KRZYSZTOF KOEHLER I POKOLENIE "BRULIONU"
W silniejszej sferze bycia
W zbiorze wierszy "Trzecia część" Krzysztof Koehler burzy stereotyp klasycyzmu jako grzecznej recytacji w muzeum czy na lekcji religii, poddając własną twórczość bezwzględnej "próbie ognia".
Koehler debiutował na przełomie lat 80. i 90. obok takich poetów, jak Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Krzysztof Jaworski, Marcin Sendecki czy Miłosz Biedrzycki. Dowód artystycznej dojrzałości i pokoleniowej tożsamości wystawił im Robert Tekieli, szef najbardziej elektryzującego pisma tamtych lat, jakim był "bruLion". To właśnie tam młodzi twórcy ogłaszali swoje głośne wiersze. "W końcu jesteś/ my/ ja/ kimś// rozwiązaniem" - pisał Tekieli, umieszczając nad swoim lingwistycznym łamańcem wielce znaczący tytuł: "Przyszli barbarzyńcy".
Szef "bruLionu" trafiał w dziesiątkę, wprowadzając do obiegu utwory kilku zdolnych poetów, którzy w czasach ustrojowej "transformacji" mieli zaspokoić powszechny wtedy apetyt na przełom w literaturze. Jego slogan o nowych "barbarzyńcach" okazał się nie tylko świetnym narzędziem promocyjnym (czego do dziś młodym poetom starsi koledzy po piórze nie mogą wybaczyć), ale także krytycznym. Celnie przecież opisywał wspólną młodym twórcom postawę brutalnych agresorów, rujnujących wzniosły paradygmat poezji moralnego i patriotycznego obowiązku lat 80., który dla nich był już tylko paradygmatem "niewolników".
Klasycy i barbarzyńcy
"Barbarzyńcy" nadciągali grupowo, ale przecież nie mówili jednym głosem. Kiedy w połowie lat 90. Karol Maliszewski, najaktywniejszy z komentatorów nowej poezji, objaśniał szczegółowo zakres semantyczny słowa "barbaryzm", musiał - by nie przeoczyć twórczości kilku ciekawych debiutantów - stworzyć litanię pojęć alternatywnych. Opatrzył ją słowem "klasycyzm". Z jednej więc strony wymieniał m.in. "nieufność", "realizm i sensualizm", "prymat świeżości i nowości", "brak wzoru", "eksponowanie poszczególności, pojedynczości, teraźniejszości", "rozpacz towarzyszącą szukaniu i sprawdzaniu wartości", "uczestniczenie w byciu", "turpizm", "językowe obrazoburstwo", "metafizykę negatywną". Z drugiej zaś, jak łatwo się domyślić, wyliczał: "ufność", "antyrealizm i obiektywizm", "prymat starości", "dościganie wzoru", "ewokację ponadczasowej wspólnoty", "zrównoważenie oparte na sprawdzonych wzorach", "oglądanie bycia", "pulchryzm", "językowy paseizm", "metafizykę pozytywną". Tak też, dwubiegunowo i komplementarnie, przedstawiała się w głośnym szkicu Maliszewskiego "Nasi klasycy, nasi barbarzyńcy" panorama poezji młodego pokolenia. Już nie w medialnym przekazie, ale specjalistycznym opisie.
Trzeba przyznać, że frekwencja po stronie "barbarzyńców" była większa, tak się jednak złożyło, że po dwóch stronach (krytycznej) barykady znaleźli się dwaj najzdolniejsi poeci "bruLionu": Marcin Świetlicki i właśnie Krzysztof Koehler. Obaj też jako typowi młodzi gniewni chętnie podjęli zaprojektowany przez krytyków spór. "Co nowego?" - pytał w jednym z wierszy Świetlicki - "Niewiele. Dalej uprawiamy/ swoją niezwykle sztuczną retorykę/ i tanie gry z czytelnikiem (tak cię/ - mój Czytelniku - postrzega Krzyś Koehler)".
Pokonać własny schemat
Tymczasem już w pierwszych tomach Koehlera próbom ożywienia klasycznej, horacjańskiej dykcji, która autorowi "Zimnych krajów" mogła się wydać ledwie zabytkiem, zawsze towarzyszyło dążenie równoległe, związane z poszukiwaniem własnego, oryginalnego języka i nawet pobieżna lektura ekspresyjnych wierszy z "Nieudanej pielgrzymki" (1993) kazała wątpić w jednoznaczne ustalenia krytyków i zgryźliwą opinię rywala. Zresztą podobnie rzecz się miała z poezją Świetlickiego, któremu Koehler do dziś nie szczędzi zrytualizowanych złośliwości. Czyż to nie on odzywa się w "Trzeciej części" tymi słowy:
O, jeśli to stanowi o współczesności,
to ja wybieram kontekst prywatności.
I w tym kontekście jak w kokonie
ukryty będę strugał teksty,
grzebiąc we własnej.
Mówię o sporze zrytualizowanym, gdyż liryczna empiria w przypadku obu poetów jest bogatsza, a podział na twórców nieufnie konstruujących język metafizycznej pustki oraz ufnie (czytaj: bezrefleksyjnie) sięgających po dawne wzory mówienia o wartościach i Bogu (koniecznie z siwą brodą) jest typowo szkolnym uproszczeniem.
Zwłaszcza klasycyzm okazał się nurtem szczególnie narażonym na stereotypizację. Dla poetów z dawnej stajni "bruLionu" skończył się już czas stadnych promocji i zbiorowych wyścigów; wielu z nich od dawna nie publikuje, ci jednak, którzy pozostali, podążają drogą coraz bardziej indywidualnej twórczości. Oceniając jej owoce warto więc odłożyć na bok szkolne etykiety. Jest przecież Koehler w swoich nowych wierszach poetą niespokojnym, dalekim od prostej afirmacji świata, wątpiącym w autorytety, gorzko drwiącym ze wspólnoty, akcentującym indywidualne doświadczenie, bliskim realizmowi, łamiącym wiersz, cofającym się przed bezpośrednim wyznaniem wiary. A mimo to pozostaje klasycystą... tylko że o wiele dojrzalszym. Sądzę, że po lekturze "Trzeciej części" wielu zauważy w nim najzdolniejszego poetę swojej generacji, twórcę, który jako pierwszy zdołał tak interesująco pokonać własny schemat.
Wspólnota umarłych za życia
Tytuł ostatniego tomu Koehlera odsyła do tych wersetów z Księgi Zachariasza, w których Bóg zapowiada Izraelitom wielką próbę:
W całym kraju - wyrocznia Pana -
dwie części zginą i śmierć poniosą,
trzecia część tylko ocaleje.
I tę trzecią część poprowadzę przez ogień,
oczyszczę ją, jak oczyszcza się srebro,
i wypróbuję tak, jak złoto próbują.
W "Trzeciej części" miejsce Narodu Wybranego zajmują współcześni pisarze i intelektualiści, kapłani i wysocy urzędnicy, ale też ludzie prości, wędrujący na mszę do kościoła i na drinka do pubu; Polacy, Europejczycy, Amerykanie - czyli cały ten coraz bardziej kolorowy, rozgadany i upojony tłum, który Koehler obserwuje okiem kamiennym, ponieważ pod garniturem, suknią czy bikini zawsze dostrzeże trupa. Jeżeli więc jest krakowski poeta piewcą jakiejś "pospólności", to będzie to wspólnota umarłych za życia. Do innej nie żywi już żadnego sentymentu i naprawdę cierpko brzmi w ustach niedawnego piewcy mitu sarmackiego taka fraza:
Macali się ojcowie po boku
za szablami
i też w kościele z pochwy oneż
wyciągali
były to piękne gesty obrońców
Dziewicy
ich dzisiaj cienie straszą
mieszkańców mej ulicy.
Nowe wiersze Koehlera powstawały z dala od Polski, a dystans geograficzny rodzi w nich dystans emocjonalny i intelektualny, co nienowe w naszej poezji, wystarczy zajrzeć do Norwida. I właśnie autor "Nerwów" i "Do spółczesnych", z jego przenikliwą ironią i "ciemną" mową, zdaje się teraz patronować Koehlerowi. Z amerykańskiego oddalenia wychwytuje on zrazu głosy polskich pisarzy i krytyków, by następnie mieszać je ze sobą w przewrotnych i dobitnych, wręcz "wyrapowanych" monologach. Żaden z głosów nie zdobywa tu przewagi i tylko ironiczna gorzka puenta, sarkastyczne dopowiedzenie pozwalają się domyślać, co sądzi Koehler o umysłowości polskich inteligentów:
Rozmawiamy o Blake'u
i o Swedenborgu, o zapełnieniu miejsca
po chrześcijańskim Bogu
o ketmanach
a w ustach piana
- to głos uczniów Miłosza. A tak tokują uczniowie Herberta:
Jakkolwiek wzywani do świadczenia
nie świadczyć będziemy, jedynie wskazywać
na konieczność i cali schowamy się
w wierności jak w muszli;
w niezłomności jak w muszli;
w bezkompromisowości jak w muszli;
wietrzyć będziemy zagrożenia i spiski,
a nasze modły wyruszą do nieba jak natarcie
piechoty pod Kaniowem.
Koehler odmawia udziału w szopce kombatantów. Uprzedzając atak "barbarzyńcy", kpi z siebie samego, zawodowego profesora na ciągle przedłużanych stypendiach:
Nie podejmiemy tradycji upadłej i
choć przeklinamy czasy nowe,
jeździć będziemy na dyskusje panelowe
i czuć jak pod naszymi słowy
rodzi się nowy ład światowy
Nie wierzy w sprawczą moc ludzkiej gadaniny, zwłaszcza tej literacko-profesorskiej, a na trzykrotnie postawione pytanie "Co zostaje po wielkim pisarzu?", odpowie parodią mowy pogrzebowej.
Doczesność przeciw wieczności
Koehler jest przede wszystkim poetą egzystencji i właśnie tą niewygodną ścieżką indywidualnego doświadczenia, a nie ubitym duktem tradycji, dociera do prawd i spraw ostatecznych. Zawsze "sprawdza sobą" mądrość wyuczoną, a męcząca wspinaczka, samotny rajd przez bezkresne, zamglone pola są w jego poezji metaforą egzystencji. Teraz postanowił on - a może został przynaglony: rozczarowaniem? doświadczeniem? osobistym nieszczęściem? - zajrzeć pod spód życia. I pod spód własnej mowy. Właśnie dlatego w jego tomie tyle żywej padliny, cierpiącego ścierwa, rozpadu i chaosu, a zarazem tyle odważnej, nie układanej "podług prawideł", ale wysnuwanej z trzewi ("samogłoski i oddech") nowoczesnej poezji.
Poeta chce być sępem szarpiącym padlinę, ale zapatrzony w ludzkie truchło nie ulega rozpaczy, jak zdarzyło się to Ryszardowi Przybylskiemu, Wielkiemu Mentorowi, od którego młodzi dowiadywali się niegdyś "czym jest klasycyzm", by na koniec usłyszeć: to kłamstwo! Powtarzając: "jeżeli jest już ścierwo, to będą i kruki", człowiek wiary oczyszcza się jedynie ze wszystkiego, w co wyposażają go lęk przed końcem i nieustępliwa potrzeba sensu. Chce żywić się samą śmiercią, dlatego odrzuca słowa pocieszenia, którymi poeci, mędrcy i mistycy próbują łączyć ze sobą to, co według niego ostatecznie rozdzielone. Doczesność, która go boli, i wieczność, w którą wierzy, nie spotykają się w wierszach Koehlera.
Jawa jest zatrważająca, ale zamieszkać w grocie grobowej znaczy dla Koehlera - odwrotnie niż dla Przybylskiego w "Baśni zimowej" - wejść w "silniejszą sferę bycia", może nawet pokonać duchowo nieodwracalny wyrok. Wszak w mowie trupa wszystkie zaprzeczone orzeczenia o życiu "okradają śmierć z jej kosy".
Tylko miłość
Najważniejsze pytanie poeta stawia w wierszu zatytułowanym "Pogrzebowa piosenka", w którym sięga do tej tradycji poetyckiego mówienia o cierpieniu i śmierci, która nie przynosi łatwej nadziei i sentymentalnych pocieszeń. Jest to tradycja liturgicznej sekwencji Stabat Mater Dolorosa. Stojąca pod krzyżem kobieta - każda matka narodzonych - pyta w imieniu wszystkich śmiertelnych:
Zabili je na krzyżu
i biczowali srodze,
czy moim zmarłym dzieciom
czy mnie to coś pomoże?
Odpowiedź nie pada. Zamiast niej słyszymy słowa najgłębszej rozpaczy i sądzę, że właśnie tych słów poszukiwał Koehler, ryjąc swoje "złachmacone" pole:
W samym środku lęku,
w środku opuszczenia,
nie ma nikogo, niczego,
żadnego pocieszenia
Echem człowieczej skargi stanie się - kilkanaście wersów dalej - Jezusowe "sabachtani" i już wiemy, po co Koehler zgotował nam, sobie i własnej poezji prawdziwą "próbę ognia".
Ostateczny cel jego wędrówki w głąb jawi mi się następująco: zbudować taką mowę - i taką świadomość - w której, na zasadzie całkowitego zaprzeczenia ciemności ogarniającej mieszkańców dzisiejszego "więzienia z bajki", mógłby pojawić się promień boskości. Przełożona na język poezji myśl ta przyjmuje bardziej wyrazistą postać:
W skibach, w przewróconej
ziemi (Wydane!/ Wyszydzone!)
przegląda się słońce
Nieporównywalna jest siła tych dwóch przekazów, zwłaszcza że obraz w wierszach Koehlera zawsze kryje ślad przeżytego.
Śmierć w piątek po południu zwiastuje Zmartwychwstanie, ale poeta w finale swojego tomu nie urządzi nam święta. Kto raz naprawdę był w grobie, ten nie wchodzi łatwo w rytm "niedzielnej telenoweli,/ którą grają od dwóch tysięcy lat"; wysoko też ceni autoironię, bo dobrze zna swoje możliwości. Dlatego nie świętem, ale wielkim, rodzinnym - ale przecież także symbolicznym! - praniem kończy Koehler amerykański tom.
I tylko miłość pozostaje w tej poezji wartością niezmienną, choć i ona nie jest tu absolutyzowana (współczesnym wzorem). Służy jedynie - niczym ciepła otulina - ochronie ludzkiej tkanki w bolesnym procesie pozbywania się wszystkiego, co ludzkie w drodze do nie-ludzkiego Boga.
Bo póki
jesteś ukryty w miłości, jak
w osłonie, w martwych rękach
i nie widzisz, tylko jak w przesłonie,
za kotarą, póki jesteś w miłości,
bo to cię osłania, co jest w tobie
ze stawania się,
z ubywania, z oddawania.
"Trzecia część" - paradoksalna poezja autentycznej dojrzałości.
Krzysztof Koehler "Trzecia część". Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003