz piany.
W tekowej kabinie światło dnia wydawało się żółtoszare. Odnalazła obie części bikini, założyła je, na ramiona zarzuciła jedną z jego roboczych koszul. Palcami przeczesała włosy i wyszła na pokład.
Hardin stał w lekkim rozkroku, obiema dłońmi trzymał ster patrząc na żagle. Mięśnie nóg miał napięte, mocno się zapierał, gdyż przechył jachtu groził utratą równowagi. Podeszła Adżaratu, chwytając się wszystkiego po drodze, żeby się nie ześliznąć, i pocałowała go w policzek. Sięgnął ręką za jej plecami chcąc podciągnąć szot.
- Wyglądasz teraz jak starzec - powiedziała. - Masz zupełnie białe włosy.
Twarz miał także zbielałą, gdyż pokrywała ją skorupa soli. Czekała na odpowiedź, ale nie odezwał się słowem. Spojrzała dokoła. Fale oblizywały zawietrzny reling. Wypływający spod rufy ślad zawzięcie furczał, jacht zdawał się przeskakiwać doliny fal.
- Co to jest? - spytała.
Między grotem a wielką genuą wisiał trzeci żagiel zawieszony jak fok, na nowym sztagu między masztem a forsztagiem.
- Sztaksel - powiedział Hardin. - Wystawiłem go w nocy.
- Po co?
- Dla zwiększenia szybkości. Ale słabo pracuje. Zabiera wiatr genui. To jest właśnie problem ze slupami. Na keczu jest wiele miejsc do podwieszenia żagla, ale przy jednomasztowcu zawsze jest kłopot.
Adżaratu z powątpiewaniem pokiwała głową. Łabędź jeszcze nigdy nie był poddany tak wyczerpującej próbie. Dotychczas miły i wygodny na morzu, przekształcił się w zacietrzewionego łowcę, który nie dbając o komfort towarzyszących mu ludzkich istot, pędził przed siebie, rozcinając wściekle wodę dziobem.
- Napijesz się kawy?
- Proszę.
Wycofała się do kambuza. Ustawiła naczynie do kawy na gazie, mocując je do kuchenki specjalną sprężyną. Wsparła się mocno o szafkę, odmierzając kawę. Już jej było mało. Gdy dopłyną do Monrowii, trzeba będzie pomóc Piotrowi w uzupełnieniu zapasów na drogę do Ameryki Południowej.
Na gazową kuchenkę pociekły łzy, zasyczały, wyparowały. To nie łzy pożegnania. Tamte przyjdą po jego odpłynięciu z Monrowii. Ale dlaczego teraz nie powiedział nic na temat minionej nocy? Była przekonana, że go zadowoliła. To niemożliwe, aby ona sama przeżywała taką satysfakcję.
Nalała kawy do kubków, wyszła na pokład z jego kawą. Łabędź płynął zupełnie przechylony na bok. Spojrzała na śmigającą wzdłuż burty wodę i wreszcie otwarcie przyznała rację swoim podejrzeniom: Hardin specjalnie tak pędził, aby ją jak najszybciej zostawić w Monrowii i być wreszcie sam.
Przyjął kubek, dziękując skinieniem głowy.
- Czy chcesz, żebym cię zastąpiła? - spytała.
- Proszę - oddał jej ster, odsuwając się na bok. Postukał w kompas. - Świetnie. Akurat sto osiemdziesiąt.
Żagle były bardzo wybrane i Adżaratu potrzebowała trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do reagowania steru, który miał tendencję spędzania dzioba do wiatru. Utrzymanie jachtu na właściwym kursie wymagało większej niż zwykle siły.
Hardin dwukrotnie zwracał jej uwagę - dość ostro za drugim razem - zanim usiadł, aby wypić kawę. Szybko jednak pozostawił kubek w specjalnym "trzymaczu" i podkręcił wciągarkę sztaksla. Chociaż sam już nie sterował, nie spuszczał oczu z żagli. Adżaratu wsparła się mocno na pochyłej podłodze rozstawiwszy nogi i coraz lepiej dawała sobie radę ze sterem, który wykazywał siłę jakby żywego stworu, którego prędzej można pokonać koncentracją uwagi niż przemocą.
Hardin nagle wstał. Adżaratu spojrzała na kompas myśląc, że zgubiła kurs. Ale nie. Hardin powiedział:
- Weź odrobinę pod wiatr, muszę zrzucić sztaksel. Nic właściwie z niego nie mamy.
Łabędź zwolnił, Hardin ściągnął żagiel, pobiegł na przód jachtu, opuścił sztaksel i schował go w luku dziobowym.
- Wracamy na kurs sto osiemdziesiąt - powiedział, znikając na chwilę pod pokładem. Kiedy wrócił do kokpitu, wyregulował ruchomy blok otwierany, przez który biegła linka genui. Oczu ani na chwilę nie spuszczał z żagli, morza, nieba, z tablicy wskaźników i zegarów. Załopotał grot. Wypuścił go.
- Wiatr zmienia kierunek na północny.
- Chwilowo fruniemy! - powiedziała.
- Ale zaczyna tracić, niech to...!
- Jesteś zmęczony.
- Wcale nie. - Popatrzył na grot. - Pilnuj grota. Będziesz wiedziała, czy nie tracisz kursu. Właśnie tracisz.
- Przepraszam.
Przywróciła kurs sto osiemdziesiąt. Czego on chce? Po co ten pośpiech? Co by się stało, gdyby parę dni spędzili razem? Palcami pogładziła gardło, wspominając wspólne godziny nocy. Palce się zatrzymały: nie miała złotego krzyżyka.
Roześmiała się.
- Powiem ci coś śmiesznego.
- Gubisz kurs!
- Przepraszam. - Poprawiła kurs. - Pamiętasz, jak powiedziałeś, że jestem religijna? Zerwaliśmy łańcuszek mojego krzyżyka.
Hardin oderwał wzrok od żagli. Ich oczy spotkały się i na chwilę twarz mężczyzny jakby zmiękła. Jeszcze go nigdy takim nie widziała.
- Dziękuję - powiedział. - Dziękuję ci za wszystko.
Serce podskoczyło jej do gardła.
- Czy ty... Myślałam, że żałujesz...
Długo przyglądał się jej twarzy, potem wargami musnął jej wargi. Zadygotała.
- Żałuję, że to nie jest inny czas i inne miejsce.
- Jaki inny czas? - szepnęła.
- Jakikolwiek inny czas. - Odwrócił wzrok.
- Nie widziałeś mojego krzyżyka?
- Prawdopodobnie został w koi. - Z uwagą przyglądał się żaglom.
Wiatr ciągle zmieniał kierunek, a jednocześnie słabł. Wreszcie grot i genua znajdowały się w pozycji na motyla, a Łabędź płynął wolniej, coraz wolniej. Kiedy resztki wiatru mieli niemal prosto z rufy, Hardin powiedział:
- Spróbuję spinakera.
Adżaratu z powrotem ujęła ster i wykonywała polecenia wykrzykiwane jej z forpiku. Najpierw zdjął genuę, potem do wielkiego lekkiego żagla przyczepił fał, umocował bom spinakera, przyczepił do niego linki i prowadnice, a następnie sprawnie wciągnął całość przed grota. Wróciwszy do kokpitu ściągnął bom spinakera ku sobie.
Żagiel wydął się jak balon. Łabędź jakby wyskoczył z wody porwany przez lecący przed nim balon. Hardin z triumfem spojrzał na ślad za rufą.
Adżaratu zaraziło podniecenie Hardina, była zdumiona reakcją jachtu, który pędził bezgłośnie, gdyż wiatr mieli od rufy. Słyszeli tylko szelest rozcinanej dziobem fali i śladu za rufą. Wydawało się, że łódź pędzi coraz szybciej, jakby konkurując z białym słońcem właśnie wschodzącym na przejrzyste tropikalne niebo. I Łabędź pędził nawet wtedy, kiedy zrobiło się gorąco i sfalowana powierzchnia ustąpiła gładzi.
Hardin trzymał w ręku szoty spinakera. Wielkość żagla czyniła zeń delikatny instrument, który nieustannie trzeba było kontrolować, wypuszczać lub ściągać w zależności od wiatru, jego kierunku i siły.
Rytm Łabędzia fascynował Adżaratu. Odczuwała mistyczną wspólnotę z żaglami i linami, a co najważniejsze, już z góry wiedziała, co trzeba zrobić, który szot czy fał ściągnąć lub popuścić, aby efekt był najlepszy; wiedziała, jak koordynować pracę steru, kiedy zmieniać kierunek sterem, a kiedy żaglem.
Płynęli tak przez wiele godzin rzadko się odzywając, pochłonięci swymi czynnościami, podnieceni i upojeni szybkością. Kiedy wreszcie słońce zżółkło jak stary papier, Adżaratu poczuła zmęczenie. Nie była już zdolna do pełnej koncentracji.
- Sto osiemdziesiąt! - rzucił Hardin. - Gubisz!
- Muszę coś zjeść - odparła. - Ty także.
Hardin nic nie odpowiedział.
- Czy moglibyśmy trochę pofolgować? Pozwól mi przygotować coś do jedzenia.
- Wezmę ster - odparł. - Ale bądź gotowa na wezwanie, gdyby chwycił wiatr. Coś mi się wydaje, że nadejdzie.
Zeszła do kambuza i znów zaczęła się martwić, że Piotr żałował minionej nocy i teraz chciał się jej jak najprędzej pozbyć - z jachtu, z życia. Łabędź dość niesprawnie i kołysząco płynął na spinakerze i tak jak poprzednio naczynie do kawy, tak teraz czajnik z wodą musiała umocować na sprężynach nad palnikiem. Odkroiła z chleba spleśniałą skórkę, dołożyła sera, pocięła na cząstki ostatnie jabłko. Świeżą żywność już dawno zjedli, pozostały jedynie rzędy puszek na półkach.
Nagle poczuła, że jest zbyt długo na morzu. Zapragnęła zobaczyć ląd, wciągnąć w nozdrza zapach ziemi. Zaczęła marzyć o świeżej główce zielonej sałaty z ogródka za kuchnią. I o rzodkiewkach. Doszła do wniosku, że ciągłe kołysanie działa depresyjnie.
Ponieważ musiała czekać na zagotowanie wody, wykorzystała czas na posłanie koi Hardina i poszukanie krzyżyka. Nie znalazła, go w śpiworze. Nie było go również na kanapce poniżej. Uklękła na kanapce i trzymając się skraju koi oparła policzek o poduszkę. Starała się znaleźć powód, aby nie płakać.
Ujrzała krzyżyk na podłodze kabiny. Wczołgała się pod stół, ale kiedy chciała krzyżyk podnieść, stwierdziła, że łańcuszek zaczepił się w podłogowej szparze.
Trzeba było zwinąć spinakera.
Wiatr szybko się wzmagał. Zawołał Adżaratu. Nie odpowiedziała. Być może była w toalecie i nie słyszała. Silny podmuch uderzył w żagiel. Łabędź wykonał nieporadny skok. Hardin postanowił nie czekać na Adżaratu. Włączył autopilota, zluzował gaję spinakera i ruszył ku rufie, zapinając na sobie pas, a właściwie całą uprząż bezpieczeństwa zakotwiczoną na biegnącej przez środek pokładu stalowej lince. Kiedy sięgnął po bom spinakera, wiatr nagle uderzył w żagiel i wydął go. Zbyt wielkie było parcie, aby mógł go teraz ściągnąć. Zawołał głośno Adżaratu, lecz wiatr uniósł gdzieś słowa.
Zawahał się. Jeśli teraz opuści wybrzuszony żagiel, to może spaść na wodę przed dziobem jachtu, który się po żaglu przejedzie. Lepiej zejść z wiatru. I to szybko, gdyż dęło coraz silniej. Pobiegł do kokpitu, gaję spinakera jeszcze bardziej zluzował i zaczął ściągać zawietrzny szot. Ale było już za późno. Potężne uderzenie wiatru podniosło grzbiet fali, rzuciło szotem w Hardina i w żagle.
Spinaker pękł z głośnym trzaskiem.
Hardin niemo patrzył na rozdarte części furkocące jak para wielkich kalesonów na sznurze.
- A niech to...! - zaklął.
Skoczył ku dziobowi i pochwycił luźno latający bom spinakera.
Schował go we wgłębieniu przy zejściu do kabiny. Następnie powoli opuścił spinakera usiłując nie dopuścić do zamoczenia w wodzie rozdartych płacht nylonu. Kiedy skończył, ustawił ster na kurs sto osiemdziesiąt, włączył autopilota i zbiegł na dół do mesy, aby zobaczyć, co się dzieje z Adżaratu.
Czajnik gwizdał przeraźliwie, cienki strumyk pary przekształcał się na lękowych drzwiczkach za kuchenką w kropelki skapującej wody. Adżaratu klęczała na podłodze. Przez ułamek sekundy Hardin myślał, zdumiony, że Adżaratu się modli. Tylko przez ułamek sekundy, gdyż zobaczył odłożone na bok podłogowe deski. Adżaratu patrzyła w głąb skrytki pod stołem. Podniosła głowę, spojrzała szeroko rozwartymi zdumieniem oczami.
- Co ty tu robisz? - spytał Hardin, uprzednio zgasiwszy gaz pod czajnikiem, który przestał gwizdać.
- Szukałam mojego krzyżyka. - Głos jej się załamywał. - Utkwił między deskami.
Hardin zbliżył się do otworu zęzy: wierzch drewnianej skrzyni był odchylony. Pomyślał sobie, że też by to na pewno zrobił, gdyby znalazł skrzynkę z napisem "Armia Stanów Zjednoczonych". Rakietnica była groźnie wyglądającym stalowym grubym cylindrem, o niedwuznacznym przeznaczeniu. Emanowała zagładą.
- Czyś ty oszalał? - zasyczała wciąż klęcząc.
Hardin patrzył i miętosił palce opuszczonych rąk. Czy to jest cena, jaką teraz musi płacić za to, że tej nocy się zapomniał? Kara za zdradzenie Karoliny?
- To szaleństwo! - powiedziała.
- Nie - zaprzeczył. - To wcale nie jest szaleństwo.
- A więc co to jest? - spytała głośno, podnosząc się z podłogi. Podeszła, stanęła twarzą w twarz. - Samobójstwo?
- To jest moje życie - odparł. - Nie twoje. Ale bądź pewna, że to nie jest samobójstwo. Teraz wyjdź na pokład.
Stanęła w rozkroku, założyła ręce.
- I zdobędziesz się na to, żeby beznamiętnie powiedzieć, iż cię nic nie obchodzą ludzkie życia na tym statku?
- Będą mieli czas zejść do szalup.
- Jesteś tego absolutnie pewien? - smagnęła słowami. - Czy też to sobie w tej chwili wymyśliłeś?
- Nie muszę cię przekonywać, Adżaratu. Nie mam najmniejszego obowiązku. Weź ster, jesteśmy blisko szlaku statków handlowych. - Ukląkł na podłodze i zaczął z powrotem wpasowywać deski podłogowe. Stała nad nim niewzruszona.
- Jeśli nawet tylko jednemu człowiekowi nie uda się zejść z pokładu, to ty staniesz się mordercą.
- Wszyscy zdążą.
- Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz!
Spojrzał na nią zimno.
- Weź ster.
Poszła na górę. Hardin skończył układanie desek i wrócił na pokład, żeby odpiąć szoty od spinakera.
Przednia gaja ugrzęzła w oczku. Ukląkł na dziobnicy i zaczął się z nią mocować. Spinakerem się nie martwił, miał zapasowy, a poza tym to zbyt wielki żagiel, żeby na nim pływać, gdy jest się samemu na jachcie. Łabędź ześliznął się z wysokiej fali i dziobem trzepnął w wodę. Hardin stracił równowagę. Porzucił gaję i złapał się linek bezpieczeństwa.
- Załóż pas! - zawołała Adżaratu z kokpitu.
Pobiegł do kokpitu, gdzie zostawił pas. Sam wtłaczał jej wielokrotnie w głowę, że nawet na spokojnym morzu trzeba nosić pas bezpieczeństwa, jeśli jest coś do zrobienia na skrajach.
- Przepraszam - powiedział zapinając pas. - Zapomniałem. - Spojrzał na dziewczynę. Siedziała za sterem sztywno wyprostowana. Jakie to wszystko nienormalne. Nazwała go mordercą, a on ją przeprasza za brak pasa. Patrzyła na niego palącym wzrokiem.
- Czego chcesz? - spytała ostro.
- Niczego. Jakie to zabawne. Nienawidzisz mnie, a dbasz o moje bezpieczeństwo.
- A co ty sobie myślisz, że potrafiłabym sobie sama dać radę z tym cholernym jachtem? - Wybuchnęła płaczem. - Piotr, proszę! Ja wcale ciebie nie nienawidzę. Posłuchaj mnie, Piotr!
Hardin usiadł koło niej zdumiony łzami. W szpitalu zawsze zachowywała zimny spokój i dystans. Przez minione tygodnie na jachcie była w doskonałym humorze i teraz nagle wszystko stopniało, wyszła na wierzch dziecięca bezradność. Wstrząsał nią szloch. Wziął ją w ramiona.
Przytuliła mu twarz do piersi.
- Tyle nas łączy, mamy tyle wspólnych przeżyć. Nie mogę uwierzyć, że jesteś człowiekiem, który mógłby coś podobnego zrobić.
Hardin ujął ją mocno za ramiona, odsunął na odległość rąk zmuszając do spojrzenia w oczy.
- Słuchaj mnie dobrze! Ten statek zniszczył wszystko, co było mi drogie.
- Postaraj się, aby teraźniejszość stała ci się droższa. Niech życie stanie ci się drogie.
- Najpierw muszę rozprawić się z przeszłością.
- Nie do ciebie należy rozliczanie przeszłości. Już się stało.
- Jeszcze niezupełnie,
- Żaden człowiek nie ma prawa o tym decydować.
- Ja mam prawo.
- Ale kara należy do Boga, nie do ciebie.
- Nie doczekałem się jej. Za chwilę mi powiesz, że rozbicie mojego jachtu przez Lewiatana było boskim dziełem.
- Kto wie?
- A ja twierdzę, że człowieka. I człowiek musi za to zapłacić.
Przestała płakać, twarz jej stwardniała. Hardin ze złością wstał.
Jacht wydał mu się nagle malutki. Zrobił parę kroków, aby zająć się grotem, ale wrócił i ponownie chwycił ją za ramiona.
- Powiem ci jeszcze jedno. Możesz to interpretować, jak chcesz. Myślałem, że oszaleję. Nocne zmory rozsadzały mi głowę. Obumierałem wewnątrz. I wszystko ustąpiło, tak jak ustępują objawy choroby, gdy uświadomiłem sobie, że jest moim obowiązkiem zatopić tego potwora.
- I nie masz żadnych wątpliwości?
Przytulił ją.
- Bałem się zbliżenia z tobą. Bałem się, że to może zmienić moje postanowienie.
- I zmieniło?
- Nie. Umocniło mnie w przekonaniu, że muszę rozprawić się z przeszłością.
- W jaki sposób zbliżenie ze mną...?
- Uświadomiłaś mi, jak można być szczęśliwym; tak jak byłem szczęśliwy w przeszłości.
Wpatrywała się w jego twarz, wyszukiwała w niej odpowiedzi.
- A gdybym to ja płynęła na pokładzie Lewiatana, to też...?
- Nie robiłoby to żadnej różnicy.
- Co?
- Zeszłabyś z pokładu wraz z resztą załogi.
- Skąd możesz być tego pewien? - patrzyła badawczo.
- Nie masz po prostu pojęcia, jak wielki jest ten statek. On nie może zatonąć jak kamień albo wyparować. Będzie umierał bardzo długo.
- Postradałeś zmysły. Jeśli statek jest tak wielki, to w jaki sposób chcesz go zatopić?
- Znam jego słabości.
- Zginiesz przy tym.
- Tego nie mam w planie. - Uśmiechnął się blado.
Adżaratu wyrwała się z jego uchwytu.
- A jeśli będę próbowała cię powstrzymać? Co wówczas zrobisz, aby nie narazić swoich planów?
Hardin patrzył tępo.
- Zabijesz mnie?
Uśmiechnął się zimno.
- Przewidywałem komplikacje. I dlatego mam zamiar wsadzić cię do bączka w Monrowii i wziąć nogi za pas.
- A co mi przeszkodzi rozgłosić twoje zamiary?
- Już cię ktoś uprzedził. Polują na mnie uzbrojonym helikopterem.
- Skąd to wiesz?
- Wiem.
- Wobec tego sprawa jest przesądzona. Nie możesz zrealizować planów.
- Może tak, może nie.
- Co masz zamiar zrobić?
Hardin krzywo się uśmiechnął.
- Pytasz po to, żeby donieść?
Ze złością zaprzeczyła ruchem głowy.
- Wcale nie powiedziałam, że mam taki zamiar.
- Nie mogę ryzykować.
- A jeśli dam ci słowo?
- Podejrzewałbym, że dałaś je tylko dlatego, żeby uspokoić szaleńca.
Prześliznęła się obok niego i zniknęła na trapiku. Hardin zajął się założeniem genui. Łabędź znów pędził, jakby chciał nadrobić czas stracony po rozdarciu spinakera. Pasat wiał coraz silniej - co zgodnie z locją było rzadkością tak daleko na południu, a szybkościomierz Brookesa i Gatehouse'a od czasu do czasu wskazywał nieprawdopodobne dziesięć węzłów.
Adżaratu wróciła do kokpitu. Przez godzinę nie odezwała się ani słowem. Twarz miała obojętną, skupioną. Hardin przyglądał się skaczącej wskazówce szybkościomierza. "Czy aby nie zatarł się pancerz ochronny linki?" Będzie musiał sprawdzić te szybkości. Obliczy po zrobieniu południowych namiarów. Niech tylko trafi się spokojniejszy odcinek z wiatrem od rufy.
- Spójrz! - powiedział nagle wskazując zawietrzną za dziobem. Wahała się chwilę, nim poszła za jego spojrzeniem, ale gdy to zrobiła, z ust wyrwał się jej bezwiednie okrzyk zachwytu - w delikatnej mgiełce wodnej tańczyła pasatowa tęcza.
- Jakie to piękne! - powiedziała.
Barwy były wyraźne i czyste jak w kryształowym pryzmacie; tęcza zapalała się i gasła jak błyskające światło wodnego toru w pobliżu portu. Żółte, zielone i niebieskie pasemka przenikały się i rozprzestrzeniały w wodnej mgiełce, znikały w wartkim prądzie rozciętej dziobem fali.
- Patrz! - zawołała Adżaratu.
Tęcza nabrała czerwonego odcienia stężałej ciemnej krwi.
- Wygląda, jakby wypływała z rany!
Hardin ponuro patrzył w tęczę. Zupełnie jakby morze krwawiło rozcinane przez Łabędzia.
- Masz plan? - spytała Adżaratu.
- Co cię to obchodzi.
- Ja chcę, żebyś żył.
- Ja też chcę.
- Nie pozwolę! - powiedziała z rosnącą złością. - Powstrzymam cię!
- Nie możesz. Powiedziałem ci, że już o mnie wiedzą.
- Powstrzymam cię!
Hardin spojrzał na nią. Usta miała zaciśnięte, oczy pełne powagi.
- W jaki sposób?
- Poproszę ojca, żeby użył swoich wpływów w Liberii, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Gwinei, Sierra Leone, w Senegalu i w Ghanie. Żeby cię szukali, złapali i nałożyli areszt na jacht.
- Czy nie przyszło ci do głowy - powiedział Hardin - że mógłbym owinąć ci łańcuch dokoła nóg i wrzucić do wody?
- Jak niewolnika?
- Głupia jesteś.
- W pewnym sensie czuję się twoim niewolnikiem - powiedziała głosem pełnym uczucia - i wiem, że nie zrobiłbyś mi krzywdy.
Spojrzał na nią zimno. Skoro to wiedziała, nie miał szans na zabezpieczenie się.
- Czyżbyś myślała, że jesteśmy w sobie po uszy zakochani, ponieważ cię dopadłem podczas romantycznej pełnej gwiazd nocy?
Uderzyła go tym, co miała pod ręką. Była to lornetka, która rozorała mu policzek. Zaskoczony i niezdolny do jakiejkolwiek reakcji, zatoczył się jak pijany. Trzymał się za policzek, po którym spływała krew. Adżaratu wpadła w szał, ściągnęła wargi obnażając zęby, oczy jej patrzyły dziko. Zamierzyła się po raz wtóry. Hardin podniósł ręce, aby zasłonić się przed ciosem. Adżaratu zobaczyła krew i zastygła z lornetką w górze. Drżące wargi wróciły na swoje miejsce.
- O Boże, co ja ci zrobiłam!
Hardin włączył autopilota na poprzedni kurs. Był zdumiony wybuchem, ze zdziwieniem patrzył na zakrwawioną dłoń.
- Zraniłam cię...!
- Nic się nie stało.
Opuściła rękę z lornetką.
- Jest mi okropnie przykro. W życiu nic podobnego nie zrobiłam, bo nigdy nie ogarnął mnie podobny gniew.
- Ja tak wcale nie myślałem i nie myślę. Przepraszam, że to powiedziałem. Też ze złości. - Obmacywał policzek.
Odsunęła jego palce i przyjrzała się rozcięciu...
- Chcę z tobą popłynąć - powiedziała normalnym już głosem. Hardin spojrzał na nią: teraz, gdy nagle opadł z niej gniew, wyglądała bardzo młodo i sprawiała wrażenie kogoś, kto potrzebuje opieki i wsparcia, na przykład na córkę żołnierza wychowaną przez zakonnice. Nie zrozumiał jej słów i nie wiedząc, co ma powiedzieć, spytał: - Co takiego?
- Płynę dalej z tobą.
- W żadnym wypadku!
- Będę cię mogła wyręczać. Będziesz dzięki temu bardziej wypoczęty, silniejszy. Przecież dlatego mnie zabrałeś.
- Zapomnij o tym pomyśle.
- Będziesz musiał mnie zabrać!
- Wcale nie będę musiał.
- Będziesz. Ja wiem, że mnie nie zabijesz. Ale ty wiesz, że mój ojciec może spowodować, że ciebie złapią. Więc musisz mnie zabrać.
Hardin wpatrywał się w morze. Adżaratu zeszła do mesy i wróciła z podręczną apteczką. Kiedy oczyściła ranę i zalepiła plastrem, powiedział:
- Proszę cię, Adżaratu, zejdź na ląd w Monrowii! Proszę cię!
- Wszystko, tylko nie to!
- Wróć do domu i otwórz swoją przychodnię. Albo idź na studia specjalistyczne. Rób to, co zamierzałaś.
- Te rzeczy już mnie nie obchodzą.
- No to rób coś, co cię obchodzi.
- Właśnie mam zamiar. - Ich oczy spotkały się i Hardinowi zdawało się, że Adżaratu wie lepiej, czego chce, niż on.
- I nie masz żadnych wątpliwości? - spytał.
- Najmniejszych.
- Czy naprawdę powiedziałabyś ojcu, gdybym cię zostawił w Monrowii?
- Naprawdę.
Hardin ze zdumieniem pokręcił głową.
- Jezu drogi, lepiej to sobie jeszcze przemyśl. To będzie bardzo trudna podróż. Po tygodniu mnie znienawidzisz, a ja ciebie po dwóch. Znienawidzisz jacht i morze, ale wtedy już nie będziesz mogła się wycofać. Jutro przepływamy koło Monrowii. Do tego czasu możesz się zastanawiać. I decydować.
- Już zdecydowałam - powiedziała. - Dokąd płyniemy?
- Ku zimie - odparł.
14
Piątego poranka po opuszczeniu Southamptonu Lewiatan zbliżał się do Wysp Kanaryjskich.
Kapitan Ogilvy wezwał drugiego oficera do gabinetu i nie udzielając żadnych wyjaśnień, polecił dokonać pewnych zmian w nigdy dotychczas nie zmienianej trasie.
Drugi podniósł brwi i spojrzał na mapę morską Admiralicji wiszącą na ścianie za kapitańskim biurkiem. Tymczasem Ogilvy z całym spokojem przestawiał na biurku fotografie swojej żony, której listy dawały mu więcej radości niż osobiste spotkania, oraz córek, które znał głównie z otrzymywanych pocztówek, zawiadomień o ślubach i narodzinach wnucząt.
Biurko stało na wprost drzwi. Na ścianie obok mapy było duże okno z widokiem na zielony pokład i skrawek roziskrzonego morza przed dziobem. Cały gabinet był urządzony w nowoczesnym stylu: najdroższe skórzane fotele, ciemnobłękitna wykładzina dywanowa, boazerie pod sufit i złote draperie na oknach. Gdyby nie stałe wibracje, które powodowały, iż wieczne złote pióro kapitana wędrowało po wypoliturowanym blacie biurka, można by pomyśleć, że oto prezes wielkiej firmy i jego pomocnik omawiają interesy we wspaniałym biurze na nieokreślonym piętrze wielkomiejskiego wieżowca.
Drugi oficer raz jeszcze spojrzał na kurs wytyczony na mapie. Szeroka szczera twarz wyrażała absolutne zdumienie. Ogilvy wydawał się nie dostrzegać niepewności przeżywanej przez drugiego oficera, do którego należały problemy nawigacji. Jego obowiązkiem było wytyczanie najekonomiczniejszego kursu przy określonym stanie morza i warunkach meteo. Przy kosztach wynoszących milion funtów za rejs z Europy do Zatoki Perskiej i z powrotem, każda zaoszczędzona mila i godzina oznaczały spory zysk. Natomiast każda mila i godzina stracone powodowały napływ ostrych reprymend i zapytań ze strony dyrekcji wraz z mało delikatnym przypomnieniem, że sto niepotrzebnych mil równa się rocznej pensji drugiego oficera.
I stąd dylemat: czy należało zaprotestować teraz, czy wziąć na siebie odpowiedzialność i stanąć pod zarzutem, że w odpowiednim czasie drugi oficer nie zgłosił zastrzeżeń. Z kapitanem Ogilvy nic nigdy nie było wiadome i pewne. Czasami, kiedy nudziła go zbyt długa podróż, naumyślnie wystawiał ludzi na próbę, ośmieszając ich.
Teraz kapitan Ogilvy wyraźnie go kusił. Poirytowanym głosem zapytał:
- Coś pana niepokoi?
- To będzie "kosztowało" dodatkowe siedemset mil, kapitanie!
- Dwadzieścia tysięcy funtów - zgodził się łaskawie Ogilvy.
Drugi oficer z powątpiewaniem pokręcił głową. Zdobył się na odwagę i odparł:
- Raczej trzydzieści tysięcy, kapitanie.
- Dziękuję panu - powiedział Ogilvy, kończąc rozmowę.
Drugi oficer, dotychczas spięty, teraz jakby się zgarbił. Odprężenie.
Udało mu się zgłosić obiekcje i specjalnie na tym nie ucierpieć. Kiedy wychodził, Ogilvy zawołał:
- Może pan znajdzie sposób zminimalizowania kosztów!
"Psiakrew!" Pobiegł piętro wyżej do kabiny nawigacyjnej za mostkiem. A jednak wpadł w pułapkę! Kapitan z pewnością już obliczył nowy kurs i zna co do jednego penna jego koszt. Jeśli drugi oficer nie zduplikuje tego, co kapitan wymyślił, to przez tydzień ten stary człowiek będzie z niego podkpiwał. Nie może teraz iść na obiad, nie mając gotowych wyliczeń.
Pracował do południa nad rozwiązaniem problemu. Przed samą dwunastą pakistański steward przyniósł mu do kabiny nawigacyjnej talerz curry. Drugi szybko zjadł i potem objął wachtę na mostku, zwalniając trzeciego oficera. Pobrał południowe namiary, by ustalić położenie Lewiatana; potwierdziły to, co wskazywały światełka satelitarnego nawigatora. Resztę minut czterogodzinnej wachty spędził na głowieniu się, jak obniżyć koszty okrążania zawietrznego skraju Wysp Zielonego Przylądka.
Przedstawił kilka różnych propozycji komputerowi, który miał wszystkie informacje na temat zaopatrzenia w paliwo, generalnego zaopatrzenia, balastu i wydajności maszyn w różnych warunkach, a także był wypełniony danymi na temat pogody, prądów, wiatrów i średniej wysokości fal na milionach kilometrów kwadratowych oceanu - a wszystkie te dane w ostatecznym rachunku wpływały na koszty. Przetwarzane przez komputer i wypełzające z drukarek mapy pogodowe wskazywały na wielki niż formujący się w Cieśninie Drake'a, na miotanych sztormami wodach między Antarktydą a południowoamerykańskim przylądkiem Horn. Jeśli popłyną nowym kursem, to im również da się ten niż we znaki, chyba że przepchnie go południowoatlantycki wyż. Pod koniec wachty wiedział już, którą z propozycji "zabierze" na kapitańską kolację. Trochę popływał w basenie, potem się zdrzemnął, żeby nie być zbyt zmęczonym na nocnej wachcie.
Ilekroć Lewiatan płynął po otwartym morzu, kolację podawano w oficerskiej mesie w dwu turach. Młodsi oficerowie - mechanicy, elektrycy i elektronicy, drudzy i trzeci oficerowie, radiomechanicy i pokładowy trzeci oficer - jeśli rozpoczynali wachtę o ósmej - jedli o siódmej, podczas gdy oficerowie starsi - kapitan, główny mechanik, główny elektryk i Drugi nawigacyjny - spotykali się o tej samej porze na koktajlu w gabinecie kapitana Ogilvy.
Na tę uroczystość trzeba było się specjalnie ubierać, ponieważ kapitan Ogilvy nosił w sercu tradycje P&O, a do ważniejszych obyczajów wielkich linii transoceanicznych należało spożywanie kolacji w tak zwanym czerwonomorskim rynsztunku - tropikalnym mundurze oficerskim. Składał się on w tym wypadku z białych koszul z krótkimi rękawami, rozchylonych pod szyją - mimo pełnej klimatyzacji - epoletów z dystynkcjami, wyjściowych spodni mundurowych i czarnych lakierków. Ogilvy kiedyś tłumaczył drugiemu oficerowi, że kultywowanie takich ceremoniałów jest na morzu konieczne. Przy ich braku, całkowite odcięcie od zasad regulujących życie na lądzie mogłoby doprowadzić do rozprzężenia obyczajów ludzi, którzy wybrali iluzoryczną wolność na morzu.
Ceremoniał ten służył także odgradzaniu od siebie nudnych dni na zautomatyzowanym statku, zamykaniu określonej liczby godzin w znośne do wytrzymania bloki czasowe, z którymi wiązały się inne nadzieje, zadania, a także podsumowania.
Drugi oficer obudził się z drzemki o szóstej piętnaście, wziął prysznic, ogolił się i zaczął powoli ubierać, ale pod koniec musiał się pospieszyć, żeby wejść punktualnie do gabinetu kapitana.
Sześćdziesiąt minut wspólnego koktajlu wystarczało na to, by wziąć z tacy trzymanej przez stewarda szklankę, upić jedną trzecią podczas oglądania kapitańskich miedziorytów i antycznych krzeseł, zamienić parę słów z oficerem, z którym tego dnia się jeszcze nie rozmawiało, usiąść w fotelu, porozmawiać z kilkoma kolegami i wstać po drugim drinku, w chwili uderzenia gongu.
Oficerowie schodzili wolno szerokimi schodami o dwa piętra niżej, do jadalni. Kapitan szedł przodem. O ósmej dziesięć siadali do zupy i sherry. Po kilku minutach posiłek został na chwilę przerwany pojawieniem się pierwszego oficera, który oddał statek następcy i zdążył się szybko przebrać. Zaczęli się koło niego krzątać stewardzi, podając zupę i napełniając kieliszek sherry. I dalej wszystko potoczyło się zgodnie ze zwyczajem.
Ogilvy przewodził jak lord podejmujący gości w swoim zamku. Srebrna grzywa i złocone naramienniki dodawały mu splendoru. Dominował w rozmowach, opowiadając o swojej służbie na kanonierce Marynarki Królewskiej w Zatoce Perskiej, o służbie w konwojach na północnym Atlantyku podczas drugiej wojny światowej i ubarwiał opowieści cierpkimi i zgryźliwymi uwagami na temat ludzi, z którymi pływał w czasie długiej kariery na morzu. W miarę upływu czasu przeszedł na tematy bieżące informując o wydarzeniach, o których właśnie usłyszał w radiu.
Egipt domagał się kolejnej konferencji, niech się Izraelczycy pilnują. Słowo dane przez Arabów nie ma tego samego szczerego dźwięku, co słowo Europejczyków. Czarne państwa afrykańskie oskarżają Republikę Afryki Południowej o utrzymywanie obozów koncentracyjnych. No cóż, Republika musi się bronić. I Ogilvy miał nawet receptę na rozwiązanie tego problemu. Biały rząd powinien jasno i otwarcie powiedzieć czarnym: jeśli im się system nie podoba, to niech wrócą na swe wydzielone obszary. Jeśli jednak decydują się zostać, to muszą akceptować system. Produkcja ropy na Morzu Północnym wciąż rośnie. Jedna rzecz niepokoiła Ogilvy'ego - z jednej strony to dobrze, że wpływy z eksploatacji złóż na Morzu Północnym likwidują niedobór budżetowy, z drugiej jednak brakuje instrumentu, który przekonywałby brytyjskiego robotnika, że musi podnieść wydajność, która spadła na wstydliwie niski poziom.
Oficerowie gorliwie potakiwali, ale rzadko sami mieli coś do powiedzenia, chyba że otrzymali bezpośrednie pytanie. Stewardzi - w kurtkach równie białych jak śnieżny obrus na stole - bezszelestnie podsuwali i zabierali talerze z herbem - symbolem Lewiatana: biały wieloryb w natarciu, głowa wynurzona ze złotego śladu, ogon wzniesiony ku niebu. Tylko brak kobiet przy stole i prosty funkcjonalny sufit wskazywały na to, że ta kolacja nie odbywa się w jadalni pierwszej klasy luksusowego statku pasażerskiego.
Drugi oficer jadł mało, chociaż posiłek był obfity, zdawał sobie bowiem sprawę z fałdki, jaka utworzyła mu się na podbródku, sprawiając wrażenie różowej brody. Wypił troszkę białego wina do ryby, ale jedynie udawał, że popija czerwone wino do dania mięsnego. Chciał mieć jasną głowę, ponieważ wiedział, że przy kawie Ogilvy zapyta go o nowy kurs. Odmówił też stewardowi, dziękując za ziemniaki i drugą porcję mięsa, na którą Pakistańczyk gorąco go namawiał. Uległ jednak targającej go niepewności i nerwowo zaczął smarować masłem bułkę. W myślach powtarzał, co powie kapitanowi, i sięgał właśnie po drugą bułkę, kiedy Ogilvy zwrócił się nagle do niego:
- No i co, Drugi, z czym pan do mnie przychodzi?
Stewardzi uprzątnęli już stół przed kapitanem, oficerowie zaczęli zerkać w jego kierunku, oczekując sygnału na przejście do salonu. Teraz rozsiedli się z powrotem, ponieważ nie było w zwyczaju prowadzenie rozmów służbowych podczas kolacji, i zaciekawiło ich pytanie kapitana. Wymieniali między sobą spojrzenia, czekając na odpowiedź drugiego oficera. Ten otarł usta, wypił łyk wody z kryształowej szklanki i szczegółowo przedstawił kapitanowi nową drogę. Z wyjątkiem kapitana wszyscy byli zdziwieni.
- Doskonale! - skomentował kapitan. - Bardzo pomysłowe.
- Dziękuję, kapitanie - odparł drugi oficer.
Ogilvy zaproponował drobną zmianę w trzecim dniu, ale autor planu wiedział, że kapitan był zadowolony. Z miłym uczuciem czekał na kawę i dobry koniak w salonie.
- Ekstraspacerek? - spytał główny elektryk. Pierwszy raz płynął na Lewiatanie, zastępując kadrowego oficera.
- Właśnie - odparł Ogilvy z lekceważącym uśmieszkiem.
- A po co? - brnął odważnie nowy oficer, a pozostali czekali na kapitański wybuch. Chociaż główny elektryk i główny mechanik mieli tę samą pensję i tę samą liczbę złotych galonów, co kapitan, Ogilvy nigdy nie pozwalał przy kolacyjnym stole na jakiekolwiek wyzwanie, godzące w jego autorytet.
Kapitan Ogilvy lubił mieć zespół młodych oficerów, którzy okazywali mu tradycyjny szacunek. Wszyscy jego podwładni, zadowoleni z wysokiej rangi w młodym wieku, usiłowali nie rozdrażniać kapitana. Drugi oficer też wiedział, że jest wyjątkowo młody na swoją funkcję. Zawdzięczał to Ogilvy'emu, który pilotował go przez wszystkie szczeble od chwili, gdy go sobie upatrzył jako młodego kandydata oficerskiego w P&O.
Nowy główny elektryk miał około czterdziestu lat. Przecierpiał wiele na pokładach licznych statków, zanim uznano, że elektronika jest ważnym elementem wyposażenia, i teraz był bardzo dumny, że jest panem siebie. Jego pytanie wywołało lodowaty uśmiech kapitana.
- Z tej prostej przyczyny - odparł Ogilvy - że człowiek, który ma zamiar atakować ten statek, uczyni to gdzieś na szlaku wokół zachodnioafrykańskiego wybrzuszenia. Gdzieś między Wyspami Kanaryjskimi a Wybrzeżem Kości Słoniowej.
Oficerowie poważnie pokiwali głowami. Otrzymali też pierwszą wskazówkę, że Ogilvy nie lekceważył szaleńca i groźby zamachu. Od razu zaakceptowali też negatywny stosunek do nowego głównego elektryka.
Ogilvy roześmiał się.
- Ale jegomość będzie rozczarowany!
Drugi oficer zawtórował śmiechem, pierwszy także, ale zdawkowo, natomiast główny elektryk nie zrezygnował:
- Skąd pan tak dobrze wie, kapitanie, gdzie ten człowiek będzie na nas czekał?
Ogilvy zmarszczył brwi. To już było wyraźne wyzwanie. Ten nowy mu się nie podobał. Drugi oficer, bojąc się kapitana, podzielał wszystkie jego uprzedzenia, i teraz z ochotą solidaryzował się z kapitańską oceną niechlujnego nieco wyglądu elektryka i zbędnego otwierania ust. Główny elektryk miał co najmniej piętnaście kilo nadwagi, włosy zmierzwione, strój podczas kolacji po prostu nie do przyjęcia, tak jakby okrętowa pralnia nie zapewniała każdemu najwyższej jakości usług. A poza tym ten pan nie czynił tajemnicy z faktu, że ma doskonałą ofertę z firmy Decca i być może rzuci morze, aby pracować w tym elektronicznym koncernie.
Główny elektryk opowiadał także, że tęskni za żoną oraz przyznawał się do ciekawej dolegliwości: otóż po latach pływania na wszystkich morzach zaczął nagle cierpieć na chorobę morską. Lekarze mu powiedzieli, że to jest psychosomatyczne, ale w kilka dni po przybyciu na pokład Lewiatana głośno zaczął obwieszczać wszem wobec, iż to jest statek, który go wyleczył, gdyż zachowuje się jak budynek. I powiedział, że będzie chciał pozostać na Lewiatanie na stałe, jeśli nie uda mu się załatwić pracy na lądzie.
Ogilvy odpowiedział, stosując metodę wykładu dla niemądrego dziecka:
- Oceniwszy żeglarskie możliwości jego jachtu, wziąwszy pod uwagę czas opuszczenia przez niego Anglii, pogodę, pływy, prądy oraz wiatry wzdłuż zachodniego brzegu Afryki, a także uwzględniwszy fakt, iż zamierza on natrafić na Lewiatana za pomocą radaru, doszedłem do niepodważalnego wniosku, że będzie on mógł próbować napaść na statek jedynie na szlaku wokół zachodniej Afryki.
- A dlaczegóż to, kapitanie? - Główny elektryk nie dawał za wygraną.
- Nie dysponuje szybkością, która by pozwoliła mu dogonić nas - odparł Ogilvy lodowatym tonem. - A więc musi czaić się na szlaku, czekając na nas. Jego radar uprzedzi go na kilka godzin przed naszym pojawieniem się. A więc musi czekać tam, gdzie sądzi, że będziemy przepływać. W pasie żeglugi. W pasie wielkiego ruchu. Ponadto wziąłem pod uwagę pewien aspekt psychologiczny. Na obwodzie wypukłości kontynentu afrykańskiego będzie on jednocześnie stosunkowo blisko Ameryki Łacińskiej, która wydaje mi się logicznym miejscem, do którego będzie chciał uciec.
- Muszę powiedzieć, że mnie to wszystko nie przekonuje - powiedział główny elektryk.
- Czyżby, szanowny panie od krzesania zbędnych iskier - powiedział Ogilvy, czerwieniejąc na twarzy. - A może wysłuchamy z pańskich ust słów "ewangelii" na ten temat.
Elektryk tylko przez chwilkę dąsał się na owe "zbędne iskry" i ochoczo odpowiedział:
- Na ewangeliach to ja się nie znam, ale nie wierzę, żeby wariat, który porywa się na Lewiatana, w ogóle myślał o ucieczce gdziekolwiek.
- Ma pan absolutną rację, że z ewangeliami jest pan na bakier. Bo ewangelia to symbol mądrości - odparł Ogilvy i obrócił się do pozostałych oficerów. - Gdyby ten doktor był zwykłym szaleńcem, to wpłynąłby do portu Hawr i tą rakietą utłukłby Lewiatana równie łatwo, jak kijem przywiązaną do płotu kozę.
Drugi oficer zaczął energicznie potakiwać głową, widząc wzrok kapitana przesuwający się kolejno po wszystkich twarzach. Potakiwanie nie przeszkodziło mu w przyłączeniu się do wzrokowej wędrówki Ogilvy'ego w celu osiągnięcia jeszcze większego efektu.
Kapitan rozwinął swą myśl:
- To, że tego nie zrobił, że nie napadł na nas w porcie, gdzie nie miałby szans ucieczki, dowodzi, iż starannie planuje ową ucieczkę.
- A jeśli jest inny powód, dla którego nie napadł w porcie Hawr? - spytał główny elektryk.
- Na przykład jaki?
- Nie wiem. Może po prostu nie pasowało to do jego planów.
- Jeśli pan coś mądrego wymyśli - powiedział kapitan, wstając od stołu - to proszę mnie zawiadomić.
- Ale pan musi tędy wracać. Przez ile rejsów będzie pan opływał z daleka zachodnią Afrykę?
- Kiedy Lewiatan będzie tędy wracał - odparł Ogilvy - to ów doktor Hardin będzie już w celi. Wszystkie porty od Las Palmas do Zatoki Gwinejskiej są uprzedzone, chociaż mam wrażenie, że przydybią go już w Lagos. Tam go zawiedzie ta Nigeryjka. Bo widzi pan, drogi panie, Afrykanie to plemienny gatunek. Jak się boją - to do swoich. Kawa na nas czeka, panowie!
- Zamordujesz się - powiedziała Adżaratu.
Hardin tylko zacisnął spękane wargi. Rozejrzał się dokoła zmęczonymi oczami. Tropikalne morze tkwiło w bezruchu. Było zupełnie białe w słońcu tak rozproszonym w wilgotnym powietrzu, że wydawało się rozdęte na całe niebo. Gęsty mokry żar niby całunem spowijał jacht i zamazywał linię horyzontu. Jakby unosili się w parnym powietrzu, mając wrażenie, że są skazani na wieczne błądzenie po małym, lecz jednocześnie nie kończącym się stawie.
- Oddaj mi ster na kilka godzin - powiedziała Adżaratu. - Prześpij się trochę.
Hardin przecząco potrząsnął głową. Zbiegające się w kącikach oczu zmarszczki wydawały się głębsze.
- Wiatr powinien zmienić się. Chcę go od razu wykorzystać. Ty idź spać. Później się zamienimy.
Niechętnie zeszła do kabiny. Wtedy dopiero Hardin połknął garść witamin i sporą dawkę amfetaminy. Po raz trzeci w ciągu trzech dni. Kiedy wreszcie wiatr się zmienił na północno-wschodni - jak przypuszczał - narkotyk dawał już o sobie znać szumem i bzyczeniem w głowie. Od zakończenia studiów nie używał takich środków. Na szczęście przed połknięciem amfetaminy skoncentrował wszystkie wysiłki na tym, co ma zamiar zdziałać. Gdyby tego nie zrobił, tkwiłby może przez następne dwanaście godzin wpatrując się tępo przez chmury w wyimaginowaną gwiazdę.
Mając teraz wiatr w plecy, założył wytyk fokżagla naprzeciwko genui i wypuścił fok ustawiony na półwiatr. Ściągnął grot i podwiązał bom. Zrobiwszy to, wrócił do steru. Łabędź pchany przez dwa żagle umieszczone na przedzie płynął równiutko, pewnie. Klasyczne ożaglowanie - można je było pozostawić samo sobie przez wiele dni, gdy wiały pasaty. Jednakże Hardinowi zależało na szybkości, a w tym celu musiał przez cały czas pozostawać przy sterze i przy szotach, aby nieustannie korygować kurs.
Po parunastu minutach wiatr nieco osłabł, więc Hardin poszedł na dziób i poluźnił fały, żeby żagle mogły złapać lżejszy powiew. Po półgodzinie ponownie naciągnął fały, gdyż wiatr wzrósł i trzymał już do zachodu słońca. Mimo zażycia amfetaminy Hardin się zdrzemnął i obudziło go dopiero mocne walenie na dziobie.
Było zupełnie ciemno, bezgwiezdnie. Pobiegł na przód i stwierdził, że fokżagiel zgubił wytyk, przez co stracił wiatr. Umieścił go, wrócił do kokpitu i podkręcił szot. Żagiel się wydął, lecz po chwili ponownie oklapł. Oczy już przyzwyczaiły mu się do mroku, więc dostrzegł, że wysoka fala bijąc w lewą burtę przy rufie, obróciła jacht pod wiatr. Sprowadził Łabędzia na właściwy kurs, skorygował autopilota. Przez pół godziny wszystko było dobrze. Potem wiatr nagle skręcił na wschód. Zdjął fokżagiel, schował wytyk i żagiel, odwiązał bom i wciągnął grot.
Wschodni wiatr stworzył nową sytuację na powierzchni morza - ostra zbita fala ścierała się z rozkołysem pozostałym po wietrze poprzednim. Łabędź płynął w słonym prysznicu. Hardin zapiął szczelnie sztormówkę, a potem, nie wiedząc kiedy, zdrzemnął się przy sterze. Z zapuszczanej od dwu tygodni brody skąpy wała mu woda.
Obudził się targnięty niepokojem. Łabędź posuwał się wolno. Spojrzał na zegarek: czwarta. Panowały nieprzeniknione ciemności, wiatr zmienił się na północno-wschodni. Wypuścił szoty grota i genui. Zbolałe, zmordowane ciało domagało się snu, ale wiedział, że teraz znów przydałby się fokżagiel. Przeklinając decyzję kupna jednomasztowca zamiast kecza lub jola, zmusił się do wypuszczenia fokżagla i ściągnięcia grota. Dopiero kiedy całkowicie wyczerpany opadł na siedzenie za sterem i zobaczył, że szybkościomierz wskazuje osiem i pół węzła, pomyślał sobie, że korzyści z różnych opcji żaglowych na dwumasztowcach są przesadzone. Łabędź płynął szybciej niż jakikolwiek kecz.
Znów zasnął i obudził się o wschodzie słońca. Wysokie fale uderzały z boku, zbijając jacht z kursu. Ściągnął fok, wciągnął grot i ustanowił nowy kurs: południowo-wschodni. Gdy znów się obudził, słońce przypiekało mu tył głowy. Morze było nieco spokojniejsze, więc zmienił kurs na południowy. Półprzytomnie rozejrzał się po pustym oceanie i doszedł do wniosku, że noc nie była taka zła.
Słońce zapowiadało kolejny, rozjarzony tropikalny dzień. Być może jeden z ostatnich. Przed trzema dniami bowiem minęli równik, a wczoraj piąty równoleżnik. Wyspa Wniebowstąpienia znajdowała się sześćset mil na zachód, a afrykański brzeg - ujście rzeki Kongo -tysiąc mil na wschód. Przed nimi rozciągał się południowy Atlantyk, natomiast za rufą z szybkością dwukrotnie większą od Łabędzia płynął Lewiatan w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei, niewrażliwy na wiatry, prądy i sztormy.
Adżaratu wyszła na pokład.
- Obiecałeś, że mnie obudzisz - odezwała się z pretensją w głosie. - Przespałam całą noc. - Ujęła jego twarz w dłonie, jakby miała zamiar pocałować, ale tylko się przyjrzała: - Od wielu dni faszerujesz się pigułkami. Oczy masz już zupełnie martwe.
Hardin wskazał jej kurs i zszedł do kabiny, padł na koję zbyt zmęczony, by zmyć choćby sól z twarzy.
Coś wstrząsnęło masztem i głośny krzyk Adżaratu wyrwał Hardina ze snu. Potykając się na trapiku wybiegł na pokład. Potężny wiatr spieniał szczyty fal. Jacht ustawiony pod wiatr był spychany z kursu i właściwie stał w miejscu.
Genua wyśliznęła się z szota, zaplątała w wantach, a róg szotowy żagla walił nierdzewnym okuciem o maszt - silnie szarpany wiatrem walił raz po raz, grożąc uszkodzeniem grota. Adżaratu wspięła się na daszek i powolutku zbliżała do latającego rogu, chcąc go uchwycić.
- Nie rób tego! - krzyknął, rzucając się do przodu i łapiąc ją tuż przed próbą chwycenia niebezpiecznego końca. Odciągnął ją, przeczekał chwilę, aż Łabędź obróci się bardziej do wiatru, i sam pochwycił róg. W tym samym momencie uderzenie porwało genuę, która niemal ściągnęła Hardina z dachu. Adżaratu puściła fał i wspólnie z Hardinem zabezpieczyła rozszalały żagiel.
Pokazał jej miejsce, gdzie pękł stalowy pierścień szotowy. Nie mogła wprost uwierzyć, że taka gruba stal może ulec uszkodzeniu. Hardin wyjaśnił, że na jachcie nie ma ani jednej rzeczy, która by w wyniku zmęczenia materiału wcześniej czy później nie zawiodła. Wymienili genuę, a potem Hardin spędził godzinę przyszywając nowy pierścień do rogu uszkodzonego żagla. Wreszcie mógł wrócić na koję.
O dwunastej w południe żar wypędził go z kabiny. Jeszcze półprzytomny wyszedł na pokład, zarzucił na wodę wiaderko na sznurze, nabrał ciepłej słonej wody i całą zawartość wylał sobie na głowę. Sprawdził, jak Adżaratu daje sobie radę z żaglami. Wziął sekstant i dokonał pomiarów.
- Gdzie jesteśmy? - spytała.
- Dwa tysiące dwieście trzy mile na północny zachód od Kapsztadu. Może nam się uda.
Otworzyła usta, ale się zawahała. Wreszcie jednak powiedziała:
- Chciałam dodać "z pomocą boską", ale w tych okolicznościach to chyba nie pasuje, prawda?
- Wszystko zależy od tego, po czyjej On jest stronie. - Rozprostował ramiona w skrawku cienia, jaki w tej chwili rzucał grot. Po obu stronach miał słońce, ale Adżaratu sterowała tak sprawnie, że cień się nie przesuwał. Przeniosła wzrok z żagli na twarz Hardina.
- Tak mówiąc, rzucasz wyzwanie losowi.
Hardin podparł się na łokciu.
- Przebyliśmy jednym ciągiem cztery i pół tysiąca mil, z tego dwa tysiące w ciągu ostatnich jedenastu dni. Mamy się dobrze, jacht ma się dobrze. To już jest wyzwanie losu.
- Idź teraz spać.
Grot lekko łopotał. Hardin martwił się, że nadmierna praca trochę go wyciągnęła. Nim zdołał otworzyć usta, Adżaratu poprawiła kurs.
- Śpij!
Hardin spał długo.
Do Monrowii?! - ryknął pilot. Przekrzywił głowę i wpatrywał się w Ogilvy'ego jak ptak przerażony szelestem skrzydeł drapieżnika. - A co ja będę, do cholery, robił w Monrowii?
- Mówiąc szczerze, młody człowieku, nic mnie to nie obchodzi. Może pan sprzedać swój helikopter za garść błyskotek i wstąpić do jakiegoś szczepu. Lewiatan pana nie potrzebuje.
- Ja nawet nie wiem, gdzie jest Monrowia. - Pilot próbował protestować.
- Drugi oficer poda panu kurs i częstotliwości radiowe.
- Ale kapitan Bruce...
- ...nie jest kapitanem tego statku. Niech pan zmyka.
Stojąc na skrzydle mostka, Ogilvy wzrokiem odprowadzał bosmana eskortującego pilota do jego maszyny. Z bzyczeniem rozzłoszczonego owada helikopter zniknął wkrótce w zamglonej przestrzeni na wschodzie.
- Drugi!
- Panie kapitanie?
- Jaki jest jego przypuszczalny czas lądowania?
- Piętnasta zero zero.
Ogilvy spojrzał na zegarek.
- Dwie godziny. Za godzinę zawiadomi pan agenta w Liberii, że wyrzuciłem pilota na zbity łeb. Będę w kabinie. Kiedy dyrekcja się odezwie...
Drugi oficer pomyślał, że oto nadarza się okazja zaskarbienia sobie kapitańskiej łaski:
- Czy mam powiedzieć bosmanowi, żeby rozmontował antenę krótkofalówki? - odezwał się z uśmiechem współspiskowca.
- A niby dlaczego?
Ż twarzy drugiego oficera uśmiech zniknął.
- Można by, no, powiedzmy, że konieczna jest inspekcja złączy. Konserwacja...
Ogilvy patrzył zimnym wzrokiem na młodego oficera.
- Jeśli przypadnie panu w udziale dowodzić statkiem, to się pan dowie, dlaczego kapitan nie musi tłumaczyć się przed nikim oprócz Boga.
Drugi oficer ciężko przełknął.
- Tak jest, panie kapitanie.
Ogilvy wciąż się weń wpatrywał; kamienny wyraz jego twarzy sparaliżował oficera. Nagle twarz kapitana przyoblekła się w gorący uśmiech:
- I dowie się pan również, że w podobnych okolicznościach kapitan nigdy nie uchyla się od wysłuchania czyichkolwiek pytań.
Dyrekcja w Londynie odezwała się, gdy Ogilvy ubierał się do kolacji. Ponieważ Lewiatan płynął w tej chwili w strefie, w której czas wyprzedzał o godzinę czas Greenwich, oznaczało to, że Jamesa Bruce'a wezwano do biura z jego domu w Surrey. Ogilvy rozpoczął rozmowę zwrócony ku oknu, za którym roztaczał się widok na rozgrzane tropikalne morze. Nie opodal stał steward z wyprasowaną białą koszulą, i starał się nie patrzeć na wybielone kapitańskie ciało.
- Słucham, kapitanie Bruce!
- Co się dzieje, Cedryku? Agent w Monrowii zawiadomił nas, że o piętnastej wylądował tam pilot helikoptera.
- Dziękuję za informacje, kapitanie Bruce. Odnotuję to w dzienniku pokładowym.
- Przestań się wygłupiać i nazywać mnie kapitanem Bruce, Cedryku!
Głos Ogilvy'ego stwardniał:
- Nie potrzebuję już helikoptera. Opłynąłem Hardina dokoła. Siedzi gdzieś na moim śladzie.
- Nie możesz być tego pewien.
- Jesteśmy na morzu, Bruce. Wiem.
- W dyrekcji są wzburzeni. Tym razem posunąłeś się za daleko.
- Głupotą było pakowanie mi helikoptera na pokład. Stawał się niebezpieczny za każdym razem, gdy odbywał lot.
- Lewiatan to skała. Można na nim lądować jak na lotnisku.
- Powiedz to helikopterowi albo jego pilotowi podczas wichury lub sztormu.
- Jakoś wichury nie przeszkadzają lądowaniu na pokładzie Lewiatana helikoptera ze świeżym mięsem z Kapsztadu!
- Racja, ale kapsztadzki helikopter to Sikorsky o dwu rotorach i z dwoma pilotami, którzy znają się na swojej robocie. Nie ma porównania z tym zmotoryzowanym komarem, którego mi narzuciłeś. Poza tym kapsztadzki helikopter siada na pokład raz i raz startuje. Moja załoga zasługuje na dobre jedzenie i pocztę z domów.
- W firmie żądają, żebyś z powrotem przyjął helikopter na pokład.
Twarz Ogilvy'ego stwardniała.
- Jeśli ten helikopter znajdzie się raz jeszcze na Lewiatanie, to go przymocuję do pokładu łańcuchami, a pilota zakuję w kajdanki.
- Cedryku...
- Nie wierzysz mi?
Po chwili milczenia Bruce odparł:
- Niestety, ja ci wierzę, ale nie jestem pewien, jak to przyjmą w dyrekcji.
- Powiedz swoim dyrektorom, że odkryłem źródło zapaskudzenia wodą paliwa, co niemalże doprowadziło do wpadnięcia na mieliznę w Solencie. Powiedz dyrektorom, że dokonałem reperacji. Powiedz swoim dyrektorom, że kontrole konserwacyjne wykryły drugi zatarty dźwig. Powiedz im, że to też zreperowaliśmy. Powiedz im jeszcze, że usunęliśmy parędziesiąt nieszczelności, którymi wydostawała się para w maszynowni. I powiedz im, że helikopter jest absolutnie bezużyteczny podczas sztormowej pogody. A jeśli ci admirałowie przy dyrektorskich biurkach zapytają, dlaczegóż to oczekuję pogody sztormowej, to im przypomnij, że płyniemy do Przylądka Dobrej Nadziei, gdzie lipiec jest synonimem zimy, a nie lata.
Hardinowi śniło się, że jedzie sankami. Było zimno. Płozy ślizgały się po twardym śniegu świszcząc. Rama sanek skrzypiała. Ponad drogą krążyło ptactwo, domagając się skrzekliwie finału, jakiego nie potrafił przewidzieć. Sanki pokonały stromy pagórek i zaczęły zjeżdżać równie stromym zboczeni. Rozpędzone groziły wpadnięciem na czarny mur, który w dole przegradzał ścieżkę. Hardin odwrócił głowę, mur przesunął się, otaczał go, był wszędzie. Wydał okrzyk strachu.
- Piotr!
Adżaratu. Był na jachcie. Zdziwił się, że jest przykryty kocem. Otworzył oczy. Nie było widać nieba. Za sterem trzymanym jedną ręką siedziała Adżaratu, drugą dotykała jego ramienia. Miała na sobie sztormówkę. Hardin dłonią przesunął po włosach. Zupełnie mokre. Wstał i rozejrzał się zdumiony. Czubek masztu Łabędzia ginął we mgle.
- O Jezu! Dlaczego mnie nie obudziłaś?
- I co byś na to poradził?
Przetarł oczy.
- Jak długo spałem?
- Cztery godziny - odparła cicho, usiłując przebić mgłę oczami. - To się stało tak nagle. Nie napłynęło, ale jakby na nas spadło albo wyskoczyło spod wody.
- Jesteśmy już na południowym Atlantyku - odparł Hardin.
- I nagle zrobiło się zimno. I zaraz potem ta mgła. - W głosie Adżaratu brzmiała nuta lęku.
- Mgła ustąpi - powiedział. Spojrzał na kompas. Jacht trzymał kurs, żagle samym skrajem wypełniał mokry południowo-wschodni wiatr. Powierzchnia morza była spokojna, ale co pewien czas martwa fala z południowego zachodu mocno kołysała jachtem, jakby jakaś niewidzialna siła pod wodą chwyciła za stępkę i próbowała swych umiejętności.
W zasadzie ocean był cichy, ale od czasu do czasu napływały falami odgłosy życia, choć znajdowali się kilkaset mil od najbliższego lądu. Usłyszeli pojedynczy krzyk samotnego ptaka gdzieś we mgle i chrapnięcie jakiegoś ssaka - objaw życia w bliskiej odległości. Hardin nastawił ucha i wpatrzył się we mgłę, czy nie wyłania się z niej cielsko płynącego na powierzchni wieloryba.
- Jakie to niesamowite - powiedziała Adżaratu szeptem.
Hardinem wstrząsnął dreszcz.
- Zima? - spytała.
- Wkrótce - odparł bardzo cicho, tak jak ona przytłoczony groźną ciszą i oblepiającą ich mgłą.
Południowy Atlantyk był wielkim pustym oceanem. Gdy mgła się podniosła, przez wiele dni żeglowali w samotnym szaleństwie, gnani wiatrami od jednego horyzontu po drugi horyzont, tak samo nie skażony dymem z komina czy żaglem, będący jedynie miejscem spotkania wody i nieba. W odróżnieniu od przykrej białej mgiełki tropiku, powietrze było czyste i chłodniejsze, niebo zaś miało taką przezroczystość, iż wydawało się, że wpatrując się intensywnie dostrzeże się za nim czerń kosmosu.
Nie skażona jedną zmarszczką woda wydawała się spokojna, ale nie była wcale spokojna, gdyż pod gładką powierzchnią kołysały się nieustannie napływające z południowego zachodu martwe fale.
Mieli okresy ciszy i okresy wichur i te wichury - godzinami pędzące z szybkością czterdziestu węzłów masy powietrza - zjawiały się coraz częściej. Hardin pilnie je obserwował, gdyż zapowiadały i odzwierciedlały stan mórz, ku którym zdążał. Obwieszczały, co tam zastanie. Wiatry wiały przeważnie z kierunku, ku któremu podążał, z południowego wschodu. Trudno było żeglować na wprost, manewrowanie wymagało czasu. Miast zbliżyć się do afrykańskiego brzegu, gdzie wiatry byłyby słabsze, wybrał metodę inną: wziął kurs na zachód od Kapsztadu, licząc na to, co było pewnym ryzykiem, że wysunąwszy się daleko na południe złapie zachodni wiatr.
Wpadł w obsesję, że może nie zdążyć, że Lewiatan mu umknie, okrąży Przylądek Dobrej Nadziei i płynąc dwa razy szybciej niż Łabędź oddali się w kierunku Zatoki Perskiej. Wyciskał z Łabędzia wszystko, co mógł. Jacht osiągał granice swych możliwości; za nią groziło nieszczęście. Najcięższa, jaką dysponował, genua - żagiel zbyt sztywny do normalnej żeglugi - była szarpana bezlitośnie przez wiatr. Hardin przetrzymał potężny fok, mimo iż instynkt i doświadczenie nakazywały go zdjąć. A kiedy Łabędź pod naporem wiatru uginał się zbyt daleko na bok i grot zaczynał wypuszczać wiatr, tylko refował każąc żaglowi ciągnąć, mimo poważnego ryzyka, dalej.
Rozpoczynali szósty tydzień na morzu i Adżaratu stawała się coraz sprawniejsza - potrafiła teraz dać sobie radę w każdej sytuacji. Kiedy ostateczne wyczerpanie wypędzało Hardina do kabiny, zastępował jedynie genuę mniejszym fokiem i sztakslem, by Adżaratu mogła poradzić sobie z żaglami.
Któregoś poranku, gdy po nocnym śnie wyszedł na pokład, szalała wichura, zdzierając grzbiety spienionych, niemal sztormowych fal. Na twarzy Adżaratu malowało się zmęczenie. Zaniepokoiła się widząc, że Hardin niesie z sobą genuę.
- Pogarsza się - powiedziała.
- Idź sobie pospać.
- Za silny wiatr na genuę!
- Dam sobie radę.
Zaczepił na prowadnicy linkę pasa bezpieczeństwa. Od pewnego czasu już stale nosili pasy i pamiętali o zabezpieczeniu. Przeciągnął genuę przez dach kabiny poza maszt i umocował na forsztagu. Adżaratu ustawiła jacht ostro do wiatru, ale teraz zmieniła jego pozycję lekko pod wiatr, aby zmniejszyć parcie na fok. Hardin szybciutko zdjął fok i wciągnął genuę. Łabędź zachybotał się, gdy Adżaratu wróciła na poprzedni kurs. Hardin opuścił teraz sztaksel i oba żagle zaciągnął do kokpitu i zrzucił przez trapik w dół, gdyż nie chciał otwierać przedniego luku z powodu fali przelewającej się znad dzioba.
Po zrzuceniu żagli zasunął główny luk i wrócił do kokpitu w chwili, gdy nagły poryw uderzył w genuę przewracając jacht na bok. Hardin nie zdążył zapiąć linki bezpieczeństwa i wypadł poza zrębnicę. Wymachując rękami, pochwycił w locie szoty grota, ale nim zdołał się podciągnąć, znalazł się po pachy w lodowatej wodzie. Usłyszał krótki, urwany krzyk przerażenia Adżaratu. Zobaczył jej głowę w spienionej wodzie, potem przykryła ją fala i Adżaratu zniknęła tak jak niegdyś Karolina.
Podciągnął się do steru, uchwycił koło i obracając się dokoła, zaczął szukać znajdujących się pod wodą szotów. Maszt leżał na wodzie, przez grot przelewały się fale, ale lada chwila falszkil zacznie Łabędzia podnosić, a kiedy podniesie, trzeba natychmiast zwolnić szoty, by jacht z powrotem się nie położył.
Maszt nieco się uniósł, Hardin znalazł szot foka i wyszarpał go z knagi zaciskowej. Żagle z szelestem oderwały się od wody i Łabędź nagle się wyprostował, rozkołysany na boki i wzdłużnie. Hardin zaczął ściągać zabezpieczoną na szczęście linkę od pasa Adżaratu.
Wychynęła spod wody, krztusząc się i łapiąc powietrze. Wciągnął ją do pełnego wody kokpitu. Bez słowa ujęła koło sterowe, a Hardin, zakotwiczywszy swoją linkę bezpieczeństwa, rzucił się do masztu. Ciężka genua szarpana ostrym wiatrem groziła nowymi komplikacjami. Opuścił ją szybko, odpiął i wciągnął do kokpitu.
Adżaratu, ciężko łapiąc powietrze i krztusząc się, patrzyła na niego palącym wzrokiem.
- Przykro mi - powiedział, wylewając wodę z załamania żagla. - Miałaś rację.
Adżaratu ustawiła jacht z wiatrem; gdy grot go złapał, powróciła na właściwy kurs.
Dwa następne dni stopiły się razem; różniły je tylko pomiary słońca i liczby w roczniku astronawigacyjnym. Pozostała też po nich ołówkiem wykreślona nierówna linia na mapie: południe, południe, południe, a więc teoretycznie oddalał się trochę od Kapsztadu, ale musiał płynąć z wiatrem i ufać, że wiatry zachodnie zabiorą go potem na wschód.
Czasami wicher całkowicie zanikał, pozostawiając Łabędzia w kieszeniach powietrza tak gorącego i w takim bezruchu, jakby znajdowali się w tropiku. Żagle zwisały puste, nawet najlżejszy spinaker martwiał, upodabniając się do mokrej koszuli powieszonej na haku. Jacht natomiast okazywał objawy życia - trwał rozkołysany, smutnie poddając się martwej fali, niewidocznej, tkwiącej pod powierzchnią wody i wysyłającej impulsy z ukrycia: w górę, w dół; kadłub się unosił, opadał - odległe echo równie odległej Antarktydy i jej sztormowych fal, które wyruszyły na podbój otwartych zatok i wątłych portów Afryki Południowej.
Raz ujrzeli dym z komina statku. Hardin natychmiast ściągnął żagle i opuścił radarowy reflektor. Stał się czujnym banitą, pragnącym ukryć przed światem położenie jachtu. Był to zresztą jedyny statek, jaki zauważyli, gdyż płynęli na zachód od handlowych szlaków, ciągle poszukując sprzyjającego wiatru. Z jednej strony niosło to ulgę, gdyż nie trzeba było nieustannie wypatrywać statków wrogiego świata, z drugiej strony jednak ciążyła samotność. Adżaratu nie wydawała się tym przejmować, ale Hardinowi odcięcie od świata ciążyło coraz bardziej i wreszcie się poddał: wykorzystując fałszywy znak wywoławczy nawiązał łączność z Milesem przez radiową stację przekaźnikową dalekiego zasięgu w Kapsztadzie. Izraelczyk zgłosił się o świcie.
Hardin poprosił o dane dotyczące położenia Lewiatana. Usłyszał, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności Lewiatan płynie o sto mil na zachód od zwyczajowego toru. W istocie jednak Hardinowi chodziło o coś innego: chciał usłyszeć głos Milesa jako dowód, że on, Adżaratu i jacht, walczący z coraz mniej przychylnym morzem, naprawdę istnieją, że nie znaleźli się w wyniku jakiejś nawigacyjnej sztuczki na skraju świata.
15
Główny elektryk leżał w ciemnościach z szeroko otwartymi oczami, trzymając oburącz skraje materaca i zastanawiając się, co to jest. Poczuł ciarki na plecach i sięgnął ręką, by zapalić światło.
- O Boże! - jęknął.
Lewiatan kołysał się.
Statek przechylał się najpierw na jedną stronę, potem na drugą - ruch był niewielki, ale zdumiewał przez sam fakt zaistnienia. Główny elektryk spędził już dwanaście dni na pokładzie, który przez cały czas był płaski i w poziomie jak horyzont.
Satelitarna informacja meteo okazała się jak zwykle bezbłędna. Musiał to być potężny sztorm, który zrodził się na południe od Przylądka Dobrej Nadziei i pędził przez południowy Atlantyk, skoro fale dawały o nim znać aż tak daleko.
Gdy zabrzmiał gong na śniadanie, Lewiatan kołysał się jeszcze bardziej i długie poprzeczne korytarze w okrętowej nadbudowie podnosiły się i opadały jak ramiona huśtawki. Idąc do mesy oficerskiej na śniadanie, główny elektryk najpierw szedł stromo pod górę, potem po płaszczyźnie poziomej, wreszcie zbiegał z pagórka. Gdy skończył śniadanie, wydało mu się, że ma nadmiernie wyostrzony zmysł węchu. Bardzo mocno pachniał tłuszcz smażonych kiełbasek, kawa zaś trąciła czymś kwaśnym. Zbyt późno rozpoznał objawy tego, co miało nastąpić.
Pośpieszył na mostkowe skrzydło, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Było chłodniej niż poprzedniego dnia. Bardzo daleko na zachodzie zwisały nieruchomo nad wodą czarne chmury niby skalne ściany, Powietrze było przejrzyste i bardzo zimne, woda granatowa, prawie czarna, a promienie słońca padały pod niskim zimowym kątem - blade, pozbawione ciepła, jeszcze bardziej czerniące powierzchnię morza, które kołysało się leniwie jak ciężki żelatynowy roztwór, wprawiony w ruch przez ukrytą maszynerie. Pędzone z południowego zachodu półmartwe podwodne fale coraz gwałtowniej nacierały na Lewiatana unoszącego się wysoko nad wodą.
Główny elektryk poszedł położyć się na koi, wiedząc jednak, że za chwilę musi wstać i od swych podwładnych odebrać raporty. Kabina przeraźliwie pachniała politurami i werniksami użytymi niegdyś do boazerii i mebli. Zamknął oczy, głęboko wciągnął powietrze i wstał, by pójść na wachtę. Żołądek podskoczył mu do gardła, więc dał susa do łazienki.
Kołysanie było coraz większe i następnego wieczoru, kiedy odzyskał nieco siły i zszedł na kolację, stewardzi położyli na stołach mokre obrusy, aby nie ślizgały się talerze.
Kapitan Ogilvy głosem pełnym współczucia zapytał go o zdrowie. Ten miły ton główny elektryk przypisywał ogólnemu odprężeniu, jakie nastąpiło po wymknięciu się z pułapki zastawionej przez zwariowanego doktora i świadomości, że za cztery dni opłyną Kapsztad, zakończy się długi siedemnastodniowy etap i pozostanie czternaście dni do Zatoki Perskiej.
Po kolacji rozmawiano o pogodzie. Mechanicy i elektrycy grzecznie się pożegnali, ale główny mechanik pozostał z kapitanem Ogilvym i jego oficerami pokładowymi, spekulującymi na temat kierunku, jaki obierze szalejący na południu sztorm. Ogilvy posłał najmłodszego z oficerów po ostatnie mapy pogodowe i stanu morza, a gdy je przyniesiono i rozłożono na niskim długim stoliku w salonie, obok filiżanek z kawą, wszyscy słuchali w skupieniu, jak kapitan zagaja dyskusję na temat pogodowych możliwości. Ogilvy przede wszystkim zwrócił uwagę na izobary, które wykazywały, że przesuwający się szybko na wschód niż rozrasta się i obejmuje obecnie duży obszar o tysiąc czterysta mil na zachód od Kapsztadu, chociaż jeszcze niedawno był o pięćset mil od przylądka Horn. Grubym pomarszczonym palcem Ogilvy wskazywał linie izobaryczne.
- Wyż nad południowym Atlantykiem nie powstrzymał przesuwania się obszaru niżowego - powiedział. - I teraz z jakiegoś powodu wyż się rozpływa.
- Silny wyż panuje w rejonie Przylądka Dobrej Nadziei - powiedział pierwszy oficer. - Tysiąc trzydzieści milibarów.
- I zostanie tam przez kilka dni albo skręci na północ - powiedział Drugi.
Pierwszy oficer wziął do ręki fotografię satelitarną i zaczął przyglądać się potężnemu zawirowaniu chmur.
- Są problemy? - spytał główny elektryk.
- Problemy? - Ogilvy wskazał palcem mapę stanu morza. - W samym centrum obszaru sztormowego dziesięciometrowe fale. Trzydzieści pięć stóp. Nie licząc martwej fali. Na mostku innego statku powiedziałbym, że należy okazać szacunek potędze morza, lękać się jej, bo w istocie mogą powstać problemy. - Rzucił mapę na stół. - Ale to jest Lewiatan. Sztorm będzie nas kosztował tylko nieco więcej paliwa. Dobrze by było, żeby pan wyliczył ile - zwrócił się do drugiego oficera.
- Tak jest, panie kapitanie.
Dźwięczące melodyjnie puste filiżanki po kawie zsunęły się gromadką po politurowanym blacie ku zasłoniętym oknom od strony rufy. Ogilvy uśmiechnął się, gdy drugi oficer wyciągnął rękę, by je powstrzymać.
- Kiwa się wzdłużnie - powiedział kapitan. - Niecodzienne wydarzenie na Lewiatanie, niech się pan nim cieszy, póki się da - spojrzał na głównego elektryka.
Dziób podniósł się o parę stopni i potem o tyle samo majestatycznie skłonił się ku morzu. Główny elektryk rozejrzał się po obecnych i doszedł do przedziwnego wniosku, że oficerowie są zadowoleni z tych objawów, które im przypominają, że jednak naprawdę są na pokładzie jednostki pływającej, a jej los, choćby marginesowo, zależy od sił natury. I pomyślał też, o czym już wielokrotnie myślał wcześniej, że poza kapitanem wszyscy są jeszcze bardzo młodzi.
Pierwszy oficer zatelefonował na mostek i zaczął rozmawiać z Trzecim, który pełnił służbę. Potem poinformował zebranych:
- Fala ciągle zachodnia, ale wiatr zmienia się na południowy. - Pierwszy oficer był zwykle bardzo opanowany, ale teraz w jego zachowaniu widać było podniecenie możliwością trafienia na sztorm.
- Pierwsza zapowiedź! - oświadczył Ogilvy.
Główny elektryk należał do średniego pokolenia między tymi młodymi a Ogilvym, do pokolenia będącego ogniwem łączącym nowoczesność z zacofaniem, luz ze sztywnością. Służył na wielu statkach, pływał po różnych oceanach i poznał dostateczną liczbę kapitanów, aby pojąć, w jaki sposób ten starszawy tyran wymuszał absolutne posłuszeństwo oficerów i akceptację dyrekcji. Ciekawe, kogo znajdą potem na jego miejsce na mostek Lewiatana.
Ogilvy, wyprostowany, wpatrywał się w leżące na stole komputerowe wydruki map pogodowych i stanu morza z prognozami falowania. Zdecydowanym gestem odsunął je na bok.
- Sztorm przejdzie nad Przylądkiem Dobrej Nadziei.
Nikt go nie spytał, skąd to wie i na podstawie czego wnioskuje. Kołysanie wzdłużne wzmogło się nocą. O świcie już cały statek dygotał przy wydźwigiwaniu się i opadaniu dzioba. Główny elektryk bardzo źle spał. Nie chorował, ale przeżywał dziwne uczucie zawieszenia w czasie, a właściwie permanentnego oczekiwania najpierw na to, by dziób się uniósł, a potem - by opadł. Zaciskał dłonie w szczytowym momencie, oczekując początku fazy taranowania fal przez potężny dziób Lewiatana.
O świcie zrezygnował z dalszych prób zaśnięcia. Wstał, ciepło się ubrał i wyszedł na mostek kapitański, gdzie w szarym jeszcze świetle dnia poddał twarz kąsającemu zimnemu wiatrowi i długo przyglądał się majestatycznemu wspinaniu i taranowaniu fal przez opadający kadłub. Spod dzioba, rozcinającego spiętrzone góry wody, tryskały potężne bryzgi, zalewając jedną trzecią statku.
Powierzchnię morza zapełniały aż po horyzont łamiące się grzywacze, pędzące w równych rzędach, odległych od siebie około dwustu metrów. Cała przestrzeń między rzędami była biała, spieniona. Wiał silny wiatr i gdy któraś z fal wspięła się ponad inne, wiatr ją smagał i zbijał za tę impertynencję. Główny elektryk stanął na samym skraju mostka i spojrzał na morze za burtą, gdzie po zawietrznej było spokojniej. Chciał usłyszeć grzmot łamiących się fal, ale wszystko zagłuszał świst pędzącego mimo uszu wiatru.
Jakby niepomny na niebezpieczeństwo, Lewiatan parł przed siebie z niezmienną szybkością szesnastu węzłów.
Główny elektryk kątem oka wychwycił jakiś ruch w powietrzu. Podniósł głowę i zdumiał się: wraz ze statkiem płynął dostojnie w szalejącym wietrze ptak. Wielki albatros. Zaledwie o kilka metrów za burtą. Patrzył złym żółtym okiem. Rzeczywiście olbrzym - o co najmniej trzymetrowej rozpiętości skrzydeł. Ptak był zmęczony. Widać to było po sposobie trzymania głowy i szyi; jedno ze skrzydeł poruszało się jakby niemrawie. Sztorm musiał go zaskoczyć. Główny elektryk cofnął się parę kroków od relingu, żeby zachęcić ptasiego wędrowca do lądowania, jeśliby miał na to ochotę.
Albatros się zbliżył, obłonionymi łapami sięgał ostrożnie szarego metalu relingu, żółtym okiem wciąż podejrzliwie spoglądał na człowieka.
- Nie bój się! - mruknął główny elektryk. - Nic ci nie zrobię. - Zerknął na średniówkę, aby się upewnić, lecz sternik patrzył przed siebie, tam gdzie go prowadził autopilot.
Pazury spiętych błoną palców dotknęły metalu, po chwili łapy mocno objęły relingową barierkę. Ptak usiłował złożyć skrzydła; z prawym udało mu się, ale lewe jakby się zacięło półwyciągnięte pod nienaturalnym kątem. Albatros trzepnął nim, usiłując raz jeszcze je złożyć, lecz nagły podmuch wiatru zachwiał równowagą ptaka. Zbyt późno otworzył drugie skrzydło, by móc się utrzymać.
Wicher oderwał albatrosa od relingu. Rozpaczliwie usiłował dopasować siłę i częstotliwość trzepotu skrzydeł do zakłóceń i zawirowań powietrza wokół statku, ale silne porywy rzucały nim we wszystkie strony. Walczył.
Odruchy miał dobre - nie próbował przeciwstawiać się wiatrowi, ale płynąć wraz z nim. Udało mu się bezpiecznie ominąć gąszcz want i anten wokół masztu, lecz w pewnym momencie zmęczone skrzydło zawiodło i poryw wiatru rzucił ptakiem na lewy wysoki komin. Jak latawiec pozbawiony ogona, albatros, obracając się w powietrzu, spadł ciężko na wzburzone morze.
Główny elektryk wychylił się poza reling i dostrzegł ostatnie bezradne uderzenia skrzydeł na oddalającym się śladzie. Patrzył długo, nawet wówczas, gdy zniknęła mu z oczu biel piór. Zasmucił go los samotnego wędrowca, miał głęboki żal do statku, obarczał go winą.
Na skrzydło mostka wyszedł Ogilvy i stanął koło elektryka. Był w wełnianym oficerskim płaszczu, szyję miał owiniętą mlecznobiałym jedwabnym szalikiem.
- Witam, Iskrzycielu! - kapitan użył tradycyjnego przezwiska, jakim nawigatorzy obdarzyli niegdyś okrętowych elektryków. - Chciałem coś...
Główny elektryk momentalnie się nastroszył i przerwał kapitanowi.
- Kapitanie Ogilvy, pragnąłbym panu przypomnieć, że Lewiatan produkuje tyleż kilowatów co średniej wielkości miasto. Na pańskim mostku zainstalowano sprzęt elektroniczny, który z dokładnością paru centymetrów określa nasze położenie pod gwiazdami. Poza tym ma pan tu antykolizyjny radar o stukilometrowym zasięgu, ma pan elektroniczny sprzęt meteorologiczny informujący pana o zakłóceniach w atmosferze na całej półkuli, a sprzęt telemetryczny pozwala panu na łączność z całym światem.
Ogilvy wyglądał na rozbawionego.
- I jakiż jest cel robienia teraz inwentarza?
- Taki cel, drogi kapitanie, że chciałbym, aby pan sobie uświadomił zakres moich obowiązków i odpowiedzialności na pokładzie tego statku. Nie odpowiada mi być Iskrzycielem, co sugeruje chłopczyka wkręcającego żarówki i sprawdzającego bezpieczniki.
Ogilvy oferował najłaskawszy ze swoich uśmiechów.
- Doskonale się wobec tego składa, że uświadomił mi pan zakres swojej odpowiedzialności. Wynika z tego, że jest pan właściwym oficerem, którego powinienem zawiadomić, iż w momencie zbliżania się potężnego sztormu zawiodły elektroniczne czujniki ciśnienia kadłubowego.
Głównemu elektrykowi opadła szczęka.
- Wszystkie?
- Co do jednego!
- Kiedy to się stało? - Przez głowę przelatywały mu układy i schematy obwodów. Tam gdzie wyobraźnia Ogilvy'ego przywoływała stalowe blachy i inne elementy, z których powstaje kadłub, zbiorniki, pokłady, tam główny elektryk widział kilometry miedzianego drutu i kabli koncentrycznych łączących tysiące komponentów różnych systemów elektronicznych i elektrycznych, bez których statek byłby dryfującą skorupą.
Ogilvy chrząknął z rozbawieniem.
- Niech pan nie będzie taki smutny, Iskrzycielu. To nie takie znów ważne.
- Nieważne? - spytał z niedowierzaniem. - Bez tych czujników nie będzie pan znał skutków naporu morza na dziób. Dziób jest około czterystu pięćdziesięciu metrów od mostka!
Ogilvy przestał się uśmiechać.
- Spędziłem na morzu pięćdziesiąt lat, drogi panie. Długo przedtem, nim wynaleziono radar, a o czujnikach ciśnienia nikt w ogóle nie myślał. Znam dobrze skutek, każdy skutek ciśnienia morza na dziób, szanowny panie.
- Natychmiast zabierzemy się do reperacji.
- A poza tym wiem, że trzeba przystępować ze szczyptą soli do elektronicznych cudeniek operujących w słonym powietrzu. To nie są warunki laboratoryjne. To jest ocean.
W ciągu minionych piętnastu lat elektryk słyszał to już wiele razy. Miał na to swoją formułkę:
- Elektronika to jedynie sposób na skurczenie oceanu.
- Najlepszym środkiem na skurczenie oceanu są większe statki - odciął się kapitan Ogilvy.
Główny elektryk natychmiast zjechał windą piętnaście pięter do swej komory kontrolnej - była to olbrzymia klimatyzowana kabina, dźwiękoszczelna, porażona, jak i cały statek, wibracją podłogi pochodzącą z maszynowni. Drudzy i trzeci oficerowie siedzieli przy stołach ze skomputeryzowanymi aparaturami do kontroli funkcjonowania poszczególnych zespołów i systemów. Wszyscy wpatrywali się w ekrany monitorów i pomiarowych oscyloskopów.
- Dlaczego mnie nie wezwaliście? - zapytał, przebiegając oczami po komputerowych odczytach.
- Nie mogliśmy pana znaleźć.
- Ale już wiemy, co się stało.
W ostatniej sekundzie powstrzymał się przed gniewną ripostą. Załoga Lewiatana stanowiła zamknięte środowisko. Dali mu teraz do zrozumienia, że mało mają zaufania do kogoś obcego.
- Więc co się stało?
- Telemetria. Radioprzekaźniki nie funkcjonują.
- Cholera! - odparł główny elektryk.
Czujniki elektroniczne, umieszczone na wybranych blachach kadłuba, mierzyły siłę uderzenia fali. Z głębin statku informacja szła kablem koncentrycznym do mikrofalowego nadajnika na przednim pokładzie, skąd wędrowała do odbiornika w kabinie nawigacyjnej. Była to awaria zdarzająca się raz na milion. Fakt, że nadajnik działał, wysyłając falę nośną, dowodził, iż uszkodzenie znajdowało się najprawdopodobniej w gęstwinie kabli i styków uszczelnionej skrzynki zbiorczej, gdzie zbiegały się przewody ze wszystkich czujników. Skrzynka znajdowała się trzydzieści metrów pod pokładem na samym dnie zbiornika ropy.
- Już mamy ochotników do zejścia na dół.
- Sam zejdę - powiedział główny elektryk. - Proszę wpompować powietrze do przednich zbiorników. Potrzebna mi będzie maska tlenowa i radiołącze z pokładem.
Włożył kombinezon, nieprzemakalny płaszcz i gumowce oraz gumowe nakrycie głowy. Wyjechał na pokład, wdrapał się na żelazny pomost przeciwpożarowy i ruszył w kierunku dzioba spryskiwanego fontannami wody.
Bardzo chętnie posłałby na dół któregoś z młodszych oficerów, którzy zgłosili się na ochotnika, ale ich nie znał, reperacja zaś musiała być wykonana dobrze. Jeśliby system zawiódł raz jeszcze w czasie powrotnej drogi z pełnymi zbiornikami, to reperacja byłaby możliwa dopiero w Europie po wyładowaniu ropy, ponieważ Lewiatan, w odróżnieniu od frachtowców, nie miał w kadłubie tuneli pozwalających na swobodny dostęp. Jedyną drogą dotarcia do skrzynki, w której znajdowały się łączenia kabli czujnikowych, była drabinka w głąb ponurej ciszy zbiorników ropy.
Im bliżej dzioba, tym większe fontanny wody spływały na głowę, bijąc z góry niby słony deszcz. Wznoszenie się i opadanie było też dotkliwsze, Lewiatan bowiem szykując się do kolejnej fazy - taranowania następnej fali - obracał się jakby na osi przechodzącej przez rufę. Ekipa pokładowa w żółtych sztormówkach czekała już na elektryków, skupiona wokół włazu, tuż za przednią grodzią.
Główny elektryk spojrzał w dół na stalową drabinkę znikającą w czarnej otchłani statku i z tęsknotą pomyślał o pracy za biurkiem w elektronicznym koncernie. Podnoszenie się i opadanie dzioba bardzo utrudni utrzymanie się na drabince. Zdjął gumowy kapelusz i nieprzemakalny płaszcz, założył na ramiona plecak z narzędziami i częściami zapasowymi, wziął od bosmana twardy kask z wbudowanym radiotelefonem i górniczą latarką z przodu. W otworze kołysała się maska tlenowa, która miała być opuszczana wraz z nim na wypadek, gdyby trafił na kieszeń gazu. Obojętne gazy, których zadaniem było zabezpieczenie przed eksplozją zbiorników, zostały już wypompowane, świeże powietrze wpuszczone, ale nikt nie miał pewności, czy mimo uprzedniego czyszczenia zbiorników nie pozostała kałuża ropy. Mogły wytworzyć się gazy zdolne zatruć człowieka. Twardy kask, lampa, radiotelefon były pokryte warstwą gumy, która, podobnie jak gumowe obuwie, miała zmniejszyć prawdopodobieństwo przypadkowego wywołania iskry i eksplozji w zbiornikach pełnych chwilowo bogatego w tlen powietrza. Przecisnął się przez wąski otwór włazu i rozpoczął długą wędrówkę do czeluści kadłuba. Pachniało ropą i było śmiertelnie spokojnie w porównaniu z wichurą i bryzą na pokładzie. Liczył stopnie wąskiej drabinki, która kołysała się wraz ze statkiem. Po pięćdziesiątym zatrzymał się, by odpocząć.
Pomyślał sobie, że chyba jedynie na morzu inżynier z jego stażem jest w stanie decydować się na takie ryzyko w celu wykonania w zasadzie prościutkiej reperacji, porównywalnej z przykręceniem śrubki. Zadarłszy głowę, zobaczył malutki krążek światła. Nad tym odległym otworem włazu przesunął się cień. Przyszło mu do głowy, że to jeden z młodszych oficerów patrzy, czy ów obcy im główny elektryk już spadł z drabiny i połamał wszystkie kości.
Zapalił światło. Padło na burej barwy stalową blachę. Gdziekolwiek obrócił głowę - ta sama burość głębinowej ryby. Zaczął dalej schodzić w głąb pustego zbiornika ropy, w którym ochoczo wędrował odgłos zstępowania ze szczebla na szczebel drabinki. Dwukrotnie mijał poziome separatory - wewnętrzne pokłady zbiornika, po których mogła przetaczać się jedynie ropa. Znalazł się w najniższym zbiorniku. Kadłub przekazywał szumy morza. Na burych blachach widać było czarne okrągłe plamy wpustów ropy - końcówki tysięcy rur biegnących w brzuszysku potężnego tankowca.
Stanął na dnie zbiornika niemal szczęśliwy, że już nie musi schodzić z drabiny. Przez gumowe buty wyczuwał drżenie, delikatne dygotanie, ilekroć statek rozbijał dziobem kolejnego grzywacza. Oświetlił drogę do stalowej szafki - krosownicy - i na wysokości ramion zobaczył stalową klapę. Przez radiotelefon upewnił się raz jeszcze, czy zasilanie jest wyłączone, odkręcił motylkowe śruby i odstawił klapę. Zobaczył, że skrzynka jest częściowo wypełniona ropą, która teraz wypływała. Przerwana uszczelka! Schował ją do torby. Dolne rzędy końcówek kabli koncentrycznych były zalane ropą, ale na szczęście nie dostała się ona do gwintowanych łączeń przeznaczonych do funkcjonowania w najbardziej nieprzychylnych warunkach. Rozkręcił kilka z nich, poświecił w głąb końcówek i stwierdził, że są suche. Przyczyny uszkodzenia systemu zaczął szukać gdzie indziej i znalazł w łączu wysokiej mocy. Trzycentymetrowe łącze było przeżarte ropą. Odciął obie części od kabla koncentrycznego i założył nowe końcówki, męską i żeńską. Połączył je.
W radiotelefonie usłyszał radosny okrzyk:
- Jest obwód zamknięty!
Szybko założył nową uszczelkę na obramowaniu klapy, którą następnie przykręcił z powrotem. Wszystkie narzędzia schował do torby i sprawdził dokoła, czy czegoś nie zostawił. No i rozpoczął wspinaczkę ku krążkowi światła, a gdy wyszedł na pokład, jego młodzi podwładni powitali go jak swego. Po prysznicu i zmyciu zapachu ropy z włosów ubrał się ciepło i wyszedł na mostek, gdzie zastał Ogilvy'ego, któremu zameldował o wykonaniu naprawy.
Wiatr przybrał na sile. Ogilvy przez dłuższą chwilę milczał. Potem wskazał głową na morze.
- To pan, drogi Iskrzycielu, sądził, że człowiek na jachcie może próbować ataku na Lewiatana poza afrykańskim wybrzuszeniem?
- Nie rozumiałem pańskiej pewności, kapitanie.
- To niech pan patrzy.
Groźne rzędy grzywaczy posuwały się nieubłaganie wśród bieli spienionego morza. Rząd za rzędem. Pył wodny zmiatany z grzyw przez wiatr pędził nad wodą podobny do śniegu smaganego przez wichurę nad lodowiskiem.
Słońce zniknęło za gromadzącymi się chmurami, fale rysowały się jakby ostrzej, odsłaniana zaś miejscami i na chwilę toń wydawała się zdecydowanie czarniejsza. Na horyzoncie, niby poszarpany łańcuch skalistych gór, piętrzyły się fale - przeogromne i tajemnicze, budzące lęk, że mogą się zbliżyć do statku. Woda wyglądała na przerażająco zimną i wrogą człowiekowi materię, a mgła spowijająca cienką warstwą powierzchnię - jak pofalowane podłoże kamienne to spryskiwane wodnym pyłem, to zlewane białą pianą przełamanych grzbietów fal.
- I proszę zwrócić łaskawie uwagę - powiedział Ogilvy - że znajdujemy się siedemdziesiąt metrów nad wodą. Proszę sobie wyobrazić, jak w tej chwili wygląda morze z pokładu dwunastometrowego jachtu.
Łabędź, płynący teraz na wschód południowy wschód, w kierunku Kapsztadu, walczył jednocześnie z dwoma morzami; wykorzystywał przedsztormowe wiatry za pomocą podwójnie zrefowanego grota i sztormowego foka. Było to wyzwanie rzucone sztormowemu posłańcowi. Jednym morzem był ocean potężnych odległych od siebie rzędów fal - długich wysokich fal przylądka, maszerujących od wód antarktycznych aż po południowy czubek Afryki. Fale giganty załamywały się, podwinięte grzywy nabrzmiałe były pianą. Goniły Łabędzia, doganiały, podnosiły wysoko od rufy, opuszczały i uciekały w dal. Przez cały czas w niezmiennym rytmie. A Hardin walczył ze sterem, żeby jacht nie znalazł się ani na chwilę burtą do fali i wiatru.
Drugie morze znajdowało się między odległymi od siebie rzędami fal gigantów i ono było najgorsze. Szalejąca wichura oddawała swą furię wodzie i chociaż słońce prześwitywało przez wysoko zawieszoną pokrywę chmur, często nie można było niczego dostrzec na odległość grzywacza, gdyż powietrze spowijała głośna sykliwa zasłona z wodnego pyłu białych grzebieni i grzyw. Łabędź spadał w otchłań z wysokiej fali, parł uparcie przed siebie, walił dziobem w jęzory wody, kołysał się na boki, zapadał nosem pod powierzchnię. Oto wielki grzywacz na chwilę podniósł jacht ponad ten chaos, potem jakby delikatniej od innych osadził w toni, chociaż przez cały czas usiłował obrócić statek bokiem, aby łatwiej go było wywrócić dnem do góry. I znów sekundy straszliwego zmagania się z szarpanym wichurą oceanem spienionej bieli, zanim nadejdzie kolejny rząd gigantów.
Wielkie fale stworzył sztorm, który zbił barometr Łabędzia na groźnie niski poziom, natomiast morze między rzędami tych fal było dziełem wiatru, który w powietrze wpędzał wodną mgiełkę. Leciała wraz z wiatrem czyniąc życie okropnym. Wszystko było oślizłe, mokre, zimne. Słony pył czerwienił oczy i wywoływał ból spojówek, zatykał nos, zakłócał oddech. Martwiło to Hardina bardziej niż wiatr, morze i zbliżający się sztorm. Przypłynął tak daleko właśnie po to, aby znaleźć warunki, jakie w powodzi innych wykluczają możliwość ataku na Lewiatana. Teraz się bał, że w tej wodnej mgle nie dostrzeże przeciwnika. Chyba że znajdzie się bardzo blisko.
Słabnące sygnały radiowe nadane przez Hardina poinformowały Milesa Donnera o pogarszających się warunkach atmosferycznych i dużej fali. Od czterech dni, kiedy to Hardin niespodziewanie przerwał milczenie, Donner czatował przy radiostacji na najwyższym piętrze starego biurowca związkowego. Hardin zawiadomił, że znajduje się tysiąc mil na zachód północny zachód od Przylądka Dobrej Nadziei, i że przy bardzo wysokiej fali płynie na wschód południowy wschód z kierunku Kapsztadu. Chciał znać położenie Lewiatana i kurs. Przez następne dni Donner śledził Lewiatana, ale sygnały Hardina stawały się coraz słabsze, mniej wyraźne, często na wiele minut zanikały. Nie była to sprawa odległości czy zakłóceń atmosferycznych, ale rezultat przesłaniania anteny na maszcie jachtu przez wysokie fale. W chwilach gdy sygnał był silny, Donner słyszał nawet ryk oceanu.
Od czasu porażek poniesionych przez Mossad, Miles Donner zorganizował nieoficjalną siatkę opartą na przyjaciołach i ludziach chętnych do pomocy zarówno wewnątrz organizacji, jak i poza nią. Do tego zespołu należeli: Grandig w Niemczech, sympatyzujący wyżsi urzędnicy brytyjskiej Admiralicji i liczni pracownicy izraelskiej linii lotniczej El Al. Donner martwił się trochę, że jego postępowanie może stanowić groźbę dla spoistości Mossadu, ale jednocześnie uważał, że takie działanie jest konieczne, jeśli Izrael ma utrzymać inicjatywę w świecie zbierania informacji. Z tej prywatnej siatki korzystał, zbierając informacje dotyczące Lewiatana.
Nawigator El Al, który był jednocześnie pracownikiem Mossadu, miał jeden doskonały kontakt w Stanach Zjednoczonych. Była nim pracownica centrum dowodzenia w głównym sztabie lotnictwa strategicznego. Mogła obserwować Lewiatana na ekranie telewizyjnym, mając obraz z satelity szpiegowskiego, oraz na mapach radarowych. Potężny statek łatwy był do odróżnienia od malutkich cieni i świecących punkcików wzdłuż afrykańskich brzegów. Jednakże tylko pilny obserwator mógł zauważyć, że Lewiatan płynie dość niezwykłym kursem.
Raz dziennie dziewczyna przekazywała położenie Lewiatana. Jeśli jakiegoś dnia nie miała dyżuru, Donner i nawigator z El Al korzystali z usług angielskiego meteorologa, który miał dostęp do satelitarnych zdjęć pogodowych południowego Atlantyku. Po paru dniach nawigator mógł już przewidzieć dalszy kurs Lewiatana, mając w ręku dotychczasowe dane. Znana była stała szybkość - szesnaście węzłów - oraz docelowy punkt poniżej Przylądka Dobrej Nadziei.
Donner przeniósł informacje na mapę południowego Atlantyku, wytyczył kurs i polecił nawigatorowi nanieść na otrzymaną linię przewidziane położenie Lewiatana w godzinnych odstępach. Na mapę naniósł również linię wytyczającą kurs Hardina na wschód południowy wschód. Obie linie przecinały się na jedenastym stopniu i piętnastu minutach na wschód i trzydziestu stopniach dwudziestu dziewięciu minutach na południe - o pięćset mil na północny zachód od Kapsztadu.
Hardin poinformował, że płynie z szybkością od pięciu do sześciu węzłów. Nawigator obliczył, że jeśli Hardinowi uda się utrzymać taką szybkość, to znajdzie się w pobliżu celu, jakim był Lewiatan, o około sześciu godzin przed nim. Mimo ryku morza i szumów Donner wyczuł radość w głosie Hardina, gdy mu o tym powiedział.
Nawigator nie był ani podniecony, ani taki pewny. Pod okiem Donnera zaczął opasywać punkt przecięcia obu linii wirującymi kreskami, które pokazywały przemieszczanie się antarktycznej burzy. Barometr dalej spadał. Wiatr się wzmagał, morze coraz bardziej kipiało.
Uderzenie przyszło nagle od rufy.
Hardin był przy sterze, Adżaratu właśnie wchodziła po trapiku, niosąc termos gorącej zupy. Na jej twarzy najpierw zobaczył zdziwienie, potem bezgraniczne zdumienie. Zaczął się obracać, ale nie zdążył. Wstrząsnęło jachtem, na pokład runęły tony przeraźliwie zimnej wody, przepotężna fala wdarła się na rufę, z wielką siłą rzuciła Hardina na koło sterowe. Ramiona wbiły mu się między szprychy, a głową uderzył w kopułę kompasu. Po chwili fala docisnęła go do podłogi kokpitu. Wydźwignął się, sądząc, że fala wyrzuciła go za burtę. Po chwili zorientował się, że cały kokpit jest zalany.
Adżaratu nie było. Nie zdążyła jeszcze zapiąć pasa bezpieczeństwa. Wyciągnął się z kokpitu i zajrzał w dół do kabiny. Była zalana wodą, a Adżaratu leżała w niej na plecach. Chciał zejść i pomóc jej, ale Łabędź otrzymał nagłe pchnięcie wiatru, zarył się dziobem w fale i Hardin padł na klapę luku.
Jacht stanął bokiem do fali, grot szastał się szaleńczo tuż nad wodą, szoty foka były splątane; zbliżał się potężny grzywacz.
Hardin zatrzasnął klapę luku i złapał za ster, który reagował bardzo słabo. Zablokował ster w skrajnej pozycji i ściągnął grotżagiel. Wtedy dopiero udało mu się obrócić jacht rufą do nadchodzącej fali. Z trudem dobrnął po tańczącym pokładzie do foka i rozplatał linki. Wrócił, włączył autopilota i zbiegł po trapiku do kokpitu. Adżaratu siedziała wciśnięta w kąt kambuza podtrzymując lewe przedramię. Oczy miała zamknięte, ciężko oddychała.
- Chyba złamanie - powiedziała.
- A poza tym? - Ukląkł koło niej, zęby mu szczękały.
- Chyba wszystko w porządku.
Ostrożnie zdjął z niej sztormówkę i przeciął sweter. Znalazł suchy koc i zarzucił dziewczynie na ramiona. Zapalił dużą wielobateryjną latarkę i w jej świetle dokładnie obejrzał przedramię.
- Proste złamanie? - spytała głosem drżącym z bólu.
- Chyba tak. Nie widać zewnętrznych obrażeń.
- Dzięki Bogu! - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie wyobrażam sobie operacji w wykonaniu nie praktykującego lekarza.
- Ale szynę ode mnie przyjmiesz?
Znów usiłowała się uśmiechnąć, lecz spopielałe wargi odmówiły posłuszeństwa. Skinęła tylko głową i zamknęła oczy.
Szynę sporządził z grubego miesięcznika, taśmy izolacyjnej i rozciągliwej gumowej linki. Pomógł jej wstać i położyć się na kanapce, zdejmując przedtem resztę mokrego odzienia. Owinął ją w parę suchych kocy i przeniósł na swoją koję.
- Martwię się, że teraz nie będziesz miał ze mnie wiele pożytku - powiedziała.
- Damy sobie radę! - Pookładał ją poduszkami i przywiązał do koi pasami bezpieczeństwa. Zaciskała wargi z bólu. Dostrzegł to, dał jej zastrzyk morfiny i przykrył jeszcze jednym kocem.
Przyglądała mu się, gdy wziął ręcznik i zaczął suszyć włosy. Wkrótce wzrok jej zmętniał. Ukląkł na kanapce, głaskał i całował ją, aż zasnęła. Następnie zajął się pompą zęzową za stołem nawigacyjnym. Zajęło mu to ponad godzinę wytrwałego pompowania, aż pozbył się wody, którą morze wpędziło przez otwartą pokrywę luku.
Gdy skończył, Adżaratu mocno spała. Zbadał jej puls. Był silniejszy niż przedtem, co wskazywało, że już nie grozi powypadkowy szok. Włączył diesla, by uruchomić generator. Usiłował wywołać Milesa. Jednakże zbyt wysokie fale zatrzymywały sygnał. Miał ten sam problem z loranem, ale udało mu się otrzymać sygnał pozycyjny, gdy jacht był unoszony na falę.
Nawigator Donnera wpisał na mapę wysokość fal. Pięć metrów (szesnaście stóp), potem sześć, wreszcie siedem. Na dwa dni przed spotkaniem kursów Lewiatana i Łabędzia morze w rejonie przecięcia linii niosło fale wysokości siedmiu i pół metra i nawigacyjne stacje meteorologiczne ostrzegały wszystkie jednostki pływające, aby trzymały się z daleka od mniej więcej środkowej części południowego Atlantyku aż po afrykański brzeg. Nawigator Donnera raz jeszcze przeliczył dane i wyznaczył inny punkt przecięcia kursów, gdyż szybkość jachtu spadła do czterech węzłów. Hardin musi płynąć bardziej na południe, jeśli chce spotkać Lewiatana. Bliżej szalejącego sztormu.
- Czy myślisz, że on zdąży? - spytał Donner.
Nawigator z El Al znał Hardina jedynie z głosu przez radio. Dla nawigatora Hardin był punkcikiem na mapie oceanu. Na stos map rzucił ostatni raport o wysokości fal.
- Czas przestał odgrywać rolę - odparł.
- Nie dopłynie do Lewiatana!
- Nie dopłynie do niczego.
16
Pchany zimnym wichrem, ścigany przez fale olbrzymy, Łabędź wytrwale parł przed siebie. Nieustannie doganiały go masy spiętrzonej wody z grzywami kilkudziesięciometrowej długości, nieziemsko ryczącymi i świszczącymi.
Fale z południowego zachodu skręcały na zachód, z czego początkowo Hardin się ucieszył, gdyż był to kierunek, w którym Łabędź płynął na spotkanie z Lewiatanem, a poza tym jedynym sposobem przetrwania jachtu w potężnych morskich górach było ustawianie się rufą do nadchodzącej fali, aby wyniosła jacht na grzbiecie, zanim grzbiet zacznie się łamać. Płynąc przez cały czas z falami, Łabędź narażał się na nowe niebezpieczeństwo, będące w pewnym sensie rezultatem jego rasowej sylwetki. Jacht okazywał się zbyt szybki. Ilekroć Łabędź zostawał wyniesiony na grzbiet wysokiej fali, a jego dziób pochylał się ku powstałej otchłani, nabierał zbyt dużej szybkości. Przyśpieszenie było tak wielkie, a łódź pędziła wodną stromizną tak prędko, że powstawało niebezpieczeństwo zarycia się dziobem w wodę i przekoziołkowania.
Musiał zmniejszyć szybkość. Zdjął więc fok sztormowy i skrócił nieco sztormowy grot, zwijając go na bom. Nawet samosterujący wiatrowskaz zamienił na mniejszy.
Wszystko to razem nie przyniosło oczekiwanego skutku. Prawie ogołocony jacht pędził dalej jak koń wyścigowy. Hardin wyciągnął więc najgrubszą linę, jaką miał - dwuipółcentymetrową nylonową kotwicówkę - zrobił na jej końcu dużą pętlę, którą obciążył zapasową kotwicą. Ciągnąc za sobą kotwicę na bardzo długiej i ciężkiej linie Łabędź wytracił jeden węzeł.
Ale to wszystko było za mało. Hardin wyciągnął z luku jeszcze kilka lin i obciążywszy je wyrzucił za rufę. Przeszukując komory rufowe w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby obciążyć ostatnią linę, znalazł wyłowioną w Rotterdamie podartą sieć rozładunkową. Przywiązał do niej dwuipółcentymetrową linę i wyrzucił za burtę, pozostawiając sześćdziesiąt metrów za rufą.
Zapadła już noc, gwiazdy były niewidoczne za grubą powłoka chmur, absolutną czerń przełamywały jedynie spienione grzywy za rufą. Obciążone liny i wlokąca się sieć przyhamowały jacht dość skutecznie, pozwalając na oddech ulgi. Włączył autopilota i zszedł do kabiny odpocząć.
Adżaratu spała, oddychając równo. W kabinie było przedziwnie spokojnie, dochodziło stłumione dudnienie oceanu, ściszone do szeptu syczenie grzywiastych fal. Powinien się przebrać w coś suchego, ale ponad wszystko był głodny. Ponieważ nie wiedział, jak długo będzie mógł pozostawać w kabinie, wdział kambuzowy pas bezpieczeństwa i zagotował wodę. Następnie przygotował koktajl z herbaty, soku owocowego i miodu. Wypił dwa kubki słodkiego jak ulepek płynu, nalał trzeci i zaniósł Adżaratu. Uniósł jej głowę, obudziła się, napoił ją. Piła półprzytomnie, potem głowę osunęła na poduszkę i natychmiast zasnęła.
Usłyszał świst. Silniejszy niż przedtem wiatr grał na sztagach i wantach. Spojrzał na barometr. Wyraźnie opadał. Zdjął mokre ubranie, wytarł się do sucha i włożył ostatni podkoszulek, a na to gruby wełniany sweter i sztormówkę. Ciśnienie jeszcze bardziej spadło. Nie wiedząc, kiedy będzie miał okazję zjeść coś solidnego, zaspokoił głód paroma łyżeczkami miodu, masła fistaszkowego, paroma kęsami sera i zakończył posiłek tabletką amfetaminy. Wybrawszy moment tak, aby jacht znajdował się poza łamiącymi falami, odsunął klapę i wyszedł do kokpitu.
Ujął ster we właściwej chwili, gdyż wiatr o porywach do sześćdziesięciu węzłów obtańcowywał różę wiatrów. Wkrótce zareagował ocean. Łabędź musiał teraz podwójnie stawić czoło skłóconemu morzu. Fale skośne, krzyżujące się, zawirowania, kipiele! Sterując na oślep, Hardin zbyt późno je dostrzegał, aby odpowiednio zareagować. Przód jachtu i kokpit były nieustannie zalewane, fale wdzierały się zewsząd. Łabędź chwilami zataczał się niepewnie. Hardin znów był przemoczony do suchej nitki. Nad wszystkim bez przerwy dominowały wzniecone przez sztorm przylądkowe wały wodne.
Całą noc spędził przy sterze, a kiedy nadszedł ponury szary poranek i wiatr ustabilizował się na poziomie wichury dmącej z zachodu, ale bez nagłych porywów, wciąż musiał walczyć z głównym przeciwnikiem, który spotężniał - prące w równych odstępach wały wodne były jeszcze większe, wielkości sporego domu, i jeszcze szybsze. Co pewien czas wyłaniały falę wtórną wyższą niż wszystkie inne, usiłującą sięgnąć nieba i zagarnąć wszystko. Fale były coraz bardziej strome, Łabędź opadał z nich ciągle zbyt szybko, dziobał wodną otchłań, grożąc wywróceniem się.
Rozhukany ryczący ocean stale wzbierał; wysokość i stromizna fal zbliżały się do granicy, poza którą żaden jacht tej wielkości nie miał prawa przeżyć. Potężna fala przeskoczyła przez rufę zatapiając kokpit. Nim woda zdążyła odpłynąć, jacht pchnięty siłą uderzenia obrócił się bokiem do fali. Hardin usiłował przywrócić kurs, ale ster reagował tępo, hamowany przez liny trałowe ciągnięte za rufą.
Ze spokojem, jaki jego samego zadziwiał, pomyślał, że to już koniec. Chociaż kadłub miał nie naruszony i uzbrojenie jeszcze nie tknięte, jacht osiągnął kres swych możliwości. Hardin postanowił kontynuować, póki się da, ponieważ nie mógł pogodzić się z myślą, że Lewiatan może umknąć. Śmierci się nie bał - zakładał jej możliwość, gdy wypowiadał wojnę tankowcowi.
Żałował jedynie, że śmierć zabierze Adżaratu. Miał ochotę zejść i wziąć ją w ramiona, aby nie umierała samotnie, ale steru nie mógł opuścić, gdyż byłby to krok samobójczy, absolutna rezygnacja, stracenie ostatniej szansy.
Kolejna potężna fala zawisła nad jachtem. Walczył ze sterem, usiłując obrócić slup. Jedna z linii trałowych pękła przy knadze, pozbawiając jacht ciężkiej sieci. Pozostały liny obciążone żelazem. Łabędź przyśpieszył, dziobując pod ostrym kątem.
Jacht zanurzył się w zielonej wodzie aż po maszt. W tej samej chwili załamała się fala i runęła, przygniatając Łabędzia i odrzucając Hardina na twardą ławę kokpitu. Poczuł silne uderzenie w kolana. Szamotając się w wodzie, widział na powierzchni jedynie bom i maszt, reszta pozostawała w zielonej toni. Jednakże dziób wychynął z wody, za nim reszta kadłuba i pokład rufowy. Jacht wciąż tkwił w tej samej pozycji, bokiem do kolejnej wielkiej fali.
Dobrnął do koła sterowego i wznowił wysiłki, by obrócić jacht, który prawie nie reagował. Potężna fala dopadła skosem rufy i lewej burty. Łabędź niemal legł, maszt znalazł się w pozycji poziomej. Wtórna wielka fala przesłoniła niebo, aby dokończyć dzieła zniszczenia. W ostatniej chwili Łabędź ześliznął się na boku i umknął zagładzie. Hardin, zaskoczony i bezradny wobec szaleńczego pędu, czekał zrezygnowany na wchłonięcie dzioba i jachtu przez wodę. Po raz ostatni. Mimo to Łabędź zdołał jeszcze umknąć, by następnie wziąć falę łagodnie pod siebie i pozwolić się przenieść.
Ustawił wreszcie łódź rufą do rozpędzonego morza. Spływający wodną stromizną jacht zarył się w otchłań aż po luk kabiny. Dociskany tonami wody, z trudem wydobył się z toni. Hardin zerknął za siebie i zmartwiał: doganiał ich kolejny wał, a tuż za nim pędził rozczochrany grzywacz - fenomen natury - dwakroć wyższy od największej z dotychczasowych fal.
Łabędź pędził, ciągnąc za sobą trały jak porwaną uprząż i desperacko unosił rufę przed falami, kierując dziób ku podnóżom stromych morskich stoków. Nagle zaczął jakby wślizgiwać się w wodę, prując głębiej falę, której rozcięte skrzydła usiłowały połączyć się nad pokładem jachtu. Hardin usiłował sterem wyhamować nurkowanie, ale nie docenił szybkości, z jaką jacht pędził, i przerażony zbliżającym się grzywaczem popełnił błąd przesterowania i niemal położył łódź. Dziób się wynurzył, ślizgiem na burtę jacht popędził dalej, natychmiast uniesiony przez falę, która pod nim przebiegła. Nim Hardin zdołał się zorientować w sytuacji, dostrzegł kątem oka cień gigantycznego grzywacza.
Łabędź jakby zrozumiał czającą się śmiertelną groźbę i usiłował podnieść rufę przed pędzącym potworem, który wyniósł jachcik tak wysoko, że przez chwilę Hardin widział rozszalałe morze aż po horyzont. Tym bardziej stromy i bardziej szybki był ześlizg.
Za sobą, niemal tuż nad głową, zobaczył, że fala poczyna się łamać. To już musiał być koniec - za chwilę przewrócony masztem do dołu jacht będzie wciśnięty w morze. Nylonowe liny trałowe były napięte, jakby wiązały Łabędzia do dna oceanu, lecz zbyt słabo, by zmniejszyć śmiertelne przyśpieszenie.
Nagle Hardin pojął, jakim jachtem jest Łabędź: fale jedna po drugiej pędziły go z olbrzymią szybkością, ale ilekroć biły w rufę pod kątem, kładł się, dziób wynurzał z wody i ześlizgiwał się na boku. Hardin ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że jacht leżący na boku był tym bezpieczniejszy, im szybciej ześlizgiwał się z fali, ponieważ później i z mniejszą siłą fala przemykała pod jachtem.
Obrócił kołem sterowym, kładąc jacht. Serce biło mu mocno. Zablokował ster, gdy dziób wychynął z wody. Z kieszeni sztormówki wygrzebał składany nóż, rozłożył piętnastocentymetrowe ostrze i ciachnął po linach trałowych. Nie było to łatwe. Musiał piłować żyła po żyle, by wreszcie uwolnić się od ich wstrzymującej mocy.
Łabędź wyrwał się do przodu, wspiął na falę, która go dogoniła. Wskazówka szybkościomierza oparła się o ogranicznik. Statek legł na boku i jak deska surfowa pędził na zboczu fali coraz wyżej przez nią unoszony. Zakipiała grzywa, kokpit wypełnił się wodą, ale po chwili jacht zupełnie bezpiecznie ześlizgiwał się po plecach grzywacza.
Dopiero teraz Hardin zrozumiał jacht i mógł z nim nareszcie współistnieć i mieć nad nim kontrolę. Nie skrępowany przez trały, Łabędź reagował szybko na dyspozycje steru. Hardin potrafił sprawnie pilotować, przeprowadzając jacht pod lekkim kątem przez wały wodne. Pozwalał raczej morzu wyznaczać kurs, któremu się nie opierał, stając się nie tyle panem sytuacji, ile wartościowym partnerem.
Ożywienie Hardina zaczęło przygasać po sześciu godzinach, gdy mimo znacznie rozjaśnionego nieba fale i wiatr nie osłabły. Wały wodne, ani na jotę mniejsze niż poprzednio, z monotonną regularnością łamały się nad pokładem, który na szczęście był szczelny i miał dobry system drenażu kokpitu. Z tej strony nic nie groziło, natomiast Hardin był brutalnie schłostany i osmagany falami. Przemoczony do suchej nitki, zziębnięty, u kresu sił. Miał poważne trudności z utrzymaniem steru. Początkowo myślał, że system zaciął się, dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie, iż to słabość w rękach. Tak długie wystawienie na zimno groziło po prostu śmiercią. Czym prędzej powinien rozgrzać się, zmienić ubranie na suche, coś zjeść.
Myśli zaczęły mu się błąkać i plątać. Nieświadomy wypuścił z rąk ster i niemalże doszło do dramatu, gdy jacht stanął całkowicie bokiem do wiatru. Hardin zasnął i obudziło go uderzenie szprychą steru po twarzy. Uświadomił sobie, że musi zejść do kabiny, nim straci przytomność w kokpicie.
Wystawił najmniejszy, jaki miał, wimpel autopilota i wyznaczył kurs pod dwudziestodwustopniowym kątem do fali. Puściwszy ster, czekał na efekt. Czy autopilot potrafi w podobny sposób dać sobie radę z wysoką falą?
Łabędź zgrabnie ześliznął się z kilku kolejnych stromizn i wyglądało na to, że system zda egzamin pod warunkiem, że morze pozostanie takie, jakie jest, i że wały wodne nadchodzić będą z podobną regularnością. Istniało oczywiście ryzyko, iż sytuacja ulegnie zmianie, ale nie miał wyboru ze względu na stan, w jakim się znajdował.
Poczekał na spokojniejszą chwilę, otworzył pokrywę luku, zszedł szybko na dół i zasunął za sobą klapę. Z ostatnich dwóch stopni właściwie spadł i rozłożył się na podłodze, momentalnie tonąc w rozkosznej pustce. Było mroczno i zimno, ale nie smagała bryza, nie było wiatru. Kadłub tłumił huk morza. Zamknął oczy.
Nie wolno mu jednak tracić szansy! Z wysiłkiem oderwał się od ogarniającego go snu. Nie wstając z podłogi, zaczął ściągać z siebie przesiąknięte ubranie. Sztormówkę, sweter, podkoszulek. Spodnie, kalesony, skarpetki. Wciąż leżąc oparty plecami o trapik, sięgnął po ręcznik - znalazł jeszcze jeden suchy w szufladzie pod stołem nawigacyjnym - i mocno tarł zziębnięte ciało. Potem osuszył włosy i twarz i dopiero wówczas wstał.
Włożył suche spodnie i sweter golf, skarpetki i domowe pantofle. Najmniej mokrą sztormówkę powiesił koło trapiku na wypadek, gdyby nagle musiał wyjść na pokład. Adżaratu jeszcze spała; pasy, którymi przywiązał ją do koi, wciąż trzymały, ręka w łubku znajdowała się we właściwej pozycji. Poprawił tylko koce, którymi była przykryta, i przez rozchybotaną kabinę poszedł do kambuza, gdzie zagotował wodę i do dużego kubka wsypał zawartość trzech porcji suszu na zupę. Zalał susz gotującą wodą i zostawiwszy kuchenkę zapaloną, by ogrzać kabinę, usiadł na kanapce naprzeciwko Adżaratu. Popijał gorącą zupę i myślał sobie, że oto przeżywa najwspanialsze chwile życia. Ciągle żył, chociaż przed godziną myślał, że to już koniec. Był suchy, czuł ciepło, przeraźliwy głód został zaspokojony - i ten stan błogości zawdzięczał jedynie cieniutkiej warstewce laminatu oddzielającej go od zimnego rozszalałego oceanu.
Adżaratu poruszyła się. Hardin wstał, poszedł do kambuza i przygotował dla niej kubek zupy. Po powrocie rozwiązał przytrzymujące ją pasy, uniósł głowę dziewczyny i przytknął kubek do jej warg. Wypiła kilka łyków i obdarzyła Hardina uśmiechem.
- Jak się czujesz?
- Dużo lepiej. Dałeś mi potężny zastrzyk. Jeszcze odczuwam jego działanie.
- Boli?
Zdrową ręką uniosła nieco ramię w łubkach i wykrzywiła twarz.
- Trochę. - Podciągnęła się na zdrowym łokciu i mechanicznym ruchem zasłoniła kocem piersi. Wzięła mu z rąk kubek i piła łapczywie. Rzuciła okiem w iluminator i zastygła z kubkiem przy ustach.
Niebo przesłaniał załamujący się gigantyczny grzywacz. Łabędź pochylił się i zaczął ześlizgiwać po stromiźnie.
- Co się dzieje? - miała przyśpieszony oddech.
- Ciągle żyjemy!
- Jesteś wykończony! To widać.
Łabędź znów się przechylił, rzucając nią o grodziową boazerię. Instynktownie osłoniła złamane przedramię.
- Na autopilocie? - spytała niepewnie.
- Dzielnie sobie daje radę.
- Połóż się ze mną. Pośpij trochę.
- Możesz czuwać? Na wszelki wypadek, gdyby miało się pogorszyć.
- Oczywiście. Długo spałam. Jestem wypoczęta. - Uniosła koc i przesunęła się do grodzi robiąc mu miejsce. - Kładź się!
Hardin wśliznął się na koję, położył głowę na ramieniu Adżaratu. Nieporadnie, z powodu unieruchomienia jednej ręki, podwinęła mu sweter pod samą szyję i przytuliła się do niego. Hardin nagle bardzo jej zapragnął, czemu wcale się nie zdziwiła.
Łabędź właśnie wygrzebał się z wodnej doliny na grzbiet potężnej fali, gdy nagle ekran radionawigacji hiperbolicznej ożywił się migotliwym odczytem pierwszej linii położenia. Hardin odnalazł ją i zaznaczył na pokratkowanej mapie loranowej. Fala wymknęła się spod jachtu, który ześliznął się w otchłań, gdzie parami nadawane odczyty pozycyjne były nie do odebrania. Hardin nie zobaczył więc danych linii przecięcia. Ekran zamarł, zapaliła się tylko nad nim lampka oznaczająca utratę sygnału. Czekał z niecierpliwością na kolejne wyniesienie na grzbiet. W południe usiłował wziąć namiar na słońce prześwitujące dostatecznie przez chmury, ale morze było zbyt zbełtane i ruchliwe, aby można było ustalić horyzont. A potem przez godzinę osuszał loran ciepłem kambuzowej kuchenki, żeby go pobudzić do życia.
Niespokojnie oczekiwał na kolejny sygnał, który powinien pojawić się, gdy Łabędź zostanie wyniesiony przez falę. Hardin spał przez wiele godzin, ale jedna zimna i mokra godzina na pokładzie wyczerpała go całkowicie, zwłaszcza że założenie sztormowego foka wymagało siły. Rozbłysł ekran loranu, pojawił się ten sam pierwszy odczyt, Hardin zastygł, modląc się w duchu, aby jacht pozostał na szczycie fali, aż pojawi się drugi. Łabędź właśnie rozpoczynał swój szaleńczy zjazd, gdy zmieniły się liczby na ekranie. Zasiadł przy mapie i wytyczył drugi kierunek; znalazł punkt przecięcia.
Piersi rozpierała mu wielka radość.
Znajdował się akurat na czarnej linii, którą poprzednio wykreślił jako kurs Lewiatana. Dotarł na ten pusty skrawek oceanu przed Lewiatanem! Przy odrobinie szczęścia będzie jeszcze czas na przygotowanie się.
- Jak ramię? - spytał Adżaratu.
- Mogę siedzieć za sterem - odparła.
- Tylko bez bohaterszczyzny! Jeśli poczujesz, że nie dajesz rady, albo jak już nie będziesz chciała, powiedz od razu.
- Musisz mi tylko unieruchomić ramię plastrem.
Usiadła na pokrywie diesla, zapierając się nogami o grodź, żeby zabezpieczyć się przed huśtaniem. Hardin pomógł jej zdjąć swetry. Skórę na piersiach pokryła natychmiast gęsia skórka.
Przedtem Hardin przygotował już nową szynę z kawałka laminatu, a teraz plastrem chirurgicznym unieruchomił dodatkowo przedramię. Pomógł jej włożyć swetry, sztormówkę i na to kamizelkę ratunkową. Powodowany impulsem, wyjął z kambuzowej szafki miskę z nierdzewnej stali.
- A to po co?
Dokoła głowy owinął jej ręcznik, niby turban, i umieścił na tym miskę dnem do góry. - Prowizoryczny kask bezpieczeństwa!
- Wyglądam jak idiotka!
Rozluźnił twarz w nikłym uśmiechu.
- Jeśliby fala pchnęła cię tak, jak to zrobiła ze mną, to masz tylko jedną rękę do osłaniania się. - Serce biło mu jak szalone. Założył na miskę kaptur sztormówki i zawiązał pod brodą. - Przepięknie! - Kręciło mu się w głowie.
- Ty też powinieneś mieć kask.
- Nie mogę - odparł poważnie, usiłując skoncentrować się na tym, co teraz będzie miał do zrobienia. - Przeszkadzałby mi w celowaniu.
Jej wzrok powędrował ku otwartej pokrywie zęzowej.
Hardin wdział teraz kurtkę sztormową, wilgotną i zimną. W zamkniętych suwakami kieszeniach miał nóż, malutką latarkę, szczypy, kleszcze i śrubokręt. Z trapiku zwisał blok z wielokrążkiem i starannie przeciągniętą linką, na której haku kołysało się brezentowe zawiesić.
Z odgłosów w olinowaniu można było przypuszczać, że wiatr się wzmagał. Z przedniej kabiny Hardin wytaszczył antenę radarową, do jej obudowy przytroczył kawałek linki w celu łatwiejszego niesienia, koniec linki owinął na przegubie. Przeniósł antenę pod trapik, ale zanim odsunął pokrywę luku, sięgnął ku koi i ujął Adżaratu pod brodę. Zniknęło rozkojarzenie, w pełni panował nad sobą i sytuacją. Patrzyła mu prosto w oczy, gdy się odezwał:
- Pomogłaś mi tu dotrzeć i bardzo ci jestem za to wdzięczny. Resztę zrobię sam.
- Kiedy ja chcę ci pomóc.
- No to chodźmy!
Odsunął klapę; gdy wychodził, w twarz chlusnęła mu spieniona woda. Przedtem uruchomił diesel, gdyż był mu potrzebny generator; teraz przeciągnął antenę pod maszt. Każdy krok był trudny - Hardin zataczał się, chwytał wszystko, co pozwalało mu utrzymać równowagę. Łabędź rzucał się jak wystraszony koń.
Hardin wdrapał się na bom, nie bez problemów wsunął nogi w otwory ławki bosmańskiej i chwytając linkę pod wielokrążkiem, zaczął podciągać się na maszt. Na każde pół metra wysokości dwa metry linki wyciągniętej z wielokrążka kładło się na pokład. Adżaratu zwijała linkę w kokpicie.
Maszt pochylał się na wszystkie strony jak kij, którym ktoś energicznie wymachuje w powietrzu. Hardin leciał wraz z masztem, raz na lewo, raz na prawo, jak wahadło zwariowanego zegara. Fale chwytały go za nogi. Łabędź zarył się nosem w wodę i boczne przechyły nagle ustały. Liny, na których wisiał Hardin, pędziły wraz z nim prosto na maszt. W ostatniej chwili obrócił się na tyle, że zwisająca mu z nadgarstka antena uniknęła uderzenia w metal masztu.
Dziób wydźwignął się spod wody, ale nim jacht przechylił się na rufę, Hardin ręką zagarnął fał - topenantę - i zatrzymał go w zgięciu łokcia. Przy dalszym podciąganiu na maszt stalowa linka służyła mu za prowadnicę. Odpoczął na salingach, dziesięć metrów nad pokładem. Rozglądał się dokoła, patrząc jak południowy Atlantyk tańczy ponuro taniec zimowego sztormu.
Niebo miało ten sam stalowy odcień co woda. Z południowego zachodu bez przerwy maszerowały nieskończone rzędy gigantycznych grzywaczy, a wzrastający wiatr rozpoczynał tę samą, co poprzednio, zabawę i spłaszczał powierzchnię morza między wałami wodnymi. Z ponurym zadowoleniem Hardin wznowił wspinaczkę. Ze szczytu każdej z tych wielkich fal będzie miał cel jak na dłoni.
Kiedy zabezpieczył się na szczycie masztu, przetarł metalowe uchwyty anteny tłustą szmatą i wpasował aluminiową ramę z metalową kurnikową siatką, przez którą delikatnie świstał wiatr. Z wystających z masztu końcówek drutów zdjął gumowe wodoszczelne kapturki i połączył je z końcówkami obwodu antenowego. Adżaratu dała ręką znak, że ma sygnał na monitorze. Hardin szybko opuścił się na pokład i spojrzał na monitor tuż koło instrumentów regatowych u szczytu trapiku.
Adżaratu była podniecona.
- Czy to on? - wskazała na biało-zieloną plamę w górze ekranu na skraju zewnętrznego pierścienia wielopierścieniowego odczytu, niemalże na godzinie dwunastej.
Hardin osłonił ekran dłońmi, aby wyostrzyć obraz zbyt rozjaśniany światłem dziennym, i zbliżył twarz do monitora. W dwu pierwszych kołach odczyt był niewyraźny, czego należało się spodziewać, gdyż urządzenie miało służyć ujawnianiu obecności nie blisko, ale dalej płynących jednostek. Poza tymi dwoma kołami ukazującymi odległość do dziesięciu mil pojawiały się i ginęły świetlne punkciki.
Podobna do biało-zielonego kwiatu plama zmniejszyła się i zaczęła ginąć.
- To tylko morze - wyjaśnił Hardin. - Już się rozpływa, widzisz?
Adżaratu zbliżyła głowę, łapiąc Hardina w pasie, by utrzymać równowagę. Wsparł się łokciami na zasuniętej klapie luku i znów dłońmi osłonił ekran, aby mogła zobaczyć.
- I to już jest poza zasięgiem naszego radaru - powiedział. - Patrz na ekran, a ja spróbuję poszukać Lewiatana. Przeniósł karabińczyk pasa bezpieczeństwa Adżaratu na barierkę w kokpicie i ponadto skrócił linkę, aby można było wykorzystać ją do trzymania się podczas przechyłów jachtu. Wyłączył automatyczne sterowanie i zaczął wędrować tam i z powrotem po skrawkach morza nieco spokojniejszych, ustawiając dziób od wschodu na północ, czyli zastępując ruchomą antenę przeszukującą. Wielokrotnie zdawało się Adżaratu, że coś dostrzega, ale wszystkie plamy zanikały. Chociaż Hardin znajdował się w odległości trzech metrów, musiała głośno krzyczeć, żeby mógł ją usłyszeć poprzez huk morza i gwizd wiatru.
W końcu jednak zrezygnował. Lewiatan nie znajdował się dostatecznie blisko. Nie dopuszczał do siebie myśli, że radar źle funkcjonuje lub że tankowiec już tędy przepłynął. Lewiatan musiał przecież także zwolnić z powodu wysokiego morza.
Na zachodzie niebo ciemniało. Wiatr jakby zmieniał kierunek na południowy. Tańczył to w tę, to w tamtą stronę, jeszcze zbyt kapryśnie i słabo, aby wpłynąć na fale, lecz dostatecznie silnie, żeby chaotycznie szarpać fokiem sztormowym i oszukiwać automatyczne sterowanie. Hardin zakotwiczył linkę bezpieczeństwa przy sztormowym pasie Adżaratu i pomógł jej ustawić kurs północno-wschodni. Jeśli sztorm miał przybrać na sile, to najlepiej było płynąć ku Lewiatanowi - na jak najszybsze spotkanie.
Podparł stojakiem bom, na którym zaczepił wielokrążek. Otworzył klapę luku i z wielokrążka opuścił zawiesie z grubego brezentu. Zszedł na dół i przymknął klapę aż do oporu, jaki stawiała linka zawiesia, zabezpieczając kabinę przed bryzgami.
Wyciągnął z zęzy pod podłogą drewnianą skrzynkę i na kocu przeciągnął ją pod zawiesie. Ześlizgując się na fali, Łabędź nagle się przechylił i Hardin w ostatniej chwili odskoczył na bok - ciężka skrzynia silnie uderzyła w grodziową wykładzinę. Zdjął dolne stopnie trapiku, skrzynię unieruchomił, wcisnąwszy ją między grodź a pokrywę diesla. Następnie podważył wieko i pod cylinder wyrzutni podsunął brezentowe pasy zawiesia. Zaczął ściągać linę przez wielokrążek, aż linki między bomem a metalowym cylindrem napięły się, odsuwając nieco pokrywę luku. Pod Łabędziem przetoczył się grzywacz i zagubiona odnoga spienionej fali chlusnęła do kokpitu, spływając trapikiem do kabiny. Hardina zalała lodowata woda. Ściągał dalej linę przez bloki. Miał pewne trudności do chwili uwolnienia wyrzutni ze skrzyni. Wreszcie Smok zawisł pionowo na linie i dalej już łatwo dał się windować w górę. Niestety kołysał się, wprawiony w ruch przez taniec jachtu na wodzie, i w efekcie kilkakrotnie poleciały drzazgi z tekowej boazerii w kabinie.
Hardin wszedł na pokrywę diesla i wciąż ciągnąc, usiłował ramionami ograniczać ruch potężnego cylindra. Tak stojąc widział dobrze tablicę rozdzielczą i radarowy monitor. Nic się na nim nie pokazało. Szybkościomierz tuż koło ekranu wskazywał osiem węzłów, ale wskazówka podskakiwała do jedenastu, gdy Łabędź kontynuował swój slalom z opuszczającej go stromej fali. Płynęli zbyt szybko na sztormowym foku. Wiatr wzrastał i Hardin wiedział, że powinien zdjąć ten fok, ale Smok miał pierwszeństwo.
Windował więc broń wytrwale. Wiele sił zabrało mu poprzednio podciągnięcie się na maszt na bosmańskiej ławce, odczuwał bolesność i zmęczenie mięśni ramion. Smok wyrwał mu się, zanim zdołał go przytrzymać, i przesunął niebezpiecznie w zawiesiu, grożąc wypadnięciem. Jedną ręką przytrzymywał linkę wyciągu, drugą wsunął wielki cylinder na ramię. Drgnęła mu ręka ściskająca linkę wydźwigu. Poczuł przenikliwy ból, gdy siedemdziesiąt kilo przygniotło mu obojczyk. Wyprostował nogi i z całych sił usiłował podwindować ciężar po uprzednim poprawieniu zawiesia. Udało się, choć ból pozostał. Ciągnął resztką sił.
- Zaczyna być bardzo źle! - zawołała Adżaratu.
Hardin nic nie odpowiedział, a ona jak zafascynowana patrzyła na czarny cylinder wynurzający się z kabiny.
Hardin ciągnął jeszcze chwilę, aż cylinder znalazł się powyżej luku. Wtedy zasunął klapę i opuścił ostrożnie Smoka. Było to konieczne, żeby przesunąć blok i wielokrążek na inne miejsce na bomie. Gdy następnie podciągnął cylinder, ten zawisł nad kokpitem. Hardin ukląkł na szerokim gzymsie za klapą luku i bardzo ostrożnie opuścił Smoka, aż koniec cylindra dotknął mu ramienia.
Zdjął ochronne kapturki na soczewkach i spojrzał przez optyczny celownik. Serce waliło mu zarówno z podniecenia, jak i zmęczenia. Czarne pręciki celowniczego krzyżaka trafiły na czubek grzywacza. W świadomości Hardina bezduszny cylinder stał się nagle funkcjonalnym instrumentem działania.
Zasłonił soczewki, zablokował wielokrążek i na oba końce cylindra założył pętle. Ich zakończenia umocował w knagach, aby cylinder nie mógł wychylać się jak wahadło. Adżaratu wszystkiemu się przyglądała. Obrócił głowę, napotkał jej spojrzenie, przygotowany na to, że będzie wyrażało negatywną ocenę i niechęć. Ale nie! W oczach kobiety była jedynie rezygnacja, poddanie się i coś jeszcze, jakby ślad podniecenia, ale odwróciła głowę, zanim mógł się upewnić.
Wiatr spłaszczał fale między wałami wodnymi. Hardin przyjął to jako zwiastowanie sukcesu. Widoczność stawała się w ten sposób lepsza - przynajmniej w chwilach, gdy Łabędź płynął na grzbiecie wielkiej fali - a poza tym pomyślał sobie, że jeśli wiatr ciągle będzie dął z tą samą siłą, około dwudziestu metrów na sekundę, i nie zmieni kierunku, co mogłoby wzburzyć morze, i jeśli Lewiatan pojawi się przed zmrokiem, to szansa trafienia będzie dość dobra.
- Ekran! - zawołała Adżaratu, siedząc za sterem i obejmując go nogami.
Wskazała palcem na monitor. Hardin osłonił ekran dłońmi.
Zewnętrzny skraj wewnętrznego pierścienia. Za blisko! Górne pole. Dwunasta zero zero. Jaskrawozielona plamka. Fala? Odbicie? Plamka się rozpłynęła, ale kiedy fala wyniosła wysoko dziób jachtu, rozbłysła na nowo. Hardin patrzył jak urzeczony, podniecenie w nim rosło, oceniał intensywność, modlił się, żeby to nie była fala. Szybko zdał sobie sprawę, że odbicie fali nie mogłoby trwać tak długo. Byleby to nie był jakiś inny statek, znajdowali się przecież o pięćdziesiąt mil na zachód od szlaku żeglugowego do Kapsztadu. Jeśli to statek, niech to będzie Lewiatan!
Jakim sposobem znalazł się tak blisko? Być może sztorm unicestwiał odległe odczyty. Tajemnicze zielonkawe światełko dotykało wewnętrznego pierścienia. A więc to coś jest w odległości dziesięciu mil! Godzina! Oderwał się od ekranu i przyłączył do Adżaratu przy sterze.
- No i co?
- Chyba tak.
Ujął ster i wytyczył kurs na jaskrawe światełko na ekranie. W miarę jak ciemniało niebo od północy na zachód, światełko na monitorze świeciło coraz jaskrawiej. Był już pewien, że to tankowiec. Płynął na jego spotkanie! O zmniejszaniu się odległości między Łabędziem a nim informowało zbliżanie się zielonego punkcika do środka monitom.
W olinowaniu wył wiatr, który zwiększał stromość fal, ale pozostawiał w spokoju morze między wałami. Hardin zmienił kurs na tyle. na ile rufa jachtu mogła bezpieczniej brać pod siebie fale. Polem z uporem maniaka pędził wprost na przeciwnika, wykorzystując przestrzeń między wałami.
- Grzmi - powiedziała Adżaratu, odsłaniając kaptur zakrywający uszy. - Słyszałeś? - W lodowatym zimnie zasłoniła je szybko z powrotem.
Hardin przecząco pokręcił głową, ale po paru minutach usłyszał jeden silny krótki pomruk od dzioba, lecz nie towarzyszyła mu żadna błyskawica, która by rozjaśniła ponure niebo lub zabarwiła pogarszający się stan morza.
Bez żadnego uprzedzenia wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni. Łabędź został niemal pchnięty do tyłu; zatoczył się zaskoczony nagłą zmianą. Monitor radarowy pociemniał. Hardin przepchnął się za Adżaratu, żeby sprawdzić urządzenie. Instynktownie cofnął głowę, dostrzegając kątem oka lecący z góry cień, który poszybował i spadł do morza. To była antena radarowa, którą wicher zmiótł z masztu.
Nad dziobem zawisła nagle czarna chmura i w parę sekund później gradowy deszcz spadł na pokład. Hardin wrócił do steru do Adżaratu; pochylili nisko głowy i skulili się, chroniąc przed lodowymi pociskami. Znów usłyszeli podobny do grzmotu odgłos, i po chwili powtórnie znacznie donioślejszy, niesiony przez wyjący wiatr, przez rozhisteryzowane pędzące powietrze. Raz po raz rozlegały się grzmoty, coraz bliższe, niby uderzenia w ustawiony w pobliżu bęben. Dźwięk wyraźny, okrutny. Ale grad osłabł, potem przestał padać zamieniając się w lodowaty deszcz, który też po chwili ustał.
Hardin obejrzał się w momencie, gdy z południowego zachodu zbliżał się gigantyczny grzywacz. Jego korona zaczęła się rozpadać, pryskając tonami spienionej wody.
Złapał ster w dwie ręce, usiłując ustawić i utrzymać jacht do wiatru, rufą do grzywacza. Grzbiet fali zawisł wysoko nad Łabędziem, grożąc załamaniem i zwaleniem się na pokład, ale rufa zaczęła brać falę pod siebie, wspinała się coraz wyżej i wyżej, aż dotarła do szczytu, na którym zaczęła tańczyć niby łupina w bełtanej pianie - wysoko nad rozjuszonym morzem.
Wokół, na przestrzeni wielu mil, fale przekształcały linię horyzontu w ząbkowany skraj świata.
Hardin skamieniał: na powierzchni wzburzonego oceanu parła do przodu czarna ściana.
Lewiatan!
Był blisko, płynął wprost na Łabędzia.
17
Czarny na tle nieba, w bokobrodach białych bryzgów potężny tankowiec przebijał grzywacze, brał okrakiem otchłanie, pruł niewzruszenie przed siebie na morzu, które ciskało jachtem. Siny dym unosił się z bliźniaczych kominów składających się na niepowtarzalną sylwetkę tankowca. Szeroki pękaty dziób wznosił się wysoko nad wodą, jego cofnięte czerwone podgardle informowało o pustych zbiornikach.
I jeszcze jeden grzmot sztormowej burzy nad spienionym oceanem.
Łabędź ześliznął się z grzbietu stromej fali, spadł nisko w ciemnozieloną dolinę i Hardin stracił z oczu Lewiatana. Sterował jak w gorączce wśród krzyżujących się fal, oczekując na kolejny wał wodny.
Adżaratu wskoczyła na pokład za kokpitem, złapała się baksztagu i ze swojego wyżej położonego miejsca wykrzykiwała wskazówki. Hardin stosował się do nich i Łabędź nagle został uniesiony w górę, jakby na zawiesiu w stoczni, spoczął na chwilę na białej pędzącej grzywie, na której Hardin usiłował utrzymać się jak najdłużej. Jaka odległość dzieli ich od Lewiatana?
Całkowicie ogarnęły go myśli dotyczące wyłącznie czarnej sylwety statku. Przestał słyszeć odgłosy morza, ledwo zdawał sobie sprawę z obecności Adżaratu, gotowej przejąć ster w każdej chwili. Oczy zamieniły się w lornetę ustawioną na ostre dostrzeganie tylko tego statku.
Zupełnie jakby miał celownik w głowie. Z wyostrzoną intuicją sportowca, który ma wykonać celny rzut piłką, wiedział, w jakie miejsce powinien trafić rakietowym pociskiem. Za cztery sekundy Łabędź zacznie ześlizgiwać się z pędzącej, unoszącej go fali. Niespełna trzysta metrów na prawo przeorywał morze potężny łamiący się wał wodny. A Lewiatan znajdował się o dwa wodne wały dalej; przetnie je dziobem, zanim jacht dopłynie do pierwszego z nich. Hardin wyszukiwał ścieżki w rozkołysanym morzu - toru dla pocisku. Żeglował sześć tysięcy mil jedynie dla tych pięciu minut, w których odnajdzie tę ścieżkę między swym jachtem a Lewiatanem, Łabędź zahuśtał się i wyrwał fali, spływając burtą z jej grzbietu. Straciwszy Lewiatana z pola widzenia, Hardin przełożył ster na wiatr i jacht przemknął przez wodną dolinę. Hardin rozpaczliwie manewrował między pomniejszymi krzyżującymi się falami, które obskakiwały jacht jak sfora wściekłych psów. Usłyszał grzmot, kiedy Lewiatan trzepnął w pierwszy z wałów wodnych, i wiedział już, że Łabędź płynie zbyt wolno, gdyż jest zaledwie w połowie drogi do następnej linii grzywaczy. Widząc wąski korytarz między dwiema falami, które miały się zderzyć, zaryzykował i jeszcze bardziej zszedł z wiatru. Łabędź rzucił się przed siebie, ale wzburzone morze pochłonęło na chwilę dziób i białozielona woda runęła na pokład. Ogarnął go lęk, że jacht z tego nie wyjdzie, ale Łabędź zrzucił z siebie wodną opończę, jakby zrzucał brudny koc.
Gdy pomruk zbliżającego się wału wodnego urósł do ryku i był już blisko, Hardin wskazał Adżaratu drogę na spieniony wierzchołek i powiedział:
- Staraj się pozostać jak najdłużej na szczycie.
Bez słowa przejęła ster; spojrzenie olbrzymich oczu utkwiła w fali. Hardin uwolnił Smoka z bocznych linek, przykląkł pod cylindrem i podparł go ramieniem.
Zdjął kapturki ze szkieł optycznego celownika, ustawił go na dwieście osiemdziesiąt metrów, skierował wylot cylindra w miejsce, w którym spodziewał się pojawienia Lewiatana i przywarł mocno do trzymanej broni. Wał wodny był tuż, Łabędź zaczął się unosić, Hardin czatował, mając celownik skierowany za prawą burtę. Sprawdził tylko, czy tył cylindra nie jest skierowany w Adżaratu, gdyż byłaby narażona na strumień gazów.
Dziób bardzo się pochylił - byli w połowie drogi na szczyt, wznosili się szybko, jeszcze szybciej, by zdążyć, nim runie na nich fala. Łabędź poszedł na skos, gdy wody dokoła zakipiały, a wielka fala zaczęła rozpadać się w wodne kłębowisko. Sterując jedną ręką, Adżaratu pomagała sobie kolanem. Wyprowadziła ze skosu jacht, który na szczęście ciągle się wspinał.
Następny grzmot towarzyszył zderzeniu Lewiatana z kolejną zaporą wzdętych wód oceanu.
Łabędź wyskoczył na szczyt rozpadającej się fali - morze było u jego stóp. W celowniku Hardin ujrzał Lewiatana. Potężny dziób wspinał się ku niebu. Hardin celował w bulwiastą część dziobową przed kluzami kotwicznymi tuż nad wodą. Ręką sięgnął ku przyciskowi spustu. Okazja była niepowtarzalna. Kolos unosił się od rufy obnażając całą podwodną część dzioba.
Adżaratu krzyknęła.
Obraz w optycznym celowniku zaszedł szarym bielmem. Drugi poszarpany grzbiet przeskoczył nad pierwszym, zalewając Łabędzia tonami wody i zwalając Hardina na pokład. Ciężki cylinder Smoka zakręcił się jak bąk i uderzył Hardina w skroń, gdy ten padał w lodowatą wodę.
Koziołkując w kokpicie, rzucany przez wodny wir, walił w bom, w koło sterowe, w windy. Otrzymał bolesne uderzenie w twarz, ostry kant wbijał mu się w brzuch. Fala rzuciła nań Adżaratu, objął ją ramionami i mocno trzymał resztką sił. Nagle porwała go linka bezpieczeństwa, poczuł, że jest ciągnięty po wodzie, potem pod wodą. Pieczenie w piersiach, jedna myśl - nie wypuścić Adżaratu! Trzymał ją jedną ręką, drugą usiłował wypłynąć na powierzchnię. Linka bezpieczeństwa nie pozwalała. Ogarnęła go panika. Łabędź tonął i ściągał go pod wodę! Zaczął szarpać sztormówkę w poszukiwaniu noża. Zamknięta na suwak kieszeń nie chciała się otworzyć. Stracił czucie w palcach. I nagle znowu ujrzał morze. Otworzył usta, nabierając wody morskiej wraz z powietrzem. Zaczął się krztusić. Przyciągnął Adżaratu, którą porywała fala.
Łabędź skakał w dół i w górę po krótkich krzyżujących się falach, walił hałaśliwie dziobem w wodę, jednocześnie grożąc im roztrzaskaniem głów.
- W porządku? - zapytał dziewczynę.
Skinęła głową, szczękając zębami. Woda była znacznie zimniejsza niż powietrze.
- Ja wejdę pierwszy - powiedział.
Oderwał się od Adżaratu, podpłynął do jachtu, odczekał na chwilę, kiedy walący w wodę dziób znajdował się najniżej, chwycił za reling i wydźwignął się na pokład pod linkami bezpieczeństwa.
Fok trzepotał terkotliwie jak karabin maszynowy. Sięgnął za burtę i złapał linkę bezpieczeństwa Adżaratu. Gdy pociągnął, dziób jachtu skoczył w tym kierunku. Mimo unieruchomienia jednej ręki, Adżaratu wężowym ruchem wśliznęła się zgrabnie pod linkami relingu do kokpitu. Dopiero wówczas padła bez sił, oddychając ciężko, z boleśnie ściągniętą twarzą.
Łabędź znajdował się między dwoma wałami wodnymi. Wielkie grzywacze, które spowodowały nieszczęście, znikały we wschodnim kierunku, szykowało się kolejne wielkie natarcie pędzących ku nim fal. Jacht ciągnął za sobą szoty w wodzie, koło sterowe obracało się jak zwariowane, Łabędź kręcił się bezradnie z jednym przemokniętym trzepoczącym żaglem niby skrzydłem pragnącym poderwać ptaka do lotu. Smok zwisał na obsuniętym aż po optyczny celownik brezentowym pasie, waląc o pokład paszczą rakietnicy.
Hardin wahał się między pragnieniem ratowania Smoka a potrzebą natychmiastowego ujęcia steru. Morze zwyciężyło. Broń byłaby bezużyteczna bez jachtu. Musi ratować jacht. Ciernym hamulcem powstrzymał szaleńczy taniec koła sterowego. Przełożywszy rumpel na wiatr, czekał w nieskończoność, aż slup stanie rufą do nadbiegających fal. Fok, częściowo zaplątany w linki, wydął się przy nagłym podmuchu. Dziób natychmiast zareagował i Łabędź ruszył żwawo. Po chwili rufę miał już we właściwej pozycji, gotów do przyjęcia pod siebie groźnie spiętrzonej fali.
Hardin zablokował ster i przeskoczywszy przez Adżaratu usiłował wepchnąć cylinder Smoka głębiej w zawiesić; jednakże siedemdziesięcioparokilowa masa, rozkołysana, waląca w kokpit i w drzazgi roztrzaskująca tekową ławeczkę, mokra, oślizła i nieporęczna, nie dała się ujarzmić. Sięgał właśnie do wielokrążka, aby całe urządzenie opuścić niżej, gdy zobaczył śmiertelnie przerażoną twarz Adżaratu. Spojrzał w górę. Niebo zapełniał Lewiatan.
Tankowiec ociężale sunął, wydźwignięty przez potężne fale - zupełnie jak w dawnych majakach Hardina - i wydawało się, że zawisa nad Łabędziem, który unoszony przez falę podchodzi do pyska potwora. Lewiatan właśnie pokonywał grzbiet wodnego wału i parł prosto na slup.
I podobnie jak w snach, Hardin nie był w stanie wymierzyć z broni do wroga. Zalewające pokład morze beznadziejnie poplątało linki wielokrążka. Rozszalały, koncentrując wszystkie siły, walczył ze stalowym cylindrem, by za wszelką cenę skierować jego paszczę na przeciwnika i strzelić.
Krew dudniła mu w uszach, zagłuszając ryk Lewiatana prącego przed siebie w sztorm. Przestał myśleć logicznie. W podświadomości jakiś głos spokojnie i racjonalnie podszeptywał, że z takiej pozycji nie zatopi tankowca jednym strzałem. Nie chciał słuchać tego głosu. Miał jedno pragnienie: zadać cios, spowodować szkody, zranić, okaleczyć, przebić potwora, ukarać go!
- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Adżaratu.
- On jest mój, muszę go mieć! - wrzasnął Hardin.
- Nie! - krzyknęła raz jeszcze. - Zabijesz nas! - Rozpaczliwie wskazywała na tył wyrzutni: urządzenie wydechu gazów wspierało się o obramowanie kokpitu. Wydech był zatkany i gdyby Hardin teraz strzelił, wyrzutnia rozerwałaby mu się w rękach.
Jednakże przyłożył oczy do celownika. Nieważne, co się stanie! Rakieta przedtem wyfrunie, a przy tak małej odległości nie będzie już potrzebny żywy Hardin do dalszego sterowania. Czarna ściana była odległa o metry: dostrzegał spawy kadłuba. Gmerał na ślepo, szukając guzika mechanizmu odpalającego rakietę. W polu widzenia celownika dostrzegł ruch - odmienny od ruchu czarnej ściany wśród białych bryzgów czy też od fali przesłaniającej widok, inny niż mógłby wywołać nagły zryw Łabędzia. To Adżaratu szła ku niemu z podniesioną korbą windy gotową do ciosu. Mógł przesunąć lekko wylot, zdążyłby jeszcze strzelić, ale dostrzegł wyraz jej twarzy i to mu przywróciło przytomność. Odskoczył na bok, korba drasnęła mu ucho.
Uchwycił jej rękę, unieruchomił ją.
- Już dobrze! Już minęło! Zmykajmy stąd! - Puścił ją i pchnął lekko w stronę steru.
Adżaratu, jakby zdumiona, spoglądała na trzymaną w ręku korbę, potem wpatrzyła się w przemykającą tuż obok czarną ścianę.
- Ruszaj się! - ryknął. - Ster w prawo. Bo nas rozgniecie!
Lewiatan i Łabędź znajdowały się na równoległych kursach płynąc w przeciwnych kierunkach. Fala windowała Łabędzia w górę, podczas gdy tankowiec osiadał między wałami wodnymi. I miał jeszcze sporą drogę, gdyż Hardin wciąż widział skraj dennego poszycia.
Rozstawił szeroko nogi i przygotowywał się do próby odbicia, gdyby zaszła potrzeba, ale gdy kolos znalazł się tuż obok, pomyślał, że raczej trzeba było napompować małą tratwę ratunkową znajdującą się w kokpicie, niż realizować szaleńczy zamysł odbijania się od rozpędzonej burty, by osłabić siłę uderzenia. Jak skamieniały czekał z bosakiem w ręku, zbyt sparaliżowany strachem i przeżytym szokiem, a także zbyt wyczerpany, by móc podejmować nową decyzję.
Tak jak się zdarzyło z Syreną, Lewiatan ukradł wiatr Łabędziowi. Fok zwisał bezużytecznie, ster nie reagował. Jacht zdołał zejść z drogi Lewiatanowi zaledwie kilka metrów.
- Kręć, może posłucha steru! - zawołał do Adżaratu, ale ona stała nieruchomo z zamkniętymi oczami i spuszczoną głową.
- Przestań się modlić i steruj! - wrzasnął.
Od długiej wysokiej fali podtrzymującej Lewiatana odłączyła się fala skośna i rosnąc w oczach, ruszyła przed siebie. Adżaratu skierowała Łabędzia na nią i ponad nią, dzięki czemu slup odbił się nieco od głównego wału wodnego i ześliznął w dolinę o kilkadziesiąt metrów od Lewiatana.
Potężny tankowiec przedefilował obok. Jego prostokątna rufa pozostawiała olbrzymi ślad podobny do szerokiego wióra, jaki wychodzi spod struga przeciąganego po desce z miękkiego drewna. Ślad łączył się z resztkami rozbitego wału wodnego i gdy się połączył, potężna masa wody niby rozchwiany gmach szykowała się do runięcia na jacht.
- Do kabiny! - ryknął Hardin. Zablokował ster i pociągnął Adżaratu dokoła wyrzutni rakietowej ku trapikowi. Oglądając się za siebie na dwudziestometrową falę, odsuwał pokrywę luku. Zepchnął Adżaratu na dół. Ryk fali był ogłuszający. Zeskoczył za Adżaratu i zasunął pokrywę.
- Złapmy się czegoś!
Wdrapał się na koję - na najmniejsze i najbardziej osłonięte miejsce w kabinie - i wciągnął za sobą Adżaratu. Gigantyczna fala pochyliła się nad jachtem, kabina pociemniała, znalazłszy się w jej cieniu. Łabędź usiłował wznieść się na szczyt fali, ale była zbyt stroma i zbyt chaotycznie ukształtowana, aby udostępnić drogę po swym zboczu. Jej szczyt przegięty do przodu zwisał nad oceanem. Zawinęła się jeszcze bardziej nad jachtem i przez długą mroczną chwilę Łabędź płynął w wodnym tunelu. Wreszcie grzbiet się załamał i zaraz potem Łabędź przekoziołkował przez dziób. Maszt wskazywał dno oceanu, a falszkil niebo.
18
Stalowa skrzynka z narzędziami przeleciała przez główną kabinę, rozwaliła drzwi do kabiny dziobowej, a potem z powrotem przeleciała przez całą długość łodzi do kabiny rufowej. Hardin i Adżaratu spadli na sufit.
Jakby nie dość było pełnej gamy odgłosów szczękania, przewalania się i obijania najrozmaitszych przedmiotów, a także ryku rozpasanej fali, dołączyły do nich zgrzyty i trzaski pękania metalu - diesel odrywał się od podstawy. Hardin wstrzymał oddech, oczekując lada chwila pęknięcia wszystkich śrub i przebicia dachu kabiny przez spadający silnik.
Obrócone do góry nogami iluminatory przepuszczały słabe przefiltrowane przez wodę światło. Nagle fala obróciła jacht z powrotem, zapewne nie bez pomocy ważącego trzy i pół tony falszkilu. Hardin i Adżaratu znów znaleźli się na koi, a wokół nich wszystko, co poprzednio runęło na sufit kabiny, teraz spadało na podłogę. Na szczęście oboje mieli na sobie sztormówki, które chroniły przed odłamkami szkła. Pomimo to Hardin skaleczył sobie rękę, gdy usiłował wstać.
Łabędź niedługo pozostawał w normalnej pozycji; kolejna fala przewróciła ponownie jacht do góry dnem. Smok uderzył w przezroczystą plastykową pokrywę luku, przebił ją, lodowata woda runęła od dołu, potrącając szczątki rozbitej porcelany, które grzechotały jak zderzające się kamyki na plaży, gdy wpływa jęzor rozpędzonej fali. Hardin i Adżaratu tkwili na suficie mesy po kostki w wodzie czekając, by kil ponownie spełnił swoje zadanie i obrócił jacht. Niestety waga wody, jaka wdarła się do środka, zrównoważyła wagę obróconego do góry kadłuba i falszkilu. Znacznie wzrósł opór, uniemożliwiając rozkołysanemu falszkilowi powrót do naturalnego położenia pod wodą. Było teraz ciemniej, woda sięgała kolan.
- Toniemy - powiedziała Adżaratu bardzo spokojnym głosem.
- Nie bój się. Jacht się obróci. - Modlił się o kolejny wał wodny. To była jedyna szansa obrócenia jachtu kilem do dołu. Ale gdzież te fale są? Minęła wieczność od wywrócenia. Uświadomił sobie z przerażeniem, że gdy Lewiatan rozbił Syrenę, to wygładził na długo morze. Ileż musi minąć czasu, nim wielka fala przebije się przez prądy śladu i dotrze do Łabędzia!
- Piotr?
- Jestem! Nie bój się! - Przytulił ją mocno. Było niemal zupełnie ciemno.
- Kocham cię.
W kabinie było prawie cicho - słyszeli jedynie lękliwe chlupotanie wody przetaczającej się z grodzi do grodzi.
- Powiedz, że mnie kochasz, Piotrze!
Jacht bardziej się zagłębił, ale poziom wody w kabinie nie wzrósł. Po prostu zapadali się w wodną dolinę.
Skłam, Piotr, skłam! - myślała. Powiedz, że mnie kochasz!
- Nadchodzi fala! - krzyknął. - Trzymaj się, zaraz nas obróci! Jacht wzniósł się nagle w górę, położył na bok, i... obrócił się! Lodowaty potok runął do kabiny przez rozbitą plastykową klapę, oderwał Hardina od Adżaratu i zrzucił z koi w głęboką po pas wodę, gdzie chwilowe zawirowanie pchnęło go aż pod otwór luku. Tam dopiero odzyskał równowagę, obijany przez pływające deski podłogi. Wreszcie Łabędź wypłynął spod gigantycznego prysznica załamującej się fali, do kabiny dotarło światło, woda przestała wdzierać się z góry.
- Adżaratu! - krzyknął.
- Jestem tu!
Po części szła do niego, po części płynęła. Hardin wyjął z kieszeni szczypce do cięcia drutu. Zaczął wychodzić po trapiku, wykrzykując polecenia. Uważał, aby nie uderzył go cylinder Smoka, który szastał się w otworze, wprawiony w chaotyczny wahadłowy ruch rozkołysaniem jachtu.
- Podaj mi fok, młotek i gwoździe. I zbierz jakieś naczynia i wiadra.
Adżaratu powlokła się do kabiny dziobowej po żagiel. Coś, co już poprzednio dało o sobie znać, brutalnie uderzyło w burtę.
- Najpierw narzędzia! - zawołał Hardin.
Z wielkim niepokojem wydostał się na pokład. Miał lęk przed tym, co zobaczy, i zdawał sobie sprawę, że do Adżaratu odzywa się z paniką w głosie.
Zniszczenie było całkowite. Morze zmiotło wszystko z pokładu. Nie było masztu, nie było steru, nawiewników, kosza dziobowego, sztormrelingu, linek bezpieczeństwa i ich wsporników oraz kształtownika, do którego były przyspawane. Wyrwany z masztu bom leżał na pokładzie tylko dlatego, że z niego właśnie zwisał w głąb jachtu Smok.
Morze okazało się równie kapryśne i wybiórcze w niszczeniu jak trąba powietrzna... Tylny sztag i lewa wanta zostały rozerwane, natomiast forsztag i prawa wanta sczepione zwisały za burtę i przy rozkołysaniu jachtu co pewien czas wynurzała się poszarpana podstawa aluminiowego masztu i zadawała Łabędziowi cios w kadłub w pobliżu dzioba.
Środkowa i przednia pokrywy łukowe wytrzymały i dlatego tylko jacht nie zatonął.
Hardin nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że wyrwana została z podstawy wciągarka falowa, podczas gdy znajdujący się tuż obok biegun spinakera pozostał na swoim miejscu.
Najważniejszą sprawą był urwany maszt, który kaleczył kadłub. Hardin pobiegł rozkołysanym pokładem do pozostałego po maszcie kikuta i szczypcami przeciął prawą wantę. Następnie chciał zająć się forsztagiem, ale, już klęcząc, obejrzał się zaniepokojony głębokim dudnieniem. Przylądkowa wysoka fala szykowała się do napaści na bezradnie rozkołysanego i znoszonego na wszystkie strony Łabędzia; Hardin nie miał pasa bezpieczeństwa, ale wiedział, że jeśli w takiej sytuacji koniec masztu raz jeszcze trzepnie w burtę, to ją przedziurawi.
Rozpaczliwie usiłował odciąć forsztag, wychylając się daleko poza burtę, gdyż uchwyty podwięzi burtowej były zbyt solidne, aby mógł je przeciąć szczypcami. Fały i szoty między tonącym teraz masztem a masztowym kikutem na pokładzie naprężyły się, głośno skrzecząc.
Łabędź zaczął unosić się, wydźwigiwany przez potężną falę, ale czynił to opornie, niezgrabnie. Hardin odciął główny fał, potem fały genui, spinakera i flagowy. Wzrokiem szukał topenanty, ale już przedtem morze ją zabrało. Zobaczył jeszcze jedną linę zwisającą do wody - szot foka. Potykając się, dotarł do dzioba i odciął go.
Pozbył się masztu, ale gigantyczna fala już zawisła nad jachtem. Zeskoczył do kabiny i krzyknął do Adżaratu, żeby się czegoś złapała. Dostrzegł blat stołu pływający po wodzie sięgającej pach, pochwycił go i upchnął w otworze luku. Stanął na pokrywie diesla i plecami odparł blat. Kołyszący się wraz z łodzią cylinder Smoka potrącał mu boleśnie nogi.
Fala załamała się nad Łabędziem, grzebiąc go pod tonami wody. Hardin wytrzymał napór na stołowy blat jedynie przez kilka sekund.
Potem ciśnienie okazało się zbyt wielkie. Został brutalnie odepchnięty przez potężne ilości wody, która wlała się do kabiny. Gdy fala przeszła, Łabędź siedział jeszcze głębiej w morzu. Adżaratu pochwyciła Hardina za skraj sztormówki i pomogła mu podnieść się.
- Skrzynka narzędziowa jest w zlewie. Fok na kuchence. Co mam robić?
- Jakimś czerpakiem przerzucaj wodę do kokpitu. Będę ci pomagał, jak tylko coś zrobię z lukiem.
Napełnił kieszeń gwoździami i zabrał młotek, potem złożył fok w potrójny kwadrat, wyciągnął go na pokład i rozpostarł nad lukiem pozbawionym klapy, starając się, aby jednocześnie zasłonić również dwa otwory pozostałe po wyrwanych nawiewnikach. Fok zakrywał więc całą szerokość jachtu od burty do burty. Hardin rozciągnął się jak długi na dakronowej materii żagla, aby wyjący wiatr nie porwał jej w gwałtowniejszym podmuchu, i zaczął przybijać prowizoryczną pokrywę gwoździami do lękowego pokładu. Najpierw rogi, potem brzegi, blisko siebie, gwóźdź obok gwoździa. Chował się pod pokład jedynie wtedy, gdy zbliżał się groźny grzywacz. Po jego przejściu podejmował robotę. Adżaratu przelewała wodę do kokpitu, skąd spływała ona nierównym strumyczkiem do morza, pokonując wąską przestrzeń, gdzie przedtem znajdowała się skrajna klepka poszycia.
Oba bloki wielokrążka i linka były beznadziejnie splątane i zablokowane, co uniemożliwiało pozbycie się Smoka z kabiny. Hardin przywiązał bom do kilku rożków pokładowych, a następnie grubą liną owiązał i unieruchomił cylinder Smoka, aby im nie przeszkadzał podczas czerpania wody, która sięgała do bioder.
Wylewali wodę całą noc, usiłując utrzymać równowagę przy szaleńczych podrygach i pijanym kołysaniu bezradnego wraka na opanowanym przez sztorm morzu. Byli do cna wyczerpani, żądni snu za wszelką cenę. Po każdych stu kubłach krótko odpoczywali. W połowie czwartej setki Adżaratu zaczerpnęła wraz z wodą dobrze zakręcony słoik z miodem. Otworzyli go i łakomie wlewali do ust gęstą słodycz.
Adżaratu była zbolała, gdyż nie mogła zmieniać ręki przy czerpaniu. Wielokrotnie Hardin usiłował uruchomić pompę zęzową, ale rurę ssania zatkały szczątki leżące na dnie. Czerpali jeszcze długo po wschodzie słońca, aż poziom wody w kabinie - mimo że fale zalewały pokład i przedostawały się do wnętrza przez szpary pod łatą z żagla - stał się zbyt niski, by ją można było nabierać wiadrami. Właściwie pozostawała tylko chlupocząca gęsta zawiesina słonej wody, oleju napędowego, płynu z akumulatorów i resztek jedzenia. Taplały się w niej części odzieży, książki, mapy, koce i narzędzia.
Hardin oczyścił wlot pompy zęzowej. Adżaratu ukucnęła przy nim i palcami filtrowała zawiesinę, Hardin zaś pompował, aż plecy i ramiona mu zdrętwiały, a serce groziło rozsadzeniem klatki piersiowej. Wstał, wyprostował się i oparł o Smoka, który zwisając pionowo był podobny do zdechłego rekina.
Adżaratu usiadła na pokrywie silnika, głowę opuściła na piersi. Hardin przeniósł ją na fotel przy stole nawigacyjnym. Ujął ją pod brodę i powiedział: - Znajdź fok sztormowy, wygrzeb wszystkie liny, jakie jeszcze mamy, i przyjdź z nimi na pokład.
Patrzyła tępo.
- Pośpiesz się.
- Nie wiem, czy dam radę - wymamrotała.
- Musisz dać sobie radę! Jeszcze z tego nie wyszliśmy.
Popchnął ją w stronę kabiny rufowej, a sam wyszedł na pokład.
Wiatr nieco zelżał, ale morze było ciągle wzburzone. W szafce kokpitu znalazł zapasowy rumpel obok gumowej tratwy. Rozsuwanym kluczem, który znalazł przy rumplu, odkręcił śruby pokrywy tunelu wałka sterowego. Udało mu się przykręcić zapasową sterownicę. Obracała się, co oznaczało, że urządzenie przetrwało. Odetchnął z ulgą.
Adżaratu podała mu kolejno kilka zwojów liny. Następnie kazał jej ułożyć na podłodze pod Smokiem wszystkie materace, a kiedy to zrobiła, odciął linki wielokrążka i Smok, nie czyniąc żadnej szkody, padł na miękkie posłanie, uwalniając jednocześnie bom. Hardin uzbroił bom w parę lin i fał, a następnie przy pomocy Adżaratu podniósł go do pozycji pionowej, przystawił do kikuta urwanego masztu i całość mocno związał, owijając wielokrotnie nylonową liną. Na ten prowizoryczny maszt wciągnął sztormowy fok. Odrętwiały ze zmęczenia ujął ster i gdy żagiel się wypełnił, Łabędź przestał zachowywać się jak rzucona na wodę zakorkowana butelka.
Adżaratu delikatnie obracała przesiąknięte wodą stronice locji dla południowo-zachodniego wybrzeża Afryki. Minęło już pięć dni od koziołkowania jachtu. Łabędź wpływał właśnie do Zatoki Stołowej, do szerokiego portu na skraju Kapsztadu, który rozpościerał się u stóp nieprawdopodobnie płaskiej góry słusznie nazwanej Stołową.
"W zimie, kiedy bywa, że wieją północno-zachodnie wiatry - czytała Adżaratu z locji - do Zatoki Stołowej wpływają prądy z północnego zachodu". Zamknęła książkę, oznaczając palcem stronę.
- Bardzo się nam przydadzą - powiedział Hardin, spoglądając na dwa małe żagle - fok i malutki grot na maszcie z bomu i na bomie ze spinakerowego sztywnika. Przy lekkiej chłodnej bryzie ledwo pozwalały na sterowanie.
Sekstanty były rozbite, podobnie jak radio i loran. Nie mając pojęcia, dokąd zapędził ich sztorm, Hardin orientował się jedynie po słońcu, pragnąc płynąć na wschód do najbliższego lądu. I pierwszym lądem, jaki spostrzegli, była różowopurpurowa w słońcu Góra Stołowa pod zapierającym dech jasnolawendowym niebem. Po jednej stronie góra miała stożkowaty masyw skalny ochrzczony mianem Lwiej Głowy, a po drugiej szczerzyła się grań o poszarpanych zębiskach znana jako Diabelski Szczyt. Stąd wiedzieli, gdzie są, gdyż trudno było nie poznać charakterystycznej sylwety.
Teraz, gdy północno-zachodnie fale - spadek po sztormie - popychały ich w ramiona Zatoki Stołowej, Hardin gratulował sobie, że wśród paru rzeczy, które ocalały z morskiego pogromu, znalazła się nieoceniona locja i jego paszport. Mimo iż wiedział, że czekają go kłopoty z powodu Smoka, oczekiwał pomocy ze strony amerykańskiego konsulatu. Była niezbędna. Dla Adżaratu, aby załatwić jej bezpieczny wyjazd z Afryki Południowej!
Sztorm wygnał z niego nienawiść do Lewiatana. Pozostał mu w pamięci tylko żywy obraz gigantycznego statku miażdżącego fale oceanu - te same fale, które chciały uśmiercić jego i Adżaratu. Cieszył się, że żyje. Spokorniał. Ale ocean nauczył go, że w pokorze jest siła i że siłę przetrwania daje smak strachu, smak lęku i świadomość, iż istnieją potęgi większe niż ludzka. Jako żeglarz zawsze dostrzegał i akceptował potęgę morza. W Lewiatanie zobaczył jej poskromiciela.
Uświadomienie sobie tego wszystkiego nie dało Hardinowi wewnętrznego spokoju. Pozostawiło raczej pustkę. Wiele minie czasu, zanim będzie czegoś bezgranicznie pragnął. Zacząć trzeba od spraw prostych. Najpierw bezpieczny wyjazd Adżaratu z Afryki Południowej. Potem reperacja jachtu. Potem popłynie. Dokąd? Nie wiedział i niewiele go to obchodziło.
Łabędź wkradł się już w zatokę, bardziej niesiony przez prąd, niż popychany wiatrem. Błyszczące słoneczną bielą na odległym jeszcze brzegu budynki Kapsztadu wyglądały jak grzywacze załamujące się u stóp Góry Stołowej. Kamienne falochrony przegradzające zatokę tworzyły pięciomilową zaporę dla fal. To wewnętrzne kotwicowisko było lepiej chronione niż reszta zatoki. Ocalałą lornetką Hardin przeszukiwał nie chroniony obszar, badał każdy skrawek brzegu, szukając prywatnej przystani jachtowej lub małej zatoczki, gdzie w spokoju mógłby dokonać koniecznych reperacji bez potrzeby nawiązywania kontaktów z miejscowymi władzami.
Wielki basen tuż za falochronem przeznaczony był dla statków handlowych, które zajmowały jego południowy skraj. Tak przeczytała Adżaratu w locji. Wspominano również, że basen jachtowy znajduje się za Dokami Duncana. Hardin dostrzegł potężne dźwigi, elewatory i pneumatyczne ładowarki ziarna, ale wysunięty wysoki czarny pirs przesłaniał widok na port jachtowy. Zresztą Hardin zgadzał się z Adżaratu, że basen jachtowy jest zbyt blisko centrum Kapsztadu. Badał przez lornetkę cały brzeg na północ poza basenami portowymi. Zobaczył kilka zakładów przemysłowych, port rybacki i dalekie przedmieścia Kapsztadu. Postanowił wpłynąć głębiej w Zatokę Stołową, tak daleko, jak zaniesie ich prąd, a potem ruszyć wolno na żaglach w poszukiwaniu małej przystani.
Nie udało mu się uruchomić silnika, mimo iż oględziny wykazały, że nie nastąpiło większe przesunięcie przy wywróceniu się. Może warto raz jeszcze spróbować? Oddał Adżaratu ster i zszedł na dół, gdzie korbą usiłował uruchomić diesel. Po paru minutach silnik zakaszlał zachęcająco. Kręcił więc dalej i mocniej, aż maszyna ożyła. Zadowolony z siebie wrócił na pokład, ujął ster i włączył pierwszy bieg. Śruba waliła głośno. Mrucząc niezadowolony wyłączył silnik. - Wał zgięty, jasny gwint! - Zamknął oczy pozwalając słońcu przypiekać twarz. Słońce tkwiło nisko na północy, zimowe słońce, ale przyjemnie grzało. Tak długo przebywał w zimnie i wilgoci, że zaczął wątpić, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mu ciepło.
Gdy otworzył oczy i spojrzał przed siebie, Łabędź był już dwa razy bliżej portowych nabrzeży. Widział teraz znacznie wyraźniej budynki i ulice miasta rozciągającego się na łagodnym stoku od skraju wody aż po pionową grań Góry Stołowej. Widział magazyny na dwu pirsach, które tworzyły Basen Wiktorii o bardzo wąskim przejściu, widział na północ od tych pirsów potężne Doki Duncana.
Ujrzał wielki czarny kształt przed dokami. Początkowo myślał, że to jakiś wysoki pirs, ale na jednym końcu zobaczył nieco ukosem stojący spory biały budynek. Żaden dom nie może być tak zbudowany.
- O Boże! - jęknęła Adżaratu. Podała mu lornetkę.
Hardin ustawił potrzebną mu ostrość. Z soczewkowej mgły wyłonił się wyraźny obraz.
Lewiatan!
Jego dziób był zgnieciony. Część dziobowa leżała pochylona w wodzie, rufa sterczała wysoko do góry. Widoczne były śruby, których potężne skrzydła lśniły w słońcu jak wyciągnięte szable. Wokół Lewiatana kręciły się holowniki, otaczały go lichtugi. Białe strumienie wody spływały po czarnym kadłubie jak górskie wodospady.
Hardin postanowił się zbliżyć, sterując na dziób, któremu przyglądał się przez lornetkę. Blachy były pogięte, zmięte, powyginane od linii wodnej aż po pokład. Hardin był zdumiony, że statek w tym stanie mógł dopłynąć do portu. Robotnicy wznosili rusztowanie wokół części dziobowej. Słychać było pomruk wielkich pomp, z kilkunastu miejsc kaskadami spadały czerwone iskry - spawacze wycinali uszkodzone blachy.
Hardin przełożył ster na lewo, chcąc popłynąć wzdłuż brzegu. Zauważył motorówkę, która wypłynęła z Doków Duncana i kierowała się prosto na Łabędzia.
- Komitet powitalny - powiedział do Adżaratu.
Oczy jej rozbłysły. Oboje wiedzieli jednak, że przeprawa z południowoafrykańską policją będzie trudna.
- Zejdź do mesy - powiedział Hardin. - Jeśli płyną, żeby pomóc, to im powiem, że nic nie potrzebujemy.
Zacisnąwszy usta, dziewczyna zeszła do kabiny. Hardin patrzył prosto przed siebie, jakby żeglowanie dwunastometrowym słupem z sześciometrowym żaglem było zwykłą rzeczą. Motorówka podpłynęła, jej motor pracował cicho.
- Hardin!
Na pokład Łabędzia lekko wskoczył Miles. Miał przyjazny uśmiech, był objuczony aparatami, kamerami, pudłami z taśmą, futerałami do obiektywów i światłomierzami. Jego załoga - dobrze zbudowani młodzi blondyni - sprawnie założyła cumy na dziób i rufę Łabędzia i pozostała przy linach pilnie bacząc na wszystko. Motorówka zwiększyła prędkość do siedmiu węzłów zabierając z sobą jacht. Miles z zadowoleniem pokiwał głową.
- Miałem przeczucie, że pan się tu pojawi, jeśli w ogóle gdziekolwiek się pojawi. Moi ludzie powiedzieli mi, że to jest bardzo prawdopodobne w związku z osłabieniem prądu Benguelskiego przez sztorm. - Raz jeszcze się uśmiechnął. - Byli i tacy, którzy mówili, że pan nie dopłynie.
- Dopłynąłem - powiedział Hardin.
Miles obrzucił bacznym spojrzeniem ogołocony pokład.
- Można powiedzieć, że częściowo pod wodą. - Spojrzał uważnie na Hardina.
Hardin miał twarz pooraną zmarszczkami, oczy przekrwione, obrośnięte zapadłe policzki. Dużo stracił na wadze, a mięśnie rąk wydawały się jakby wyschnięte. Dłoń, którą zaciskał na zastępczej sterownicy, sprawiała wrażenie kościstego szpona.
Był jakby w stanie szoku, dziwnie obojętny. Patrząc prosto przed siebie, powiedział:
- Chcę, żeby pan wyprawił stąd Adżaratu.
- Załatwione! - odparł Miles. - Jest w kabinie?
- Tak.
Donner zszedł po trapiku. Niegdyś elegancka mesa była w ruinie. Adżaratu stała oparta o jadalny stół, rękę miała na temblaku. Z wyzwaniem w oczach patrzyła w stronę luku. Gdy go ujrzała, na jej twarzy pojawiło się zdziwienie. Rozpoznała go, nie wiedząc skąd go zna.
- Witam panią, doktor Akanke. Nazywam się Miles. Wyprawię panią do domu.
Nie odpowiedziała. Wyciągnął do niej wymanikiurowaną dłoń.
- Musimy się pośpieszyć. Być może już zauważyli wasze pojawienie się w zatoce.
Bez słowa przeszła koło niego i wspięła się na pokład do Hardina. Miles obejrzał szybko wszystkie kabiny, oceniając stopień zniszczenia, po czym wrócił do kokpitu, gdzie Hardin tłumaczył Adżaratu, że Donner z pewnością zrobi to, co obiecał.
- A ty? - spytała.
- Zajmę się nim - wtrącił się Miles. - Musimy się spieszyć, doktor Akanke.
Ujął ją pod rękę i przeprowadził na motorówkę. Jego ludzie byli już wyraźnie zaniepokojeni. W każdej chwili mógł pojawić się patrol bardzo czujnej na sprawy bezpieczeństwa Południowoafrykańskiej Administracji Kolei i Portów. Mogło ich zainteresować morskie rendez-vous prywatnej motorówki z pozbawionym masztu jachtem.
Tak jak Żydzi służyli europejskim monarchom minionych stuleci, tak obecnie Izraelczycy byli nieoficjalnymi kurierami białych i czarnych rządów i szefów państw skłóconej Afryki. System ten zrodził się na podłożu izraelskiej pomocy rolniczej, technicznej i handlowej, a także realizacji przedsięwzięć inwestycyjnych i szkolenia wojskowego. Mossad wykorzystywał wszystkie okazje u boku inżynierów i przemysłowców i biorąc wszystko pod uwagę miał przyzwoitą siatkę w Afryce Południowej. Jednakże najgorszą rzeczą, w takiej sytuacji byłoby narażanie tajemnych kontaktów i przyjaźni przez konflikty z zazdrosnymi o swe przywileje funkcjonariuszami, mającymi prawo do aresztowania i korzystającymi z tego prawa, zanim zdąży się pociągnąć za odpowiednie sznurki za kulisami.
Jeden z ludzi Milesa zarzucił Adżaratu na ramiona długi nieprzemakalny płaszcz z kapturem. Donnera uderzyło jej pełne godności zachowanie. Dłoń niemal odruchowo sięgnęła do aparatu fotograficznego. Miles fotografik dostrzegł temat. Linie, jakie minione przeżycia pozostawiły na jej twarzy, jedynie uwypukliły urodę kobiety i wzbogaciły ją rozkwitem dojrzałości.
Spojrzała na Hardina. Ich oczy się spotkały. Wychylił się z kokpitu i ujął jej dłoń.
- Dziękuję ci, Adżaratu! Bez ciebie bym nie dopłynął!
Skinęła głową i spojrzała za siebie na czarną sylwetę pochylonego Lewiatana.
Donner pomyślał sobie, że jest to dość oficjalne pożegnanie, zupełnie jakby dwaj generałowie rozstawali się po przegranej bitwie i złamaniu szpad.
Hardin z powrotem usiadł za sterem. Oczy kobiety wciąż na nim spoczywały.
- Czy się spotkamy? - spytała.
- Tak - odparł.
- Kiedy?
- Wkrótce.
- Przepraszam was - wtrącił Donner. - Musimy płynąć.
- Piotrze? - uśmiechnęła się blado. - Czy mogę wziąć w zastaw twój zegarek?
Hardin bez słowa zdjął z ręki zmaltretowanego rolexa, pochylił się nad zrębnicą, założył elastyczny metalowy pasek na przegub Adżaratu i ucałował jej dłoń. Przez parę sekund przeczesywała mu delikatnie włosy dłonią, potem się odwróciła, zeszła do kabiny motorówki, usiadła i martwo patrzyła na to, co dzieje się dokoła.
Donner pstryknął palcami. Sternik oddał koło innemu młodzieńcowi i przeskoczył na Łabędzia.
- Leslie odprowadzi pana na kotwicowisko nieco dalej wzdłuż brzegu. Ja wrócę po pana - powiedział Izraelczyk.
Hardin spojrzał w kierunku Lewiatana.
- Reperują go tutaj, Miles?
- Tak.
- Niech mi pan załatwi maszt.
CZĘŚĆ TRZECIA
19
- No i gdzie pan teraz popłynie? - zapytał Miles.
Minął tydzień. Hardin na tyle powrócił do sił, że mógł nadzorować remont jachtu. Teraz razem z Milesem siedzieli w biurze afrykanerskiego właściciela przystani.
- Na północ.
Miles kwaśno się uśmiechnął. Z czajnika stojącego przy płycie opalanej drewnem kuchenki dolał herbaty do filiżanek.
- Brzegiem wschodnim czy zachodnim?
Hardin spojrzał na Milesa z rozbawieniem; nie miał zamiaru dzielić się swoim planem, ale Izraelczyk nie rezygnował z prób wydobycia informacji.
- Może mi pan załatwić podrzucenie na frachtowcu do Durbanu?
- A więc wschodnie wybrzeże.
- Tam ostatnio był Durban.
- Ma pan już dość przylądkowych fal i morza?
- Dość - odparł Hardin. - I w zimie byłoby to ciężkie tysiąc mil dla jachtu. Frachtowiec zaoszczędzi mi kilka tygodni.
- Czego się pan tak śpieszy? Lewiatan pozostanie tu z miesiąc.
Hardin wzruszył ramionami. Dla Lewiatana prawdopodobniejsze były dwa miesiące w doku. Dowiedział się tego w paru barach, dokąd chodzili na drinka remontowcy okrętowi. Miło było wiedzieć coś, czego Miles nie wiedział.
- Więc może pan to załatwić? Frachtowiec?
- Oczywiście, ale czułbym się znacznie lepiej, gdybym choć w ogólnych zarysach znał pańskie plany,
- Możliwe. Ale ja mam inne metody.
Miles zmarszczył czoło wyraźnie dotknięty. Hardin, któremu nie zależało na zrażeniu do siebie Izraelczyka, odstawił filiżankę na odrapane drewniane biurko i spojrzał Donnerowi w oczy.
- Drogi Milesie, niech pan mi pozwoli coś sobie wyjaśnić. - Wskazał palcem na okno poszatkowane małymi szybkami, za którym widać było Łabędzia ustawionego na kołysce. - Kiedy następnym razem stanę za sterem tego jachtu, to już będę z nim związany. Będę mógł, co prawda, popłynąć w każdy zakątek świata, gdzie zaniesie mnie wiatr, a nawet tam, gdzie wiatr nie będzie chciał mnie nieść, ale tylko z szybkością ośmiu węzłów. Jeśli trafi się dobry dzień, to zrobię do stu siedemdziesięciu mil. I bardzo ciężko się napracuję. Będzie to odległość, jaką samolot przeleci w dwanaście minut. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
- Tak, o każdej porze jest pan związany ze ściśle określonym stosunkowo małym obszarem. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego pan nie może...
- Dobrze pan to ujął. Będę rybą w beczce. Ryba się w beczce nie schowa. Trzeba ukryć beczkę - przerwał Hardin. - Dlatego też nikomu nie powiem, dokąd płynę. Dwa dni żeglowania z Durbanu, i już mnie nie ma. Beczka schowana.
- Ale pan mnie potrzebuje.
- Pragnę tylko znać dokładną godzinę opuszczenia Kapsztadu przez Lewiatana. To wszystko.
- Plus przejażdżka frachtowcem... remont... zaopatrzenie...
- Wszystko to jest bardzo pomocne, ale wcale nie nieodzowne.
- A pieniądze? Armia Stanów Zjednoczonych bardzo pana poszukuje, żeby posłuchać, co pan ma do powiedzenia na temat Smoka. W takiej sytuacji nie może pan używać swojej karty kredytowej American Express.
- Jestem lekarzem - odparł Hardin. - Mogę pójść do pierwszej lepszej speluny marynarskiej w Kapsztadzie i dostać tysiąc dolarów za zszycie poprutego kulkami włamywacza, który oberwał od gospodarza, gdyż ten przypadkowo był w domu.
- Pańskie koszty będą większe niż tysiąc dolarów - zwrócił uwagę Miles.
- Mogę dać panu list do mojego adwokata w Nowym Jorku. Z upoważnieniem do odbioru pieniędzy.
- Dziękuję, ale nie.
- Tak sądziłem.
- Radzę jednak, żeby pan nie opiekował się kryminalistami. To jest państwo policyjne. Może pan już zauważył. I skoro o tym mówimy: będzie lepiej dla nas wszystkich, jeśli pan szybko ten kraj opuści.
- Proszę mnie wsadzić na frachtowiec. Jestem bardzo wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił, ale nie powiem, dokąd płynę.
- Nie powinienem się na to zgodzić - odparł Miles. - Muszę zrewidować swoje opcje.
- No to niech pan idzie rewidować opcje - powiedział Hardin. - Ja pójdę do roboty na jachcie.
Pływający dźwig zgrabnie zdjął Łabędzia z powierzchni Zatoki Stołowej i zaniósł na solidną kołyskę ustawioną na śródokręciu. Ledwo skończył, frachtowiec wyruszył. Donner miał wracać na łodzi pilotowej. Teraz stał koło Hardina, obserwując doki i Lewiatana, koło którego płynęli. Tankowiec, pochylony na dziób, przypominał bardziej kamienny cypel o stromych czarnych ścianach niż statek.
Hardin wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu. Wpatrywał się w Lewiatana aż do wypłynięcia poza falochron. Gdy podpłynęła pilotówka, podziękował oficjalnie Donnerowi i obiecał, że będzie utrzymywał kontakt przez radio. Donner miał dziwne uczucie, że Hardin się z niego po cichu śmieje.
- Życzę powodzenia, doktorze! - powiedział wyciągając rękę. Hardin przez chwilę ją trzymał i Donner poczuł coś twardego w dłoni.
- Pan zapomniał, że jestem również elektronikiem - odezwał się Hardin, lekko się uśmiechając. Zabrał dłoń.
Donner spojrzał na swoją: kawałek metalu, elektroniczny mini-nadajnik wysyłający specyficzny sygnał. Umieścił go na czubku masztu Łabędzia, aby wiedzieć, dokąd Hardin płynie.
- Niech pan nie przeprasza - powiedział Hardin. - Nie uwierzę w szczerość.
Frachtowiec należał do Polskich Linii Oceanicznych. Hardin dużo sypiał i zmuszał się do jedzenia obfitych posiłków. Daleko mu jeszcze było do odzyskania wszystkich sił, szybko się też męczył. Niewielu członków załogi znało język angielski, więc o samotność było łatwo. Przed odpłynięciem Miles wręczył mu parę listów od Adżaratu. Trzeciego dnia podróży otworzył pierwszy. Przeczytał go kilka razy.
"Drogi Piotrze
Przez cały czas mam nadzieję, że oprzytomniejesz, chociaż wielkich szans na to nie widzę. Problem stanowią Twoje rozmyślania, które, obawiam się, mogą doprowadzić do gwałtownej samotnej śmierci. Jesteś człowiekiem opętanym przez przeszłość, jesteś kochankiem pozbawionym swej miłości. Jest to zarówno moją, jak i Twoją tragedią. Wybacz mi ponury ton. Powinnam Cię raczej przekonywać, niż pogłębiać Twoje zgryzoty, ale bardzo mi Ciebie brakuje, a minął dopiero tydzień".
Po tych słowach granatowy atrament ustąpił czarnemu i ciąg dalszy miał datę o dzień późniejszą.
"Dziękuję Ci za zegarek. I dziękuję za Twego przyjaciela Milesa, który w niesłychanie przemyślny sposób sprzątnął mnie sprzed nosa południowoafrykańskich rasistów. Któregoś dnia ci o tym opowiem. Parę słów ostrzeżenia: obserwując jego metody działania, dochodzę do wniosku, że nigdy nie chciałabym go mieć jako przeciwnika.
I znów wpadam w ponury nastrój. Piotrze, Piotrze, proszę Cię bardzo, przemyśl, co robisz! Co robisz sobie! Przeżywam chwile, w których żałuję, że nie dałam ci po łbie i nie pożeglowałam z Tobą prosto do Lagos. Czy w obawie przed tym nie uczyłeś mnie nawigacji? Przepraszam, uczyłeś. Uczyłeś i nauczyłeś mnie tylu rzeczy, że nie mogę ich wszystkich zapamiętać. Kocham Cię. Dbaj o siebie, chroń się! Adżaratu.
P.S.
Mam szczerą wolę zakończyć ten list na weselszej nucie. Oto ona: jesteś namiętnym i bardzo słodkim mężczyzną. Potrzebny mi jest jeden i drugi. Wróć do mnie, kiedy będziesz mógł".
Złożył starannie list i schował razem z drugim, nie otwartym. Skrytką były poplamione słoną wodą strony pokładowego dziennika Łabędzia. Po odłożeniu przestał myśleć o listach. Po czterech dniach od wypłynięcia z Kapsztadu - wypoczęty mimo burzliwego morza wokół Przylądka Dobrej Nadziei - Hardin nadzorował wyładunek jachtu w porcie Durbanu. Wciągnął natychmiast żagle i wypłynął za falochron na Ocean Indyjski.
Wypłynął daleko na morze, aby go nie pochwycił silny prąd Agulhas. Gdy był już dwieście mil na wschód południowy wschód od Durbanu, odkrył wodę zęzową. Niewiele, nawet nie tyle. ile przeciętny drewniany jacht zbiera na wzburzonym morzu, ale więcej, niż przedtem znajdował w Łabędziu. Ręczną pompą pozbył się wody z łatwością, ale kiedy po kilku godzinach sprawdził, woda znów się pojawiła.
Łabędź stał się innym statkiem, jakby zdał sobie sprawę z przegranej. Na pokładzie stał maszt drewniany, ponieważ w tak krótkim czasie nie udało się zdobyć aluminiowego, a chociaż Hardin lubił drewno, wiedział, że nie może wymagać od niego tyle, ile podczas atlantyckiego sztormu wytrzymywało aluminium.
Co cztery godziny trzeba więc było pompować, a w wolnych od żeglowania chwilach szukać przecieków. Przy skrajniku dziobowym znalazł podejrzane miejsce na styku pokładu z kadłubem. Mimo że je zabezpieczył, woda zbierała się w zęzach nawet wówczas, gdy fale nie sięgały już dzioba.
Doszedł do wniosku, że problem powstał wówczas, gdy Łabędź trzykrotnie przekoziołkował i za którymś razem, może trzecim, może pierwszym, nastąpiło małe odkształcenie kadłuba, trudne do umiejscowienia. W efekcie Łabędź znalazł się w niższej klasie zwyczajnych jachtów podatnych na szybsze zużycie i zmęczenie materiałów, na co przedtem rasowy slup nigdy nie cierpiał. Specjalnie nie martwiło to Hardina, który był przyzwyczajony do troszczenia się o dwudziestoletnią Syrenę i wiele drewnianych jachtów przed nią. A Łabędź wciąż był nieprawdopodobnie szybki. W pięć dni po opuszczeniu Durbanu płynął już sobie na lekkich żaglach wschodnim skrajem Bassas da India, wyspy znajdującej się w połowie drogi z Mozambiku na Madagaskar. Wiatr się utrzymywał i w nieprawdopodobnie krótkim czasie, w ciągu dwóch dni, jacht pokonał czterysta mil od Bassas da India do wyspy Juan de Nova także w Kanale Mozambickim.
Wschodnim skrajem opłynął wulkaniczny masyw o pionowym skalistym brzegu, Anjouan - jedną z Wysp Komorskich - i pozostawiwszy za sobą zielone wody Kanału Mozambickiego, wziął kurs północno-wschodni w głąb Oceanu Indyjskiego i potem na północ wzdłuż brzegów wschodniej Afryki.
Płynęło tędy wiele tankowców i Hardin widział po kilka supertankowców jednocześnie. Te niezdarne giganty dominowały na szlaku żeglugowym, stwarzając zagrożenie dla mniejszych jednostek. Dla bezpieczeństwa i w celu ukrycia swej obecności Hardin zmienił kurs o parę stopni na wschód. Oddalając się od brzegu, opuścił strefę łagodnej południowoafrykańskiej zimy i wrócił do równikowego tropiku na samym początku kolejnego etapu podróży - dwu i pół tysięcy mil w pełnię arabskiego lata.
Stacje meteo obwieszczały, że południowo-zachodni monsun przedłużał w tym roku swój pobyt, a był już przecież koniec sierpnia. Hardin ciągle znajdował się o tysiąc mil na południe od równika i wrzesień był w zasadzie miesiącem przejściowym, kiedy to potężne wiatry monsunowe cichły, by potem zmienić kierunek i uderzyć z powrotem na południe z rejonu Morza Arabskiego. Hardin miał nadzieję pochwycić jeszcze ogon monsunu wiejącego na północ, a w każdym razie wykorzystać krótki okres spokoju między nimi. Wyciskał więc z Łabędzia wszystko, obawiając się sytuacji, jaka powstałaby, gdyby wiatr zmienił kierunek za wcześnie.
To, co się stało, było znacznie gorsze. Po półtoratygodniowym stałym wietrze zapanował spokój nad Oceanem Indyjskim. Zapadła nagła cisza. Zdarzyło się to o sto mil na północ od równika i daleko od szlaków żeglugowych. Wiatr ustał nagle, powierzchnia morza wylustrzyła się, palące słońce rozpostarło bolesną dla oczu mgiełkę nad wszystkim. Nagła cisza objęła nawet skrzypienie autopilota i pukanie fałów na maszcie. Nie było fal, nie było rozkołysu, nie było nawet zmarszczek na wodzie. Łabędź stał nieruchomo jak filiżanka na szklanym blacie stołu.
Kiedy był już pewien, że ta sytuacja potrwa kilka godzin, zabrał się do robót porządkowych, wyszorował kambuz i ustęp na dziobie, uporządkował mesę, przewietrzył pościel, no i wypompował wodę, która zdołała się przez ten czas zebrać na dnie. Od czasu do czasu zerkał na morze, oczekując jakiejś zmiany.
Stawało się coraz goręcej, powietrze było coraz cięższe. Rozpostarł tent nad kokpitem i zdjął koszulę, a następnie szorty, które zastąpił lekkim chłonącym wilgoć ręcznikiem.
Następnego poranka, po nocy spędzonej na wyniesionym na pokład materacu - gdyż w kabinie było zbyt gorąco - zobaczył tkwiące tuż przy burcie mydliny i resztki kolacyjne z poprzedniego wieczoru.
Ta mydlano-tłusta plama pozostawała w tym samym miejscu przez trzy dni.
Na czworakach obchodził i badał zęzy w jeszcze jednym bezowocnym poszukiwaniu przecieku. Cisza na morzu stwarzała doskonałą okazję do sprawdzenia kadłuba od spodu, ale mimo żaru oparł się chęci kąpieli w obawie przed rekinami.
Zawsze przychodził mu do głowy ten sam przerażający obraz: jest pod wodą, całą uwagę ma skierowaną na kadłub, a tu pojawia się ciemna smuga o kształcie torpedy, dłuższej i większej niż on sam, wynurza się z głębin rozdziawiona paszcza, która go chwyta, nim on zdoła wykonać jakikolwiek ruch.
Jak gdyby wyobraźnia miała siłę wywoływania rzeczywistości, któregoś wieczoru pojawił się rekin długości jednej trzeciej Łabędzia, wystawił łeb z wody i przyglądał się Hardinowi, a ten przyglądał się rekinowi. Potem rekin parę razy opłynął jacht, wywołując pierwsze lekkie kołysanie od chwili ustania wiatru. Po tym pokazie dał nura i więcej się nie pojawił. Hardin długo wpatrywał się w miejsce, w którym rekin zniknął, tęskniąc za jakimś ruchem powietrza.
Chcąc czymś wypełnić puste godziny oczekiwania na zmianę pogody, wykonał dziesiątki pożytecznych, ale mało koniecznych robót. I kiedy dokręcał jakąś śrubę w obudowie silnika, naszła go myśl, że rączka śrubokrętu jest ciągiem umieszczonych w pierścieniu dźwigni - układem nieskończonej liczby dźwigni przenoszących siłę na stylisko, każda zaś z tych dźwigni ustawiona jest pod kątem do sąsiadujących z nią, w wyniku czego powstaje nieskończona liczba trójkątnych pól między dźwigniami.
Stwierdziwszy powyższe, zaczął się zastanawiać, czy każde narzędzie sprowadza się do tak prostego układu: dźwignia - punkt podparcia. Na przykład klucz nasadowy? Oczywiście, że jest dźwignią, a nakrętka jest punktem zaczepienia. Szczypce? Dwie dźwignie! Tłoki silnika? Niezbyt pasują do tej teorii, problem skomplikowany. Chyba jednak tłoki przekazują siłę przez dźwignie? Hardin nie był zdolny dłużej się nad tym zastanawiać. Zupełnie stracił zdolność koncentracji.
W straszliwym upale nieustannie drzemał, był już zupełnie oszołomiony snem i słońcem. Zdecydował się więc na wykorzystanie pomocniczego silnika. Była to sprawa czasu versus paliwo. Przez wiele dni poszukiwał skraju monsunu, włączając co pewien czas diesel, aż zużył cały olej napędowy. Zaczął przeklinać własną głupotę. Stracił możliwość manewrowania i został zmuszony do czekania na wiatr, stracił też możliwość używania generatora do łączności radiowej, musiał polegać na akumulatorze, którego - gdyby się wyczerpał - nie miał jak naładować.
Sam nie wiedział, kiedy po raz pierwszy zauważył trójkąty, ale któregoś dnia stwierdził, że jacht składa się wyłącznie z trójkątów. Błądząc wzrokiem, wytyczał trójkąty pokładowe, masztowe i sztagowe. Forsztag tworzył trójkąt z masztem i pokładem, sztag rufowy tworzył kolejny trójkąt. Wanty też tworzyły trójkąty nad rozpornicami. A największym trójkątem był obwisły grot, majestatycznie obwieszczający gotowość do wypełnienia wiatrem swej trójkątnej białej dakronowej powierzchni, podczas gdy trójkąty sztagowe obwieszczać niczego nie mogły, gdyż obejmowały ramionami trójkąta jedynie gorące powietrze.
Wszędzie było pełno trójkątów, na pokładzie i pod pokładem: małe trójkąciki dziobowe - skrajnik dziobowy i kosz dziobowy; nawet trapik i wał śrubowy tworzyły trójkąty, także podwyższona część pokładówki i wiele innych elementów.
A szwy i ściegi na żaglach tworzyły tysiące trójkącików. Czy żaglomistrzowie odkryli trójkąt przypadkiem, czy też odziedziczyli jego tajemnicę? Może odpowiedź mieści się w sposobie tkania żaglowego płótna?
Skrupulatnie przejrzał skrawek materiału, ale bez względu na to, jak go obracał i jak długo patrzył, nie mógł nic wypatrzyć. Żaglomistrzowie dobrze ukryli swą tajemnicę, pragnęli mieć ją wyłącznie dla siebie. Był jednak pewien, że gdzieś między włóknami kryją się trójkąty.
Pobiegł do skrzyni z żaglami. Oczywiście! Trójkąty były ukryte w cięższych żaglach. Musiały tam być! Wyciągnął z pokrowca fok sztormowy, ale szybko go z niesmakiem odrzucił. Znów ukryte trójkąty! Chytrze oni je chowali przed okiem zwykłych ludzi.
A ciężki spinaker? To jest żagiel pełen sekretów, wielki i wydyma się jak balon. To po prostu chęć ukrycia jego prawdziwego kształtu - trójkąta! - i wszyscy, widząc spinaker na wietrze, myślą, że to balon.
Wyciągnął spinaker na pokład, rozłożył go od masztu aż po dziób i zaczął po nim pełzać z twarzą prawie dotykającą pogniecionego nylonu. Gdy zapadł mrok, padł na żagiel i zaczął łkać w przystępie rozpaczy. Żaglomistrzowie ukryli swoje trójkąty tak przemyślnie, że nigdy ich nie znajdzie.
Zasnął na pokładzie; następnego dnia - nie wiedział już, który to jest dzień - poranek był duszny i gorący. Obudził się półprzytomny i obmył twarz ciepłą słoną wodą. Miał wielką ochotę na kawę, ale czekały pilniejsze sprawy do załatwienia.
Z lornetki wyjął jedno szkło i raz jeszcze zaczął przeszukiwać ściegi i tkaninę za pomocą prowizorycznej lupy. Mimo zniewalającego żaru około południa doszedł do bardzo istotnego wniosku: spinaker był chytrym fortelem.
A on okazał się taki głupi, że dał się nabrać, chociaż prawdziwa odpowiedź wisiała mu po prostu nad nosem, wisiała na maszcie! Grot! Na grocie znajdzie trójkąty. Wrzucił fałszywy spinaker do wody myśląc, że miał wielkie szczęście, stwierdzając to teraz, a nie wtedy, kiedy spinaker byłby mu potrzebny. Zaczął obchodzić grot ze swoim szkłem powiększającym przy oku, serce biło mu z podniecenia.
No i miał rację! Żagiel był pełny trójkątów, odnalazł prawdziwy magazyn trójkątów. Odkrył tajemnicę żaglomistrzów! Rozsadzał go triumf. Nie zdawał sobie sprawy, że dysponuje takimi mocami. A skoro tak, skoro okazał się mocarzem zdolnym pokonać żaglomistrzów, skoro miał inteligencję zdolną zgłębić tajemne sztuczki zrodzone w ukrytych pracowniach żeglarskich czarodziejów, to przecież potrafi na strzępy rozbić tę piekielną martwotę powietrza.
I w oślepiającym przebłysku przyszło rozwiązanie. Wielka rewelacja! Absolut wiedzy! Paradoksalnie nie miało ono nic wspólnego z trójkątami i tajemnicami żaglomistrzów. To była tajemnica bogów. Tajemnica Lewiatana.
A więc to powinno być tak!
Oczywiście wiedział o tym przez cały czas, tylko dotychczas nie potrzebował z tego korzystać. Poziom wiedzy, jaki w tej chwili osiągnął, istniał zawsze w człowieku, tylko znajdował się w ukryciu. To nie było coś, czego można się nauczyć. Albo się to wiedziało, albo nie. Kropka!
Zgromadził w mesie wszystkie lampy naftowe. Poduszki z kanapki rzucił na stos na stole. Nie śpiesząc się, pewny w swojej wiedzy, zdjął szkła z lamp, owinął szkła w ręczniki i schował w szafce pod kambuzowym zlewem. Odkręcił z pojemników nafty oprawki z knotami i każdy z knotów osobno dokładnie wytarł. Ostrożnie, aby nie spadła kropla nafty, włożył wszystkie oprawki z knotami do zlewu, gdyż pomyślał, że nie ma teraz czasu na pojedyncze pakowanie. Potężna siła już się zaczęła ujawniać.
Pojemniki z naftą wypróżnił na poduszki. Cała mesa pachniała naftą, ale to nie było ważne. Jego plan zawierał rozwiązanie i tego problemu. W ciągu paru sekund przewietrzy kabinę wiatr, który w tym samym czasie będzie napełniał trójkątne żagle, a te popędzą Łabędzia na północ do monsunu.
Z wodoszczelnej butelki stojącej przy zlewie wyjął jedną zapałkę i położył ją koło skrawka ciernego. Wyszedł na pokład obejrzeć niebo. Przerażające, jacy oni są przebiegli! Niebo jak zawsze było martwo niebieskie. Nie zaobserwował żadnych znaków, zapowiadających bezgraniczną siłę zgromadzoną tuż obok i czekającą na światły umysł, który by ją wyzwolił.
Zszedł do mesy, chrząkając z rozbawieniem. Jak wszystko inne w życiu, było to niesłychanie proste. Trzeba jedynie znać odpowiedni sygnał, jaki należy przekazać sile, a wówczas siła należała do dawcy sygnału. Zapalił zapałkę i śmiejąc się, przysunął płomień do stołu z poduszkami. Znał właściwy sygnał.
Kapitan Cedryk Ogilvy podyndał trzymanym za wstążkę medalem i rzucił. Medal wylądował z głuchym odgłosem między papierami na prowizorycznym biurku kapitańskim. Lloyd of London odznaczył go za Chwalebną Służbę. Jeden z członków rady specjalnie przyleciał, aby medal wręczyć.
Chwalebna Służba! Ogilvy był człowiekiem pełnym osobistej dumy i bardzo cenił symbole, jakimi Wielka Brytania nagradzała swoich synów za nieprzeciętne zasługi. Miał też sporą kolekcję odznaczeń wojennych. Jednakże to ostatnie odznaczenie napawało go cynizmem. To prawda, że ubezpieczeniom morskim zaoszczędził sporo pieniędzy. Miliony funtów. Dlatego też w oczach dyrektorów Lloyda był bohaterem, chociaż prasa południowoafrykańska od tygodni ujadała na niego zaciekle, ponieważ wbrew władzom portowym w Kapsztadzie, które zezwolenia odmówiły, wpłynął do głębokowodnego basenu.
Rzucony na stół medal padł obok załączonego listu gratulacyjnego. Nie wierzył tym panom z dyrekcji. Miał dziwne podejrzenie, iż są rozczarowani, że uratował statek. Przy nadmiernej obecnie ilości ropy Lewiatan nie przynosił oczekiwanych zysków. Wyrazem tej sytuacji było oddanie za marne grosze ostatniej partii ropy rafinerii w Fawley. Przecież nie mogli jej zabrać z powrotem do Arabii i powiedzieć: "Przepraszamy, nie było amatorów!"
W uzasadnieniu nadania mu medalu stwierdzono: "W sytuacji, w której inny kapitan poleciłby opuścić statek, kapitan Ogilvy okazał wielką wytrwałość i doprowadził powierzoną mu jednostkę do bezpiecznego portu".
"Doprowadził do portu! Ha! Raczej przerwał blokadę" - myślał ponuro Ogilvy. Robili wszystko, żeby go nie wpuścić. Tyle że nie zaczęli do niego strzelać. A trzeba przyznać, że było kilka momentów, kiedy sądził, że po raz ostatni stoi na mostku Lewiatana. Owego popołudnia, kiedy zbliżali się do obszaru sztormowego, kiedy już zapadła zimowa noc południowej półkuli, drugi oficer wezwał go na mostek.
Pokonując długie fale przylądkowe, Lewiatan wznosił dziób ku niebu. Drugi oficer chciał pokazać kapitanowi wskaźniki naprężenia blach dziobowych. Dziób obrywał ponad miarę. Kapitan Ogilvy rozkazał zmniejszenie szybkości o jedną trzecią.
Przez pewien czas Ogilvy tkwił przy odczytach czujników naprężenia, przemieniając informacje w potencjalne decyzje zgodne z jego sposobem myślenia i działania. Nie był jeszcze zbyt zaniepokojony mimo potężnego huku towarzyszącego każdorazowemu przebiciu wału wodnego przez Lewiatana. Po usunięciu początkowych wad konstrukcyjnych i uszkodzeń części dziobowych inżynierowie okrętowi wiele się nauczyli i pełny dziób Lewiatana był wytrzymalszy od dziobów mniejszych tankowców.
Niemniej jednak przy nieustannie pogarszającym się morzu postanowił - przypominając sobie czasy wojenne - zjeść kolację na mostku. Jego steward potraktował okazję jak elegancki piknik i ustawił srebrną tacę wypełnioną zakąskami pod oknem na mostku. Było ono zaopatrzone w automatyczne wycieraczki; kapitan jedząc mógł bez przerwy obserwować morze.
Sztorm rozpętał się o dwudziestej pierwszej zero zero. Ogilvy kazał zmniejszyć szybkość do dziewięciu węzłów i wykorzystując radar bliskiego zasięgu, który wyłapywał fale wyrastające ponad gigantyczne wały wodne, uciekł się do manewru, którego nigdy nie stosował na Lewiatanie: omijał owe wielkie fale, przewijając się między nimi jak dziesięciotysięczny frachtowiec.
Gdyby Lewiatan był zwykłym statkiem, to nie przeżyłby sztormu. Przez wszystkie lata na morzu Ogilvy niczego podobnego nie widział. Ten sztorm miał do dyspozycji cztery tysiące mil oceanu, żeby się rozwinąć, i każdą z tych mil bezbłędnie wykorzystał.
O północy, kiedy już myślał, że nie może być gorzej, dwukrotnie wzrosło nagle wycie wiatru szalejącego wokół mostka. Pod tym nowym ciosem Lewiatan aż się ugiął, zakołysał, i po raz drugi tej nocy Ogilvy zrobił to, czego nigdy przedtem nie robił: ustawił tankowiec rufą do sztormu.
O świcie, kiedy statek znalazł się niebezpiecznie blisko lądu, a Ogilvy był zmuszony wziąć kurs na południe, ocean wyrządził pierwsze szkody. Lewiatan zachwiał się i zatoczył! Ogilvy nie chciał uwierzyć, iż taka masa może się zachwiać. Strzałki na wskaźnikach napięcia dziobowego skoczyły na czerwone pole i tam pozostały, uszkodzone uderzeniem.
Ogilvy nie miał możności sprawdzenia rozmiaru szkód. Dwie trzecie statku od dzioba do nadbudowy były niedostępne. Nie było wewnętrznych przejść do części dziobowej, a każdy, kto wyszedłby na pokład, nie mówiąc już o wejściu na żelazną kładkę przeciwpożarową, zostałby natychmiast zmieciony do morza.
Raz jeszcze wielki statek zachwiał się i zatoczył. Siła uderzenia przeniesiona na nadbudowę zatrzęsła ludźmi i sprzętem. Tym razem Ogilvy nie potrzebował już raportu o uszkodzeniach, aby wiedzieć, że dziób załamuje się i zapada. Kapitan nakazał całą do tyłu, aby ocalić cienkie grodzie przednich zbiorników, ale zanim wielka masa Lewiatana zdołała wytracić szybkość, trzeci wał runął na dziób, wyrządzając - jak to następnie stwierdzono - największe szkody.
Jak władyka w oblężonym grodzie, całkowicie odcięty od nacierających wojsk, Ogilvy czekał. Był ślepy, nie wiedział nic, mógł przewidywać najgorsze; statek zaczął tonąć. Przy wszystkich pompach włączonych Lewiatan zaczął wycofywać się rufą z gniazda sztormu jak mrówka, która ciągnie do kopca zranioną ofiarę walki.
Tradycyjna dyscyplina i sztuka marynarska ocaliły sytuację. Załoga pracowała jak gang niewolników, aby zabezpieczyć maszynownię.
Gdyby ta została zalana, a statek stracił moc i siłę, nie byłoby ratunku. Kiedy sztorm osłabł, Ogilvy obrócił Lewiatana i popłynął w kierunku Zatoki Stołowej.
I wtedy właśnie usłyszał przez radio protesty południowoafrykańskie. Była to eksplozja lamentów prasy i radia Afryki Południowej: Lewiatan jest zbyt wielkim statkiem, Lewiatan zagraża Kapsztadowi; istnieje wyraźny zakaz wpływania do zatoki statków o wyporności ponad trzysta tysięcy ton; doki są zbyt małe; nie ma możliwości dokonania napraw; jeśli Lewiatan zatonie podczas podejścia do portu, to utrudni wszelką żeglugę... itd.
Ogilvy był oburzony. Oto najlepszy przykład przekupstwa i korupcji szczurów lądowych: odmawiają pomocy, pozostawiają statek i jego załogę na pastwę żywiołów. Czyż nie jest ironią losu, że ci, którzy zajmują najbezpieczniejsze miejsce na tej boskiej planecie - miejsce na stałym lądzie - są najmniej miłosierni. Ogilvy zignorował wszystkie protesty i płynąc przez cały czas tyłem, a właściwie pełznąc, ciągle trzymał kurs na Zatokę Stołową, świadom, że statek leży coraz niżej i niżej na wodzie. Sztormowe fale napierały na zatokę i niełatwa była droga przez cały port do Doków Duncana, przed którymi zarzucił kotwicę.
Zarzucił ją w tym miejscu z dwu powodów. Po pierwsze, dopłynął najbliżej, jak mógł, do jedynej w tej części świata stoczni, która była zdolna naprawić statek o wielkim zanurzeniu. Po drugie, wybrał najbardziej ruchliwy punkt w całym porcie, a więc w interesie władz południowoafrykańskich leżało jak najszybsze wyremontowanie i pozbycie się Lewiatana.
Ogilvy podniósł medal z biurka i uśmiechnął się. Kapitan portu groził mu aresztowaniem. Było już jednak za późno. Fait accompli! Statek ocalał.
Oficerowie Lewiatana polecieli do Anglii, gdzie mieli pozostać do czasu ukończenia napraw, ale Ogilvy został na pokładzie ze szkieletową załogą. Ten gigant był mu teraz bliższy niż kiedykolwiek. Codziennie wysiadywał samotnie na mostku w wysokim skórzanym fotelu i przyglądał się pracom na odległym dziobie. Jak brzmi to chińskie przysłowie? "Ocal człowiekowi życie, a będziesz odtąd za nie odpowiedzialny po wsze czasy". To samo dotyczy chyba ocalania statków.
Nim doszedł do stołu, zapałka zgasła.
Wrócił do kambuza, z butelki wyjął drugą zapałkę, zakorkował butelkę i zapalił ją. Ogień płonął równo, w górę. Powoli szedł przez kabinę, osłaniając płomień przed ruchem powietrza powodowanym jego krokami. Uniósł zapałkę nad poduszkami. Zamigotała i zgasła, pozostawiając strużkę dymu, który spłynął nad ofiarnym stosem z poduszek, jakby go obwąchiwał.
Nie tracąc cierpliwości, Hardin wrócił do kambuza po następną zapałkę. Poczuł na twarzy chłodny powiew idący z otwartego głównego luku. Niepewny siebie zatrzymał się. Przecież nie wysłał jeszcze sygnału wielkim siłom! Usłyszał skrzypienie bomu nad głową. Słowa, które kłębiły mu się pod czaszką, przybrały formę skarg jakiejś obcej istoty.
Jak w transie wygrzebał się na pokład. Zobaczył spinaker na wodzie z rogiem szotowym zaczepionym o wspornik. Mechanicznie, niewiele myśląc, wciągnął żagiel na pokład, wylewając z niego wodę. Nad głową łopotał grot. Bom przeleciał na sterburtę, Hardin zaknagował szot.
Za rufą zabulgotał malutki ślad. Lustro wody zaczęło się marszczyć. Silniejsze uderzenie wiatru zaczęło głębiej żłobić ocean. Łabędź otrząsnął się na niedużej białej fali dziobowej.
Przez radio dowiedział się godziny, dokładnej daty i usłyszał komunikat pogodowy: nowy wiatr był zwiastunem układu wysokiego ciśnienia, który gnał nad Oceanem Indyjskim za ustępującym monsunem. Przypomniał sobie puste kanistry na ropę i wyłączył radio. Nie ma diesla, nie ma generatora, nie ma sposobu podładowania akumulatorów. Ostatni zapis w dzienniku pokładowym miał datę sprzed czterech dni i zawierał niezrozumiałe słowa i symbole.
Następnego dnia nowy wiatr doprowadził Łabędzia, i to nagle, do gorącego, wilgotnego, mglistego monsunu. Gigantyczna masa powietrza wessała jacht w siebie i dysponując potężnymi wiatrami pchnęła na wielki ocean ukształtowany faliście z taką samą precyzją, jaką reprezentowały monsuny, gwarantując dużą szybkość przy minimalnym ryzyku. Niesione wiatrem bryzgi i wilgotność powietrza spowodowały, że wszystko stało się mokre i jedynym pocieszeniem w tym parnym upale był wiatr, wytrwale i równo dmący w parę żagli. Woda zbierała się wszędzie - na pokładach, przy łącznikach, oprawach, w każdym kącie na pokładzie i pod nim. Woda skapywała z sufitów, z grodzi, przenikała do pościeli, dotarła do sucharów i akumulatorów.
Odpływali. Załogę zgarnięto ze spelun i burdeli Kapsztadu, oficerowie przylecieli z Anglii i z Bahrajnu, zabunkrowano, zaopatrzono kambuz.
Przypłynęły holowniki. Nowy fotel Ogilvy'ego królował niemal pośrodku mostka, naprzeciwko okna, na prawo od pola obserwacji sternika. Siedząc w tym nowym fotelu kapitan był równie wysoki, jak gdyby stał. Podokienny parapet służył mu do podpierania się.
- Słucham, Drugi?
- Piloci na pokładzie. Jesteśmy gotowi.
- Przyślij ich do mnie.
Lewiatan stał dziobem na północ na kotwicowisku w otwartej części zatoki. Ogilvy uważał to kotwicowisko za bezużyteczne na morzu, z którego wpływały do zatoki kolejne rzędy gigantycznych fal. Ileż bezsennych godzin spędzał nocami w kabinie Lewiatana, który, przykuty łańcuchami kotwicznymi do dna, podnosił się i opadał na północno-zachodnich grzywaczach maltretujących port tak, jak drużyna piłkarska potrafi zmaltretować piękny trawnik oddany jej na towarzyski mecz.
Do kapitana zbliżył się pilot z fałszywym uśmiechem na okrągłej twarzy i wyciągnął rękę. Za nim stał wyszczerzony jego pomocnik, także blondyn, także okrąglutki na twarzy.
- Niech się pan nic nie martwi, kapitańciu, wyprowadzimy go szybciej, niż cielę trzy razy zamacha ogonem.
Ogilvy nie wstał, dłonie pozostawił na kolanach. Nie lubił południowoafrykańskiej mentalności ludzi oblężonych przez wrogi świat. Wszystkie jego obawy z tym związane potwierdziły się podczas wyposażania statku. Oni tylko się martwią o swoje wspaniałe brzegi, a ich nienawiść do tankowców była prawie taka sama jak do czarnych, którzy chcą białych zepchnąć do wody.
Rzucił pilotom wrogie spojrzenie, a potem zaczął korzystać z kapitańskich przywilejów.
- Pan - zwrócił się do starszego pilota - stanie tu, o tu, i będzie odpowiadał na moje pytania, jeśli je będę miał. Znam dobrze wasz port i wpłynąłem do niego podczas sztormu bez cholernego pilota, a potem dość długo żyłem na pokładzie tego statku, kiedy był w remoncie, żeby poznać wszystkie tory.
Pilot zaczął otwierać usta.
- Drugi! - zawołał Ogilvy. - Przygotować się, ruszamy.
Kapitan wyszedł na prawe skrzydło, aby dopilnować podnoszenia kotwic. Pod gigantycznym kadłubem kręciły się holowniki, gapie oblegali falochron zasłaniający teraz widok na Doki Duncana, a w obtańcowujących Lewiatana dziesiątkach motorówek siedzieli widzowie pierwszej kategorii.
Lewiatan ożył, śruby zbełtały wodę, na powierzchni pojawiły się wiry, pełne mułu z dna zatoki. Statek obrócił się majestatycznie, jakby odtrącając holowniki, i ruszył w stronę otwartego morza.
20
Samolot linii El Al wystartował z Nairobi i leciał do Tel-Awiwu, a młody Izraelczyk spytał siedzącego obok Milesa Donnera, czy jest turystą. Młodzieniec miał na sobie spodnie khaki i tropikalną kurtkę. Nie mógł też ukryć swej niechęci, obrzucając pogardliwym wzrokiem eleganckie ubranie i kamery fotograficzne sąsiada.
- Mam do załatwienia sprawy w Jerozolimie - odparł grzecznie Donner.
- Pan jest Brytyjczykiem? - spytał Izraelczyk.
- Tak - odparł Donner. Wzrok miał szklisty ze zmęczenia. Przygotowywał się do ostatniego wieczoru w Kapsztadzie, kiedy nadeszło polecenie natychmiastowego zameldowania się w dyrekcji Mossadu. Kosztowało go to osiem godzin lotu do Nairobi, trzy godziny oczekiwania na lotnisku i teraz sześć godzin do Tel-Awiwu, a potem musiał pokonać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w poprzek Izraela wprost do paszczy smoka - bez snu. Napije się trochę wina i pośpi w samolocie. I nie będzie się martwić o powody wezwania.
- Pan jest Żydem? - spytał młody człowiek, który reprezentował otwartość, pewność siebie i niemal arogancję rodowitego Izraelczyka.
- Tak - odparł Donner. - A co pan robił w Nairobi?
- Jestem doradcą do spraw hodowli rolniczej. Wracam po dwunastu miesiącach pobytu na pustkowiu.
- Pewno jest pan zadowolony z powrotu do domu?
Młodzieniec odpowiedział śródziemnomorskim wzruszeniem ramion.
- Był pan ostatnio w Izraelu?
Miles potwierdzająco skinął głową.
- Słyszałem, że jest gorzej. Ceny! - Znów to wzruszenie ramion. A potem w ciemnych oczach zapaliła się iskierka gniewu. - Pana ceny oczywiście nie obchodzą.
Donner się roześmiał.
- Kiedyż to spotkał pan bogatego Anglika?
Ta odpowiedź wywołała uśmiech na pewnej siebie twarzy młodzieńca, ale pod opalenizną pojawiło się zimno, gdy spostrzegł drogi zegarek Milesa.
- Sprzedaje pan drzewa? - spytał niegrzecznie.
Milesowi przypomniała się Palestyna jego dzieciństwa; wówczas ogrody były rzadkością. Tylko zielone oazy na pustyni lub plamy zieleni na wyschniętych bagnach. Pracując dla Mossadu spotkał się z wieloma młodymi ludźmi podobnymi do tego Sabra. Życie w Izraelu było ciężkie, wciąż jest ciężkie, chociaż już nie zabójcze, a młodzi biedacy zazdrościli starym bogaczom.
Sabra wpatrywał się w Milesa oczekując odpowiedzi.
- Całe lasy! - odparł Donner.
Donner ukrywał podniecenie, gdy samolot kołował po płycie lotniska Lod. Człowiek udający fotografa mającego przygotować reportaż nie może okazywać radości z powrotu na rodzinną ziemię. Młody człowiek zerwał się z fotela, zanim samolot stanął. Twarz miał rozjaśnioną uśmiechem, oczy wilgotne.
- Szalom! - powiedział Donner.
- Szalom! - odparł Sabra, pędząc do wyjścia przed wszystkimi. Donner okazał brytyjski paszport, jak wszyscy inni przeszedł z bagażem przez punkt kontroli celnej i wsiadł do autobusu jadącego do centrum Jerozolimy. Z powodu dużej migracji Żydów z północnej Afryki uwielbiających uliczne restauracje i kramy, miasto wyglądało i pachniało bardziej śródziemnomorskim Wschodem i Arabią niż Europą. Wziął pokój w Hiltonie, wszedł pod prysznic i zaaplikował sobie dwie nieodzowne godziny snu. Gdy wstał, zatelefonował do Weintrauba i następnie wsiadł do autobusu jadącego za miasto w kierunku kwatery głównej Mossadu. Z dwu godzin snu całkowicie się rozgrzeszył. Przecież gdyby sprawa była nadzwyczaj pilna, to ktoś czekałby na niego na lotnisku, i dyskretnie, żeby nie demaskować, zabrał do szefostwa.
Zanim autobus stanął na ostatnim przystanku o sto pięćdziesiąt metrów od wejścia na ogrodzony teren, wszyscy pasażerowie już powysiadali i Donner jechał sam. Wokół ogrodzenia teren był płaski i pusty. Do jedynej bramy Donner szedł po spalonej słońcem ziemi. Okazał przepustkę i obszedł wielki centralny okrągły budynek, udając się do pomniejszego na tyłach. Mossad żył skromnie, ale miał własną ochronę łącznie z zamkniętym obwodem telewizyjnym i czujnikami.
Pracownicy sztabowi zachowywali się swobodnie w obecności przełożonych, zgodnie z obyczajem Izraelczyków. Kiedy Donner minął trzeci punkt kontrolny i znalazł się w strefie ograniczonego dostępu, młodzi mężczyźni i kobiety przy biurkach wstawali, aby go powitać. Eskortujący agent wprowadził go do gabinetu szefa. Skończyły się uprzejmości.
Dyrektor był łysiejącym, przeraźliwie chudym mężczyzną o jakieś dziesięć lat starszym od Donnera. Koszula khaki, jaką miał na sobie, była zbyt duża na wąziutkiej klatce piersiowej i nie pasowała do śmiertelnie białej skóry rąk i twarzy. Patrzył na Donnera z nie ukrywanym niesmakiem.
Był z nim Zwi Weintraub, weteran terrorystycznej organizacji Irgun w czasach podziału Palestyny, przyjaciel i mentor Donnera. Czerwony na twarzy tłuścioch. Uściskał Donnera serdecznie. Pod mylącą powłoką grały postronki mięśni.
Obrócił się do dyrektora i spytał:
- Znasz Milesa?
- Aż za dobrze!
W siedemdziesiątym trzecim roku dyrektor był agentem terenowym. Działał jako profesor filologii na niemieckim uniwersytecie. On i Donner, niezależnie od siebie, zdobyli szczegóły egipsko-syryjskich planów wojennych. Dwa równoległe źródła podające identyczne szczegóły wzbudziły podejrzenie analityków Mossadu, którzy zakładali możliwość dywersji wroga i wahali się z uznaniem materiału za autentyczny. Filolog miał zupełnie niesłusznie pretensję do Donnera za fiasko swoich wysiłków. Był to brak logiki w profesorskim myśleniu. Na pierwszym miejscu bowiem pozostał profesorem głęboko wierzącym w naukowe procedury i jasność akademickiego myślenia.
- Cześć! - powiedział Donner. - Gratulacje z powodu awansu.
- Nie jestem zupełnie przekonany, czy Mossad potrzebował jako dyrektora starzejącego się agenta. - Odpowiedź była wygłoszona ze sztywną godnością. - Następne miesiące pokażą, czy mieli rację.
- Wobec tego gratulacje z powodu osobistych sukcesów - poprawił Donner z uśmiechem.
- Zbyt wysoko ceni pan osobiste osiągnięcia, Donner! - usłyszał w odpowiedzi. - Pańska postawa prowadzi do takich rzeczy, jak plan, który pan wypichcił wspólnie z Weintraubem.
Donner podniósł rękę lekko strofującym gestem.
- Jeśli to błąd, to wyłącznie mój. Plan był mój!
- Tak też myślałem. - Dyrektor zerknął na Weintrauba, który obdarzył go łagodnym uśmiechem.
- No i co pan sądzi o tym planie? - spytał Donner widząc, że Weintraub nie ma zamiaru zabierać głosu.
- Szaleństwo! - warknął dyrektor. - Jesteśmy prawnie uznanym państwem. Prawnie uznane i prawem kierujące się państwa nie uprawiają piractwa na otwartym morzu.
- Nasi wrogowie odmawiają uznania nas - odparował Donner.
- I dlatego mamy zwiększać liczbę wrogów? - usłyszał w odpowiedzi.
Weintraub zmarszczył czoło i twarz jego straciła rumianą niewinność.
- To jest dobry plan! - powiedział poważnie. - Bardzo odważny, a jednocześnie zawiera minimalne dla nas ryzyko. I bardzo spektakularny, jeśli się uda.
- Nawet gdyby tak było - odparł dyrektor - jest to operacja dla komórki specjalnej, a nie robota dla szefa sektoru czy agenta w terenie,
- Komórka specjalna nie wpadła na ten pomysł - odparł cicho Donner.
- Z tego planu należy natychmiast zrezygnować - oświadczył dyrektor.
Donner poczuł się tak, jakby mu zadano cios obuchem. Oczekiwał dyskusji, ale nie potępienia z góry. Obrócił się do Weintrauba. Zwi uśmiechnął się uspokajająco.
- Plan Milesa - powiedział - będzie dziś po południu omawiany na posiedzeniu Komitetu Bezpieczeństwa i Spraw Zagranicznych Rady Ministrów. Komitet podejmie decyzję.
Dyrektor Mossadu był zły. Komitet składał się z premiera, głównych ministrów i ich doradców. Członkiem Komitetu był zarówno Weintraub, jak i obecny szef Mossadu. Weintraub odebrał mu prawo decyzji w sprawie wewnętrznej polityki instytucji i przeniósł je o szczebel wyżej.
- Dobrze - syknął dyrektor. - Tak będzie najlepiej. A kiedy się z tym uporamy, to zajmiemy się problemem zakresu samodzielności Donnera. - Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Milesa, a potem utkwił wzrok w papierach leżących na biurku.
Weintraub dał znak Donnerowi. Był to odpowiedni moment na dyplomatyczne odejście.
Gdy wyszli z budynku, objął Donnera ramieniem.
- Nie martw się nim. Bez względu na wynik sprawy, tej sprawy, nie dopuszczę, aby cię podszczypywał i przeszkadzał.
Donner bez specjalnego entuzjazmu pokiwał głową. Słowa "bez względu na wynik sprawy" nie zapowiadały zbyt gorącego poparcia.
Poszli do kantyny w budynkach Ministerstwa Obrony. Z ironią pomyślał, że owej nocy, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku, przed wybuchem wojny, właśnie tutaj razem z obecnym szefem oczekiwali, przejęci zebranymi informacjami; obydwaj pragnęli, aby eksperci Mossadu odczytali implikacje w ten sam sposób. Byli przerażeni, że upływ czasu unicestwi wszystko, tak jak słońce topi szybko rożek z lodami.
Weintraub zamówił herbatę i zaczął wypytywać o Anglię. Jednakże Donner sprowadził rozmowę na sprawę Hardina. Ale stary przyjaciel nie chciał o tym mówić i Donner zrozumiał, że się po prostu wstydzi, iż decyzja wymknęła mu się z rąk.
- Komitet nie poprze, prawda? - spytał Donner.
Weintraub wzruszył ramionami.
- Skierowanie sprawy do Komitetu było jedyną drogą ominięcia nowego dyrektora. Z kilkoma osobami już rozmawiałem. Masz pewne szansę.
- Ale jak on się o tym dowiedział?
- Specjalnie za tobą węszył.
- Przecież nawet moi ludzie nie wiedzą. Tylko najbliżsi...
- Na twoim miejscu przyjrzałbym się baczniej Grandigowi...
- Skąd to wiesz...?
Weintraub tylko się uśmiechnął. Po godzinie podszedł do ich stolika młody oficer lotnictwa. Miał telefoniczną wiadomość od premiera, aby Weintraub natychmiast się zgłosił do gabinetu w wojskowym kompleksie.
Weintraub całkowicie pewny siebie mijał kolejne punkty kontrolne, zachowując pozorną obojętność wobec całego systemu bezpieczeństwa wewnętrznego. Po drodze powiedział Donnerowi:
- Ty im się spodobasz, zobaczysz!
W dużym gabinecie przede wszystkim rzucał się w oczy wielki, długi stół. Siedzieli już przy nim członkowie Komitetu Bezpieczeństwa i Spraw Zagranicznych. Była to grupa ludzi zdradzających olbrzymią energię i aktywność życiową. Ale ich oczy były zmęczone, twarze poorane bruzdami, wargi obwisłe, w kącikach ust zwrócone do dołu, jakby ich właściciele byli porażeni tysiącem rozczarowań. Większość miała na sobie zwyczajne rozpięte pod szyją koszule i bezkształtne spodnie - powszedni strój Izraelczyków - i Donner poczuł się wyobcowany w eleganckim garniturze z tropiku i w jedwabnym krawacie.
Z grzeczną miną usiadł na końcu stołu i przysłuchiwał się barwnemu opisowi własnej osoby, wygłaszanemu przez Weintrauba. Wewnętrznie kipiał. Ze sposobu, w jaki słuchano Weintrauba, wywnioskował, że jego przyjaciel odgrywa w Komitecie rolę rezydenta oryginała, będąc ostatnim łącznikiem członków Komitetu z heroiczną przeszłością. W czasach bardzo kruchego pokoju nie otrzymywali wielu dobrych wieści i teraz w tym cierpliwym wysłuchiwaniu Weintrauba kryła się nutka nadziei na chwilę odprężenia.
Donner ze smutkiem doszedł do wniosku, że jego przyjaciel i nauczyciel ześliznął się w nicość, sam o tym nie wiedząc. Zauważył jednak nagłe zainteresowanie, gdy Weintraub wspomniał, iż Donner działa w Londynie jako znany fotografik, że należy do ekskluzywnych klubów i ma mieszkanie na eleganckiej Curzon Street. Wielu z obecnych przy tym stole pamiętało dobrze upokorzenia doznane od Anglików, i teraz czuli się pomszczeni słysząc, że w ich rękach spoczywają sprawy obłaskawionego Anglika.
- Dzień dobry panom! - Donner wstał i postanowił mówić jasno, rzeczowo, beznamiętnie. Przede wszystkim podziękował Weintraubowi i członkom Komitetu za poświęcenie cennego czasu, wspomniał, że jest szczęśliwy, mogąc ponownie odwiedzić ojczyznę, i zajął się przedstawianiem swego planu w słowach krótkich i przekonujących:
- W założeniu ma to być przeciwdziałanie terroryzmowi przez wywołanie presji na państwa, które popierają terroryzm. Powinniśmy popierać żydowskich terrorystów, którzy wybierają tak zwane okazyjne cele. W tym wypadku celami okazyjnymi są tankowce dostarczające do Europy arabską ropę.
W oczach słuchających pojawił się błysk. Wyobrażali sobie, jak finansujący terrorystów producenci ropy odżegnują się od swoich podopiecznych. I jak państwa europejskie, które uniemożliwiały często izraelskim agentom wyłapywanie arabskich terrorystów, zlikwidują terrorystyczne komórki arabskie i rezydencje, w których opracowywano plany nowych ataków. Donner był pewny, że przekonał obecnych.
Okazało się jednak, że mają wątpliwości. Zaczęli obrzucać się pytającymi spojrzeniami. Jeden z obecnych znalazł proste wyjście z dylematu. Zapytał dyrektora Mossadu, co sądzi o planie Donnera.
- Szaleństwo! - odparł zapytany. Zacisnął usta i czekał, aż ktoś inny poprosi o rozwinięcie tej odpowiedzi. Gdy takie pytanie usłyszał, odrzekł: - Nasi najbliżsi sojusznicy, nasi najlepsi przyjaciele czekają na tę ropę. Niemcy, Szwecja, Holandia, a nawet Stany Zjednoczone. Nie możemy ściągać sobie na głowy ich gniewu. To tak, jakby autostopowicze zatrzymywali samochody, podkładając miny na szosie.
- Drech! - powiedział wesoło Weintraub, uprzedzając ewentualny śmiech, jakim obecni mogli zareagować na niespodziewany żart dyrektora. - Jest to błyskotliwy pomysł. Sama groźba wystarczy.
- Groźba jest skuteczna wówczas, jeśli przynajmniej raz będzie zrealizowana - replikował szef.
- Właśnie o to mi chodzi - powiedział Weintraub. - Na tym polega plan Milesa. Wprawił w ruch cały mechanizm spektakularnej demonstracji.
- Konkretnie co pan zrobił? - zapytał Donnera premier, gestem ręki uciszając szefa Mossadu.
Donner opisał historię Hardina.
Premier słuchał uważnie. Kiedy Donner skończył, zapytał dyrektora Mossadu:
- Dlaczego nie byłem o tym poinformowany?
- Sam dowiedziałem się dopiero teraz.
Premier spojrzał na Donnera zza okularów w rogowej oprawie, które ukrywały wyraz oczu. Donnera zdumiała srogość tej zdawałoby się przeciętnej twarzy.
- Czy mam rozumieć, że pan realizuje ten plan na własną rękę?
- Tak jest.
Weintraub wtrącił się.
- Jestem na bieżąco informowany.
Nie odwracając oczu od Donnera, premier odparł:
- Ale pan już nie jest czynnym funkcjonariuszem Mossadu. Jest pan członkiem mego gabinetu i częściowo odpowiada za sprawy bezpieczeństwa, które nie obejmują operacji w terenie. Dlaczego nie przekazał pan informacji Mossadowi?
Weintraub wydawał się zasmucony. Premier nie czekał na odpowiedź.
- A pan, panie Donner, dlaczego pan nie zawiadomił przełożonych?
Donner ostrożnie sformułował odpowiedź. Nikt z obecnych nie wydawał się już rozbawiony.
- Jeszcze nie miałem o czym zawiadamiać. Hardin po prostu realizował własne zamierzenia.
- Ale pan mu dostarczył rakietę?
- Nie. On sam ją zorganizował. I dzięki temu dowiedzieliśmy się. Mówiłem już o tym.
- To co pan konkretnie zrobił?
- Zaproponowałem mu informacje na temat każdorazowego położenia statku. Zaakceptował to głównie dlatego, żeby się mnie pozbyć.
- Czy on wie, kim pan jest?
- Mógł się domyślić. Ale to nie ma znaczenia. Fanatycznie pragnie zatopić tankowiec. Tylko to go interesuje. Nie uważa siebie za agenta działającego w imieniu Izraela.
- I pańskim jedynym udziałem jest podawanie mu radiowych informacji o położeniu Lewiatana?
- Tak było do czasu jego pojawienia się w Kapsztadzie.
Premier rozejrzał się po wyrażających zaniepokojenie twarzach członków Komitetu, przeniósł wzrok na chude pomarszczone oblicze dyrektora Mossadu i ponownie wtopił oczy w twarz Donnera.
- Co się wydarzyło w Kapsztadzie?
- W cudowny sposób Hardin przeżył sztorm, który niemal zatopił Lewiatana. Podejrzewałem, że mu się to uda.
- Dlaczego tak pan sądził?
- W tym człowieku jest olbrzymia wytrwałość i nieustępliwość. Miałem...
- Intuicję? - zapytał premier zjadliwie.
- Tak jest, panie premierze. Udało mi się ocalić jego towarzyszkę z wątpliwej opieki południowoafrykańskiej policji i...
- Jaką towarzyszkę?
- Młodą Nigeryjkę o nazwisku Adżaratu Akanke - odparł Donner, zerkając na ministra spraw zagranicznych.
- Córkę generała Akanke? - spytał minister wysoko podnosząc brwi.
- Tak.
- Myślałem, że ona jest w Anglii.
- Popłynęła z Hardinem.
Szef departamentu spraw afrykańskich uśmiechnął się szeroko.
- Wspaniale. Akanke potrafi być dobrym przyjacielem. - Uśmiech zniknął mu z twarzy. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano?
- Ze względów bezpieczeństwa - odparł Donner. - Czekałem, aż pani Adżaratu Akanke powróci do siebie, no i kiedy plan Hardina zostanie wykonany. Generał Akanke zgodził się opóźnić swoje podziękowanie.
- Względy bezpieczeństwa! - prychnął premier. - Kto jeszcze wie o tym, co pan zrobił?
- Nikt, nawet generał Akanke. Nie powiedziałem mu nic o moich związkach z Hardinem. Następnie ułatwiłem Hardinowi wyremontowanie jachtu w Kapsztadzie i bardzo dyskretnie zorganizowałem podróż jachtu i Hardina frachtowcem do Durbanu, żeby mu oszczędzić trudnej o tej porze roku żeglugi wokół przylądka. Poza tym Hardin jeszcze nie odzyskał dobrej formy.
- I co on robi w Durbanie?
- Wypłynął z Durbanu w dniu przybycia.
- Dokąd?
- Nie wiem.
- I co ma zamiar zrobić?
- Zatopić Lewiatana.
- Gdzie?
- Między Durbanem a Arabią.
Premier rzucił okiem na wiszące na ścianie mapy. Po dłuższej chwili powiedział:
- To cztery tysiące mil. Gdzie on jest teraz?
- Zupełnie nie wiem. Usiłowałem przekazać mu przez radio wiadomość, że Lewiatan szykuje się do wyjścia z portu, ale mi nie odpowiedział na sygnał wywoławczy. Według mojej oceny jest w Kanale Mozambickim albo koło Ra's al Hadd. Najprawdopodobniej w kanale. Na pewno szuka zwężonego szlaku żeglugowego.
Oczy premiera stały się nieprzejrzyste.
- Czy byłby pan łaskaw opuścić gabinet. Wezwiemy pana.
Weintraub pożegnał go pełnym niepokoju skinieniem głowy. Donner wyszedł. W sąsiednim pomieszczeniu przystojna dziewczyna w mundurze podała mu filiżankę herbaty. Czekał. Wreszcie go zawołano.
Jedynie Weintraub, szef Mossadu i premier spoglądali mu w oczy. Pozostali siedzieli ze wzrokiem wbitym w stół. Następnie Weintraub wzruszył lekko ramionami i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że jest mu bardzo przykro. Odezwał się premier:
- Pański przyjaciel, Zwi Weintraub, przekonał nas, że działał pan w dobrej wierze i w imię wzniosłych tradycji. Niemniej jednak Komitet uważa, że ryzyko jest w całej sprawie większe niż potencjalne korzyści. Postawiliśmy weto.
Donner gniewnie potrząsnął głową i przemówił, nie mając nic do stracenia:
- Przyjdzie dzień, panowie, kiedy będziecie żałować, że nie macie w ręku broni, jaką wam chciałem dostarczyć.
- Dziękujemy panu za przybycie - powiedział premier.
- A Hardin? - spytał Donner.
- Powstrzymamy go - odezwał się dyrektor Mossadu.
- Zdecydowanie nie! - Donner niemal krzyknął.
Obecni spojrzeli na niego zdumieni.
- Zwi, proszę cię! - powiedział Donner.
Weintraub wstał.
- Miles musi sam zatrzeć za sobą ślady. To jego prawo.
- Nie czas teraz na mówienie o prawach - odezwał się dyrektor Mossadu. - Nie możemy sobie pozwolić na dalsze błędy.
Weintraub uderzył pięścią w stół.
- To jest jego sprawa, panie premierze. I Donner nie popełnia błędów. To jest najlepszy z ludzi, jakich mamy.
21
W swym szaleństwie monsun wdarł się w nabrzeżne góry południowo-wschodniej Arabii, skąd odbił się i parł przez Morze Arabskie do Makranu na podkontynencie indyjskim. Hardin pozostawił monsun za sobą, gdy minął radarową wieżycę i latarnię morską na piaszczystym przylądku Ra's al Hadd i wpłynął do Zatoki Omańskiej.
Zmiana nastąpiła nagle, jakby zatrzasnął drzwi za poprzednią pogodą. Gorąco, płaska woda. Na przestrzeni zaledwie kilku mil morze przeistoczyło się ze wzburzonego w nieruchomy staw. Hardin schował do worków ciężkie żagle, które pchały jacht przez ostatnie tysiąc sześćset mil, i założył leciutki spinaker. Łabędź sunął jak duch zaledwie dwie mile od coraz wyższego i pozbawionego wszelkiej roślinności skalistego brzegu wschodniej Arabii.
Jacht dźwigał na sobie skorupę soli. Nie było już nanoszonych wiatrem bryzgów wodnego pyłu, ale powietrze pozostało wilgotne. Mimo gorąca, w którym Hardin nieustannie się pocił, trzeba było wielu słonecznych dni, nim z pościeli, ubrań i żywności zniknęły ślady pleśni wyrosłej na pożywce wilgoci.
Tygodnie samotności wpłynęły bardzo źle na samopoczucie Hardina. Wypełniały je drobne trudności i wilgotność, która zżerała zarówno siły, jak przedmioty. Był rozkojarzony i nieustannie zdenerwowany. Niewielkie problemy - jak na przykład regulowanie auto-pilota, którego mechanizm wykazywał ślady zużycia i nie funkcjonował sprawnie - nabierały katastroficznych rozmiarów, a większe problemy - jak przeciekający kadłub - wydawały się ostateczną klęską. Cięgi otrzymane przez jacht podczas monsunu pogorszyły sytuację. Oczami wyobraźni - podsycanej przez samotność - Hardin już widział, jak Łabędź wypełnia się wodą i idzie na dno wraz ze swoim kapitanem uwięzionym w kabinie, której nie zdążył opuścić.
Paradoksalnie denerwował go również widok ludzi; przez minione trzy miesiące - z wyjątkiem tygodnia w Kapsztadzie - żeglował na otwartym, głębokim oceanie i bliskość lądu była niepokojąca, kryła przeszkody i niebezpieczeństwa.
Po południu wiatr ustał; żagle smętnie zwisały. Skalisty brzeg po lewej stronie był ledwo widoczny we mgle. Wiele mil za sterburtą sunęła czarna sylweta tankowca zmierzającego do cieśniny Ormuz będącej bramą do Zatoki Perskiej. W miarę upływu coraz to gorętszych godzin popołudnia widział ciągle więcej tankowców, czasami po kilka naraz - ta parada czarnych cielsk o konturach złagodzonych przez pełne wilgoci powietrze budziła nieprzyjemne skojarzenia.
Usłyszał natrętne zawodzenie i gdy przyłożył do oczu lornetkę i przeszukał brzeg, zauważył w malutkiej wiosce minaret z czerwonego kamienia. Zastygła woda daleko niosła wezwanie do modlitwy.
Mijał wiele osad ludzkich w miejscach, gdzie do cieśniny spływały rzeczki lub usadowiły się zatoczki. Większość z nich wydawała się zbyt mała, aby mógł tam znaleźć olej napędowy, a poza tym nie miał pieniędzy, które były walutą obiegową w Omanie, wzdłuż którego brzegów płynął.
W locji wyczytał, że miejscowy pieniądz nazywa się rial saudyjski i że sułtanat utrzymuje bliskie stosunki z Wielką Brytanią. Chciał kupić olej napędowy, ale się bał.
W górze zatoki był port, ale tam z kolei mogli go rozpoznać. Nie sądził, by wiele prywatnych jachtów pływało tymi wodami. Łabędź zwróciłby uwagę, wszyscy by go zapamiętali. A poza tym władze portowe żądałyby wiz i łapówek, a potem przekazały numer jego paszportu do najbliższego konsulatu. Niespokojny i niezdecydowany, czekał na wiatr.
Żagle zaczęły cicho łopotać, ale bryza szła z kierunku północno-zachodniego, od dzioba. Założył genuę i ustawił jacht ostro do wiatru na północ. Kiedy dopłynął do skraju szlaku żeglugowego, zrobił zwrot i halsował na brzeg, sprawdzając w locji głębokość wody w pobliżu lądu. Północno-zachodni szamal zaczął dąć silniej.
Zmagał się z nim przez całe popołudnie, halsując między brzegiem a szlakiem żeglugowym. Był na krótkim lewym halsie, kiedy na horyzoncie zobaczył typowe dla Zatoki Perskiej wielkie dau o czerwonym kadłubie, którego dziób i rufa miały identyczny kształt. Płynęło w poprzek jego kursu. Z wiatrem również sunął arabski lansz, w pełni wykorzystując północno-zachodni szamal. Jego wysoki łaciński żagiel wyglądał jak chmurka w kształcie zakrzywionej tureckiej szabli. Lansz przepływał zupełnie blisko i jego załoga - kilkunastu smagłych marynarzy o haczykowatych nosach - z zaciekawieniem przyglądała się białej łupince, którą płynął Hardin.
Wieczorem powietrze było już możliwsze. Wzgórza jakby odsunęły się w głąb lądu i między nimi a brzegiem widać było płaskie pola zieleniejące sadami lub uprawami płodów rolnych. Wszystko to skończyło się, gdy pojawiły się skaliste wypryski, a potem skaliste zbocza w absolutnym bezludziu. Przed samym zmrokiem minęło go następne dau podobnie jak Łabędź przytulone do brzegu, aby być z dala od wielkich tankowców na szlaku żeglugowym.
Płynął całą noc, drzemał na halsach, budził się na zwroty, ufając w pełni wewnętrznemu zegarowi, który da mu znać, jeśli za bardzo zbliży się do brzegu czy do żeglugowego szlaku. Przed trzema miesiącami potraktowałby podobny pomysł jako całkowity brak odpowiedzialności, ale od tego czasu zrósł się z Łabędziem, a o sobie dowiedział rzeczy, których się nawet nie domyślał.
Rano wiatr zanikł i gęsta mgła spowiła morze. Ponieważ nie było żadnego prądu i znajdował się w bezpiecznej odległości zarówno od brzegu, jak i od szlaku żeglugowego, owinął się w żagiel sztormowy, który chronił go od zimnej mokrej mgły, i zasnął w kokpicie wiedząc, że obudzi go szmer żagli, jeśli pojawi się wiatr.
Ocknął się ze świadomością grożącego niebezpieczeństwa. Wlepił wzrok we mgłę. Usłyszał stłumiony rechot silnika. Trudno mu było zorientować się z jakiego kierunku, lecz dochodził do niego coraz głośniej. Zorientował się wreszcie, że rozlega się za rufą.
Mgłę rozdarł wysoko wychylony kadłub arabskiego dau.
Hardin skoczył na równe nogi i zaczął krzyczeć do obserwatora uczepionego stewy dziobowej. Arab wydał pełen zdumienia okrzyk wyraźnie przerażonym głosem i zaczął obłędnie gestykulować.
Hardin czekał na zderzenie. Dau płynęło tak blisko, że widział dokładnie modelik samolotu umocowany na dziobie niby galion. Usłyszał hałaśliwe wycie silnika włączonego na całą wstecz. Hardin i obserwator patrzyli sobie w oczy z odległości nie większej niż siedem metrów, kiedy dziób prawie znieruchomiał, a potem prześliznął się w bok. Frachtowiec minął Łabędzia, zrobił koło, opłynął go i zatrzymał tuż przy jachcie, który podskakiwał na powstałym śladzie.
Na pokładzie dau leżał żagiel owinięty wokół potężnej rei, wyglądając jak zmiętoszony wielki wąż. Statek miał wysokie burty i był wypełniony towarem: pralkami i lodówkami, belami fig, daktyli i bawełny, motocyklami. Był także stary, czarny samochód Mercedes Benz. To, co początkowo wydawało się górą płótna żaglowego, zaczęło się poruszać i powoli pojawiła się załoga - banda spalonych słońcem mężczyzn i chłopców w turbanach i długich koszulach. Opuściwszy swe legowiska, zbliżyli się do burty i patrzyli na Łabędzia.
Potężny mężczyzna - chyba kapitan, sądząc po wytworniejszym stroju i tubalnym głosie - wybiegł z kwadratowej szopy stanowiącej nadbudowę, przepchnął się między załogą i wypuścił z siebie potok słów pełnych oburzenia po angielsku i arabsku. Twarz miał zbrązowiałą i czarny niewielki zarost na brodzie. Czarne oczy, przedzielone wielkim haczykowatym nosem, ciskały pioruny gniewu.
Hardin odczekał, aż mężczyzna przerwie, by nabrać oddechu. Wówczas palcem wskazał obwisłe żagle Łabędzia. Twarz Araba pociemniała złością. Hardin spróbował przyjaznego uśmiechu. W wilgotnym powietrzu zawisł zapach spalin.
- Halo! - zachrypiał... - Było to pierwsze od pięciu tygodni wypowiedziane głośno słowo. Odchrząknął i raz jeszcze powiedział: - Halo!
Arabski kapitan zmarszczył brwi i obrócił się do członków swej załogi. Nastąpiło kilka minut bardzo ożywionej dyskusji przerywanej gestami w kierunku żagli Łabędzia. Kiedy wreszcie jakiś siwy starszy człowiek wskazał palcem na żagiel zwinięty na podłodze dau, kapitan obrócił się do Hardina i zawołał:
- Salam!
- Salam! - odparł Hardin.
Kapitan rozłożył szeroko ramiona, oznajmiając tym wielkość swego statku, który miał dwadzieścia parę metrów długości. Zabierał jakieś sto ton. Wyszczerzył zęby i podniósł do góry dwa palce, wyrażając zadowolenie z uniknięcia kolizji.
Hardin także pokazał szeroki uśmiech. Świadomy, że zarówno on, jak i kapitan byli bliscy wyczerpania zapasu uniwersalnych gestów, wskazał palcem żelazną rurę, która wystawała ponad sterownię i z której wypływały niebieskoczarne spaliny.
- Diesel?
- Diesel! - odparł z dumą kapitan. - Taali!
- Diesel! Taali! - Hardin uśmiechnął się i pokiwał głową, okazując zachwyt. Jednocześnie poszukiwał jakiegoś słowa na określenie paliwa.
- Taali! - powtórzył kapitan, gestem zapraszając do wejścia na pokład.
Taali znaczy więc chodź. Hardin, niezbyt ufny, wahał się przed wejściem na arabski statek.
Marynarze rzucili konopną linę. Hardin ją chwycił i przyciągnął Łabędzia do czerwonawej burty. Wszedł na dach kabiny jachtu, przyjął wyciągnięte dłonie i wdrapał się na pokład. Jego spalone miesiącami na wodzie ręce i ramiona były równie ciemne jak skóra Arabów. Przez dłuższą chwilę oglądali się nawzajem.
Załoga była w przeróżnym wieku, jedni obnosili groźne wąsiska, inni byli gładko ogoleni albo mieli twarze pokryte szczeciną jak kapitan. Hardin rozprężył się. Egzotyczne stroje osłaniały takich samych jak wszędzie marynarzy, ludzi ciężkiej pracy.
Kapitan skończył oględziny gościa i oświadczył ze szczęśliwym szerokim uśmiechem: - Anglik!
- Amerykanin - poprawił Hardin. Uśmiech kapitana załamał się. - Amerykanin?
- Mówi pan po angielsku? - spytał Hardin.
- O tak. Raz. Dość. Dawno temu, więcej. Halo, funt, handel. -Wyszukiwał dalszych słów. Rozjaśniła mu się twarz: - Diesel - dodał.
Między skrzyniami i pakami poprowadził Hardina do sterowni - małego kwadratowego przeszklonego budyneczku z malowanych desek w pobliżu rufy. Za kołem sterowym siedział cierpliwie sternik, paląc nargile. Po kabinie rozchodził się gryzący zapach dymu.
Kapitan wskazał palcem na przestrzeń w głębi sterowni, gdzie znajdował się kwadratowy otwór, w którym nieco niżej pyrkał na jałowym biegu stary silnik Cumminsa. Opiekował się nim młody chłopak o kościstych nadgarstkach i zaczerwienionych oczach - rezultat wydzielających się tu spalin.
- Olej napędowy? - spytał Hardin.
Kapitan patrzył z głęboką powagą, przetrawiając pytanie. Po chwili zabłysły mu oczy i głośno wykrzyknął jakieś polecenie. Marynarz przeskoczył na Łabędzia i na dziób założył cumę. Hardin doszedł do wniosku, że powstrzymywanie go byłoby zbyt skomplikowane. Kapitan krzyknął do luku silnikowego, chudy chłopak włączył dźwignię, silnik ryknął hałaśliwie. Kolejne polecenie i przyśpieszył, sternik zaś zaczął obracać szprychy koła. Linka holownicza naprężyła się i lansz ruszył na północny zachód ciągnąc za sobą Łabędzia jak nową zabawkę.
Hardin wskazał na stary kompas przyśrubowany do drewnianej deski przed kołem sterowym i spytał, dokąd płyną. Obok na desce leżał sekstant. Miał zbite szkło poziomicy. Z grubej rolki map umieszczonych w przegrodzie nad oknem sterowni kapitan wyciągnął jedną bardzo zużytą, wyniósł ją przed sterownię i wygładził na skrzyni. Najpierw umiejscowił brzeg omański i ustalił swoje położenie na dwadzieścia mil od Muscatu, a potem wskazał na samą stolicę.
Hardin wpadł w panikę. Potrząsaniem głowy, gestami, a wreszcie wskazując palcem na punkt wiele mil za portem usiłował dać mu do zrozumienia, że nie chce płynąć do portu. Kiedy kapitan wreszcie zrozumiał, okazał wielkie zdumienie. Był przybrzeżnym handlarzem wożącym towary z jednego portu do drugiego, a Muscat był przecież największym portem między Sür na południu i Khor Fakkan u nasady półwyspu Musandam około stu osiemdziesięciu mil na północ.
Pomachał palcem nad mapą. Dokądże więc ten człowiek płynie? Hardin wskazał palcem punkt powyżej mapy. Kapitan wyciągnął więc inne arkusze, cierpliwie rozwijał jeden po drugim, aż Hardin zaspokoił jego ciekawość, wskazując na Kuwejt. Spojrzał na zniszczoną koszulę Hardina, zmierzwione włosy, strzępy dżinsów po obcięciu nogawek i przeniósł wzrok na kosztowny jacht. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Kuwejt i bogaty Amerykanin - to współgrało!
Kapitan oprowadził Hardina wśród przewożonego ładunku wskazując niby to obojętnie na lodówki i mercedesa. Następnie na drewnianym pokładzie marynarze rozwinęli perskie dywany. Hardin zachwycił się pięknymi barwami i ukląkł, aby zobaczyć od spodu gęstość węzłów.
Arab gestykulował podniesionymi palcami. Czy Hardin chciałby coś kupić? Hardin rozłożył puste ręce i smutno potrząsnął głową. Nie stać go! Kapitan przyjął to zachowanie jako pozycję wyjściową do targu i wzruszył ramionami, uśmiechając się wyrozumiale. W czasie próby targowania poprawił mu się znacznie język angielski.
Kiedy jednak zaczął rozwijać następne dywany, rzucając je na pokład ekspansywnym gestem, Hardin przerwał mu pierwotnym pytaniem: - Olej napędowy?
Arab patrzył zdezorientowany. - Diesel? - Jakby się zastanawiał, czy warto poświęcać czas problemowi silnika.
- Taali! - powiedział Hardin, wskazując na jacht.
Kapitan zawołał na sternika, który krzyknął z kolei, zwracając się do nory z dieslem. Silnik zwolnił obroty i marynarze przyciągnęli Łabędzia do burty. Hardin przeskoczył na dach kabiny i podtrzymał Araba za ramię, gdy ten również wskoczył na jacht.
Arab przyglądał się z zainteresowaniem, gdy Hardin demonstrował wciągarkę falową, którą opuścił częściowo grot, a potem podniósł z powrotem.
Pod pokładem Arab zachwycił się bogatym wystrojem maleńkiego kambuza, obracał pokrętłami kuchenki i nawet zapalił zapałkę, ale palniki pozostały martwe. Hardin pokazał mu pustą butlę na gaz. Kapitan krzyknął do kogoś z załogi i po chwili marynarz w dżelabie podał na jacht butlę pełną. Hardin podziękował i podłączył do kuchenki. Wraz z kapitanem zapalili ją. Hardin zdjął trapik i otworzył komorę silnikową.
Arab z uznaniem pokiwał głową nad dwucylindrowym silnikiem.
- Dobre - powiedział.
- Diesel - odparł Hardin. Jakież jest, do diabła, angielskie określenie na olej napędowy? Petrol?
Kapitan podniósł do góry ręce, obwieszczając, że nie rozumie.
- Petrol? - powtórzył, a raczej spytał.
Hardin energicznie skinął głową.
Kapitan wyjrzał przez otwarty luk i powiedział coś do swoich ludzi, którzy z zainteresowaniem przyglądali się ceremoniałowi odwiedzin ich szefa na jachcie. Po chwili na jacht przerzucono węża. Hardin włożył jego koniec w chromowany zawór wlotu paliwa znajdujący się na pokładzie. Arab pomachał, rozkaz został przekazany dalej pokrzykiwaniem i po krótkiej chwili rura zaczęła podrygiwać, gdy gdzieś w głębinach dau zaczęła pracować ręczna pompa.
Gdy skończył pompować, kapitan zaprosił Hardina do siebie na herbatę. Hardin ofiarował mu południowoafrykańskie banknoty, chcąc zapłacić za paliwo, ale Arab odsunął je ręką na bok, powtarzając "herbata".
Hardin ze stołu nawigacyjnego zabrał drewnianą skrzynkę i udał się z kapitanem. Lansz ponownie ruszył, ciągnąc za sobą Łabędzia. Cała załoga z wyjątkiem sternika i obserwatora na dziobie też zajęła się piciem herbaty. Większość marynarzy usadowiła się w starym mercedesie, zamykając szczelnie drzwi i zakręcając szyby. Wkrótce całe wnętrze samochodu wypełniło się niebieskawym dymkiem.
Hardin, kapitan i chudy chłopak, który okazał się kapitańskim synem, pili czarną przesłodzoną herbatę, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na czerwonym dywanie, rozpostartym na olbrzymiej skrzyni oznaczonej słowami "części maszyn". Chłopiec miał bateryjny magnetofon. Rozmowę ubarwiał przyciszony elektronicznie śpiew zespołu Rolling Stones.
W miarę upływu czasu poprawiała się angielszczyzna kapitana. Zdołał nawet wyjaśnić, że nauczył się angielskiego, pływając na dau swojego ojca za czasów angielskich, kiedy to brytyjska administracja kolonialna kontrolowała cały brzeg i wszystkie porty od Kuwejtu aż po wschodnią Afrykę. Mile wspominał Anglików, bo popierali wolny handel. Po ich odejściu, tłumaczył Hardinowi, nastały złe czasy dla takich jak on kapitanów przybrzeżnych barek. Floty podupadły i uległy pokaźnemu zmniejszeniu, ponieważ niepodległe państewka, które powstały na terenie dawnych kolonii, utrudniają handel, nakładając wysokie podatki i tworząc biurokratyczne przeszkody w każdym z portów od Muscatu przez Sokotrę i Lamu aż do Mombasy.
Hardin wnioskował z tego wszystkiego, że kapitanowie i ich załogi żyją obecnie w szarej strefie prawa i część przewożonego przez nich towaru to przemyt, który trzeba ukrywać przed łakomym wzrokiem celników, żeby wyjść na swoje. Kapitan zgrzytał zębami, nazywając celników krokodylami, które buszują po rzekach wschodniej Afryki.
- Gryzą, gryzą - powtarzał i ruchami szczęk obrazował zachowanie celników, a potem, kiedy jego syn zaczął się śmiać, też mu zawtórował.
Mgła się przerzedziła i stanęły śmigła samolotowego modelu umieszczonego na dziobie, które poruszały się dzięki ruchowi statku. Teraz zaczął wiać przeciwny wiatr od rufy. Kapitan poślinił palec, podniósł go do góry, spojrzał ku niebu, po czym wstał przepraszając. Zaczął wydawać rozkazy i pilnował swych ludzi, którzy stanęli wokół ciężkiej liny konopnej przymocowanej do długiej rei.
- Kaus - powiedział do Hardina, wskazując na południowy wschód. Kaus - wiatr. - Inshallah! Wyciągnął dłonie do Hardina, proponując dalsze holowanie. Hardin przecząco potrząsnął głową.
- Kaus - powtórzył za kapitanem. Grot Łabędzia furkotał. Z głębokim ukłonem ofiarował kapitanowi drewniane pudło. Obdarowany otworzył je nabożnie i wyjął z wyklejonej aksamitem kołyski czarnolustrzany sekstant. Oczy mu się rozpaliły. Usiłował nastawić go na słońce, które w resztce mgły było podobne do białej rozpuszczonej kuli, ale horyzont był prawie niewidoczny.
- Moni - wytłumaczył.
Hardin zupełnie przypadkowo przeczytał w locji, że moni oznacza chmury piaskowe, które przesłaniają niebo prawie każdego letniego dnia. Chmury piaskowe pędzone wiatrem znad pustyni ograniczają widoczność do pół mili albo i mniej, a pułap do paruset metrów. Hardin miał głęboką nadzieję, że moni utrzymają się aż do września.
Kapitan starannie ułożył sekstant w pudle, które umieścił na półce w sterowni. Do sternika i paru marynarzy, którzy się przyglądali, warknął parę słów po arabsku; mogły oznaczać "ręce z daleka". Następnie kapitan zniknął w ładowni i pojawił się z dywanikiem modlitewnym, który po prostu wepchnął Hardinowi w ręce. Hardin obejrzał w bladym świetle otrzymany dar i poczuł się jak złodziej. Dywanik miał dużo większą wartość od sekstantu. Następnie kapitan kazał przyciągnąć Łabędzia do burty, ujął Hardina za rękę i podtrzymywał tak długo, aż Hardin stanął bezpiecznie na dachu jachtowej kabiny.
Przerzucił konopną linę holowniczą na pokład dau, na którym silnik przestał już terkotać. Oba statki przeniknęła cisza, jakby konkurując z mgłą, która już od dawna miała je w posiadaniu.
Na pokładzie dau marynarze uwiesili się grubego fału, wielu z nich wspięło się do połowy masztu i wspólnym wysiłkiem zaczęli podciągać reję. Powoli, skokami, biały łaciński żagiel coraz wyżej i wyżej zajmował działkę na perłowym niebie. Połatane płótno wypełnił wiatr, odpędzając żagiel od masztu i wyginając reję.
Dau i jacht żeglowały razem w coraz szybszym wietrze, aż w rozstępie między skałami ukazał się Muscat. I wtedy ich drogi się rozdzieliły. Arabowie popłynęli w stronę portu, a Hardin dalej przed siebie w kierunku cieśniny Ormuz.
Uświadomił sobie, że nawet nie zna imienia kapitana i jego statku. Przeszyła go myśl o Karolinie. Gdyby żyła! Gdyby żyła, to w tej właśnie chwili dzieliliby się uwagami na temat arabskich marynarzy. Tak jak Hardin zauważyłaby, że ich stary silnik to cummins, a potężna reja zrobiona jest z trzech gatunków drewna. Karolina wiedziałaby także, kim był mężczyzna o siwych włosach, którego Hardin spostrzegł między marynarzami, i czy kapitan lubi Rolling Stonesów, czy też tylko pobłaża gustom syna.
Zaczął wypompowywać wodę, która znów się zebrała w zęzach, i pompował tak długo, aż stracił oddech w wilgotnym upale. I ciągle usiłował przypomnieć sobie twarz Karoliny.
22
- Ach, ta Nigeria! - Adżaratu Akanke rozłożyła ręce nad biurkiem w geście udawanej rozpaczy, sympatyzując z Milesem Donnerem z powodu powolnej kontroli paszportowej i opieszałości służb celnych na lotnisku w Lagos.
- Brytyjczycy opuścili kraj przed siedemnastu laty i miejscowi urzędnicy, którzy zajęli ich miejsca, wciąż sądzą, że biała koszula i ucinanie końcówek w słowach są symbolami kompetencji. - Uśmiechnęła się. - Jeśli pragnie pan zemsty, niech pan to opowie mojemu ojcu, a on wyśle winowajcę na mokradła Warri. On ciągle opowiada o tym, jak pan uratował jego córkę, jeśli właśnie nie złości się na nią za tę eskapadę.
Donner chrząknął z rozbawieniem.
- Ma temperament. No i jak się pani czuje? Szczęśliwa z powrotu do domu?
- Oczywiście. Tyle się tu dzieje. Myślę, że podobny nastrój panował w Izraelu, kiedy państwo to powstało.
- Byłem wówczas w Anglii. Ominęły mnie te przeżycia. - Lustrował ją bacznie. - Ramię w porządku?
- Zrosło się doskonale.
- Pracuje pani w najlepszym szpitalu ze wszystkich, jakie widziałem w Afryce.
- Nic dziwnego - odparła z uśmieszkiem. - Znajduje się w najlepszej dzielnicy Lagos.
- I myślę, że ojciec chce mieć panią na oku.
Adżaratu milczała. Zerknęła na listę wizyt. Dzień był cięższy niż zwykle, ale nie tak ciężki, jak jedna godzina dyżuru w szpitalu londyńskim. Wreszcie z niepewnym uśmiechem zadała pytanie, które przez cały czas wisiało w powietrzu:
- A co z nim?
- Właśnie myślałem, że pani mi to powie. Oddałem mu pani listy. Sądziłem, że odpisze.
- Nic nie otrzymałam.
- Wiem jedynie, że wypłynął z Durbanu.
- Porozumiewał się pan z nim przez radio?
- Nadaję do niego codziennie o ósmej wieczorem. Według czasu Greenwich, jak uzgodniliśmy. Być może Hardin potwierdził odbiór przed tygodniem, kiedy go zawiadamiałem o wypłynięciu Lewiatana z Kapsztadu i podawałem przypuszczalny czas przybycia do Zatoki Perskiej. Nie jestem pewien. Jego sygnał, jeśli to był jego sygnał, ledwo słyszałem. Strasznie słaby. Jak gdyby akumulatory były wyczerpane albo trudne warunki atmosferyczne stwarzały ekran. Być może trafił na monsun.
- Miałam nadzieję, że zatelefonuje, żeby mi powiedzieć, iż zrozumiał, oprzytomniał...
- Sądzi pani, że to prawdopodobne?
Potrząsnęła głową.
- Nie.
- Czy przypuszcza pani, że on cierpi na zaburzenia psychiczne?
- Nie.
- A pani zdaniem, co on zamierza zrobić?
- Obawiam się, że chce zatopić Lewiatana lub zginąć.
- Przypuszcza pani, gdzie będzie próbował?
Adżaratu spojrzała przez okno na białe wysokościowce śródmieścia Lagos.
- Nie mam pojęcia. A dlaczego pan o to pyta?
Donner odparł:
- Chcę wiedzieć, gdzie go szukać na wypadek, gdyby miało mu się coś przytrafić.
- Na przykład co?
- Rozbicie statku, dostanie się na mieliznę. Napaść ze strony tubylców. Proszę wybaczyć to określenie. - Twarz przyoblekł w kpiący uśmiech, którego zadaniem było zdobycie przychylności rozmówczyni. - Pani wie, o czym mówię. Myślę, że może mu być potrzebna pomoc.
- A może on chce, żeby go zostawić w spokoju?
- Być może - odparł Donner, udając obojętność. - Wkrótce będziemy znali odpowiedź.
- Jak mam to rozumieć?
- Lewiatan wypłynął w zeszłym tygodniu z Kapsztadu. Za cztery dni powinien wpłynąć do Zatoki Perskiej. Jeśli w ciągu najbliższego tygodnia, w czasie którego Lewiatan napełni zbiorniki i odpłynie, nic się nie stanie, Hardin nie zaatakuje, to będziemy mogli przypuszczać, iż albo potrzebuje pomocy, albo zginął. Chyba że zamierza uderzyć, gdy Lewiatan będzie miał milion ton ropy na pokładzie, a wówczas...
- On by nigdy tego nie zrobił - przerwała Adżaratu ostro. - Nie atakowałby załadowanego tankowca.
- A w jaki sposób ma przeprowadzić swój zamiar? Skąd ma strzelić?
- Tego mi nie powiedział. Poza tym, jeśli ma zginąć, to wszystko inne przestaje być ważne.
- Tylko dokładne określenie sposobu, w jaki chce przeprowadzić akcję przeciwko Lewiatanowi, może nam pomóc ustalić miejsce, z jakiego chce działać. A to z kolei dałoby mi szansę odszukania go w wypadku, gdyby potrzebował pomocy.
- A jeśli on nie chce niczyjej pomocy?
- Obawiam się, że brak łączności radiowej oznacza, iż jej już teraz potrzebuje.
- Ale przed chwilą pan powiedział, że brak łączności jest spowodowany wyczerpaniem akumulatorów?
- Zgoda, ale wyczerpanie akumulatorów oznacza brak oleju napędowego do silnika, potrzebnego do włączenia generatora, aby podładować akumulatory. Brak oleju napędowego oznacza, że wpadł w absolutną bezwietrzną ciszę i zużył paliwo. Być może gdzieś sterczy, czekając na wiatr.
- To by było wspaniale! - powiedziała Adżaratu. - Wtedy Lewiatan by się wymknął, a kiedy przyjdzie wiatr, Hardin przybije do najbliższego portu i skontaktuje się, mam nadzieję, z panem albo ze mną. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby skontaktował się ze mną. Miałabym jeszcze jedną szansę odwieść go od szaleńczego zamiaru.
- Pragnie pani takiej szansy?
- Oczywiście. To, co on robi, to czyste szaleństwo.
Donner zabawiał się listwą biurka. Nagle podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- Nie byłem z panią szczery, pani doktor Akanke.
- Mianowicie?
- Moim zamiarem jest uniemożliwienie mu zatopienia tankowca.
Spytała dlaczego. Donner odwrócił głowę. Zaczął mówić głosem stłumionym, jakby się wstydził.
- Otrzymałem nowe rozkazy.
Z tonu jego głosu wyczuła, że jest im przeciwny.
- Mam nie dopuścić do tego, żeby Hardin wykonał swój plan.
- Ma pan rozkaz powstrzymać go?
- Tak.
Adżaratu znów spojrzała w okno. Jej palce głaskały mały złoty krzyżyk na szyi.
- Być może będę mogła panu pomóc.
- Jak? - spytał Donner.
- Mówił pan, że przez radio przekazał pan wiadomość o wypłynięciu Lewiatana?
- Tak.
- Piotr wywoła pana, żeby potwierdzić przypuszczalny czas przybycia?
- Być może.
- Na pewno. Nie należy do ludzi, którzy lekceważą coś, co może przyczynić się do sukcesu ich planów. Kiedy więc zapyta o przypuszczalny czas przybycia, pan go zawiadomi, że Lewiatan jest opóźniony, a potem odda mi pan mikrofon. Będę usiłowała go przekonać.
- I pani sądzi, że to odniesie skutek?
- Wiem jedno: że mam większe szanse od pana. Znamy się z nim bardzo dobrze.
- Być może coś z tego wyjdzie. - Donner powiedział to z wątpliwością w głosie.
- Tak będzie najlepiej, jestem pewna... Ale proszę mi powiedzieć: co pan zrobi, jeśli on się nie skontaktuje?
Donner kiwał głową, jakby właśnie w tej chwili głęboko się nad tym zastanawiał. Ale odparł bez zająknienia:
- Jeśli się nie skontaktuje, to moi ludzie zapewnią sobie pomoc miejscowych władz wszystkich państw w rejonie Kanału Mozambickiego, Ra's al Hadd i cieśniny Ormuz.
- Dlaczego właśnie w tych rejonach?
- Szlaki żeglugowe bowiem w tych rejonach są wąskie, co je czyni prawdopodobnymi miejscami zasadzki ze strony Hardina.
- I miejscowe władze w Mozambiku i Arabii zechcą go powstrzymać dlatego, że pan tego zażąda?
- Tak.
- A dlaczego miałyby to zrobić?
- Mamy dobrych przyjaciół w Afryce. W jakiż to inny sposób mógłbym wydostać panią z Kapsztadu?
- Ale Arabia?
Donner uśmiechnął się.
- Ani my, ani państwa arabskie nie możemy sobie pozwolić na nieustanną wojowniczość. Czasami kooperacja leży w interesie obu stron.
- Czy oni mogą mu zrobić coś złego?
Tym razem Donner uśmiechnął się łatwo i spojrzał jej prosto w oczy.
- Absolutnie nie. Kategorycznie zażądam, że ma być tylko obserwowany z bezpiecznej odległości do chwili mojego przybycia. A może powinienem raczej powiedzieć "do chwili naszego przybycia"? Ma pani zamiar udać się ze mną?
- Oczywiście - odparła bez wahania. Spojrzała na zegarek. - Proszę mi wybaczyć na chwilę. Zaraz wrócę, ale muszę komuś innemu przekazać moje dzisiejsze obowiązki. - Wybiegła, wygładzając w drodze białą spódnicę. Z recepcji zatelefonowała i zaraz potem wróciła do Donnera.
Po kilku chwilach rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Adżaratu wstała, podeszła do drzwi, uchyliła je, zamieniła kilka słów i zamknęła drzwi. Trzymając dłoń na klamce, powiedziała łagodnie do Donnera:
- Przyszła po pana policja.
Donner uniósł się z krzesła.
- Dlaczego?
- Bo im powiedziałam, że jest pan psychopatą, który grozi śmiercią wielu wybitnym przywódcom łącznie z moim ojcem. Będzie pan zabrany na obserwację do szpitala. Prosiłam policjantów, żeby obchodzili się z panem łagodnie, jeśli będzie się pan dobrze zachowywał. Dopilnuję, żeby pana dobrze traktowano.
- Bardzo to miłe z pani strony - powiedział Donner, siadając z powrotem. Na ustach miał delikatny uśmiech, jego oczy biegały od okna do drzwi i od drzwi do okna. - A jak długo mam być... pod obserwacją?
- Załatwię, żeby pana zwolniono natychmiast po zatopieniu Lewiatana.
- Myślałem, że pani go chce powstrzymać?
- Nie za cenę jego życia - odparła Adżaratu. - Pan by go powstrzymał za każdą cenę. Piotr jest zbyt zdeterminowany... A ja chcę, żeby żył. To jest jedyny powód, dla którego mu pomagałam. Dlatego też mam zamiar pana powstrzymać. - Uśmiechnęła się smutno. - Bo ja go kocham.
- Nie mam zamiaru wyrządzić mu krzywdy - protestował Donner.
- Ale wyrządziłby ją pan - odparła Adżaratu. Otworzyła drzwi i weszło dwu rosłych mężczyzn w mundurach khaki. Kabury mieli rozpięte, ręce wyciągnęli przed siebie jakby w oczekiwaniu na dogodny moment, żeby pojmać szaleńca. Donner dla świętego spokoju podniósł wysoko ręce, przyglądając się bystro obu.
Dość obcesowo zrewidowali go, nic nie znajdując, chwycili mocno za ramiona i ruszyli ku drzwiom. Adżaratu zauważyła, że między tymi dwoma Donner wyglądał niepozornie.
- Chłopcy - powiedziała, używając słów, którymi Nigeryjczycy o wyższej pozycji społecznej zwracają się do ludzi, którzy u nich czy dla nich pracują. - Nie róbcie mu krzywdy. On jest chory.
Każdemu z policjantów wręczyła pięcionairowy banknot na prezenty dla żon. Szeroko się uśmiechnęli i wyprowadzili Donnera z gabinetu.
Adżaratu długo wpatrywała się w drzwi, rozmyślając nad tym, co zrobiła. Będzie miała sporo zachodu, żeby po dwóch tygodniach uwolnić Donnera i wyprawić go z kraju, zanim o wszystkim dowie się jej ojciec. Być może posunęła się zbyt daleko. Ale gdyby pozwoliła Donnerowi odejść, byłoby to równoznaczne z podpisaniem wyroku śmierci na Hardina.
23
Chcąc uniknąć tankowców Hardin żeglował blisko stromych i nagich brzegów półwyspu Musandam upstrzonego dokoła małymi wysepkami. W wytyczaniu kursu posługiwał się lornetką, kompasem, mapami i locją. Dumnie sterczące nad wodą puste tankowce parły na północ wąską cieśniną Ormuz. Te, które wracały, leżały nisko na wodzie, po brzegi wypełnione ropą.
Gdy podszedł pod samą cieśninę, musiał porzucić wszelką ostrożność. Przemknął, jak mógł najszybciej, w poprzek szlaków żeglugowych ciągnących się ponad sześć mil i skierował się ku wyspom Wielkiej i Małej Quoin - skalistym strażniczkom cieśniny. W sumie był to manewr bardzo trudny i szarpiący nerwy, zwłaszcza że panował upał, a widoczność miał ograniczoną do jednej mili z powodu piaskowej mgiełki.
Żeglował właściwie na ślepo, posługując się jedynie kompasem, odgadując szybkość potężnego pływu i nieustannie bacząc na tankowce bez przerwy wypływające i wpływające do Zatoki Perskiej.
W mroku usłyszał terkotliwy rechot helikoptera i nastawił uszu. W Bandar e'Abbas - czterdzieści mil na północ - znajdowała się baza irańskiej marynarki wojennej, Iran bowiem czuł się odpowiedzialny za cieśninę Ormuz. Z tego właśnie powodu Hardin już wcześniej zdjął radarowy reflektor. Przez chwilę widział helikopter, który obniżył lot, ale zaraz potem zniknął.
Piaskowa chmura nieco się uniosła, zrobiło się jaśniej i zobaczył wówczas wyspę z wysoką latarnią morską na południowym skraju. Mała Quoin. Nieco na południe widać było zarys masywu Wielkiej Quoin. Pływ spychał go na wschód bardziej, niż zakładał. Zdążył wziąć namiar na sekundę przed tym, jak kolejna chmura pyłu spowiła powierzchnię wody. Ustawił ster na wyspę i popłynął przez spienione zbite fale.
Mała Quoin wyrastała skaliście prosto z wody. Żegluga odbywała się po jej wschodniej i południowo-wschodniej ścianie. Hardin wyszukiwał wzrokiem przystani oznaczonej na mapie. Ujrzał niski palec skalny wystający spomiędzy pionowych ścian brzegu. Zbliżał się powoli, nie wiedząc, czy oznakowania nawigacyjne na wyspie są obsługiwane. Palec skalny okazał się z bliska kamiennym molo. Był to jedyny zauważony przez Hardina przejaw działalności człowieka na wyspie. Locja informowała: blisko dwa metry głębokości wzdłuż całego korytarza. Hardin opuścił żagle, włączył silnik i przygotował kotwicę. Podprowadził Łabędzia na odległość dwudziestu pięciu metrów od kamiennego molo, ustawiając go dziobem ku cieśninie; następnie spuścił kotwicę, włączył wsteczny bieg i wydawał linę kotwiczną, aż Łabędź znalazł się w odległości metra od końca molo, zwrócony do niego rufą. Mając w ręku cumę rufową, przeskoczył z kokpitu na molo i założył ją na knagę z brązu. Ukląkł przy tej czynności i gorące kamienie parzyły mu kolana. Po raz pierwszy od sześciu tygodni dotknął stałego lądu.
Nigeryjscy policjanci założyli Donnerowi kajdanki, przymocowując je również do pierścienia przytwierdzonego do podłogi land rovera. Jeden z policjantów usiadł z tyłu, obok więźnia, drugi prowadził samochód przez elegancką śródmiejską dzielnicę w kierunku przedmieść stolicy. Z ulic zabudowanych gmachami ze stali i szkła w stylu europejskim, wyrastającymi wśród pałacowych pozostałości epoki kolonialnej, wyjechali na autostradę typu amerykańskiego, która przecinała rozkwitające przedmieścia przemysłowe.
Donner czuł się szalenie głupio. Dał się przechytrzyć młodej kobiecie. Usiłował przypomnieć sobie, w którym miejscu rozmowy popełnił błąd. Może był zbyt nachalny? Nie, to nie to. Po prostu zapomniał o konsekwencjach wynikających z faktu, że płynęli razem. W jej uszach fałszywie musiała zabrzmieć cała historia z radiem.
Co teraz ma zrobić? Chory umysłowo człowiek nie może żądać od policji, aby go zawieziono do jego przyjaciela, generała Akanke. Wyśmialiby go. Podejrzany o chorobę umysłową człowiek nie może nikogo o nic prosić. Sam się wrobił w tę sytuację.
Autostrada nagle się zakończyła - dalej toczyły się prace budowlane. Znak wskazywał drogę objazdową. Rover z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę przeciskał się przez wąskie uliczki obudowane domkami o blaszanych dachach, mieszkalnymi budami ze starej blachy, spelunami i ulicznymi straganami. Uliczki były nie brukowane, zaśmiecone odpadkami, a miejscami tonące w błocie z powodu pęknięcia biegnących po ziemi rur wodociągowych. Gromady obszarpańców siedziały przy drodze lub spały w przydrożnych zaułkach. Dzieci bawiły się w błotnistych kałużach, a na ważniejszych skrzyżowaniach stali nieruchawi żołnierze o przepitych twarzach.
Prowadzący wóz policjant jechał po wyboistej drodze jak można było najszybciej. Z objazdu skręcił ponownie na inną asfaltową arterię i wkrótce stanął na podjeździe nowoczesnego szpitala. Policjanci zabrali Donnerowi pieniądze, ale zostawili mu portfel. Popychając wprowadzili skutego do izby przyjęć, kajdanki założyli na oparcie krzesła i odjechali.
Po paru godzinach zaprowadzono go do psychiatry, młodego Nigeryjczyka mówiącego po angielsku z oksfordzkim akcentem. Jego uniwersytecki dyplom wisiał na ścianie obok mapy Londynu. Przeczytał Donnerowi szpitalny raport, z którego wynikało, że wypowiadał groźby pod adresem przywódców kraju. Spytał Donnera, czy rozumie w pełni powagę swojej sytuacji. Donner, siedzący w kajdankach, odparł, że rozumie, a następnie spytał, czy może zatelefonować do rodziny w Londynie.
Nigeryjczyk do końca przeczytał szpitalny raport.
- To nie będzie konieczne - odpowiedział - gdyż doktor Akanke zawiadomiła ambasadę brytyjską, a ta powiadomi rodzinę.
- Okazała wielką troskliwość - zgodził się Donner. - Niemniej jednak wolałbym sam porozmawiać z rodziną.
- Nie ma najmniejszej potrzeby - odparł psychiatra. - Niech pan mi coś o sobie opowie, panie Donner.
Przez kilka minut rozmawiali, a w trakcie rozmowy Donner wtrącił parę nazwisk znanych psychiatrów londyńskich. Młody Nigeryjczyk czytał ich publikacje i wiadomość o tym, że są znajomymi Donnera, zrobiła na nim wrażenie.
- To są jedynie przyjaciele - odparł Donner, gdy psychiatra stwierdził, iż jego obecny pacjent musi być bardzo bogaty, skoro stać go na konsultacje i leczenie u takich sław. - Drogi panie, czy na chwilkę, na krótką chwilę moglibyśmy przypuścić, że nie jestem psychopatą? Na parę minut?
- Dobrze, przypuśćmy - doktor pokiwał głową.
- Dziękuję. - A teraz załóżmy, że doktor Akanke w wyniku szczególnych okoliczności znalazła się w kręgu spraw, których nie rozumie i nie jest zdolna pojąć. Możemy to założyć na chwilę?
- Na chwilę.
- Dziękuję panu. Załóżmy również, że są to sprawy, które by pan zrozumiał, gdyby je panu wytłumaczono. Gdyby je przedstawiał ktoś trzeci, nie zainteresowany.
- Nie mamy nie zainteresowanej trzeciej strony - odparł psychiatra.
- Jeden telefon!
- Również hipotetyczny? - spytał z uśmiechem psychiatra.
- Raczej nie, jeśli chce pan mieć prawdziwą nie zainteresowaną osobę - odparł również z uśmiechem Donner.
Psychiatra rozłożył ręce na biurku. Z dwu palców jednej dłoni i jednego drugiej ułożył na blacie trójkąt, w który się wpatrywał mówiąc:
- Mam teraz dojść do wniosku, że pan jest bardzo chytry? I mądry?
- Ani nie jestem specjalnie chytry, ani zbyt mądry, ale na pewno nie taki głupi, aby publicznie grozić przywódcom odwiedzanego kraju. Jedna rozmowa telefoniczna usunie wszelkie wątpliwości.
- Dobrze - doktor podniósł słuchawkę, wykręcił numer centrali i oddał słuchawkę Donnerowi. Donner wybrał numer, a gdy po kilku chwilach ktoś odebrał, podał miejsce, nazwę szpitala i odczytane z tabliczki na biurku nazwisko psychiatry.
Podał słuchawkę lekarzowi.
- Może pan odłożyć.
- I to wszystko?
- To wszystko. Teraz może mnie pan zamknąć w wyłożonej materacami celi. Ale jeśli ma pan zamiar gdzieś wyjść ze szpitala, drogi doktorze, to szczerze radzę pozostawić numer telefonu lub adres, pod którym będzie można pana szybko odnaleźć.
Ziemia zdawała mu się usuwać spod stóp, gdy zrobił pierwsze kroki po brzegu pokrytym piaskiem i muszlami. Dalej już piasku nie było, tylko brudnoszary pył i za nim niemal pionowa skalna ściana. Na górę wiodła stroma ścieżka, która przy odrobinie wyobraźni kojarzyła się z gęstymi fałdami grubej zasłony. Wyrąbana w żółtym kamieniu, kończyła się u stóp latarni morskiej stojącej na skraju. Było tu goręcej niż na wodzie, zupełnie jakby skały magazynowały ciepło słoneczne i oddawały je co chwila falami gorąca.
Hardin sprawdził, czy jest zupełnie sam, a następnie rozpoczął wędrówkę u podstawy wspinającej się wysoko skały w poszukiwaniu źródełka, z którego mógłby uzupełnić topniejące zapasy wody na jachcie. Nie znalazłszy nic oprócz wciskającego się wszędzie pyłu i sczerniałych szkieletów jakichś krzaków oklejonych zeschniętymi owadami, postanowił wspiąć się na górę.
Niełatwa i męcząca była to wędrówka, zwłaszcza jego poczucie równowagi było osłabione długim pobytem na morzu. Na szczęście w miejscach specjalnie trudnych znajdowały się wpasowane w skałę żelazne uchwyty i barierki. Ponieważ te udogodnienia wydawały się bardzo stare, a na ścieżynie trudno było dopatrzyć się śladów niedawnej ludzkiej obecności, Hardin wnioskował, że konserwacja oznakowań nawigacyjnych odbywa się nie od strony morza, lecz przez obsługę odwiedzającą wyspę helikopterem.
Znalazł się wreszcie na szczycie, gdzie wichry naniosły grube pokłady drobniutkiego piasku, usypując z niego pryzmy u stalowej podstawy wieży latarni. Tak jak przewidywał, niedaleko wieży znajdowało się lądowisko dla helikopterów oznaczone białym kołem na płaskiej skale. Były tam także inne ślady nowoczesności: szopa z generatorem, zamknięta na stalową kratę pełną wielkich kłódek, i sterta kanistrów z ropą, co wskazywało na regularne odwiedziny latarników. Na szczycie wieży wspieranej stalowymi odciągami była latarnia morska, której reflektory odbijały w danej chwili promienie słabego słońca. Powyżej latarni wznosiła się ostroga anteny radiolatarni.
Do jednego z boków wieży przytuliła się żelazna drabinka, na którą Hardin wspiął się kilkanaście metrów, mniej więcej do połowy wysokości wieży. Spojrzał w dół na pokrywę mgły rozpościerającej się nisko jak chmura. Ta właśnie chmura skryła go przed patrolującym helikopterem. Mgła przerzedziła się obecnie i można było dostrzec półwysep Musandam, który oddzielał Zatokę Omańską od Perskiej, i parę pobliskich wysp; nie widać było tych bardziej odległych, ale znał je z mapy.
Wiedział też, że około czterdziestu mil stąd, w tej części Zatoki Perskiej, która ma kształt podkowy z ramionami opuszczonymi do dołu, jest już Iran - na północy, wschodzie i zachodzie. Zjednoczone Emiraty Arabskie znajdowały się na południu. Tuż u stóp wyspy Zatoka Omańska zwężała się i skręcała na zachód ku otoczonej zewsząd lądem Zatoce Perskiej, która była legowiskiem potwora Lewiatana, a jedyne przejście do legowiska prowadziło przez Ormuz.
Trudno sobie wyobrazić lepszą pułapkę. Tankowiec musiał przepływać tuż poniżej Hardina tym zwężonym szlakiem żeglugowym. I stąd Hardin miał wspaniałą drogę ucieczki. Na południowy zachód szeroką Zatoką Omańską i przez Morze Arabskie na bezmiary Oceanu Indyjskiego.
Zszedł z drabinki i wrócił stromą ścieżką do podnóża skały. Raz jeszcze przeszukał okolice. I teraz też nie znalazł żadnych śladów ludzkiej obecności.
Upewniwszy się, że wyspa jest bezpiecznym miejscem, powrócił do Łabędzia i uczcił dzień na lądzie zawartością puszki z cynamonowym puddingiem, który popił skondensowanym mlekiem.
Po posiłku obejrzał przez lornetkę horyzont, aby się upewnić, czy nie zbliżają się żadne statki, i mokry od potu położył się na koi, usiłując zasnąć. Na gładkiej tafli wody jacht stał nieruchomo i Hardin, przyzwyczajony do kołysania łodzi, rzucał się na boki, oczekując na jakiś ruch, który nie następował. Mimo wielkiego zmęczenia nie mógł zasnąć. Po godzinie wstał i raz jeszcze rozejrzał się. Mgła ciągle się podnosiła, jak każdego wieczoru, który spędził na arabskich wodach, lecz żar nie ustępował. Kilka mil na południe rysowała się delikatnie linia brzegu Dżazirat Musandam, wyspy będącej jakby przedłużeniem półwyspu stanowiącego południowy skraj gardzieli cieśniny Ormuz.
Widział dwie procesje tankowców - jedną udającą się na północ, drugą na południe. Wyobraźnia w szczegółach rysowała obraz tego, co nastąpi za parę dni, kiedy pojawi się Lewiatan, przy którym procesja tych statków jest paradą zabawek. Dwukrotnie szerszy, parokrotnie wyższy i dłuższy, wypełni swym cielskiem całą cieśninę. Hardin wygrzebał ze wspomnień obraz rozjuszonego słonia, który pędzi wąską dróżką między murzyńskimi chatami, wszystko po drodze tratując. Lewiatan kojarzył mu się teraz z tym słoniem.
Hardin widział także siebie: siedzi skulony na Łabędziu ustawionym pośrodku cieśniny, patrzy w optyczny celownik, w którym pojawia się gigantyczny tankowiec. I czeka, aż się zbliży, zbliży...
Zapadł zmrok. Hardin szczelnie zasłonił iluminatory i przezroczyste plastykowe pokrywy luków; zapalił lampę naftową i wyszedł na pokład, żeby sprawdzić, czy nie prześwituje. Było dobrze. Wrócił do dusznej kabiny, wyjął deski podłogowe, z trudem wyciągnął Smoka i dokładnie go przejrzał, sprawdzając wszystkie obwody elektroniczne. W Kapsztadzie ludzie Milesa oczyścili rakietnicę i po pełnej kontroli orzekli, że broń jest sprawna. Sucha bateria wykazywała spadek napięcia, więc ją wymienił na zapasową.
Ja nie zajmuję się polityką - powiedział psychiatra.
- Bardzo rozsądne stanowisko - odparł Donner.
Pot zraszał górną wargę czarnego lekarza. Pomagał teraz Donnerowi włożyć marynarkę, którą jej właściciel uprzednio starannie ułożył na pryczy w całkowicie ogołoconej celi, gdzie kazano mu czekać.
Lekarz patrzył niespokojnie na Donnera, gdy ten zapinał kołnierzyk koszuli, zawiązywał krawat i wciągał pasek do spodni.
- Kazano mi odwieźć pana na lotnisko.
- Czy pan zna osobiście doktor Akanke?
- Nie, proszę pana... To znaczy spotkaliśmy się...
- Jeśli o mnie idzie, sprawę uważam za zamkniętą - powiedział Donner. - Pan nie będzie miał żadnych przykrości. Ona także nie.
- No, a ten człowiek, który do mnie dzwonił?
- On nie powie nic. To tylko kolega jej ojca, a nie przyjaciel.
Hardin pompował wodę z zęz. Stwierdził, że Łabędź nabiera tyle samo na kotwicowisku, co w drodze. Zapuścił silnik, uruchomił generator i włączył nadajnik radiowy. Terkot silnika odbijał się echem od kamiennego molo.
Była godzina prawie jedenasta, brakowało kilku minut, czyli zbliżała się ósma czasu Greenwich. Parada tankowców ciągle trwała. Zielone światła wędrowały na pustych statkach, płynących do Zatoki Perskiej, światła czerwone na spływających w Zatokę Omańską.
Głos Milesa odezwał się via stacja przekaźnikowa dalekiego zasięgu w Kuwejcie. Wynikało z tego, iż odgadł, gdzie jest Hardin. Chyba że nadawał jednocześnie przez stację afrykańską obejmującą zasięgiem Kanał Mozambicki.
- Gustaw-Maria-Henryk-Natalia - odezwał się Hardin i powtórzył to samo.
- Dziękujemy GMHN - odparł kuwejcki radiooperator. - Proszę mówić NHMG.
- Ludwik-Urszula-Xantypa.
- Co?! - krzyknął Hardin.
Wiadomość, którą odebrał, znaczyła: zatrzymać się natychmiast, kierujesz się ku niebezpieczeństwu. Wstrzymaj się z wykonywaniem zamierzeń. Tę samą wiadomość Miles nadał przed dwoma miesiącami, gdy Hardin płynął wzdłuż liberyjskiego brzegu.
Obecnie Miles raz po raz powtarzał ten sam tekst. Wreszcie Hardin włączył nadawanie. Przez chwilę obaj przekazywali jednocześnie, wreszcie Hardinowi udało się wtrącić pytanie:
- Dlaczego?
- Zygmunt wrócił do Kapsztadu.
Hardin usłyszał, ale nie wierzył własnym uszom.
- Powtarzam - powiedział Miles. - Zygmunt powrócił do Kapsztadu. Zygmunt wrócił do Kapsztadu.
- Kiedy? - To niemożliwe. To nieprawda!
- Przeszło tydzień temu. Usiłowałem ci to powiedzieć, ale nie zgłaszałeś się na moje wołania.
- A co się stało?
Gdy Miles poprzednio przekazał wiadomość, że Lewiatan wypłynął z Kapsztadu, kierując się na wyspę Halul w Zatoce Perskiej, Hardin przestał używać radia i nasłuchiwać w umówionych godzinach.
- Ujawniono dalsze pęknięcia dzioba. Zauważyli w okolicach Durbanu.
- Dlaczego nie wpłynęli do portu w Durbanie?
- Tego nie wiem.
To nie miało sensu. Dlaczego Lewiatan miałby wracać do Kapsztadu, skoro Durban miał większą stocznię i większe suche doki?
- Jak duże uszkodzenia? - zapytał Milesa.
- Mówią, że upłyną miesiące, nim Lewiatan wyruszy w rejs. Gdzie teraz jesteś? - zapytał niewinnie Miles.
Hardinowi pod czaszką kłębiły się myśli. Miesiące? Gdzie on się będzie przez ten czas ukrywał? Gdzie będzie mógł naprawić jacht? Gdzie bezpiecznie można zawinąć po żywność i wodę? Wzdrygał się przed perspektywą spędzenia jeszcze paru miesięcy samotnie na wodzie. W słuchawkach słyszał szum fali nośnej; niemalże nie zauważał, że co chwila szum był przerywany pękiem nadawanych w dużym przyśpieszeniu znaków Morse'a. Lęk przed samotnością pojawił się nagle. Pomyślał o Karolinie.
- Gdzie jesteś? - powtórzył pytanie Miles tym razem natrętniej. Może Izraelczyk raz jeszcze mu pomoże?
- Potrzebne mi jest schronienie, gdzie mógłbym odpocząć i zaopatrzyć jacht. Jestem bardzo wyczerpany i jacht nabiera wody.
- Oczywiście. Nie możesz na nim czekać. Czy chwilowo jesteś bezpieczny?
- Chwilowo tak.
- Gdzie dokładnie jesteś?
- Na wyspie.
- W cieśninie?
- Dokąd mogę się udać? - odpowiedział pytaniem Hardin.
Po krótkim milczeniu Miles odezwał się:
- Może mógłbym ci pomóc w Indiach.
- To strasznie daleko stąd.
Sygnał był słaby, niemniej jednak Hardin mógł wyczuć uśmiech w głosie Izraelczyka:
- Nie mamy zbyt wielu przyjaciół w Arabii.
- Może jakiś statek na Oceanie Indyjskim?
- Nie.
- A może któryś z bananowców?
- Czy mógłbyś wreszcie powiedzieć, gdzie jesteś, a ja ponownie się z tobą połączę.
- Czy jesteś pewien, że Zygmunt będzie bezczynny przez dwa miesiące? - Hardin powrócił do podstawowego tematu.
- Tak. Jest w bardzo złym stanie. Widziałem go dziś po południu. Poszły dalsze blachy. Właściwie to wygląda gorzej niż przedtem.
- A co, ty jesteś w Kapsztadzie? - zdziwił się Hardin, który zakładał, że jego rozmówca połączył się z Anglii.
- Przyleciałem tu natychmiast, kiedy się dowiedziałem. Podaj mi swoje dokładne położenie, a ja skontaktuję się z tobą jutro na specjalnym kanale naszym zwykłym kodem.
Hardinowi zaczęła drżeć ręka. Całe ciało jakby nagle osłabło. Z goryczą myślał o tygodniach przewalczonych z żywiołem na pokładzie Łabędzia, o morderczym wyścigu, żeby dopłynąć przed Lewiatanem do cieśniny. Wciąż nie mógł uwierzyć, że statek ponownie zawiódł. Dlaczego za każdym razem, gdy już szykował się do ciosu, coś przeszkadzało?
- Okay - powiedział do mikrofonu. - Połącz się jutro. Będę tu czekał.
- Podaj mi swoje dokładne położenie, abym mógł się połączyć na bezpiecznym kanale.
- Poczekaj.
Ogarnięty beznadziejnością, czując drżenie w kącikach ust, zapowiadające przykry grymas całej twarzy, pochylił się jak pijany nad stołem nawigacyjnym. Oczy miał pełne łez. Nienawidził tego radia, nienawidził Milesa. Chciał być w tej chwili sam ze swoim smutkiem. Gwałtownie potrząsając głową i nabierając pełny haust powietrza, aby się na chwilę uspokoić, zaczął mówić:
- A więc... długość...
- Tak, słucham, mów! - poganiał Miles. - Przez moment mieliśmy zakłócenia. Ale już koniec.
Hardin przerwał, gdyż usłyszał podobny do karabinu maszynowego terkot szybkościowego nadawania. Myślał, że to jest Morse. Teraz w słuchawkach pozostał tylko szum fali nośnej. Ale przed chwilą? Wydawało się, że ten dźwięk jeszcze mu brzęczy w uszach z siłą bicia dzwonów! Wyłączył nadajnik. Radzieckie próby radarowe!
Miles kłamał. Miles był w Anglii.
Jak w transie zdjął z uszu słuchawki. Jego umysł pracował coraz szybciej, dzwony alarmowe biły coraz głośniej. Co powiedział Milesowi? Czy zdradził swoje miejsce pobytu? Czy nazwał wyspę, na której jest? Czy brano jego namiary, podczas gdy nadawał?
Wstał od stołu nawigacyjnego i skierował się na pokład, idąc coraz szybciej po trapiku. Miles kłamał. Stale wypytywał o położenie jachtu. O dokładne położenie! Zupełnie jakby chciał wydać go w czyjeś ręce. Jakby chodziło o zastawienie pułapki.
Gorąca bryza marszczyła wodę i poruszyła gęste powietrze nocy. Zdjął cumę i podniósł kotwicę.
Pierwsze patrole wpadły do cieśniny dosłownie w chwilę po opuszczeniu przez niego Małej Quoin. Hardin myślał, że są to helikoptery i pilnie rozglądał się po ciemnym i zasnutym niebie. Odgłos wyjących turbin był coraz bliższy. Od strony nieba nie dostrzegał najmniejszego promyka, ale hałas szybko wzrastał. Wycie przemieniło się w ogłuszający huk.
Hovercraft! Dwa hovercrafty!
Dwa poduszkowce zbliżały się pędem od północy, rzucając przed siebie wąskie strumienie białego światła reflektorów. Z ogłuszającym hukiem i rykiem płynęły nad czubkami fal, rozrywając na strzępy noc. W odbitym świetle Hardin dostrzegał karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet i obracające się anteny radarowe.
Parły prosto na niego, szybkie jak błyskawica, trzydziestometrowe niskie zgrabne kadłuby, ślizgające się na powietrznych poduszkach, rozbijając powierzchnię w wodny pył, jakby na tym pyle unoszone. Pędzący na koniach wojownicy pustynni też wydają się unosić na chmurze pyłu wzbijanego w powietrze końskimi kopytami. Diesel Łabędzia jęczał na najwyższych obrotach, pozwalając na szybkość sześciu węzłów, co było niczym wobec pięćdziesięciu węzłów poduszkowców. Snopy światła z reflektorów zamiatały powierzchnię morza, węszyły za białym kadłubem slupa.
Miles oszukał go po mistrzowsku, a on jeszcze mu pomagał w czasie radiowej rozmowy. I dał się wciągnąć w długi dialog, pozwolił Milesowi wykorzystać wzbierające w nim rozczarowanie i lęk. Dopuścił do wykonania w tym czasie namiarów gonio. Poduszkowce były już blisko. Pół kilometra, trzysta metrów, dwieście.
Złamały formację, rozchodząc się w dwie strony. Hardin oczekiwał, że teraz zwolnią i obejmą go z dwu stron. Tymczasem nie zmieniając szybkości popędziły dalej. Hardin był pewien, że chcą go staranować.
Nie, to byłoby z ich strony szaleństwem! Chcą go ostrzelać. Widział skuloną za karabinami maszynowymi obsługę, na ich bojowych hełmach odbijało się światło reflektorów.
Coś mu nakazywało natychmiast skakać do wody, ratować się, ale paraliżował go strach i jednocześnie niedowierzanie. Tkwił jak przykuty za sterem. Nie zdążyłby skoczyć, wcześniej przeszyłyby go kule. Już płynęły równolegle z nim, dostrzegał każdy szczegół na ich pokładach. Minęły go! Z rykiem popędziły ku wyspie, którą pozostawił za sobą.
Łabędź kołysał się na słabym śladzie poduszkowców. Hardin patrzył oszołomiony, oślepiony blaskiem reflektorów. Powoli dochodził do jego świadomości niewiarygodny fakt, że go nie zauważyli. Czy to było jedynie szczęście? Chyba nie. Z drewnianym masztem i bez reflektora radarowego slup z laminatu stanowił dla radaru zbyt mały punkcik. Załogi poduszkowców, wyszkolone lepiej teoretycznie niż praktycznie, polegały na radarze, zapominając o właściwościach reflektorów. Gdyby nacierały bez reflektorów, ale z dobrymi obserwatorami, to z odległości, na jakiej się znajdowały, zauważono by biały jacht.
Uciekając stale z szybkością sześciu węzłów, Hardin wziął lornetkę i spojrzał za rufę. Oba poduszkowce na pełnych światłach zbliżały się z przeciwnych kierunków do czarnej sylwety Małej Quoin, z obu stron zamykając dostęp do kamiennego molo, przy którym jeszcze niedawno stał zakotwiczony Łabędź. Irańczycy okazali się doskonali w namiarach goniometrycznych. Reflektory oblały zimnym światłem molo i skalną ścianę, obtańcowywały i przeszukiwały każdy zakątek. Hardin obserwował przez lornetkę. Zakrakały rozkazami elektroniczne megafony i woda daleko rozniosła chór skrzekliwych głosów. Marynarze uzbrojeni w karabiny i automatyczne pistolety wyskakiwali na molo.
Hardin ustawił kurs na sam środek szlaku żeglugowego, ale raz po raz zmieniał kierunek, aby uniknąć spotkania z innymi jednostkami, które płynęły ku pozostawionej za rufą wyspie, by wesprzeć poduszkowce. Widział zmierzające w tym kierunku światełka. Musiał też sprawnie manewrować w mroku, żeby nie zetknąć się z tankowcami, które płynęły nieświadome toczącego się w pobliżu polowania na człowieka.
W każdej chwili ktoś mógł ująć mocno w garść tę chaotycznie prowadzoną operację i dojść do oczywistego wniosku, że zwierzyna umknęła. Wówczas flotylla poszukiwaczy otrzyma nowe zadanie: przeszukanie wszystkich sektorów od półwyspu Musandam aż po irański brzeg. W tej chwili już było widać światełka okrążające Małą Quoin, jakby poszczególne jednostki tam właśnie miały się zgromadzić w oczekiwaniu na nowe rozkazy.
Łabędź płynął, jak mógł najszybciej. Północny brzeg półwyspu Musandam był labiryntem wysepek i zatoczek. Główna wyspa przybrzeżna, Dżazirat Musandam, znajdowała się niespełna cztery mile od obecnego położenia jachtu. Jeśli uda mu się do niej dopłynąć, to będzie miał wszelkie szansę umknąć wzdłuż pełnego meandrów brzegu ku bezpiecznej przystani Morza Arabskiego. Ustawił ster na południe południowy zachód w kierunku południowego skraju wyspy.
Noc rozbrzmiewała huczeniem okrętowych silników, wyciem poduszkowców i brzęczeniem helikopterów. W tej kakofonicznej orkiestrze myśliwych silnik Łabędzia nie mógł być i nie był słyszalny. Hardin zbliżał się do półwyspu. Jeszcze tylko dwie mile! Ale właśnie za dziobem pojawiły się światła - świetlne koraliki nanizane na wąskie reflektorowe pasemka. Myśliwi przewidzieli możliwy kierunek ucieczki.
Dał ster w lewo, z powrotem ku szlakowi żeglugowemu, ustawił dziób Łabędzia na pustą czerń morza nieco na wschód od szlaku. Wyłączył silnik i dryfował. Ogarnęły go wątpliwości co do wybranego kursu. Na tej otwartej morskiej przestrzeni jedynie noc dawała schronienie. Nie było skrawka morza, gdzie mógłby się ukryć przed irańską marynarką patrolującą brzeg aż do Pakistanu.
Po wschodzie słońca poranna mgła i piaskowe chmury znad pustyni będą go jeszcze chronić, ale czy długo, czy się utrzymają? Przez cały dzień barometr się podnosił i podnosił się wtedy, gdy po raz ostatni nań spojrzał. Późnym wrześniem w tym rejonie częste były układy wysokiego ciśnienia. Jeśli wybierze drogę do Zatoki Perskiej, to wiatry szybko zedrą z niego maskującą kołderkę mgieł i piaskowych chmur.
W pobliżu Łabędzia energicznie ciął wody trałowiec. Hardin wyraźnie dostrzegał jego sylwetkę na tle nieba. Okręt przepłynął mu prawie przed nosem, jego reflektory omalże nie musnęły białego kadłuba jachtu. Popędził dalej, chcąc wzmocnić świetlną tyralierę ochraniającą półwysep. W połowie drogi zniknął, zasłonięty cielskiem wypływającego z zatoki tankowca.
Tkwiąc pośrodku szlaku żeglugowego Hardin się wahał. Nie wiedział, czy zdecydować się na prowizoryczne bezpieczeństwo na wschodzie, czy na bezpośrednie zagrożenie na zachodzie. W tym właśnie momencie o sto metrów od burty zaczął wyprzedzać go płynący z Zatoki Perskiej statek, a jego kadłub powoli przesłaniał światełka myśliwych. Hardin usiłował rozpoznać czarną masę poruszającą się bardzo wolno. Zwiększył obroty silnika i skręcił w stronę ciemnego kadłuba; w głowie Hardina zaczął się rodzić dość ryzykowny pomysł.
Przepływający statek był tankowcem, ale znacznie mniejszym niż przeważające na tych wodach olbrzymy. Nie miał nawet trzydziestu tysięcy ton i był stary. Bardzo stary! Pełen wdzięku pochylony komin, zgrabna nadbudowa i mostek na śródokręciu tworzyły romantyczny rysunek. Płynął wolno i chyba ta powolność spowodowała, że Hardin zapragnął zbliżyć się do jego burty. Maszyny wydawały zmęczony odgłos podobny do świszczącego oddechu starego człowieka. Obładowany ropą rozpoczynał swą daleką podróż do odległego celu z szybkością sześciu węzłów.
Hardin podprowadził Łabędzia blisko na zawietrzną i umieścił w bezpiecznej czerni morza tuż za małym śladem dziobowym. Zmniejszył obroty silnika, tak aby dostosować szybkość jachtu do szybkości postękującego tankowca. Płynęli prosto pod wiatr, który z dziobowej fali zdzierał białą pianę i w chłodnym bryzgu smagał nią twarz Hardina.
Do świtu był bezpieczny w cieniu spryskiwanego morską pianą dzioba. Gdy zacznie się rozjaśniać, przeskoczy jak najszybciej kilka mil dzielących go od lądu, zanim sternik zauważy maszt tam, gdzie nie powinno być żadnego masztu, i spróbuje znaleźć jakąś kryjówkę. Odetchnął głęboko. Odgłosy polujących nań okrętów przycichły daleko za rufą. Starutki tankowiec z nieproszonym gościem u boku oddalali się wolniutko od Zatoki Perskiej.
Był bezpieczny. Dopiero teraz zaczęły trząść mu się ręce i poczuł skurcz w żołądku. Strach! Po raz pierwszy od chwili wpłynięcia do Zatoki Omańskiej zrobiło mu się zimno. Nagle zaczęła go drążyć zupełnie nowa myśl: Dlaczego Miles napuścił na niego marynarkę irańską, jeśli Lewiatan rzekomo przebywał w Kapsztadzie?
24
Na wyspie Halul załadujemy milion ton ropy Bul Hamine - wzmocniony przez głośniki tubalny głos kapitana Ogilvy słychać było na korytarzach, w salonach, w mesach, w maszynowni, w kabinach rekreacyjnych, na mostku i na opustoszałych pokładach, na które monsunowy wiatr nawiewał wodną mgiełkę z łamiących się grzbietów fal.
Reakcją załogi był oddech ulgi. Nowe instalacje za wschodnim skrajem wyspy Halul pozostawiały Lewiatanowi sporo miejsca do manewru poprzedzającego podłączenie do boi przeładunkowej. Za ten bezpieczny manewr trzeba było zapłacić odpowiednią cenę. Miejsce przeładunku znajdowało się na końcu złożonej z rur i wężów narośli na pustym morzu pokrytym plamami rozlanej ropy. Wyspa Halul znajdowała się pięćdziesiąt mil od Kataru - nie było na niej marynarskiej kantyny, nie było punktu wymiany filmów.
- A rozładunek nastąpi w zatoce Bantry albo w Hawrze. To wszystko - zakończył Ogilvy.
To bardzo źle, że nie wiadomo, czy Bantry czy port francuski. Załoga ma prawo wiedzieć, dokąd płynie. W czasie długiej podróży dokładna znajomość portu docelowego ma znaczenie psychologiczne.
Ogilvy wyłączył system nagłośnienia i wyszedł na skrzydło mostka, pragnąc obejrzeć rosnący na horyzoncie płaski brzeg Ra's al Hadd. Wilgotność pędzona wiatrem mieszała się z suchym dymem z kominów, z relingu skapywała skroplona para i resztki bryzgów.
Monsun przedłużał swój żywot w tym roku. Ogilvy pomyślał, że w Indiach monsun wyrządził z pewnością olbrzymie szkody. Jakież życie pędzą tamtejsi ludzie, czekają tylko na deszcz!
W zatoce będzie piekielnie gorąco, niech tylko miną cieśninę. Tu na mostku pozostała mu jeszcze najwyżej godzina znośnej temperatury.
A potem przez pięć dni - dwa dni drogi w tamtą stronę, dzień ładowania i dwa z powrotem - będzie niewolnikiem klimatyzacji. Wszystkie okna i drzwi będą szczelniej zamknięte niż na łodzi podwodnej.
- Panie kapitanie!
Drugi oficer! Przecież wie dobrze, że kapitanowi nie należy przeszkadzać w chwilach takich jak ta, kiedy oddycha pełną piersią.
- Słucham, Drugi, o co chodzi? - odpowiedział poirytowanym tonem.
- Radiotelefon. Kanał dyrekcji.
- Czego, do diabła, chcą?
- Nie pytałem...
Ogilvy wpatrywał się w zbliżający brzeg Ra's al Hadd. Niech sobie poczekają. Polecenia załadunku już przysłali, więc o co im chodzi? Po raz ostatni wciągnął głęboko słony wiatr i wrócił do średniówki. Dyżurny oficer radiokomunikacji przełączył rozmowę na telefon znajdujący się w pobliżu nowego kapitańskiego fotela. Ku wielkiej konsternacji oficerów nawigacyjnych, Ogilvy nabrał ostatnio zwyczaju spędzania wielu godzin dziennie w tym fotelu. W czasie wacht mieli go stale na głowie.
James Bruce z Londynu! Wymienili chłodne powitania i parę zdawkowych zdań. Obaj jeszcze dobrze pamiętali ostatnie starcie. Wreszcie Bruce przeszedł do sprawy:
- Znów mamy z nim problem.
- Z kim i jaki problem?
- Doktor.
- Hardin?
- Tak.
- Znów Afryka Zachodnia? - spytał Ogilvy wściekły, że Bruce będzie po raz wtóry usiłował wpakować mu na pokład helikopter, gdy objadą Przylądek Dobrej Nadziei.
- Nie - odparł Bruce. - Marynarka irańska ścigała go w okolicy wysp Quoin.
- W okolicy Quoinów? A jakże, do diabła, on się tam dostał?
- W ten sam sposób, w jaki dopłynął do Przylądka Dobrej Nadziei. Po prostu dopłynął.
Ogilvy poczuł ogarniającą go panikę.
- Kiedy był w Kapsztadzie?
- Mniej więcej w tym samym czasie, co ty.
- Skąd to wszystko wiesz?
- O tym nie będziemy mówili przez radiotelefon. Ważne, że mamy swoje źródła. Te same, które ostrzegły nas przedtem.
- Dlaczego nie usiłował działać w Kapsztadzie?
- Tego nie wiemy. Może wówczas nie był przygotowany.
- I mówisz, że w Table Bay pojawił się w ogonie sztormu?
- Z tego, co wiemy, tak.
Otrząsnął się szybko. Morze bywa arbitralne. Po prostu Hardin miał bardzo dużo szczęścia, bo przecież nie dysponuje nadprzyrodzonymi siłami.
- Gdzie jest teraz? Poluje?
- W tej chwili nie poluje. Ucieka.
Ogilvy roześmiał się sarkastycznie.
- Jeden człowiek na turystycznym jachcie wymyka się irańskiej marynarce?
- To było w nocy. Ale oni są pewni, że płynie w twoim kierunku.
Bez chwili wahania Ogilvy przełączył się na telefon mostkowy.
- Drugi! - ryknął.
- Panie kapitanie! - drugi oficer odezwał się natychmiast.
Rozmawiającego przez radiotelefon kapitana obserwował przez cały czas z prawego skrzydła mostka.
- Obserwatorów na maszt i dziób.
- Tak jest.
- Znów ten człowiek na jachcie.
- Tak jest... Czy on zaatakuje, panie kapitanie?
- Nie, jeśli obserwatorzy nie będą spali - warknął Ogilvy.
- Tak jest.
Niby film przesuwały mu się w głowie mapy pozostałego odcinka podróży. Wąskie szlaki żeglugowe obszarem ataku. Dlatego Quoiny!
- Jesteś tam? - spytał Bruce przez radiotelefon.
- Jestem. Co postanowiliście zrobić w tej sprawie?
- Irańczycy i Saudyjczycy zapewniają ochronę Lewiatana aż do chwili, gdy pochwycą Hardina. Lada chwila powinieneś otrzymać eskortę.
- Cholerny cyrk! Tubylcze lotnictwo poluje na stukniętego żeglarza amatora. Będę miał szczęście, jeśli któryś z pilotów nie spadnie mi na pokład, i to nie sam, ale z maszyną.
- Rozmawiamy na otwartym kanale. Uważaj na słowa, Cedryku!
- Masz jeszcze coś do powiedzenia?
- Nie. I nie przejmuj się. Jesteś bezpieczny na sto procent. Dam ci znać, gdy go złapią.
- Jeśli go złapią!
- Nie bój się... Jeszcze jedno. Być może Irańczycy poproszą cię, żebyś sobie poleżał w dryfie, aż go dopadną.
- Wykluczone! - warknął Ogilvy.
- Bądź rozsądny, Cedryku! - powiedział sztywno Bruce.
- Hardin nie może zastawić żadnej pułapki, skoro ucieka.
- Okaż wobec Irańczyków dobrą wolę. Nie prowokuj ich, Cedryku.
- Nadchodzi obszar wysokiego ciśnienia. Złapią go, jak tylko niebo się przeczyści. Nie będzie powodu do zatrzymywania się. - Odłożył słuchawkę bez pożegnania.
W chwilę potem pojawił się radiowiec.
- Przepraszam pana, kapitanie. Czy mam się łączyć z Doha?
- Tak. Drugi poda panu przypuszczalny czas przybycia.
Ogilvy znów wyszedł na skrzydło mostka i wpatrzył się w Ra's al. Hadd. Nadleciała formacja helikopterów, które z ogłuszającym bzykaniem przeleciały nad tankowcem. W pojęciu pilotów miało to najprawdopodobniej podnieść na duchu załogę tankowca. Helikoptery miały saudyjskoarabskie oznaczenia na kadłubach. Kapitan Ogilvy kamiennym wzrokiem patrzył przed siebie, nie zwracając uwagi na wyszczerzonego typa, który w swoim helikopterze zatrzymał się na wysokości sterówki i wymachiwał, jakby wygrał przed chwilą bitwę o Anglię.
Hardin nie wybrał dobrego miejsca do ucieczki, było ono natomiast pomyślne dla myśliwych. Zarówno Saudyjczycy, jak i Irańczycy czujnym okiem strzegli Zatoki Perskiej. Patrolami pokryją cały obszar. W tej sprawie będą współpracować, będą przeszukiwać obszar ręka w rękę, natomiast nieco dalej spłyną z chmur nad wodę eskadry irańskich myśliwców, aby pokazać sąsiadom i innym, kto kontroluje strategiczne cieśniny. Irańczycy mieli wielką bazę lotniczą w Chah Bahar z drugiej strony Zatoki Omańskiej. Sardoniczny uśmieszek wykrzywił Ogilvy'emu usta. Im więcej będą musieli wysłać okrętów na poszukiwanie Hardina, tym mniej ich zostanie, aby kontrolować przestrzeganie przepisów ekologicznych przez tankowce.
Zacisnął wargi. Przykre. Co za świat! Polowanie na człowieka. Hardin nie zdaje sobie sprawy z tego, co go czeka. Bardzo dawno temu, jeszcze przed wojną, Ogilvy i drugi młody szalony oficer zeszli na ląd po cywilnemu w Al-Jubayl. Było to w okresie ramadanu, miesiąca postu. Jego kolegę złapano na piciu whisky, co było zakazane przez Koran. Ogilvy z konieczności był świadkiem publicznej chłosty. Ściśnięty w pobliżu pręgierza przez sfanatyzowany tłum, widział i słyszał wszystko - wycie ofiary, podniecenie tłuszczy, niemalże zapach sadystycznego zachwytu, krew. Ale najbardziej utkwił mu w pamięci odgłos bata padającego na ciało. Podobny do odgłosu rozdzieranego płótna. Rozdzierał ludzkie ciało.
Od tej chwili Ogilvy znienawidził Arabów. Ciągle ich nienawidził. Irańczycy zawsze hałaśliwie obwieszczali, że nie są Arabami, ale jeśli nawet połowa tego, co pisały gazety, była prawdą, to wcale nie są od Arabów lepsi ze swoimi tajnymi policjami i salami tortur. Bez względu na to, która strona złapie Hardina, to będzie z nim bardzo źle. Ależ głupiec z niego!
25
Hardin podniósł zapasowy sekstant ku perłowemu niebu i zmierzył kąt między rozpalonym do białości słońcem a bladym horyzontem. Zaznaczył czas: minuta i czterdzieści sekund po południu, a potem schronił się pod markizą, jaką ze sztormowego żagla rozpostarł nad kokpitem. Palącymi ze zmęczenia oczami usiłował znaleźć właściwą pozycję na tabelach rocznika astronawigacyjnego. Nie mógł pracować przy stoliku nawigacyjnym, gdyż temperatura w kabinie wynosiła ponad pięćdziesiąt stopni Celsjusza.
Chociaż Łabędź pruł fale na zachód południowy zachód ze stałą szybkością sześciu węzłów, nie wytwarzał chłodzącej bryzy, a jedynie bełtał ciężkie zapiaszczone powietrze. Piaskowy pył wdzierał się wszędzie, osiadał na pokładzie, na ciele, dostawał się do ust i oczu.
Łyknął ciepławą wodę z termosu, przepłukał usta. Skończył wyliczenia, otrzymując wynik, który jedynie potwierdzał to, co mu już powiedział zarówno zegarek, jak i szybkościomierz Łabędzia. Płynąc maksymalną szybkością przez trzynaście godzin od chwili, gdy zmienił kurs, opuszczając bezpieczną strefę po zawietrznej tankowca, przepłynął osiemdziesiąt mil w głąb Zatoki Perskiej.
W białym żarze poranka wyparowała cała euforia, jaką odczuwał po wymknięciu się ścigającym, po niespodziewanej zmianie kursu i po nie zauważonym przez nikogo przemknięciu przez cieśninę. Bolała go głowa od gorąca i nieustannego terkotu silnika. Bolał go też kręgosłup od długiego siedzenia, igiełki bólu przemykały przez ramiona. Wraz ze zmęczeniem pojawił się spadek nastroju i wątpliwości.
Znów miał bardzo mało paliwa, właściwie skończyły się zapasy żywności, loran nie działał, padłszy ofiarą nadmiernej wilgotności powietrza, a nade wszystko brakowało mu snu. Poza tym Łabędź coraz bardziej przeciekał. Nawet gdyby teraz znalazł sposób na dostateczny wypoczynek, nawet gdyby udało się naprawić Łabędzia, to i tak nie miałby nadziei na wymknięcie się ścigającym. Sześćset-milowa Zatoka Perska była ze wszech stron otoczona lądem. I jedyną drogą ucieczki była wąska cieśnina Ormuz.
Nie był przygnębiony tym, że lekkomyślnie rzucił wyzwanie tankowcowi. Kiedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że za wszelką cenę musi zatopić Lewiatana, godził się z możliwością, że niejaki Piotr Hardin przestanie istnieć, ale mając przed sobą wszystkie morza świata był pewny, że gdzieś znajdzie schronienie i rozpocznie nowe życie. Nawet kiedy dowiedział się o helikopterze i czym prędzej popłynął na południowy Atlantyk, nie miał złudzeń - znając granice swego doświadczenia żeglarskiego i umiejętności - co do trudów, jakich będzie wymagać ta długa podróż w zimową strefę świata. Wówczas też wszystko znajdowało się w jego rękach. Czuł się silny i wierzył, że przetrwa. Podobnie było z zasadzką przy wyspach Quoin - miał wszystkie szanse ucieczki w zamieszaniu.
Teraz jednak już nie ma ucieczki. Czeka go śmierć. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie ma zamiaru umierać, nigdy nie miał tego zamiaru. Całym swym jestestwem pragnął żyć. Coś nakazywało mu, aby obrócić jacht i wracać, i próbować przemknąć przez cieśninę, gdy zapadnie noc.
Przez długi czas siedział nad sterem, sennie kiwając głową, zmęczonymi oczami wpatrując się w kompas, poszukując w myślach sposobu przyzwoitego wycofania się z afery, w jaką się wplątał. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie. Nie miał map Zatoki Perskiej, gdyż nigdy mu nie przyszło do głowy, że zapuści się za Lewiatanem tak daleko. Jedyny sojusznik, jakiego miał, oddał go w ręce marynarki irańskiej. Gdyby teraz zawrócił, byłby w głębi Zatoki Omańskiej jeszcze z przedświtem.
Z drugiej strony miał locję. Obejmowała zarówno Zatokę Omańską, jak i Perską; chociaż była jedynie uzupełnieniem map, wymieniała prądy, tory wodne, niebezpieczeństwa żeglugi, porty, ich położenie, wyspy - łącznie z wyspą Halul. Miles już nie mógł zaszkodzić więcej, niż zaszkodził, a poza tym absolutnie nikt, łącznie z irańską marynarką, nie wiedział, że Hardin dopłynął tak daleko w głąb Zatoki Perskiej.
Popłynie dalej, a w trudnych godzinach Karolina będzie żartowała przez zaciśnięte szczęki. Nabrał kubeł ciepłej wody i wylał sobie na głowę. Napił się słodkiej wody, połknął garść witamin i wzbogacających żywność pigułek, a potem przez dziesięć minut pompował zęzy.
Otworzył radio, jak mógł najgłośniej i nastawił na częstotliwość podaną w przewodniku nawigacyjnym jako należącą do Towarzystwa Shell w Doha. Locja nakazywała statkom udającym się na Halul podawanie przez radio przewidzianego czasu przybycia i ilości żądanej ropy.
Piaskowy pył połączył się z mokrą mgłą i niskimi chmurami, stwarzając nad Łabędziem gęstą kołdrę. Gdy wiatr chwilami rozpędzał mgłę, miał widoczność na milę, ale nad głową zawsze tkwiła nisko ta gorąca wata, momentami przebijana ostrym promieniem słońca i głośnym bzyczeniem helikopterów. Parę razy nawet je dostrzegł. Z głośnika płynął potok różnorakiej angielszczyzny, gdy statki z całego świata meldowały swoje przybycie opływając Ra's al Hadd.
Zszedł na dół, by sprawdzić zęzy. W głębi jachtu żar był nieprawdopodobny. Czuł mocne pulsowanie w skroniach, zupełnie jakby ktoś zaczął go dusić, zaciskając na szyi pętlę z grubego sznura. Wyszedł na górę. Zauważył, że barometr gwałtownie podnosi się. Jeśli to zapowiada suchy północny szamal, to jeszcze przed nocą może on rozpędzić chmury i piaskowy pył. Nie wolno było teraz tym się martwić. Znajdował się o kilka mil na południe od szlaku tankowców i w chwili obecnej nic więcej nie mógł zrobić. Gdy się zbliży do Halul, to wówczas pomyśli o odpowiednim do ukrycia się miejscu, gdzie przeczeka, aż nadejdzie moment zniszczenia Lewiatana,
Żar niby rozgrzany w piecu piasek walił falami w pokład. Mimo terkotu silnika i pisków z głośnika Hardin zasypiał. Nagle ocknął się, słysząc zupełnie nowy dźwięk. Głos z dobrym angielskim akcentem, jeszcze nieco zamglony słabym odbiorem, usiłował nawiązać łączność z nabrzeżną stacją w Katarze.
- H-O-Y... H-O-Y... H-O-Y. Tu Stefan-Quantum-Feliks-Bar-bara... Stefan-Quantum-Feliks-Barbara... Henryk-Olga-Ypsylon... Henryk-Olga-Ypsylon. Tu Stefan-Quantum-Feliks-Barbara. Czy mnie odbieracie? Słucham.
Hardin popędził do kabiny. SQFB to kod wywoławczy Lewiatana!
- Henryk-Olga-Ypsylon. Henryk-Olga-Ypsylon! Tu Stefan-Quantum-Feliks-Barbara woła Henryk-Olga-Ypsylon. Czy mnie odbieracie? Słucham.
Założył i włączył słuchawki i dostrajał odbiornik. Poczuł wówczas, że podłoga jest w wodzie.
Wyciekała spomiędzy desek, tworząc kałuże rozedrgane wibracjami silnika.
Lewiatan opłynął Ra's al Hadd i nagle morze się zmieniło. Nawet Ogilvy był zaskoczony - nigdy nie przestał zdumiewać się tym fenomenem, od czterdziestu lat, od kiedy po raz pierwszy tędy płynął.
Powierzchnia wody zrobiła się płaska, gładka, jakby była z rozpuszczonej ciężkiej żelatyny.
Temperatura podniosła się o dziesięć stopni. Wiatr całkowicie zamarł. Wkrótce na brzegu, wzdłuż którego płynął tankowiec, zaczęły wyrastać kamienne granie. Zamglona Zatoka Omańska buchała białym żarem, przypominając wnętrze pieca oglądanego przez zadymione szkło.
Ogilvy skierował lornetkę na białą plamkę - mundur obserwatora na dziobie - był nim angielski marynarz w czapce chroniącej głowę przed słońcem. Ogilvy podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i wydał dyspozycje bosmanowi. Po chwili rowerem pojechał na dziób zmiennik obserwatora, który powrócił z kolei do białej wieżycy na rufie.
Zmiennikiem był Pakistańczyk. Ogilvy uważał, że Azjaci są bardziej odporni na upał niż Europejczycy. Na dziobie stał wielki termos z zimną herbatą, specjalnie przygotowaną na rozkaz kapitana, by w tym upale marynarz mógł zachować pełną zdolność funkcjonowania. Inny obserwator wdrapywał się właśnie na maszt między dwoma kominami. Dźwigał na pasku termos. Obaj obserwatorzy mieli być zmienieni po godzinie.
Widoczność była na wiele mil, a co kilka minut na horyzoncie pokazywał się helikopter i zawisał na niebie jak choinkowa dekoracja. Jedynymi żaglami na morzu były żagle łacińskie tak odwieczne i zrośnięte z Zatoką Omańską jak skalne granie z brzegiem. Czy Hardin mógł, na przykład, nagle wyskoczyć z jednej z ukrytych zatoczek? Mało prawdopodobne. Lewiatan płynął w odległości siedmiu mil od brzegu, a helikoptery bezustannie nad nim czuwały.
Ogilvy postanowił powrócić do klimatyzowanego komfortu własnej kabiny. Zamówił lunch. Jadł powoli, odpoczywał między daniami, rozpierając się w swym arcywygodnym fotelu za biurkiem, i rozmyślał o Hardinie i jego obsesji. "Ten człowiek jest zdrajcą medycznej profesji, wyrzutkiem społeczeństwa z własnego wyboru. Bywają tacy ludzie. Lewacy, kryminaliści, fanatycy. Wyrzutki".
Uśmiechnął się. Obsługujący go steward był przekonany, że to deser wprawił kapitana w tak dobry humor, ale Ogilvy był po prostu zadowolony z siebie, ze swego rozumowania.
Kapitan położył się. Niedługo zacznie się czas żeglugi po zatłoczonej statkami Zatoce Perskiej. A potem nie mniej skomplikowane załadowanie miliona ton ropy. Nie zazna wiele spokoju do czasu, aż Lewiatan znajdzie się na tych samych wodach, ale płynąc w przeciwnym kierunku, ku Europie.
Podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu, połączył się z mostkiem i kazał przedstawić sobie raport na temat poszukiwań Hardina. Nic nowego. Arabskie helikoptery sprawdzały cały akwen przed Lewiatanem. Odłożył słuchawkę i zadumał się.
Nie mógł spać. Leżał z szeroko otwartymi oczami w zaciemnionej kabinie i w myślach przeglądał wszystkie mapy regionu. Był pewien, że przenika rozumowanie Hardina. Pamiętał, jak ten człowiek, wówczas w barze, pilnie słuchał, obserwował, a potem uderzył. Lubi zastawiać pułapki. A to, że przeżył sztorm, który niemalże unicestwił Lewiatana, świadczy o jego szalonej determinacji i odporności.
Ogilvy wykręcił na tarczy numer.
- Tu kabina radiowa, mówi drugi radiooficer...
- Proszę mnie połączyć z kapitanem Bruce w Londynie. - Ubrał się w ciągu dziesięciu minut, oczekując na połączenie.
Bruce zaczął od zapewnień, że Irańczycy obiecują bardzo szybko złapać Hardina. Ogilvy przerwał mu.
- Założę się o pięć funtów, że ten facet zawrócił!
Hardin tępo wpatrywał się w rozedrgane kałuże. Jak długo spał? Dlaczego nie zauważył ociężałości jachtu spowodowanej dużą ilością nabranej wody?
Operator Lewiatana ciągle wywoływał stację w Doha.
- Henryk-Olga-Ypsylon. Henryk-Olga-Ypsylon. Tu Stefan... Hardin zrzucił słuchawki i ponownie włączył głośnik.
- ...Czy mnie słyszycie? Odbiór.
Wybiegł na pokład i zaczął wypompowywać wodę przez wielką pompę w kokpicie. Popłynęła czysta woda przez zawory wylotowe w pawężu. Hardin z mechaniczną precyzją podnosił i opuszczał dźwignię pompy. Był spocony, woda spływała mu po twarzy, zalewając oczy. Serce biło coraz mocniej. Zmienił ręce. Jedno ramię już go bolało.
Radio ponownie się rozkrakało, głos ludzki zagłuszył łagodny ciąg znaków Morse'a. - Henryk-Olga-Ypsylon, Henryk-Olga-Ypsylon...!
Pochylony pod markizą z żagla, chowając się jak można przed słońcem, znów zmienił ręce. Gdzieś poniżej linii wodnej pękł kadłub. Najprawdopodobniej w pobliżu wału śrubowego, ale będzie mógł sprawdzić i naprawić dopiero wtedy, kiedy wypompuje całą wodę.
Wszystkie myśli i wszystkie ruchy służyły tylko pompowaniu. W górę, w dół, w górę, w dół... Głośne walenie w uszach zagłuszało terkot silnika. W górę, w dół, w górę, w dół...w przeraźliwej spiekocie.
Czuł pulsującą w głowie krew, która usiłowała z wymęczonych płuc dostarczyć udręczonemu mózgowi tak potrzebnego tlenu. W górę, w dół...
- Stefan-Quantum-Feliks-Barbara. Czekajcie na rozmowę! Nowy głos, angielski z obcym akcentem.
- Czy dobrze mnie słyszycie? - spytał radiooperator Lewiatana. W eterze panowała cisza.
Hardin wychylił się za pawęż. Woda w zęzach była przezroczysta. A więc niezbyt długo tu jest. Wrócił do pompy.
- Stefan-Quantum-Feliks-Barbara - odezwał się ten sam głos z obcym akcentem. - Tu Henryk-Olga-Ypsylon. Nabrzeżna stacja w Doha. Dzień dobry. Czy to Lewiatan?
- Ludwik-Ewa-Wiktor-Irena-Adam...
- Tak, Lewiatan! - przerwał głos z Doha. - Oczekiwaliśmy was. Jak tam idzie?
- Dziękuję, dobrze. Czy to mówi Ahmed Szid?
- Tak.
- Tu Gordon Macintosh. Miło mi pana ponownie usłyszeć.
- I ja się cieszę. Mieliście dobrą podróż?
Po raz pierwszy pompa zassała powietrze i Hardin padł na podłogę kokpitu całkowicie wyczerpany.
- Bardzo dobrą - oświadczył głos przez radio. - A pan ma się dobrze?
- Bardzo dobrze, dziękuję.
- Miło słyszeć.
- Proszę powtórzyć, gdyż tracę wasz sygnał.
- Powiedziałem, że miło mi słyszeć.
- Nic nie słyszę, Lewiatan. Powtórzyć.
- Miło to słyszeć.
- Proszę przełączyć na kanał osiem.
Hardin zmusił się do wstania i zejścia do gorącej kabiny, by przestroić odbiornik. Lewiatan i Doha ponownie nawiązywały łączność. Wrócił do kokpitu, gdy radiooperatorzy zaczęli rozmawiać. Wyłączył silnik i rozejrzał się po morzu. Lekko rozkołysana woda była ciągle ponuro szara, ale kołderka z mgły, piasku i chmur zaczynała się zmniejszać.
Znów zszedł na dół, zdjął trapik i pokrywę silnika, zajrzał w głąb, gdzie chlupotała woda. Położył się na brzuchu i głęboko sięgnął ręką, obmacując śliskie dno. Przesunął się do przodu sprawdzając dno pod podstawą silnika i jeszcze dalej za nią. Łabędź bezszelestnie dryfował, kabina po zmniejszeniu szybkości stała się jeszcze bardziej gorąca.
Diesel, który pracował bez przerwy od minionego wieczoru, stygnąc wydawał cichy odgłos tykania i wydzielał zapach spalin.
Obmacał dokładnie miejsce, gdzie wał śrubowy przebijał dno i gdzie znajdowały się zgrubienia łączeń laminatu. Rozmowa między stacją w Doha i Lewiatanem ciągle trwała, obaj rozmówcy wymieniali nowiny i wzajemne życzenia. Nagle Arab zapytał:
- A co z tym wariatem?
Szkot odpowiedział:
- Nie możemy o tym rozmawiać przez radio.
- Wkrótce go złapiemy - odparł Arab. - Niech się pan nim nie martwi, przyjacielu.
Dreszcz, jaki Hardinowi przeszedł po plecach, nie miał nic wspólnego z pustymi pogróżkami arabskiego rozmówcy Lewiatana. Wyczuł nacisk na palce. Dziura znajdowała się tuż pod łącznikiem z przodu wału i wydawała się bardzo duża.
Usiłował palcami dokładnie zbadać jej wielkość. To ciężar zwisającego z góry silnika, gdy jacht leżał w wodzie masztem do dołu! Czy grozi powiększenie dziury?
- Jaki jest wasz przewidywany czas przybycia? - padło pytanie ze stacji w Doha.
- Dwudziesta druga godzina, jutro. Powtarzam: przewidywany czas przybycia Lewiatana na Halul dwudziesta druga, jutro.
Hardin usłyszał pożegnanie i zakończenie rozmowy. W głowie kłębiły mu się myśli, a palce głaskały niewidzialny prąd.
Dziesiąta wieczorem jutro! Czas dobry do ukrycia się, ale niedobra pora na celowanie. Żałował, że Smok nie ma celownika podczerwonego. Za trzydzieści cztery godziny! Mniej niż półtora dnia. Jazda!
Na dębowej deseczce - mniej więcej czterdzieści centymetrów kwadratowych - wyborował na wylot cztery dziury. Deseczka miała około dwu centymetrów grubości. Następnie wyszukał cztery śruby do drewna. Przeciągnął je przez kawałek mydła, żeby łatwiej się wkręcały. Jakiś ruch na wodzie odwrócił jego uwagę. Spojrzał za burtę i cofnął się z przerażeniem i obrzydzeniem.
Gruby żółty wąż morski z wystawionym nad wodę wielkim łbem szybkim ślizgiem płynął tuż pod samą powierzchnią sennej w słońcu zatoki. Podniósł łeb zbliżywszy się do Łabędzia. Drgały mu nosowe chrapy. Nieruchomymi oczami obejmował cały kadłub. Wystający z wody podobny do steru ogon trzepał na boki. Miękką falistość ruchów zastąpiło nagłe szarpnięcie, po nim skok i wąż trzepnął w burtę. Hardin głośno krzyknął i zamierzył się bosakiem. Nie trafił, zaledwie potrącił spłaszczoną głowę. Nim wyciągnął bosak z wody, wąż natarł rozwścieczony zatapiając zęby w aluminium i owijając się cały wokół drąga. Dwumetrowej długości oplot bosaka! Aluminiowa rura dygotała w rękach Hardina, przenosząc mięśniowe spazmy węża.
Hardin mocniej szarpnął, wąż spadł do wody i zniknął pod powierzchnią. Hardin z trudem łapał oddech, ciarki przechodziły mu po skórze, gdyż zauważył, że węży było więcej; jedne leniwie przepływały obok, inne wykazywały zaciekawienie jachtem, tak jak ten pierwszy.
Bał się, że wślizną się na pokład i dalej do kabiny. Nigdy nie czuł się swobodnie w obliczu morskich stworów, ale teraz był bliski sparaliżowania strachem - sparaliżowania równie skutecznego jak ukąszenie węża. Zapomniawszy zupełnie o przecieku i nie zwracając uwagi na szybko ustępującą mgłę, chodził po pokładzie bosakiem rozdzielając ciosy, jeśli tylko któryś podpłynął zbyt blisko.
Były to węże bardzo jadowite - bardziej jadowite niż węże lądowe. Dobrze o tym wiedział. Leczył kiedyś oficera marynarki amerykańskiej, którego ukąsił taki wąż podczas nurkowania na południowym Pacyfiku. Istniało ich wiele gatunków i na ukąszenia większości nie było surowicy. Miały zupełnie bezbolesne ukąszenia - ot para cienkich jadowitych zębów wstrzykiwała truciznę śmiertelną dla człowieka i każdego innego stworzenia. Śmierć była powolna i nieuchronna. U człowieka po paru godzinach paraliż obejmował kończyny, potem nieodwołalnie zamykały się oczy i skurcz zaciskał szczęki. Konwulsje zaczynały się po paru dniach, pojawiał się też paraliż przepony i następowało zablokowanie dróg oddechowych. Te perspektywy nie przerażały Hardina bardziej niż sam widok tłustych cielsk sunących tuż pod powierzchnią wody. Bał się, gdyż był przekonany, że jeśli będą chciały, to dostaną się na pokład jachtu.
W pewnym sensie ta pewność uratowała go. W przeciwnym wypadku, gdyby sądził, że zdoła temu zapobiec, pozostałby na pokładzie, a wówczas Łabędź poszedłby na dno.
Rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł żadnej bezpośredniej groźby. Skrawki błękitu przezierały przez zasnute chmurami niebo, czyli barometr miał rację - pojawienie się bezchmurnego nieba nad zatoką było sprawą czasu. Zabrał narzędzia i dębową łatę i zszedł z nimi na dół. Rozciągnął się na deskach za silnikiem od strony rufy, rozłożył w zasięgu ręki narzędzia i zaczął grzebać w wodzie. Strzeliła mu do głowy irracjonalna myśl, że kryje się w niej wąż, który przedostał się przez przedni luk i przepłynął między zęzami, przeciskając się przez otwory odwadniające. A może wąż dostał się przez dziurę w dnie kadłuba, wepchnięty przez ciśnienie od spodu? Obejrzał się za siebie prawie przekonany, że zobaczy żółte cielsko ześlizgujące się ze stopni trapiku.
Strach i żar uniemożliwiały normalny oddech. Usiłował skoncentrować się na reperacji. Od ostatniego pompowania zebrało się już z dziesięć centymetrów wody.
W powstałą szparę wepchnął, ile się dało, pastę uszczelniającą. Wpychał jak mógł najgłębiej żelazkiem i młotkiem do kalfatażu. Potem obmacał dokoła palcami. Woda jeszcze przeciekała. Zapychał więc dalej gęstą gumiastą pastą i dobijał młotkiem, aż woda przestała napływać. Odczekał minutę, sprawdził. Gdy się upewnił, że kalfataż zdaje egzamin, powrócił na pokład.
Pod żaglową markizą było chłodniej. Trochę odpoczął, ale widząc, że pokrywa z chmur rzednieje, postanowił wrócić do pracy. Najpierw wypompował całą wodę, a następnie zszedłszy na dół, wybrał ścierką i wytarł do sucha.
Dębową łatę wcisnął pod wał śrubowy i osadził w paście uszczelniającej, ale ponieważ w laminacie było małe wybrzuszenie, łatę wyjął i podheblował. Gdy ją wsunął po raz drugi, doskonale pasowała. Wyborował wiertarką cztery dziury w laminacie, wykorzystując otwory w deseczce jako prowadnice wiertła. Rozpoczęło się wymagające dużej siły nacisku wkręcanie śrub - najpierw w dąb, następnie w laminat. Pracował największym śrubokrętem, jaki miał. Gdy się trochę uspokoił, przypomniał sobie własne odkrycie, że rączka śrubokręta jest w istocie nieskończoną ilością dźwigni ułożonych w koło. Z wysiłkiem wkręcał śruby coraz głębiej; dokręcił mocno, aż pod skrajami łaty ukazała się dokoła równa linia pasty uszczelniającej.
Bliski wymiotów z powodu gorąca wybiegł do kokpitu, gdzie padł pod markizą. W głowie mu szumiało, wszystko się przewracało w brzuchu. Powoli jednak, głównie dzięki kojącej myśli, że wykonał dobrą robotę, siły powracały. Słońce przezierało przez liczne wyrwy w chmurach, konkurując ze spływającym także z nieba coraz bardziej wyrazistym błękitem.
Węże płynęły sobie obok, grzejąc się w słońcu. Jeden z nich pochylił pokryty łuskami łeb i pił chciwie słoną wodę. Inny obrócił czarne pozbawione powiek oczy ku nagłemu podmuchowi żaru pędzonego przez wiatr nad żelatynowatą powierzchnią zatoki i dał nura, a za nim uczyniły to samo inne.
Hardin oderwał wzrok od węży i spojrzał na horyzont.
Był zdumiony, że jest aż tak wyrazisty. W kierunku północnym widział paradujące tankowce. Daleko za dziobem zachodni skraj nieba był pobrudzony spiralami czarnego dymu z gazów spalanych w pobliżu szybów naftowych. Uboczny produkt! Poniżej tych dymów, na wodzie, stały gęstym rzędem platformy wiertnicze.
Druga fala gorącego powietrza musnęła mu policzek. Powierzchnia wody zmarszczyła się. Na północnym zachodzie, między szybami naftowymi a tankowcami, pojawiło się czarne pasmo nawałnic rozszerzające się szybko i jeszcze bardziej czerniejące. Ponad nim płynęły ponure ciemne sztormowe chmury kłębiaste.
Hardin przyglądał się temu, niepewnie usiłując wypracować jakąś rozsądną reakcję na groźbę zbliżającego się szkwału, gdy nagle z chmury wyłonił się helikopter z kulistą plastykową kabinką.
Wielki dwurotorowy helikopter z irańskimi oznaczeniami, w eskorcie własnego owalnego cienia, który go wyprzedzał i rósł w miarę obniżania lotu, zawisł nad pokładem Lewiatana i potem usiadł w białym kole wyznaczonego mu lądowiska. Z kabiny wyskoczył młody irański komandor i zawadiacko ruszył w stronę windy i mostka.
Nad Lewiatanem krążyło stado saudyjskoarabskich helikopterów wojskowych niby ptactwo, które uciekło z gniazda okupowanego przez drapieżnika. Saudyjczycy eskortowali Lewiatana przez cały czas - ich helikoptery szalały między tankowcem i lądem, przeszukując zatoczki i ujścia rzek - natomiast helikopter irański pojawił się nagle ze wschodu, przeleciał przez formację saudyjskoarabską i osiadł na pokładzie Lewiatana, nie prosząc o zezwolenie ani kapitana statku, ani dowódcy saudyjskoarabskiej eskorty.
Kapitan Ogilvy siedział w swym fotelu na mostku i dyszał ze wściekłości, patrząc na nieproszonego gościa idącego wesoło pokładem. Wszystko, co dostrzegał przez lornetkę, jeszcze bardziej doprowadzało go do pasji: jak spod igły wyprasowany i wykrochmalony niebieski mundur obwieszony baretkami i odznaczeniami, jakie tubylcy rozdają sobie garściami. Oficer miał gęste czarne, błyszczące włosy i na nosie przeciwsłoneczne okulary na wzór mody panującej w lotnictwie amerykańskim. U boku zwisał w kaburze mały automatyczny pistolet. Wydawał się zupełnie niewrażliwy na żar buchający z pokładu Lewiatana. Ogilvy prychnął, gdy dostrzegł jeszcze jeden rekwizyt: ten dzikus trzymał w ręku pałeczkę - atrybut władzy sztabowych oficerów brytyjskich.
Zachowanie irańskiego oficera uwypukliło fakty nie mające precedensu: po pierwsze Iran ma prawo patrolować zarówno Zatokę Omańską, jak i Perską, a po drugie irańska marynarka ma prawo wchodzić na pokład każdego statku handlowego. Młody oficer zignorował marynarzy, których Ogilvy wysłał na jego spotkanie, poszedł dalej, by po chwili pojawić się na mostku.
- Witam pana, kapitanie! - powiedział.
Ogilvy spoglądał na niego zimnym wzrokiem.
- Nie tylko pogwałcił pan prawa tego statku, drogi panie, ale również naraził pan na szwank stosunki międzynarodowe, podważając saudyjskoarabską suwerenność.
Na ziemistociemnej twarzy Irańczyka pojawiło się najpierw zdumienie, a potem gniew.
Odezwał się po angielsku z wyraźnym amerykańskim akcentem:
- Marynarka irańska jest tu w celu udzielenia pomocy, kapitanie. I nie potrzebujemy lekcji od obcych obywateli angielskich na temat międzynarodowych stosunków.
Ogilvy spurpurowiał.
- Przed siedemdziesięciu pięciu laty - powiedział, wstając z fotela - wiele lat przed pańskim urodzeniem, młody człowieku, brytyjscy obywatele zaprowadzili porządek na tym obszarze. Dzięki nam przestaliście się tutaj podgryzać, zabijać i szarpać. Ustanowiliśmy wolny handel, a nawet sporządziliśmy mapy tych ziem, bo ich nie było. Może się pan jeszcze niejednego nauczyć od obywateli brytyjskich, drogi panie!
Sternik Lewiatana zakrył usta dłonią, by nie zauważono jego uśmiechu, drugi oficer zaś zastanawiał się przez chwilę, czy dziki wyraz twarzy irańskiego oficera oznacza, że za chwilę zacznie strzelać. Twarz Irańczyka pociemniała, ale nim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Ogilvy znów się odezwał.
- Czego pan tu chce?
- Szukamy tego człowieka, Hardina - odparł Irańczyk po dłuższej chwili, wyraźnie zdecydowany zmienić temat rozmowy. - Musimy pana prosić o zatrzymanie statku do czasu, aż go złapiemy.
- Hardin jest w Zatoce Perskiej - odparł Ogilvy.
- Nie, on nie wpłynął do Zatoki Perskiej. Uciekł w tym kierunku.
- No to dlaczego go nie złapaliście?
- Jeden człowiek w małej łodzi. Zatoka Omańska jest wielka, a brzeg Musandam ma masę miejsc, gdzie można się ukryć. Ale wkrótce będziemy go mieli. Zanim to nastąpi...
- Jego tu nie ma - upierał się Ogilvy. - Jest w Zatoce Perskiej.
- Tam nie może być - odparł Irańczyk. - Zablokowaliśmy cieśninę.
- Wszyscy patrzyliście w złym kierunku - powiedział Ogilvy - i w nocnych ciemnościach nie zauważyliście jednego człowieka w małej łodzi. On was wyprowadził w pole robiąc to, czego się po nim nie spodziewaliście.
- Skąd ta pewność, że Hardin jest w Zatoce Perskiej, a nie u brzegów Makran?
- Wiem, że jest w Zatoce Perskiej, gdyż znam człowieka.
- Z Zatoki Perskiej nie ma ucieczki.
- Ucieczka znaczy dlań mniej niż zatopienie Lewiatana.
- Pan tylko zgaduje - odparł Irańczyk. - Intuicja to nie wszystko.
- Wiem, że mam rację - odparł Ogilvy. - I wiem również, że tracicie czas, przeszukując półwysep Musandam.
- Być może - odparł cierpliwie Irańczyk - ale nim się upewnimy, pan musi zatrzymać statek.
- Nie.
- Lewiatan jest zagrożony, kapitanie Ogilvy. Nie wolno ryzykować bezpieczeństwa statku i życia pańskiej załogi dlatego, że coś się panu wydaje.
- Lewiatan ma swój harmonogram, swój rozkład. Saudyjczycy doskonale nas chronią. Jesteśmy bezpieczni. Bardzo panu dziękujemy za troskę, ale nie.
- A co będzie w nocy, kiedy helikoptery nie widzą tego, co dzieje się na morzu?
- To nieważne - odparł Ogilvy. - Hardin jest w Zatoce Perskiej.
Irański oficer energicznie potrząsnął głową.
- Przykro mi, kapitanie, ale mam rozkaz zatrzymania pańskiego statku, aż minie zagrożenie.
Ogilvy patrzył z niedowierzaniem. Irańczyk założył ręce na plecy i kołysał się na piętach. Kapitan zacisnął wargi, zmarszczył brwi, zaczęły mu drgać chrapy nosa. Zaniepokojony drugi oficer zbliżył się w obawie, że kapitan dostanie jakiegoś ataku czy porażenia. Ogilvy zatrzymał go jednym spojrzeniem.
- Lewiatan się nie zatrzyma! - głos mu drżał z podniecenia.
- Ma pan rozkaz zatrzymać się, ze względu na bezpieczeństwo!
Ogilvy spojrzał przez szybę. Na jego twarzy zagościł sarkastyczny uśmiech.
- Pan, drogi panie, znajduje się w tej chwili na wodach terytorialnych Muscatu i Omanu - powiedział krótko. - Troszkę pan się zagalopował, drogi panie!
- Jeśli nie zatrzyma się pan teraz - odparł Irańczyk - to wejdziemy na pański pokład na naszych wodach terytorialnych i przeprowadzimy kontrolę ekologiczną. Gwarantuję panu, kapitanie, że zajmie nam wiele dni skontrolowanie tak wielkiego statku.
- To jest zwyczajny szantaż! - wykrzyknął Ogilvy.
- Wszystko dla pańskiego dobra.
- Coś panu powiem, młody człowieku. Tylko ja wiem, co jest najlepsze dla mojego dobra. A teraz niech pan zabiera swój helikopter z mojego pokładu. - Ogilvy odszedł od oficera i pochylił się nad ekranem radaru.
Irańczyk poszedł za nim.
- Ostrzegam pana, kapitanie, przetrzymamy pana przez kilka tygodni.
Ogilvy podniósł głowę znad ekranu i wyprostował się. Twarz miał białą ze złości. Trzepnął pięścią w konsoletę.
- Nie jestem żółtkiem na dziesięciotysięczniku sprzed połowy stulecia. To jest Lewiatan. A ja jestem kapitan Cedryk Ogilvy. I kiedy zawiadomię świat, że pan odważa się unieruchomić mój statek, to będzie pan żałował, że mnie w ogóle poznał.
Irańczyk otworzył usta, ale Ogilvy mu przerwał.
- Wy, z waszymi blaszanymi nowiutkimi zabawkami na wodzie, staliście się ostatnio zupełnie bezczelni i wspólnota żeglugowa na świecie zaczyna mieć was dość.
- To są nasze wody! - wrzasnął w odpowiedzi Irańczyk.
Obaj mężczyźni patrzyli na siebie jak rozjuszone zwierzęta szykujące się do walki. Nie byli świadomi obecności sternika, drugiego oficera, kandydata oficerskiego i stewarda z tacką i zastawą do herbaty.
Na odbiorniku ultrakrótkich fal zapaliło się światełko. Drugi oficer zgłosił się i obrócił do kapitana Ogilvy:
- To do tego oficera.
Irańczyk wyciągnął rękę po słuchawkę. Ogilvy przyzwolił ruchem głowy i Drugi wręczył słuchawkę. Irańczyk słuchał. Zacisnął usta i oddał słuchawkę.
- Miał pan rację, kapitanie.
- Wiem.
Irańczyk uśmiechnął się sardonicznie. Zdjął przeciwsłoneczne okulary, ujawniając nie opalone kręgi dokoła oczu.
- Pilot helikoptera z Aramco zauważył jacht Hardina w Zatoce Perskiej, sześćdziesiąt mil na wschód od Dżazirat Halul.
Helikopter zawisł na wysokości czubka masztu kilkanaście metrów za sterburtą. Pilot - niezbyt wyraźnie widoczny w przezroczystej kopułce z pleksiglasu - podnosił w obu dłoniach błyszczący przedmiot i Hardin, porażony nagłym pojawieniem się maszyny, był przekonany, że za chwilę padnie strzał.
Zmuszając się do myślenia i działania, skoczył na równe nogi i zaczął wymachiwać, jakby prosił o pomoc. I wtedy zorientował się, że pilot trzyma w rękach lornetkę i że nie jest to helikopter wojskowy, lecz cywilny. Radość była krótkotrwała. Helikopter zaczął okrążać Łabędzia i wówczas Hardin dostrzegł nazwę "Aramco" na ogonie. A więc przedsiębiorstwa naftowe też na niego polowały.
Woda pod wielkimi skrzydłami pieniła się i gotowała. Ich szum przerodził się nagle w szczekliwy terkot, przezroczysty nos maszyny obrócił się na południe i helikopter odleciał. Hardin patrzył za nim, aż zamienił się w czarny punkt na horyzoncie. Gorące powietrze owiewało mu plecy. Gdy się obrócił, zrozumiał, dlaczego pilot tak szybko uciekł.
Ponury ciemny cień z białymi jak śnieg zębiskami: cały horyzont zapełniony przez szkwał. Czarne chmury pędziły spienione, rozbestwiające się morze. Hardin czuł pęd powietrza, które po prostu parzyło. Nie miał czym oddychać, serce zaczęło mu walić. Mroczne strugi i skłębione masy chmur wyrwały się nagle do przodu, przed linię postępującego szkwału, jakby miały stanowić lansjerskie czoło natarcia. Kolejne uderzenie wiatru było zimne. W magiczny sposób zniknął żar, zastąpiony grobowym chłodem. Olinowanie Łabędzia zaczęło grać.
Hardin pośpiesznie zasunął główną i środkową klapę luków, następnie opuścił klapę dziobową wyciągnąwszy przedtem fok sztormowy. Założył go na forsztag i podniósł. Był w połowie drogi do steru, kiedy potężne uderzenie powietrza wydęło żagiel sztormowy jak balon, a wszystkie liny jęknęły. Łabędź usiłował dokonać zwrotu z wiatrem, ale natarcie szkwału było szybsze i jacht mocno się przechylił.
Hardin zeskoczył z daszku, lecz zaplątał się w linę i uderzył we wspornik linek bezpieczeństwa i ześliznął się. Uchwycił mocno wspornik i kopał nogami w wodę, szukając jakiegoś oparcia. Od uderzenia czuł w głowie szum. Rozpornice masztowe pochyliły się nisko nad posiekanymi drobno falami. Sterownica obracała się jak szalona, a jej chromowane szprychy tworzyły srebrne migotliwe koło.
Hardin wciągnął się na pokład między linkami bezpieczeństwa i wgramolił z trudem do kokpitu, gdzie szybko podporządkował sobie ster i zabezpieczył latający koniec szota. Łabędź wyprostował się i pomknął z wiatrem, przebijając się przez morze pełne metrowych fal. Pędził na południe po pokiereszowanej powierzchni, która jeszcze przed kilkoma minutami była gładka jak blat stołu.
W pokład zaczął nagle walić grad z hałaśliwością wielu karabinów maszynowych. Hardin pochylony nad sterem osłaniał twarz, modląc się w duchu, aby szkwał trwał tak długo, by jacht zdołał się oddalić od miejsca, w którym odkrył go helikopter.
Tego ranka wiele razy czytał locję. Przeglądał strony dotyczące Zatoki Perskiej. Nie mając map, usiłował stworzyć sobie obraz morza i lądu z zawartych w locji ostrożnie sformułowanych opisów i ostrzeżeń.
Przed nim, na południe, znajdowała się Wielka Perłowa Ławica, obszar mielizn, wysepek, skalnych występów, silnych prądów pływowych, koralowych raf. Obszar ten obejmował poważną część południowego sektora Zatoki Perskiej i od zachodu ograniczał go Półwysep Katarski, od wschodu zaś płaski brzeg Arabii.
Dżazirat Halul, port docelowy Lewiatana, znajdował się pięćdziesiąt mil od Kataru na północno-zachodnim skraju Wielkiej Perłowej Ławicy. Halul - wyspa, na której ładowały ropę tankowce - była teraz na zachód od Hardina, ale szkwał pędził go na południe.
Poczekał na spokojniejszy skrawek morza między zbałwanionymi falami i usiłował zrobić zwrot na zachód, ale morze pchało Łabędzia ku zawietrznej; dziób dał susa na południe i fok z trzaskiem wypełnił się ponownie wiatrem i to tak nagle, że groziło rozerwanie dakronu. Wielokrotnie usiłował dokonać zwrotu na zachód, ale wysokie fale gnane północnymi szkwałowymi wiatrami uparcie spędzały jacht na południe. Oddalał się więc od wyspy Halul, a zbliżał do Wielkiej Perłowej Ławicy.
- Powiedziałem panu, że on jest w Zatoce Perskiej - triumfował Ogilvy. Roześmiał się chrapliwie; szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy. - Złapali go?
- Tego nie wiem - odparł irański oficer, przygotowując się do odejścia. - Meldunek był ogólnikowy. Nasze okręty już tam płyną. W ciągu kilku godzin powinniśmy go mieć.
- Bez wątpienia - odparł sarkastycznie Ogilvy.
Irańczyk ruszył w kierunku kabiny nawigacyjnej, by pójść do windy. Zatrzymał się, jakby jeszcze chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar. Ogilvy patrzył za nim zamyślony. Miał ochotę powiedzieć jakąś złośliwość, wsadzić szpilkę, ale fakt, że okazało się, iż ma rację, nastrajał go gościnnie. Kierowany impulsem poszedł za Irańczykiem do windy.
- Odprowadzę pana do helikoptera.
- Nie ma potrzeby - odparł sztywno oficer.
- Przyjemność po mojej stronie. Muszę pooddychać świeżym powietrzem.
- Jest bardzo gorąco. Radzę nie opuszczać klimatyzowanych pomieszczeń.
Gdy wyszli na pokład, buchnęła na nich fala rozżarzonego powietrza jakby prosto z pieca. Przez chwilę Ogilvy wahał się, czy warto odbywać długą wędrówkę tam i z powrotem, nie wypadało się jednak wycofać. Szedł wolno, a Irańczyk musiał dotrzymywać mu kroku; rozmawiali.
Tak jak Ogilvy podejrzewał, Irańczyk należał do klanu oficerów wykształconych w Stanach Zjednoczonych, tam ukończył uniwersytet i potem szkołę wojskową, służył na pokładach amerykańskich okrętów, a i teraz podróżował do Stanów dość często, ilekroć jankesi wymyślili jakąś broń, którą można było sprzedać szachowi. Oficer zamilkł, gdy zbliżyli się do helikoptera. Ogilvy patrzył przed siebie urzeczony wielkością swego wspaniałego statku i myślał o Hardinie i o tym, czy nareszcie poczuje ulgę, gdy lekarz zostanie schwytany i gdy już będzie po wszystkim?
Niebo wydawało się nieco jaśniejsze niż przed paroma godzinami. Oznaczało to, że na północnym zachodzie szykuje się szamal. Dziś sztormy, a jutro zatoka będzie kryształowo czysta. I w powietrzu będzie mniej wilgoci. Dzięki Allachowi...
Już nie pamiętał, jak dawał sobie radę bez klimatyzacji przed wojną podczas patroli w zatoce. Nawet po tak krótkim spacerze miał mokrą koszulę, a z policzków spływały mu jak łzy krople potu. "Gdy tylko ten tubylec odleci, trzeba będzie wziąć prysznic i wrócić do łóżka" - pomyślał.
Wymienili grzeczne formułki pożegnania. Kiedy Irańczyk wchodził do helikoptera po szerokich schodkach wielkiej maszyny, kapitan spoglądał już w kierunku rufy. Droga powrotna była przyjemniejsza: co za wspaniały widok - olbrzymia nadbudowa, a dwa potężne kominy przypominały kształtem wieżyce wiszącego mostu.
- Kapitanie?
- Słucham! - spojrzał w górę.
Irańczyk otworzył okienko i wystawił głowę.
- Helikopter, który odnalazł Hardina, zgubił go podczas szkwału.
- Czy mogę mieć pewność, że go schwytacie, zanim dopłynę do Halul jutro wieczorem?
Niespodziewanie Irańczyk się uśmiechnął.
- Oczywiście. Może pan płynąć dalej.
Ogilvy nic nie odpowiedział, aby nie stać się wspólnikiem sugestii, że Lewiatan może płynąć zgodnie z wolą Irańczyków. Rozległo się pojękiwanie rotorów helikoptera. Ogilvy otwartą dłonią trzepnął kilka razy w cielsko maszyny. Oficer otworzył okienko i wyjrzał. Rotory stanęły.
- O co chodzi, kapitanie?
- Niech pan powie swoim, żeby rzucili okiem na Wielką Perłową Ławicę. On tam się będzie ukrywał.
- Zapamiętam, kapitanie. Bardzo dobra sugestia.
- Niech mi pan powie - odezwał się Ogilvy, ignorując minę Irańczyka wyrażającą chęć jak najszybszego odlotu. - Czy przekażecie go Amerykanom, czy też sami będziecie sądzić? - Ogilvy widział swoje odbicie w okularach Irańczyka. Odpowiedź była niepokojąco okrężna.
- Myślę, że gdybyśmy na pewno wiedzieli, że on jest Amerykaninem, to oddalibyśmy go Amerykanom. Ale nie wiadomo, czy będziemy mieli tę pewność, bo może mu, na przykład, zginąć paszport. W tym ostatnim wypadku zostałby przekazany Savakowi.
- Savak to tajna policja. Co ona może mieć z tym wspólnego? - spytał Ogilvy.
- My już rozwiążemy ten problem - odparł Irańczyk. - Producenci ropy nie muszą się tym martwić. Ani jej przewoźnicy.
26
Róża kompasowa kręciła się jak fryga, przypominając Hardinowi tarcze wag, które latają jak opętane, kiedy na platforemce stanie tłuścioch. Róża nieubłaganie wracała na pozycję południową, gdyż po wypadnięciu z wiatru Łabędź z uporem kierował dziób na południe. Na południe, podczas gdy Halul leżał na zachód. Na południe w kierunku Wielkiej Perłowej Ławicy. Na południe, gdzie Hardin bez mapy może się zagubić.
Mimo rozjuszonego morza, raz jeszcze rozpoczął walkę z falami i usiłował dokonać zwrotu na zachód, złapać w żagle północno-zachodni wiatr, który jak potępiony wył w ożaglowaniu. Strome krótkie fale uderzyły w dziób, jacht zadygotał pchnięty do tyłu. Hardin wytrymował fok i skrócił grot... Szukał teraz praktycznego sposobu na zmianę kursu, kompromisu między siłą ofiarowywaną jachtowi przez wiatr a stłoczonym przez ten sam wiatr morzem, które się przeciwstawiało.
Potężne bryzgi strzeliły poprzez dziób, a za nimi runęło zielone morze, dosięgając masztu. Woda syczała atakowana kolejną kanonadą gradu, który bębnił po dachu kabiny i pokrył kokpit kilkucentymetrową warstwą kłujących paciorków. Lodowe pociski pocięły Hardinowi skórę twarzy tam, gdzie nie ochronił go splątany zarost.
Krótka, bardzo silna fala trzepnęła z prawego boku w dziób i obróciła jacht, który trzymał się prawego halsu. Przez dłuższą chwilę wydawało się, że Łabędź stoi w bezruchu wśród nacierających zewsząd fal. Sztywne sztormowe żagle łopotały bezużytecznie. Hardin wypuścił szoty. Wypuszczał je centymetr po centymetrze, aż jacht wyrwał się z bezruchu.
I wtedy wybrał je ostrym pociągnięciem.
Kompas wskazywał dwieście osiemdziesiąt pięć - piętnaście stopni na północ od zachodu - i wreszcie Łabędź ruszył powoli przed siebie w kierunku Halul, coraz dalej od miejsca, gdzie wykrył go helikopter.
Przez godzinę utrzymywał kurs dwieście osiemdziesiąt pięć. Potem wiatr zmienił kierunek na północno-wschodni i mógł ustawić kurs jeszcze bardziej na północ. Łabędź dość szybko przedzierał się przez zirytowane skłócone morze, odzyskując stracony czas i odległość. Hardin wciągnął większy fok.
Był podniesiony na duchu. Po wielu otępiałych dniach zniewalającego żaru slup po prostu płynął jak ptak w chłodnym wietrze. Włączywszy automatyczny ster, Hardin zszedł na dół sprawdzić zęzy. Ilość wody na dnie była do przyjęcia. Łata trzymała.
Niebo wyraźnie się rozjaśniło. W locji przeczytał, że sztormy w zatoce są przeważnie krótkotrwałe. Obecny szkwał miał się ku końcowi. Wiatr nieco opadł, chociaż morze było wciąż rozzłoszczone.
Przedziwny dźwięk nakładał się na wycie wiatru i szum załamujących się fal. Dźwięk płynął od dzioba - jeszcze jako stłumiony pomruk, który kojarzył się z grzmotem, ale nie był podobny do odgłosu maszyn okrętowych czy samolotu. Ooo - przypominał odgłos fal! Ale przecież jacht był co najmniej sześćdziesiąt mil od brzegu Kataru i ze trzydzieści od Dżazirat Halul.
Hardin zaniepokojony stanął na rozkołysanym dziobie, obejmując jedną ręką forsztag, a drugą zasłaniając oczy od deszczu i bryzgu. Rozglądał się po sztormowym mroku. Gwałtownym ruchem zapiął linkę bezpieczeństwa na sztagu, zły na siebie, że zlekceważył podstawową zasadę obowiązującą podczas takiej pogody. W ponurej szarzyźnie ujrzał coś białego. Ciarki przeszły mu po plecach, paroma susami wrócił do steru.
Paręset metrów przed jachtem iskrząca biała linia przecinała szarzyznę wody, sprawiając wrażenie śmiertelnego uśmiechu na brudnej twarzy. Morze załamywało się na rafie. Zabłądził na Wielką Perłową Ławicę.
Łabędź parł chyżo na śmiercionośną skałę podwodną.
Ściskając koło sterowe w obu dłoniach, Hardin się wahał. To, co dostrzegał, było mniej niebezpieczne od tego, co mogło kryć się pod wodą. Wszędzie, w każdym kierunku mogły kryć się skały i koralowce. Dał ster w prawo pod wiatr, aby powstrzymać Łabędzia. Jeśli wpadnie na rafę z szybkością pięć i pół węzła - jak wskazywał w tym momencie szybkościomierz - to dno zostanie rozprute.
Był tak blisko, że widział w koralowcu przerwy, którymi woda się cofała. Skierował Łabędzia na największą falę, aby szybciej wytracić szybkość. Następnie opuścił grot i ponownie wyszedł na dziób, który szastał się w górę i w dół jak raniony rekin. Usiłował dojrzeć, jak wielka jest rafa.
W locji wyczytał, że w pogodny dzień rafy są łatwo zauważalne. Obecnie jednak ani ciemne niebo, ani rozdrażnione morze nie pozwalały dojrzeć pod wodą niczego.
Łabędź dawał sobie dobrze radę z falami od rufy i powoli dryfował. Hardina przeszedł dreszcz, gdy sobie przypomniał ostrzeżenie, które wyczytał w locji: "Nie jest bezpiecznie po zmroku żeglować w pobliżu raf. Za dwie godziny zapadnie noc.
Wyrzucał sobie, że nie docenił trudności żeglowania po zbitej fali, gdy jest ponad miarę stłoczona. Stromość fal wskazywała przecież, że znalazł się na płytkiej wodzie. Był chyba ślepy. Wzdrygnął się ponownie. Płynie już Ławicą od dłuższego czasu. I płynie od strony południowej. Kiedy może wpaść na mieliznę? Kiedy może zostać wyrzucony na brzeg?
Koralowiec po lewej!
Gotów był przysiąc, że gdzieś nad głową słyszy krzykliwe zawodzenie. Mimo woli się uśmiechnął. To jedynie wspomnienie okrzyku, jaki jego ojciec naśladował, opowiadając o swych podróżach rejowcem na południowym Atlantyku w pobliżu zdradliwych raf Archipelagu Tuamotu! Raz trafił tam podczas tajfunu i takim właśnie okrzykiem majtek w bocianim gnieździe ostrzegał przed rafami. Mrużąc oczy, Hardin dostrzegł nieco na lewo inny długi niski cień. Zarys czegoś. Gdy wiatr przywiódł go bliżej, usiłował wypatrzyć kontury cienia, znaleźć sposób jego opłynięcia.
Groźba od strony dzioba zniknęła, gdyż dryfował rufą. Usłyszał nowy łoskot łamiącej się fali; trzymał się mocno na rozkołysanym dziobie i wypatrywał rafy. Już wiedział, że ma koralowce przed sobą i po lewej. Pozostawało do wyboru zrobić w tył zwrot albo spróbować płynąć w prawo halsem, ostro do wiatru.
Koralowiec za rufą! I znów wydawało mu się, że słyszy imitowany przez ojca krzyk.
Wystawał tylko czubek, pojedynczy groźny szpic otoczony białym wałem sprawiającym wrażenie nieustannego łamania się tego samego grzywacza. To było sztormowe morze, które łamało się na podwodnej rafie rozciągającej się może i paręset metrów w każdą stronę. Wynikało z tego, że wpłynął w pułapkę o kształcie podkowy: z trzech stron był otoczony koralowcami. Koralowy kanion! Cud, że po drodze nie utracił dna. I będzie cudem, jeśli uda mu się przy północno-wschodnim wietrze wydostać z pułapki.
Z powrotem wciągnął grot na normalną sztormową wysokość i wypuścił Łabędzia na lewy hals. Żagle się wypełniły. Jacht przestał walić dziobem w wodę, gdy wiatr ustabilizował łódź na płytkowodnej zbitej fali i zaczął ją pędzić na wschód ku wyjściu z koralowej podkowy.
Rafa na sterburcie! Łabędź wpadł w ruch skośny ku południowi. Fale spychały jacht w prawo, w kierunku podwodnej rafy. Dość zgrabnie Hardin przeniósł jacht na prawy hals. Pomagał sterem, usiłując wypłynąć na otwarte wody.
Rafa za dziobem! Znów zwrot. Czy pomoże coś silnik? Było ryzykiem włączanie diesla. Wał śrubowy osłabi łatę. Wywołuje za duże wstrząsy i drgania.
Rafa za rufą! Zmienił kurs i daremnie usiłował wyprowadzić Łabędzia, żeglując ostro do wiatru - morze nie pozwalało. Rafa na sterburcie, rafa po prawej, rafa za dziobem!
Już myślał, że mu się udało, kiedy nagle wyszczerzyła pieniste zębiska czwarta rafa z przodu. Do diabła z tym wszystkim! Dość! Przełożył ster, obrócił jacht i popłynął na głębszą wodę wewnątrz podkowy. Ustawił się dziobem do wiatru i wyrzucił ciężką kotwicę pługową. Pociągnęła z dziesięć metrów linki, nim się zaczęła kłaść. Trafił na głębokie miejsce, ale co się kryło o kilkadziesiąt metrów dalej?
Łabędź nadal dryfował, ciągnąc kotwicę, która prześlizgując się po koralowcu przekazywała rezonans lince. Wypuszczał linkę dalej, aż kotwica o coś zaczepiła i Łabędź stanął. Kiedy się upewnił, że kotwica trzyma, przygotował zapasową, a potem odnotował kąty dostrzegalnych raf.
Kotwica ograniczyła kołysanie ustawionego pod wiatr dzioba. Hardin mógł chwilę odetchnąć. Otworzył puszkę z rybkami i drugą z owocowym kompotem. Mimo deszczu jadł w kokpicie, gdyż przez cały czas obserwował rafy, by wychwycić ewentualne pełzanie kotwicy.
Niebo się rozjaśniało i wiatr słabł. Deszcz zamienił się w mżawkę. Zrobiło się jaśniej, a fale zmniejszyły się do poziomu posztormowego rozkołysu.
Nagle i mżawka ustała. Hardin zszedł do kabiny i spojrzał na chronometr. Godzina do zachodu słońca. Nie powinien był nic jeść. Posiłek wydobył zmęczenie. Czuł, że sama świadomość wyczerpania obniża jego zdolność podejmowania decyzji. Wyrzucał sobie, że opuścił kotwicę i wybrał łatwą, ale tylko pozornie, drogę wyczekiwania na coś, co się może zdarzyć.
To nie jest sposób! Nigdy się stąd nie wydostanie, jeśli będzie czekał do zmroku. Znalazł się zbyt blisko Lewiatana, aby teraz wszystko zaprzepaścić przez nadmiar ostrożności. Musi ryzykować!
Przede wszystkim zablokował ster w centralnym położeniu. Następnie przerzucił szoty foka, aby móc nimi operować z dzioba. Opuścił grot i wyciągnął kotwicę. Stanął na samym dziobie zahaczając się nogami o reling. Wpatrywał się w wodę i sterował fokiem.
Kierował się na przerwę między wielką północną rafą, którą zobaczył jako pierwszą, a kilkoma rozrzuconymi mniejszymi skałami po stronie wschodniej. Pilnie wyszukiwał podwodnych odgałęzień. Woda wydawała się nieprzezroczysta, ale gdy dziób się podnosił lub nadchodziła łagodna fala, prawie zupełnie spłaszczona - sięgał wzrokiem głębi. Czarny kształt pojawił się prosto przed dziobem. Ściągnął szot. Łabędź opłynął przeszkodę. Ujrzał piasek płycizny. Ocenił, że ma trzy metry wody i przepłynął nad nią. Dno uciekło w głębię i nic już nie widział.
Nagle pojawił się skalny zrąb dotykający prawie powierzchni, ale poniżej wysokości, na której mogłyby się łamać łagodniejące fale. Hardin wypuścił fok i Łabędź zwrócił się w prawo. Prowadził teraz jacht wzdłuż skalnego zrębu, szukając przejścia na drugą stronę. Podwodna skała biegła pod powierzchnią przez kilkaset metrów i nagle zniknęła w morskich otchłaniach. Przepłynął powstałą luką i skierował się na północ.
Powietrze wyraźnie wilgotniało, wiatr słabł, a fale ciągle się zmniejszały. I chociaż chmury rozpierzchały się, co znacznie ułatwiało dostrzeżenie raf, to czerwona mgiełka na zachodzie ostrzegała, że noc jest bardzo blisko.
Ostra ułamana łodyga koralowca pojawiła się nagle metr pod powierzchnią wody. Dostrzegł ją zbyt późno, zbolałymi dłońmi szarpnął mocno szot i trzymał go krótko, wstrzymując oddech. Łabędź płynął ku koralowej ostrodze, skryła się pod nim, a on prześliznął się nad nią, niemal jej dotknął. Ostroga musnęła płetwę. Hardin chwycił się sztagu, będąc pewny, że ostroga zahaczy mocno, obróci jacht, rozpruje dno. Nie! Lekkie drżenie i Łabędź był wolny!
Przez dziesięć minut nie widział niczego pod wodą. Czy wydobył się ze strefy raf? Czy też właśnie po nich płynął - ślepy w nastających ciemnościach? Wysilał wzrok, by przeniknąć głębię. Nagle otaczające go ciasno mgliste horyzonty podniosły się jak wielka kurtyna i Hardin dostrzegł już wszystko na wiele mil.
Na północy jarzyły się światła na platformach wydobywczych, na wieżach wiertniczych i na stojących tankowcach, nad którymi rozciągała się markiza chmur i dymu ze spalanych gazów. Ostatni skrawek bladego, słabego słońca skrył się pod wodami zatoki i ciemniejące niebo zaróżowiło się odblaskiem wyskakujących ku niemu gazowych pochodni.
Oszołomiony świetlnym widowiskiem sięgającym od wschodu do zachodu, Hardin ustawił Łabędzia do wiatru i podniósł do oczu lornetkę. Białe i żółte światła wiły się, jakby rozpuszczone we mgle - to ręce Hardina dygotały ze zmęczenia. Oparł lornetkę o sztag i ustawił szkła na nieskończoność. Teraz otrzymał obraz czysty i nieruchomy.
Znajdował się na skraju Wielkiej Perłowej Ławicy. Pozostawił rafy za sobą. Halul był gdzieś na lewo. Przed sobą miał szlak tankowców płynących oświetlonymi polami naftowymi.
Na samym skraju szlaku znajdowała się kępa wyjątkowo silnych złotych świateł. Wyglądało to na gigantyczną platformę wysoko nad wodą, otoczoną rozległym pierścieniem pomniejszych platforemek i wież, z których wiele było połączonych wysoko zawieszonymi i oświetlonymi rurociągami. W pole widzenia lornetki wpłynął poduszkowiec i zatrzymał się obok wielkiej platformy, nad którą krążyły teraz helikoptery.
W miarę jak pogłębiała się noc, czerwona odblaskiem palących się gazów, wszystkie światła i pochodnie zdawały się błyszczeć silniej i jaskrawiej. Umierający wiatr niechętnie poruszał wilgotnymi masami powietrza, przynosząc zapach palącego się gazu. Woda zatoki odbijała rdzawość nieba. Daleko rozchodziły się odgłosy pracy przeróżnych silników.
Hardin wędrował lornetką wzdłuż niesamowitej świetlistej panoramy, zastanawiając się, gdzie tu mogłoby być miejsce dla Łabędzia.
Oto pola naftowe będące racją bytu Lewiatana. Legowisko potwora. Hardin był jedynym obcym. W tym świecie rudawej wody i czarnej stali jego jacht zbytnio bielał i był zbyt mały. Za nim, na Wielkiej Perłowej Ławicy rysowała się czarna masa wyspy, kusząco bliskiej.
27
Sześciu zatroskanych mężczyzn zebrało się w sali konferencyjnej na Platformie Numer Jeden obsługującej wydobycie ropy z dziesięciu szybów, trzynaście mil na północ od Wielkiej Perłowej Ławicy pośrodku Zatoki Perskiej. Sala konferencyjna była nieprzyzwoicie luksusowa w stosunku do zewnętrznego wyglądu platformy. Gigantyczne okna obramowane grubymi storami stanowiły ściany między nisko zawieszonym sufitem i pokrytą grubym dywanem podłogą. W jednym rogu hojnie zaopatrzony bar kusił spragnione gardła, w drugim stała nowoczesna konsoleta komunikacyjna z końcówkami wszystkich środków łączności. Przez wielkie okna wypływało z sali ku zaczerwionemu niebu złote światło, koronując całą platformę złotym wieńcem, jaki Hardin dostrzegał z odległości dwunastu mil.
Platforma Numer Jeden należała do konsorcjum, którego udziałowcami byli akcjonariusze kuwejccy, irańscy, saudyjscy i szwajcarscy, znajdowała się na wodach będących jedyną namiastką eksterytorialności, jaką można tu było gdziekolwiek znaleźć. Naftowe bractwo uważało Hardina za groźbę dla wszystkich i dyrekcja Platformy Numer Jeden ochoczo udostępniła swoje pomieszczenia ludziom, którzy na niego polowali.
Irański oficer, który lądował na pokładzie Lewiatana i zmierzył się już z kapitanem Ogilvy, miał za sobą dwadzieścia godzin polowania na Hardina, a wyraźne zmęczenie wokół oczu czyniło go znacznie starszym, niż wydał się Ogilvy'emu.
Saudyjski kolega irańskiego oficera był również w mundurze, nie marynarki, lecz lotnictwa. Był delikatnie zbudowany, miał ruchliwą twarz i pobłyskujące czarne oczy. Ilekroć wymieniał nazwisko Hardina, wypowiadał je z obrzydzeniem, jakby mówił o groźnym robactwie.
Obaj piloci obserwowali wojskowych na drugim skraju sali. Jeden był wysokim ogorzałym mężczyzną o krogulczym nosie, w obszernym białym, spływającym do ziemi tradycyjnym stroju i nakryciu głowy, jakie nosili książęta Kataru. Popijał pomarańczowy sok. Koło niego stał niski blady Amerykanin o owalnej twarzy. Był w białej koszuli z czarnym wąskim krawatem. Pił whisky ze szklanki pełnej lodu i bardzo się pocił, chociaż sala miała doskonale funkcjonującą klimatyzację. Oczy obu poruszały się szybko i niemal jednocześnie w kierunku każdorazowego mówcy i obaj czujnie się przysłuchiwali, gotowi do bojowej interwencji przy pierwszym sygnale alarmowym.
Amerykanin był szefem terminalu naftowego na wyspie Halul. Stojący obok Arab był jego przełożonym jako dyrektor operacji wydobywczych katarskiego towarzystwa naftowego, do którego należał terminal. Czasami obaj wtrącali się do toczonej w sali dyskusji, aby podkreślić, że zarówno zbiorniki ropy, jak i urządzenia załadowcze na wyspie Halul mają nie mniejsze znaczenie niż Lewiatan. Wreszcie Amerykanin wyraził opinię, że Irańczykom i Saudyjczykom bardziej zależy na honorze niż na wyspie Halul.
James Bruce uciszył go ostrzegającym spojrzeniem. Mieli dość kłopotów, po co jeszcze antagonizować wojskowych. Bruce dopiero co przyleciał samolotem Concorde z Londynu do Bahrajnu, skąd stowarzyszenie, które czarterowało Lewiatana, przewiozło go na platformę helikopterem. Był wyczerpany długą podróżą i ogłuszony warkotem helikopterowego silnika. Z dużą trudnością koncentrował się na rozmowie Irańczyka z Saudyjczykiem. Szukając pomocy w toczącej się debacie, zwrócił się ku szóstemu uczestnikowi, który dzięki Bogu był Anglikiem.
Miles Donner chętnie służył pomocą. Już przedtem, nim tamci przybyli, zaproponował Bruce'owi półgodzinną drzemkę. Bruce z wdzięcznością przyjął propozycję i pozwolił się zaprowadzić do gościnnej sypialni. Donner obudził go po godzinie, tłumacząc opóźnienie tym, że nic ważnego się nie działo. Zaofiarował mu filiżankę czarnej mocnej kawy, a kiedy wreszcie Bruce pojawił się w sali konferencyjnej, nalał mu dobrą miarę whisky, co ustawiło świat we właściwej perspektywie. Wciąż jednak trudno mu było w pełni koncentrować uwagę, ale miał nadzieję, że Donner będzie dbał o interesy.
Właściwie dobrze nie rozumiał, co tu Donner robi. Z tego, co się dowiedział, Donner był kimś w rodzaju izraelskiego przedstawiciela. Podobno tajne służby izraelskie dowiedziały się, że Hardin nie zrezygnował. W przedziwny jednak sposób Donner dominował podczas tej strategicznej narady. Bardzo dużo wiedział o Hardinie i ze swojej wiedzy czynił coś w rodzaju amortyzatora, gdy spory między frakcjami stawały się zbyt gwałtowne.
Bruce wyglądał przez olbrzymie okno na brudnożółte pasemko na horyzoncie, gdzie zaszło słońce. Wyżej niebo nabierało krwistej poświaty, jak w każdą noc w Zatoce Perskiej w pobliżu pól naftowych, których płonące ujścia gazów żywszymi barwami znaczyły niebo niż zachód słońca.
Dwadzieścia metrów niżej olbrzymi poduszkowiec rzucał się po wzburzonym jeszcze morzu jak pies na uwięzi. Poduszkowiec był nowy i zgrabny - brytyjski produkt ze stoczni w Southampton - dobrze uzbrojony w rakiety ziemia-ziemia i ziemia-powietrze, działka pokładowe i karabiny maszynowe. To właśnie na nim kilkanaście minut wcześniej przybyli Irańczycy, którzy popisywali się hamowaniem na kontrkursie. Doświadczone oczy starego marynarza mimo tej pompy z łatwością mogły dostrzec podstawową słabość statku: był nie do opanowania na wzburzonym morzu. Niech Bóg wspomaga Irańczyków, którzy by próbowali lub byliby zmuszeni walczyć w czasie sztormu.
Saudyjczycy przylecieli helikopterem. Dokładnie mówiąc, trzema helikopterami. Jeden wylądował, a dwa eskortujące, najeżone bronią, krążyły bez ustanku nad platformą. Co piętnaście minut zmieniała je nowa para, która nadlatywała znad lądu, a krążące powracały dwieście mil do bazy w celu zabrania paliwa.
Donner na chwilę przerwał rozmowę z Irańczykiem, niemal przyciągnął Saudyjczyka i skłonił obu do dialogu, po czym sam się zgrabnie wycofał jak człowiek, który rzucił papierek do przepełnionego kosza i boi się, czy właśnie ten papierek nie spowoduje, że wszystko się rozsypie na boki. Skinął na Bruce'a, wskazując bar. Stwierdził mimochodem, że ludy zamieszkujące przeciwległe brzegi zatoki mają do siebie stosunek taki jak pies do kota, co mówiąc nalewał kapitanowi nowego drinka.
Bruce pomyślał, że w obecnych okolicznościach nie powinien więcej pić, gdyż może stracić jasność myślenia, ale doszedł po chwili do wniosku, że jeszcze jedną szklankę whisky wytrzyma i raczej pomoże mu ona lepiej się skoncentrować. Był zdumiony łatwością, z jaką Donner pozyskał sobie Arabów. Żadnych objawów nienawiści, którą - zdawało się - mogliby okazywać Żydowi. Donner jakby odgadł myśli Bruce'a.
- Mieszkańcy Zatoki Perskiej są rozsądniejszymi ludźmi niż niektórzy z naszych bezpośrednich sąsiadów - powiedział z uśmiechem. - Mamy z nimi dużo wspólnego.
- A mianowicie? - spytał Bruce.
- Zarówno oni, jak i my mamy wiele do stracenia.
- O co oni się tak kłócą? - spytał Bruce.
- Pozornie debatują nad prawami do Zatoki Perskiej - odparł Donner. - W rzeczywistości nad tym, kto jest Arabem, a kto Persem. Odwieczny ich temat od czasu, kiedy dinozaury obróciły się łapami do góry i pozwoliły zamienić się w ropę. - Uśmiech na twarzy przygasł. - Byłoby to wszystko bardzo zabawne, gdyby w zatoce nie było już Hardina. Stracili ostatnią godzinę dnia, debatując na temat jurysdykcji... Przepraszam, kapitanie, muszę znów ich uspokoić.
Donner pośpieszył przez salę konferencyjną, unikając po drodze spotkania z przedstawicielami konsorcjum naftowego. Podszedłszy do obu oficerów zaproponował, by wszyscy trzej usiedli nad mapami i wspólnie opracowali strategię poszukiwania Hardina, dzieląc się sektorami. Niemal jednocześnie Arab i Irańczyk oświadczyli, że muszą porozmawiać ze swoimi adiutantami oczekującymi w sztabowych wehikułach - jeden w helikopterze, drugi na poduszkowcu. Podnieśli słuchawki telefoniczne po przeciwległych skrajach wielkiej konsolety i szybko coś zaczęli mówić w swoich językach. W tym czasie Donner rozpościerał na konferencyjnym stole mapy pól naftowych Halul.
Saudyjczycy zawiadomili, że pilot helikoptera, z którego zauważono jacht w zatoce, potwierdza przypuszczenie, że to był Hardin. Pokazano mu uzyskane przez radiofax fotografie ze stoczni jachtowej Pietarsaari w Finlandii przedstawiające model Łabędzia 38. Pilot oświadczył, że właśnie taki jacht widział.
Irańczycy nie byli tego tak pewni. Chociaż wydzielili spore siły do patrolowania pól wokół wyspy Halul, zwłaszcza po zmroku, ciągle przeszukiwali wszystkie zatoki i zatoczki na półwyspie Musandam w Zatoce Omańskiej. Obie strony były w pełnej zgodzie co do jednego: służby meteo zapowiadały pomyślną pogodę, dużą widoczność. To dobrze dla myśliwych.
- Hardin będzie musiał się kryć - stwierdził Miles Donner, prowadząc ich do konferencyjnego stołu. - Ale gdzie?
W odróżnieniu od oficjalnych map morskich Admiralicji brytyjskiej, doskonałych, acz bez polotu kolorystycznego, mapy południowej części Zatoki Perskiej krzyczały barwami. Wielka Perłowa Ławica była upstrzona ostrzeżeniami o mieliznach, płyciznach, wyspach i znanych rafach, zaopatrzonymi w dodatkową informację, że obszar ten nie jest jeszcze w pełni zbadany. Poza Ławicą natomiast cały obszar w obrębie dwudziestu pięciu mil po obu stronach wyspy Halul był kolorową mozaiką komputerowych symboli ostrzegających nawigatorów przed platformami wydobywczymi, wieżami wiertniczymi, bojami oznaczającymi miejsca przyszłych wierceń, kotwicowiskami, podwodnymi rurociągami zakotwiczonymi i pływającymi, trasami barek zaopatrzenia i bojami przeładunkowymi mogącymi stanowić zagrożenie dla jednostek pływających po tym obszarze.
- Tutaj! - Wskazał palcem pułkownik saudyjskoarabskiego lotnictwa. Był to gąszcz wież wiertniczych. - Może się ukryć między statkami i barkami. Będzie trudno go wypatrzyć. Zwłaszcza z góry.
- Tu się nie skryje - odparł Irańczyk. - Musi się przecież chować także przed załogami statków.
- A więc gdzie?
- O tu! - Irańczyk bambusową laseczką wskazał Wielką Perłową Ławicę. - Wewnątrz Ławicy i nie dalej niż trzydzieści mil od toru wodnego prowadzącego do Halul.
- Dlaczego tu? - spytał Donner.
- Z dwu powodów. W obrębie Ławicy jest wiele wysepek niedostępnych dla statków patrolowych z powodu raf koralowych. Gdybym ja był na małym jachcie, to zakotwiczyłbym w zatoczce pełnej piaskowych mielizn i przykrył jacht białym żaglem. Musiałby pan stanąć bardzo blisko, aby odróżnić w blasku słońca biały piasek od żagla. - Uśmiechnął się do Saudyjczyka. - A z powietrza nic by pan nie dostrzegł.
- A czy pański żagiel zabezpieczyłby mnie przed czujnikami temperatury? - spytał pogardliwie Arab.
- Żagiel odbijałby tyle samo ciepła, co piasek - odparł Irańczyk zbyt pochopnie.
- Nonsens - odparował Arab.
Donner przyglądał się obu. Pytanie dotyczące czujników było sensowne i Irańczyk nie znał na nie odpowiedzi. A nie wolno było sobie pozwolić na luksus czekania na odpowiedź.
- No a drugi powód? - spytał.
- Dziś po południu osobiście rozmawiałem z kapitanem Lewiatana. On przewidział, że Hardin będzie w Zatoce Perskiej. Tak sądził, nim otrzymaliśmy wiadomość od pilota z Aramco. On po prostu wczuł się w myślenie Hardina.
- I czy powiedział, gdzie Hardin się ukryje? - spytał Donner.
- Tak. Wymienił Ławicę. Powiedział, żeby szukać między rafami.
- Ukrycie się między rafami nie zasłoni przed obserwacją lotniczą - wtrącił Arab.
- Owszem. Wyspy mogą ukryć i rafy też. Przez ile dni szukaliście w zeszłym miesiącu helikoptera, który tam spadł? Cztery dni? Pięć?
Arab zaczerwienił się.
- Helikopter był częściowo pod wodą.
- Zatoka Perska jest wielka - powiedział dyplomatycznie Donner. - Jest bardzo duża. I dlatego, moi przyjaciele, będziemy mieli największe szanse, jeśli połączymy nasze wysiłki i wspólnie przeszukamy cały sektor zarówno z powietrza, jak i z ziemi, to znaczy z morza.
- Zatoka jest wielka - zgodził się Arab. - Ogromna jak pustynia.
- Szybkość przemieszczania się Hardina jest ograniczona. - To mówiąc Irańczyk rozstawił dwa palce jak cyrkiel i wyznaczył nimi na mapie sześćdziesięciomilowy promień wokół wyspy Halul. - Najwyżej osiem węzłów przy dobrym wietrze, sześć na dieslu. Maksymalnie trzydzieści mil w cztery godziny. Nie może sobie pozwolić czekać zbyt daleko od trasy Lewiatana. Nie może się ukryć na Półwyspie Katarskim. Nie może też zagłębić się ponad trzydzieści mil w Ławicę.
- Czy pan się z tym zgadza? - zwrócił się Donner do Saudyjczyka.
Pułkownik z ociąganiem potwierdził skinieniem głowy, a potem tak sformułował odpowiedź, aby jego było na wierzchu:
- Nasze helikoptery już koncentrują swoją uwagę w tym rejonie.
- Być może - zaczął Donner bardzo spokojnie i jakby od niechcenia. - Być może powinniśmy skoncentrować naszą uwagę tylko po jednej stronie trasy Lewiatana.
- Być może.
Donner potarł brodę i udawał, że pilnie studiuje mapę.
- Być może Ławica jest najlogiczniejszym miejscem, jak to sugerował kapitan Lewiatana.
- Na północ od szlaku nie ma się gdzie schować - powiedział Irańczyk.
- Są pola naftowe - zauważył Saudyjczyk.
- Panuje tam zbyt duży ruch - powiedział Donner. - Wszyscy pracownicy zostali ostrzeżeni. Na platformach, na barkach i na lanszach jest pełno ludzi. Dzień i noc. Poza tym, to nie jest miejsce... - urwał szukając słowa, które by odzwierciedlało ponure warunki i sytuację na polach naftowych, ogrom ekologicznego zatrucia przestrzeni, groźne dla zdrowia pomyje zamiast wody i cuchnące powietrze - ...w którym istniałyby przychylne warunki dla małego jachtu. Tak, zupełnie nieodpowiednie dla tego typu łodzi.
- To nie miejsce dla żaglówki - zgodził się Irańczyk.
- Musimy skonsolidować nasze wysiłki - powiedział Donner. - Czy może pan odwołać i ściągnąć swoje patrole z półwyspu Musandam?
- Jeśli będziemy je mogli wykorzystać do przeszukiwania Perłowej Ławicy, to tak - odparł Irańczyk.
- Ale wy nie znacie tych wód - protestował Arab.
- A poławiacze pereł? - spytał Donner.
- Oczywiście! - wykrzyknął Arab i entuzjastycznie zaczął kiwać głową do Irańczyka. - Damy wam naszych poławiaczy pereł i rybaków, żeby wam pokazywali drogę. Doskonale znają wszystkie rafy.
- To wspaniale - rzekł Donner.
- Dziękuję - odparł Irańczyk i zasępił się, a Donner pomyślał, że zastanawia się, ilu saudyjskoarabskich szpiegów znajdzie się wśród poławiaczy. Ich zadaniem będzie zebranie informacji na temat wyposażenia nowoczesnych irańskich jednostek.
- Natychmiast zmobilizuję poławiaczy i rybaków - powiedział Saudyjczyk.
- Będziemy musieli poczekać do rana - odparł Irańczyk. - W nocy nie można przeszukiwać raf.
- Jeśli mogę zaproponować... - zaczął Donner.
- Słucham, przyjacielu - wylewnie powiedział Saudyjczyk, najwidoczniej zadowolony z zawartego porozumienia.
- Jest coś, co możemy zrobić dziś w nocy - zaproponował Donner. - Wysłać helikoptery z reflektorami, żeby sprawdzić skraj Ławicy. - Wskazał palcem na mapę. Głos jego stwardniał.
James Bruce pomyślał sobie, że nie ma wątpliwości, iż ów łagodnie wyglądający Izraelczyk, mówiący po angielsku z akcentem wyższych sfer, przejął kierownictwo całej operacji poszukiwania Hardina.
- To go zmusi do dalszej ucieczki - kontynuował Donner. - Nie pozwólmy mu spokojnie spać. On już jest zmordowany. Kiedy przyjdzie ranek, to być może nie będzie już do niczego zdolny.
28
Obudził go nagle potężny ryk okrętowych silników. Zerwał się. Oszołomiony i odurzony snem wyjrzał z luku. Opanował go strach. Wielki cień przesłonił na chwilę światła pól naftowych, a płaski ślad podrywającego się do lotu na powierzchni wody poduszkowca musował głośno gdzieś za Łabędziem. Nim ryk przekształcił się w echo, a szum zamarł, cień zniknął wessany przez czerwonawą ciemność.
W ciągu godziny, która minęła od zachodu słońca, niebo stało się jaskrawsze. Czerwona poświata rozciągała się od wschodu na zachód między Łabędziem a północnym horyzontem. Łunę karmiły gazowe pochodnie płonące u szczytów platform wydobywczych na morzu. Noc była czerwona tymi pochodniami, bliższymi i dalszymi. Niby ogniska, przy których przed poranną batalią spali lub czuwali rycerze olbrzymy, a sfalowana zatoka odbijająca te światła była miejscem, w którym obmywali miecze.
Noc była równie gorąca jak dzień, który poprzedzał sztorm. Tak gorąca, jakby gazowe pochodnie odgrywały w nocy rolę, którą w ciągu dnia odgrywało słońce. Morze się uspokoiło. Gorąca północna bryza pachnąca spalinami nie zakłócała jego spokoju. Łabędź ciągle tkwił w miejscu, między polami naftowymi a czarną wyspą. Hardin stwierdził to po bryzie z północy i po prądzie, który obracał jacht rufą ku południowi. Slup był w tej samej pozycji, w jakiej Hardin go zostawił, gdy zdrzemnął się przy stole nawigacyjnym z głową opuszczoną na podniszczoną ciągłym kartkowaniem locję.
Napompował trochę wody morskiej do zlewu w kambuzie i ciepłym płynem przetarł twarz. Woda pachniała ropą. Usiadł i dalej czytał część rozdziału o Zatoce Perskiej oznaczoną podtytułem "Ostrzeżenia".
"Statki powinny omijać w odległości czternastu i pół mili obszar, znajdujący się na wschód aż po południe południowy zachód od wyspy Dżazirat Halul, w związku ze znajdującymi się tam wieżami wiertniczymi, platformami wydobywczymi, kotwicowiskami i licznymi podwodnymi rurociągami. Pola naftowe powstały w pobliżu"...
W pobliżu miejsca, w którym Hardin opuścił Perłową Ławicę, kończył się południowo-wschodni łańcuch wież wiertniczych i platform wydobywczych. Nieprzerwany łańcuch długości dwudziestu pięciu mil aż do wyspy Halul. Nafciarze pracują dzień i noc. Szukał dalej. Kilkakrotnie czytał ten sam podrozdział, usiłując skoncentrować wyczerpany umysł na szczegółach.
"...Około siedemnastu mil na południe od Dżazirat Halul znajduje się ławica o średniej głębokości dziesięć metrów i czterdzieści centymetrów. W najpłytszym miejscu tej ławicy stoi porzucona i nie oświetlona trzydziestometrowej wysokości wieża wiertnicza. W zasadzie z każdej nawodnej platformy i wieży nadawany jest sygnał - gong mgłowy - oraz ostrzeżenie świetlne"...
Nie ma problemu. W tym wypadku głębokość nie odgrywa roli!
Wystawił mały fok, pozostawiając grot zwinięty. Zdąży zupełnie dobrze na foku, a poza tym będzie miał lepszą widoczność nieba... Na południu dostrzegł sporą aktywność helikopterów, a także samolotów. Widział ich reflektory spacerujące po wodzie.
Biały żagiel to wspaniały cel dla reflektora. Dowiązał linkę do końca fokowego fału i przerzucił ją do kokpitu, mocując w zasięgu ręki. Zrobiwszy to, ustawił Łabędzia na szerokim prawym halsie.
Po raz pierwszy od trzech miesięcy nie martwił się o szybkość. Był bardzo blisko toru wodnego. Mówiły o tym światła tankowców. Blisko szlaku Lewiatana. Najwyżej dwie godziny żeglowania. Przede wszystkim jednak musiał znaleźć kryjówkę. Miejsce, w którym na dwanaście godzin można schować kilkunastometrowy statek. Nie potrafił opisać, jak to miejsce ma wyglądać. Nie wiedział też na pewno, czy ono istnieje. Jeśli jednak istnieje, to łatwiej je będzie znaleźć płynąc zaledwie parę węzłów w tej szkarłatnej ciemności niż pędząc na wszystkich żaglach. Przeciwko sobie miał czas. Niespełna dziesięć godzin na poszukiwania wśród naftowych pól.
Irański oficer i kapitan Ogilvy - marynarze z krwi i kości i kapłani nowoczesnych technik żeglowania - popełnili błąd w ocenie Hardina i jego jachtu typu Żeglujący Łabędź. Jacht miał niespełna osiem ton wyporności i ważył zapewne mniej niż kilka ogniw łańcucha kotwicznego Lewiatana. Dlatego też przy pełnym obciążeniu mógł żeglować nawet i na siedmiu metrach. Jednakże w zasadzie był to jacht głębokowodny, po prostu miniaturowy okręcik z falszkilem, i dlatego Hardin obawiał się płycizn i mielizn nie mniej niż ci dwaj zacni i doświadczeni marynarze, którzy przewidywali, że ich ofiara schroni się w obrębie Perłowej Ławicy.
Stojąc w obliczu ponurej możliwości powrotu na Ławicę lub żeglugi przez trujące pola naftowe, Hardin się nie wahał. Już nie podróżował od jednego brzegu do drugiego; oderwał się, odciął od lądu, w którym przestał dostrzegać spokojną przystań i cel, a widział jedynie przeszkodę w dążeniu do celu. Spokojną przystanią była teraz toń morska, głęboka woda, natomiast ląd i płycizny były przekleństwem, ostatnim na globie ziemskim miejscem, gdzie szukałby schronienia. Wolałby płynąć przez płonącą wodę, niż narażać Łabędzia na niebezpieczeństwo raf.
Zbliżał się do skraju pól naftowych. Wcale sobie nie wydumał tej płonącej wody. Ogień rozpalił niebo, przygasił światła na platformach i wieżach i odebrał im moc; zapach gazu był tak silny, że Hardin zaczął obawiać się zatrucia.
W odległości mili gigantyczna ognista kula wyskoczyła ze szczytu platformy jak podbita piłka i na dłuższą chwilę przegnała mrok, rozświetlając pobliskie wieże i ciskając ich cień na wodę. Hardin zmienił kurs, obawiając się, że jasność ognia ujawni jego obecność załodze holowniczego zespołu przepływającego w pobliżu, składającego się z pontonów, na których leżał olbrzymi odcinek rury; całość kojarzyła się z kręgosłupem dinozaura. Na tle purpurowego nieba i morza holownik i uturbanione postacie na jego pokładzie, i rura na pontonach wyglądały jak wycinanka z czarnego papieru. Dopiero gdy cały zespół znalazł się poza zasięgiem ognistego odblasku, Hardin zauważył białe i zielone światła pozycyjne wreszcie wyzwolone spod dominującej czerwieni.
Hardin odczekał, aż głuchy łoskot holowniczego silnika wtopi się w ciemność. I wtedy szybko wpłynął na rozświetloną ogniem wodę, wstrzymując oddech, póki się nie znalazł w następnej ciemnej plamie obejmującej kilka mil kwadratowych i pozbawionej wszelkich oznak aktywności ludzkiej. Z mroku, w którym się znalazł, dobrze widział lecące nisko nad horyzontem samoloty.
Skierował Łabędzia ku wielkiej platformie, którą ujrzał wówczas, gdy udało mu się wyrwać szczęśliwie z Ławicy. Jej świetlna korona w dalszym ciągu epatowała setkami rozbłyszczonych punkcików, pajęcze nogi ginące w morzu obrośnięte były setkami jaśniejących żarówek. Podobne girlandy zdobiły wszystkie piętra, świetliste były też okna. Dopłynął dość blisko, na jakieś pół mili, i w tym właśnie momencie jeszcze więcej świateł rozbłysło na dachu, gdzie lądował helikopter.
U podnóża platformy panował wielki ruch: statki przypływały i odpływały. Zwolnił fał foka i ściągnął żagiel. Przemknęła jakaś motorówka, nic nie zauważyła, roztopiła się w mroku. Hardin z powrotem podniósł fok i ruszył w kierunku północno-zachodnim w gąszcz wież wiertniczych.
Z faktu, że tak wielu ludzi pracowało na wieżach, wnioskował, iż jest to nowe pole naftowe. Niektóre wieże były dopiero w budowie, inne już ukończone dygotały i pomrukiwały umordowane nieustanną pracą wierteł drążących pod zatoką. W sporej odległości pojedynczy słup ognia barwił niebo. Hardin przemykał się między wieżami niby duch, omijając bardziej oświetlone przestrzenie, szukając głębokich cieni i unikając ludzi.
Gorąca bryza szła teraz z południa - od pewnego czasu kierunek ciągle się zmieniał - i dlatego Hardin nie usłyszał motoru łodzi roboczej, która go wyprzedzała. Na rufie siedzieli robotnicy skuleni ze zmęczenia. Pot błyszczał na ich obnażonych ciałach, a lśniąca skóra odbijała czerwonawą poświatę. Hardin szybko opuścił fok. Łódź zmieniła kurs, przepływając przed dziobem Łabędzia ku oświetlonemu torowi wodnemu. Hardin nie podnosił już foka, lecz uruchomił diesla sądząc, że na półobrotach odgłos jego pracy wtopi się całkowicie w rozchodzący się po wodzie pogłos pracujących maszynerii i motorów.
Tuż przed nim znajdowała się jasno oświetlona stacja pomp. Zmienił kurs, aby ją opłynąć od północy. Wiatr, który znów zmienił kierunek, przyniósł zza rufy głuche pyrkanie silnika holowniczego. Po chwili Hardin ujrzał holownik ciągnący kilka pustych barek, za nim drugi niemal identyczny zaprzęg.
Skręcił na południe, ale nim znalazł się na nowym kursie, który by pozwolił mu opłynąć platformę pompowniczą, gdzie brygada robocza rozładowywała barkę zaopatrzeniową, zobaczył przed sobą zestaw pchany - barki, a za nimi ciągnął się holownik. Znowu zmienił więc kurs na północny i wyłączył silnik. Znajdował się w samym środku dwustumetrowej szerokości pasa, który oddzielał nadpływający zestaw pchany. Przed nim, na wprost, byli robotnicy na platformie.
Spojrzał za siebie i zaklął. Tuż za pociągiem holowniczym zobaczył na żaglu dau - zjawę z innego czasu i miejsca, nie pasującą do makabrycznych narośli pól naftowych. Do tego dau groziło staranowaniem Łabędzia od rufy.
Zwiększył obroty śruby i skierował się na wolną przestrzeń między pociągiem holowniczym a platformą. Gdy się zbliżył, zobaczył, że robotnicy pracujący w wilgotnym żarze wyładowują skrzynie, bębny z drutem i zwoje elastycznego węża. Ustawiają to wszystko na pływającym molo, skąd inna ekipa przenosi materiały do otwartych towarowych wind.
Holownik ciągnący barki dobijał do platformy. Pociąg znajdował się nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od Łabędzia - przedziwnie pocięty na kawałki kręgosłup prehistorycznego potwora, czarny na tle odległych gazowych pochodni. Hardin rzucił okiem za siebie i zmniejszył szybkość, by przepłynąć koło platformy równolegle z dau. Teraz przyśpieszył, płynęli razem. Robotnicy rozładowujący barkę pod platformą przerwali pracę i, tak jak spodziewał się Hardin, zagapili się w przeciwną stronę, na niecodzienny widok drewnianej łodzi.
Zmniejszył obroty, by robić mniej hałasu. Gdy znalazł się o parędziesiąt metrów od platformy, zobaczył w mroku za molo rozładowczym czerwony ognik - któryś z robotników ukradkiem palił papierosa. Teraz wyłoniła się z cienia jego sylwetka. Robotnik obrócił się w stronę Hardina zapatrzony w przestrzeń.
Po drugiej stronie platformy wydobywczej tor, którym płynął zestaw pchany, przecinało dau. Przerażony sternik holownika zaczął coś wykrzykiwać. W odpowiedzi otrzymał porcję przekleństw z budy sterowni dau. Rozbawieni incydentem robotnicy na molo ryczeli ze śmiechu. Palący papierosa wychylił głowę w kierunku, z którego dobiegały okrzyki.
Śmiech umilkł. Palący usiadł, opierając się plecami o jedną z potężnych kończyn platformy. Zaciągnął się mocno, wypuścił dym w powietrze i spojrzał na zatokę.
Hardin wyłączył silnik. Łabędź płynął jeszcze siłą rozpędu, zbliżając się w pole widzenia ukrywającego się palacza, który znajdował się najwyżej dwadzieścia pięć metrów od jachtu. Z tej odległości Hardin już zauważył, że palącym robotnikiem nie jest Arab, ale Europejczyk o blond włosach, muskularnej budowie, nieco przytęgi. Głowa kiwała mu się na szyi, jakby zasypiał.
Gdzieś za rufą zbliżał się następny holownik, też ciągnący kilka barek. Czy holownik odwróci uwagę tego człowieka, czy go rozbudzi? A może przepływający za jachtem pociąg stworzy czarne tło, na którym biel Łabędzia będzie jeszcze bardziej widoczna?
Holownik mijał platformę wyraźnie zwalniając. W tym momencie palacz obrócił głowę i Hardin znalazł się wraz z jachtem na skraju jego pola widzenia. Rząd barek zbliżał się od sterburty.
Hardin wyciągnął ssanie i nacisnął guzik startera. Silnik zaskoczył i zgasł. Raz jeszcze usiłował zapalić silnik. Znów bez powodzenia.
Do jachtu zbliżał się ślad pociągu. Cofnął ssanie do normalnego położenia i odczekał, aż nadeszła śladowa fala i zasłoniła wydech. Wówczas nacisnął guzik. Silnik zaskoczył, a fala stłumiła odgłos.
Wcisnął całkowicie ssanie, puścił sprzęgło, oddalił się powoli od platformy. Obejrzał się. Papieros na chwilę rozbłysł jaśniej, a potem łukiem poszybował do wody. Robotnik wstał, przeciągnął się, ciągle wpatrując się w wodę. Hardinowi wydawało się, że przenika oczami Łabędzia. Przeciągający się po raz kolejny mężczyzna nagle skamieniał z rękami podniesionymi do góry. Hardin pomyślał, że wygląda jak sędzia na boisku sportowym przekazujący decyzję graczom.
Ten drań go dostrzegł!
Hardin wyciągnął manetkę gazu, Łabędź rzucił się do przodu. Hardin obrócił się: sylwetka człowieka zmalała, ale pojawił się obok niego ktoś drugi, kto gniewnie gestykulował. Hardin obejrzał się po raz ostatni: palacz wracał do pracy.
Hardin odetchnął z ulgą. Płynął teraz w kierunku innej gazowej pochodni o kilka mil dalej. Jęzor ognia był rozdwojony jak jęzor węża. Horyzont był upstrzony wieloma platformami. Te najbliższe stały wysoko na wodzie, sięgały wyżej niż maszt Łabędzia. Ich konstrukcja przypominała Hardinowi puste szkielety drapaczy chmur. Dalsze platformy były tylko plamami na dolnym skraju rozpalonego nieba.
Podniósł fok i wyłączył silnik.
Łabędź wśliznął się na wodę, która miała wielobarwny wzorzysty połysk, jaki daje rozlana na powierzchni ropa. Cała powierzchnia była wybłyszczona, upodobniając się do płynnego lustra wychwytującego i odbijającego każdy skrawek światła. Odbicia były w ruchu, rozpływały się lub uderzały ostrością. Kolory łączyły się i rozszczepiały, mnożyły, nabierały jaskrawości lub bladły. To, co między gazowymi pochodniami a niebem wydawało się jedną czerwienią, teraz rozdzielało się na wiele czerwieni tworzących krwawiącą tęczę: purpura, szkarłat, amarant, karmin, rubin, cynober, wiśnia, cyklamen, wino!
Rozlana ropa miała przedziwnie czysty zapach - ostry, pełny, drażniący powonienie, ale nie smrodliwy jak dymy palącego się gazu. Na białej burcie Łabędzia ropa pozostawiała czarne smugi. Coś odbiło się od jachtu. Hardin przestraszony odskoczył. Zdychający wąż morski trzepnął raz jeszcze, obrócił się brzuchem do góry i zatonął.
Jacht minął w odległości pół mili dyszący jęzor rozciętego płomienia i Hardin wybrał sobie kolejną pochodnię mającą odgrywać rolę gwiazdy przewodniej. Tankowce wydały się bliżej. Jakiś wielki kształt płynący na pola naftowe przesłonił mu przewodnią pochodnię. Skręcił kilka punktów na południe, wciąż pozostając jednak na kursie parę stopni na północ od zachodu. Chodziło mu o to, aby nie być na torze zbieżnym z torem tankowca. Płynął teraz ciemną otwartą przestrzenią bez wież i platform.
Dostrzegł coś białego po lewej. Przyjrzał się przez lornetkę. Załamujące się fale. Rafa! Znalazł się zbyt blisko Perłowej Ławicy. Zmienił kurs o dziewięćdziesiąt stopni i płynął na północ na dużym wysięgu; w stopach czuł nieprzyjemne kłucie lęku, że za chwilę dno rozpruje koralowa ostroga.
Obrał nowy kurs. Paradujące statki będą stanowić wspaniałą barierę między nim a Ławicą. Zobaczył kolejny buchający płomień i ustawił na niego ster.
Mniej więcej w jednym czasie dwaj młodzi ludzie wystartowali ze swoich baz po różnych stronach Zatoki Perskiej. Arab pilotował turbinowy helikopter Królewskiego Saudyjskoarabskiego Lotnictwa, a Irańczyk stał za sterem desantowego poduszkowca marynarki irańskiej - hovercrafta - którego podstawowym zadaniem jest dostarczenie dwu bojowych czołgów siłom lądującym na nieprzyjacielskim brzegu.
Tym razem poduszkowiec nie miał na pokładzie czołgów, tylko załogę obserwatorów z lornetkami i urządzeniami radarowymi. W związku z tak małym obciążeniem poduszkowiec mógł przekraczać swą użytkową szybkość sześćdziesięciu mil na godzinę. Ilekroć to czynił, zwiększone dynamiczne parcie - parcie ruchu skierowanego ku przodowi - groziło unicestwieniem parcia podpierającej poduszki powietrznej. Jednakże pilot był doświadczonym specjalistą, którego podniecało przyspieszanie do granicy utraty stabilności, nawet jej przekraczanie, by następnie sprowadzić pojazd do stanu pełnej stateczności.
Irańczyk i Arab spotkali się na północ od Das, małej wyspy o pięćdziesiąt mil na południowy wschód od Halul. Przez cały czas lecieli właściwie ku sobie, poduszkowiec ślizgając się po łyskliwej pianie, helikopter pędząc tuż nad falami ze ślepiami reflektorów wtopionych w wodę. Obaj dostrzegli się niemal jednocześnie. Rozpoznali w sobie mieszkańców przeciwnego brzegu zatoki. Żaden nie chciał ustąpić z drogi.
Jedynym świadkiem potężnej eksplozji był pilot arabskiego samolotu obserwacyjnego, który zameldował głosem drżącym od niepohamowanego gniewu, że irański poduszkowiec świadomie staranował lecący na wysokości fal arabski helikopter. Rozbrzęczały się radiowe wojskowe sieci dowodzenia obu nacji i nim poszczególni dowódcy potrafili zaprowadzić porządek, w wielu miejscach nastąpiła wymiana ognia i odpalono sporo rakiet.
Miles Donner robił, co mógł, aby jakoś utrzymać chwilowy sojusz i zawarte porozumienie. Stał teraz obrócony plecami do sali konferencyjnej i wyglądał przez wielkie okno na szarzejącą już noc, wyczekując na pojawienie się słońca. Anglik Bruce spał na kanapce. Przedstawiciele kierownictwa katarskiego przedsiębiorstwa naftowego wycofali się do pokoi gościnnych. W sali byli dwaj oficerowie: irański komandor i saudyjski pułkownik.
Irańczyk miał oczy wyraźnie znużone; siedział nieruchomo, jakby był z kamienia. Saudyjczyk szalał. Raz tylko Irańczyk zareagował i to jedynie spojrzeniem pełnym takiej nienawiści, że nawet Saudyjczyk się zorientował, że jedno słowo więcej, a może stracić życie.
Arab rzucił się do drzwi, otworzył je szarpnięciem i obwieścił, że teraz jego patrole będą przeszukiwały pola naftowe.
- On jest na Perłowej Ławicy! - odparł Irańczyk.
- Nie może atakować z Ławicy! - powiedział Arab. - Powstrzymamy go!
- Najpierw musicie go znaleźć.
- Znajdziemy!
Donner odwrócił się zdecydowany pośredniczyć jeszcze raz.
- Powinniśmy skoncentrować nasze siły w jednym miejscu, panowie.
- A więc właśnie trzeba przeszukać pola naftowe - powiedział Saudyjczyk.
- Jego nie ma na polach naftowych - upierał się Irańczyk. - Skrył się w jakiejś zatoczce, w cieniu jakiegoś nadwodnego urwiska albo jest na plaży pod żaglem.
- Nie chcemy więcej rozlewu krwi na Perłowej Ławicy.
- Niech pan nauczy swoich pilotów, żeby właściwie rozpoznawali platformy wydobywcze, gdyż w przeciwnym wypadku rozlejemy jeszcze dużo krwi - powiedział zimnym głosem Irańczyk.
Saudyjczyk zatrzasnął za sobą drzwi. Nieco później doszedł do nich odgłos odlatującego helikoptera, który następnie okrążył kilka razy platformę, co przyprawiło Donnera o chwilę strachu, że Irańczyk zdecyduje się na ostrzeliwanie.
Czerwonawe niebo nad zatoką najpierw zszarzało, jaskrawo płonące gazowe pochodnie przygasły, zbielały. Ciężka mgła uniosła się znad wody, poranna gwiazda rozbłysła na niebie zapowiadając słoneczny dzień. Świtało.
Gwiazda zastała Hardina na południowy wschód od wyspy Halul. Ciągle poszukiwał schronienia dla jachtu i dla siebie. Był zupełnie wyczerpany, oczy mu wpadły. Nocny wiatr zamienił się w lekką bryzę.
Łabędź znajdował się na otwartej przestrzeni, pustej, oddalonej od następnego skupiska wieżyc i platform. Wystawił spinakera, żagiel natychmiast wydął się jak balon.
Płynął niemal bezszelestnie na północny zachód kołysany łagodną falą. Hardin usłyszał helikoptery. Były daleko. Przycichły, poleciały gdzie indziej. Dotarły odgłosy następnych, przeleciały. Na wschodzie niebo zaczęło jaśnieć. Przed wzejściem słońca było zupełnie perłowo. Za pół godziny Łabędź będzie bardzo widoczny.
Wybuchła krwawa pochodnia gazowa na którejś z platform na horyzoncie, ale w porannym świetle bardziej odcinał się dym niż ogień. Hardin zaklął pod nosem. Myślał, że tu już nie ma żadnych instalacji, a tymczasem w odległości mili zobaczył pojedynczą wieżę. Musi ściągnąć spinakera, żeby go nie zauważyli.
Wyszedł na dziób, sięgał już po linkę, kiedy dotarło do niego, że ta wieża wygląda jakoś inaczej. Po pierwsze była nie oświetlona. Po drugie nie kręciły się pod nią żadne tendry, nie było żadnych odgłosów wiercenia czy pompowania. Podniósł do oczu lornetkę i przyglądał się uważnie.
Coś sobie przypominał... Ta wieża kojarzyła się z czymś... Ustawił jacht pod wiatr. Spinaker obwisł. Zabezpieczył go tak, aby się nagle nie wydął, i zszedł na dół zajrzeć do locji. Przeleciał strony dotyczące wyspy Halul, niezbyt zresztą świadomy, czego szuka, niemniej coraz bardziej przekonany, że zna cenną informację, której chwilowo nie może sobie przypomnieć. Zapadłe, podpuchnięte, klejące się ze zmęczenia oczy z trudem wyłapywały pojedyncze słowa.
"Dżazirat Halul... Wielka Perłowa Ławica... Śledzenie radarowe... Światło ostrzegawcze... Rafa... stłoczenie fal pływów... tor... UWAGA!... Światła... SYGNAŁ MGŁOWY... Przeszkody... Kotwicowisko... pławy podejściowe"...
Wrócił parę kartek czując, że to, czego szuka, już było. "UWAGA! OSTRZEŻENIA... pola naftowe"...
Znalazł! Płycizna. "Ławica o średniej głębokości... W najpłytszym miejscu tej ławicy stoi porzucona i nie oświetlona trzydziestometrowej wysokości wieża wiertnicza".
Popłynął z wiatrem, wypełnił spinakera i skierował Łabędzia ku odległej wieży. Następnie, zapominając o zmęczeniu, zbiegł na dół i przyniósł na pokład dwie długie nylonowe liny. Jeden zwój pozostawił na rufie, drugi na dziobie.
Wieża była coraz bliżej. Pierwsze promyki słońca już ozłociły jej czubek. Hardin szybko zdjął spinakera i uruchomił silnik. Wieża znajdowała się teraz w odległości około stu metrów. Starannie ją zlustrował przez lornetkę.
Była w istocie opuszczona, zniszczona, pusta, miała w sobie coś z minionej epoki, była wspomnieniem dziewiętnastego wieku, podobnie jak stare kominy opuszczonych pieców hutniczych w pobliżu wyeksploatowanych kopalni cyny w Kornwalii, które mu pokazała Adżaratu podczas którejś z wycieczek.
W rzeczywistości wieża nie miała nawet dziesięciu lat, ale otaczała ją aura miejsca, do którego już nigdy nie zamierzał wrócić człowiek.
Rdza przeżerała żelazne belki wiązań, a opłynięcie całej instalacji ujawniło, iż wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość - łącznie z rozprzami - zostało zabrane. Stała więc tylko goła wieżyca -wydłużona piramida - na czterech masywnych nogach zakotwiczonych w dnie zatoki; sterczała dwadzieścia metrów nad wodą zupełnie zgrabna konstrukcja, tym zgrabniejsza, im bliżej szczytu.
Trudno było przewidzieć, co kryło się pod ropnym szlamem pomiędzy czterema nogami. Hardin bez problemu wpłynął w głęboki cień za jedną z nóg, bosakiem wymacując drogę. Na nodze było wiele knag i wyszczerbionych metalowych uchwytów.
Do jednego z nich umocował koniec linki, lecz pozwolił jachtowi płynąć dalej po przekątnej kwadratu podstawy wieży. Odległość nóg po przekątnej wynosiła trzydzieści parę metrów, o ponad dwadzieścia metrów więcej niż długość Łabędzia. Wypuścił te dwadzieścia metrów, a gdy jacht dziobem niemal dotykał drugiej nogi, założył cumę rufową na pachołki, po czym pobiegł do przodu, aby założyć cumę dziobową.
Wypuścił trzy metry, założył linkę na pachołki, następnie wrócił na rufę i ściągnął zbędne trzy metry cumy. Łabędź kołysał się między nogami, na których nieco ponad metr nad wodą widniały znaki poziomu zatoki przy przypływie. Wiążąc linki cumownicze uwzględnił ten fakt pozostawiając pewien luz.
Między czubkiem masztu a poprzecznym żelaznym belkowaniem podstawy wieży pozostawały prawie dwa metry. Nad tą zawieszoną wysoko nad wodą podstawą wieża wznosiła się jeszcze paręnaście metrów. Blisko szczytu krzyżowały się dwa dźwigary, na których w swoim czasie wspierały się i były podwieszone urządzenia wiertnicze. W ćwiartkach utworzonych przez dźwigary widać było błękit poranku, a na same dźwigary i żelazne belki konstrukcji padały złotawe promyki słońca.
Wkrótce potem słońce wzeszło nad horyzont, ostrzegając jasnością, że tego dnia jachtu nie skryje ani mgła, ani chmura piaskowa, ani bryzg. Zaniepokojony tym zmobilizował siły, o których istnieniu nawet nie miał pojęcia, i napompował gumową tratwę, a następnie odwiosłował na niej parędziesiąt metrów. Z przykrością stwierdził, że z tej odległości Łabędź jest wyraźnie widoczny: jasny kadłub wyłaniał się z cienia jak duch. Biała zjawa podnosiła się i opadała na fali, chromowane okucia odbijały światło jak lustra.
Usłyszał pomruk nadlatującego samolotu. Zaczął szaleńczo wiosłować. Coraz głośniej słychać było odgłos silnika. Szybciej już nie mógł poruszać wiosłem. Przypadkowo przygniótł płaski dziób gumowej tratwy i do połowy wypełniła ją woda. Dosłownie w parę sekund potem, gdy znalazł się w cieniu instalacji, lekki samolot patrolujący okolicę przeleciał w odległości mili.
Ciężko oddychając, pochwycił za okrężnicę jachtu zastanawiając się, jak go zamaskować. Wszystkie żagle były białe, a więc się do tego nie nadawały. Nie miał farby, żeby zamalować biel na ciemno. Wyciągnął z wody wiosło i otrząsał nad wodą wiedząc, że jest ubabrane w ropie.
Ropa!
Zebrał w dłonie ropę z powierzchni i rozmazał na białym kadłubie. Kadłub poczerniał. Pozostały białe prześwity w miejscach, gdzie zrogowaciała skóra na poduszkach dłoni zrobiła rysy w lepkiej mazi. Raz jeszcze nabrał ropy w dłonie i powtórzył czynność. Bardzo szybko wyczernił wszystko na metrowym odcinku od okrężnicy do pasa wodnego. Jak mógł, wytarł dłonie i wrócił na pokład Łabędzia po miękką szczotkę. Gdy był pod pokładem, włączył radio i nastawił kanał szesnasty UKF, na którym porozumiewały się wpływające do zatoki tankowce z dyspozytornią na wyspie Halul. Zostawił radio skrzeczące bardzo głośno, aby mógł swobodnie słuchać podczas pracy. Flanelową szczotkę na długim kiju zanurzył w gęstej mazi na powierzchni wody i zaczął smarować burtę od dzioba po rufę. Kiedy sprawdził, że cała sterburta pokryta jest gęstą brunatnoczarną mazią, wsiadł do gumowej łodzi ratunkowej i podjechał pod wychylony dziób. Gdy go dokładnie zasmarował, zabrał się do maskowania kadłuba z drugiej strony.
Na kanale szesnastym przez cały czas panował harmider. Tankowce z Europy i Japonii zgłaszały swe pojawienie się, podawały przewidziany czas przybycia do Halul i zapotrzebowanie. Stacja w Halul przydzielała tankowcom pilotów i wydawała instrukcje co do kotwicowiska. Z nasłuchu Hardin mógł złożyć cały obraz operacji wielkiego terminalu, o doskonałej organizacji, kiedy każde miejsce przy głowicach załadowczych wykorzystane jest co do minuty.
Hardinowi nie brakowało ropy do pracy. Gęsta kołderka dokoła Łabędzia wydawała się niewyczerpalna, zupełnie jakby opuszczona platforma bez przerwy produkowała. Gdy skończył pracę nad białym kadłubem, wrócił na pokład i zaczął smarować ropą wszystko, co bielało lub odbijało światło, jak na przykład plastykowe pokrywy luków, okna, otwory iluminatorów. Ciemną derką zasłonił koło sterownicze, zdjął z bomu zwinięte żagle i upakował je w torbach pod forsztagiem. Posmarował ropną mazią nierdzewne linki bezpieczeństwa, platforemkę na dziobie i aluminiowy bom.
Raz jeszcze wypłynął na gumowej tratwie i z różnych miejsc obejrzał jacht. Z odległości pięćdziesięciu metrów wydawał się równie ciemny jak cień, w którym stał. Z wyjątkiem rufy. Pawęż bielała tak samo jak rufa jachtu stojącego w nowojorskim jachtklubie, gotowego do niedzielnego spaceru po zatoce. Ale Hardin nie potrafił się zdecydować na zasłonięcie używanego jedynie w myślach imienia jachtu: Karolina.
Rufa bardzo bielała. Będzie widoczna na milę. Podpłynął więc pod nią. Powoli i bardzo niechętnie rozsmarowywał dłońmi ropę wyznaczając równiutki prostokąt, w którym pozostawało nie tknięte imię. Wpadł w obsesję wykreślenia granic idealnego prostokąta, zmywał, poprawiał, jeszcze raz zmywał i ropą wykreślał proste linie. Łoskot przejeżdżającej w pobliżu motorówki przywrócił mu przytomność umysłu. Znieruchomiały czekał, aż po motorówce pozostało tylko echo.
I wtedy wpatrzył się w czarne litery w białym prostokącie - wszystko, co pozostało po Karolinie... Nagle usłyszał głos Karoliny tak blisko i wyraźnie, jakby siedziała za nim na gumowej tratwie, pociągając nosem z niezadowolenia z powodu zapachu ropy. Usłyszał więc jej głos, pełen dobrego humoru.
"Nie miej do mnie pretensji, jeśli cię zobaczą!"
Na drżących wargach Hardina pojawił się uśmiech. Dłonią posłał jej całusa i zamazał ropą biały prostokąt.
Na samym końcu wysmarował ropą pomarańczową gumową tratwę. Potem wrócił na pokład i trochę odpoczął w kokpicie. Bardzo brakowało mu snu, ale musiał czekać, aż usłyszy przez radio potwierdzenie dokładnej godziny przybycia Lewiatana.
Z półsnu wyrywały go komunikaty i rozmowy radiowe zadziwiające doskonałością odbioru i siłą sygnału. Gdy już wiedział, że to nie Lewiatan, zapadał ponownie w drzemkę. Raz tylko wysłuchał dłuższej rozmowy, spoglądając w niebo.
Kapitan japońskiego trzystatrzydziestotysięcznika domagał się gniewnym głosem przydzielenia mu natychmiast stanowiska załadowczego, chociaż przybył ze swoim supertankowcem o dwa dni wcześniej, niż było w planie. Stacja Halul informowała, że obszerne stanowisko jest zarezerwowane dla Lewiatana, mającego przybyć tego wieczoru.
Hardin patrzył w niebo, czekając na reakcje japońskiego kapitana. A więc Lewiatan miał się pojawić, trzeba jednak było wiedzieć kiedy. Może rozgniewany kapitan sprowokuje konkretniejszą odpowiedź? Jednakże Hardin nie doczekał się, gdyż kapitan nic nie odpowiedział. Obracał więc selektorem kanałów. Większość rozmów prowadzona była po arabsku. Na wielu kanałach ultrakrótkich fal rozmowy trwały bez przerwy i Hardin domyślał się, że są to rozmowy patroli floty irańskiej i saudyjskoarabskiego lotnictwa, które dostrzegał w oddali. Był zbyt zmęczony, aby się nimi przejmować, niemniej zdawał sobie sprawę, że odbywa się nań wielkie polowanie.
Ujrzał jakiś ruch na Perłowej Ławicy i dokładnie go zbadał przez lornetkę: patrolowe łodzie irańskie przeczesywały ławicowe płycizny. Przyglądał się płytkowodnym patrolowcom, które wyglądały jak adaptowane motorowe jachty turystyczne. Pozostawiały za sobą głęboki ślad. Na pokładach dostrzegał marynarzy w mundurach. Jedni stali z bronią w ręku, inni obserwowali przez lornetki. Dziwna scena przyciągnęła wzrok Hardina. Najpierw na jednej łodzi, potem na innych: na dziobie stał mężczyzna w turbanie i długiej szacie targanej powietrzem. Dawał znaki rękami i wówczas łodzie zmieniały kurs. Miejscowi ludzie znający dobrze rafy! Ten kontrast ich strojów z mundurami marynarskimi przywiódł Hardinowi na myśl historie o wkraczaniu kawalerii amerykańskiej na nie znane jej obszary przy pomocy indiańskich przewodników.
Skrzek radiowy rozbudził go z drzemki, w którą zapadał. Szybka wymiana słów po arabsku. Przypomniało mu to, że trzeba wrócić na szesnasty kanał. Przełączył i tkwił dalej w napięciu, rozbudzony i zmartwiony. Przez głowę przetaczały się myśli. Na zmianę nękały lub podnosiły na duchu. Może zatrzymali Lewiatana do czasu znalezienia Hardina i jachtu? A może zrezygnowali z poszukiwań? Przecież nikt go nie widział od czasu sztormu. Mogli dojść do wniosku, że zginął. Z kolei przypomniał sobie ładowacza, który palił papierosa na platformie. Zaczął się nim martwić. Czy tamten go widział? Może właśnie tym się wytłumaczył brygadziście, który go złapał na bezczynności.
Od czasu wejścia w strefę monsunową, przed paroma tygodniami, nie widział podobnie czystego nieba. Takie powietrze, choć nieco chłodniejsze, przyniósł właśnie szamal, którego heroldem był sztorm. Temperatura ciągle wahała się wokół dwudziestu sześciu stopni, a jasność powietrza wyrażała się tym, że widział co najmniej na pięć mil, a nie jak poprzednio na jedną milę. Wiatr wiał z szybkością dziesięciu węzłów - raczej typowo morska bryza niż pustynne powietrze pędzące poprzednio ze wschodu na zachód. Jeśli ten wiatr się utrzyma, to Łabędź poleci na nim prosto na Lewiatana.
Słońce było blisko szczytu, temperatura wzrastała. Zmęczone oczy Hardina dostrzegały przedziwne miraże - niby zamazane zjawy, gigantyczne chmurzaste statki pędziły dnem do góry po błękicie nieba. Te statki, lustrzane odbicia tankowców niewidzialnych na odległym na dziesięć mil torze wodnym, płynęły w ordynku. Jeden po drugim pojawiały się i rozkwitały z nicości południowego nieboskłonu, rosły zbliżając się, płynęły w swej krasie do szczytowego punktu i potem malały, by opaść skurczone na horyzoncie północy, niby zmrożone zimą liście.
Do sielankowego usypiającego mruczenia silników łodzi patrolowych, które płynęły gdzieś daleko, dołączył pełen ukrytej groźby szczekot zbliżających się helikopterów. Formacja składająca się z trzech maszyn - na razie tylko czarnych kropek na horyzoncie - zbliżała się prosto ku opuszczonej wieży. Kropki szybko rosły, już nie były czarne. Hardin patrzył z niepokojem.
Helikoptery leciały nisko, trzydzieści metrów nad wodą. Jeśli utrzymają ten sam kierunek, przelecą blisko wieży. Nagle wszystkie trzy skręciły jednocześnie ku pobliskiemu skupisku platform i wież wiertniczych, a potem się rozdzieliły i zaczęły oblatywać każdą instalację z osobna. Gdy skończyły, powróciły do poprzedniej formacji i skierowały się ku samotnej opuszczonej wieży.
Hardin zszedł do kabiny w obawie, że piloci używają podczerwonych czujników ciepła. Skulił się pod iluminatorem dręczony pytaniem, czy maskowanie wytrzyma próbę.
Nagle przypomniał sobie linki cumownicze - nylonowe linki na rufie i na dziobie. Przecież ich nie posmarował ropą! Są lśniąco białe i błyszczą jak każde włókno syntetyczne. Zupełnie o nich zapomniał!
Helikoptery obniżyły lot - wielkie cielska pewnie osadzone w powietrzu, szybkie, choć bardzo brzydkie. Z odległości pół mili doskonale było widać ich baloniaste plastykowe kabinki, widać było także karabiny maszynowe i sylwetki żołnierzy obsługi. Już są o dwieście metrów!
Nagle wszystkie trzy dokonały zwrotu w prawo i pomknęły w kierunku poduszkowca, który pojawił się zupełnie znienacka i pędził w stronę skupiska instalacji na morzu.
Hardin nie ruszał się z kabiny, rozszalałe myśli kołatały mu po głowie. Widział, jak helikoptery przeganiają poduszkowca, jakby to miały być wyścigi. Raz jeszcze obleciały każdą instalację i odleciały w stronę horyzontu, zanim poduszkowiec przybył w pobliże platform.
Hardin odczekał, aż znikną mu z oczu. Czuł się zbyt zmęczony, aby sobie łamać głowę pytaniem, dlaczego odleciały. Był jedynie wdzięczny losowi. Opuścił rozgrzaną jak wnętrze pieca kabinę, rozłożył się w kokpicie i wznowił nasłuch radiowy.
Słońce zawisło właśnie między żelaznymi belkami szczytu wieży. Wyrzucało z siebie biały żar; było podobne do rozpuszczającej się szklanej kuli. Powoli przesunęło się na zachód, skryło za belką, która rzuciła cień na twarz Hardina. Gdy ponownie otworzył oczy, słońce świeciło już poza wieżycą. Ocenił, że spał pół godziny.
Miał zupełnie sucho w gardle. Zszedł do kambuza i ze zbiornika nad zlewem nalał sobie kubek wody. Wypił, nalał jeszcze jeden i po nim jeszcze jeden. Przy trzecim stwierdził, że nie pomaga nawet dopompowywanie wody nożnym pedałem, gdyż wody po prostu nie ma. W jakimś momencie w czasie minionych dni przestał oszczędzać wodę... Przeszukując wszystkie szafki odkrył butelkę wina i dwie małe butelki wody mineralnej. Włożył je, do siatki, którą opuścił na lince pod wodę za burtę, odgarniając przedtem plamę ropy. Jeśli zginie, to w dobrym stylu, pomyślał, wznosząc toast winem.
- Zgłoście się, Halul. Zgłoście się, Halul!
Hardin rozpoznał głęboki ton głosił szkockiego radiooficera na pokładzie Lewiatana. Usiadł za stołem nawigacyjnym i przełączył radio z głośnika na słuchawki. Radiooperator na wyspie Halul potwierdził odbiór.
- Prosimy o pilota na godzinę dwudziestą czwartą.
- Pilot dekujący na dwudziestą czwartą. Słyszę; koniec.
Hardin spojrzał na chronometr. Za niespełna dwanaście godzin!
Potwór objechał już Quoiny i wpłynął na Zatokę Perską. Teraz Hardin może pospać. Ponieważ było zbyt gorąco w kabinie, wyciągnął gąbkowy materac do kokpitu, położył się, zamknął oczy i usiłował o niczym nie myśleć.
29
Czarny i ponury jak noc Lewiatan pędził ku zachodzącemu słońcu. Wyciem syreny ostrzegł o swym nadejściu walczące z ostrym szamalem dau. Bezsilnikowy dwumasztowy lansz niemalże wbrew wiatrowi usiłował przedrzeć się na zachód. Przestraszony wyciem tankowca zmienił kurs i na pełnym wietrze czym prędzej oddalił się od Lewiatana.
A Lewiatan popłynął pozostawiając za sobą szeroki ślad skłócający łagodną falę. Z każdego z dwu kominów wyciekał opadający ku morzu pióropusz dymu i za rufą tworzył z oparami piany i wodnym pyłem nieprzejrzysty ekran. Później dym się rozpraszał w wietrze, ale wówczas Lewiatan był już daleko. Fala dziobowa rozkołysała brutalnie arabskie dau, które nie zdołało umknąć na odpowiednią odległość. Kołysanie było tak wielkie, że przesuwało skrzynie na pokładzie i groziło rejom nadszarpniętym zębem czasu, skrzypiącym masztom i starym konopnym linom. Nawet zabrało wiatr połatanym żaglom. Załoga widziała, że fala Lewiatana ją dogania, i rzuciła się do olinowania i do zabezpieczania cargo. Nie zdążyła.
Kapitan Ogilvy patrzył przed siebie nieświadomy chaosu pozostawionego za sobą. Chaosu i zamieszania. Stał na skrzydle mostka, patrząc w świetlisty horyzont i od czasu do czasu czujnym wzrokiem obejmując morze w polu widzenia. Miał dwu obserwatorów na maszcie, dwu na dziobie i człowieka siedzącego z nosem przyklejonym do radarowego ekranu. Zadzwonił telefon na mostku. Ogilvy podniósł słuchawkę.
Saudyjczycy połączyli się przez radio i zawiadamiali, że wkrótce będzie zbyt ciemno na skuteczną obserwację i patrolowanie z powietrza. Ponieważ Hardina nie znaleziono, radzili, żeby Lewiatan zatrzymał się do rana. Ogilvy odparł krótko i grzecznie, iż woli być ruchomym celem, i odwiesił słuchawkę. Następnie wywołał przez telefon drugiego oficera i kazał mu przysłać bosmana.
Bosmanem był niski muskularny Irlandczyk. Z jego oczu tryskał błysk dumy, która ze zwykłego marynarza robi przywódcę.
- Dobry wiecz... kptanie!
- Bosman, mam dla was zadanie. Chcę, żeby całe umeblowanie, wszystko, co znajduje się w świetlicy oficerskiej i w mesie załogi, zostało ułożone w stos na lądowisku helikopterowym.
- Że co, kptanie? Że jak?
- Niech to będzie góra stołów i krzeseł, i czegoś tam jeszcze. Szybko!
Bosman nic nie odpowiedział, zasalutował i truchtem zbiegł z mostka. Po paru minutach Ogilvy ujrzał go ponownie, gdy popędzał dwie pokładowe brygady, objuczone stołami i krzesłami, idące w stronę helikopterowego lądowiska.
Po kilku podobnych kursach lądowisko było całkowicie zagracone, niezdatne do użytku. Ogilvy ujął słuchawkę mostkowego telefonu i kazał się włączyć do systemu nagłośnienia. Głos jego rozległ się po wszystkich pokładach:
- Bosman, każcie rozrzucić wężownice. Nie chcę żadnych wolnych przestrzeni.
Ludzie popędzili wykonać rozkaz. W kilka minut potem, gdy skończyli i kiedy było jeszcze dość jasno, by z mostka widzieć dziób, na zachodzie pokazał się wielki helikopter lecący szybko w stronę Lewiatana.
- Reflektory! - rozkazał Ogilvy.
Białe światło reflektorów rozświetliło zielone pokłady tak, jak w czasie meczu rozświetlone jest boisko sportowe. Ogilvy przyglądał się krążącemu helikopterowi, który nagle znieruchomiał w powietrzu. Kapitan podniósł słuchawkę telefonu i kazał połączyć się z helikopterem.
W maszynie odezwał się irański oficer. Wcześniej w ciągu dnia James Bruce zawiadomił, że Irańczyk stoi na czele poszukiwań Hardina.
- Czego pan sobie życzy, komandorze? - spytał Ogilvy.
- Wnoszę, że nie chce pan, abym wylądował, kapitanie Ogilvy - odparł opanowanym głosem Irańczyk.
- Mam już dosyć przylotów i odlotów w ciągu ostatnich dwóch dni - powiedział kapitan. - Lewiatan przycumuje o dwudziestej czwartej.
- Niestety, kapitanie, jeszcze nie znaleźliśmy Hardina i dopóki to nie nastąpi, nie możemy panu pozwolić płynąć dalej.
- A ja nie pozwolę, żeby mój statek tkwił na wodzie jako nieruchomy cel, dlatego że wy nie możecie znaleźć jednego szaleńca na jachcie.
- Otrzymałem rozkaz zatrzymania pana - powiedział komandor. Helikopter przesunął się ku rufie i zawisł na wysokości mostka, ale za burtą. Ogilvy dostrzegał niewyraźne sylwetki pilota i irańskiego oficera.
- Ja potrzebuję ochrony - zagrzmiał - a nie wtrącania nosa w to, co robię.
- Otrzyma pan ochronę, gdy się pan zatrzyma.
- Chce mi pan wmówić, że Iran przestał gwarantować bezpieczeństwo żeglugi w Zatoce Perskiej? - drażnił Irańczyka Ogilvy.
- A w jakiż to sposób mamy pana chronić, skoro upiera się pan płynąć dalej - odparł nie wytrącony z równowagi Irańczyk.
- W ten sam sposób, w jaki każda szanująca się marynarka chroni żeglugę, gdy jest zagrożona. Chyba nie muszę pana uczyć, jak to się robi, komandorze.
Irańczyk chwilę milczał, a potem zapytał z widocznym ociąganiem:
- Czy pan sugeruje konwojowanie?
- Tak jest! Dajcie mi eskortę z przodu i z tyłu. Oczyszczajcie obszar przede mną. Ta cholerna rakieta Hardina ma jedynie pół mili zasięgu. Zorganizujcie ochronę na boki w tej właśnie odległości i nie pozwólcie mu dostać się w obręb tego obszaru.
Znów nastąpiła pauza, nim Irańczyk odpowiedział:
- Zgoda, kapitanie Ogilvy. Ale ja wyznaczam kurs. Płyniecie za mną.
Ogilvy odłożył słuchawkę i poszedł do średniówki. Uśmiechał się do siebie. Była godzina dwudziesta, pora zmiany wachty. Ponieważ tej nocy mieli dokować, nie było formalnej kolacji z całym jej ceremoniałem. Trzeci oficer sprawdzał na mapie wydruk satelitarnej nawigacji komputerowej.
- Dobrze, dobrze, pracuj dalej! - powiedział Ogilvy, gdy młody człowiek wyprężył się, widząc kapitana. - I powiedz sternikowi, żeby baczył na tubylców. Będą nam dziś latać po grzbiecie i pod koszulą. - Skinął na stewarda, który czekał w mroku przy wejściu do kabiny nawigacyjnej, i kazał mu przynieść kolację na mostkowe skrzydło. Sam też wrócił na skrzydło i przyglądał się Irańczykom zajmującym stanowiska bojowe.
Z północy przypłynęła fregata i zajęła pozycję przed Lewiatanem, w odległości mniej więcej mili. Jeden poduszkowiec, płynąc zygzakiem, umieścił się też przed dziobem Lewiatana kontrolując bezpośrednie pobocze toru. Po lewej i po prawej w ponad półmilowej odległości płynęły dwa trałowce, za rufą zaś paradę zamykały jeszcze dwa wielkie wojskowe poduszkowce. Ogilvy znów się uśmiechnął, przypominając sobie czasy wojenne, kiedy to kapitanował korwecie, opiekując się konwojem parszywych zardzewiałych frachtowców i tankowców.
Słońce skrycie uciekło za horyzont, jakby nie miało odwagi konkurować z blaskiem gazowych pochodni. Steward pojawił się, niosąc kolację kapitana. Ustawił tacę obok konsolety z telefonem i poleciał po stołek. Ogilvy kazał mu odnieść stołek do średniówki. Jadł na stojąco, z apetytem, radując się widokiem eskorty. Kapitan Ogilvy był dumny z Lewiatana i dumny z wojennych okrętów eskorty. I był bardzo zadowolony z tego, że jest tam, gdzie jest, a nie siedzi skulony na jakimś jachcie pętającym się po polach naftowych.
Poza jego plecami na czarnym, wschodnim niebie pojawił się lodowaty skrawek księżyca. Zawisł nad światem jak osadzony w aksamicie sopel kryształu, wspanialszy niż niesamowity odblask gazowych pochodni. Nagle buchnął żar z kominów Lewiatana, a w jego mgiełce księżyc zaczął się rozpuszczać, by potem zniknąć w kłębach kominowego dymu.
Zadzwonił mostkowy telefon.
- Słucham, Drugi!
- Irańczycy każą zmienić kurs o dwa stopnie na sterburtę.
- No więc co?
- Co mam robić, panie kapitanie?
- Niech pan im powie, żeby się wypchali.
Steward sprzątnął kolacyjną tacę, przynosząc jednocześnie kremowy deser.
- Zabierz to - powiedział Ogilvy. - I podaj koniak.
I potem wolniutko sączył trunek, a noc stawała się coraz czerwieńsza.
Hardin opuścił schronienie w porzuconej wieży wiertniczej. Ustawił kurs na szlak wodny tankowców, na wąski szlak, którym Lewiatan musiał płynąć do swego leża przy wyspie Halul. Wiał wiatr z północnego zachodu - szamal narastał przez cały dzień i najwidoczniej miał zamiar utrzymać się w nocy. Płynął na półwietrze, orientując się na gazowe pochodnie i na światła wypływających z ładunkiem tankowców.
Czuł się spokojny. Spał dobrze przez sześć nieprzerwanych godzin dnia przed zachodem słońca, potem zjadł kilka puszek tuńczyka i zawartość dużej puszki szparagów, popił to wszystko szklanką wina i butelką wody mineralnej.
Smok leżał w parcianych szelkach na podłodze u stóp trapiku; wszystko było gotowe, by go podciągnąć do kokpitu. Zamierzał jednak pozostawić rakietę pod pokładem do ostatniej chwili, gdyż na pokładzie stałaby się doskonałym celem, odbijając radarowe impulsy.
Radio było wciąż włączone i nastawione na kanał szesnasty. Przybycie Lewiatana dało asumpt licznym rozmowom w eterze, głównie po arabsku i persku, ale nawet w tych pustynnych i górskich językach semickie imię Lewiatana brzmiało wyraźnie - biblijne imię potwora morskiego, gigantycznego krokodyla żyjącego niegdyś w wodach Zatoki Perskiej.
Słychać było krążące w górze helikoptery, ich migotliwe światła pozycyjne mrugały na czerwonawym niebie. Hardin słyszał wysokie jęczenie silników poduszkowca i bardziej konwencjonalny charkot dieslowskich silników łodzi patrolowych. Im bardziej zbliżał się do szlaku żeglugowego, tym intensywniejsze i bardziej gorączkowe wydawały się poszukiwania.
Spojrzał na żagle. Ich lśniąca biel odbijała czerwoną poświatę gazowych pochodni. Kadłub z laminatu był nieuchwytny dla radaru, podobnie jak drewniany maszt, ale jak na ironię losu mogły go w tych warunkach zdradzić żagle. Zwinął grot, a fał foka przedłużył do kokpitu, podobnie jak ubiegłej nocy, aby móc szybko ściągnąć żagiel.
Ujrzał cylindryczną pławę oznaczającą granice toru wodnego. Pozostawało zaledwie parę mil do toru statków wpływających. Gdy tam dotrze, zawróci na wschód, aby się przygotować do konfrontacji z celem.
Jednym uchem słuchał rozmowy amerykańskiego pilota helikoptera Aramco, który zachodnim śpiewnym akcentem mówił coś do swego kolegi na wyspie Halul. Pilot leciał na wschód i wkrótce po minięciu pól naftowych Sassan, mniej więcej o czterdzieści mil od miejsca, gdzie w tej chwili płynął Łabędź, ujrzał Lewiatana. Hardin zaczął uważniej słuchać, przechyliwszy głowę ku otwartemu lukowi.
- Zgromadzili tu całą cholerną flotyllę wojenną! - wykrzyknął pilot. - Czegóż tu nie mają. Z przodu fregata, po bokach poduszkowce. Ooo! Muszę uciekać. Mam na ogonie irańskiego ptaszka i on zdaje się chce powiedzieć, żebym się stąd wynosił. Już się wynoszę!
Hardin był bardzo zadowolony, że czuje się wyspany. Gdyby takiej informacji wysłuchał w stanie, w jakim był poprzedniego dnia, byłby zupełnie załamany. A teraz po prostu kontynuował wyznaczony kurs, zastanawiając się tylko, co zrobić. Dalsze pogwarki radiowe potwierdziły fakt, że Lewiatan płynie pod ścisłą eskortą okrętów marynarki wojennej. A na ich pokładach tkwi cała gromada obserwatorów z lornetkami, i to prawdopodobnie nocnymi, i nie wiadomo z jakim sprzętem.
Lewiatan znajdował się o trzy godziny odległości. Wiatr nieco osłabł i powietrze wydawało się bardziej ciężkie. Przy dużym szczęściu może uda się przedrzeć, przemknąć się między dwoma okrętami eskorty. Kadłub jachtu był ciągle czarny. Mógł opuścić fok, podpłynąć na odległość ogniową na silniku i wystrzelić, nim go ujrzą w czerwonej poświacie. Ale to wszystko przy dużym szczęściu. Potrząsnął głową. Odbył zbyt wielką podróż, zbyt wiele włożył w to wysiłku, aby na ostatnim etapie polegać tylko na szczęściu.
Eskortę trzeba wprowadzić w błąd. Na dnie między zęzami leżał radarowy reflektor zdjęty na Quoinach. Gumową łódź ciągnął za jachtem, gdyż było to mniej uciążliwe niż wypuszczanie powietrza i składanie. Poza tym wiedział, że jeśli łódź będzie mu potrzebna, to natychmiast. Zastanawiał się, czy nie udałoby się zainstalować jakiegoś masztu na gumowej łodzi, przyczepić do niego reflektor i przed wykonaniem zadania, w ostatniej chwili, odwiązać łódź i szybko odpłynąć. Czy radarowe odbicie zwabi eskortę odpowiednio daleko, aby mógł podkraść się do Lewiatana i wypuścić na niego rakietę?
Po prawej zobaczył płynący w kierunku pól naftowych tankowiec. Był jeszcze daleko z tyłu. Hardin włączył silnik i szybko przeciął tor, którym tankowiec podążał. Gdy znalazł się po drugiej stronie, postanowił oddalić się od uczęszczanego toru i skierował jacht ku czarnej i pustej - jak się wydawało - przestrzeni wiele mil na północ. Zmierzał do miejsca w samym środku, gdzie nie docierało światło żadnej z gazowych pochodni.
Zobaczył nagle słabe białe światełko wynurzające się z mroku. Skierował się w jego kierunku sądząc, że jest to opuszczona platforma wiertnicza, gdzie może się czasowo schronić, by przygotować przynętę dla polujących nań okrętów.
Światełko nie świeciło jednak na szczycie wieży, ale na znacznie bliżej znajdującej się pławie siedmiometrowej wysokości, o kształcie głowy cukru. Boja kołysała się łagodnie na szczątkowej fali.
Woda szeleściła wokół pławy, gdy ta unosiła się, a bulgotała, gdy pława opadała. Hardin opłynął ją zaskoczony, zastanawiając się, co ona tu robi. Z bliska światło jej było dość jaskrawe i oświetlało pokład Łabędzia, grożąc dostrzeżeniem przez patrolujący helikopter. Hardin przestawił ster, chcąc odpłynąć i ponownie skryć się w ciemnościach.
Łabędź obrócił się ostro i zarył w miejscu.
Uderzenie powaliło Hardina na kolana.
Podniósł się i przede wszystkim ściągnął furkoczący fok. W co, do diabła, uderzył? Nie było żadnego odgłosu zetknięcia z obcą materią, nie usłyszał trzasku łamanego laminatu. Nic. Po prostu w jednej sekundzie Łabędź płynął z szybkością dwu i pół węzła, a następnie stał w miejscu, jakby pochwycony w miękką sieć.
Coś chlupotało. Gdy wytężył wzrok, dostrzegł to coś w resztce światła pławy - cylindryczne ciało pływające po wodzie. Miało ze cztery metry długości, a oba jego spiralne, zgięte ku dołowi końce znikały pod powierzchnią. Jeden z końców znajdował się tuż przed dziobem. Hardin usiłował zgłębić, co to jest. Średnicy około trzydziestu centymetrów, przeginające się na fali - zupełnie jak gigantyczna macka ośmiornicy.
Mimo absurdalności takiej myśli wzdrygnął się z obrzydzeniem. Łabędź dryfował ku boi. Hardin oświetlił pławę latarką i odczytał pod arabskim tekstem: "Trzymać się z dala od pływających wężociągów!"
Trafił na pławę załadunkową. Nic dziwnego, że stała samotnie. Tankowce potrzebowały wiele miejsca. Przez lornetkę obejrzał dokładnie czerwieniejący horyzont. Nie widział żadnych statków ani świateł podążających w jego kierunku. Chwilowo! Wziął bosak i na całej długości jachtu sprawdził, czy nie ma tam żadnych wężociągów. Nie znalazłszy nic, stanął na dziobowej platforemce i wychylił się, jak mógł najdalej.
Wężownica leżała na wodzie. W świetle latarki zobaczył, że jest jaskrawopomarańczowa. Bosakiem nie mógł jej dosięgnąć, gdyż wiatr odpychał Łabędzia poza pławę. Odległość między wężociągiem a jachtem powiększała się. Hardin czekał więc pełen nadziei. Wężociąg wyprężył się i Łabędź stanął. Falszkil utknął na podwodnej części węża.
Do linki przywiązał mały chwytak wieloszczękowy, jaki miał w schowku wraz z zapasowymi kotwicami, i linkę przymocował do bosaka. Zaczął zarzucać chwytak, jak mógł najdalej. Bosakiem i zawieszonym na nim na krótkiej lince chwytakiem zataczał coraz szersze koła. Chwytak trafił na wężociąg, złapał podwodny odcinek. Hardin zaczął ściągać wężociąg ku powierzchni wody, jednocześnie zbliżając doń jacht.
Wężownica i kadłub spotkały się. Hardin usiłował wydobyć spod wody złapany przez chwytak odcinek. Nie mógł mimo wytężenia wszystkich sił.
Domyślał się, co się stało, gdy Łabędź uderzył w podwodny wężociąg: falszkil wbił się po prostu w fałdy pustej wężownicy. Kiedy następnie jacht obrócił się wokół centralnie umieszczonego kilu, powstał wężowy węzeł, który mocno się zacisnął. Nie zdarzyłoby się to, gdyby kil nie obrósł ostrymi wąsonogami. Z czystego kilu wężownica po prostu by się ześliznęła.
Ponieważ jednak falszkil nie był ani głęboki, ani prosty, parę manewrów powinno uwolnić jacht. Ściągnął fok, aż wypełnił się powietrzem, i nawijając szot na przednią wciągarkę, usiłował ustawić Łabędzia na wiatr. Ruszył i zatrzymał się jakby na elastycznej sprężynie. Pozwolił na wsteczny dryf i spróbował jeszcze raz. To samo.
Usiłował żeglować pod kątem prostym do wężociągu, ale za każdym razem po paru metrach tkwił przy pławie, która jakby kpiąc, skakała w górę i w dół obwieszczając, że stoi w miejscu. Zadecydował, że musi spróbować z silnikiem, chociaż obawiał się o śrubę.
Rozejrzał się dokoła po horyzoncie i przez krótką chwilę rozważał możliwość wygaszenia światła na czubku pławy. Byłoby to jednak bardzo trudne ze względu na stalową kratkę, która chroniła lampę.
Włączył silnik i usiłował się wycofać. Tył falszkilu był prostopadły, co utrudniało manewr, ale miało ten plus, że śrubę oddalało od wężociągu, a nie wpychało na niego.
Wężociąg i jacht nie chciały się pożegnać. Z dużą niechęcią przerzucił dźwignię do przodu i dał gaz, trzymając w ręku manetkę, by w każdej chwili wyłączyć śrubę. Łabędź ruszył. Wtedy wyłączył, żeby jacht z rozpędu poradził sobie z wężociągiem. Łabędź znów stanął. Usiłował wystartować na pełnym gazie, ale minimalna przestrzeń rozbiegu nie dostarczyła siły pozwalającej na wyrwanie się z pułapki.
Miał jeszcze tylko jedną możliwość. Wyprowadził Łabędzia najdalej, jak zezwalała wężownica, a następnie powoli zwiększał obroty silnika, trzymając dłoń na manetce, aby natychmiast odłączyć śrubę, gdyby jachtowi udało się wyrwać. Drugą dłoń miał na kluczyku zapłonu i patrzył na szybkościomierz. Obroty wzrastały. Tysiąc, tysiąc czterysta, tysiąc pięćset! Łabędź dygotał z wysiłku. I rzucił się do przodu.
Hardin wyłączył niemal natychmiast śrubę i zapłon, ale zrobił to zbyt późno. Nim udało mu się obrócić kluczyk, śruba wżarła się w wężociąg. Usłyszał głuche warczenie przerwane głośnym uderzeniem. Silnik jeszcze przez chwilę pracował, póki nie wyłączył się zapłon.
Łabędź dryfował półkolem. Dziób odwrócił się od pławy. Hardin przeklinając siebie samego, ciężko opadł na ławkę kokpitu.
Urwał wał śrubowy. W błędnie ocenionym ułamku sekundy przemienił Łabędzia w dziewiętnastowieczną żaglówkę. Miał teraz do dyspozycji tylko żagle. Mógł liczyć jedynie na wiatr, nie było najmniejszej nadziei na reperację.
Jeśli Lewiatan pojawi się w bezwietrznym czasie, wszystko przepadnie. Jeśli wiatr przejdzie we wschodni, też wszystko przepadnie. Jeśli dostrzegą jego białe żagle, również wszystko na nic. Znów zaczął kląć. Oni na pewno zobaczą białe żagle.
Dalsze przekleństwa zamarły mu w gardle. Łabędź przestał dryfować. Odległość między jachtem a pławą pozostawała niezmienna. Wężociąg owinął się dokoła śruby. Pozostawał w pułapce! Był tylko jeden sposób na uwolnienie się.
Nie mógł nawet patrzeć na czarno-czerwoną wodę. Bał się. Strach paraliżował go.
Wyobraził sobie oślizły, pełen narośli łańcuch kotwiczny pławy. Blok kotwiczny i podwodny rurociąg funkcjonowały jak rafa i jak w naturalnej rafie każdy, zakątek i załamanie będą schronieniem ryb, skorupiaków, a być może i morskich węży. I będzie tam mroczno, tak mroczno, że ich nie dostrzeże, natomiast podwodna latarka je zwabi.
Ukąszenie węża nie jest bezbolesne. Można nawet nie poczuć, że ukąsił. Śmiertelne obwieszczenie Sokratesa - martwe nogi - będzie pierwszym sygnałem. Wstrząsnął nim dreszcz.
Jeśli wyrzuciłby Smoka i przeczekał do rana, znajdzie go łódź patrolowa albo tankowiec, który przypłynie po ropę. Będzie miał sporo kłopotów, ale niczego mu nie udowodnią. Arabowie lub Irańczycy mogą okazać się trudni, ale ponieważ nie popełnił przeciwko nim żadnego przestępstwa - przy odrobinie szczęścia - gdyż Amerykanie domagać się będą ekstradycji za kradzież Smoka - będą musieli go wypuścić. A kiedy już się znajdzie w Stanach Zjednoczonych, to Bill Kline załatwi sprawę bez trudu: nie notowany, chwalebna służba wojskowa, szanowany obywatel, przedsiębiorca, lekarz, cierpiący na uraz po utracie żony... Połkną to. A jakie są inne dowody oprócz Smoka?... Tylko dziennik pokładowy. Szybko przejrzał wszystkie zapiski, aby sprawdzić, czy jest w nich coś inkryminującego. Najlepiej by było cały dziennik wyrzucić za burtę. I zrobił to, ale w locie luźne kawałki papieru wypadły spomiędzy stron. Założył, blok, żeby wywindować Smoka z kabiny. Zobaczył na pokładzie jeden, z listów Adżaratu. Drugi list! Ten, którego nie czytał. Podniósł go, otworzył.
"Wczoraj - zaczęła wyraźnym, wyrobionym pismem - usiłowałam powstrzymać Cię.
Nie sądzę, aby się udało. Chciałam spróbować także dzisiaj, ale pozostały we mnie, jednie słowa miłości. Brak mi Ciebie. Czuję to, czego nigdy przedtem nie odczuwałam, i wypowiadam, słowa, jakich nigdy przedtem nie mogłam wypowiedzieć.
Kocham Cię w sposób, którego opisanie zajęłoby mi całe życie. Kocham to, jak wyglądasz jak dotykasz, jak odczuwasz i jak pachniesz.
Kocham Cię za to co ze mną i ze mnie robisz i jak mnie rozbudzasz. Kocham Cię za to, czym jesteś, czym byłeś i czym będziesz.
Kocham każdą sekundę spędzoną z Tobą, każdy pocałunek, każdą pieszczotę, każdą chwilę w Twoich ramionach.
Kocham łzy, które przez Ciebie wylałam.
Kocham nasze uśmiechy i Twój głośny śmiech, jaki udało mi się usłyszeć.
Kocham to, co mówisz.
Kocham życie, które mi pokazałeś. Daj mi je z powrotem".
I u dołu listu dopisała prawie nieczytelnie:
"Na pewno będziesz się z tego listu śmiał. Być może to, co napisałam, to uczucia, które dopiero by się rozwinęły, gdybyśmy mieli więcej czasu... Niech Cię Bóg prowadzi".
Hardin schował list do szuflady stołu nawigacyjnego. Oczy miał nabrzmiałe łzami. Wydawało mu się, że to wszystko działo się przed chwilą. Poczuł pustkę równie straszną, jak strach, który go ogarnął. W tym liście-poemacie nie było słów, których by on sam nie wypowiedział do Karoliny. W czerwonawej wodzie zobaczył jej odbicie - pierwszy od tygodni wyraźny wizerunek twarzy Karoliny.
Roztrzęsiony zaczął zastanawiać się nad sposobami zabezpieczenia przed morskimi wężami. Gumowy kombinezon byłby dobrą ochroną przed drobniejszymi ukąszeniami, ale go nie miał. Nie miał też sprzętu do nurkowania, gdyż nienawidził tego sportu. Zaczął rozmyślać o czymś zastępczym. Jeśli miał zejść pod wodę, to nie było czasu do stracenia. Jacht był widoczny w świetle latarni na pławie, a Lewiatan był bliżej z każdą minutą.
Sztormówka i cały strój przeciwsztormowy powstrzymałyby zęby węża, ale kłopot polegał na tym, że odzież ta zwisała luźno. Naciągnął spodnie i owinął obszerne nogawki elastyczną linką amortyzującą. Następnie wdział trampki i włożył winylową kurtkę, której bardzo szerokie rękawy także owinął elastyczną linką. Kostki, dłonie i twarz miał obnażone. Podarł na pasy zapasowy kombinezon - który nosiła Adżaratu - i owinął kostki. Usiłował wyciąć maskę na twarz, ale pierwsza próba się nie udała, a nie miał czasu na dalsze eksperymenty. Naciągnął robocze rękawice i dobrze podwiązał kaptur kurtki, tak że w efekcie miał zasłonięte czoło i brodę. Wystawały jedynie oczy, nos i usta.
Trzy najbardziej ostre noże i szczypce do przecinania drutu włożył do zapinanej kieszeni kurtki, obwiązał się w pasie liną, której drugi koniec umocował do knagi w kokpicie. Tak przygotowany wyszedł za linki bezpieczeństwa i usiadł na okrężnicy. Przez straszną chwilę, nie mając już żadnej czynności do wykonania, oddał się paraliżującemu lękowi przed nieznanym pod wodą, przed wężami.
Usiłował się uspokoić teoryjką, że żywe stworzenia nie sprowokowane nie atakują ludzi. Dla wielu jednak gatunków inwazja ich obszaru życiowego jest największą z prowokacji. Chwycił się okrężnicy, mając zamiar skoczyć. Ale przyszła mu do głowy inna, bardziej ponura, lecz jednocześnie uspokajająca myśl. Po dostaniu się jadu do organizmu pierwsze objawy paraliżu ujawniają się dopiero po kilku godzinach. Może będzie miał czas na zatopienie Lewiatana!
Wciągając powietrze, nabierając głębokiego oddechu, opuścił się do wody. Jej dotyk nie powinien go zdziwić, ale zdziwił. Woda miała temperaturę powietrza. Trzymał się przez chwilę okrężnicy, potem puścił ją. Ciężki ubiór ściągał go w dół. Walczył z impulsem natychmiastowego wydobycia się na powierzchnię. Opadał dalej.
Nie widział nic. Absolutna czerń. A spodziewał się, że zaczerwienione niebo da troszkę światła. Zapalił latarkę. Baterie trzymane zbyt długo w wilgotnym klimacie były słabe. Pod dłonią wyczuł kadłub i po jego pochyleniu wiedział, że musi dotrzeć głębiej.
Coś gumiastego musnęło mu twarz.
Rzucił się do tyłu, zaczął na oślep walić latarką i sięgnął po nóż zatknięty za pasem. Poczuł znów muśnięcie i chciał wrzasnąć ze strachu. Woda wypełniła mu usta i gardło. Szamotając się i waląc w kadłub, wydobył głowę na powierzchnię i zaczął prychać i krztusić się. Trząsł się cały ze strachu. Ciężki gumowinyl ściągał go w dół i znów otwarte usta wypełniły się wodą. Zaczął się szarpać i szastać, machać rękami. Wypuścił latarkę. Zatrzymała się na sznurze zaczepionym przy nadgarstku. Czuł, że tonie.
Ma przecież linkę bezpieczeństwa! Złapał ją i wyciągnął się na powierzchnię. Wypluł wodę, dyszał ciężko, ale się powoli uspokajał.
Po pewnym czasie puścił linę i odepchnął się mocno pod wodę. Latarka rzuciła snop światła na coś, co się poruszało. Coś wijącego się, falującego. Zbliżając się, miał oczy wlepione w to coś. Światło latarki ujawniło pomarańczowy kolor. Kawałek wężociągu dryfującego od śruby. Złapał się gumowego węża i wciągnął pod jacht.
Snop światła z latarki sięgał jedynie na pół metra i Hardin odnalazł śrubę bardziej dotykiem niż wzrokiem. Oglądając w świetle latarki skrzydła śruby, wał śrubowy i płetwę steru, dostrzegł splątane odcinki poszarpanego węża i zorientował się, gdzie powinien ciąć. Teraz jednak musiał wypłynąć, by zaczerpnąć powietrza. Zanim to zrobił, ściągnął nadmiar linki bezpieczeństwa i owinął ją wokół śruby, po czym jak najszybciej wypłynął na powierzchnię. Wziął głęboki oddech i trzymając się linki powrócił na dół. Zgasił latarkę, by światło nie przyciągało wężów morskich, i wypuścił ją z ręki. Niech sobie wisi na lince u nadgarstka. Będzie miał obie dłonie wolne do pracy. Wężociąg był z mocnego plastyku otoczonego ponadto tkaniną o twardych włóknach wzdłużnych. Opierały się próbom cięcia nożem. Piłował, póki mu starczyło powietrza, po czym wypłynął, by go zaczerpnąć. Powrócił do pracy. Wody była ciepła, otaczała go absolutna czerń.
Pierwszy nóż szybko stępiał, więc kiedy następnym razem wypłynął odetchnąć, rzucił go do kokpitu i wyciągnął drugi. Wężociąg powoli się poddawał, kawałek po kawałku, włókno po włóknie. Wypłynął, zaczerpnął powietrza, a kiedy wrócił pod jacht, zapalił latarkę, aby sprawdzić postęp w pracy.
Coś dotknęło mu ramienia. Wzdrygnął się i instynktownie cofnął, myśląc, że to wąż morski, po czym ręką odepchnął obce ciało, zdając sobie jednocześnie sprawę, że to musi być kawałek wężociągu. Podniósł rękę do dalszego cięcia, kiedy znowu coś go uderzyło, tym razem silniej. I jeszcze raz w pierś. Za uderzeniem kryło się żywe ciało! Hardin oświetlił je latarką.
Płaskonosy łeb wielkości pięści, pokryty łuskami, uderzył w główkę latarki. Wąż morski z czarnymi jak węgiel gadzimi oczami bez powiek! Łuski się rozchyliły, pysk rozwarł.
Hardin rzucił się do tyłu waląc głową o kadłub. Wąż atakował. Otwarty pysk rzucił się na kurtkę. Hardin był przyparty do steru. W żółtym świetle widział rząd cienkich jak ości zębów, przypominający grzebień z wyraźnymi odstępami między zębami. Wąż nacierał łbem, waląc rytmicznie jak taran. Zza szpileczkowych zębów wyłaniały się chciwie zęby jadowe.
Hardin usiłował zadać cios nożem. Woda amortyzowała ruchy. Wąż, szybki jak błyskawica, potrafił natrzeć trzykrotnie na jedną próbę ciosu. Czy udało mu się przedrzeć przez winylową odzież ochronną? Hardin nic nie czuł, nie miał pojęcia, usiłował uchylać się przed natarciami łba i wymachiwał nożem. Otrzymał cios w szyję. Ręką w rękawiczce osłonił twarz.
Straszliwy łeb - z resztą cielska skrytą w ciemnościach - uderzał raz po raz. Chwilami znikał w mroku. W każdej chwili mógł trafić w twarz.
Olbrzymim wysiłkiem woli Hardin opanował się na tyle, by przestać się szastać na oślep. Zgasił latarkę i upuścił nóż. Obiema dłońmi zasłonił twarz, linkę bezpieczeństwa przycisnął palcami do policzka, aby nie utonąć, i usiłował znieruchomieć w wodzie. Czy wąż był sam, czy też inni obrońcy gadziego gniazda śpieszą już na pomoc?
Wężowa głowa uderzyła go w nogi. Jeszcze jedno trzepnięcie! I kolejne! Raz po razie! Czyżby bestia odkryła miejsce, gdzie może przebić ochronną tkaninę? Muskularne cielsko wiło się między nogami, ocierało o uda. Kolejny atak nastąpił wyżej. Hardin skręcił tułów, wąż jakby zatrzepotał, ześliznął się między nogi. Silnie uderzył łbem w pachwinę.
Hardin zareagował gwałtownie nie kontrolowanym spazmem. Łeb węża trzepnął go w biodro. Hardin znieruchomiały czekał. Wąż otarł się o piersi. W piersiach brakowało już tlenu. W głowie waliła krew, serce biło coraz głośniej. Wąż jakby się uspokoił, uderzał rzadziej, jakby słabiej, jakby sprawdzał tylko celowość dalszego nacierania. A może szukał słabego miejsca? Uderzał go w piersi, w ramię. Hardin mocno przycisnął dłonie do twarzy.
Obrośnięty łuskami łeb otarł się o palce w rękawiczkach. Hardin zwarł palce rozdzierany między pragnieniem pochwycenia potwora i rozerwania go na strzępy a świadomością, że jego ruchy będą zbyt wolne wobec szybkości węża. Znów płaski łeb chciał wcisnąć się między palce.
Hardin dłonie docisnął mocno do ust, gdyż rozpierało go pragnienie krzyku, wołania o pomoc.
Łeb zniknął. Nie dotykał, nie uderzał. Hardin dalej czekał, w piersiach czuł piekielne palenie. Czy wąż odpłynął? Nie, uderzył w skraj kaptura powyżej palców. Uderzył mocno, kilka razy i przestał. Hardin czekał na kolejne natarcie. Czuł, że serce wali mu teraz tuż za gałkami ocznymi. Dłużej już nie mógł wytrzymać!
Jedną ręka zasłonił twarz, drugą podciągał się do góry, powoli i płynnymi ruchami, aby wąż nie dopatrzył się zagrożenia i w obronie nie ruszył do ataku, znów uderzając łbem. Minął wygięcie kadłuba, wypłynął na zewnątrz i kilka razy wciągnął głęboko powietrze pełne wyziewów ropy.
Jedną ręką wciąż trzymał się liny, a drugą zasłaniał twarz, oczekując w każdej chwili uderzenia.
Czy potwór zrezygnował? Czy też uznał swą przestrzeń życiową za ponownie bezpieczną? A może poniechał napaści, ponieważ wyczuł instynktownie, że ów obcy wkrótce przestanie żyć? A może też, podobnie jak Hardin, na chwilę wypłynął, by zaczerpnąć tlenu? I teraz znów czatuje w głębinie, mogąc bardzo długo wytrzymać pod wodą. Jest gotów do dalszej walki, gdy tylko pojawi się coś niepokojącego.
Wciągnął, ile mógł, powietrza i po linie zjechał raz jeszcze pod dno jachtu. Kolejny nóż. Już trzeci. Naciągnął odcinek wężociągu i zaczął go przecinać równo, miarowo, bez zbędnych ruchów, usiłując wtopić się w podwodny świat. Było cicho. Słyszał bicie własnego serca i wyczuwał wibracje ostrza na plastyku. Wszelki inny ruch w czerni przestał chwilowo istnieć. Ciął i czekał, ciął i przerywał. Wydawało mu się, że patrzy w ekran z czarnego papieru, który zostanie za chwilę przedarty przez coś, co na niego skoczy.
Wąż był tu gdzieś! I to bardzo niedaleko. Jego legowisko musiało znajdować się przy łańcuchu pławy albo koło wężociągu. Czy wyczuwa teraz obcą istotę? Czy uzna ją za inwazję swego obszaru życiowego i znów natrze? Hardin włożył pod pachę długi koniec plastykowego węża, by w razie potrzeby zasłonić nim twarz. Z trudem udało mu się przeciąć ostatnie włókna oplotu. Do końca opierały się ostrzu. Zaczynało mu brakować powietrza. Wreszcie nóż otarł się o metal śruby. Hardin odwiązał linkę bezpieczeństwa od wału śrubowego i wypłynął na zaczerwienioną odblaskiem odległych pochodni powierzchnię.
W strachu i zagubieniu zapomniał o założeniu jachtowego trapu. Nagle stanął w obliczu nowego problemu - musiał wspiąć się ponad kadłub, który wyrósł obok niby ściana. Złapał się brzegu kształtownika okrężnicy i zbierał siły, by się podciągnąć. Był zupełnie wyczerpany natarciami węża i brakiem powietrza. Udało mu się podciągnąć na tyle, że twarzą znalazł się na wysokości pokładu. Wyżej nie mógł. Zabrakło mu sił. Z ubrania strumieniami lała się woda. Zablokował ramiona i zwisał tak, trzymany jedynie siłą woli. Czekał. Kiedy spłynęło sporo wody i stał się nieco lżejszy, zaczął kopać nogami i podrzucać ciało. Udało mu się objąć ramieniem wspornik linki bezpieczeństwa. Dalej poszło już łatwiej: wygramolił się pod linki i do kokpitu.
Opadł na ławę i ciężko oddychał wpatrzony w rozmigotane czerwienią niebo. Kiedy odzyskał troszkę sił, usiadł i zdjął sztormowe odzienie. Dryfując Łabędź oddalał się od pławy. Biała boja o kształcie głowy cukru była już odległa o jakieś sto metrów i powoli rozpływała się w nocnym mroku. Wytarł dobrze ciało włochatym ręcznikiem i włożył suche szorty. Przez cały czas poruszał się po omacku w ciemnej kabinie, gdyż się bał, że jeśli zapali światło, to ujrzy podwójne nakłucia jadowych zębów i zbyt wcześnie dowie się, że wąż go zabił.
A przecież nadpływał Lewiatan! Trzeba powrócić na tor wodny, zastawić sidła z przynętą i przygotować się do odpalenia rakiety.
Wyniósł na pokład najróżniejsze drzewca, zwoje lin, wiosła, fok oraz deski z podłogi w mesie. Przyciągnął pod burtę nadymaną tratwę i wcisnął na jej dno pasujące deski, następnie umocował na krzyż wiosła, a do nich przywiązał bosak, niby maszt, od którego odprowadził linki ku dziobowi, rufie i na boki. Podtrzymywały drąg bosaka w pionowym położeniu.
Następnie przypiął fok do linki owiniętej wokół drążka spinakera. Ustawiwszy drążek w pozycji pochyłej, podczepił dolny koniec do dzioba tratwy, środek zaś do czubka udającego maszt bosaka. Z szotowego rogu foka przeprowadził szot na pokład tratwy.
Prowizoryczny łaciński żagiel załopotał. Stojąc nad nim na rufie Łabędzia Hardin zwinął żagiel na rei i zaciągnął gaje. Przyniósł jeszcze zapasowe wiosło, które umocował tak, aby służyło jako ster.
Po zrobieniu wszystkiego popłynął z powrotem na tor wodny, na bombie podczepił bloczek z linką i wyciągnął Smoka na pokład. Szwargot w radio był teraz nieprzerwany. Odsunął blok i zszedł na dół do radia, aby sprawdzić różne częstotliwości. Na wszystkich irańskich kanałach toczyły się rozmowy. Ożywienie na falach ultrakrótkich mogło oznaczać tylko jedno: intensyfikację poszukiwań nawodnych i z powietrza, i to coraz bliżej.
Znów był na łasce szczęścia. W każdej chwili mogła się pojawić łódź patrolowa lub nadlecieć helikopter. Była godzina dziesiąta wieczorem. Dwudziesta druga zero zero. Łabędź znajdował się najprawdopodobniej o dwadzieścia mil na wschód od boi załadowczej wyspy Halul, co oznaczało, że Lewiatan, którego oczekiwano o godzinie dwudziestej czwartej, znajdował się o trzydzieści dwie mile od Halul, a około dwunastu od Łabędzia. Jeśli Hardin pozostanie na miejscu, to spotkanie nastąpi za czterdzieści pięć minut, a podczas każdej z tych minut może się wreszcie poszczęścić polującym.
Trzeba ich szanse zmniejszyć, czas skrócić.
Podniósł grot i popłynął na wschód, z wiatrem. Szamal słabł, pełne wilgotności mgiełki gęstniały i stawały się czerwieńsze od gazowych pochodni. Wystawił spinakera, wytrymował, złapał bryzę. Wydęty żagiel uniósł Łabędzia i popędził. Przecinając czerwone fale, jacht gnał na spotkanie z Lewiatanem, a gumowa tratewka podskakiwała na zbełtanym śladzie.
Do burty poduszkowca, na którym znajdował się punkt dowodzenia irańskiego komandora, przybiła łódź rakietowa, znana pod nazwą Tenacity, produkowana przez brytyjskie stocznie Vosper-Thorneycroft. Jej silniki mruczały równo, gotowe do dalszego pościgu. Łódź, podobnie jak Lewiatan, zdolna była do szybkości szesnastu węzłów, a nawet mogła ją przekroczyć. Dwa stanowiska sprzężonych karabinów maszynowych obsługiwali irańscy marynarze w hełmach z radiowymi słuchawkami.
Miles Donner usiłował ocenić jej wartości bojowe, ale ilekroć przepływała od skraju do skraju konwoju, było zbyt ciemno, aby mógł cokolwiek dostrzec. Teraz dopiero Tenacity została dostatecznie oświetlona rudawym blaskiem gazowych płomieni nieustannie płonących. Rakiety ukryte były pod brezentem. Donner, rozczarowany, odwrócił wzrok od łodzi rakietowej i spojrzał na zaciemniony mostek poduszkowca, gdzie grupa oficerów wpatrywała się w ekrany radarowe.
Potężna masa Lewiatana płynęła pół mili za nimi. Wielki kadłub z białym gmaszyskiem nadbudowy blisko rufy przesuwał się na tle ognistej panoramy horyzontu jak chmura między gwiazdami. Na prawo, w odległości około tysiąca metrów, Donner widział drugiego poduszkowca na sterburcie tankowca, bliżej dzioba. Dwa następne poduszkowce ozdabiały po obu stronach rufę Lewiatana. Statki ochrony zbliżyły się obecnie do eskortowanego statku, gdyż tor wodny zwężał się przy wejściu na pola naftowe.
Przed Lewiatanem płynęła stateczna fregata, prując jakby od niechcenia wody zatoki. Donner uznał za wartą wyjaśnienia ciekawostkę, dlaczego irański dowódca znajdował się na poduszkowcu, po lewej stronie Lewiatana, a nie na fregacie - swym statku flagowym. Irański komandor często się przemieszczał z poduszkowca na helikopter, podporządkowując sobie wszystkich, uważając, że doskonała sieć radiowa pozwoli mu dowodzić z każdego miejsca. W tej nowoczesnej marynarce stawiano nie na wielkość statku, ale na zdolność szybkiego poruszania się. Na tym właśnie miała polegać siła marynarki.
Donner był zadowolony. Powiodło mu się lepiej, niż przewidywał. Lewiatan był bezpieczny. Właściwie wszystko udało się wspaniale. Pozostawało dobicie zwierzyny. A dodatkową korzyścią było ułożenie sobie dobrych stosunków z irańskim dowódcą, oficerem bardzo kompetentnym, właściwie obsadzonym i na najlepszej drodze do otrzymania nominacji na dowódcę morskiej eskadry. Być może tej właśnie, która otoczyła opieką Lewiatana. I przy tym wszystkim, na deser, Donner miał jeszcze jedną korzyść: mógł wysłać Mossadowi doskonały raport na temat sprawności marynarki szacha.
Jeden z oficerów coś wykrzyknął. Wszyscy podbiegli do jego radarowego ekranu. Donner do nich dołączył,
- Co się stało? - spytał komandora.
- Cel milę przed nami.
Zawołał coś po persku. Silniki poduszkowca zawyły. Obok zagrały turbiny silników Rolls-Royce'a pod pokładem rakietowca i obie łodzie pomknęły przed siebie z zawrotną prędkością.
Komandor skończył rozmowę telefoniczną, skinął w stronę oficera pokładowego. Poduszkowiec wyrwał się do przodu. "Sześćdziesiąt pięć węzłów - pomyślał Donner. Co najmniej!" Łódź rakietowa została daleko w tyle... W tyle została też fregata, która - jak należało wnioskować z podniesionego dzioba i wyższego śladu - też zwiększyła szybkość. Donner rzucił okiem na szybkościomierz i stwierdził, że pędzą ponad sześćdziesiąt pięć węzłów. Oficerowie pokładowi na poduszkowcu podnieśli słuchawki telefoniczne, aby połączyć się z załogami działek i karabinów maszynowych.
Donner zbliżył się do ekranu radarowego. Rozbłyskujące jaskrawo plamki oznaczały statki, nieco słabsze - wieżyce i platformy wiertnicze na polu naftowym.
- Jakże mogliśmy go tak nagle zobaczyć? - spytał komandora. - Przecież poprzednio nie ujawniał się na ekranie.
- Może to jedynie odbicie. Może zupełnie inny statek.
- Tu nie powinno być innego statku - powiedział Donner. - Uprzednio przeczesaliście cały obszar. To nie może być inny jacht. A odbicia nie pozostają na ekranie przez tak długi czas, prawda?
- Dowiemy się za pół minuty - odparł komandor.
Donner widział, że punkcik na ekranie błyszczy coraz silniej. Nagle zdał sobie sprawę z tego, co zaszło.
- To jego rakietnica tak silnie odbija! Wyciągnął ją na pokład. Przygotowuje się do odpalenia.
Twarz Irańczyka stężała.
- Chyba tak. - Szybko zaczął po persku mówić do słuchawki. - Kazałem otworzyć ogień, jak tylko go zobaczą - powiedział następnie Donnerowi.
Donner był zdziwiony, zauważywszy niesmak na smagłej twarzy Irańczyka; jakby był bardzo niezadowolony ze skierowania takiej siły ognia przeciwko jednemu człowiekowi. Donner był pewien, że właściwie odczytał znaczenie tego wyrazu twarzy. Uśmiechnął się do siebie.
- Musiał pan to zrobić. Nie mógł pan ryzykować, że on pierwszy wystrzeli rakietę.
Poduszkowiec z wyciem pędził w czerń nocy, lekko się kołysząc na bardzo rozhuśtanej fali. Gwałtownie zmniejszyła się odległość między zauważonym światełkiem a środkiem ekranu radarowego. Inne jaskrawe punkciki na ekranie wykazywały, że irańska eskorta przygotowuje się do wzięcia celu w ogień krzyżowy.
Jacht Hardina będzie widoczny za kilka sekund, tuż przed nimi! Donner usiłował przebić wzrokiem pasemka przypalonej na rudo nocnej mgiełki. Widział powierzchnię morza ponad głowami obsługi stanowisk karabinów maszynowych w dziobowej wieżyczce. Po obu stronach mostka leżały w łożyskach wycelowane rakiety powierzchnia-powierzchnia.
- Jest, jest! - krzyknął Donner.
Slup Hardina wychylił się nagle z czerwonawej mgiełki. Był pod pełnymi żaglami. W świetle oddalonych pochodni spinaker wyglądał jak wielki czerwony balon, lśniący, spęczniały z wysiłku. Za spinakerem widać było grot podobny do księżycowej ćwiartki.
Irański dowódca wykrzyknął rozkaz i wielki poduszkowiec wpadł w ostry skręt wstrząsany odrzutami ciężkiej maszynowej broni.
Smugowe pociski zataczały świetlny łuk nad Łabędziem. Ogień szedł i z drugiego poduszkowca. Wokół jachtu pełno było surrealistycznych gejzerów, tam gdzie kule trafiły w wodę. Żagle migotały na biało i czerwono, oświetlane nie tylko przez odblask odległych pochodni, ale przede wszystkim przez oślepiający blask eksplodujących pocisków.
Donner podniósł do oczu lornetkę. Dostrzegał sylwetkę Hardina skulonego przed kołem sterowym w kokpicie i usiłującego odpalić rakietę. W półciemnościach przemknął wystrzelony skądś pocisk rakietowy, przeszył spinakera i rozerwał się, eksplodując w wodzie za Łabędziem. Maszt pochylił się do przodu i pociągnął za sobą żagle. Wpadły do wody.
Byli teraz bliżej i Donner dostrzegał rozpryskujące się wokół szczątki obudowy jachtowej kabiny. Cały kadłub od steru do dzioba pocięty był kulami. Sylwetka poprzednio skulona w kokpicie została siłą wybuchu rzucona na pokład. W sekundę potem samosterujący wimpel został roztrzaskany, zastygając na chwilę w powietrzu jak urwane skrzydło samolotu. Eksplozja rozerwała wnętrze kabiny i w iluminatorach pokazał się ogień.
Irański komandor bez ustanku wykrzykiwał coś do telefonu. Roztrzaskany kadłub zaczął się jakby obniżać, idąc pod wodę. Powoli ogień ustał.
Hardin miał uczucie podobne do tego, jakie musi mieć człowiek, który słyszy, że na sąsiedniej ulicy kogoś mordują, ale jest zbyt daleko, by interweniować, i zbyt blisko, by nie słyszeć i nie przeżywać. Łabędź przeniósł go przez trzy oceany, a ginąc pozostawił mu w prezencie kilka metrów kwadratowych przestrzeni, pozwalając na przedłużenie istnienia.
Siedział na dnie gumowej tratwy - nadymanej łodzi - plecami oparty o rufę, ze Smokiem w połowie spoczywającym mu na barku, a w połowie podtrzymywanym na zawiesiu podczepionym do prowizorycznego masztu. Powracał ku torowi wodnemu z labiryntu wież i platform naftowych, wśród których skrył się skutecznie przed radarami. Łaciński żagiel pchał gumową łódź na wschód. Hardin płynął z wiatrem na samotrymującym się żaglu, wciśnięty głęboko w pokładowe deski zabrane z Łabędzia, przyduszony ciężarem Smoka.
Przyłożył do oczu lornetkę i wpatrzył się w czerwonawą ciemność nic nie dostrzegając. Strzelanina ustała. Teraz będą okrążali miejsce, gdzie zatonął jacht, poszukując ciała.
Raczej wyczuł, niż zobaczył jakąś różnicę w mglistej przesłonie. Jeszcze nie sylwetka, ale zmiana barwy. Było czarniej niż przed chwilą. Po jednej strome tego cienia dostrzegł przesuwające się światła statku, który szybko się zbliżał. To była fregata pędząca kursem, który prowadził na sterburtę tratwy.
Czerń stała się intensywniejsza. Nagle w świetle płonącej gazowej pochodni ujrzał białą nadbudowę, wysoką jak wielki biurowiec na lądzie, z dwoma podniesionymi uszami kominów, które mogły należeć tylko do Lewiatana. Biały prostokąt i te kominy były jeszcze daleko. Blisko była czarna ściana - dziób Lewiatana.
Łabędź bronił się przed pójściem na dno.
W kabinie poziom wody sięgał blatu stołu nawigacyjnego. Woda wygasiła najgorsze pożary.
Pokłady były poszarpane i porozrywane, maszt leżał w wodzie za rufą przytrzymany szotami. W wodzie leżał reflektor radarowy przymocowany do sztagu, przykryty płachtą spinakera. Dach nad kabiną, luki i przedni pokład przestały istnieć, rozerwane na szczątki przez eksplozję pocisku. Jacht był podziurawiony kulami jak sito, a wiele kuł wystrzeliwanych z wysoka przebiło także dno.
Slup powinien się już rozpaść, ale trzymały go uparcie wzdłużniki i usztywniacze ręcznie konstruowanego kadłuba. Łabędź ciągle unosił się na wodzie, a jego dziób wciąż wskazywał kierunek wyznaczony przez Hardina.
Donner szybko obrzucił wzrokiem dymiący wrak, dostrzegł kawałki tekowej boazerii, widział dziury po kulach i poszarpany takielunek. Przypominał sobie, jak ujrzał ten jacht po raz pierwszy, gdy płynął ku sztormowi w kanale La Manche, lśniący w reflektorach jego kutra jak luksusowa zabawka. I potem znów go zobaczył, gdy ogołocony, bez masztu, wpływał do Stołowej Zatoki. Wszystko, co lśniło, było zmiecione wówczas z pokładu. I Donner wtedy zrozumiał, że dał się oszukać przy pierwszym spotkaniu: miał do czynienia z prostym, ale potężnym instrumentem - maszyną do żeglowania. Na chwilę zatrzymał teraz wzrok na kokpicie, dostrzegł worki z żaglami porozrzucane koło podstawy steru. Przykrycie ławy leżało obok, oderwane siłą wybuchu. Pomieszczenie, w którym powinna znajdować się tratwa, było puste.
- To jest podstęp! - krzyknął.
Czarna ściana zaczęła wypełniać horyzont i niebo. Hardin siedział na szczycie fali i tankowiec wydawał mu się w tym momencie wyższy i szerszy, niż sobie przypominał, niż to oglądał w najkoszmarniejszym z sennych majaków. Aż trudno było sobie wyobrazić, iż coś podobnie wielkiego mogło się poruszać. Poruszało się jednak i to szybko, wznosiło coraz wyżej nad tratwą, zbliżało z każdą sekundą.
Przyłożył oko do optycznego celownika i obracając zębate kółko skrzyżował dwie czarne linie pośrodku zbliżającej się masy. Bardzo ostrożnie obniżył cel, aby skrzyżowanie wypadło tuż na linii wody.
Obrośnięta rozpruwanymi przez dziób falami linia wodna wydawała się wykrzywiać w śmiertelnym uśmiechu. Ta linia była celem do trafienia! Jedyne miejsce, gdzie jedna rakieta mogła uśmiercić statek, zatopić go bezpowrotnie. Od jednej rakiety Lewiatan nie mógł eksplodować, lecz jedna rakieta przy szybkości szesnastu węzłów doprowadzi do rozprucia potężnego brzuszyska przez masy wody, zanim potwór zdoła się zatrzymać. Wystarczy ta mała zachęta w postaci otworu zrobionego przez rakietę.
Lewiatan znajdował się w odległości niespełna ośmiuset metrów. Potężny czarny mur sięgający szczytu rozkrwawionego nieba. Hardin czekał. Niech się jeszcze zbliży! Gdzieś w oddali płonąca pochodnia gazu stworzyła na chwilę czerwoną aureolę podobną do korony, uwieszoną między dwoma kominami Lewiatana. Hardin raz jeszcze sprawdził, czy celownik tkwi na białej linii, i nacisnął spust.
Rakieta wyskoczyła z rakietnicy z głośnym szumem. I detonacja! Białe oślepiające światło płonącego paliwa pozostało z tyłu niby ogon gigantycznego smoka! Ciemne okulary uratowały Hardina od porażenia wzroku, niemniej blask był tak silny, iż przez dłuższą chwilę nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Po chwili jednak miał znów Smoka w soczewce celownika i mógł sterować rakietą sprowadzając ją w lewo, gdy skręciła z prostego toru, i podnosząc do góry, gdy opuściła się zbyt nisko, grożąc wpadnięciem do wody.
Nagle celownik rozprysł mu się w ręku, raniąc twarz odpryskami szkła i metalu. Poczuł straszliwe palenie w ramieniu. Wokół woda kipiała. Coś szarpnęło za bok gumowej tratwy i zaczęło z niej ulatywać powietrze. Za sobą słyszał kanonadę. Kilka dalszych kul trafiło w gumową łupinę i łupina prawie się rozpadła.
Rakieta pędziła ku Lewiatanowi. Hardin wciąż usiłował kontrolować jej lot, ponieważ drut elektronicznego sterowania nie był przerwany, ale zalała go fala, zatapiając wraz z tym, co jeszcze pozostało z tratwy. Ciężar rakietnicy zepchnął Hardina głęboko pod wodę, a ostatni obraz, jaki zabrał z sobą, przedstawiał jaskrawą biel na tle czerni Lewiatanowego kadłuba.
CZĘŚĆ CZWARTA
30
Adżaratu ustawiła slup ostro do wiatru. Mała łódź pochyliła się z gracją i pomknęła przez zatokę. Chwyciła mocno rumpel i przechyliła się do tyłu z miłym uczuciem zawieszenia między powietrzem a wodą. Drążek steru pociągał chwilami jej dłoń niby zaprzyjaźniony pies. Na roztańczonej, drobno stłoczonej fali łyskało słońce, którego radosne gorące promienie padały Adżaratu na ramiona.
Żeglowała przez cały dzień tam i z powrotem po zatoce Lagos, pomiędzy portem dla statków oceanicznych a cichymi lagunami. Wreszcie postanowiła wrócić do przystani. Zbyt długo przebywała na wodzie i było już prawie ciemno, kiedy mijała falochron osłaniający wielki basen jachtowy.
Nagle skamieniała i wstrzymała oddech. Zobaczyła silnie zbudowanego mężczyznę stojącego na skraju stosu kamieni w odległości około stu metrów. Przez dłuższą chwilę wydawało się jej, że to jest on. Wysilała wzrok w gęstniejącym mroku, modląc się o cud. W pewnej chwili mężczyzna się obrócił i poszedł w kierunku land rovera. Teraz zauważyła, że jest drobniejszy niż Hardin i ubrany w mundur khaki nigeryjskiego żołnierza.
Ileż już razy to jej się zdarzyło? Ileż razy zaskakiwała ją biała twarz zauważona na ulicy? Ileż razy jej myśli odrzucały wiadomość przyniesioną przed sześciu miesiącami przez Milesa Donnera? Ileż razy modliła się o to, by jej intuicja okazała się prawdą?
Coś bardzo ludzkiego w Izraelczyku, czego się w nim nie spodziewała, kazało mu powiedzieć jej o tym osobiście.
Twierdził, że do końca pozostał z Irańczykami, mając nadzieję, że jeśli znajdą Hardina, to ich przekona, by mu go przekazali. Znaleziono jedynie strzępy gumowej tratwy - kawałki gumowej materii, wyrzucone na powierzchnię zatoki przez potężne śruby Lewiatana.
Była zbyt zmaltretowana i oszołomiona, aby przetrawiać te szczegóły. Jej myśli wypełniał tylko Hardin, nic więcej; pozostałe sprawy, dotyczące rodzaju śmierci, wydawały się nieistotne. Zostawił w niej pustkę, to prawda. Jego brak wywoływał uczucie bólu. Pozostawił też wspomnienie jej miłości - kochała go płomiennie jak nikogo przedtem, i jak nie spodziewała się już kochać w przyszłości.
Od czasu do czasu Miles Donner zawadzał o Lagos w czasie swych podróży wędrującego po świecie fotografa, i od czasu, gdy przestał być czynnym agentem Mossadu, był mile widzianym gościem w domu jej ojca. Z domu tego Adżaratu już dawno się wyprowadziła - ku wielkiej radości ojcowskiej kochanki - ale ilekroć pojawiał się Donner, powracała, aby pełnić honory pani domu. Któregoś popołudnia Donner wypił za wiele i wyszedł z Adżaratu do parku. Dziewczyna wiedziała, że nawet teraz, po odejściu z czynnej służby wywiadowczej. Donner szczerzej rozmawiał wyłącznie na otwartej przestrzeni.
- Dlaczego pan go zdradził? - spytała. Stale kołatało jej po głowie to pytanie, na które Hardin nie otrzymał odpowiedzi.
- Przestał być potrzebny, stał się ciężarem - odparł Donner trzeźwo. - Trzeba było myśleć realistycznie.
- Ale mógł go pan pozostawić w spokoju! - Czuła, że wzbiera w niej gniew i złość.
Donner potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Tak jak to mówił Hardin: ja tak nie pracuję. My tak nie pracujemy. Z każdej sytuacji można wyciągnąć korzyści. Udzielając pomocy w tropieniu Hardina, zyskaliśmy dobrych przyjaciół w Zatoce Perskiej. Podobnie jak znaleźliśmy przyjaciela w pani ojcu po uratowaniu pani... - Zaczął mu się plątać język, ale ciągnął dalej: - Adżaratu, jeśli to może być dla pani pocieszeniem... ja usiłowałem go uratować.
Nienawidziła Donnera, a jednocześnie tolerowała. Co więcej, zachęcała do wizyt z tej jednej prostej przyczyny, że była czasami absolutnie przekonana, iż Hardin żyje. A gdyby to okazało się prawdą, Donner wiedziałby o tym. Ilekroć jednak powracała do tematu polowania na Hardina w Zatoce Perskiej, Donner stawał się grzecznie ogólnikowy. Nic nie wiedział, jak twierdził. I w miarę mijania tygodni, a potem miesięcy, Adżaratu zaczęła wątpić w swą intuicję, poprzednie zaś przekonanie, iż Hardin żyje, zaczęło mieć barwę płonnej nadziei, tracąc blask prawdy.
Zastanawiała się, czy Hardin myślał o swej stracie w sposób podobny, jak ona myślała o swojej. Czy kiedykolwiek miał tak głęboki żal do swojej żony, że zginęła, jaki ona odczuwała chwilami, gdy myślała o Hardinie? Były noce, kiedy przeklinała jego nieubłaganą determinację, chęć zemsty, gasiła rozsadzający ją gniew i błagała Boga, aby unicestwił to, co uczynił jej Hardin.
Powoli i gniew wygasał. Nie miała prawa mieć żadnej pretensji do Hardina. Nie panował nad swymi pasjami. Gdyby się powstrzymał przed tym, do czego go pchały, to by zabił, uśmiercił swą duszę, podobnie jak Lewiatan zabił jego ciało.
Akceptowała w swoim życiu kilka rzeczy, które łączyły ją z przeszłością - zegarek ofiarowany przez Hardina w Kapsztadzie, wizyty Donnera i okrutne powtórki jego przeżyć związanych z całą sprawą. Uważała, że oddaje hołd pamięci Hardina, gdy pływała żaglówką po zatoce, kiedy miała okazję uprawiać sport, jakiego ją wyuczył. Czuła radość, robiąc to, co było jego przyjemnością przez całe lata.
W zapadającym zmroku zbliżała się do molo na żaglu, tak jak zrobiłby Hardin. Przyglądała się jej grupka ludzi na pobliskim, słabo oświetlonym parkingu. Byli to młodzi reprezentanci wolnych zawodów, podobnie jak ona, i nieśli worki z żaglami i koszyki piknikowe, stali koło swoich wypolerowanych samochodów, roześmiani, rozgadani, niechętni końcowi weekendu. Adżaratu udawała, że nie widzi ich wymachiwania, miała nadzieję, że nie będą proponowali pomocy w cumowaniu, że w tej specjalnej chwili rozmyślań o przeszłości pozostawią ją samą.
Płynąc jedynie na foku zrobiła koło, ustawiając się pod wiatr i zręcznie sterując, podprowadziła żaglówkę pod samo molo. Umocowała cumę rufową i pobiegła umocować dziobową. Gdy nisko pochylona, z liną w ręku sięgała na molo, usłyszała jego głos:
- Na piątkę!
Zdumiona podniosła głowę i spojrzała prosto w jego oczy. Wiatr wypełnił fok, odpychając dziób od przystani i odległość między nimi zaczęła się zwiększać.
- Rzuć mi linę! - Uśmiechał się.
Jeszcze nie w pełni świadoma tego, co zaszło, mechanicznie rzuciła koniec cumy. Złapał ją i zaczął przyciągać łódź. Adżaratu trzymała się masztu nie dlatego, aby utrzymać równowagę, ale z powodu nagłej słabości w kolanach. Nie byłaby wcale zdziwiona, gdyby wizerunek jego twarzy rozpłynął się nagle w gęstniejącym mroku.
- Jeśli zaknagujesz cumę, to będziesz mogła zejść na ląd, żeby mnie pocałować.
Wciąż nie wierzyła swoim oczom i przemknęła jej przez głowę myśl, iż on nigdy tak długo nie uśmiechał się.
- Piotr!
- To ja, żyję, czuję się dobrze, dziękuję, i wolałbym tu długo nie stać z tymi wszystkimi ludźmi, którzy się gapią. - Mówił to wszystko, uśmiechając się. - Tam, gdzie przekroczyłem granicę, nie wydawali wiz. - Spod wiejskiego kapelusza o szerokim rondzie wystawały długie kosmyki. Miał brodę i postrzępioną kurtkę myśliwską, nieco za obszerną na szczupłe ramiona.
- Załatwię ci wizę! - Oddychała ciężko.
- Tak sobie pomyślałem, że będziesz mogła... Czy wreszcie zejdziesz z tego jachtu, żeby się przywitać?
- Piotr! Jak się tu dostałeś?
Skinął głową w kierunku starego land rovera, który stał obok białego kabrioletu, jaki przywiozła z Anglii. - Część drogi samochodem. Czy będę musiał skakać do tej łódki, żeby się wreszcie przywitać?
Przeżywała nieprawdopodobny szok. Głosem, który zabrzmiał przedziwnie, jakby z bardzo daleka, powiedziała:
- Muszę wyładować rzeczy.
Przez chwilę patrzył na nią zdziwionym wzrokiem, a potem usiadł na molo, spuszczając nogi nad wodę. Przyglądał się, jak pakowała żagle do worków, zwijała liny, wystawiała na brzeg torby, zgarniała ubranie, koszyk obiadowy i termos. Pracowała z pozornym opanowaniem, powoli, od czasu do czasu spoglądając spod oka na Hardina. Przygotowywała się do nowej sytuacji. Przyzwyczajała. Pragnęła, żeby tak siedział i przyglądał się wykonywaniu przez nią czynności, które stanowiły cząstkę jej życia bez niego.
Zmyła sól z pokładu, a kiedy wylała wodę z zęz i wszystko wytarła gąbką, było już zupełnie ciemno. Ci, którzy jeszcze ociągali się na parkingu, rzucali w jej stronę ciekawe spojrzenia. Wreszcie odjechali. Hardin bardzo wyraźnie się rozprężył i od tej chwili nie spuszczał oczu z Adżaratu.
Rozejrzała się dokoła, czy jest jeszcze coś do zrobienia; było parę drobiazgów, więc się z nimi uporała i zaczęła wychodzić na molo. Nagle znalazł się nad nią, wziął jej rękę, podciągnął i objął ramionami. Ich usta połączyły się, stopiły. Dygotała, z jej oczu trysnęły łzy.
Mieszkanie wydało się jej nagle zbyt spartańskie. Po raz pierwszy żałowała, że nie troszczyła się o nie.
- Znam obyczaj używania starych kufrów podróżnych jako stołów, ale nigdy płaskich walizek. - Roześmiał się, choć miał w sobie tę samą niepewność, co ona.
- Przeprowadzam się do Ibadanu.
- Do szkoły medycznej?
- Tak, ale to tajemnica.
- Przed kim?
- Ojciec chce, żebym wyszła za mąż. Więc mu powiem dopiero wtedy, jak się tam znajdę.
- A co będzie z jachtem?
- Od czasu do czasu będę wracała na weekendy. - Z roztargnieniem zapalała światła. Chodząc po pokoju czuła przez cały czas jego wzrok na sobie.
- Adżaratu!
Stanęła, obróciła się i spotkała jego spojrzenie. Wyglądał na bardziej zmęczonego, niż sądziła na początku. Raz jeszcze wypowiedział jej imię. Głos i spojrzenie były pełne jej. Stał blisko drzwi, jakby się wahał, jakby nie był pewien, którą cząstkę ich wspólnego życia, przedziwnego życia, będą mogli odtworzyć.
Wytrzymując to spojrzenie, wyciągnęła doń ręce. Ujął ją tak samo nieporadnie, jak zdejmował kapelusz.
- Jakie masz długie włosy! - powiedziała zdumiona. - Dotknęła ich palcami. Z włosów palce zawędrowały na twarz. - I twoja broda! Jesteś obrośnięty jak lew.
- Śmieszne, że powiedziałaś lew. Lew... Spotkałem jednego w Etiopii, który gotów był mnie przystrzyc aż do samej szyi.
- I twoja broda jest siwa... Podoba mi się.
Całował jej palce. Dotykał ich koniuszkiem języka. Spojrzała mu w oczy, zobaczyła tam niepewność. Otoczyła go długimi ramionami.
- Jestem taka szczęśliwa... Nie mów nic!
Wtuliła się w niego, całując namiętnie. Chciał jednak coś powiedzieć. Nie pozwoliła, kładąc mu palce na usta. Zaczął ją pieścić tak jak kiedyś. Ogarnęło ją pożądanie. Wiedziała, że i on jej pragnie. Jego ruchy były zbyt wolne. Pomagała mu rozpinać sukienkę, zdarła jego kurtkę.
Była przerażona, że tak strasznie schudł, była przerażona jego bliznami.
- Czy nie zapominasz o czymś? - mruknął, całując jej piersi, głaszcząc ciało. Powiedział to z nutką wesołości, udając, że nie dostrzega jej zainteresowania pokiereszowaną skórą i bliznami. - Wróciłem. Gdzie jest zegarek?
Nie wypuszczając go z objęć wycofała się przez pokój, wprowadziła do sypialni i uniosła poduszkę.
- Najpierw go nosiłam. Zmniejszyłam bransoletkę. Zdjęte ogniwa chowałam do czasu, aż Miles... powiedział mi, że nie żyjesz...
Hardin uśmiechnął się szeroko, wyraźnie zadowolony.
- No cóż, Miles często przesadza.
Adżaratu dalej wyjaśniała:
- Za wielki i za ciężki zegarek do noszenia w szpitalu, więc go trzymałam tu... Kiedy się w nocy budzę, bez trudu mogę odczytać godzinę...
Zamknęła oczy. Delikatnie gładził jej twarz. Usłyszała jego głos jakby z daleka:
- Jakie to wąskie łóżko.
- Dla mnie wystarczało.
Dotyk jego palców podobny był do muśnięcia przez promień słońca.
Leżała u jego boku, jedno kolano podciągnęła do góry, głowę miała opartą na jego piersi. Słuchała bicia serca. Oczami wędrowała po ciele Hardina. Wydawał się mniejszy niż dawniej, nieco wyschnięte mięśnie były mocno napięte. Na prawym przedramieniu biegła zygzakiem szkarłatna szrama, a na opalonych nogach widać było całą siatkę białych zrostów.
- Jakie to dziwne, że leżymy razem, ale nie na jachcie - powiedziała.
- Dziwne.
- Nie brakowało ci kołysania?
- Nie.
- Mnie też nie... Bardzo przeżyłeś utratę Łabędzia!
- To był wspaniały jacht!
- Był... - Uśmiechnęła się. - Ale teraz wcale nie żałowałam, że nie musiałeś wstawać do żagla.
Poczuła, że Hardin oddala się myślami.
- Co się stało z twoimi nogami?
- Skorupiaczki. Złapałem się steru dau, które właśnie przepływało.
Spojrzała na jego twarz. Patrzył w sufit.
- Ostre jak brzytwa.
- A ramię? - spytała.
Przygodę ze sterem i skorupiakami skwitował spokojnie paroma słowami, ale teraz słowa zawierały gorycz.
- Kula... zniszczyła celownik. Nie mogłem sterować rakietą.
Poczuła ból w sercu, słysząc jego przyśpieszony oddech i czując, że cały sztywnieje. Gładziła łagodnie jego ciało, ale pozostał spięty.
- Nie zrezygnowałeś, prawda?
- Nie.
- Po co przyjechałeś do mnie?
- Potrzebuję cię.
- Do czego?
- Do wszystkiego.
- I do tej sprawy też?
- I do tej sprawy też.
Zwinęła się w kłębek, pozostawiając głowę na jego piersi. On musi to zrobić, pomyślała z rezygnacją. Karolina wciąż wypełnia jego myśli. Wciąż rządzi nim pasja, pasja jest ciągle moją rywalką. I tak będzie, póki nie zabije przeszłości.
31
Była sobota i parking basenu jachtowego zapełniały wypolerowane samochody. Większość jachtów była na morzu, ale żaglówka Adżaratu znajdowała się na swoim miejscu częściowo wypełniona deszczową wodą.
Miles Donner już był w mieszkaniu Adżaratu. Portier powiedział, że od wielu dni jej nie widział. Wrócił do mieszkania, włamał się, by zorientować się w sytuacji. Meble stały na swoim miejscu, ale szafy ubraniowe i półki na książki były puste.
W klinice powiedziano mu, że należał się jej zaległy urlop i nagle zdecydowała się go wykorzystać. Ojciec nie widział jej od wielu tygodni, ale nie martwił się tym, gdyż już tak bywało w przeszłości.
Natomiast Donner martwił się. Patrzył na deszczową wodę na dnie żaglówki i poczuł nagłe podniecenie. Gdy podjeżdżał do międzynarodowego lotniska w Lagos, był bliski rozgorączkowania. Nie miało najmniejszego sensu kontaktować się z placówką Mossadu w Lagos. W tym wypadku trzeba było lecieć do Izraela i przekonać ich.
32
Na lewym skrzydle mostka Lewiatana kapitan Ogilvy stał między Milesem Donnerem i Jamesem Bruce'em. Potężny tankowiec spływał pusty zachodnim wybrzeżem Afryki, udając się po ropę po raz trzeci od chwili rakietowego ataku Hardina przed siedmioma miesiącami na wodach Zatoki Perskiej. Tankowiec wydawał się sam na morzu, oprócz starego przybrzeżnego frachtowca, który obsługiwał senegalskie wybrzeże, płynąc o wiele mil bliżej lądu. Jego maszty odbijały promienie zachodzącego słońca.
Ogilvy był wściekły. Donner niespokojny. Obaj się pokłócili mimo prób mediacyjnych Bruce'a. Kłócili się właściwie od chwili, gdy Izraelczyk i przedstawiciel dyrekcji przylecieli na pokład z Cape Verde - Zielonego Przylądka. Wszyscy trzej mieli na szyi lornetki. Donner co parę minut badał przez lornetkę horyzont.
- Wie pan przecież, człowieku, że Hardin nie żyje! - upierał się Ogilvy. - Wszyscy, psiakrew, wiedzą, że Hardin nie żyje.
- No to dlaczego nie znaleziono jego ciała? - spytał spokojnie Donner.
- Niech pan przesłucha śruby Lewiatana!
- Znaleźliśmy skrawki tratwy, ale nic więcej.
- Bo Irańczycy spieprzyli robotę! - Ogilvy tracił panowanie nad sobą. - Nasza Marynarka Królewska potrafiłaby wiele tych tubylców nauczyć, prawda, Bruce?
Bruce uśmiechnął się słabo.
- Wezwijmy helikopter, Cedryku! Będzie tu za dwie godziny i wszyscy odetchniemy, mając ochronę ogniową. Dlaczego nie...
Ogilvy przerwał mu:
- A może ci tubylcy go znaleźli i tak poturbowali, że im było wstyd pokazać ciało. Przecież wiecie, że Irańczycy lubią torturować. Nie dostrzegliście tych skłonności, kiedy lataliście po zatoce na tym ich poduszkowcu? A może dali mu utonąć? Przecież ten ich komandor niemal w oczy mi powiedział, że się z nim zabawią, zanim Departament Stanu zdąży interweniować.
- Nigdy nic takiego nie słyszałem - odezwał się Bruce.
- Trudno, żeby ci przysyłali memorandum w tej sprawie. Ale istotny jest fakt, że Hardin nie żyje.
Donner spytał:
- Skąd pan może być taki pewny, że Hardin zdrów i cały nie poluje na nas w tej właśnie chwili?
- Bo nie żyje.
- Powiedziałem panu, że kobieta zniknęła.
- Ludzie stale znikają. Nawet w krajach cywilizowanych.
- Niech pan nie kpi. Ona jest lekarzem w centralnym szpitalu stolicy najbardziej cywilizowanego państwa murzyńskiego.
- Nic mnie nie obchodzi, nawet jakby operowała króla Zulusów. Hardin nie żyje!
- I również nie obchodzi pana fakt, że skradziono jacht, taki sam model i z tej samej stoczni co Łabędź. Że go skradziono w Zatoce Gwinejskiej, blisko Nigerii?
- I parę tuzinów innych luksusowych jachtów. W delcie Nigru jest więcej piratów niż było kiedykolwiek na Morzu Chińskim.
- Ale to model, którym pływał Hardin.
- On nie musiał kraść.
- Czy pan naprawdę chce, kapitanie, żeby Hardin zatopił pański statek?
- Absurdalne zbiegi okoliczności nie stanowią zagrożenia dla Lewiatana!
- Ale tych zbiegów okoliczności jest zbyt wiele. - Donner nie rezygnował z walki. - I nie wszystkie są absurdalne. Ten jacht... Brak ciała... Zniknięcie tej kobiety.
- Polityczna intryga - skwitował Ogilvy.
- Ona nie angażowała się w politykę.
- To może uciekła z kochankiem.
- Żyła sama. Nie miała kochanków.
- Młoda ładna kobieta sama? Nonsens.
- Adżaratu Akanke kochała Hardina miłością, jakiej ani pan, ani ja nie znamy. Była równie zdecydowana mieć jego, jak on był zdecydowany zatopić Lewiatana.
- Użył pan dobrego słowa: "był". Teraz nie żyje.
- Ale jeśli żyje, to musimy dopuścić myśl, choćby mało prawdopodobną, że oboje ukradli inną rakietę i ...
- Absolutna bzdura!
- Kapitanie, nie ja jeden uważam, że potrzebna jest panu ochrona. Tak uważa pańska dyrekcja i Lloyd w Londynie, pańskie biuro ubezpieczeniowe.
- Do zbiegów okoliczności dodaje pan teraz nieprawdopodobieństwa.
- Jest zupełnie prawdopodobne, że udało mu się dopłynąć do jakiegoś żaglowca, do barki żaglowej. - Bruce postanowił jeszcze raz włączyć się do rozmowy. - Było ich kilka w okolicy.
- Absolutnie niemożliwe!
- Ale jeśli tak się stało? - zapytał Donner. - I następnie wdrapał się na jakieś dau? W zatoce jest ich pełno. Kierunek monsunowych wiatrów właśnie się zmieniał. Dau mogło go zabrać do wschodniej Afryki.
- Nie-mo-żli-we! - prawie wykrzyczał Ogilvy. Ściągnął usta, ręka zaczęła mu w zdenerwowaniu wędrować w górę i w dół po pasku lornetki zawieszonej na szyi. - Hardin nie żyje! Czyż nie widzieliście morskich węży w zatoce?
- Przy wszystkich okrętach patrolowych kręcących się przez cały czas, węże się pochowały.
- Wystarczyło, żeby jeden został, i po Hardinie. - Kipiąc ze złości obrócił się do kapitana Bruce'a: - Nie mam zamiaru zgadzać się na przyjęcie uzbrojonego helikoptera na pokład. Ani dla ciebie, ani dla dyrekcji, ani dla Lloyda w Londynie tylko dlatego, że jedna czarnucha nie wróciła o właściwej porze do domu. Bzdura!
Twardo patrzył w oczy Bruce'owi, aż ten odwrócił wzrok. Donner przez lornetkę badał horyzont.
Słońce - regularna czerwona tarcza zawieszona nisko na bezchmurnym niebie - słało nad powierzchnią ciemniejącego o tej porze morza krwawe promienie prostopadle na kadłub Lewiatana. Gorąca tropikalna bryza targała białe włosy Ogilvy'ego, który prawym rękawem munduru przecierał złote kapitańskie galony na lewym rękawie. Podniósł do góry rękę, jakby chciał ocenić rezultat swoich wysiłków.
Zabrzęczał mostkowy telefon. Ogilvy podniósł słuchawkę i po wymianie paru słów oddał ją Donnerowi, który od chwili znalezienia się na pokładzie miał już wiele wezwań radiowych. Donner odsunął się na odległość sznura i pilnie słuchał z oczami wlepionymi w morze.
Ogilvy przyglądał mu się przez chwilę, a potem obrócił się do Bruce'a:
- Nie mogę sobie przypomnieć, James, czyś o tym wspominał, czy nie - powiedział zupełnie zdawkowo. - Czy tamtej nocy byłeś na którymś z okrętów eskorty?
- Nie. Czekałem na Platformie Numer Jeden.
- Prawda, prawda, mówiłeś... Dużo straciłeś. Ja byłem tu na mostku. Oczywiście, bo gdzież miałbym być. I pilnie przyglądałem się tym tubylcom z eskorty. Wspaniały widok, James! Wspaniały! Człowiek w twoim wieku nie potrafi sobie tego wyobrazić, bo umknęła mu wojna. Majestatyczna scena! Czy wiesz, że Lewiatan miał w eskorcie fregatę?
Bruce pokiwał głową. Już wielokrotnie słyszał opowieści Ogilvy'ego.
- I parasol powietrzny, którego nie powstydziłoby się królewskie lotnictwo! Trzeba przyznać tym Irańczykom, że udało im się zmontować wcale przyzwoite siły. I szybko to zrobili, jak im napędziłem kota.
- Masz rację, to była noc! - zgodził się Bruce.
- Powinieneś zejść na ląd w Monrowii.
- Chyba masz rację, Cedryku. To wszystko wydaje mi się rzeczywiście mało prawdopodobne, ale presja ze strony przyjaciół Donnera...
- Nic się nie bój - przerwał spokojnie Ogilvy. - Ja zaraz ustawię naszego pana Donnera. Raz na zawsze.
Donner odłożył słuchawkę, na ustach miał uśmiech niepokoju. Wyglądał teraz znacznie starzej, niż wówczas, gdy Bruce spotkał go po raz pierwszy w Zatoce Perskiej. Jego zachowanie i gesty były jakby nieco przygaszone.
- Kapitanie! - zaczął niemal błagalnym tonem. - Otrzymałem informację, że kobiety nie odnaleziono. Bardzo pana proszę, aby pan rozważył wszystko raz jeszcze. Zgadzam się, że jest to mało prawdopodobne, ale istnieje możliwość, iż Hardin żyje i poluje na Lewiatana. Zlekceważenie tego może mieć katastrofalne konsekwencje.
- Zgadzam się całkowicie - powiedział Bruce, mobilizując odwagę. Już dość tych przekomarzań. Istnieje odpowiedzialność wobec statku i dyrekcji, i wobec załogi. Ogilvy ryzykuje ich życie, igra z życiem załogi. - Tym razem to już decyzja, Cedryku. Muszę postawić sprawę na ostrzu noża. W imieniu dyrekcji polecam ci nadać depeszę. Helikopter musi natychmiast przylecieć. - Powiedziawszy to, Bruce ze zdziwieniem i z ulgą stwierdził, że tym razem Ogilvy nie wykazuje żadnych objawów mającego nastąpić wybuchu. A kiedy kapitan się odezwał, to był tak spokojny, że przez pierwsze kilka sekund Bruce nawet nie zorientował się, że Ogilvy go zignorował i zwraca się wyłącznie do Donnera.
- Z tego, co zrozumiałem, pracuje pan dla rządu izraelskiego?
- Tak - odparł Donner, spoglądając podejrzliwie na kapitana.
- I wywiad izraelski odkrył plan Hardina w lecie minionego roku?
- Tak.
- I panu polecono przekazać tę informację właścicielom Lewiatana!
- W zasadzie tak.
- I Irańczykom oraz Saudyjczykom także?
- Wszystkim, których to dotyczyło.
- Czy znał pan wówczas Hardina?
Donner ani mrugnął.
- Nie.
- I co się zdarzyło potem?
- To, co już panu powiedziałem. Zakładaliśmy, że Hardin nie żyje do momentu, kiedy dowiedzieliśmy się, że doktor Akanke zniknęła...
- Nie o to pytam. Interesuje mnie, co pan osobiście robił.
Widać było lekkie zmieszanie Donnera.
- Wiele rzeczy robiłem...
- Przeszedł pan na emeryturę - powiedział bez ogródek Ogilvy.
- Czy to widać?
- Widać! - Ogilvy uśmiechnął się. - Troszkę. W moim wieku takie rzeczy się zauważa. Ma pan jakieś hobby?
- Fotografowanie.
Bruce czekał cierpliwie. Wydawało mu się, że wie, do czego zmierza Ogilvy. Niech się wyzłości. A potem zobaczymy.
- Ale czy nie wolałby pan wrócić do poprzedniej pracy dla swojego rządu?
Donner nieznacznie skinął głową.
- To nie ode mnie zależy.
Ogilvy znów się uśmiechnął.
- Ale ostatnio pojawiła się taka szansa?
- Nie rozumiem pana?
- Znów pan podniecił wszystkich Hardinem, obwieszczając jego zmartwychwstanie. Dzięki temu odzyskał pan swój status przynajmniej czasowo. - Chrząknął z rozbawieniem. - A ów status, to co to jest? Okazja do działania dla rządu. - Ironicznie wypowiedział ostatnie słowa. - Owe pańskie źródła informacji, depesze radiowe, kontakty z Lloydem. Pan jest po prostu szpiegiem. Skończonym szpiegiem. Tak będzie dokładniej. - Obrócił się do Bruce'a. - Teraz już rozumiesz, Bruce? On jest już nikomu niepotrzebnym szpiegiem, ale chciałby być znów potrzebny.
Bruce odwrócił głowę zażenowany sytuacją. Cała gra Ogilvy'ego obliczona na osadzenie Donnera była skazana na niepowodzenie. Fakty są faktami i gnębienie Donnera nie zmieniało podstawowej sprawy, że tankowiec może być w niebezpieczeństwie. Dyrekcja podjęła decyzję, zadaniem Bruce'a było dopilnowanie, aby została zrealizowana.
Ogilvy nie wstydził się tego, co zrobił, i ciągnął dalej:
- Z jakiegoś powodu wyrzucili go na zbity łeb. Ale tak długo, jak będzie głośno krzyczał, że nadchodzą wilki, przepraszam, że nadchodzi Hardin, to może mieć nadzieję, że go przyjmą z powrotem. Ja pana rozumiem, drogi panie, współczuję panu, ale nie będę się wygłupiał i stawał na baczność dlatego, że to może panu zapewnić zatrudnienie.
Na skroni Donnera pulsowała żyła. Ale zdobył się na uśmiech. Zimny, okrutny.
Ogilvy raz jeszcze chrząknął z rozbawieniem. Był to długi, pełen zadowolenia dźwięk.
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny za wszystkie oddane mi usługi. Bardzo mi się przydały wówczas, gdy Hardin naprawdę czatował na Lewiatana.
James Bruce postanowił przejąć inicjatywę.
- Problemy pana Donnera nie są tu istotne, Cedryku. Niniejszym wydaję ci oficjalne polecenie, rozkaz. Dyrekcja nakazuje podjęcie środków ostrożności. Musisz natychmiast wezwać helikopter.
Bruce zastanawiał się potem, czy to wszystko wykrzyczał, czy zabrzmiało to jak krzyk tylko w jego uszach.
Z kolei zagrała żyłka na skroni Ogilvy'ego. Twarz mu się zaczerwieniła. Podniósł słuchawkę telefonu.
- Dajcie radio! - Spojrzał Bruce'owi w oczy i wepchnął mu słuchawkę do ręki. - Jeśli pan nalega, kapitanie Bruce, to niech pan wezwie dwa helikoptery. I życzę panu przyjemnej podróży wokół przylądka, kapitanie Bruce!
Bruce nie przyjmował słuchawki. Ogilvy wpychał mu ją do ręki. W słuchawce było słychać głos oficera.
- Uspokój się, Cedryku!
- Tak będzie! - słowa Ogilvy'ego zabrzmiały jak wystrzał.
Bruce patrzył na gigantyczny pokład i odległy dziób. Jedynie Bóg i Ogilvy wiedzieli, jak się z tym potworem obchodzić.
- Wygrałeś, Cedryku... Trudno!
Ogilvy odwiesił słuchawkę. Pogładził galony na rękawie, przyjrzał się im i zupełnie innym tonem, pełnym pojednania, zwrócił się do Bruce'a:
- Miałeś rację, to ci przyznam. Hardin był wówczas bardzo blisko. Bóg mi świadkiem, że rakieta przeszła dziesięć metrów stąd.
Ujął Bruce'a pod ramię i poprowadził na skraj mostkowego skrzydła, skąd widać było spienioną wodę ocierającą się o kadłub. Donner poszedł za nimi. Twarz miał zastygłą.
- Jeszcze widać świeżą farbę - powiedział Ogilvy, wskazując na gładką powierzchnię metalowej barierki, na której wyraźnie widniały linie łączenia starej farby i nowej, znacznie bardziej błyszczącej. Donner patrzył na pomarszczony palec skrobiący po miejscu łączenia.
- Wstrząs rzucił mnie na pokład - ciągnął Ogilvy opowieść, którą - jak twierdzili jego oficerowie - powtarzał już wielokrotnie. - Walczyłem z ogniem ręczną gaśnicą, dopóki bosman nie pojawił się z ekipą przeciwogniową. Podpaliłem sobie brwi. Jeszcze zupełnie nie odrosły. Widać. - Zamilkł na chwilę, jak to już robił z pewnością setki razy w tym samym miejscu, aby po chwili dodać z namaszczeniem, które stanowiło temat nieustannych kpinek w mesie, jeśli kapitana nie było w pobliżu: - Opatrzność czuwała nad porządną załogą Lewiatana. A więc zaledwie dziesięć metrów dzieliło kapitana Ogilvy OD JEGO KARDYNALNEJ POMYŁKI w ocenie Hardina, pomyślał Donner. Głośno powiedział:
- Trzeba przyznać, że wcale nieźle jak na strzał z gumowej łódki.
- Raczej miał szczęście, panie Donner - odparł Ogilvy. - Cholerne szczęście!
- Ale czyż nie widzi pan szalonej determinacji tego człowieka? - zapytał Donner.
Ogilvy oparł dłoń na barierce w miejscu zetknięcia starej i nowej farby. Przez dłuższy czas patrzył na Donnera, który przygnieciony tym spojrzeniem żałował, że się w ogóle odezwał. Wbijanie szpileczek kapitanowi nie poprawi sytuacji. W oczach starego człowieka widział kipiącą wściekłość. Miał opracowaną wersję, której towarzyszył rytuał jej publicznego przedstawiania, miał wyciągnięte wnioski! Hardin był szaleńcem. Hardin miał jedynie szczęście. Hardin nie żyje.
Donner patrzył na pomarszczoną dłoń na barierce. Leżała tak, jakby chciała ukryć fakt, że coś zaistniało. Donnerowi przyszło do głowy, że kapitan tak często opowiada całą historię po to, aby ukryć swoje własne lęki i wątpliwości. Odwrócił szybko głowę, aby kapitan nie dostrzegł uśmieszku, jaki wywołała ta myśl.
Czy te lęki i zwątpienia są pośmiertną zemstą Hardina? Czy w chwilach słabości Ogilvy drży ze strachu, że zdeterminowany duch Hardina wyłoni się z morskiej toni z nożem w zębach? I czy dlatego właśnie kapitan zdecydowanie odmawia przyjęcia do wiadomości ostatnich faktów? Donner przestał się uśmiechać. A może Ogilvy ma rację. Czy to nie on, Donner, chwyta się słomki, gotów we wszystko uwierzyć, jeśli łączy się z tym szansa powrotu do pracy?
- Po prostu szczęściarz! - parsknął Ogilvy. - Przewidziałem każdy jego ruch. To było szczęście szaleńca, że przedarł się przez linię ochrony. - Zamilkł i patrzył tępym wzrokiem na ogromny zielony pokład. Donner i Bruce czekali na jakąś zmianę nastroju.
Donner rzucił okiem na śródokręcie, gdzie leżała na pokładzie zapasowa śruba. Chociaż już minęły trzy dni od chwili, gdy przyleciał na pokład tankowca z Wysp Kanaryjskich, wciąż znajdował się pod wrażeniem wielkości Lewiatana. A ta śruba leżąca na pokładzie była - wraz z dwiema siostrami pchającymi w tej chwili tankowiec ku Zatoce Perskiej - największa na świecie. Cóż taka śruba uczyni z człowieka, gdy go pochwyci?
Podniósł do oczu lornetkę i badał przez nią ciemniejący horyzont. Dłonie zacisnęły mu się bezwiednie na lornetce, gdy ujrzał żagiel, mało widoczny, ponieważ na jego tle płynął frachtowiec. Na tych tropikalnych wodach mieli już wiele fałszywych alarmów, więc po sekundzie odetchnął spokojnie.
- Żaglówka - powiedział.
Ogilvy odparł jakimś niezrozumiałym mruknięciem i dalej patrzył na pokład, palcami przesuwając po pasku lornetki. Palce puściły pasek i zaczęły gładzić galony na rękawie. Wzrok kapitana przeniósł się na nie. Człowiek uciekający od rzeczywistości, pomyślał Donner. Tak, uciekinier, który tylko od czasu do czasu ogląda się, czy go ktoś nie goni.
James Bruce oglądał żaglówkę przez swoją lornetkę.
- To nie jest ten model. Nie fiński Żeglujący Łabędź.
- Jest pan pewien? - spytał Donner, ponownie podnosząc lornetkę do oczu i dostrajając szkła.
- Ożaglowanie kecza na wielokadłubowcu - odparł Bruce. - Trójkadłubowiec. Trimaran.
Donner ustawił wreszcie ostrość i zobaczył dwa maszty na płaskim szerokim kadłubie. Pędził na bryzie z lądu na zachód. Kiedy poprzedniego lata Donner poznał intencje Hardina, postanowił przeczytać kilka dzienników podróży żeglarzy wędrujących po świecie na małych jachtach. Chciał poznać mentalność tych ludzi. Trimaran, którego oglądał teraz, najprawdopodobniej płynie miłym ciepłym rejsem na Antyle, korzystając z pasatów, by przeskoczyć Atlantyk. A może popłynie dalej przez Kanał Panamski na Pacyfik. Rok temu Donner nie potrafiłby zrozumieć czaru tak absolutnego odosobnienia, izolacji od świata. Teraz zaczynał to doceniać.
- Czy widać załogę? - spytał.
- Jeszcze nie - odparł Bruce.
Trimaran trzymał kurs, którym powinien przeciąć drogę Lewiatana w bezpiecznej przed nim odległości. Płynął szybko.
Odezwał się Ogilvy:
- Czego się pan martwi? Przecież pan ustalił, że Hardin ukradł Łabędzia.
Donner opuścił lornetkę i patrzył na wierzchołki fal barwionych promykami zachodzącego słońca.
Zupełnie jak lekarz badający puls, Ogilvy ściskał palcami wibrującą balustradę. Wibracje powiększyły się w ciągu popołudnia. Kapitan podniósł słuchawkę telefonu i nakazał zmniejszenie obrotów wałów.
- O cztery obroty mniej - powiedział.
Po pewnym czasie wibracje balustrady wyraźnie się zmniejszyły, ale potrzeba było jeszcze godziny, żeby Lewiatan zmniejszył szybkość z szesnastu na piętnaście i pół węzła. Ogilvy wciąż trzymał rękę na barierce i przesuwał po niej palcami. Coś go najwidoczniej denerwowało, gdyż ponownie ujął słuchawkę telefonu. Tym razem kazał połączyć się z pierwszym oficerem. Ten wyjrzał ze sterowni, odbierając telefon.
- Słucham, kapitanie!
- Na balustradzie jest nierówność. Niech ją jutro rano stolarz zhebluje!
- Tak jest, kapitanie.
Zadowolony z siebie Ogilvy puścił wreszcie balustradę i zaczął rozglądać się po swym pływającym królestwie. Wspaniały statek! Ale już nie tytan, jakim był poprzednio. Morze potrafiło wyszczerzyć nań zęby, a co gorsza, pozostały szramy ze starcia z Hardinem.
Z początku bardzo go to smuciło. Teraz jednak zmienił zdanie. Miał za sobą prawie pięćdziesiąt lat na morzu, więc w ostatecznym rozrachunku wszystkie wydarzenia musiał przyjmować z gracją i w pokorze, wiedząc przecież dobrze, że jedynym zwycięstwem, na jakie morze pozwala, jest ewentualne przeżycie jednostki. I nigdy nic więcej.
Lewiatan przeżył. I wciąż był najwspanialszym statkiem, jaki kiedykolwiek pływał po morzach.
Coś zakłóciło jego zadowolenie. Spojrzał od niechcenia na morze. Trimaran był w odległości tysiąca metrów dziobem do dzioba Lewiatana.
Kapitan podniósł słuchawkę.
- Zatrąb temu głupkowi na trimaranie!
Syrena Lewiatana gniewnie zawyła.
Trimaran obrócił się burtą do Lewiatana. Z kokpitu wygramoliła się jakaś sylwetka i pochyliła nad trójnogiem ustawionym na pokładzie rufowym.
Donner zaczął:
- Kapitanie...!
Ogilvy zdumiony podniósł lornetkę do oczu.
- Co to za cholerne urządzenie na rufie?
Na żaglach trimarana odbiło się białe oślepiające światło.
- Czy to lampa sygnałowa? - zapytał Bruce.
Ale Ogilvy pędził już na swych cienkich nogach do sterowni, a w głowie krzyczała mu myśl, że nie istnieje lampa sygnałowa o takim blasku.
33
Hardin dygotał z dzikiej radości, gdy rakieta pomknęła tuż nad wodą. Przykleił oko do optycznego celownika na trójnogu, palcami naciskał elektroniczne guziki, którymi kontrolował tor rakiety ciągnącej za sobą połączony z rakietnicą przewód naprowadzający. W soczewce celownika rakieta była z każdą sekundą mniejsza. Usłyszał okrzyk Adżaratu, gdy biały płomień zniknął w bulwiastej dziobowej części statku.
Czarny potwór połknął piorun i parł dalej.
- Zrób zwrot przez rufę! - wrzasnął. - Płyń przed nim.
Adżaratu, której przepiękne regularne rysy twarzy wydobywało właśnie zachodzące słońce, zrobiła zwrot i popłynęła na półwietrze z lewej. Poprzedni właściciele trimarana byli przemytnikami broni w Zatoce Gwinejskiej, skąd dostarczali karabiny walczącym frakcjom w Angoli. Ich trimaran był bardzo szybki. Mając oczy utkwione w Hardinie, Adżaratu uruchomiła pomocniczy silnik. Trimaran zerwał się jak do lotu, nagły bryzg zmoczył Hardinowi nogi.
Lewiatan ich jednak doganiał, rósł za plecami trimarana, jakby w ogóle nie zraniony. Hardin cieszył się z tej bliskości. Z zawiesia wyjął drugą rakietę i odepchnął podtrzymujący je bom od toru wstecznego szarpnięcia rakietnicy. Umocował drut prowadnicy, na optycznym celowniku wybrał odpowiednie miejsce na brzuszysku tankowca i czekał z niecierpliwością, na uniesienie trimarana przez falę;
- Czy gotowe?! - zawołał do Adżaratu.
Adżaratu zmieniła nieco kurs, aby gazy odpalania nie uszkodziły żagli. Zasłoniła oczy.
- Gotowe!
Gdy Adżaratu odpowiednio ustawiała trimarana, Hardin obracał rakietnicę, aby utrzymać ten sam cel. Lewiatan nieugięcie parł przed siebie, rozbijając bezlitośnie fale i przesłaniając sobą cały horyzont. Hardin raz jeszcze sprawdził, czy właściwie wycelował w sam środek dzioba i nacisnął spust.
Rakieta wyskoczyła, odpaliła, pomknęła. Biały blask oślepił na chwilę przydymione szkła optycznego celownika. Manipulując przyciskami, Hardin utrzymywał rakietę około sześciu metrów nad wodą.
Trimaran ześliznął się w głęboką dolinę fali i Hardin stracił z oczu cel. Gdy łódź ponownie wypłynęła, ostatnie promienie słońca błyskały na przewodzie sterowania. Zdołał obniżyć lot rakiety do linii wodnej. Połyskująca złotem słońca prowadnica trafiła w tankowiec. Hardinowi wydawało się, że poczuł jej drżenie, będące w istocie drżeniem statku.
Lewiatan nie miał grodzi kolizyjnej będącej drugim wewnętrznym wzmocnionym dziobem, ale jedynie dziobową komorę podzieloną na mniejsze zbiorniki. Niektóre z nich miały jedynie trzy metry szerokości, tak że piętnastometrowa dziobowa część miała cztery stalowe pionowe grodzie odseparowujące ładunek ropy.
Pierwsza rakieta zrobiła trzymetrową dziurę w dziobie i przy szybkości blisko szesnastu węzłów woda z olbrzymią siłą zaczęła wdzierać się do pierwszej komory, obalając niemal natychmiast pierwszą grodź. Następna wytrzymała napór.
Ogilvy bez wahania wydał rozkaz całą wstecz. Prawie natychmiast śruby zaczęły kotłować wodę w przeciwnym kierunku, tworząc olbrzymie wiry. Cała operacja nie miała chwilowo najmniejszego wpływu na zachowanie rozpędzonego giganta. Po trafieniu drugą rakietą Lewiatan parł ciągle z tą samą prawie szybkością, co poprzednio.
Rakieta wygięła podstawowy element owrężenia i dalsze grodzie runęły. Woda i powietrze wdarły się do następnych zbiorników i wypchnęły obojętne gazy. Potężne blachy stalowe o grubości ośmiu milimetrów wyrywały się ze szwów, które je spajały, i zaczynały się chybotać pod naporem wody jak wodorosty podczas pływów. Rozrywane blachy ocierały się jedna o drugą, krzesząc iskry.
Ogilvy odepchnął sternika i sam ujął koło sterowe.
Trzask łamanych blach, łomoty, łoskot padających grodzi! Ale tego wszystkiego nie było słychać w sterowni odległej o ponad pół kilometra. Ogilvy mógł jedynie domyślać się szkód uczynionych przez rakiety. Nie odezwał się ani słowem, kiedy pierwszy oficer zameldował, że Hardin wypuścił drugą rakietę. Już zdołał ją zauważyć. Podobnie jak widział tego szaleńca ładującego trzeci pocisk do rakietnicy.
Wydawało się, że Lewiatan nie zmniejszył szybkości. Dopędzał jacht, ale nie tak szybko, żeby Hardinowi uniemożliwić trzeci strzał. Ogilvy przełożył ster na lewo. Reakcja minimalna. Powrócił do poprzedniego położenia, przełożył na prawo, powrócił. Pociągnął koło sterowe do siebie, jakby siłą woli chciał zatrzymać statek. Płynący przed nim trimaran dokonywał szybkich zwrotów, przeskakiwał przez fale, za chwilę Hardin będzie gotów.
Gdy obojętne gazy zostały wypchnięte ze zbiorników, powietrze zaczęło mieszać się z resztkami gazów mineralnych. Pierwsza eksplozja była jednak słaba, nikt jej nie usłyszał ani nie odczuł na mostku. Ale wybuch nastąpił do wnętrza, w kierunku najmniejszego oporu, tam gdzie były następne puste zbiorniki, w kierunku dzioba bowiem powstała potężna ściana oporowa - ocean. Ta pierwsza słaba eksplozja zniszczyła wiele wewnętrznych grodzi, skąd znów uszły obojętne gazy i gdzie rozpoczął się proces łączenia tlenu z lotnymi gazami olejowymi.
Hardin ujrzał słup ognia wystrzeliwujący z dziobowego pokładu tankowca. Usłyszał odgłos podobny do pojedynczego pomruku gromu. Druga eksplozja wyrzuciła w powietrze tysiące odłamków i ogień nagle zgasł jak zdmuchnięta świeca. Popłynęła ku niemu krótka zbita fala, morze się zmarszczyło. Nad wodą snuł się długi przeraźliwy ryk bólu śmiertelnie zranionego zwierzęcia.
W optycznym celowniku widział rozwierające się blachy pokładów. Z otchłani między nimi zaczął unosić się gęsty dym wymieszany z ozorami płomieni. Ogień objął teraz cały dziób. Hardin wymierzył w sam środek płonącej masy i wystrzelił.
Rakieta wpadła w płomienie. Hardin założył do rakietnicy czwarty pocisk i wystrzelił. Przygotował piąty. Całą świadomość wypełniały teraz eksplozje. Płonąca pochodnia była coraz większa. Gigantyczny stos na wodzie. Wysłał piątą rakietę, po niej jeszcze jedną.
Stracił nad sobą całą kontrolę, a jednocześnie miał pełną kontrolę nad wykonywanymi czynnościami. Będzie walczył do końca, płynąc przed potworem, ładując weń pocisk po pocisku, aż ich łączna waga pociągnie Lewiatana na dno. Im bliżej był Lewiatan, tym szybciej Hardin ładował i strzelał. Czuł gorący oddech ognia, dokoła z sykiem padały do wody rozpalone kawałki stali.
Ładował, strzelał, ładował, prowadził każdą rakietę do celu. Gdy ostatnia trafiła w płonące piekło, sięgnął po następną. Ale nie było ich już więcej. Adżaratu wyprowadziła trimarana z toru, jakim posuwał się płonący kolos, a kiedy przepływał koło nich, Hardin oparł się o trójnóg i ciężko oddychając zaczął przyglądać się swojemu dziełu.
Potężna masa ognia posuwała się przez cały pokład, aż go objęła. Jedynie biała nadbudowa wydawała się nietknięta. Dziób zaczął zagłębiać się w wodę. Źle umocowana, pokryta jeszcze brezentem łódź ratunkowa zsunęła się, śmiesznie podrygując, i wpadła do pędzącej wody. Lewiatan ciągnął ją na podtrzymującej lince jak złapaną na wędkę rybę, aż wyrwała się i pozostała za rufą.
Hardin wpatrywał się w dogorywającego Lewiatana, w którego wnętrznościach nastąpił kolejny wybuch; kolejne szczątki rozprysły się na wszystkie strony. Koło głowy przeleciał mu odłamek, płonący jeszcze i jęczący jak rozerwany szrapnel. Lewiatan dalej pędził z bliską szesnastu węzłom szybkością, niewyczerpalna siła wiodła go prosto do grobu.
Hardin podpłynął do resztek Lewiatanowego śladu i wyszeptał pożegnanie z Karoliną. Morze zaczęło już wygładzać powierzchnię i rozpędzać wiry. A kiedy już nic nie pozostało po Lewiatanie, ujął dłoń Adżaratu i oboje ustawili ster w kierunku, który pasatom pozwoli zapędzić ich na skraj świata.
181