Nowak Jeziorański Jan Rozmowy O Polsce 2


Nowak-Jeziorański Jan - Rozmowy O Polsce

polska po komunizmie

Tom

całość w #d tomach

PWZN

Print 6

Lublin 1997

Przedruku dokonano

na podstawie pozycji

wydanych przez:

* „Czytelnik”

Warszawa 1995

Isbn 83-jg-jbdff-h

* „Universitas”

Kraków 1995

Redakcja techniczna

wersji brajlowskiej:

Piotr Kaliński

Marianna Żydek

Skład, druk i oprawa:

PWZN Print 6 sp. z o.o.

20-bah Lublin, Hutnicza 9

tel.8fax (0-ha) 746-ab-hj

`gw2

Od Autora

Oddaję czytelnikom kolejny wybór moich artykułów i esejów, które ukazały się w polskich mediach w latach 1993-1995.

Od chwili upadku PRL i powstania Trzeciej Rzeczpospolitej publicystyka w krajowych i polonijnych środkach masowego przekazu stała się dla mnie kontynuacją oddziaływania na społeczeństwo, które uprawiałem od 1948 r. wpierw na falach BBC, a później Radia Wolna Europa.

Od końca 1989 r. byłem stałym gościem I Programu Telewizji Polskiej. W ciągu czterech lat, do września 1993 r., Telewizja nadała ponad setkę moich esejów z cyklu „Polska z oddali”. Szeroki i życzliwy oddźwięk, potwierdzony przez sondaże prowadzone wśród telewidzów przez TVP, były dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji. Niestety, nie spotkały się z uznaniem nowej dyrekcji I Programu, która objęła kierownictwo we wrześniu 1993 r. „Polska z oddali” została bez powodu usunięta z ramówki. Po półrocznej przerwie dyrekcja Polskiego Radia zaprosiła mnie do wznowienia cyklu na falach eteru.

Eseje „Polska z oddali” powtarzane były w formie przystosowanej do druku na łamach prasy krajowej i polonijnej. Tematem, podobnie jak w moich latach w Rozgłośni Polskiej RWE, a poprzednio BBC, są nasze polskie troski i sprawy. Dziś na plan pierwszy wysuwa się kryzys tożsamości, jaki przeżywa pokolenie ukształtowane w ciągu blisko pół wieku w PRL. Kryzys ten to konflikt dwóch systemów wartości. Znajduje on swój wyraz zarówno w ocenie ludzi, jak i wydarzeń, jakie rozgrywały się w ciągu osiemdziesięciu lat mego życia, jak też w ocenie zjawisk i problemów dnia dzisiejszego. Poświęcam tej niedawnej przeszłości wiele uwagi, bo toczy się dziś w Polsce walka o pamięć społeczną. Jej wynik rzutować będzie bardzo mocno na nasze obecne postawy i sposób myślenia, a tym samym wywierać wpływ na kształtowanie przyszłości.

Z doświadczeń tej niedawnej przeszłości wypływa troska o bezpieczeństwo kraju, a więc o to, by nieszczęścia, jakie spadły na Polskę, już nigdy nie powtórzyły się w przyszłości.

Zdaję sobie sprawę, że mój sposób patrzenia na kraj z oddali i z perspektywy człowieka wychowanego w latach Drugiej Rzeczpospolitej musi być inny od spojrzenia ludzi urodzonych w Polsce Ludowej. Książka ta spełni swoje zadanie, jeśli przez konfrontację poglądów autora i czytelników pobudzi ich do refleksji.

I. Sylwetki

* Generał Władysław Sikorski. W poszukiwaniu sądu sprawiedliwego

* Śmierć w Giblartarze. Sabotaż czy przypadek?

* Edward Raczyński. Wspomnienie osobiste

* Generał Tadeusz Bór-Komorowski w mojej pamięci

* O godne pochowanie ostatniego króla Polski

Generał

Władysław Sikorski.

W poszukiwaniu

sądu sprawiedliwego

Poznałem w czasie wojny wszystkie główne postacie polskiego dramatu lat wojny z wyjątkiem generałów: Roweckiego i Sikorskiego.

Dotarłem do Londynu w pięć miesięcy po śmierci Naczelnego Wodza i byłem przyjęty przez prezydenta Rzeczpospolitej Władysława Raczkiewicza. Rozmowa toczyła się przy kominku w jego rezydencji. W pewnej chwili prezydent zauważył, że siedzę w tym samym fotelu, w którym siadywał zwykle generał Sikorski, i zaczął snuć wspomnienia. „Miałem z nim dużo trudności - mówił - różniliśmy się usposobieniem i wywodziliśmy się z innych obozów politycznych, ale czułem, że pod tym mundurem bije bardzo gorące serce człowieka, który żarliwie kocha Polskę. I wie pan - dodał, jakby dziwiąc się samemu sobie - mnie jego teraz brakuje”.

Wiedziałem o konfliktach między Sikorskim a Raczkiewiczem, który w pewnym momencie chciał się go nawet pozbyć. Toteż słowa prezydenta głęboko zapadły w mojej pamięci.

Generał Sikorski miał wrogów i ma ich po dzień dzisiejszy. Dawne podziały i antagonizmy wciąż rzutują na nasze oceny postaci historycznych. Wyznawcy kultu Piłsudskiego mają skłonność do pomniejszania roli Sikorskiego. Prawda, że nikt nie uczynił więcej dla odzyskania i obrony niepodległości państwa niż Marszałek. Nie można tych dwóch stawiać na równi obok siebie. Ale to przecież nie oznacza, by odmawiać wielkich osiągnięć Sikorskiemu. Jak każdy człowiek miał swoje wady i popełniał błędy. Zacznijmy jednak ten bilans jego życia od plusów.

Działalność niepodległościową zaczynał w gimnazjum. Już wtedy jego dewizą stały się słowa: „Idź i czyń ciągle. Czyń bez wytchnienia”. Istotnie, przez całe życie działał bez wytchnienia w służbie Polski. Dzięki wrodzonej inteligencji, energii i talentom organizacyjnym od najmłodszych lat wysuwał się wszędzie na czoło. Warto wymienić najważniejsze osiągnięcia.

Po wybuchu pierwszej wojny światowej Austriacy poczuli się zawiedzeni przez Piłsudskiego, który budził ich nadzieje, że wkroczenie jego strzelców do Kongresówki wywoła tam powstanie na tyłach rosyjskiego frontu. Oddziały strzeleckie stanęły wobec ultimatum austriackiego: albo się rozwiążą, albo zostaną wcielone do „Landszturmu”. Energii i zabiegom głównie Sikorskiego zawdzięczać należy ocalenie tego zalążka wojska polskiego, powstanie Legionów podlegających Naczelnemu Komitetowi Narodowemu w Galicji. Bez Sikorskiego nie byłoby Pierwszej Brygady Piłsudskiego, a więc polskiego czynu zbrojnego. Do 1915 r. istniała ścisła współpraca między Sikorskim a Piłsudskim.

Jest rok 1920. Wbrew przypuszczeniom Piłsudskiego bolszewicy nie skierowali głównego uderzenia na Warszawę. Tuchaczewski postanowił powtórzyć manewr Paskiewicza z 1831 r. i obejść stolicę ruchem okrążającym od północy i zachodu. Trzem armiom bolszewickim zamykała drogę jedynie Piąta Armia Sikorskiego. Groziło jej otoczenie i zniszczenie. Sikorski powziął błyskawiczną i ryzykowną decyzję uderzenia wpierw w XV Armię nieprzyjaciela. Odepchnął ją pod Nasielskiem, a następnie uderzył w IV Armię, która zagrażała od tyłu. Okazane przez Sikorskiego wybitne zdolności strategiczne doczekały się po wojnie uznania zarówno ze strony Piłsudskiego, jak i Tuchaczewskiego. Z pamiętników tego ostatniego wynika, że gdyby Piąta Armia Sikorskiego poniosła klęskę, sukces manewru Piłsudskiego byłby chwilowy.

Po zakończeniu wojny polskie siły zbrojne zawdzięczały bardzo wiele energii i talentom organizacyjnym Sikorskiego, który zajmował kolejno stanowiska szefa sztabu i ministra wojny. Po zabójstwie Narutowicza Polska znalazła się na skraju przepaści. Groziła jej anarchia, a może nawet wojna domowa. W tym najkrytyczniejszym momencie w dziejach Drugiej Rzeczpospolitej Sikorski, postawiony na czele rządu bezpartyjnego, zażegnał niebiezpieczeństwo, przywrócił spokój i porządek. Chociaż ten rząd trwał tylko sześć miesięcy, zalicza się go, obok rządu Grabskiego, do najlepszych gabinetów przed 1926 r.

Po zamachu majowym Generał odsunięty został od czynnej służby wojskowej.

Następne czternaście lat nie były jednak okresem przymusowej bezczynności. Wypełniła je publicystyka i pisanie książek. Najważniejszą, bo proroczą, była praca, Przyszła wojna. Przewidział w niej nie tylko niemiecką agresję, ale rolę, jaką odegra w niej lotnictwo, broń pancerna i zmotoryzowana piechota. W tych latach nawiązał Sikorski bliskie stosunki z Francuzami, które przyniosły owoce po klęsce wrześniowej.

W czasie kampanii wrześniowej trzykrotnie próbował Sikorski bez skutku oddać się do dyspozycji marszałka Rydza-Śmigłego. W chwili przekraczania przez Naczelnego Wodza granicy rumuńskiej zgłosił przez pośrednika gotowość pomocy w odtworzeniu wojska we Francji, gdzie miał rozległe stosunki. Następnego dnia prezydent i rząd zostali internowani w Rumunii. Ciągłość państwa była zagrożona. Po klęsce rządzący obóz sanacyjny był całkowicie skompromitowany w kraju, a na Zachodzie traktowany niechętnie jako rząd dyktatorski. Groziło to, że Polskę reprezentować będzie w obozie sprzymierzonych jakiś Komitet Narodowy. Sikorskiego nie obciążała odpowiedzialność za klęskę wrześniową, a na Zachodzie miał opinię demokraty. Udało mu się przekonać Francuzów o konieczności wskrzeszenia rządu i wojska we Francji. Jedno i drugie było niewątpliwą zasługą Generała.

Gdy z kolei Francja poniosła klęskę, Sikorski, pomny przykładu Rydza-Śmigłego, trwał do ostatniej chwili przy sojuszniku francuskim. Zarzuca mu się nawet, że trwał zbyt długo i stracił przez to część wojska. Gdy jednak przekonał się, że kapitulacja jest postanowiona, działał błyskawicznie. Jego dramatyczna rozmowa z Churchillem zadecydowała o kontynuowaniu przez Polskę wojny u boku osamotnionej Anglii. W tym krytycznym momencie wojny, gdy ostateczne zwycięstwo Hitlera wydawało się bliskie, niezłomna wiara Sikorskiego w Anglię miała wielkie znaczenie dla podtrzymania morale Anglików.

Z perspektywy wydaje się, że największym osiągnięciem Generała była umowa Majski-Sikorski, za którą najbardziej był współcześnie atakowany. Zarzuca mu się, że zgodził się na podpisanie z Moskwą aktu, który nie przywracał przedwojennej granicy, ograniczał się jedynie do stwierdzenia, że pakt Ribbentrop-Mołotow przestał istnieć. Anglicy nie usiłowali wywierać w tej sprawie żadnego nacisku na Moskwę. Na drugi dzień po napaści Hitlera na Sowiety Churchill zaofiarował Stalinowi nieograniczoną pomoc nie obwarowaną żadnymi warunkami, ani słowa o Polsce. Pozycja Sikorskiego nie mającego za sobą nikogo była bardzo słaba. Początkowo Majski chciał utworzenia w Moskwie Polskiego Komitetu Narodowego i podporządkowania mu jednej dywizji wojska z dwudziestu tysiącami żołnierza. Z największym trudem udało się Sikorskiemu wywalczyć uznanie ciągłości państwa polskiego, a więc nawiązanie przez Moskwę stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie, zwolnienie z więzień i łagrów około 200 tysięcy Polaków i utworzenie armii polskiej podporządkowanej prawowitym władzom Rzeczpospolitej i mianowanemu przez nie dowódcy. Przeciwnicy Sikorskiego uznali podpisanie umowy bez wyraźnego uznania granicy ryskiej nieomal za zdradę. Zachęceni sowieckimi niepowodzeniami w pierwszych dniach wojny wierzyli, że Rosja sowiecka będzie rozgromiona przez Niemców. Sikorski zaś uważał, że jeśli tak się stanie, pakt i tak utraci wszelkie znaczenie. Chodziło mu przede wszystkim o uratowanie kilkuset tysięcy Polaków w Rosji i utworzenie polskiej armii. Historia przyznała mu rację. Gdyby umowy nie podpisał, do powstania marionetkowego Związku Patriotów Polskich i dywizji Berlinga doszłoby o dwa lata wcześniej. Nie byłoby armii Andersa i Monte Cassino, a większość żołnierzy, oficerów i Polaków wywiezionych do ZSRR zginęłaby w łagrach i na zesłaniu. Zwierzył się Sikorski swemu przyjacielowi M. Kukielowi, że gdy się wahał, czy układ podpisać, usłyszał szept tysięcy ust: „Spiesz się, ratuj nas”. Czas rzeczywiście pracował przeciwko Polsce. Pięć miesięcy później, po zatrzymaniu niemieckiej ofensywy pod Moskwą, Stalin już na pewno nie podpisałby umowy z Sikorskim.

Pora na wytknięcie słabości Generała. Miał skłonność do pokładania przesadnej ufności w sojusznikach. Gdy Piłsudski zerwał z Niemcami i z Austrią i organizował w podziemiu POW, Sikorski trzymał się kurczowo Austro-Węgier aż do chwili, gdy zdradzili Polskę w pokoju brzeskim. Wierzył także do ostatniej chwili w sojusz z Francją nie dostrzegając braku ducha ofensywnego i woli do walki Francuzów, wykrwawionych w pierwszej wojnie światowej.

Zarzuca się Sikorskiemu porachunki z obozem sanacyjnym: internowanie w obozie na Wyspie dawnych piłsudczyków, wśród nich ludzi wysoce wartościowych. Poznałem w czasie wojny polskie piekło w Londynie. Poza wojskiem większość stanowili ci, którzy opuścili kraj przez most na Zbruczu. Od pierwszej chwili wypowiedzieli Generałowi nieubłaganą wojnę na górze i na dole. Ograniczyła ona bardzo jego samego, a później Mikołajczyka. Niestety, pod wpływem swych doradców, Stanisława Kota i generała Izydora Modelskiego, okazywał Generał w tej walce małostkowość. Gdy wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski, jedna z najpiękniejszych postaci Drugiej Rzeczpospolitej, prosił go z Rumunii, gdzie był internowany, by przyjął go do wojska w stopniu podporucznika, Generał odmówił. Odrzucił człowieka, który narażając się na niechęć Marszałka dwukrotnie próbował bezskutecznie doprowadzić do pojednania tych dwóch ludzi.

Najsprawiedliwszy sąd o generale Sikorskim wydał Edward Raczyński, który blisko z nim współpracował. Pisał Raczyński o wadach Generała: jego próżności, skłonności do autoreklamy, optymizmie często bez pokrycia, oderwanym od rzeczywistości, z jakim informował o sytuacji kraju rząd i wojsko, o pewności siebie i wierze we własne możliwości graniczące z megalomanią, ale przypominał, że nie on jeden grzeszył megalomanią. Te słabości Sikorskiego, pisał Raczyński, przesłoniły jego historyczną rolę jako organizatora polskich sił zbrojnych, nieustraszonego żołnierza, zwycięskiego dowódcy, zręcznego polityka, wybitnie utalentowanego męża stanu, a przede wszystkim patriotę, który służył Polsce przez całe życie do ostatniego tchu.

Gdy nad trumną Władysława Sikorskiego przemówił dzwon Zygmunta, może obecni usłyszeli z zaświatów słowa Generała, które skierował niegdyś do swoich żołnierzy:

„Bóg patrzy w moje serce, widzi i zna moje zamiary, które są czyste i rzetelne. Jedynym moim celem jest wolna, sprawiedliwa i wielka Polska. Do takiej Polski was prowadzę”.

„Tydzień Polski”

3 IX 1993

Śmierć w Gibraltarze.

Sabotaż czy przypadek?

O katastrofę gibraltarską otarłem się w 1952 r., gdy RWE poświęciła jej słuchowisko dokumentalne. Wzięło w nim udział dwóch koronnych świadków: kapitan Ludwik Łubieński i czeski pilot Edward Prchal, oraz generał Marian Kukiel, minister obrony w gabinecie Sikorskiego. Kukiel odnosił się z największą nieufnością do orzeczenia brytyjskiej komisji, która prowadziła dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy, ale nie chciał tego powtórzyć przed mikrofonem. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób komisja mogła orzec kategorycznie, że tą przyczyną nie był sabotaż, lecz zablokowanie sterów. Tego rodzaju orzeczenie, twierdził generał, było możliwe tylko po zbadaniu wszystkich części samolotu, a zwłaszcza urządzeń sterowych. Tymczasem wydobyto z morza tylko przednią część kadłuba i skrzydła. Kukiel podejrzewał, że komisja tuszowała wyniki dochodzeń, gdyż nie była pewna, w jakim kierunku poprowadziłyby ślady.

Z Prchalem rozmawiałem osobiście w Nowym Jorku. Zapytałem go, dlaczego on jeden miał na sobie kamizelkę ratunkową, dzięki czemu on tylko się wyratował. Wyjaśnił, że według obowiązujących przepisów załogi musiały nakładać kamizelki ratunkowe przed każdym lotem nad morzem. Kamizelka krępowała swobodę ruchów i nie każdy się do tego przepisu stosował. Drugi pilot niestety kamizelki nie włożył i utonął. Co było powodem katastrofy? - Przypuszczalnie zablokowanie sterów. Jak to „przypuszczalnie”, przecież pan miał rękę na drążku sterowym? - Bo na skutek uderzenia straciłem pamięć. Gdy odzyskałem przytomność, nie wiedziałem, co się stało. Jeżeli stery uległy zablokowaniu w pozycji, gdy samolot piął się w górę - to jak mógł nagle spaść w morze? Na to proste pytanie, podyktowane zdrowym rozsądkiem, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Po latach Prchal wygrał sprawę o oszczerstwo przed sądem brytyjskim, gdy angielski pisarz oskarżył go o udział w spisku Churchilla na życie Sikorskiego. Ja także nie wierzę ani w ten spisek, ani w udział w nim pilota. Anglicy nie mieli żadnego motywu, by likwidować Sikorskiego. Jeśli chcieli się go pozbyć, mogli z nim byli zrobić to, co uczynili w rok później z premierem Tomaszem Arciszewskim, gdy odmówił on udziału w jałtańskiej transakcji. Mogli po prostu Sikorskiego odstawić na bok wraz z całym rządem.

Polska komisja, która prowadziła niezależne dochodzenie, odmówiła podżyrowania orzeczeń komisji brytyjskiej. Nie wiadomo, dlaczego jej protokoły nie zostały do dziś ujawnione. Mjr Jan Krzyżanowski, który był wtajemniczony w jej obrady, mówił mi w połowie lat osiemdziesiątych o podejrzeniach sabotażu. Jan Podoski, oficer VI Oddziału Sztabu Naczelnego Wodza, w swych wspomnieniach „Zbyt ciekawe czasy” (Warszawa 1991) powtarza tezę wysuniętą także przez Olgierda Terleckiego w jego książce poświęconej Sikorskiemu. Przed lądowaniem musi być wyłączony pilot automatyczny zwany „Georgem”. Pilot automatyczny unieruchamiał drążek sterowy. Włącza się go dopiero po starcie, gdy samolot osiągnie wysokość co najmniej 30 metrów. W tym wypadku samolot wystartował z włączonym „Georgem”, który na skutek obciążenia przedniej części maszyny - po wypełnieniu zbiorników z benzyną - skierował maszynę od razu w dół. Zarówno Terlecki, jak i Podoski przypuszczają, że Prchal po prostu zapomniał wyłączyć pilota automatycznego. Zapominają, że musiał to uczynić przed lądowaniem. Obaj pisząc swe książki nie wiedzieli, że za bezpieczeństwo Gibraltaru odpowiedzialny był Kim Philby, szef kontrwywiadu brytyjskiego na Półwyspie Iberyjskim (Sekcja 5, M6). Dopiero w 1963 r. Philby po swej ucieczce do Moskwy zdemaskowany został jako agent sowiecki wysokiego szczebla. Z tytułu swojej funkcji Philby musiał być dokładnie poinformowany zarówno o dniu, jak i godzinie przylotu i odlotu samolotu wiozącego na pokładzie Naczelnego Wodza. Jego ludzie jako członkowie obsługi naziemnej mieli na miejscu nieograniczony dostęp do samolotu. Jeden z wartowników strzegących samolotu umieszczony był nie na zewnątrz, ale w środku kabiny, co nigdy nie było stosowane. Ów „wartownik” mógł tam czynić bez świadków, co mu się podobało.

Komu zależeć mogło na zgładzeniu Naczelnego Wodza? Stalin był tym, który wyciągnął korzyści polityczne ze śmierci Sikorskiego, łączącego w swych rękach stanowisko szefa rządu i Naczelnego Wodza. Mikołajczyk nie dorównywał Sikorskiemu ani intelektem, ani pozycją i prestiżem w obozie sprzymierzonych, a stały konflikt między Mikołajczykiem i Sosnkowskim poważnie osłabiał możliwości podejmowania decyzji przez władze polskie w Londynie w najbardziej krytycznych chwilach wojny.

Wszystko to są oczywiście tylko poszlaki. W niemieckich dokumentach zagarniętych przez aliantów po wojnie nie znaleziono najmniejszego śladu, by sprawcami katastrofy gibraltarskiej byli Niemcy. Hitler liczył na to, że na tle sprawy polskiej może dojść do konfliktu wśród sprzymierzonych, i w tym momencie nie miał interesu w likwidowaniu Sikorskiego. Rozwiązanie zagadki mogłoby przynieść tylko dokładne zbadanie dokumentów sowieckich.

„Tydzień Polski”

10 VII 1993

Edward Raczyński.

Wspomnienie osobiste

Gdy na ekranie warszawskiej telewizji ukazało się zdjęcie Edwarda Raczyńskiego i spikerka przeczytała wiadomość o jego śmierci, miałem takie uczucie, jakby zamykał się bezpowrotnie ogromny kawał mego własnego życia.

Straciłem ojca, gdy miałem 4 lata, i Bóg - jakby chcąc zrekompensować mi tę stratę - obdarzył mnie dwoma wielkimi mentorami. Pierwszym był w latach akademickich profesor Edward Taylor, a drugim stał się w czasie wojny Edward Raczyński. Obaj odnosili się do mnie z jakimś ojcowskim sentymentem i zaufaniem, które w pełni odwzajemniałem. Poznałem Ambasadora pół wieku temu, gdy jako młody dwudziestodziewięcioletni emisariusz znalazłem się w Londynie. Odkryłem od razu, że ten czołowy przedstawiciel nowej, międzywojennej dyplomacji polskiej łączy niezwykle gorące uczucia patriotyczne z umiejętnością chłodnej i głębokiej oceny wydarzeń i ludzi, wypowiadanej zawsze jakby z dystansu.

Bagaż informacji i ocen, który przywiozłem z Londynu do Warszawy w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego, zawdzięczałem głównie znajomości tajnych dokumentów udostępnianych mi przez Raczyńskiego i długim rozmowom z Ambasadorem w jego gabinecie albo na ławce w pobliskim parku. Później, po wojnie ta przyjaźń uległa pogłębieniu. Gdy zostałem dyrektorem Rozgłośni Polskiej RWE, Raczyński stał się bezcennym doradcą, w chwilach trudnych - niezawodnym oparciem. Gdy trzeba było, osłaniał swoim wielkim autorytetem przed nagonkami rodaków. Zachował prestiż i wielki autorytet także wśród elit angielskich i amerykańskich. W momentach, gdy spory z Amerykanami stawały się niebezpieczne, nigdy nie odmawiał pomocy i interwencji, często skutecznej. Korespondencja z Raczyńskim wypełnia kilka grubych skoroszytów w moim archiwum. Zamyka ją ostatni list, pisany na sześć tygodni przed śmiercią. Chciałem sobie przypomnieć pewien szczegół z naszej rozmowy o Churchillu sprzed pół wieku. Raczyński nie tylko ją zapamiętał, ale nawet sprostował ten szczegół, który wyleciał mi z pamięci. Od mego wyjazdu z Anglii ile razy odwiedzałem Londyn, zaczynałem z reguły od wizyty u Raczyńskich. Obok Eugeniusza Kwiatkowskiego i Adama Ciołkosza należał Edward Raczyński do najciekawszych rozmówców, jakich napotkałem w życiu. Umiał także słuchać. Może utrata wzroku sprawiła, że słuchał tak chciwie i tak intensywnie. Od czasu do czasu wygłaszał zwięzłe i precyzyjne uwagi. A słuchanie Pana Edwarda, jego ocen teraźniejszości i wspomnień przeszłości było zawsze prawdziwą ucztą. Mówił nie tylko o polityce, ale o wszystkim - zwłaszcza o literaturze i poezji. Pamiętam dobrze te rozmowy i wizyty - po wojnie w willi na Goldes Green, a później w Kensington, w skromnym mansardowym mieszkanku, zastawionym starymi meblami, rodzinnymi fotografiami i ocalonymi portretami przodków. W czasie jednej z ostatnich rozmów prezydent Raczyński przez chyba piętnaście minut recytował z pamięci poezje Norwida, po czym przyznał, że go nie lubi! Dlaczego - nie wyjaśnił. Może dlatego, że widział w Norwidzie zwycięskiego konkurenta Zygmunta Krasińskiego, z którym związany był przez matkę, Panią Różę, primo voto żonę syna poety. Napisał o niej piękną książkę, bo był nie tylko mężem stanu i dyplomatą, ale także świetnym pisarzem. W żyłach tego ostatniego z Raczyńskich, a raczej z ich polskiej linii, płynęła krew wszystkich naszych wielkich rodów magnackich. Raczyński był wielkim panem w każdym calu, a równocześnie był chemicznie wyprany z wszelkich snobizmów, próżności, jakiejkolwiek wyniosłości. Był głęboko wierzącym i praktykującym katolikiem, otwartym i tolerancyjnym wobec ludzi całkowicie odmiennych przekonań. Nie znam innego człowieka, który miałby równie szczęśliwą i długą starość. Zawdzięczał ją oddaniu i troskliwej opiece swej wspaniałej towarzyszki, Anieli Raczyńskiej. Jak przed nim Julian Ursyn Niemcewicz, Władysław Mickiewicz oraz Bolesław Limanowski, stał się Raczyński żywym przęsłem łączącym kilka pokoleń. Z lat dziecinnych pamiętał ostatnich weteranów Powstania Listopadowego. Opowiadał mi, jak Henryk Sienkiewicz odwiedził Rogalin i postanowił unieść w górę jednego z dwóch chłopców, nie pamiętam - Edwarda czy Rogera. Wielki pisarz atletą nie był i przy tym pokazie krzepy nadwerężył sobie fatalnie ścięgno. Przeżył Raczyński jedną czwartą epoki rozbiorowej, dwudziestolecie niepodległości, był ostatnim żyjącym wielkim aktorem polskiego dramatu lat wojny, prezydentem RP na uchodźstwie i dożył szczęścia odzyskanej po raz drugi wolności. Do jego skromnego mieszkania na poddaszu ciągnęły bez przerwy pielgrzymki z Polski. Odwiedzali go Wałęsa, trzej premierzy, ministrowie, działacze polityczni, pisarze i artyści. Przyjmował wszystkich z tą samą prostotą i serdecznością. Zabrakło mu sił, by odwiedzić Polskę po jej uwolnieniu, ale wyraził pragnienie powrotu do swego Rogalina po śmierci, by spocząć na zawsze w polskiej ziemi, którą tak kochał i której służył tak wiernie i tak długo.

„Tydzień Polski”

3 VIII 1993

Generał Tadeusz

Bór-Komorowski

w mojej pamięci

Stało się wielkim przywilejem mego życia, że miałem okazję poznać z bliska dwóch generałów: Tadeusza Bora-Komorowskiego i Tadeusza Pełczyńskiego. Wymieniam ich obu jednym tchem, bo ci dwaj dowódcy, różniący się od siebie rodowodem politycznym, temperamentem i typem umysłowości, wzajemnie się uzupełniali, a na emigracji jakby zrośli się ze sobą. Nie było między nimi nigdy współzawodnictwa, zazdrości i niechęci. Jeden o drugim wyrażał się z szacunkiem. Pełczyński w ostatniej rozmowie ze mną, kiedy przekroczył już dziewięćdziesiątkę, mówił, że im więcej czasu upływa od chwili śmierci Bora, tym większe ma dla niego z perspektywy lat uznanie i sentyment.

Meldowałem się u nich obu na Mariensztacie w końcu sierpnia 1943 r., kiedy odprawiali mnie jako wysłannika do Londynu. Górował wtedy Pełczyński. Bór był dowódcą AK dopiero od sześciu tygodni i wyraźnie brakowało mu pewności siebie. W czasie Powstania - wkrótce po przejściu Bora i jego sztabu ze Starówki do Śródmieścia - wprowadziłem go do studia „Błyskawicy” w podziemiach PKO gdzie poprawił i odczytał przed mikrofonem przygotowywany przeze mnie tekst. Gdy po oswobodzeniu z niewoli obaj generałowie znaleźli się w Londynie, szef sztabu gen. S. Kopański przydzielił mnie do nich w roli nieoficjalnego doradcy politycznego, na co obaj chętnie przystali. Przysłuchiwałem się, gdy całymi dniami roztrząsali między sobą sierpniową decyzję i wszystko, co do niej pchnęło. Widywałem się z gen. Komorowskim codziennie, gdy przygotowywałem tekst jego wspomnień powstańczych, zamówiony przez „Reader's Digest”. W mojej obecności dyktował z notatek stenotypistce p. Makarewicz. Nie przychodziło mu to łatwo, bo nie cierpiał mówienia o sobie. Był skromny aż do przesady i niewiele dało się od Generała wydobyć. Wrodzoną nieśmiałość pokrywał pewną szorstkością. Nigdy nie objawiał na zewnątrz swoich uczuć.

Pewnego dnia zastałem Generała w stanie skrajnego przygnębienia. Usiłowałem dowiedzieć się, co się stało. Po dłuższym milczeniu Generał przyznał się w końcu, że przed godziną dostał pierwszy list od żony, z którą rozstał się w Warszawie w przeddzień Powstania. Znalazła się z dwojgiem dzieci w Lubece. Pisała, że młodszy synek, urodzony po Powstaniu, jest nienormalny i będzie upośledzony do końca życia.

- To z mojej winy - wykrztusił z siebie Generał.

- Jakim sposobem? - zapytałem.

- A bo widzi pan, Irena siedziała sobie bezpiecznie w Górze pod Grodziskiem u Zdzitowieckich. 31 lipca przyjechała z Adasiem i niańką do Warszawy. Przyszła do mnie wieczorem zapytać, co ma ze sobą robić, gdy Sowieci wejdą do Warszawy? Powinienem był odesłać ją natychmiast do Góry. Była w ostatnich miesiącach ciąży. Nie zrobiłem tego. Wybuch Powstania zaskoczył ją w mieście. Przeżyła straszne rzeczy i taki jest tego rezultat.

- A dlaczego pan jej nie powiedział, że ma natychmiast wracać na wieś?

- Bo nie mogłem ostrzec wszystkich ciężarnych kobiet w Warszawie, więc nie miałem prawa robić wyjątku dla własnej żony.

Generał mylił się. Lekarze orzekli, że kalectwo dziecka nie miało nic wspólnego z przeżyciami matki. Ale ten jeden epizod starczy za cały życiorys generała Bora. Ukazuje człowieka, który zupełnie nie widział siebie. Zdradzenie tajemnicy wojskowej było dla niego czymś nie do pomyślenia nawet wtedy, gdy chodziło o ocalenie własnej żony i dzieci.

Takim człowiekiem był generał Bór. Nigdy nie marzył o awansach, które raz po raz na niego spadały. W chwili wybuchu wojny był znanym jeźdźcem sportowym i miał odejść na emeryturę w stopniu pułkownika. W cztery lata później był generałem dywizji i Naczelnym Wodzem. Gdy jego adiutant „Agaton” (inż. Stanisław Jankowski) meldował mu wiadomość o jego nominacji, zasłyszaną z radia londyńskiego, Bór złapał się za głowę i wykrzyknął:

„Zwariowali!”

Tragiczne polskie losy sprawiły, że w końcowych dniach lipca 1944 r. znalazł się w sytuacji, w której każda decyzja była zła, bo prowadziła do katastrofy innego rodzaju. Kiedy Pełczyński rozmawiał ze mną przed Powstaniem, nie miał żadnych złudzeń, co ich czeka po zajęciu miasta przez Sowietów. Gdy Powstanie skończyło się klęską, doszczętnym zniszczeniem stolicy i śmiercią blisko 200 tysięcy ludzi - ani on, ani Pełczyński nie usiłowali jednym słowem przerzucać odpowiedzialności albo dzielić się z nią z innymi. A mogli byli to uczynić wskazując palcem na premiera S. Mikołajczyka albo Naczelnego Wodza, gen. K. Sosnkowskiego, który nie wydał nigdy jednoznacznego rozkazu. W chwili klęski i niewoli zachowywali się obaj Generałowie z największą godnością i do końca życia bronili swej decyzji.

Generał Komorowski nie uważał się za wojskowego lub politycznego geniusza. Jego decyzje w sprawach wielkich i małych dyktował mu instynkt albo raczej niezwykła prawość charakteru i żarliwy, kryształowy patriotyzm. Ten patriotyzm nie pozwalał mu nigdy widzieć własnego „ja”. Był zawsze gotowy wyrzec się wszystkiego w służbie ojczyzny. Takim pozostanie w mojej pamięci.

Wstęp do albumu

Gen. T. Bór

-Komorowski,

Londyn 1994

O godne pochowanie

ostatniego króla Polski

Na wstępie pragnę pogratulować Pani Annie Starak znakomitego pomysłu wznowienia po dwustu latach królewskich obiadów czwartkowych i podziękować za zaproszenie. Nie lada to zaszczyt znaleźć się tu, w Królewskich Łazienkach, w pobliżu Sali Stołowej Pałacu na Wyspie w towarzystwie takich luminarzy, jak Ignacy Krasicki, Adam Naruszewicz, Stanisław Trembecki, Józef Wybicki i kilkunastu innych poetów i pisarzy wieku oświecenia, a przede wszystkim samego Króla Jegomości. Mówię tak, bo wydaje mi się, że duch Stanisława Augusta i jego współbiesiadników jest dziś wśród nas obecny. Nie zacznę, jak oni wonczas zwykli to czynić, od facecji, które miały wprowadzić lekki, swobodny nastrój. Chcę zabrać głos w sprawie wielkiej krzywdy, wielkiej historycznej niesprawiedliwości, wielkiego ludzkiego dramatu ostatniego monarchy Rzeczpospolitej.

Przez 140 lat Stanisław August spoczywał zapomniany w krypcie kościoła św. Katarzyny w Petersburgu, w mieście, w którym życie zakończył jako honorowy więzień cara Pawła. Nikt się o tę trumnę nie upomniał, gdy Rzeczpospolita powróciła do życia i dyktowała bolszewikom warunki pokoju w Rydze. Znalazło się wśród nich postanowienie zobowiązujące Sowiety do zwrotu zagrabionych skarbów kultury polskiej. Ani słowa o przekazaniu szczątków tego, który te skarby gromadził i mnożył. Owszem, Komisja Rewindykacyjna otworzyła królewski grobowiec, by przekonać się naocznie, że po wielkiej powodzi, która zalała niegdyś kryptę, pozostały w pękniętej trumnie już tylko popioły okryte królewskim płaszczem i dwie białe pończochy. Po tych oględzinach zatrzaśnięto kryptę z powrotem na długie lata. Dopiero gdy rząd sowiecki zdecydował się zamienić kościół św. Katarzyny na magazyn i prochom królewskim zagroziła eksmisja na śmietnik - rząd polski zdecydował się je przyjąć.

Monarcha zamykający poczet polskich królów powracał do ojczyzny odarty z wszelkiego majestatu. Nie witała go na granicy kompania honorowa wojska polskiego. Stanisławowi Poniatowskiemu, który ustanowił Order Virtuti Militari, odmówiono honorów wojskowych. Zwłoki nieboszczyka króla przez cztery dni i cztery noce czekały w wagonie towarowym przeznaczonym do transportu bydła na bocznicy sowieckiej stacji granicznej, zanim je Polska przyjęła. Chowano go w podziemiach kościoła w Wołczynie potajemnie, pod osłoną nocy jak złoczyńcę. Społeczeństwo dowiedziało się o tym, gdy było już po wszystkim z dwuzdaniowego komunikatu sowieckiej agencji TASS. Burza, jaka wybuchła w opinii publicznej, i głośne wołania, domagające się złożenia królewskich prochów na Wawelu, wyciszył wybuch wojny.

Zły los nadal jednak prześladował królewskie szczątki. Jeszcze jeden rozbiór Polski dokonany w pakcie Ribbentrop-Mołotow sprawił, że po wojnie znalazły się znowu poza granicami Rzeczpospolitej. Kościół w Wołczynie zamieniony został na magazyn nawozów sztucznych, ale rządy Polski Ludowej nie miały odwagi, by upomnieć się o króla Obojga Narodów. Przez długie lata nie chciały przecież dopuścić do odbudowy Zamku Królewskiego. W 1963 r. usiłowałem przerwać to milczenie. W ankiecie radiowej Wolnej Europy na pytanie, gdzie powinien spocząć ostatni król polski, udzieliły odpowiedzi dwadzieścia trzy czołowe osobistości emigracji. Zainteresowanie słuchaczy było ogromne. Władza ludowa odpowiedziała obojętnym milczeniem.

Trzecia Rzeczpospolita będzie niebawem obchodzić swe pięciolecie, ale prochy królewskie, sprowadzone z Wołczyna, nie doczekały się do tej chwili godnego pochówku. Kustosz Zamku otacza królewskie prochy należnym pietyzmem, lecz nie zmienia to faktu, że przechowywane są w pojemniku i w schowku zamkowym. O kilkaset kroków od komnat zamkowych, w krypcie świętojańskiej katedry czeka na króla miejsce wyznaczone przez Prymasa Polski. Niedawno złożono w tym podziemiu prochy Ignacego Paderewskiego i generała Kazimierza Sosnkowskiego. Edwarda Raczyńskiego, prezydenta na wygnaniu, pochowała Rzeczpospolita w jego Rogalinie. Spoczął na Wawelu Naczelny Wódz, generał Władysław Sikorski. Rok nie mija bez uroczystych pogrzebów państwowych, a prochy królewskie wciąż czekają na swoje miejsce wiecznego spoczynku, bo w skarbie Trzeciej Rzeczpospolitej zabrakło grosza na pochówek. A równocześnie kat Polski, Bolesław Bierut, króluje w majestatycznym grobowcu nad mogiłami swoich ofiar.

Czy ostatni król Polski naprawdę zasłużył sobie na tak bezprzykładne spostponowanie po śmierci? Aby go sądzić - nie potrzeba prawdy ukrywać. Stanisław August nie zasiadł na tronie z woli szlacheckiego elektoratu, ale z woli carycy, a droga do tronu prowadziła przez jej łoże. Nigdy mu tego nie zapomniano, jak i nie zapomniano, że położył podpis pod aktem drugiego rozbioru, a trzeci legitymizował przez abdykację i odesłanie królewskich insygniów Katarzynie. Przyjął od carycy szczodry zasiłek w złocie na spłacenie swych długów. W odróżnieniu od swego bratanka, księcia Józefa, nie zdobył się na to, by poświęcić życie czy też narazić na więzienie i prześladowanie w obronie honoru Polski. Lecz nie był w tej hańbie odosobniony. W dwa lata później bohater narodowy, Tadeusz Kościuszko, odzyskał wolność dla siebie i swych towarzyszy uwięzionych w petersburskiej twierdzy za cenę złożenia carowi wiernopoddańczej przysięgi i wyrzeczenia się walki z nim do końca życia.

Przyjął z rąk cara 12 tysięcy dukatów. Nikt mu tego nie pamięta, mało kto czytał ową przysięgę, która w każdym słowie była pogwałceniem innej przysięgi, złożonej narodowi na Rynku Krakowskim. Kościuszko pozostał narodową świętością, wzorem obywatelskich cnót i patriotyzmu. Pochowano go na Wawelu. A Stanisław August?

Skoro rzucamy na szale jego przewiny - sprawiedliwość wymaga, byśmy zważyli także jego zasługi. Ostatni król stał się bowiem-kozłem ofiarnym. Na niego zrzucił naród winę za rozbiory, która w dużej mierze spadała na samych Polaków. Przypomnijmy więc, że Polska utraciła niepodległość nie w 1795, lecz w 1704 r., gdy August II wbrew najbardziej żywotnym interesom Rzeczpospolitej podpisał dobrowolnie traktat z Rosją zezwalający jej na wprowadzenie swych wojsk w granice Rzeczpospolitej. Jak pisał Jasienica, za wojskiem szła carska władza. Wielkorządcą Polski stał się z czasem ambasador rosyjski w Warszawie. To wojska rosyjskie otaczające pole elekcyjne nie dopuściły do tronu wybranego przez szlachtę Stanisława Leszczyńskiego i pod groźbą bagnetów osadziły na nim Augusta III. Od 1704 r. Polska istniała wprawdzie na mapie, ale z przerwą kilku lat stała się państwem wasalnym, w którym nic nie mogło się stać bez rosyjskiego przyzwolenia.

Prawdziwym i bezspornym sprawcą rozbiorów był August II. Kierując się swymi dynastycznymi ambicjami wszedł w sojusz z Piotrem Wielkim przeciwko Szwecji. Przyczynił się przez to do zwycięstwa Rosji, które podniosło ją do rangi wielkiego mocarstwa i zwichnęło równowagę sił. Wojna toczyła się ze Szwecją, ale łupem wojennym stała się dla Rosji Polska.

Pierwszy pomysł rozbioru Polski narodził się w głowie Augusta II. Na trzy dni przed śmiercią zwierzał się po pijanemu wobec posła pruskiego ze swych planów podziału państwa, które uczyniło go swym królem. Dziś August II spoczywa w majestacie w wawelskim panteonie, a Stanisław August wciąż nie ma swego grobu.

Ostatni polski monarcha zawdzięczał swój tron Katarzynie, to prawda. Ale nie stał się w jej ręku powolnym narzędziem, nie był królem marionetkowym. Znakomity znawca dziejów Polski XVIII wieku, profesor Bronisław Dembiński, mówił swemu asystentowi Leonowi Koczemu, że ktokolwiek przebije się przez niesprawiedliwe stereotypy otaczające króla, kto zagłębi się w jego korespondencję i dokumenty, kto zbada jego uczynki, ten musi dojść do wniosku, że Stanisław August był nie tylko najmądrzejszym statystą swej epoki, nie tylko przerastał inteligencją, zmysłem politycznym i rozległymi horyzontami swoich współczesnych, ale wszystkie swoje działania, wszystkie przebiegłe zabiegi dyplomatyczne poświęcał od pierwszych dni swojego panowania próbom ocalenia tego, co jeszcze można było uratować. Dysproporcja sił była tak wielka, że Polski ujarzmionej przez wschodniego sąsiada nie potrafiłby oswobodzić ani Chrobry, ani Batory, ani Sobieski. Prusy i Austria wyciągały drapieżne ręce po polskie ziemie - dążyły do rozbiorów. Celem Rosji było umocnienie panowania nad całym państwem. Nie leżało w jej interesie dzielenie się tą zdobyczą z innymi. Widział więc Stanisław August szanse przetrwania państwa, ocalenia całości w wasalnym sojuszu z Rosją. Stał się w jakimś sensie prekursorem myśli, które towarzyszyły walce Polaków o wyzwolenie w latach Polski Ludowej. Toć przecie i my w Rozgłośni Polskiej RWE rozumowaliśmy, że gdy człowiek bezbronny znajdzie się w klatce drapieżnika, nie wolno mu drażnić bestii. Jeśli chce przeżyć, musi powstrzymać się od wszelkich gwałtownych ruchów. I naszą troską także było przetrwanie państwa w nienaruszonych granicach do chwili, gdy nadarzy się sposobność wydostania się z klatki. Byliśmy w szczęśliwszym położeniu niż Stanisław August, bo po bolesnych doświadczeniach ostatniej wojny nasze słowa padały na podatny grunt. Poniatowski nie mógł być, niestety, konsekwentny w realizowaniu swej koncepcji. Był uwikłany w tragiczną sprzeczność między nastrojami społeczeństwa i polską racją stanu. Stał się jednym z głównych promotorów moralnego ruchu odrodzenia z upadku, w jaki pogrążyły Rzeczpospolitą rządy Sasów i szlachecka anarchia.

Jak słusznie pisał Jasienica, ten wspaniały ruch ozdrowieńczy nie pozwolił narodowi zastygnąć w bezruchu, w biernym przeczekaniu. Budził spontaniczne dążenia do zerwania więzów i do reform, które były wielkie i szlachetne, lecz wciągały bezsilne państwo w konflikt z rosyjską potęgą. Nie mógł król przyjąć oferty Katarzyny sojuszu z Rosją w wojnie z Turcją, choć widział w nim szanse odbudowy sił zbrojnych, bo byłby uznany za zdrajcę. Najbardziej obawiał się Prus. Wiedział, że przymierze z Prusami okaże się zgubne, ale przyłączył się do patriotów, którzy w tym podstępnym sojuszu dopatrywali się szansy uzdrowienia ustroju wbrew carycy. Był król duchem spisku uwieńczonego uchwaleniem Konstytucji Trzeciego Maja, był wraz z Kołłątajem współautorem jej postanowień. Jego rękę i jego myśl odnaleźć można w każdym paragrafie. Jego późniejsze przystąpienie do Targowicy nie było żadnym aktem zdrady. To samo uczynił Kołłątaj i większość uczestników wielkiego spisku. Usiłował król wraz z innymi ratować Polskę przed tym, co się nieubłaganie zbliżało - przed drugim rozbiorem.

Rzeczpospolita utonęła tuż u brzegu. Państwo polskie wykreślone zostało z mapy świata na dwa lata zaledwie przed śmiercią Katarzyny. Jej zgon w sposób radykalny zmienił położenie. Gdyby Polacy pozwolili swemu królowi konsekwentnie realizować politykę przeczekania, zyskiwania na czasie, nawet ta resztówka, która pozostała po drugim rozbiorze, doczekałaby się wojen napoleońskich. Państwo polskie przetrwałoby i odzyskało prawdopodobnie ziemie pruskiego i austriackiego zaboru, stałoby się ważnym elementem europejskiej równowagi. Wielki ruch odrodzenia, któremu sam król patronował i ulegał, nie uratował państwa, a może nawet sprowadził jego zagładę, ale ocalił naród. Wydobył go z upadku, pozwolił mu przetrwać stuletnią niewolę. Zwłoki królewskie zamieniły się w garść popiołu, ale przetrwał plon jego panowania. Komisja Edukacji Narodowej i popierana przez króla reforma szkolnictwa wydobyła naród z ciemnoty. Szkoła Rycerska, nazwana później Szkołą Kadetów, wychowała wspaniałą kadrę ludzi, dzięki którym promieniowała w przyszłość aż do połowy następnego stulecia. Konstytucja Trzeciego Maja przywróciła narodowi wiarę w siebie i poczucie dumy narodowej, stała się ostatnim wiatykiem na długą drogę niewoli. Pokazał Stanisław Poniatowski, że nawet w państwie zniewolonym przez obcą przemoc naród może tworzyć i pomnażać swoje wartości. Królewski mecenat wzbogacił skarby naszego kulturalnego dziedzictwa jak nikt inny przed nim. Wspierał hojnie artystów i pisarzy, fundował stypendia, by mogli studiować za granicą. A z zagranicy sprowadzał do Polski nie tylko wielkich malarzy i architektów, ale także kosztowne lunety i najnowsze przyrządy na użytek polskiej nauki. Zakładał biblioteki i tworzył zbiory - ileż inicjatyw i w ilu dziedzinach, poczynając od Kanału Królewskiego, a kończąc na manufakturze porcelany.

Warszawa zawdzięczała mu większość tego, co było w niej piękne wraz z tą perłą architektury, jaką jest Pałac Łazienkowski otoczony jednym z najwspanialszych parków w Europie. Ale stolica zawdzięcza mu coś więcej niż stanisławowskie zabytki i dzieła sztuki. Błaganiom i zaklęciom króla zawdzięczała Warszawa ocalenie przed losem, jaki spotkał Pragę - przed rzezią ludności przez żołdaków Suworowa. Był Stanisław August panem ludzkim i dobrym. Jeszcze w tragicznych chwilach abdykacji upominał się o uwolnienie ludzi, którzy porwali się na niego w latach konfederacji barskiej i gnili od tego czasu w więzieniu.

Są dziś w Warszawie ulice, które noszą różne nazwy. Jest ulica Bajeczna, jest Bajkowa i Baśniowa. Jest nawet ulica Zeusa. Nikt jeszcze nie pomyślał, by na przykład Belwederską przemianować na Aleję Stanisława Augusta.

W monumentalnej biografii Stanisława Augusta, napisanej przez Adama Zamoyskiego, potomka po kądzieli familii Czartoryskich, opisany jest pewien epizod, który warto wspomnieć.

W zimowy poranek, 7 stycznia 1796 r. opuszczał król Warszawę pod eskortą żołdaków Suworowa. Gdy znalazł się na drugim brzegu Wisły, kazał zatrzymać powóz, wydobył lunetę i wpatrywał się w profil swojej Warszawy. I nie mógł od tego widoku oderwać się, tak jak trudno oderwać wzrok od oblicza ukochanego człowieka, gdy patrzymy na nie po raz ostatni. Wpatrywał się król w swoje miasto przez dwie godziny budząc rosnące zniecierpliwienie eskorty.

Dziś z tego miejsca, z Królewskich Łazienek, korzystając z obecności radia i telewizji zwracam się z apelem do ludu Warszawy, aby spłacił dług, jaki zaciągnął wobec swego monarchy, i wyprawił mu godny pogrzeb. Aby ostatni król polski mógł wreszcie spocząć w majestacie, w podziemiach świętojańskiej fary, w tej świątyni, w której był koronowany i w której przeżył najszczęśliwszą chwilę swego życia, gdy król był z narodem, a naród z królem, gdy niesiono go na rękach wśród okrzyków: „Wiwat król, wiwat konstytucja, wiwat wszystkie stany”.

Apel wygłoszony

na Obiedzie Czwartkowym

w Łazienkach, 21 IV 1994

II. Rozmowy o Polsce

* Dlaczego nie wracam?

* Przeszłość uczy

* Długi cień PRL-u

* Nie od razu Kraków zbudowano

Dlaczego nie wracam?

Czy myślę o powrocie do kraju? W moim wypadku pytanie to skierowane zostało pod fałszywym adresem, bo mam prawo powiedzieć, że nigdy właściwie Polski nie opuściłem. Wciąż w niej żyłem i żyję. Pierwsze sześć lat po wojnie spędziliśmy w Londynie, następne dwadzieścia pięć w Monachium, ostatnie siedemnaście w Waszyngtonie. Ale w ciągu tych czterdziestu dziewięciu lat, które upłynęły od zakończenia wojny - zarówno wtedy, gdy pracowałem w polskiej sekcji BBC, jak i wówczas, kiedy kierowałem Rozgłośnią Polską RWE w Monachium, a wreszcie teraz, w Waszyngtonie - cały mój aparat nadawczo-odbiorczy od rana do nocy był i jest nastawiony tylko i wyłącznie na Polskę. W Monachium miałem do dyspozycji spory personel, którego jedynym zadaniem było zapewnienie mnie i moim współpracownikom nieustannego dopływu informacji o tym, co dzieje się w Polsce. W wypadku ważnych wydarzeń wiadomość docierała do mnie w chwili, kiedy ją wystukiwał dalekopis, a więc na gorąco. Byliśmy nie tylko poinformowani o wydarzeniach w kraju, ale niejako włączeni w jego życie. Mieliśmy poczucie, że wywieramy jakiś tam wpływ na kształtowanie się rzeczywistości polskiej. Z czasem to życie wydarzeniami w kraju stało się nałogiem, takim samym jak, powiedzmy, palenie papierosów. Znam tylko trzech ludzi na emigracji, którzy padli ofiarą tego nałogu - mój zastępca, Tadeusz Żenczykowski, Jerzy Giedroyć i świętej pamięci Adam Ciołkosz.

W Waszyngtonie moja codzienna dieta informacyjna to nieoceniony komputerowy dziennik „Donosy”, informujący w telegraficznym skrócie o wypadkach z ostatniej doby. Dalej - codzienne raporty, tzw. Daily Reports, nadsyłane z Instytutu Studiów RWE w Monachium, no i dwie gazety oraz jeden tygodnik, które dzięki uprzejmości redakcji otrzymuję bezpłatnie. Są przysyłane pocztą lotniczą - „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita” i „Tygodnik Powszechny”. Tygodnik „Wprost”, niestety wysyłany pocztą zwykłą, dociera dopiero po miesiącu. Uzupełnieniem tego wszystkiego są tygodniowe przeglądy prasy RWE. W rezultacie wydaje mi się, że wiem chyba dużo więcej o tym, co się dzieje w Polsce aniżeli przeciętny człowiek, który znajduje się tam, fizycznie na miejscu. Poza tym cała moja publicystyka polityczna poświęcona jest wyłącznie sprawom krajowym. Ma ona zresztą może większą wiarygodność dzięki temu, że odległość z Waszyngtonu do Warszawy zabezpiecza przed wciąganiem w rozgrywki i konflikty, a tym samym zapewnia bardziej obiektywne spojrzenie.

Dlaczego jeszcze nie wracam? Otóż wracam, i to dość często. Od chwili, którą ja osobiście przeżyłem jako dzień wyzwolenia, to jest od chwili upadku wasalnych rządów PRL i utworzenia pierwszego suwerennego rządu polskiego Tadeusza Mazowieckiego, byłem w Polsce 16 razy (musiałem policzyć pieczątki w paszporcie, żeby się nie pomylić). Korzystam przeważnie z różnych zaproszeń. Śmieję się, że zapraszany jestem zwykle w charakterze pamiątki historycznej, bo najczęściej na jakieś okrągłe rocznice. Po raz siedemnasty odwiedzę kraj w drugiej połowie kwietnia na zaproszenie mojego wydawcy, „Czytelnika”, który urządza mi objazd z odczytami na prowincji. Odwiedzę Lublin, Gdańsk, Szczecin, Poznań, Wrocław, Kraków i Nowy Sącz. A po raz osiemnasty przylecę w sierpniu, aby wziąć udział w 50. rocznicy Powstania Warszawskiego.

Czuję się w Polsce lepiej niż gdziekolwiek indziej, nie wyłączając Waszyngtonu, który jest zresztą bardzo pięknym i ciekawym miastem. Może dlatego, że patrząc na kraj niejako z zewnątrz, dostrzegam w obecnej rzeczywistości nie tylko cienie, ale także światła, które w moim odbiorze przeważają, może dlatego, że już na pokładzie LOT-u, w otoczeniu (czasem hałaśliwym) rodaków odczuwam przyjemną atmosferę swojskości. A może dlatego, że znajduję się w sytuacji wyjątkowej, bo na ogół ludzie w Polsce odnoszą się do mnie z dużą serdecznością i spotykam się z bardzo ciepłym przyjęciem. W lecie ubiegłego roku w ciągu trzech miesięcy spędzonych przymusowo w warszawskiej klinice czułem się jak król. Gdy znalazłem się z powrotem w Waszyngtonie, wydawało mi się, że zostałem zdetronizowany do roli zwykłego obywatela.

Dlaczego więc nie wracam na stałe? Większość ludzi w moim wieku (80 lat) odpowie, że starych drzew nie da się przesadzać. Za głęboko wrosły korzeniami w obcą glebę.

Do mnie to się nie odnosi. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sprzedać nasz ładny domek w zielonej dzielnicy w Annandale, spakować manatki i skończyć z rozdwojeniem jaźni, polegającym na tym, że w myślach i w duchu żyję w Warszawie, a fizycznie na przedmieściu Waszyngtonu. Powód jest prosty: tu jestem pożyteczny i mam robotę, która w tym późnym okresie życia całkowicie zaspokaja moje aspiracje. W metropolii supermocarstwa jestem aktywny, w Polsce przeszedłbym z miejsca w stan spoczynku, znalazłbym się w lamusie, z którego wyciągano by mnie tylko przy okazji jakichś rocznic. Nie ubiegam się o żadne stanowisko w Polsce z wyboru czy nominacji, bo na to za późno, ale bezczynność byłaby niezdrowa. Człowiek jest jak akumulator, który sam się ładuje. Bezruch oznacza utratę energii i sprawności, zwłaszcza gdy bateria jest już stara. Długie lata współpracy z Amerykanami przyniosły rozbudowanie kontaktów i stosunków osobistych, różnych znajomości, które ułatwiają dziś dostęp do ludzi posiadających pośredni czy bezpośredni wpływ na politykę i opinię publiczną supermocarstwa. Trzeba byłoby wyrzec się tego atutu i szans, jakie z tym się wiążą. Nie chcę tego wpływu przeceniać czy wyolbrzymiać. Ma on zresztą charakter wyłącznie doradczy, wynika z doświadczenia i specjalności, jaką jest w moim wypadku dobra znajomość Polski i Europy Środkowo-Wschodniej, a także mentalności moich amerykańskich rozmówców. Czasem są to sprawy mniejszej wagi, jak pomoc jakiejś placówce, która na nią zasługuje, a czasem sprawy, od których może zależeć przyszłość kraju. Dziś, gdy piszę te słowa, na porządku dziennym jest walka Polonii o bezpieczeństwo macierzystego kraju - a więc listy, memoriały, rozmowy. I sprawa druga, o dużo mniejszym znaczeniu - zabiegi oto, by wiceprezydent Alexander Gore zjawił się w Warszawie 1 sierpnia, wziął udział w uroczystościach rocznicy Powstania Warszawskiego. A także o to, by w delegacji prezydenta Stanów Zjednoczonych znaleźli się lotnicy amerykańscy, którzy pół wieku temu zrzucali konającemu miastu amunicję, żywność i broń. Może to się uda. A może nie.

Czy myślę o powrocie na stałe do kraju? Owszem, chciałbym wrócić „na starość”. Bo starość to nie te 80 lat, które dźwigam na grzbiecie. Starość to utrata sprawności, energii i chęci do pracy. Dziś byłoby jeszcze trochę za wcześnie.

„Polityka”

2 VI 1994

Przeszłość uczy

- Przed rozmową z Panem ostrzegano mnie: będziesz rozmawiać z człowiekiem legendą, nie uda ci się... A ja myślałam o czym innym. Dziś mam tyle lat, ile Pan wtedy, kiedy został kurierem z Warszawy. Jak mówią moi rówieśnicy, nie musimy pokonywać niebezpiecznych przeszkód, ale też nie potrafimy jeszcze normalnie żyć. Zastanawiam się, co Pan dziś o nas myśli.

- To bardzo sympatyczne pytanie. Rozmawia pani z człowiekiem, który nigdy nie uważał siebie za wielkość, legendę i bardzo lubi wymieniać poglądy ze swoimi „wnukami”, a pani mogłaby być moją wnuczką. Pani pokolenie wychowało się w innych warunkach niż moje, ma inne punkty odniesienia i nie przeszło przez te same doświadczenia. Co innego doświadczać samemu; a co innego czytać czy słuchać o tym, co przeżywali poprzednicy. Musicie być inni. Staram się zrozumieć młodych i mam nadzieję, że to mi się udaje. Mówi pani, że nie umiecie normalnie żyć. A jak może być inaczej, skoro życie w Polsce nie jest normalne. Stary porządek runął, a nowy zaczyna się dopiero z bólem wyłaniać z zamętu. Niełatwo przystosować się do nowej rzeczywistości, gdy wszystko jest płynne i nieustannie się zmienia.

- Wróćmy do Pana osoby. Kim Pan właściwie jest? Na pierwszym miejscu zachował Pan swój pseudonim kurierski: Jan Nowak, pozostając przecież Jeziorańskim. Wydaje się, że patriotyzm to pierwsza Pana natura.

- Czuję się zaskoczony tym pytaniem. Nie bawię się w introspekcje i nie zastanawiam się nad samym sobą. Od dzieciństwa chciałem żyć i pracować dla kraju. Marzyłem o tym, aby coś dla niego zrobić. Studiowałem ekonomię, bo przed wojną wydawało mi się, że najważniejszą rzeczą będzie podniesienie Polski z niżu, w jakim pogrążyła ją epoka rozbiorowa. Stało się inaczej. Życie wypełniła mi walka o odzyskanie niepodległości. Uważam, że człowiek najpewniej znajdzie szczęście i zaspokojenie swoich aspiracji w służbie jakiejś altruistycznej idei, w którą wierzy i której oddaje się bez reszty.

- Spotkał Pan tylu wybitnych przywódców. Już w czasie drugiej wojny, jako młody człowiek - W. Churchilla, K. Sosnkowskiego, E. Raczyńskiego... nie mówiąc o czasach późniejszych. Kto najbardziej odpowiadał Panu jako osobowość polityczna i człowiek?

- Przywódcy wydają się więksi na odległość niż przy bliższym, osobistym poznaniu. W czasie wojny nie zetknąłem się tylko z W. Sikorskim i S. Roweckim. Żaden z tych, których poznałem, nie zasługiwał na miano wielkiego. Nad okresem powojennym dominują dwie postaci: Prymas Tysiąclecia - Stefan kardynał Wyszyński i Papież Jan Paweł II. Znałem kardynała Wyszyńskiego i wielokrotnie długo rozmawiałem z Papieżem Janem Pawłem II. Uważam ich obu za ludzi wielkich.

- To, co zostaje w pamięci czytelnikom Pana książek czy słuchaczom Wolnej Europy, to brak jadu i nienawiści wobec tych, którzy w Pana i sprawę polską godzili. Ta postawa owocuje. Jak trzeba na nią zapracować?

- Moja matka wpajała nam od maleńkości przekonanie, że niechęć do drugiego człowieka, wypływająca z jego odmiennej narodowości, rasy, religii, jest po prostu grzechem. Doświadczenie nauczyło mnie, że nienawiść jest jak bumerang. Uderza w tego, który ją szerzy. Tolerancja, chęć zrozumienia człowieka, z którym się nie zgadzam, jest postawą najbardziej owocną pod warunkiem, że nie zaciera granicy między złem i dobrem, nie osłabia walki z tym, co uważam za zło.

- Pretekstem naszej rozmowy jest okrągła 50. rocznica Powstania Warszawskiego. Jakie wydarzenia z Powstania zostały Panu na dnie serca i pamięci?

- Największe przeżycie w czasie Powstania opisałem w Kurierze z Warszawy.

Było to w drugim dniu Powstania na Świętokrzyskiej, gdy Śródmieście zostało już oswobodzone od Niemców. Ludzie wylegli na ulicę i w wybuchu szalonego entuzjazmu wznosili barykady i śpiewali Warszawiankę. Przeżywaliśmy szaloną radość z wolności odzyskanej własnymi rękami. Przeżyłem wtedy uniesienie, którego nie zaznałem nigdy przedtem i nigdy potem.

- Kontynuując powstańczy wątek - co dziś słychać u Pańskiej małżonki „Grety”, bo taki był jej okupacyjny pseudonim. Zawarliście ślub podczas Powstania.

- Bez „Grety” niczego bym w życiu nie osiągnął. Ona organizowała moje życie w taki sposób, żebym mógł się skoncentrować wyłącznie na mojej pracy. Dbała o moje zdrowie. Dzięki niej po przekroczeniu osiemdziesiątki czuję się, jak gdybym miał lat pięćdziesiąt. Gdy byłem dyrektorem Wolnej Europy, miałem cały sztab sekretarek i współpracowników. Gdy opuściłem radio - miałem już tylko „Gretę” - jedyną sekretarkę i pomocnicę.

- Kogo Pan wspomina 1 sierpnia?

- Mego szefa „Kanię” - Tadeusza Żenczykowskiego, generała „Montera” - Antoniego Chruściela, „Gretę”, jej siostrę „Julię”, czyli Barbarę Wolską, która poległa 17 sierpnia, wszystkich, którzy w godzinie „W” znaleźli się w mieszkaniu na Jasnej, a później w hotelu „Victoria”.

- Czy w momencie powrotu do stolicy 26 lipca 1944 r. nie zadawał Pan sobie pytania, jaki sens miało kurierskie ryzyko? Przywiezione wieści w kraju niewiele pomogły.

- Nigdy nie przyszło mi na myśl, że ryzyko, które ponosiłem, nie miało sensu. Moje możliwości wywierania jakiegoś wpływu na ówczesną sytuację były minimalne albo żadne. Ale miałem poczucie spełnionego obowiązku żołnierskiego. Wykonałem wszystko, co do mnie należało.

- Jak Pan poczuł się w Londynie, kiedy uświadomił sobie, że Polska tak czy siak znajduje się pod okupacją sowiecką?

- Ten moment w Londynie, kiedy zrozumiałem, że dla Polski nie ma ratunku

- to najstraszniejsza chwila, jaką przeżyłem. Było to w styczniu 1944 r., kiedy dowiedziałem się, że alianci z góry podzielili między sobą przyszłe strefy okupacyjne. Z tego podziału wynikało, że Polska znajdzie się całkowicie we władaniu wojsk sowieckich i że Sowieci będą mogli robić w naszym kraju wszystko, co zechcą.

- Widział Pan ojczyznę z różnych perspektyw Warszawa-Londyn. Czy to pomagało w uzyskaniu dystansu?

- Rzeczywiście oglądałem obie strony księżyca. Patrzyłem na Polskę z perspektywy Londynu i Warszawy. Znalazłem się w samym środku gry o Polskę. I to było moją największą osobistą tragedią, bo zdawałem sobie sprawę, że naród, nie wyłączając przywódców, żyje w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości - w świecie złudzeń i fałszywych nadziei. Zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, co go czeka. »Tragizm polegał na tym, że ja, mając bezpośredni dostęp do ludzi decydujących po obu stronach i do dokumentów, byłem chyba jedynym człowiekiem, który to wszystko widział, a równocześnie czuł się zupełnie bezsilny.

- Czy sądzi Pan nadal, że leżymy w złym miejscu Europy? Nasza sytuacja geopolityczna szczególnie dawała się we znaki podczas drugiej wojny, kiedy alianci po prostu o nas nie myśleli, bo byliśmy za daleko...

- Nasze położenie geograficzne jest wciąż niebezpieczne i w jakiejś dalszej przyszłości mogą wyłonić się znowu dawne zagrożenia. Ale mamy w sobie jakąś przedziwną twardość charakteru, którą w sposób proroczy określił kronikarz Gall, już w początkach XII wieku, a więc u zarania naszych dziejów. Niech Pani posłucha, jak pisał: „Kraj ten pod tym zwłaszcza względem zasługuje na wywyższenie nad innymi, że choć otoczony przez tyle ludów chrześcijańskich i pogańskich i nieustannie napadany przez wszystkie naraz i przez każdy z osobna nigdy przecie nie został przez nikogo ujarzmiony”.

- Pierwsza rzecz, którą dźwigał Pan w Powstaniu, było radio, na którego usługach pozostał Pan przez następne 63 dni. Czy stąd zamiłowanie do późniejszej pracy radiowej, do Wolnej Europy?

- Zamiłowanie do pracy radiowej brało się u mnie z wiary w potęgę słowa i sztukę masowego oddziaływania. „Na początku było Słowo...” Słowo niosące idee. Lenin powiedział, że idee są groźniejsze niż kule, i w tym wypadku miał rację. Moje doświadczenie życiowe potwierdziło to. Po wojnie walczyliśmy o odzyskanie niepodległości nie karabinem, lecz słowem z lepszym skutkiem niżeli walcząc z bronią w ręku w czasie wojny.

- Podczas wojny prawdziwa informacja była ważna. Niejeden przekazując ją innym ginął. Dziś żyjemy w globalnej wiosce. Informacja obłędnie steruje światem. Czego to symptom? Jak w tym kontekście wyglądała Pana praca w Wolnej Europie?

- Szybkość środków komunikacji, a więc szybkość przekazywania informacji i szerokość ich zasięgu, przyśpiesza gwałtownie bieg wydarzeń, tempo historii. Nasze losy w dużej mierze zależeć będą od tego, czy ludzie, którzy mają w ręku tę potęgę, jaką jest słowo, będą mieli jej świadomość i niezbędne poczucie odpowiedzialności i misji. Wydaje mi się, że w Wolnej Europie mieliśmy poczucie odpowiedzialności za słowo.

- Nie tak dawno rozmawiałam z ks. Zdzisławem Peszkowskim ocalonym z Katynia. Mówił o cudzie. A jak Pan określa swoje życie, niesamowite wyczyny, o których niejeden mógłby tylko pomarzyć.

- Ks. Zdzisław Peszkowski cudem uniknął rozstrzelania w Katyniu, a ja uniknąłem śmierci cudem nie raz, ale setki razy. Usiłowałem zliczyć, ile razy groziła mi bezpośrednio utrata życia, i dałem spokój. Czułem, że osłania mnie jakaś niewidoczna ręka. Po wojnie wyszedłem cało z zagrożeń innego rodzaju. Bezpieka chciała mnie zniszczyć i zdyskredytować za pomocą różnych misternych fałszywek, zręcznie rozpowszechnianych. Także wyszedłem z tego nietknięty. Gdybym nie był człowiekiem wierzącym, nie umiałbym sobie wyjaśnić tego łańcucha cudownych ocaleń. Zasługę przypisuję nie sobie, lecz Bogu i Jego woli.

- To pytanie powraca jak bumerang w codziennych rozmowach, listach czytelników - jak się znaleźć w polskim chaosie politycznym?

- Obecny chaos częściowo wynika z tego, że przeżywamy okres przejściowy.

Runęła stara, istniejąca przez 45 lat rzeczywistość, która ukształtowała ludzi pani pokolenia. Powstawanie w jej miejsce czegoś nowego musi potrwać, a przy tym jest bolesne. Przecież pokolenie, które się wychowało w Polsce Ludowej, nie przeszło żadnej szkoły demokratycznego myślenia i działania. Dlatego dziś wszyscy się uczą i szukają sobie miejsca. Patrzę na to z perspektywy dłuższej fali. Nie mogliśmy oczekiwać, że po 45 latach rządów totalnych na drugi dzień po ich obaleniu zapanuje powszechna szczęśliwość, dobrobyt itd. Ale istnieje jeszcze druga przyczyna tak nagle postrzeganego przez Polaków chaosu. Już Churchill powiedział, że ze wszystkich złych ustrojów najlepsza jest demokracja. I miał rację. Demokracja brzydko wygląda, bo jej istotą jest konflikt, stwarzający mechanizm kontroli i selekcji, który ze wszystkich złych rozwiązań jest najlepszy. I dlatego ludzi, którzy się wychowali w systemie może nie totalnym (bo dzięki naciskowi społecznemu Polska bardzo szybko przestała być krajem rządzonym w sposób totalistyczny), ale pod presją monopartii i dyktatury, tłumiącej spory i konflikty, odpycha dziś pewna brzydota demokracji. Ale taka demokracja istnieje nie tylko w Polsce. Metody walki politycznej, gry wyborczej w Ameryce są odpychające. Sam jednak fakt, że ten ustrój pozwolił Stanom Zjednoczonym w ciągu 200 lat wyrosnąć z małej kolonii do największej potęgi, świadczy o tym, że demokracja przynosi efekty. Polaków odpycha jej brzydkie oblicze. Może jeszcze nie zrozumieli, że właśnie demokracja - kompletna jawność, tendencja do wydobywania na wierzch nadużyć i błędów jest jedynym mechanizmem, który te nadużycia i błędy ogranicza.

- Jeśli mowa o nadużyciach i różnego rodzaju nieprawidłowościach, chcę Pana prosić o komentarz do obchodów 50. rocznicy Kongresu Polonii Amerykańskiej. Nasze mass media w atmosferze skandalu pisały głównie o przybyłym do USA premierze Pawlaku i jego przelotach samolotami znanych firm amerykańskich inwestujących w Polsce. Mało natomiast mówiło się o samym Kongresie Polonii.

- Dla mnie sposób opisywania Kongresu, ton sprawozdań prasowych jest świetnym przykładem tego, w jaki sposób mass media każde zjawisko ukazują od najgorszej strony. Pawlak nie powinien był korzystać z prywatnych środków transportu. Ale to nie oznacza od razu łapownictwa, tylko brak jego wyrobienia i zrozumienia, że szefowi rządu nie wolno stwarzać najmniejszych pozorów konfliktu interesów.

Najważniejszą zasługą Kongresu Polonii - a o tym mało się mówi - jest utrzymanie jedności dwóch zupełnie innych formacji społeczności polsko-amerykańskiej. Pierwsza z nich to emigracja powojenna, żołnierska - ludzi urodzonych i ukształtowanych w Polsce, blisko z nią związanych, palących się do działania na rzecz swego kraju macierzystego. Druga to ogromna zbiorowość Amerykanów polskiego pochodzenia, którzy często w Polsce nigdy nie byli albo odwiedzili ją raz, może dwa razy, a czują do ojczyzny swych przodków wielki sentyment. Są dumni ze swego pochodzenia. To dwie zupełnie inne formacje kulturowe. Ci ludzie nie różnią się, dopóki mówią między sobą po angielsku. Dopiero kiedy przechodzą na język polski, widać istotną różnicę. Bo jedni mówią współczesnym polskim językiem literackim, a drudzy tak jak ich rodzice czy dziadkowie, którzy przyjechali tu z Galicji - językiem niewykształconych chłopów. Fakt, że te dwie kompletnie różne formacje, które łączy troska o Polskę, istnieją pod jednym dachem, współdziałają, wybierają swoje nowe władze - zasługuje na bardzo mocne podkreślenie.

Uważam, że Kongres przy wszystkich swoich słabościach i brakach w ciągu 50 lat odegrał historyczną rolę.

- Co było najważniejsze podczas ostatnich obrad?

- Cała uwaga Kongresu Polonii i jego główne debaty skupiły się na jednym temacie - jak pchnąć sprawę przynależności Polski do NATO. Uchwalony został wniosek alarmowy. Wezwanie do wszystkich wydziałów stanowych, istniejących w 33 na 50 stanów, do wszystkich organizacji, które skupiły się pod parasolem, jakim jest Kongres Polonii, do zwykłych członków i do nieafiliowanych Amerykanów polskiego pochodzenia, żeby jak najlepiej wykorzystali okres najbliższych 10 dni przed wyborami do Kongresu, tzn. do Izby Reprezentantów i częściowo do Senatu. Zaproponowaliśmy, by wysyłali listy do wszystkich kandydatów z zapytaniem: „Jak Pan będzie głosował? Czy będzie Pan popierał wejście Polski do NATO, czy nie - bo ja od tego uzależnię swoją decyzję wyborczą”. Ustaliliśmy, że będziemy chodzić na zebrania wyborcze i zadawać kandydatom podobne pytania. Jeżeli to chwyci, a jestem przekonany, że tak, to może odegrać olbrzymią rolę i pomóc Polsce.

Edward Moskal, który mówi po polsku, ale wydaje mi się, że to jego dziadkowie osiedlili się w Ameryce, zaproponował do zarządu kandydatów, którzy byli członkami samopomocowych organizacji o przeszło 100-letniej historii. Wykluczył jakiegokolwiek przedstawiciela owego pół miliona emigracji powojennej, co zostało skorygowane w wyborach. Do nowego zarządu wszedł Dutkiewicz, działacz polonijny z Los Angeles, i prof. Zbigniew Kruszewski, były żołnierz AK, który wykłada na uniwersytecie w Teksasie - obaj przedstawiciele powojennej emigracji. To rozwiązanie nastąpiło nie w wyniku konfliktu, ale przez głosowanie.

- I na koniec pytanie dotyczące konferencji, na którą Pan przyjechał do Opola, pn. „Układy jałtańskie - ich historyczne tło i współczesne aspekty”. Mówić dziś o historii, i to do młodych - studentów nowo powstałego uniwersytetu - to trudna sztuka.

- A jednak sala biblioteki Uniwersytetu Opolskiego była pełna autentycznie zainteresowanej młodzieży. A bardzo wielu odeszło, bo zabrakło zaproszeń. Przywiązuję szczególną wagę do tego okręgu, bo istnieje tu problem mniejszości niemieckiej. W ubiegłym tygodniu, jako członek delegacji Kongresu Polonii, zostałem przyjęty w Białym Domu przez dyrektora Państwowej Rady Bezpieczeństwa i w tym samym dniu - przez podsekretarza stanu ds. Europy. Obaj zwracając się do mnie podkreślali: - „Mówicie o dopuszczeniu do NATO krajów wyszehradzkich, ale my widzimy, że tylko Polska odpowiada wszystkim kryteriom NATO. Między innymi dlatego, że nie wysuwa żadnych roszczeń terytorialnych, przywróciła wszystkie prawa mniejszościom narodowym. Wyraźnie widać, że ułożenie stosunków między większością polską a mniejszością niemiecką na Śląsku Opolskim ma ogromne znaczenie międzynarodowe”. Wielka w tym zasługa biskupa Alfonsa Nossola.

Jestem pod wrażeniem moich wizyt w regionach. Bo tam dostrzegam najwięcej inicjatywy, ekspansji twórczej. Widzę to również w Opolu. Stworzono tu uniwersytet podnoszący rangę miasta i regionu. Ważne, że powstał na nim wydział germanistyki. Gdybym dzisiaj był dyrektorem RWE i nadawał od rana do nocy, przeciwdziałałbym tendencji do przedstawiania naszej rzeczywistości od najgorszej strony. Ta tendencja w sposób niezamierzony występuje we wszystkich mediach. A przecież życie nie przedstawia się tak czarno.

Rozmawiała: Barbara

Gruszka-Zych

„Głos Niedzielny”

31 VII 1994; 11 XI 1994

Długi cień PRL-u

- Jest dwóch emigrantów, których nauki w tym czteroleciu niepodległości są w Polsce wysłuchiwane ze szczególną uwagą. Jerzy Giedroyć jest nauczycielem surowym i nie szczędzącym nam bata. Pan przeciwnie: przekonuje Polaków, że są lepsi niż w rzeczywistości, i krzepi serca.

- Nie lubię tego określenia. Mówię o osiągnięciach i sukcesach, widząc w tym świadomą, zimno obliczoną, metodę oddziaływania. Jest to jakby lekarstwo dla człowieka chorego. Wydaje mi się, że nie robię tego w sposób jednostronny. Nie ignoruję aspektów negatywnych, ale uważam, że muszę wykorzystać przywilej mówienia z ekranu telewizyjnego dla podtrzymania morale i przywrócenia jakiejś równowagi w sposobie patrzenia Polaków na samych siebie.

Grzech pierworodny

- Twierdzi Pan, że jesteśmy opóźnieni pod względem świadomościowym i tożsamościowym, ale za to przodujemy pod względem ekonomicznym.

- Oczywiście! Nigdzie nie ma takiej żywotności, inicjatywy, zaradności ekonomicznej, jak w Polsce. To jest najbardziej dynamiczny kraj dawnego Bloku Wschodniego. A jednocześnie nigdzie nie ma takiego pesymizmu. Jak to socjologicznie wytłumaczyć - nie wiem, ale wystarczy porównać: Polskę z Ukrainą, z Białorusią, z Litwą i nawet z Czechami - by zobaczyć, że ten pesymizm jest irracjonalny. Jest to zjawisko bardzo niebezpieczne, bo pesymizm jest proroctwem, które samo się spełnia.

- Właśnie. Ostatnio mówi Pan stale o kryzysie polskiej tożsamości. Ma się wrażenie, że coś w tym czteroleciu demokracji nie zostało zrobione, że został popełniony jakiś błąd dotykający naszej świadomości.

- To był nie tyle błąd, ile splot okoliczności i uwarunkowań. Były one rezultatem poprzednich 45 lat oraz sposobu, w jaki dokonała się zmiana. W Niemczech Wschodnich przewrót był bardzo spektakularny: obalenie muru. Tak samo w Czechosłowacji: wielkie wiece, które poprzedziły upadek komunizmu. W Rumunii mieliśmy gwałtowny upadek tyrana Ceausescu - na oczach świata i kraju. Natomiast w Polsce demokratyczna rewolucja dokonała się właściwie w czterech ścianach, przy Okrągłym Stole, w willi Magdalenka. Nie sądzę, że stało się źle, wręcz przeciwnie: uważam, że było to rozwiązanie, które oszczędziło nam niebezpieczeństw gwałtownej konfrontacji, spazmów rewolucji. Wielka przemiana była rozłożona na tyle etapów, że przeciętny człowiek pozostał w poczuciu, że nic się nie zmieniło, bo nie brał w tym wszystkim żadnego udziału.

Dla mnie 12 września 1989 r. - powstanie pierwszego niekomunistycznego i suwerennego rządu - był takim samym przełomem, jak dla moich rodziców listopad 1918 r. Był to przełom zarówno w skali narodowej, jak i w moim osobistym życiu. Oto po 45 latach, nagle, droga powrotu do wolnej Polski stanęła otworem. Ale tu dopatruję się zasadniczego błędu: w chwili, kiedy doszło do zawalenia się muru berlińskiego i prawie równoczesnego załamania się komunizmu w całej Europie Środkowo-Wschodniej, jedynie w Polsce nie rozwiązano Sejmu, nie rozpisano wyborów, nie zerwano przymusowego „małżeństwa” z komunistyczną grupą rządzącą.

- Pan przyjechał wtedy do Polski i udzielił jednoznacznego poparcia rządowi Tadeusza Mazowieckiego.

- Nie żałuję tego. Mam wiele szacunku dla ekipy Mazowieckiego. Ten rząd miał zasługi historyczne. Był w najtrudniejszej sytuacji, bo obejmował władzę w chwili, w której Polska dosłownie stała na skraju katastrofy gospodarczej, tak wielkiej, że mogła ona zagrażać państwowości. Mazowiecki osiągnął bardzo wiele w polityce zagranicznej i gospodarczej. Niemniej jednak nie było momentu rozwodu z komunizmem i rozpisania wyborów wtedy, kiedy oczekiwania, które towarzyszą każdemu przewrotowi rewolucyjnemu, były wysokie, kiedy społeczeństwo było mocno zjednoczone wokół swojego rządu, kiedy Solidarność stanowiła zwartą całość i poszłaby do tych wyborów jednym wielkim blokiem. Gdyby w tym momencie, w początkach 1990 r., doszło do zdecydowanych działań, to partia komunistyczna zostałaby w demokratycznych wyborach całkowicie usunięta z życia politycznego. Takie były ówczesne nastroje.

Zaniedbanie tego, odwrócenie normalnej kolejności rzeczy: najpierw wybory, później ordynacja wyborcza i Konstytucja, a na końcu wybory prezydenta, spowodowało, że zamazaniu ulega cezura między Polską wasalną i Polską suwerenną, między Polską, w której trudno może było mówić o totalizmie w ostatnim czasie, ale w której jednak rządziła monopartia, a Polską pełnej demokracji. I to się do dzisiaj mści, nie tylko brakiem stabilności rządów. W żadnym z krajów dawnej orbity sowieckiej nie ma takiego pomieszania pojęć jak w Polsce. I nigdzie słowa „suwerenność” „sojusz”, nawet „demokracja” nie są tak zakłamywane. Tu widzę źródło zacierania się tożsamości, źródło alienacji. Niestety, nie tylko alienacji w stosunku do grupy rządzących, jak to miało miejsce w okresie ostatnich 45 lat, ale alienacji w stosunku do własnego kraju. Płakać się chce, gdy dziś ludzie mówią: „Ja już mam Polski dosyć”.

- Pan uważa, że wybory trzeba było zrobić natychmiast, po Jesieni Ludów?

- W początkach 1990 r. prezydent Jaruzelski powiedział Geremkowi: „Jestem gotów do ustąpienia w każdej chwili, w której uznacie to za właściwe i konieczne”. Trzeba oddać sprawiedliwość Jaruzelskiemu. On nie przeszkadzał w niczym. I gdyby mu powiedziano: „Przepraszam, ale uważamy, że pan w tej chwili musi odejść”, odszedłby prawdopodobnie z godnością. Bo cokolwiek mówić o jego bardzo złej przeszłości, jego zachowanie się w tym okresie było bez zarzutu.

Jaruzelski nie był więc żadną przeszkodą, a nastrój upadku komunizmu kompletnie sparaliżował komunistów. Byli w rozsypce, podzieleni między sobą.

- Skąd się brał, zdaniem Pana, ten grzech zaniechania u nowych elit władzy?

- Może to był po prostu brak wizji, zdecydowania i dobre stosunki między nową władzą a prezydentem Jaruzelskim. Niestety, tam gdzie wchodzą w grę interesy i przyszłość państwa, nie wolno kierować się sentymentami. Między Mazowieckim i Jaruzelskim wytworzył się stosunek wzajemnej lojalności. Jak na ówczesne okoliczności historyczne, takie powiązanie stało się poważną polityczną przeszkodą.

Z powrotem do klatki?

- Sondaże przedwyborcze rokują dziś duże szanse dla partii postkomunistycznych. Wygląda, jakby Polacy wycofali się z Rzeczpospolitej i chcieli się bezpiecznie schować w PRL-u.

- Z powrotem do klatki... Cóż, istnieje dziś, nie wiem na ile celowa i świadoma, propaganda politycznego relatywizmu. Pyta mnie dziennikarz:

„Proszę Pana, jak to jest? Podlegaliśmy dominacji jednego wielkiego brata, a teraz podlegamy dominacji drugiego wielkiego brata - przykładem afera karabinowa”. Pożałowania godny incydent zawiniony przez jakiegoś gorliwego amerykańskiego biurokratę ma uzasadnić stawianie Związku Sowieckiego na tej samej płaszczyźnie ze Stanami Zjednoczonymi? To przecież nie Ameryka zabrała Polsce połowę terytorium w zmowie z Hitlerem, to nie Amerykanie wymordowali naszych jeńców, nie oni deportowali 2 miliony ludzi na Sybir i nie oni narzucali nieludzki system i wasalne rządy. Przecież Stany były najbardziej zdecydowanym sojusznikiem w odzyskiwaniu niepodległości przez Polskę.

To tylko jeden przykład relatywizmu. Są inne: „Przedtem rządziło Biuro Polityczne, a teraz Episkopat”. Nonsensowność tej przesady jest obłędna. Albo: „Przedtem były afery i teraz są afery”. Z pominięciem zupełnie zasadniczej różnicy, która polega na tym, że afery dawniej były ukrywane, a na straży tej tajemnicy stała cenzura i bezpieka, a teraz właśnie dzięki mechanizmowi demokratycznemu są one ujawniane.

- Czy jednak - podobnie jak propaganda politycznego relatywizmu - równie groźna nie jest retoryka, którą stosuje prawica, a która mówi, że to ciągle jeszcze nie jest prawdziwa Rzeczpospolita, nie jest prawdziwa demokracja, że wciąż nie żyjemy w prawdziwej Polsce? Czy to nie jest retoryka, która utrwala obraz narodu wyalienowanego od państwa?

- Dokładnie tak! To jest zacieranie ostrej różnicy między państwem suwerennym a wasalnym. To jest nieświadome kontynuowanie linii komunistycznej. Nie jesteśmy wolni? A w czym i od kogo jesteśmy zależni? Nie jesteśmy suwerenni? A komu podlegamy? Proszę przytoczyć choć jeden przykład.

- Jakie, na dłuższą metę, konsekwencje może mieć to pomieszanie pojęć?

- Masowa propaganda relatywizmu i klęski musiała doprowadzić do erozji poparcia społecznego dla polityki reform, a jej beneficjentami stały się partie postkomunistyczne.

Z tym są związane ogromne niebezpieczeństwa, dlatego że - mówię z pozycji człowieka, który obserwuje Polskę w kontekście międzynarodowym - to podważa całkowicie naszą pozycję w świecie jako lidera w walce o demokrację z dyktaturą komunistyczną - to po pierwsze. A po drugie: jest zasadnicza różnica między Brazauskasem, który mimo komunistycznego rodowodu wygrał wybory na Litwie, a kierownictwem SLD. Brazauskas zerwał z Moskwą w momencie, kiedy z tym się wiązało jeszcze osobiste ryzyko. Był jedną z głównych postaci, walczących o niepodległość Litwy. To jest człowiek, który w sposób konsekwentny odciął się od przeszłości i potępił ją. I dlatego stosunek Zachodu do obecnego rządu litewskiego jest taki sam jak w czasach Landsbergisa.

Natomiast SdRP deklaruje się jako sukcesor PZPR. Mamy do czynienia z formacją, która na swoim ostatnim kongresie odmówiła rozliczeń z przeszłością. Padły głosy, że niepotrzebna była zmiana nazwy. Mówiono: przestańmy babrać się w przeszłości, myślmy o przyszłości. Ale dla nich przeszłość kończy się w 1989 r., bo nie ma żadnych zahamowań w krytykowaniu ostatnich czterech lat. W ten sposób odpowiedzialność za skutki 45 lat rządów komunistycznych przerzuca się w całości na rządy Polski niepodległej.

- Czy komunizm rosyjski jest czynnikiem, który winniśmy brać pod uwagę przy polskich rachunkach sił?

- Żyjemy w momencie, w którym wszystko może stać się w Rosji. Nawet w obozie Jelcyna snuje się plany o przywróceniu jakiejś wspólnoty państw dawnego Związku Radzieckiego. Niekoniecznie musi to oznaczać imperialistyczną ekspansję, ale jest możliwe, że dojdą do głosu elementy, które są dziedzicami Związku Sowieckiego i zechcą przywrócić siłą strefę jego wpływów i dominacji. Jest jasne, że będą się posługiwać mniejszością rosyjską w byłych republikach, a w dawnych krajach satelickich ludźmi, którzy pozostawali w bliskim związku z ich aparatem władzy i bezpieczeństwa.

Mam szacunek dla zdolności taktycznych i wyrobienia politycznego ludzi kierujących SLD. Ale oni są w niewoli elektoratu, który ma inne nastawienie i wprowadzi się do nowego Sejmu. Dopóki SLD w sposób radykalny nie potępi zbrodniczej przeszłości partii komunistycznej i bezpieki, mamy prawo podejrzewać ich o ten sam kamuflaż, jaki PZPR zastosowała w 1944 i 1945 r., kiedy szyld komunistyczny został schowany, a manifest lubelski obiecywał trójsektorową gospodarkę i demokrację.

- Czy przypadkiem nie mitologizujemy SdRP, która na odcinku gospodarczym zachowuje się względnie przyzwoicie?

- Nie trzeba mieszać dwóch rzeczy: klubu parlamentarnego, który prowadzi zręczną politykę, obliczoną na to, by stać się z powrotem partią legitymizowaną na równi z innymi, oraz samej partii, która składa się w olbrzymiej większości z byłych właścicieli Polski Ludowej związanych wspólnotą interesów.

Nie twierdzę, że częściowy powrót komunistów do rządów oznacza powrót do dawnego ustroju, choćby do cenzury - ale oznacza powrót do etatyzmu, do zwiększenia roli państwa jako rzekomego źródła bogactwa, wyższych płac, przywilejów, talonów. To jest tym niebezpieczniejsze, że w tym społeczeństwie postawa roszczeniowa przetrwała. Widzę zagrożenie w powrocie do tej mentalności. Uchwały kongresowe SdRP, które nie były nawet odnotowywane w prasie codziennej, to niezwykle pouczająca lekcja. Wypowiadano się przeciw reformom, przeciw prywatyzacji, nawet przeciw inicjatywie prywatnej. Nie jestem pewien, czy ten program będzie rzeczywiście realizowany, kiedy komuniści dojdą do władzy, ale biorąc pod uwagę ich niezwykłą zręczność taktyczną, będą starali się o ministerstwa związane z wychowaniem, z oddziaływaniem, ze środkami masowego przekazu.

- Czesi uznali Komunistyczną Partię Czech za organizację zbrodniczą - zostało to zatwierdzone ustawowo. Czy uważa Pan, że w Polsce powinno było dojść do podobnego aktu?

- Jest to rewelacyjny dokument. Nie pojmuję, czemu go w Polsce w całości nigdzie nie ogłoszono. Jest on tak radykalny, że wprowadzenie czegoś podobnego w Polsce uważam za niemożliwe.

- Dlaczego?

- Reżim komunistyczny w Polsce, dzięki naciskom społeczeństwa, był bez porównania łagodniejszy niż w Czechosłowacji. Reżim czechosłowacki był w ostatnim okresie dużo bardziej represyjny. I partia komunistyczna była tam tradycyjnie silna, podczas gdy w Polsce była słaba. W rezultacie społeczeństwo polskie i sam parlament nie były przygotowane do tak radykalnego cięcia. Nie twierdzę, że należy czeski dokument skopiować. Ale uważam, że potrzebny jest akt rekonstytucji Rzeczpospolitej Polskiej.

Poprawianie prawa

- Wydaje się, że pomysł lustracyjny Macierewicza miał mieć i ten socjotechniczny walor: chora gałąź Rzeczpospolitej zostanie na oczach ludu obcięta - taki spektakularny, rewolucyjny gest.

- Jestem zdecydowanym przeciwnikiem lustracji jako instrumentu politycznej walki prowadzonej przez to czy inne stronnictwo. Uważam, że można taką metodę określić jako morderstwo moralne. Niszczenie człowieka bez sądu. Moralne zabójstwo jest czasami w swoich skutkach nie lepsze niż morderstwo fizyczne. Jestem natomiast za zastąpieniem lustracji weryfikacją każdego kandydata na stanowisko publiczne. Jest ona stosowana powszechnie w USA i innych krajach. Kandydat do służby publicznej musi podlegać weryfikacji.

- Co miałoby być jej przedmiotem?

- Przeszłość. Jeżeli jest coś w tej przeszłości, co mogłoby zdyskredytować państwo, urząd, jaki ktoś miałby pełnić, albo uczynić z tego człowieka przedmiot szantażu. Po drugie weryfikacja ma służyć ustaleniu, czy jest to człowiek godny zaufania.

- Czy jest ona wykonalna? Co np. z preparowaniem dokumentów? My tu mamy postPRL-owskie bagno.

- Byle to nie było robione przez jakikolwiek czynnik polityczny, ale przez czynnik fachowy albo sądowy, który jest w tym punkcie całkowicie niezależny. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żeby w Stanach w proces weryfikowania przez FBI wtrącał się ktoś z rządu czy stronnictw. Żaden członek gabinetu nie ośmieliłby się zrobić tego, co zrobił Macierewicz.

- Dlaczego sprawy dochodzeń wobec zbrodni stalinowskich po tych czterech latach stoją w martwym punkcie?

- Istnieje niezrozumiała niechęć do właściwego zastosowania prawa. To, że ani jeden zbrodniarz okresu PRL odpowiedzialny za mordowanie ludzi niewinnych, wysyłanie do więzień, nie został sądownie skazany, rzuca cień na praworządność Trzeciej Rzeczpospolitej. Jest to wyraźny dualizm w stosowaniu prawa, odmowa stosowania go w stosunku do pewnej kategorii przestępców. Prawo musi być jednakowe dla wszystkich. Widzę tu winę rządu. To się dzieje dlatego, że nie ma dostatecznej liczby sędziów, którzy tymi sprawami powinni się zająć. Nie ma dostatecznej liczby oskarżycieli publicznych i nie ma środków na badanie winy lub niewinności tych ludzi. A za brak środków odpowiedzialny jest rząd.

Utrzymanie praworządności jest pierwszym zadaniem państwa. Tymczasem dzieją się rzeczy zupełnie niewiarygodne. Oskarżyciel nie może prowadzić sprawy przeciwko mordercom Stanisława Pyjasa, bo minister spraw wewnętrznych odmawia oskarżycielowi dostępu do akt. Czyli resort, który ma za zadanie obronę porządku wewnętrznego, ukrywa zbrodnie. Odmawia dostępu do dowodów przestępstwa. I uchodzi mu to bezkarnie. Nie widziałem żadnej reakcji opinii publicznej.

Zupełnie inną sprawą jest nieujawnianie dawnych konfidentów. Na ten temat można się spierać. Ale ukrywanie dowodów zbrodni przez państwo w taki sposób, by uniemożliwić ukaranie przestępcy, jest bardzo jaskrawym naruszeniem praworządności. Odpowiedzialność spada na rząd i na opinię publiczną, a raczej na kompletny brak jej głosu w tych sprawach.

Oczywiście, służby bezpieczeństwa na całym świecie muszą być otoczone pewną tajemnicą. Mówi się, że jeżeli dzisiejsza służba bezpieczeństwa państwa demokratycznego ujawni swoich informatorów z okresu poprzedniego, to nie będzie ich miała, bo każdy kandydat na informatora będzie się bał, że czeka go to samo. Jest w tym jakaś doza racji. Ale jak można rozciągać to na ukrywanie przed prokuratorem akt, które są dowodami przestępstwa?

- A gdyby zażądano dziś ekstradycji Józefa Światły?

- Światło nie żyje. Umarł śmiercią naturalną kilka lat temu. Można makabrycznie zażartować, że znalazł godną siebie robotę: prowadził jatkę. Zerwał ze swoją przeszłością tak dokumentnie, że nie miał nawet kontaktu z rodziną, która żyje w Izraelu. Zmienił nazwisko. Ale gdyby żył, to Polska powinna zażądać jego ekstradycji. Powinna postawić go przed sądem, jak każdego innego przestępcę. Ja walczyłem o to, by wyciągnąć Światłę jako świadka oskarżenia. RWE było wtedy oskarżycielem, a dla poparcia aktu oskarżenia przyprowadza się do sądu z więzienia nawet najgorszego zbrodniarza.

- Na ile możemy kwestionować porządek prawny PRL? To pytanie czysto pragmatyczne...

- Konieczne jest uznanie za nieważne tych praw, które wyraźnie służyły celom politycznym. Wyroków wydawanych dziś przez sądy, które są niezawisłe, nie można stawiać na jednej płaszczyźnie z wyrokami politycznymi, wydawanymi przez sądy, które były instrumentem partii...

Te wyroki są przecież dalej prawomocne. Ministerstwo Sprawiedliwości ma ewidencję ludzi skazanych sądownie, karanych za przestępstwa polityczne, za walkę z reżimem, ludzi, którym należy się tytuł zasłużonych; zamiast tego znajdują się oni wciąż w ewidencji! Tak jest na przykład z Frasyniukiem albo z Piniorem, którzy stawili opór ORMO i milicji. No więc: czy może być utrzymany taki porządek prawny, czy nie? Wyroki wydawane w sprawach politycznych pod dyktando partii powinny być uznane za nieważne z mocy prawa.

Ziemia obiecana

- Pan używa określeń typu „sumienie narodu”. Co one mogą dziś oznaczać, gdy przeżywamy tak ostry kryzys klasycznej polskiej tradycji?

- To jest raczej przerwanie tradycji. Przez 45 lat toczono walkę z tradycją. Z początku w formie niesłychanie ostrej, później stopniowo coraz bardziej złagodzonej i zakamuflowanej, ale tradycja została przerwana, i to jest różnica między moim uwarunkowaniem a uwarunkowaniem ludzi, nie pamiętających ani Polski niepodległej, ani stalinowskiego terroru, a którzy żyli w PRL-owskiej półwolności lat siedemdziesiątych. W mojej świadomości tradycja nigdy nie została naruszona i jest moim punktem odniesienia.

Pamiętam Drugą Rzeczpospolitą, ona mnie ukształtowała. Kiedy Jerzy Turowicz ogłosił artykuł „Dekomunizacja, ale jaka?” („Tygodnik Powszechny” 881993), to uderzyła mnie nieprawdopodobna zbieżność naszych poglądów. Każde słowo wyjmował mi z ust! I wtedy pomyślałem: to nie jest ważne, że ja żyłem kilkadziesiąt lat poza Polską. To raczej problem uwarunkowań pokoleniowych.

- Jaki jest, Pana zdaniem, punkt odniesienia społecznego czy narodowego w Polsce? Czy jest nim jeszcze Solidarność?

- Nie. Solidarność stała się okrytą chwałą kartą przeszłości. Odegrała historyczną rolę, ale nie jest już dzisiaj tym, czym była.

Trzeba otrząśnięcia się, żeby tożsamość odzyskać. Moim zdaniem mogłoby to nastąpić albo pod wpływem zagrożeń zewnętrznych, na co się w tej chwili nie zanosi, albo pod wpływem radykalnej i odczuwalnej powszechnej poprawy gospodarczej, albo wreszcie w miarę upływu czasu.

Może musi być tak jak z Mojżeszem. Świętej Rodzinie ucieczka do Egiptu zabrała miesiąc, bo tyle trwała piesza wędrówka z Betlejem. Natomiast Mojżesz ze swym ludem wędrował, choć w przeciwnym kierunku, czterdzieści lat. Aż wymarło pokolenie narodzone w domu niewoli.

Rozmawiali:

Piotr Mucharski

i Andrzej Romanowski

„Tygodnik Powszechny”

12 IX 1993

`tc

Nie od razu

Kraków zbudowano

- „Mieliśmy wzrok utkwiony nieustannie w Polskę” - napisał Pan w drugim tomie swoich wspomnień z działalności w RWE, wydanych przed rokiem w „Znaku”. Jaka jest dzisiejsza Polska z oddali?

- Polska widziana z oddali to kraj, w którym po blisko połowie stulecia runął stary porządek, pozostawiając po sobie nieprawdopodobne spustoszenie w sensie moralnym, umysłowym i materialnym, a także zniszczenia środowiska naturalnego. Stan kraju, jaki pozostawiła po sobie sowiecka dominacja i wasalne rządy komunistyczne, ma wymowę aktu oskarżenia obcych i swoich, którzy w okresie powojennym Polską rządzili. Dzisiejsza Polska to naród, który w najcięższych warunkach ekonomicznych, w ogólnym zamęcie i pomieszaniu pojęć musi budować nowy porządek nieomal od zera. Państwo, jego rząd, Kościół, formujące się powoli orientacje polityczne szukają dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości, radykalnie odmiennej od tej, w jakiej ukształtowały się dwa powojenne pokolenia. Każdemu poszukiwaniu dróg i miejsca towarzyszy błądzenie, potknięcia i nawet upadki. Budowanie Trzeciej Rzeczpospolitej to ciężki, bardzo bolesny i przewlekły poród suwerennego i demokratycznego państwa. Upłynie sporo czasu, zanim z tego zmącenia wyłonią się bardziej skrystalizowane kształty i układy.

- W najnowszej książce „W poszukiwaniu nadziei” daje nam Pan nadzieję i mówi o szansach. Dlaczego na polskich drogach do wolności zawsze tak wiele przeszkód?

- A jak może być inaczej? Tylko człowiek oderwany od rzeczywistości mógł sobie wyobrażać, że na drugi dzień po obaleniu komunizmu Polska stanie się krajem powszechnej szczęśliwości, dobrobytu i ładu. Ja tego nie oczekiwałem i dlatego nie przeżywam rozczarowania. Społeczeństwo musi się dopiero uczyć, jak korzystać z wolności. Opozycja poprzez błędy i doświadczenia musi dojść do tego, jak walczyć o władzę, zachowując lojalność wobec państwa i jego żywotnych interesów. Jedyną szkołą może być ustrój demokratyczny.

- Kościół był przez wieki ostoją polskości, idei wyzwoleńczych, wolnościowych. Dziś inaczej interpretuje pojęcie wolności Kościół, inaczej politycy, członkowie partii z szyldem demokratyczno-chrześcijańskim, inaczej rozumie wolność znaczna część społeczeństwa, której nie w smak np. ustawowe zapisy o aborcji. Czyje racje są najważniejsze w demokratycznym państwie?

- Pluralizm polega na tym, że różni ludzie różnie wyobrażają sobie, jak wolność w praktyce powinna wyglądać. I właśnie ta wielobarwność i wielość ścierających się poglądów stanowi istotę demokracji. O tym, czyje racje zwyciężą, decydują demokratyczne mechanizmy wyborów ustalone w Konstytucji. Najwyższym arbitrem jest wyborca. Ten mechanizm jeszcze nie funkcjonuje w Polsce tak, jak trzeba. Zraża to i zniechęca wyborców, którzy nie rozumieją, że nowy samochód musi się dotrzeć, zanim motor zacznie dobrze chodzić. W dużo większym stopniu to samo odnosi się do niezwykle złożonego mechanizmu powstającej demokracji. W perspektywie milenium trzy czy cztery lata to jedna krótka chwila. Bądźmy cierpliwsi.

- Nie każdego stać na cierpliwość. Mało optymistycznie jawi się jutro oglądane np. z perspektywy Dworca Centralnego, gdzie latami koczują bezdomni. Z COP-owskiego WSK w Mielcu albo starachowickiego „Stara”, zwalniających po kilka tysięcy pracowników.

- Polacy widzą siebie i swoją przyszłość w barwach jednolicie czarnych.

Natomiast obcy postrzegają nas inaczej. Niedawno, w czasie wizyty w USA ministra Osiatyńskiego, byłem na kolacji w zamkniętym gronie osobistości o randze światowej. Był tam wiceprezes Banku Światowego, dyrektorzy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wysoki urzędnik Departamentu Skarbu itd. Obecni zadawali sami sobie pytanie, dlaczego właściwie tyle czasu i uwagi poświęcają Polsce? Taki niewielki kraj, gdzieś tam na peryferiach Europy. Odpowiedź była jednomyślna: bo Polska była pionierem sukcesu politycznego, a teraz staje się pionierem sukcesu gospodarczego. Tymczasem Polacy robią wszystko, żeby przedstawiać Polskę światu jako wielką nieudacznicę. Czarnowidztwo obowiązuje powszechnie. Optymistyczne odchylenia budzą gniew. Nie twierdzę, by należało zamykać oczy na niedostatek, biedę, głód mieszkaniowy, bezrobocie, afery i nadużycia czy wysoką śmiertelność. Są to smutne następstwa bezsensownych dogmatów i fatalnych rządów właścicieli Polski Ludowej. Tymczasem wszystko, co złe, zapisuje się nie na rachunek sprawców katastrofy, tylko tych, którzy po nich przyszli i usiłują kraj z tego dołka wyciągnąć. Polska przypomina ciężko chorego pacjenta, którego chirurg próbuje ratować przed śmiercią, przeprowadzając bolesny zabieg operacyjny. Pacjent zamiast pomstować na chorobę - przeklina lekarza. Wszystkie negatywne objawy, które pan wylicza - to prawda, ale są także jaśniejsze aspekty, a nawet historyczne osiągnięcia, o których się nie mówi, bo to jest źle widziane.

- A jednak nie wraca masowo z zagranicy „Solidarnościowa” emigracja elit, specjaliści i naukowcy nadal wyjeżdżają na Zachód w poszukiwaniu lepszych warunków pracy i bytu. Pański kandydat do Nobla, Leszek Balcerowicz, doradza obcym reformatorom; kto ma okazję, urywa, ile zdoła, z polskiego „postawu sukna”, czmycha za granicę, drwi z nieudolności naszych władz, jak właściciele Art-B.

- Różne są powody, dla których ludzie nie wracają. Jedni urządzili się, mają pracę, wysokie zarobki, dzieci w szkołach. Inni są jak stare drzewa - za stare, by dało się je wyrwać z korzeniami i przesadzić. Znam polskich fachowców, którzy zaoferowali krajowi swoje usługi i nie spotkali się z zainteresowaniem. Myśmy zostali w Waszyngtonie, chociaż z mojej emerytury żylibyśmy w Polsce lepiej niż w Ameryce. Chcę być poza układami, trzymać się z daleka od walk partyjnych, bo daje mi to wiarygodność i wiem, że dzięki dość szerokim kontaktom więcej mogę zdziałać w Waszyngtonie niż w Warszawie. Motywów pozostawania na obczyźnie nie można generalizować.

- W imieniu grupy sygnatariuszy listu otwartego, kierowanego do organów sprawiedliwości, Sejmu i Senatu, domaga się Pan rozliczenia przeszłości. Nie wszyscy czekają na takie rachunki sumienia. Rozliczać zatem, dezintegrować społeczeństwo czy może szukać sposobów integracji i przebaczać?

- Proszę się nie gniewać, ale w tym pytaniu jest bigos. Miesza pan przebaczenie z bezkarnością zbrodniarzy. Czy przez integrację mamy rozumieć otwarcie bram więzień i wypuszczenie na wolność przestępców, aby mogli się zjednoczyć z resztą społeczeństwa? W Polsce z przebaczenia, albo raczej uniewinnienia bez sądu, korzysta dotychczas tylko jedna kategoria zbrodniarzy, ci, którzy z powodów politycznych mordowali, torturowali, szantażowali i prześladowali ludzi niewinnych, uznanych w sądzie albo bez sądu, za wrogów Polski Ludowej. Prawo musi być jednakowe dla wszystkich albo zamienia się w bezprawie. Gorąco popieram jednoczenie się ludzi i ugrupowań różniących się swoim programem w imię wspólnych, nadrzędnych celów. Integracja nie może jednak zacierać granic oddzielających ludzi, którzy albo tych wspólnych celów nie uznają, albo działali w przeszłości na ich szkodę i nie chcą się tej złej przeszłości wyrzec. Wypowiadam się przeciwko zbiorowej odpowiedzialności, a więc przeciwko gremialnym czystkom, przeprowadzanym wyłącznie na tej podstawie, że ktoś kiedyś zajmował jakieś stanowisko albo należał do partii. Każdego należy oceniać indywidualnie, biorąc pod uwagę nie tylko jego zachowanie i motywy w przeszłości, ale także, a może przede wszystkim, jego obecną działalność. Polskie elity zostały tak straszliwie przetrzebione w latach wojny, stalinizmu i masowej emigracji na Zachód, że kraju nie stać na to, by wyrzucać za burtę całą dawną kadrę Polski Ludowej. Ale jestem także przeciwnikiem zbiorowej nieodpowiedzialności, która zaciera różnice między przebaczeniem a bezkarnością, między sądowym wymiarem sprawiedliwości a zemstą. Jestem przeciwko takiej grubej kresce, która każe złą przeszłość zasłonić albo ją rehabilitować. Jestem także przeciwnikiem zbiorowej nieodpowiedzialności w sensie politycznym, stosowanej wobec ludzi, którzy są sprawcami wszystkich nieszczęść, jakie spadły na kraj w latach Polski Ludowej, a dziś jawnie występują jako spadkobiercy tego ponurego dziedzictwa i usiłują go bronić. To nie znaczy, by ich stawiać przed sądem na równi z przestępcami. Nie wolno jednak tych dziedziców obejmować integracją. Jednoczmy się w imię wspólnej racji stanu, w jasno wytyczonych granicach, odcinających wyraźnie dobro od zła, postawy patriotyczne i ideowe od oportunizmu i karierowiczostwa. A jednocześnie pozwólmy rozpocząć na nowo życie tym ludziom, którzy nie dopuścili się żadnych przestępstw i chcą zerwać z przeszłością.

- Zmieniły się od czasu PRL znaczenia wielu pojęć. Co dziś oznaczają takie słowa, jak zdrada ojczyzny, sprawiedliwość dziejowa, patriotyzm? Co robić, by prawda wreszcie znaczyła prawdę?

- Potrzebna jest świadoma walka ludzi odpowiedzialnych za wychowanie społeczeństwa (dom rodzinny, nauczyciele, Kościół, harcerstwo itd.) o powrót prawdy, a więc o przywrócenie słowom ich właściwego znaczenia. Przez blisko pół wieku sojusznikiem nazywany był wróg, który napadł na nasz kraj wspólnie z Hitlerem, odebrał nam jedną trzecią terytorium państwowego, dopuścił się masowych morderstw i deportacji, przemocą ujarzmił państwo i narzucił mu nieludzki i niesprawny ustrój. A mocarstwo, które w interesie własnego bezpieczeństwa wspierało polskie dążenia do niepodległości i demokracji, kazano nazywać wrogiem. Zasługą było wszystko, co umacniało władzę ludową i ustrój socjalistyczny, przestępstwem wszystko, co było skierowane przeciwko radzieckiemu sojusznikowi i tym, którzy stali na straży zniewolenia własnego kraju. Przez blisko pół wieku dyktatura mniejszości, jaką była PZPR, a właściwie jej kierownicza klika, nazywała się demokracją, a obrona zależności od Moskwy - obroną suwerenności. Przez 45 lat Polska Ludowa, czyli wasalne rządy komunistyczne, była utożsamiana z Polską prawdziwą, a ojczyzna socjalistyczna z ojczyzną wszystkich Polaków. Nieprawdy wbijane w ludzkie mózgi wciąż pokutują w podświadomości nawet niektórych wybitnych publicystów. Trudno jednak oczekiwać, by wyzwolenie umysłów dokonało się z dnia na dzień. Wymaga to czasu i świadomego wysiłku.

- Dlatego Europa Zachodnia otwiera się dla Polaków powoli, niechętnie?

Czy Polska nie staje się krajem buforowym dla Zachodu i poczekalnią dla milionów nomadów z różnych stron, marzących o Zachodzie?

- Przypuszczam, że Polska będzie się broniła przed napływem uchodźców ze Wschodu z taką samą energią, z jaką nasz zachodni sąsiad broni się przed falą uchodźców przepływających przez Polskę. Miejsce i rola, jaka przypadnie Polsce w Europie i w naszym rejonie, zależy nie tylko od rządu, ale i społeczeństwa.

- Nie obawia się Pan, że zachodni międzynarodowy wielki kapitał dokona nowej kolonizacji ekonomicznej biedniejszego Wschodu, Południa, a więc i Polski?

- Trzeba starannie odróżniać obcy kapitał, który chce mieć udział w zyskach i kieruje się przesłankami czysto gospodarczymi, i kapitał, który ma na oku cele polityczne i dąży do zwiększenia wpływów pozagospodarczych. Ponieważ największą słabością Polski jest brak własnego kapitału, więc zamykanie dopływu pieniądza zagranicznego i stwarzanie wokół niego wrogiego klimatu jest polityką samobójczą. Skazuje kraj na stały pobyt w przytułku dla najuboższych. W świecie panuje dzika konkurencja o zdobycie i ściągnięcie kapitałów, których nie ma wcale tak dużo. Zwycięzcy w tym współzawodnictwie z biedaków stają się bogaczami. Przykładem Hiszpania, która do lat pięćdziesiątych zaliczana była do krajów ubogich. Hiszpanom udało się wciągnąć inwestycje zagraniczne, zwłaszcza do przemysłu turystycznego, sięgające 31 miliardów dolarów. Hiszpania jest dziś zamożnym państwem członkowskim Wspólnoty Europejskiej. Drugim przykładem może być Singapur, który dzięki inwestycjom kapitału zagranicznego, na oko przynajmniej, prześcignął Stany Zjednoczone. Nieprzychylny nastrój wobec obcego kapitału sprawił, że początkowo omijał on Polskę i znajdował lokaty na Węgrzech i Czechosłowacji. Uległo to radykalnej zmianie dopiero za czasów Suchockiej. Inwestycje zagraniczne wzrosły w ubiegłym roku czterokrotnie, zwiększając zatrudnienie i dochód narodowy. Propaganda prowadzona przeciwko napływowi kapitałów zagranicznych jest przykładem szkodliwej demagogii, schlebiającej nacjonalistycznym nastrojom kosztem żywotnych interesów kraju.

To nie znaczy, by nie należało bronić się przed wpływami politycznymi obcego kapitału. Na przykład niebezpieczeństwem stałby się kapitał niemiecki, zawierający spółki wyłącznie albo przeważnie z Niemcami w Polsce, albo wykupujący nieruchomości na Ziemiach Zachodnich. W Polsce ustawy idą pod tym względem bardzo daleko. Słuszna jest zasada, by w przemyśle strategicznym czy w mediach wkład kapitału zagranicznego był ograniczony do mniejszości udziałów. Chodzi tylko o to, by nie wylewać dziecka z kąpielą. Inwestycje niemieckie, które nie będą politycznie ukierunkowane, mogą walnie przyczynić się do gospodarczego podniesienia Ziem Zachodnich.

- Jak Pan ocenia dzisiejsze stosunki polsko-niemieckie?

- Rząd zjednoczonych Niemiec podpisał, a Bundestag olbrzymią większością ratyfikował bezwarunkowe uznanie granicy z Polską i traktat o sąsiedzkim współżyciu. Niemcy stały się naszym największym partnerem handlowym i mogą stać się największym inwestorem. Jest to historyczne osiągnięcie rządów Trzeciej Rzeczpospolitej, tym większe, że nie przyszło to łatwo. Pojednanie obu narodów, oparte na wzajemnym poszanowaniu granic, suwerenności i praw mniejszości narodowych, może mieć przełomowe znaczenie dla bezpieczeństwa i rozwoju gospodarczego Polski. Nie wolno jednak zamykać oczu na potencjalne zagrożenia. Istnieją w Niemczech elementy nacjonalistyczne, które nie pogodziły się z granicą na Odrze i Nysie. Na razie stanowią niewielką mniejszość, ale któż może zaręczyć, czy - powiedzmy za 10 lat - te elementy nie dojdą do władzy i nie będą szukały porozumienia z nacjonalistami rosyjskimi, skierowanego przeciw Polsce. Co robić, by do tego nie dopuścić? Krzewić wzajemne zrozumienie i przyjaźń z tą częścią społeczeństwa niemieckiego, która szuka pojednania z nami. Zwalczać u siebie i u Niemców dziedziczny antagonizm i negatywne stereotypy, a równocześnie szukać poprawy stosunków z sąsiadami wschodnimi, zwłaszcza z Rosją, by odebrać jej pokusę sojuszu, chwytającego Polskę w obcęgi. Kontynuować mądrą, cierpliwą i dalekowzroczną politykę Krzysztofa Skubiszewskiego.

- A co, Pańskim zdaniem, zapowiadają liczne incydenty antypolskie w Niemczech?

- Incydenty antypolskie i antyniemieckie zdarzają się i będą się powtarzały w przyszłości. Nie trzeba ich wyolbrzymiać i generalizować. Elementy skrajne, nieliczne, ale hałaśliwe, występują wszędzie, w każdym kraju.

- W rozmowie o wolności godzi się choćby chwilę poświęcić kulturze. Czy amerykańska cywilizacja obrazka, pop-kultura, atakująca z satelity, z kosmosu nie zdominuje wartości kultur regionalnych? Nawet Zachód stawia już coraz wyższe bariery agresywnej amerykańskiej filmowej „galanterii”. U nas dziś 90 procent repertuaru kin to drugorzędne sensacyjne, krwawe filmy amerykańskie.

- Dotknął pan sprawy niezmiernie ważnej. Chciałbym w odpowiedzi przytoczyć myśl z mojej książki „W poszukiwaniu nadziei”. Moim zdaniem, jednym z najważniejszych zadań młodego pokolenia będzie obrona naszych narodowych wartości przed zalewem masowej kultury albo antykultury zachodniego społeczeństwa konsumpcyjnego. Postęp masowych środków przekazu sprawił, że setki milionów ludzi ogląda i naśladuje te same wzorce kulturowe. Standardowym produktem mogą stać się ludzie urobieni na jedną modłę pod każdą długością i szerokością geograficzną. Wiąże się z tym nie tylko niebezpieczeństwo utraty tożsamości narodowej, ale zniszczenie człowieka przez schorzenia obyczajowe, występujące w społeczeństwie konsumpcyjnym. Dążenie do wyzwolenia się z więzów moralnych, obyczajowych i prawnych rośnie, bo ograniczają one atrakcje, jakie ofiarowuje postęp techniczny i dobrobyt zamieniający się w przesyt. Tymczasem rozwój naszej cywilizacji stał się możliwy dzięki warunkom i ograniczeniom, jakie stwarzał określony kodeks moralno-obyczajowy i związany z tym system samoograniczeń. Jak bronić własnego dziedzictwa i zagrożonej cywilizacji? Najgorszą metodą byłoby stwarzanie zakazanych owoców, a najlepszą - mądry wpływ wychowawczy świadomej rodziny, Kościoła, szkoły, harcerstwa.

- Zatem pora się uczyć szybciej i na polski sposób dorastać do wolności?

- Tak. A równocześnie rozumieć trudności, przeszkody. Pamiętajmy - „nie od razu Kraków zbudowano”. Nie możemy popadać w przesadny pesymizm, zniechęcenie, czarnowidztwo, bo to na pewno nie pomoże.

Rozmawiał:

Jerzy Wójcik

„Rzeczpospolita”

24-25 IV 1993

III. Bić się czy poddać?

* Goście niepożądani

* W obcęgach

* Powstanie Warszawskie - próba syntezy

* Nad urną z prochami gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego

* Tętno historii

Goście niepożądani

Koło b. Żołnierzy AK na Obczyźnie podziękowało rok temu Prezydentowi RP za inicjatywę podniesienia obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego i „Burzy” do rangi wydarzenia międzynarodowego. Temu celowi służyło zaproszenie do Warszawy na dzień 1 sierpnia br. głów państw albo szefów rządu Stanów Zjednoczonych, W. Brytanii, Francji, Niemiec i Rosji. A więc zarówno dawnych sojuszników, jak i wrogów.

Polska obchodziła w ostatnich latach tyle rocznic, że daje się zauważyć ich spowszednienie, zwłaszcza wśród młodzieży. Dobrze więc, że obchody rocznicy Powstania i „Burzy” nie ograniczą się do zjazdu kombatantów, wspólnego nabożeństwa, jeszcze jednej defilady, składania wieńców i wygłaszania przemówień. Wraz z przywódcami pięciu mocarstw przybędą ekipy telewizyjne, radiowe i prasowe. Przez chwilę uwaga świata skieruje się ku Polsce. Pięćdziesiąta rocznica pozwoli przypomnieć temu światu udział Polski w pokonaniu Rzeszy hitlerowskiej, a także jej rolę w doprowadzeniu do bezkrwawego zwycięstwa w zimnej wojnie nad potęgą Związku Radzieckiego i międzynarodowego komunizmu.

Jest szansa na to, że „zjazd monarchów” w odbudowanej i wolnej Warszawie stanie się przez swą niezwykłość symbolicznym akordem zamykającym epokę jałtańską. Zarówno w kraju, jak i na emigracji podniosły się jednak głosy protestu przeciwko zaproszeniu szefów dwóch państw, które w 1939 r. dokonały jeszcze jednego rozbioru Polski i dopuściły się na jej ziemiach zbrodni nie mających niczego równego w historii.

Zrodziła te protesty pamięć krzywd, których nie może zapomnieć nikt, kto te czasy przeżył. Na pokolenie ludzi żyjących spada dziś historyczna odpowiedzialność zapobieżenia temu, by okupacja kraju i rozbiory mogły się kiedykolwiek powtórzyć. Dążąc do tego najważniejszego celu musimy się kierować nie emocjami, choćby najbardziej zrozumiałymi, lecz chłodnym rozumem. Aby Polska nie padła ofiarą jeszcze jednej zmowy między Niemcami a Rosją, nie możemy kultywować odwiecznej wrogości wobec obu tych potężnych sąsiadów. W stosunkach z Niemcami punktem przełomowym w skali tysiąclecia stało się bezwarunkowe uznanie przez nich obecnej granicy z Polską. Dzisiejsze Niemcy nie mogą kontynuować Drang nach Osten, bo musiałyby wyrzec się olbrzymich korzyści, jakie ciągną z przynależności do Wspólnoty Atlantyckiej i Europejskiej. Niemcy obmurowane przez NATO i Wspólnotę Europejską nie miały wyboru. Musiały podpisać traktat z Polską. Ważny jest jednak nie tylko sam traktat. Ważniejsze jest, że został on uchwalony przygniatającą większością. Niemieccy nacjonaliści, którzy nie wyrzekli się snów o odzyskaniu ziem utraconych na Wschodzie, znaleźli się na marginesie. Zdecydowaną przewagę zdobyli ci, którzy szukają trwałego pojednania z polskim sąsiadem. Nie brak wśród nich także zdecydowanych przyjaciół Polski. Przykładem jest odchodzący prezydent Richard von Weizscker. On to w pięćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny pragnął stanąć obok Polaków na Westerplatte, tam, gdzie padły pierwsze strzały rozpoczynające napaść Niemiec hitlerowskich na Polskę. Rząd niemiecki nie pozwolił mu wtedy na ten gest uważając, że byłaby to pielgrzymka do Canossy. Od tego czasu zmieniła się atmosfera wzajemnych stosunków i po stronie niemieckiej nie podniosły się żadne głosy protestu przeciwko udziałowi w uroczystościach rocznicy Powstania prezydenta Niemiec, chociaż jego obecność w tym dniu w Warszawie, skazanej na śmierć przez Hitlera, będzie niewątpliwie aktem ekspiacji.

Czy tego chcemy, czy nie - droga Polski do NATO i do Wspólnoty Europejskiej prowadzi przez Niemcy. Rząd Niemiec Federalnych, sekretarz generalny NATO, Manfred Woerner i niemiecki minister obrony Volker Ruehe stali się czołowymi orędownikami rozciągnięcia parasola NATO nad Polską. Byłem obecny w Brukseli, gdzie minister Ruehe zapewniał zachodnich sceptyków, że barierę psychologiczną między Niemcami a Polską da się pokonać. Gdyby się to okazało niemożliwe, droga do NATO byłaby dla Polski zamknięta.

Nikt nie może zaręczyć, czy obecny układ sił w Niemczech nie ulegnie kiedyś zmianie. Czy nie dojdą tam w przyszłości do władzy nacjonaliści, którzy pchną niemieckiego olbrzyma z powrotem na drogę zaborczej ekspansji. W jakiejś mierze możemy temu zapobiegać, wspierając i zachęcając tych Niemców, którzy wyciągają dłoń do zgody. Natomiast traktowanie wszystkich bez różnicy Niemców jako odwiecznego i śmiertelnego wroga, rozciąganie zbiorowej odpowiedzialności za zbrodnie wojenne dokonane przez hitlerowską Rzeszę na Niemcy demokratyczne i na następne pokolenia wzmacniać będzie naszych wrogów i zniechęcać przyjaciół. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze. Nienawiść i wrogość - budzą nienawiść i wrogość. Niemcy widzący w Polakach wrogów nieprzejednanych bardziej będą skłonni do szukania w nacjonalizmie rosyjskim sojusznika przeciwko Polsce.

Zaproszenie przedstawiciela dawnego wroga na obchody rocznicy Powstania Warszawskiego jest gestem zachęty i przebaczenia. Przed laty pierwszym takim gestem stał się list biskupów polskich do Episkopatu Niemieckiego pod hasłem: Wybaczamy i o wybaczenie prosimy. Rozpętał on nie tylko nagonkę reżimu na Kościół, ale wywołał także odruchy oburzenia i protestu zarówno w społeczeństwie, jak i na emigracji. Z perspektywy czasu wiemy już, że ten list doprowadził do przełomu w nastawieniu niemieckiej opinii i otworzył drogę do uznania granicy na Odrze i Nysie. Biskupi kierujący się wyłącznie przesłankami religijnymi, działający w duchu Modlitwy Pańskiej, oddali swojej ojczyźnie wiekopomną przysługę. Pokazali, że droga do utrwalenia granicy na Odrze i Nysie nie prowadzi przez kultywowanie pamięci doznanych krzywd, lecz przez pojednanie. Zaproszenie do Warszawy w rocznicę Powstania prezydenta Niemiec jest gestem w tym samym duchu i może przynieść Polsce równie dobroczynne skutki. Zaproszenie do udziału w obchodach rocznicy Powstania Jelcyna byłoby nie do przyjęcia, gdyby reprezentował zbrodniczy Związek Radziecki. Jelcyn składając z własnej inicjatywy wieniec przed pomnikiem Katynia na Powązkach, otwierając dostęp do masowych grobów i dokumentów zbrodni chciał chyba powiedzieć przez to, że Rosja odcina się od Związku Radzieckiego. Nie zapominajmy, że obok masowych grobów polskich ofiar sowieckiego terroru są także nieprzeliczone, masowe groby wymordowanych Rosjan.

Jednakże zarówno obóz Jelcyna, jak jego przeciwnicy z prawej i z lewej dążą otwarcie do odbudowy sowieckiego imperium pod rosyjskim sztandarem i odzyskania strefy interesów obejmującej dawnych satelitów. Polska szuka zabezpieczenia przed tym zagrożeniem zabiegając o przyjęcie do NATO. Występuje zdecydowanie i stanowczo przeciwko wszelkim zamiarom ograniczenia suwerenności państwa, ale łączy to stanowisko z pojednawczością wobec wschodniego sąsiada. Nie leży w interesie naszego bezpieczeństwa, by Rosjanie widzieli w Polsce nieprzejednanego wroga, gotowego w każdej chwili do sprzymierzania się przeciwko nim z każdym potencjalnym przeciwnikiem. Trzecia Rzeczpospolita usiłuje pokazać Moskwie i światu, że jej zabiegi o własne bezpieczeństwo nie są aktem wrogim wobec Rosji. Zaproszenie prezydenta Rosji na rocznicę Powstania jest podkreśleniem tego stanowiska.

Na tle konfliktów etnicznych i terytorialnych w Europie

Środkowo-Wschodniej, na tle tego, co dzieje się w b. Jugosławii, a także na tle wzajemnej nienawiści między Grekami i Turkami, Grekami i Macedończykami, Bułgarami i Turkami, Rumunami i Węgrami, Węgrami i Słowakami - Polska, która przywróciła prawa mniejszościom narodowym, jawi się światu jako ważny i konstruktywny element pokoju i bezpieczeństwa zabiegający wytrwale i cierpliwie o dobre stosunki ze wszystkimi sąsiadami, a przede wszystkim z Niemcami i Rosją. Tego rodzaju polityka zapewniła Trzeciej Rzeczpospolitej pozycję międzynarodową, jakiej Polska nie miała od 1918 r. I ta właśnie pozycja jest jak dotychczas jedyną rękojmią naszego bezpieczeństwa.

Pięćdziesiąta rocznica Powstania Warszawskiego nie będzie się zwracać tylko ku rozpamiętywaniu przeszłości. Przez swój międzynarodowy charakter, przez obecność przywódców pięciu mocarstw, a wśród nich dwóch dawnych wrogów - odda ona usługę Polsce dzisiejszej.

Waszyngton,

20 V 1994

W obcęgach

Prezydent Jelcyn nie przyjął zaproszenia do Warszawy na uroczystości 50-lecia Powstania Warszawskiego, a w oświadczeniu odczytanym przez jego wysłannika Siergieja Fiłatowa nie było słowa „przepraszam”, na które Polacy czekali. W komentarzach prasy rosyjskiej przypomniano Polakom, że to nie Rosjanie zniszczyli Warszawę. Jak więc w świetle faktów ukazuje się współodpowiedzialność Związku Sowieckiego za klęskę Powstania?

Cicha decyzja

Sztab 1 Frontu Białoruskiego w depeszy wysłanej do Stalina 8 sierpnia 1944 r. przedstawił plan zajęcia Warszawy wielkim manewrem okrążającym z południa i z północy. Plan ten Stalin odrzucił. Ofensywa miała zacząć się już 10 sierpnia. Zamiast tego Rokossowski otrzymał rozkaz ograniczenia się do zajęcia Pragi i zlikwidowania niemieckiego „worka” na wschód od Wisły i Narwi. Po wykonaniu tego zadania 1 Front Białoruski „przeszedł do obrony w całym pasie działania”.

Rozkaz ten nie tylko skazywał na klęskę Powstanie Warszawskie. Oznaczał wyrok zagłady stolicy Polski, jej milionowej ludności, ponad 30 tysięcy powstańców, nie wyłączając nielicznych oddziałów komunistycznej AL oraz wojskowego i cywilnego ośrodka kierowniczego kraju. Wstrzymanie ofensywy było zbrodnią ludobójstwa tym straszliwszą, że decyzja nie została zakomunikowana ani sprzymierzonym, ani dowództwu AK, które oczekując daremnie odsieczy trwało do 2 października w rozpaczliwej, zażartej walce obronnej, pochłaniającej dzień za dniem tysiące ludzkich istnień.

Kłamstwem jest

W drugą rocznicę Powstania Koło AK zorganizowało w Londynie zebranie publiczne pt. „Oskarżam”. Akt oskarżenia, zarzucający Rosji celowe zatrzymanie ofensywy u progu Warszawy, oparty był na zeznaniach świadków, danych odnoszących się do położenia wojskowego przed i po wybuchu Powstania oraz dostępnych wówczas dokumentów. Brakowało wśród nich sowieckich rozkazów i meldunków operacyjnych.

Upłynęło od tego czasu prawie pół wieku. Publikacje sowieckie, zwłaszcza pamiętniki Rokossowskiego, Żukowa czy Czujkowa, miały służyć oficjalnym tezom propagandy sowieckiej, a więc albo ukrywają fakty, albo je przeinaczają, choć czasem niechcący odsłaniają także rąbek prawdy. Włodzimierz Wołoszyn, autor pracy „Na warszawskim kierunku operacyjnym” - wydanej w Polsce w 1964 r. i nadal aktualnej - stwierdza we wnioskach końcowych, iż „kłamstwem jest [...], że wojska radzieckie celowo zatrzymały się w marszu na Warszawę”. W treści przytacza jednak dokumenty i fakty pozostające w jaskrawej sprzeczności z tą konkluzją. W znamiennej przedmowie ppłk Stanisław Komornicki pisze, że omówienie całokształtu „Bitwy warszawskiej 1944 r.” było do tego czasu niepełne na skutek nieznajomości źródeł sowieckich, i ujawnia, że Wołoszyn po raz pierwszy miał możność wykorzystania niektórych nie znanych dotychczas dokumentów sowieckich. Pozostały wprawdzie, jak stwierdza Komornicki, „poważne luki”, niemniej jednak z zestawienia źródeł na końcu książki wynika, że ppłk Komornicki zdobył dostęp do 13 teczek archiwum Ministerstwa Obrony ZSRR. Natknął się w nich na plan operacji warszawskiej z 8 sierpnia, „której zasadniczym celem było wyzwolenie Warszawy”, oraz na rozkaz Stalina przekreślający ten zamiar. Ofensywa, jak już wspomniałem, miała się rozpocząć 10 sierpnia (Projekt planu operacji warszawskiej stanowiący corpus delicti, podpisany przez Żukowa i Rokossowskiego, został ogłoszony w całości we wrześniu 1994 r., już po publikacji tekstu „W obcęgach” w „Gazecie Wyborczej”. (Rosyjskie archiwum wielkiej wojny narodowej, t. III, cz, 1, Moskwa 1994, s. 218-219)).

Stoi otworem

Wydobyte dotychczas na światło dzienne źródłowe dokumenty niemieckie i sowieckie, jak również ujawnione źródła PPR i Armii Ludowej odsłaniają wciąż jeszcze tylko fragmenty prawdy historycznej. Wyłania się z nich jednak zdumiewająca zbieżność oceny położenia wojskowego w końcowych dniach lipca 1944 r. w czterech ośrodkach: w Moskwie, w dowództwie 9 Armii niemieckiej, w sztabie AK i w warszawskim kierownictwie komunistycznym. Stalin przewidywał zajęcie stolicy Polski w terminie do 6 sierpnia, sztab Rokossowskiego obliczał, że nastąpi to między 5 a 8 sierpnia, Niemcy w „Dzienniku działań 9 Armii” pod datą 30 lipca odnotowali, że „sytuacja pod Warszawą staje się groźna”, a „Praga stoi otworem i prawie bezbronna”. Jak wynika z dokumentów PPR, gen. Franciszek Jóźwiak na naradzie sztabu AL 27 lub 28 lipca zakomunikował obecnym, że należy liczyć się z „wyzwoleniem” Warszawy w ciągu najbliższych dni, w związku z czym postanowiono zmobilizować i postawić w stan pogotowia oddziały AL w mieście. Głównym ich zadaniem w chwili wkroczenia Rosjan miało być opanowanie gmachów rządowych, poczty i dworców, by umożliwić objęcie władzy przez PPR. Krajowa Rada Narodowa miała rozpocząć urzędowanie w gmachu Ratusza. Komuniści mieli wystąpić wobec świata w roli gospodarza stolicy. Kierownictwo komunistyczne nie wierzyło do samego końca, że AK przystąpi do walki. PPR, oceniając liczbę swych członków na 1100 ludzi, czuła się zbyt słaba, by pokusić się o opanowanie miasta własnymi siłami. Usiłowano natomiast pchnąć ludność do żywiołowego zrywu. 30 lipca przygotowany został apel „Do walki Warszawo!” wzywający mieszkańców do spontanicznego powstania. Odezwy tej, zbliżonej treścią do podobnego wezwania radiostacji „Kościuszko” z poprzedniego dnia, nie zdążono już rozplakatować.

Zawinił wywiad

Gen. „Bór” w depeszy wysłanej do Londynu 21 lipca trafnie oceniał, że Niemcy ponieśli na wschodzie klęskę i brak im sił, by odzyskać inicjatywę.

Przed rozpoczęciem wielkiej ofensywy czerwcowej Rosjanom udało się za pomocą wielu posunięć maskujących przerzucić niepostrzeżenie dla Niemców większą część swoich sił z Ukrainy na Białoruś. Odpowiedzialność za lipcową klęskę Hitlera na froncie wschodnim spada na niemiecki wywiad. Podczas gdy dowództwo niemieckie oczekiwało uderzenia na południu i tu skoncentrowało blisko połowę swych dywizji piechoty i ponad 80 procent wojsk pancernych - Rosjanie zmasowali na Białorusi ok. 40 procent piechoty i sił pancernych oraz blisko połowę lotnictwa. W ten sposób stworzona została miażdżąca przewaga nad przeciwnikiem: dwukrotna w ludziach, trzykrotna w artylerii, ponad czterokrotna w czołgach i samolotach. Równocześnie gromadzono olbrzymie zaopatrzenie. W ciągu trzech tygodni poprzedzających ofensywę dostarczono trzem frontom białoruskim i frontowi nadbałtyckiemu 75 tysięcy wagonów amunicji, broni, paliwa i żywności. Rozmiary tej gigantycznej koncentracji świadczą, jak daleko wytknięte były cele natarcia na głównym kierunku strategicznym prowadzącym przez Warszawę do Berlina.

Manewr okrążający

Olbrzymia masa wojsk sowieckich, która 23 czerwca runęła na nieprzyjaciela, rozbiła środkowy front niemiecki, zniszczyła całkowicie 25 dywizji stwarzając wyrwę szerokości ok. 400 km. Wojska prawego skrzydła 1 Frontu Białoruskiego, osiągając tempo pościgu od 25 do 30 km dziennie, dotarły 18 lipca do Bugu i sforsowały rzekę. Gorączkowe przerzucanie niemieckich posiłków z południa otworzyło z kolei wrota ofensywie 1 Frontu Ukraińskiego rozpoczętej 13 lipca. Wojska Koniewa przerwały front, dotarły do Wisły pod Sandomierzem i przekroczyły ją tworząc po drugiej stronie szeroki i głęboki przyczółek pod Baranowem. Trzecie wreszcie uderzenie, przeprowadzone lewym skrzydłem 1 Frontu Białoruskiego, ruszyło 18 lipca z rejonu Kowla. Wojska sowieckie nacierające na tym kierunku przekroczyły Bug, zajęły Chełm, Lublin i 26 lipca, a więc po tygodniu, dotarły do Wisły. Tu utworzyły przyczółek na południe od Puław, po czym dokonując nagłego zwrotu na północ zaczęły się posuwać wzdłuż prawego brzegu Wisły ku Pradze.

Ruch ten wprowadził w błąd Niemców, którzy uznali, że Praga stanowi główny kierunek sowieckiego natarcia. Tymczasem 8 Armia Gwardii dotarłszy na wysokość Magnuszewa znowu zmieniła nagle kierunek natarcia - tym razem na zachód. Nie natrafiając na poważniejszy opór sforsowała Wisłę i utworzyła nowy przyczółek 50 km na południe od stolicy przerzucając tam znaczną część swoich sił. Stąd - według planów Rokossowskiego i Żukowa - miał wyjść okrążający manewr, który doprowadziłby do zajęcia lewobrzeżnej Warszawy. Rosjanie zachęceni sukcesami podjęli równocześnie próbę zajęcia Pragi z marszu i uchwycenia warszawskich mostów siłami 2 Armii Pancernej. Doszło do wyścigu między Niemcami, którzy gorączkowo ściągali na przedmoście posiłki - przede wszystkim elitarne dywizje pancerne „Hermann Goering” i „SS-Wiking” - i sowiecką 2 Armią Pancerną posuwającą się od południowego wschodu.

Wstrzymanie natarcia

W przeddzień wybuchu Powstania linie obronne przyczółku praskiego były już w kilku miejscach przerwane. Otwock, Radość, Miłosna, Okuniew i Radzymin znajdowały się w rękach Rosjan. 31 lipca w Moskwie Mikołajczyk uprzedził Mołotowa, że w Warszawie lada chwila wybuchnie powstanie. W tym samym dniu, 3 lipca, dowódca AK wydał o godz. #17#/45 rozkaz do powstania wyznaczając godzinę „0” na 17.00 dnia 1 sierpnia.

Tego dnia o godzinie 4.10 nad ranem, a więc na trzynaście godzin przed wybuchem walk, dowódca sowieckiej 2 Armii Pancernej wydał poszczególnym korpusom rozkaz wstrzymania natarcia i przejścia do obrony z zadaniem utrzymania zajętych pozycji. (Rozkaz bojowy nr 23 op. sztabu 2 Armii Pancernej Gwardii z 1 VIII 1944, godz. #4#/10). Tego zadania nie zdołał wykonać 3 Korpus Pancerny, który okrążając Pragę od wschodu, po zajęciu Radzymina i przecięciu linii komunikacyjnych przedmościa z siłami niemieckimi na północnym wschodzie, zapędził się aż po Beniaminów i znalazł się w obcęgach czterech niemieckich dywizji pancernych. 3 Korpus stracił w trzydniowej bitwie 76 czołgów, lecz nie został zniszczony. Wycofał się z Radzymina i zajął pozycje obronne kilkanaście kilometrów dalej na południe, na wysokości Okuniewa. Należy podkreślić, że porażka ta nastąpiła już po rozkazie wstrzymującym natarcie w kierunku Pragi, wydanym o świcie 1 sierpnia. Podobny rozkaz przejścia do obrony wydał Rokossowski siłom na prawym skrzydle 1 Frontu Białoruskiego 2 sierpnia.

Manewr propagandowy

Niemcy nie mogli wykorzystać nawet tego lokalnego sukcesu taktycznego. Sowiecki rozkaz przejścia do obrony dotyczył tylko natarcia na przedmoście Pragi. Przyczółek Magnuszewski rozrósł się w pierwszych dniach sierpnia na szerokość 40 km i głębokość 10 km. Przerzucenie przez Wisłę w tym miejscu całej 8 Armii Gwardii uprzytomniło Niemcom, że Rosjanie mogą zająć Warszawę manewrem oskrzydlającym z południa. Dowództwo niemieckiej 9 Armii rozpoczęło więc pospieszne przerzucanie sił z przedmieścia praskiego pod Magnuszew. Jak wynika z zapisów w „Dzienniku działań 9 Armii”, Niemcy przewidywali, że nieprzyjaciel zmierzać będzie do połączenia i rozszerzenia trzech przyczółków na zachodnim brzegu rzeki i skoncentruje tam poważne siły do nowego natarcia. Próby pokrzyżowania tych planów przez zlikwidowanie Przyczółka Magnuszewskiego koncentrycznym atakiem trzech niemieckich dywizji pancernych ściągniętych spod Pragi spełzły na niczym. 10 sierpnia Niemcy uznali, że koncentracja sowiecka została zakończona i wznowienie ofensywy nastąpi lada chwila.

Plan, jaki Żukow i Rokossowski przedstawili Stalinowi 8 sierpnia, zgadzał się dokładnie z przewidywaniami niemieckimi. Warszawa miała być wyrwana z frontu niemieckiego»szerokim ruchem obcęgowym z południa i z północy. Prawe skrzydło 1 Frontu Białoruskiego nacierając na północy znad Narwi miało dotrzeć do Płońska i Ciechanowa. Lewe, posuwając się od południa, miało zająć Sochaczew, Skierniewice i Tomaszów Maz., zmuszając Niemców groźbą okrążenia do wycofania się. Oddzielną, propagandowo-polityczną rolę wyznaczono armii Berlinga, która 8 sierpnia została przerzucona na Przyczółek Magnuszewski. Miała ona w ostatniej fazie operacji, posuwając się wzdłuż zachodniego brzegu Wisły, wkroczyć jako pierwsza do stolicy w chwili wycofywania się Niemców z miasta.

Pozorowana pomoc

Plan operacji warszawskiej różnił się od odsieczy, z jaką Amerykanie pośpieszyli dla powstania w Paryżu. Eisenhower chciał szybko ocalić stolicę Francji. Plan Rokossowskiego miał usunąć przeszkody opóźniające marsz do Berlina, do zwycięskiego zakończenia wojny. Operacja warszawska przewidywała pięciodniową przerwę operacyjną po zakończeniu jej pierwszego etapu. Faza końcowa, prowadząca do uwolnienia z rąk Niemców stolicy, miała zacząć się dopiero 25 sierpnia. Do zajęcia Warszawy doszłoby prowdopodobnie w końcu miesiąca.

Wołoszyn usiłuje usprawiedliwić Stalina - odrzucenie planów operacji warszawskiej tłumaczy ofensywą na Bałkanach, rozpoczętą 20 sierpnia. Tłumaczenie to nie wytrzymuje jednak żadnej krytyki. Siły Niemców i ich satelitów były zbyt słabe na południe od Karpat, by mogły wywrzeć jakikolwiek wpyłw na ofensywę na północy. Poszczególne fronty Armii Czerwonej były całkowicie samodzielne pod względem zaopatrzenia. Sztab 1 Frontu Białoruskiego najwidoczniej czuł się na siłach plan swój wykonać.

Sztab Rokossowskiego natychmiast po otrzymaniu rozkazu Stalina przystąpił do opracowania linii obronnej w całym pasie działania 1 Frontu Białoruskiego z chwilą zdobycia Pragi i wypchnięcia Niemców poza Wisłę i Narew. Plan wyznaczający odcinki obronne poszczególnym wielkim jednostkom i zgrupowaniom (m.in. armii Berlinga) wysłany został do Sztabu Generalnego 4 września, a więc na tydzień przed rozpoczęciem natarcia na Pragę. Na tych pozycjach obronnych wojska sowieckie miały pozostać aż do wznowienia generalnej ofensywy w połowie stycznia 1945 r. Desanty na Czerniakowie i Żoliborzu oraz zrzuty dokonane przez armię Berlinga po zajęciu Pragi miały więc charakter symulujący pomoc dla Warszawy i służyły celom propagandowo-politycznym. Plan Berlinga, który przez połączenie oddziałów desantowych z walczącymi w mieście siłami dogorywającego Powstania prowadzić miał w ostatniej fazie do opanowania Warszawy, nie otrzymał wsparcia 1 Frontu Białoruskiego. Berling zaś po załamaniu się operacji usunięty został z dowództwa 1 Armii WP.

Gra Generalissimusa

Między końcem lipca a 8 sierpnia nastąpiły dwa wydarzenia, które wpłynęły na zmianę zamiarów Stalina wobec Warszawy. W mieście wybuchło Powstanie AK i w Moskwie toczyły się rozmowy z Mikołajczykiem. Premier RP przybył do stolicy ZSRR z projektem udania się z Moskwy do uwolnionej od Niemców Warszawy, by utworzyć tam „przyjazny” rząd złożony z czterech stronnictw i komunistów. W Londynie 10 lipca 1944 r. w rozmowie z piszącym te słowa emisariuszem dowódcy AK z Warszawy premier Mikołajczyk wyraził przekonanie, że Stalin mając do wyboru rząd oparty na większości, gotowy do lojalnej współpracy z ZSRR, lub rząd mniejszości komunistycznej, narzucony i utrzymywany terrorem, co byłoby źle widziane w świecie zachodnim - we własnym interesie wybierze ten pierwszy. Kiedy Mikołajczyk 3 sierpnia przedstawił na Kremlu swą koncepcję, Stalin odrzucił ją. Podobnie odrzucił ją Komitet Lubelski. Bierut zaproponował Mikołajczykowi, by stanął na czele rządu, w którym z 18 tek tylko cztery przypadałyby premierowi, pozostałe miały być obsadzone przez PKWN. Obecność w rządzie Mikołajczyka i kilku osób z jego otoczenia nie naruszyłaby monopolu uzależnionej od Moskwy władzy komunistów, a jednocześnie pozwalałaby zachować - wobec świata i polskiego społeczeństwa - pozory liczenia się z wszystkimi siłami politycznymi kraju. Rozmowy na Kremlu uprzytomniły jednak Stalinowi, że głównym atutem Mikołajczyka jest oparcie w siłach politycznych skupionych w Warszawie. Zlikwidowanie tych sił rękami niemieckimi otwierało sowieckiej ekspozyturze drogę do politycznego podboju Polski.

W przeddzień rozpoczęcia czerwcowej ofensywy na Białorusi ambasador sowiecki w Londynie Lebiediew w rozmowie z Mikołajczykiem odrzucił jego propozycję zawarcia porozumienia w sprawie koordynacji działań wojskowych AK z naczelnym dowództwem sowieckim. Była to ostatnia polska próba doprowadzenia do wojskowej współpracy obu stron. Wolno przypuszczać, że działania powstańcze skoordynowane z ofensywą 1 Frontu Białoruskiego na przełomie lipca i sierpnia uniemożliwiłyby Niemcom lub co najmniej opóźniły przerzucanie posiłków na przedmoście praskie, a następnie na Przyczółek Magnuszewski. Warszawa zostałaby uwolniona od Niemców w pierwszym tygodniu sierpnia. W zamierzeniach Stalina względy polityczne w rozgrywce o Polskę brały jednak górę nad przesłankami natury wojskowej. Nawet nad szybszym dotarciem do Berlina.

Inaczej w Paryżu

Propaganda partyjna, nie tylko w Polsce, usiłowała usprawiedliwić decyzję Stalina argumentem, że Powstanie skierowane było politycznie przeciw Rosji. Jest to typowe odwracanie prawdy do góry nogami, które z owcy czyni napastnika, a z wilka ofiarę. Odpowiedzią były słowa generała „Bora” wypowiedziane przed mikrofonem RWE: „Dlaczego oddziałom francuskiego Resistance, które porwały się do walki o oswobodzenie Paryża, nie zarzuca się, że ich walka skierowana była przeciwko Anglii i Ameryce?... Powstanie w Paryżu wybuchło nieoczekiwanie i zaskoczyło dowództwo sprzymierzonych. Generał Eisenhower zmienił plany i skierował uderzenie wprost na Paryż. Dlaczego nie twierdzi się, że powstanie w Paryżu było wymierzone przeciwko aliantom? Po prostu dlatego, że oba te mocarstwa chciały wyzwolić, a nie ujarzmić Francję”.

Generał de Gaulle, który nie porozumiewając się z aliantami wydał rozkaz do powstania w Paryżu, wyjaśniał:

„Wiedziałem, że niektóre żywioły ruchu oporu pragnęły skorzystać ze stanu podniecenia, a być może anarchii, którą wywoływałyby walki w stolicy, aby uchwycić w swe ręce władzę, zanim ja zdołam to uczynić. Nie ulegało wątpliwości, że z takimi właśnie zamiarami noszą się komuniści.

Pomimo to uważałem za konieczne, by Francuzi chwycili za broń w Paryżu, zanim wkroczą do miasta sprzymierzeni, aby więc sam naród przyczynił się do klęski najeźdźcy, a wyzwolenie stolicy miało charakter ogólnonarodowej, francuskiej operacji wojskowej. Dlatego nie cofałem się przed ryzykiem i wzywałem do powstania”.

„Gazeta Wyborcza”

9 VIII 1994

Powstanie Warszawskie

- próba syntezy

Jak doszło do wybuchu Powstania Warszawskiego? Jakie były jego doraźne i długofalowe skutki polityczne, wojskowe i moralne?

Przesłanki decyzji

Zdaje się, że po upływie półwiecza jestem jedynym pozostałym przy życiu świadkiem, który może na te pytania odpowiedzieć na podstawie bezpośrednich rozmów ze wszystkimi czołowymi aktorami polskiego dramatu. W chwili, gdy ruszyła letnia ofensywa sowiecka, rozmawiałem z Mikołajczykiem w Londynie i z Sosnkowskim we Włoszech. Armia Czerwona docierała do Pragi, gdy składałem na Śliskiej meldunek Borowi i przysłuchiwałem się debacie sztabu nad tym, czy już zaczynać, czy jeszcze czekać. Po Powstaniu „główny sprawca”, gen. Leopold Okulicki, opowiadał mi, co się stało i dlaczego - z przeznaczeniem tych ocen dla rządu w Londynie. Później, w czasie prac nad książką gen. Bora przysłuchiwałem się jego dyskusjom z Pełczyńskim, Irankiem-Osmeckim i Chruścielem. Ciągnęły się one miesiącami. Moi rozmówcy usiłowali wspólnie ustalić dzień po dniu chronologię wydarzeń w ciągu drugiej połowy lipca 1944 r. Nie było to łatwe, bo w tych krytycznych dniach wypadki biegły w tempie błyskawicznym, a ludzie odpowiedzialni za podejmowanie decyzji zanadto byli pochłonięci chwilą bieżącą, by zajmować się utrwalaniem czegokolwiek dla historii. Dopiero w późniejszych latach przebywający w Londynie uczestnicy lipcowych narad sztabowych założyli zeszyt, w którym każdy z osobna usiłował odtworzyć z pamięci, co działo się dzień po dniu. Te ręczne zapiski, o ile mi wiadomo, nie zostały do tej chwili nigdzie ogłoszone.

Udało się wspólnie ustalić, że pod wpływem błyskawicznych postępów ofensywy sowieckiej myśl o zmianie planów „Burzy” zaczęła kiełkować w rozmowach Okulickiego z Pełczyńskim i Szostakiem już w połowie lipca. Bór-Komorowski podjął decyzję 20 albo 21 lipca na wniosek Okulickiego, poparty przez Pełczyńskiego. Okulicki pchał do walki w stolicy, a miał duży autorytet jako wysłannik i mąż zaufania Naczelnego Wodza. Decyzja nie napotkała żadnych sprzeciwów ze strony sztabu AK i uzyskała aprobatę Delegata Rządu. Do rozterki i wahań doszło dopiero w pięć dni później, gdy trzeba było decydować, czy należy zaczynać, czy jeszcze czekać.

Na to, by przesłanki decyzji o wybuchu Powstania zrozumieć, trzeba je rozpatrywać zarówno w kontekście panujących nastrojów, jak też gry o Polskę toczącej się między Londynem, Moskwą i Warszawą. Szukając pierwszego ogniwa w łańcuchu wydarzeń, które doprowadziły do Powstania, odnajduję go w tragicznej śmierci gen. Sikorskiego. Jeśli sprawdzą się kiedyś podejrzenia, że sprawcą katastrofy gibraltarskiej był sowiecki agent Kim Philby (obecny na miejscu jako wysoki funkcjonariusz kontrwywiadu brytyjskiego, odpowiedzialny za bezpieczeństwo lotniska), uznać trzeba, że strzał ugodził precyzyjnie w sam cel. Generał łączył w swych rękach władzę wojskową i cywilną. Miał różne słabości, ale był znany ze zdolności do podejmowania szybkich decyzji i wymuszania posłuchu podwładnych. Po jego śmierci doszło po podziału władzy między dwóch zaciekle zwalczających się przeciwników: premiera Mikołajczyka i gen. Sosnkowskiego. Naczelny Wódz w swoich depeszach do dowódcy AK, zamiast wydawać jasne i twarde rozkazy, analizował sytuację, doradzał, zalecał, upoważniał i wskazywał różne warianty. W krytycznych dniach lipca, kiedy miały się decydować losy stolicy i AK, zszedł z mostka kapitańskiego i uciekł przed odpowiedzialnością do Włoch. Odrzucał wezwania do natychmiastowego powrotu (do Londynu), kierowane do niego przez prezydenta RP i szefa sztabu. Snując przewidywania ubezpieczał się przed możliwością błędu, wskutek czego nawet jego oceny nie były jednoznaczne. W swojej najważniejszej depeszy z 7 lipca 1944 r. z jednej strony wypowiadał się stanowczo przeciwko powstaniu powszechnemu, z drugiej zaś chciał zachować możliwości jego uruchomienia (Depesza gen. K. Sosnkowskiego do gen. T. Bora-Komorowskiego w: Armia Krajowa w dokumentach, t. III, Londyn 1976, s. 504). Namawiał, by w sprzyjających okolicznościach wykorzystać choćby chwilową szansę opanowania Wilna, Lwowa lub innego większego centrum i wystąpić w roli pełnoprawnego gospodarza. Był to scenariusz dokładnie odpowiadający temu, co nastąpiło w Warszawie. Poddając w depeszach do kraju nieustannej krytyce prezydenta RP i premiera wciągał dowódców w Warszawie do rozgrywek w Londynie. Osłabiał w ten sposób autorytet rządu i własny. Mikołajczyk z kolei mając przeciwko sobie większość opinii w Londynie szukał dla siebie oparcia w kraju. W rezultacie w ciągu roku, jaki upłynął od śmierci Sikorskiego, nastąpiło przesunięcie ośrodka decyzji z Londynu do Warszawy. Miało to swoje następstwa, bo jak się okazało, ani kierownictwo podziemia, ani społeczeństwo nie było zorientowane w sytuacji międzynarodowej. W zupełnym oderwaniu od rzeczywistości wyolbrzymiano poparcie aliantów dla polskich dążeń do utrzymania granicy wschodniej i odzyskania niepodległości. Nie zdawano sobie sprawy z faktu, że los Polski został przez sprzymierzonych przesądzony już»na jesieni 1943 r., w chwili podziału przyszłych stref okupacyjnych, które oddawały Polskę w niepodzielne, wojskowe władanie Armii Czerwonej. W moim meldunku złożonym gen. Borowi 29 lipca 1944 r. w obecności sztabu mówiłem: „Rosjanie będą się tu rządzili, jak zechcą” (Relacja „Janka” (Jana Nowaka-Jeziorańskiego) po bytności w Centrali. Notatka sporządzona 30 VII 1944 r. przez „Borodzicza” (Aleksandra Gieysztora) i pochodząca z jego archiwum). Było już za późno, aby ta ocena mogła wpłynąć na zmianę decyzji.

Już w 1943 r. Stalin nabrał przekonania, że ani aneksja polskich ziem wschodnich, ani rozciągnięcie panowania nad Polską nie będzie związane z ryzykiem konfliktu z sojusznikami. Sama jednak perspektywa okupacji wojskowej nie zadowalała go. Od kwietnia 1943 r., czyli od zerwania stosunków z rządem polskim w Londynie, zmierzał z żelazną konsekwencją do politycznego podboju Polski od wewnątrz. Budował misterną fasadę pozorów, które miały świadczyć, że społeczeństwo z własnej, nieprzymuszonej woli pragnie przyłączyć swój kraj do sowieckiego imperium. Wymagało to usunięcia sił autentycznie reprezentujących Polskę z obozu sprzymierzonych i zastąpienia ich przez posłuszne instrumenty, jakimi była armia Berlinga i Związek Patriotów Polskich w Moskwie, a PPR, AL, później Komitet Lubelski i KRN w kraju. To właśnie miał na celu Stalin, gdy na spotkaniu Wielkiej Trójki w Teheranie oskarżył AK o bierność wobec Niemców, zwalczanie partyzantki sowieckiej i polskich komunistów. Brytyjczycy domagali się od Polaków dowodów na to, że oskarżenia są fałszywe. Wywierali na rząd polski nacisk na wzmożenie walki orężnej z Niemcami. Wspieranie postępów Armii Czerwonej miało być w ich oczach aktem dobrej woli, który ułatwi im doprowadzenie do kompromisu między Polakami a Moskwą.

Stalin nie ograniczał się do atakowania AK przy stole konferencyjnym. Towarzyszył tym zarzutom huraganowy ogień oskarżeń Polski Podziemnej o „stanie z bronią u nogi” i kolaborację z okupantem niemieckim.

Pod wpływem sowieckiego zagrożenia w kierownictwie Polski Podziemnej zapanowało przekonanie, że AK musi swym postępowaniem zadawać kłam sowieckim oskarżeniom o bierność albo o ciche współdziałanie z nieprzyjacielem. Eskalację walki orężnej z Niemcami, odpowiadającej zresztą w pełni nastrojom społecznym, uznano za konieczną dla uzyskania poparcia Anglosasów w obronie całości i niepodległości państwa. Dowódca AK nie poszedł w ślady gen. Mihajlovicia, który już w drugiej połowie 1943 r. uznał zwycięstwo sprzymierzonych za przesądzone i skierował swe siły na front walki z komunistami. Wynikiem było wstrzymanie przez aliantów zrzutów broni i amunicji dla czetników i przerzucenie propagandy BBC na stronę partyzantów Tity, którzy stali się na Bałkanach ważnym elementem w działaniach wojennych przeciwko Niemcom. Wpłynęło to w sposób decydujący na układ sił w Jugosławii, przesądzając o zdobyciu władzy przez komunistów w chwili wyzwolenia. To samo groziło Polsce, gdyby decyzje dowódców Polski Podziemnej nie poszły w kierunku przeciwnym. Gen. Bór wydał rozkazy zabraniające walk z partyzantką sowiecką i AL. Chodziło o utrzymanie Polski do końca w obozie zwycięskiej koalicji. Miało to swoje dalekosiężne i pozytywne skutki, o czym mowa będzie później. Natomiast plany operacyjne oparte na rachubach, że akcja „Burza”, a później Powstanie mogą stać się demonstracją polityczną, która wpłynie na politykę i opinię polityczną mocarstw zachodnich, wypływały ze złudzeń i fałszywej oceny polityki aliantów.

Akcja „Burza” na ziemiach wschodnich miała stać się dla Londynu i Waszyngtonu dowodem ich polskości. Wojskowo wymierzona była przeciwko Niemcom, a politycznie przeciwko terytorialnym roszczeniom Związku Sowieckiego. Ponieważ Warszawa była pierwotnie wyłączona z akcji „Burza”, oddziały AK w stolicy zostały ogołocone ze szczupłych zapasów broni i amunicji. Od lutego i marca 1944 r. wszystkie zrzuty broni i amunicji przeznaczone dla Warszawy kierowane były na wschód. Jeszcze 7 lipca, na rozkaz Bora, transport 900 pistoletów maszynowych i zapas amunicji wysłano z Warszawy do okręgów wschodnich (A. Borkiewicz Powstanie Warszawskie, Warszawa 1964, s. 10. W końcu lutego 1944 r. Okręg Warszawa miał 600 pistoletów maszynowych. Polskie Siły Zbrojne, t. III, Londyn 1950, s. 679-680).

Tymczasem tempo sowieckiej ofensywy sprawiło, że polityczne cele „Burzy” na wschodzie nie zostały osiągnięte. Wiadomości o walkach w Wilnie i gdzie indziej docierały wprawdzie do polskiego Londynu, ale nie znalazły prawie żadnego echa w brytyjskich mediach. Przyćmiły je sukcesy sowieckie i tempo ofensywy. Gen. Okulicki uzasadniał konieczność Powstania w Warszawie argumentem, że tylko zaatakowanie Niemców w stolicy może zapewnić rozgłos walce o Polskę i tylko przez walkę w Warszawie można zamanifestować dążenie narodu do wolności i niepodległości (Ustna relacja gen. T. Bora-Komorowskiego odnotowana przez J. K. Zawodnego. J. N. Ciechanowski, Powstanie Warszawskie, Londyn 1971, s. 257).

W publicystyce powojennej snuto nie kończące się domysły, co by było, gdyby do Powstania nie doszło. Ponieważ nie da się tych spekulacji udowodnić, więc nie warto się nimi zajmować. Istotne jest, jakie inne opcje miał przed sobą gen. Bór i jego sztab w chwili, gdy wydany został rozkaz do walki. Musieli przede wszystkim liczyć się z nastrojami i brać pod uwagę możliwość, że jeśli ten rozkaz nie padnie - dojść może do wybuchu spontanicznego i nie kontrolowanego. Społeczeństwo prowadziło walkę z Niemcami od września 1939 r. Rząd polski odrzucając kapitulację wobec żądań Hitlera spełniał wolę całego narodu. W latach okupacji opór podziemny był wprawdzie uchwycony w ramy organizacyjne, był kierowany i koordynowany od góry, ale rodził się spontanicznie w dołach, a ogniskował w Warszawie. Bierność stolicy byłaby biernością całego kraju, nawet gdyby najbardziej heroiczne boje stoczono w lasach czy górach, w Wilnie czy w Krakowie. Przez całe lata społeczeństwo żyło w oczekiwaniu generalnej rozprawy z okupantem, gdy nadejdzie chwila jego klęski albo odwrotu.

Przywódcy Polski Podziemnej nie tylko sami ulegali tym nastrojom, ale musieli poważnie brać pod uwagę, że wybuch walk jest nieunikniony. Jeśli rozkaz nie padnie, powstanie przyjmie charakter żywiołowy, a w tym wypadku dowództwo przejąć może w swoje ręce nieliczna grupa komunistów. W tym kierunku działała propaganda radiowa z Moskwy. Sowiety dążyły do wywołania spontanicznego zrywu ludności w oczekiwaniu, że przy pomocy PPR zdołają wykorzystać go dla swoich celów politycznych. Ujawnione po latach dokumenty partyjne potwierdzają słuszność takich obaw. Komuniści byli zbyt słabi, by marzyć o opanowaniu miasta, ale dwa czy trzy plutony AL wystarczyły, by zdobyć w ogólnym zamieszaniu na przykład Ratusz i wystąpić wobec Armii Czerwonej, wobec kraju i świata w roli jedynego, prawowitego gospodarza. Takie właśnie były plany PPR na chwilę wkroczenia Sowietów do Warszawy (T. Żenczykowski, Samotny Bój Warszawy, Paryż 1985, s. 25. Na podstawie opracowania Wojna wyzwoleńcza narodu polskiego 1939-1945, Warszawa 1963, s. 490).

Wstrzymanie ofensywy

sowieckiej

Dowódca AK i jego sztab znaleźli się więc w sytuacji, w której każda droga mogła prowadzić do katastrofy innego rodzaju. Nikt natomiast z wyjątkiem płk. Janusza Bokszczanina nie brał pod uwagę tego, co nastąpiło: wstrzymania ofensywy sowieckiej u bram Warszawy. W końcu lipca wydawało się logiczne, że w interesie Moskwy dominującym celem było jak najszybsze dotarcie do Berlina.

Nie jest dotychczas jasne, czy rozkazy oderwania się od nieprzyjaciela i zajęcie pozycji obronnych, wydane 2 Armii Pancernej okrążającej Pragę o godz. #4#/10 nad ranem 1 sierpnia 1944 r., podyktowane były obawą przed okrążeniem przez ściągnięte pod Warszawę niemieckie dywizje pancerne, czy też zadecydowały racje polityczne. Rozkaz wydany był w jedenaście godzin po wyznaczeniu przez Bora godziny „W” na godz. #17#/00 dnia 1 sierpnia. Stalin wiedział już, że wybuch powstania oczekiwany jest w każdej chwili, bo Mikołajczyk 31 lipca poinformował o tym Mołotowa. Mógł także dowiedzieć się o tym od licznych agentów wywiadu bliskiego rozpoznania operujących w Warszawie i w jej okolicach, zaopatrzonych w krótkofalówki. Żadnej wątpliwości nie budzi natomiast fakt odrzucenia przez Stalina planu operacji warszawskiej przesłanego mu 8 sierpnia o godz. #20#/05 i podpisanego pseudonimami marszałków G. K. Żukowa i K. K. Rokossowskiego. Pierwszy był zastępcą głównodowodzącego J. Stalina, a drugi dowódcą 1 Frontu Białoruskiego. Obaj dowódcy chcieli podjąć ofensywę już 10 sierpnia, a więc natychmiast po zatwierdzeniu jej przez Stalina. W pierwszej fazie armie prawego skrzydła miały pokonać odległość 120 km, dotrzeć do Narwi i zdobyć przyczółek na zachodnim brzegu rzeki. W tym samym czasie na południu lewe skrzydło frontu miało rozszerzyć przyczółek na zachodnim brzegu Wisły i dotrzeć do Radomia. Po zakończeniu tego pierwszego etapu i po przerwie pięciodniowej, potrzebnej dla podciągnięcia zaopatrzenia, miał się rozpocząć 25 sierpnia manewr okrążający od południa i północy, który doprowadziłby do zajęcia Warszawy.

Plan ten został przez Stalina odrzucony. 1 Front Białoruski ograniczył się do zajęcia Pragi, utrzymania wszystkich przyczółków na Wiśle i dotarcia do Narwi, po czym wojska sowieckie przeszły do obrony na całej linii frontu. Los Warszawy został w tym momencie przesądzony.

Unieruchomiając front pod Warszawą Stalin nie mógł przewidzieć, że Powstanie utrzyma się przez 63 dni. Obliczał zapewne, że bez odsieczy zostanie zlikwidowane do połowy sierpnia.

Tym należy tłumaczyć całkowite przemilczanie wybuchu walk w stolicy przez sowieckie środki przekazu. „Prawda” 6 sierpnia pisała, że jedyny ruch podziemny, jaki w Polsce istnieje, reprezentowany jest przez Komitet Lubelski i KRN, a Powstanie jest wymysłem londyńskich Polaków. Gdyby Powstanie zostało stłumione na samym początku, propaganda sowiecka poszłaby prawdopodobnie po tej linii. Jednakże opór powstańczy trwał i tragedia Warszawy zaczęła budzić uwagę i niepokój świata zachodniego. Przemilczania nie można było przeciągać w nieskończoność. Przerwał je komunikat TASS dopiero 13 sierpnia. Po raz pierwszy sowiecka agencja informowała o Powstaniu, wywołanym na rozkaz kół emigracyjnych w Londynie bez żadnej próby skoordynowania tej akcji z sowieckim dowództwem naczelnym.

Komunikat TASS rozpoczął gwałtowną kampanię oskarżeń przeciwko dowództwu AK i rządowi londyńskiemu. Pierwsze podejrzenia, że ofensywa sowiecka została celowo powstrzymana przez Stalina, powstały na Zachodzie, gdy prasa brytyjska ujawniła 29 sierpnia, że Stalin nie tylko odmówił pomocy dla Warszawy, ale odrzucił żądania Brytyjczyków udostępnienia lotnisk samolotom brytyjskim startującym z Włoch ze zrzutami broni i amunicji dla powstańców (“News Chronicle” 29 VIII 1944).

Opóźniony marsz

na Berlin

Rosjanie nie mogli wznowić ofensywy bezpośrednio po kapitulacji Warszawy, tj. 2 października, z dwóch powodów: umocniłoby to rosnące w świecie podejrzenia, że Moskwa skazała ludność milionowego miasta na zagładę, a na to nawet Stalin nie mógł sobie pozwolić. Jeszcze ważniejsze były względy natury wojskowej. Posuwanie się wielkich armii pancernych po rozmokłym terenie, w porze jesiennych deszczów, byłoby poważnie utrudnione. Jeszcze 7 stycznia 1945 r. Stalin tłumaczył Churchillowi, że nie można przystąpić do ataku, dopóki warunki atmosferyczne i zalegające nad Polską mgły nie pozwolą na wykorzystanie lotnictwa i artylerii. Ofensywa w kierunku Berlina rozpoczęła się dopiero 12 stycznia 1945 r.

W sierpniu projekt operacji warszawskiej przewidywał, że wielkie natarcie wyruszy na południu z przyczółka pod Magnuszewem, którego Niemcy nie zdołali zlikwidować, i znad Narwi na północy (Archiwum Ministerstwa Obrony ZSSR, telegram do Stalina, nr 806 z 8 VIII 1944 r., godz. #20#/05, zespół 233, nr ewid. 2356, t. XXVI). W sześć miesięcy później ofensywa zimowa przeprowadzona została dokładnie według tego planu. Niemcy uchodząc przed okrążeniem opuścili Warszawę po pięciu dniach. 17 stycznia 1945 r. Rosjanie zajęli bez walki ruiny bezludnego i doszczętnie zburzonego miasta. 22 stycznia, a więc w ciągu następnych pięciu dni, wojska 1 Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa przekroczyły na południu Odrę. Na północy Armia Czerwona dotarła i zatrzymała się na linii Odry 8 lutego. Zimowy skok z linii Wisły nad Odrę zajął 27 dni.

Niemcy mieli pięć miesięcy przerwy na przygotowanie obrony. Byli silniejsi w styczniu niż w sierpniu, bezpośrednio po klęsce poniesionej na Białorusi. Nic im to nie pomogło. Gdyby zgodnie z planem operacji warszawskiej ofensywa ruszyła 25 sierpnia 1944 r., wojska sowieckie znalazłyby się na linii Odry najpóźniej w końcu września.

Stalin błędnie oceniał w początkach sierpnia 1944 r. możliwości aliantów zachodnich, którzy rozszerzali dopiero swój niewielki przyczółek w Normandii. Nikt nie przewidywał załamania się frontu zachodniego po sforsowaniu przez aliantów Renu 7 marca 1945 r. W ciągu miesiąca wojska alianckie rozlały się na Niemcy. 11 lutego amerykańska 9 Armia przekroczyła Łabę i znalazła się 100 km od Berlina. Na północy Montgomery zajął Lubekę i posunął się dalej na wschód aż do Wismaru. Na południu 19 kwietnia amerykańska 5 Armia uwolniła Danię, przekroczyła granice Czechosłowacji - dotarła do Budziszyna, Pilzna, Karlowych Warów. W Austrii zajęła Linz i posunęła się pod Wiedeń. W chwili kapitulacji Trzeciej Rzeszy alianci zajęli znaczną część późniejszej NRD i zachodnią Austrię.

Stalin zorientował się poniewczasie, że alianci mogą go ubiec w okupowaniu jak największej części Niemiec. Jeszcze w początkach kwietnia planował ostateczne uderzenie w kierunku Berlina na połowę maja. Pod wpływem szybkich postępów wojsk zachodnich przyśpieszył gwałtownie ofensywę, ale było już za późno. Gdyby zimowy skok w początkach stycznia 1945 r. dokonany został nie znad Wisły, lecz znad Odry, zaprowadziłby Armię Czerwoną dużo dalej w głąb Rzeszy, aniżeli to się stało. Według wszelkiego prawdopodobieństwa większość terytorium Niemiec, Austria i Dania zostałyby „wyzwolone” przez wojska sowieckie.

Wiosną 1945 r. armie sprzymierzone pod dowództwem Eisenhowera wykazały daleko idącą powściągliwość. Eisenhower pragnąc uniknąć kolizji z Sowietami zamiast przeć na wschód skierował główne uderzenie w bok - na Bawarię. 4 maja Rosjanie zaprotestowali przeciwko szybkim postępom amerykańskiej 3 Armii w kierunku Pragi. Amerykanie zatrzymali się posłusznie pozwalając Armii Czerwonej zająć stolicę Czechosłowacji. Nastąpiło to 9 maja, a więc po kapitulacji Niemiec. Daremnie Churchill apelował do Roosevelta, by Eisenhower parł jak najdalej w kierunku Berlina, a później do Trumana, a po kapitulacji, by armie okupacyjne nie wycofywały się w granice wyznaczonych wcześniej stref okupacyjnych przed spotkaniem Wielkiej Trójki (W. Churchill, The Second World War. Triumph and Tragedy, Boston 1953, s. 403, 405-406, 445, 448, 450). Premier brytyjski chciał wykorzystać tę kartę jako zastaw w przetargu o Polskę. W liście do Trumana tłumaczył, że wyzwolenie Pragi przez wojska amerykańskie może wpłynąć nie tylko na sytuację w Czechosłowacji, lecz także na losy krajów ościennych. W dwa dni później apelował do Eisenhowera, by ten nie hamował natarcia w kierunku Pragi. Opóźnienie sowieckiej ofensywy mogło także zaważyć w jakimś stopniu na losach Polski, gdyby nie ówczesna postawa amerykańskiego sojusznika.

Sowiety z pewnością nie cofnęłyby się w granice swojej strefy, gdyby to im a nie aliantom udało się ją przekroczyć. Najlepszym dowodem jest ich zachowanie się w Wiedniu, który podobnie jak Berlin miał się znaleźć pod wspólną okupacją trzech mocarstw. Po zajęciu miasta Stalin natychmiast ogłosił powołanie „tymczasowego rządu austriackiego” i nie dopuścił do miasta misji brytyjskiej i amerykańskiej. Sowiety zgodziły się na wspólną administrację wojskową Berlina i Wiednia dopiero wówczas, gdy Truman uzależnił od tego wycofanie się aliantów na linię Łaby. Niestety, prezydent USA odrzucił propozycję Churchilla, by odczekać z tym do spotkania Wielkiej Trójki i wycofanie się aliantów w granice swoich stref okupacyjnych uzależnić także od osiągnięcia kompromisu w sprawie Polski.

Było ironią losu, że Powstanie Warszawskie, które stało się powodem opóźnienia postępów Armii Czerwonej, uratowało niechcący Wiedeń i Berlin. Natomiast z punktu widzenia długofalowych interesów Polski trwający przez pół wieku podział Niemiec był z pewnością opcją o wiele pomyślniejszą niż wchłonięcie ich w orbitę sowiecką. Stalin domagał się w Poczdamie przesunięcia granic Polski do linii Odry i Nysy, bo chciał, by granica jego panowania sięgała jak najdalej na zachód, a także dlatego, że wobec Polaków ziemie nadodrzańskie miały stać się w jego rękach zastawem zapewniającym uległość Polski. Nie istniałaby żadna z tych przesłanek, gdyby Niemcy znalazły się w chwili swojej klęski pod okupacją sowiecką.

Walka nie była daremna

Powstanie zawiodło jako demonstracja wobec świata polskiej woli odzyskania niepodległości w obliczu zagrożenia sowieckiego. W sensie doraźnym nie wywarło ono żadnego wpływu na politykę sojuszników zachodnich szukających porozumienia z Sowietami kosztem daleko idących ustępstw. W czasie składania meldunku dowódcy i sztabowi AK na dwa dni przed wybuchem Powstania porównałem je z „burzą w szklance wody”, jeśli chodzi o jego wpływ na międzynarodową sytuację Polski. Z perspektywy 50 lat ocena ta wymaga pewnej korektywy. Powstanie stało się jednym z pierwszych katalizatorów, które doprowadziły do radykalnej zmiany ocen zamiarów i polityki Moskwy w skali światowej. Dopiero w końcu lat czterdziestych Stany Zjednoczone zdały sobie w pełni sprawę z bezpośredniego zagrożenia płynącego z ekspansywnych dążeń sowieckich i przeszły do polityki powstrzymywania. Jej inicjator i główny architekt, George Kennan, był zastępcą ambasadora Harrimana w Moskwie w czasie Powstania Warszawskiego. Jak wynika z jego depesz, wspomnień i przede wszystkim z wywiadu udzielonego prof J. Zawodnemu, postępowanie Stalina wobec tragedii Warszawy było punktem przełomowym w jego ocenie długofalowych intencji i celów ZSRR (J. K. Zawodny, Nothing but Honour, Londyn 1978, s. 223).

Polityka dowództwa AK, by za żadną cenę nie pozwolić Stalinowi na wypchnięcie Polski ze zwycięskiego obozu sprzymierzonych, nie pozostała bez wpływu nie tylko na losy Polski, ale całej Europy Środkowo-Wschodniej. Zachowanie się społeczeństwa polskiego od pierwszego dnia wojny było takie, że ten niewielki kraj, pokonany i okupowany, znajdował się nieustannie w centrum uwagi rządów i opinii świata zachodniego. Heroiczna obrona Warszawy w 1939 r., udział lotników polskich w bitwie o Wielką Brytanię, solidarność i walka okupowanego kraju, jedynego, który odrzucił kolaborację z Niemcami, Monte Cassino i Normandia, sprawa Katynia - wszystkie te wydarzenia przebijały się na pierwsze strony prasy światowej. Powstanie Warszawskie było w tym łańcuchu wydarzeniem najmocniej kształtującym opinie i nastroje, nad którymi żadna demokracja nie może całkowicie przejść do porządku. Okazało się, że nawet Stalin nie mógł sobie na to pozwolić. Wydawało się, że po zwycięstwie miał w ręku wszystkie atuty i mógł robić, co mu się podobało. A jednak Polska w odróżnieniu od państw bałtyckich i Mołdawii nie została wcielona do ZSRR jako republika radziecka. Polityczna cena takiej aneksji byłaby w wypadku Polski zbyt wysoka. Pociągnęłaby ona za sobą całkowite zerwanie z Zachodem, osłabienie wpływów komunistycznych w Europie Zachodniej i gdzie indziej. Potrzebny był kamuflaż i postępowanie stopniowe, a więc utrzymanie na jakiś czas pozorów niepodległości i demokracji. Takie pozory stwarzały tak zwane demokracje ludowe. Państwo polskie, chociaż zniewolone i wasalne, zachowało swoją odrębność, przetrwało Stalina, który w swych zamysłach prawdopodobnie chciał z niego z czasem uczynić część ZSRR. Można więc uzasadnić tezę, że udział Polski w walce z Niemcami, której szczytowym punktem było Powstanie Warszawskie, ocalił w jakimś sensie odrębność państw satelickich Europy Środkowo-Wschodniej.

Powstanie rzutuje w przyszłość

Z polskiego punktu widzenia psychologiczny wpływ Powstania na powojenny rozwój wypadków w zniewolonej Polsce okazał się chyba ważniejszy aniżeli jego reperkusje międzynarodowe. W miarę upływu lat występowały one coraz wyraźniej. W najnowszej historii Polski żadne inne wydarzenie nie rzutowało tak mocno w przyszłość.

Warszawę i Polskę można było uratować przed straszliwym upływem krwi tylko w jeden sposób. Było nim szukanie porozumienia ze Stalinem w latach 1943-1944 na warunkach przez niego podyktowanych. Taka bezwarunkowa kapitulacja wystawiłaby polską metrykę rządom komunistycznym, osadzonym w Lublinie, a później w Warszawie przez sowiecką przemoc. Wejście na tę drogę oznaczałoby nie tylko rozbicie Polski Podziemnej na dwa wrogie obozy, ale zerwanie historycznej ciągłości życia narodowego. Byłoby to równoznaczne z poddaniem się nieprzyjacielowi nie w sensie kapitulacji wojskowej, ale w znaczeniu moralnym i politycznym. Obróciłoby to w nonsens całą, tak drogo okupioną pięcioletnią walkę z Niemcami. Nie po to przecież Polska prowadziła kosztem olbrzymich ofiar walkę z jednym okupantem, by rezygnując z wszelkiego oporu poddać się bez walki, nawet w sensie moralno-politycznym, drugiemu.

Odrzucenie tej drogi wypływało z instynktu związanego z właściwościami polskiej natury. Dzięki temu ocalało poczucie spójni i jedności. Nigdy przedtem w całej naszej historii naród nie osiągnął takiego zespolenia jak w czasie ubiegłej wojny. Poza jej nawiasem pozostała nieliczna, rządząca grupa komunistów. Ich stosunek do Powstania Warszawskiego i AK, a także całkowita uległość wobec wrogiej polityki Moskwy doprowadziły do jeszcze większej izolacji rządzących. Linia podziału zamieniła się w niewidoczną barierę, która znalazła swój wyraz w owym przeciwstawieniu „my” i „oni”. Ta niewidoczna spójnia wiązała się z obecnością w zbiorowej świadomości czy może podświadomości walki podziemnej, Powstania Warszawskiego i walki na wszystkich frontach świata. Pomimo pozorów przetrwała na dnie duszy nawet najgorsze czasy stalinowskie i odradzała się w chwilach wielkich zrywów w 1956 i 1980 r. Solidarność miała swój rodowód wywodzący się z czasów wojny.

W ciągu następnych 45 lat pamięć hekatomby Powstania Warszawskiego i obawy przed jeszcze jednym daremnym upływem krwi wywierały w chwilach niebezpiecznych hamujący wpływ na społeczeństwo. Syndrom Powstania, obecny w umysłach w kraju i na emigracji, sprawił, że w krytycznych dniach polskiego Października społeczeństwo w odróżnieniu od Węgrów nie posunęło się o ten jeden krok poza linię, za którą była przepaść. To samo powtórzyło się w czasie kolejnych zrywów w 1970 i 1980 r. Społeczeństwo, wiedzione instynktem, umiało wykształcić skuteczne formy oporu społecznego i nacisku na rządy komunistyczne bez uciekania się do gwałtownych i skazanych na klęskę konfrontacji powstańczych. Doświadczenie Powstania Warszawskiego wywierało także wpływ hamujący na „wielkiego brata”. Zapamiętano w Moskwie, że Polacy są niebezpiecznym narodem, który w obronie imponderabiliów gotów jest iść na wszystko. Liczono się tam z pewnością z tym, że koszty polityczne interwencji wojskowej w Polsce mogą się okazać o wiele wyższe niż inwazja na Węgry i Czechosłowację. Sowiecki dypolomata, zapytany przez Amerykanów, dlaczego Sowiety nie wkroczyły do Polski w 1980881 r., odpowiedział: - Bo wiedzieliśmy, że w odróżnieniu od Czechów Polacy nie ograniczą się do opluwania naszych czołgów.

Stalinowi udało się bez oporu ze strony sojuszników pozbawić Polskę niepodległości, ale próby podboju moralnego i ujarzmiania umysłów zostały przez nią zwycięsko odparte. Tylko w Polsce Kościół przetrwał jako niezależna instytucja, tylko w Polsce chłop obronił się przed kolektywizacją, robotnik stał się siłą, z którą totalitarne rządy musiały się liczyć, a inteligencja walczyła skutecznie o coraz szerszy margines wolności słowa i myśli. Sojusz robotników, inteligencji i chłopów przybrał postać Solidarności. Przykład Polski pociągnął za sobą innych i przyczynił się w sposób decydujący do wyzwolenia Europy Środkowo-Wschodniej, upadku sowieckiego imperium i bezkrwawego zwycięstwa w zimnej wojnie. Nie mógłby tego zwycięstwa odnieść naród, który wyszedłby z wojny ze złamanym kręgosłupem. Rok 1989 przyniósł pogrobowe zwycięstwo poległych w Powstaniu Warszawskim, w pięcioletniej walce w podziemiu i na wszystkich frontach drugiej wojny światowej.

Nad urną z prochami

gen. Tadeusza

Bora-Komorowskiego

Przeżywamy chwilę pamiętną. Generał Tadeusz Bór-Komorowski powraca do ojczyzny, powraca do Warszawy, by spocząć tu na zawsze obok swoich poległych żołnierzy. Powraca do stolicy, którą opuszczał pół wieku temu w ów pochmurny, najsmutniejszy ze smutnych dni października. Opuszczał ją jako dowódca powstańczej armii, która po 63 dniach samotnej walki o każdy próg uległa miażdżącej przewadze wroga. Opuszczał generał Bór Warszawę jako zwyciężony - powraca jako zwycięzca. Chylą przed tą urną czoło najwyżsi dostojnicy odrodzonej i suwerennej Rzeczpospolitej, pochylają się sztandary, oddaje honory kompania Wojska Polskiego, składa hołd ludność stolicy, mocą polskiego ducha wskrzeszonej ze zgliszcz i ruin.

Dzień dzisiejszy zapisuje końcowe słowa i zamyka ostatni, pośmiertny rozdział księgi losów generała Bora. Paradoks tych losów sprawił, że pułkownik kawalerii, odznaczony za cnotę żołnierskiej odwagi, okazanej w kampanii 1920 r., wysunął się w ciągu pięciu lat wojny przed setki równych sobie rangą oficerów zajmując kolejno stanowiska: dowódcy Okręgu Krakowskiego, zastępcy dowódcy i dowódcy AK, później Naczelnego Wodza, a na końcu premiera rządu na wygnaniu. Los pchał w górę tego człowieka jakby wbrew jemu samemu, bo Generał tych kolejnych awansów nie oczekiwał i nie pragnął. Cnotę żołnierskiej odwagi łączył z cnotą niezwykłej skromności. Nie miał innych ambicji, jak tylko służyć i walczyć na posterunku wyznaczonym przez rozkaz, a gdy go nie było - przez okoliczności i poczucie obowiązku.

Tragedią Generała stało się, że właśnie na jego barki spadła odpowiedzialność za losy miasta i kraju w chwili, gdy nie było już dla Polski ratunku. Byliśmy opuszczeni przez sojuszników, raz jeszcze miażdżeni z obu stron przez dwóch potężnych wrogów. Polska walcząca tak rozpaczliwie o wolność przeżywała jedną z najgorszych chwil w swojej historii, bo znalazła się w położeniu bez wyjścia. Każda decyzja była zła, każda prowadziła do katastrofy innego rodzaju. Ucieczka od decyzji podjęcia walki zamieniłaby pięcioletnie, zorganizowane zmagania z niemieckim najeźdźcą w niewypał i nonsens. Bierność oznaczała wypuszczenie steru z ręki, najprawdopodobniej zastąpienie rozkazu przez wybuch żywiołowy i nie kontrolowany. Bierność nie chroniła przed nieludzkimi, zapobiegawczymi środkami okupanta, który z pewnością nie tolerowałby na bezpośrednim zapleczu frontu tej twierdzy oporu, jaką stała się stolica. Przed najeźdźcą ze wschodu nie broniły nas nawet słupy graniczne. Jakakolwiek próba zbrojnego przeciwstawienia się Armii Czerwonej posuwającej się w głąb kraju w pościgu za Niemcami uczyniłaby z Polski sprzymierzeńca Rzeszy hitlerowskiej, wytrąciłaby ją w ostatniej chwili z obozu zwycięskiej koalicji. Rozkaz do powstania krzyżował zamiary Stalina, który garstkę swoich komunistycznych marionetek usiłował przedstawić światu jako jedyną siłę reprezentującą wolę społeczeństwa. W obliczu tej oszukańczej gry bierność i nieobecność byłaby kapitulacją bez walki.

Nie ma większego bohaterstwa aniżeli wytrwać na posterunku w obliczu nieuniknionej klęski. Generał Bór i jego sztab nie uciekał od decyzji, gdy każda była zła. Nie dbał o to, co o nim powiedzą współcześni i jaki wyrok wyda na niego historia. Troszczył się tylko o Polskę.

W rok po Powstaniu mówił mi generał Pełczyński, że gdy 1 sierpnia udawali się z Borem do Komendy Głównej w fabryce Kamlera na Woli, byli świadomi tego, że ich rola, być może ich życie, zbliża się ku końcowi. Znali los żołnierzy 27 Dywizji Wołyńskiej, wiedzieli o podstępnym aresztowaniu dowódców i sztabów AK w Wilnie i Nowogródku, o rozstrzelaniu Kmicica i jego partyzantów. Szli na straconą redutę w przekonaniu, że wbrew wszystkiemu trzeba jej bronić do gorzkiego końca. Droga, jaką obrali przywódcy Polski Podziemnej, prowadziła ich nie do władzy, lecz do celi więziennej, za druty kolczaste albo na miejsce kaźni. Nie mieściło się w granicach ludzkich przewidywań, że ocaleją i że fala wydarzeń wyrzuci ich na brzeg Anglii.

Generałowie Bór i Pełczyński wraz z kilkoma innymi ocaleli, ale musieli stawić czoło nie tylko kalumniom i oszczerstwom wrogiej propagandy, ale także rozpaczy przygniecionego ogromem nieszczęść społeczeństwa, które widziało w nich sprawców śmierci blisko 200 tysięcy poległych żołnierzy i mieszkańców Warszawy. Widzieli w nich ludzi winnych zagłady milionowego miasta i skarbów narodowego dziedzictwa gromadzonych w stolicy w ciągu sześciu stuleci. W obliczu klęski i zawiedzionych nadziei ta straszliwa hekatomba wydawała się ofiarą daremną i pozbawioną wszelkiego sensu. W obliczu tych ciężkich oskarżeń - generałowie Bór i Pełczyński przyjęli postawę godną i odważną. Przyjmowali całą odpowiedzialność na siebie. Nie usiłowali nigdy przerzucać jej na Naczelnego Wodza, premiera, rząd londyński czy kogokolwiek innego.

Dziś, po pięćdziesięciu latach, po odzyskaniu niepodległości, Powstanie Warszawskie ukazuje nam się w innej perspektywie. Dziś już wiemy, że pięciu lat wojny i 63 dni Powstania nie można traktować jak kilku stron wydartych z księgi, bo to, co zapisane zostało na następnych kartach, stanowiło dalszy ciąg rozdziału spiętego jakby dwiema klamrami: oblężeniem Warszawy w 1939 i Powstaniem w 1944 r. Dramat wojenny nurtował naród przez następne czterdzieści pięć lat. Trwał w jego świadomości, kształtował postawy. Żadne inne wydarzenie nie wywarło tak wielkiego wpływu na bieg wypadków ostatniego półwiecza. Po Powstaniu pozostał bezludny stos wypalonych ruin i zawiedzionych nadziei - ale ocalało poczucie spójni i jedności, jakiego ten naród nigdy przedtem nie osiągnął. Zdrada, jakiej dopuściły się Sowiety, przy pełnym moralnym, politycznym i propagandowym poparciu swoich polskich instrumentów, zohydzanie i prześladowanie żołnierzy AK, przedstawianie bohaterów jako zdrajców - spójnię tę wzmocniło pogłębiając równocześnie przepaść między rządzonymi i rządzącymi. Stała się ta przepaść niewidoczną i ostatnią linią obrony, która przebiegała w sercach i umysłach ludzkich. Wielka zmowa całego narodu, jaką była Polska Podziemna, przetrwała gdzieś na dnie świadomości ludzkiej i stała się cementem jednoczącym w oporze moralnym, stawianym skutecznie totalnym rządom, narzuconym przez obcą przemoc i utrzymywanym przy władzy przez groźbę jej użycia. Powracała ta jedność w chwilach wielkich zrywów, aby odrodzić się w pełni w masowym ruchu, który przybrał imię Solidarność. Bezkrwawe zwycięstwo Solidarności, wyzwolenie Polski jej własnymi siłami tkwiło swymi korzeniami w AK, Powstaniu Warszawskim i w „Burzy”. Twoje to było, Panie Generale, za grobem zwycięstwo, Twoje, Twoich żołnierzy i całego narodu. Ty, i Twoi żołnierze pokazaliście, że nie ma posterunku straconego, póki są ludzkie serca, które go bronią. Tak jak nie ma bitwy przegranej, dopóki jej się za przegraną nie uzna.

Szukam w myślach tej chwili, w której droga życia generała Bora osiągnęła swój punkt szczytowy. I znajduję ją w pierwszych dniach po klęsce. Niemcy zażądali wówczas od dowódcy AK, który był już ich jeńcem, by wydał swym oddziałom na terenach pozostających pod okupacją niemiecką rozkaz do zaprzestania dalszej walki. Komorowski z miejsca i bez namysłu żądanie to odrzucił. Gdy adiutant Goebbelsa, Wilfred von Oven, meldował o tym swojemu szefowi, ten zaciekły wróg, który szykował Polakom totalną zagładę, wykrzyknął: - „Co za naród! Ta Polska poprzez swoje dzieje nieustannie najeżdżana, okupowana, rozdarta, jej granice zniesione, życie narodowe zdławione, a jednak duch tego narodu przetrwał wieki i jak płomień wciąż bije w górę z popiołów i zgliszcz. Im groźniejsza nawałnica, tym większy żar“ (W. von Oven, Mir Goebbels zum Ende, Buenos Aires 1950, s. 155-156).

Uosobieniem tego narodu, który w chwilach największych klęsk nigdy się nie poddał, wszystko wytrzymał, wciąż upadał pod swym krzyżem i za każdym razem znajdował w sobie ducha i siłę, by podnieść się i iść dalej - uosobieniem tego ducha stał się generał Tadeusz Bór-Komorowski. Za chwilę nasza wspólna Matka - wolna polska ziemia przytuli do siebie i przygarnie na zawsze jednego ze swych najwierniejszych Synów i Obrońców.

Tętno historii

Uroczystości 50. rocznicy Powstania różniły się od wszystkich poprzednich obchodów rocznicowych. Nie zamknęły się w granicach naszej polskiej parafii, lecz zyskały rozgłos w skali światowej. Zwracały się nie tylko ku przeszłości, lecz także ku przyszłości. Nie ograniczyły się do oddania hołdu poległym. Rocznica stała się okazją do poczynań służących zabezpieczeniu Polski przed powtórzeniem się nieszczęść.

Trudno nie zgodzić się z Adamem Michnikiem, że była to zasługa Prezydenta. Decyzja podniesienia rangi tej rocznicy do rangi wydarzenia międzynarodowego zapadła już rok temu. Zaproszenie na uroczystości szefów państw nie tylko dawnych aliantów, ale i dwóch sprawców klęski Powstania było posunięciem trudnym i ryzykownym, a więc odważnym. Wałęsa nie mógł być pewny, jak to zaproszenie przyjęte będzie przez społeczeństwo, dobrze pamiętające bezmiar doznanych krzywd i cierpień.

Dla wszystkich żołnierzy Polski Podziemnej był to spóźniony o 50 lat Dzień Zwycięstwa. Zwycięstwa w obu wojnach, bo były to dwie wojny - jedna z Niemcami, druga z Rosją.

W tej pierwszej przegraliśmy bitwę wrześniową, ale stawiając czoło przygniatającej przewadze niemieckiej rozpętaliśmy wokół Polski taniec ogólnoeuropejski, a później ogólnoświatowy, który zakończył się w 1945 r. upadkiem Rzeszy hitlerowskiej, śmiercią Hitlera i zniweczeniem jego zamiarów totalnej zagłady narodu polskiego.

W wojnie ze Związkiem Sowieckim byliśmy samotni do chwili wybuchu zimnej wojny. Zakończyła się ona w 1989 r. upadkiem komunistycznej monopartii, rozpadnięciem się Związku Sowieckiego i wyzwoleniem spod jego dominacji narodów ujarzmionych. Udział Polski w tym zwycięstwie był chyba większy jeszcze niż w wojnie z Hitlerem.

Nikt, kto nie przeżył eposu 63 dni Powstania, nie pojmie wzruszenia, jakie chwytało nas za gardło w chwili powrotu do Warszawy gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego w godzinie „W” na Cmentarz Powązkowski, a później w czasie wspaniałej uroczystości na placu Piłsudskiego i na placu Krasińskich. Pięćdziesiąt lat temu, gdy meldowałem się generałowi Borowi po powrocie z Londynu, miałem uczucie, że dotykam tętna historii. Gdy 50 lat później słuchałem słów prezydenta demokratycznych Niemiec, proszącego Polskę o wybaczenie, właśnie w tym momencie i w tym miejscu, w sercu Warszawy, poczułem, że znowu dotykam tętna historii. Był to akt pokuty, który tu, w Warszawie, nagrodzony został gorącymi oklaskami tłumów i odbił się potężnym echem w całym świecie, a przede wszystkim w Niemczech. Był to milowy krok na drodze ku obaleniu barier psychologicznych zagradzających Polsce drogę do zachodniej Wspólnoty Europejskiej i Atlantyckiej. A więc drogę do bezpieczeństwa.

A równocześnie my, obecni na placu, i cały świat mogliśmy dowiedzieć się, że drugi dawny wróg nie stawił się w Warszawie w osobie swego najwyższego przedstawiciela i nie tylko odmówił przeproszenia, ale nawet przyjęcia współodpowiedzialności za klęskę Powstania, zagładę miasta i śmierć 200 tysięcy ludzi. Wysłannik Jelcyna tłumaczył, że nie pozwoliły na to nastroje panujące dziś w Rosji. To wszystko razem wzięte uprzytomniło Polsce i światu zagrożenie, jakim jest wzbierająca fala nacjonalizmu rosyjskiego. Ten kontrast między wystąpieniem Niemca i Rosjanina stał się potrzebnym ostrzeżeniem nie tylko dla Polaków.

Podsumowując obchody chcę podkreślić uderzającą sprawność organizacyjną okazaną przez władze cywilne i wojskowe. Weterani Powstania - ludzie w podeszłym wieku - nie mieli tym razem żadnych podstaw do żalów i pretensji. Szczególne uznanie za sprawną organizację należy się ministrowi Andrzejowi Zakrzewskiemu z Kancelarii Prezydenta RP, wojewodzie warszawskiemu Bohdanowi Jastrzębskiemu i przedstawicielowi wojska. Dobrze się stało, że organizacja uroczystości znalazła się w rękach tych, którzy nie są zamieszani w kombatanckie konflikty.

Brakowało nam bardzo obecności Lecha Wałęsy na pogrzebie Bora i na Cmentarzu Wojskowym w godzinie „W”. Ale wynagrodziło nam tę nieobecność jego wzruszenie, z jakim wygłaszał swoje piękne przemówienie przed pomnikiem Powstańców.

O wiele trudniej było zrozumieć nieobecność szefa sztabu, gen. Tadeusza Wileckiego, na pogrzebie dowódcy AK, a także wśród tłumów, które zebrały się przy grobach poległych w godzinie „W” i na uroczystości poświęcenia miejsca, w którym nareszcie stanąć ma pomnik Żołnierzy AK. Trudno uznać, że wycieczka do Tajlandii była usprawiedliwiającym powodem nieobecności dowódcy sił zbrojnych suwerennej Rzeczpospolitej w uroczystościach rocznicy wydarzenia, które stało się kulminacyjnym punktem polskiego czynu zbrojnego w drugiej wojnie światowej.

Ten przykry zgrzyt nie może jednak zatrzeć przeżyć i wspomnień tych wielkich i wspaniałych dni ani uznania dla ich organizatorów.

„Gazeta Wyborcza”

8 VIII 1994

`tc+

IV. Rozrachunek

z przeszłością

* Dwa razy niepodległość w jednym życiu

* Moje rozrachunki z PRL

* Bakcyle PRL

* Polski pesymizm i rzeczywistość

Dwa razy niepodległość

w jednym życiu

Należę do coraz szybciej topniejącej mniejszości, która przeżyła dwukrotnie odzyskanie niepodległości: w zaraniu i u schyłku życia. Za mały byłem w 1918 r., by zachować wspomnienia związane z dniem 11 listopada. Wszystko, co pozostało w mojej pamięci z ostatnich dni i miesięcy epoki rozbiorowej, to oddział Niemców w pikelhaubach maszerujących Alejami Ujazdowskimi, niemieccy żandarmi w miękkich, okrągłych furażerkach, sprawdzający przepustki przy wejściu na perony na Dworcu Wiedeńskim, ogromny sobór prawosławny na placu Saskim, a później chorągiew biało-czerwona zatknięta w bramie naszego domu na Pięknej i na sąsiednich kamienicach oraz patriotyczne pochody przeciągające Marszałkowską. Jak zdjęcie w albumie utkwił mi w pamięci obraz mojej babki czytającej głośno „Kuriera Warszawskiego” i wycierającej oczy chusteczką. W czasie Powstania Styczniowego jako mała dziewczynka patrzyła na to, jak Kozacy podpalali pod Suchedniowem dworek jej rodziców. Przeżyła całą długą noc, jaka zaległa nad Polską po upadku Powstania. Można sobie wyobrazić, czym dla jej pokolenia była jutrzenka wolności, która zabłysła nad Warszawą w ów pochmurny dzień listopadowy.

W 50. rocznicę odzyskania niepodległości Rozgłośnia Polska RWE nadała relacje żyjących jeszcze uczestników wydarzeń, jakie rozegrały się w Warszawie 11 listopada 1918 r. Kajetan Morawski tak o tym opowiadał: „Kto tych dni nie przeżył w Warszawie, ten nie wie, co oznacza radosny szał zwycięstwem i wolnością upojonego narodu. Po wszystkich ulicach rozbiegli się chłopcy z POW i odbierali broń umundurowanym Niemcom. Żołnierzy, którzy oddawali ją bez oporu, puszczano wolno. Grupy broniące się w Ratuszu i w koszarach zmuszano walką wręcz do uległości”. Morawski należał do trzyosobowej komisji odbierającej od Niemców gmachy publiczne. „Pałac Saski - mówił - siedziba Generalgubernatorstwa był pusty. Tylko w gabinecie siedział wczoraj jeszcze wszechpotężny szef administracji niemieckiej, ekscelencja Wolfgang von Kries. Przerażonego dygnitarza strzegło dwóch kilkunastoletnich chłopców z ogromnymi, zdobycznymi karabinami”. Ten widok uprzytomnił Morawskiemu historyczną wagę przełomu, jaki się na jego oczach dokonywał. Polska była znów niepodległa.

W rzeczywistości niepodległy był w tym dniu tylko skrawek przyszłego państwa. Pomorze, Wielkopolska i Śląsk były wciąż częścią Prus. W Małopolsce Wschodniej toczyła się walka o Lwów. Cała ściana wschodnia nie była granicą, lecz linią frontu. Polska odzyskiwała niepodległość etapami. Deklarację niepodległości jako pierwsza ogłosiła 12 października 1918 r. Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego. W dwa tygodnie później w Krakowie, wciąż jeszcze w obecności austriackiego batalionu piechoty z Wiednia, powstała Polska Komisja Likwidacyjna i wezwała Austriaków do kapitulacji oświadczając, że ziemie zaboru austriackiego należą już do państwa polskiego. W obliczu załamania się i rozbrojenia wojsk okupacyjnych w Lubelskiem powstał w Lublinie w nocy z 6 na 7 listopada Tymczasowy Rząd Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim na czele. Nigdy jednak nie powstał spór o to, jaką datę uznać za przełomową. Z biegiem lat przyjęto zgodnie, że Polska odzyskała niepodległość 11 listopada 1918 r., kiedy Niemcy zostali w stolicy rozbrojeni i w imieniu narodu władzę zwierzchnią, nikomu nie podległą, objął de facto Józef Piłsudski.

Po 71 latach burzliwej historii przeżywałem odzyskaną niepodległość po raz wtóry. W moim osobistym życiu był to przełom ogromny, bo oto ja, wróg numer jeden Polski Ludowej, wracałem do kraju po 45 latach na zaproszenie Wałęsy i komitetów obywatelskich, które nie potrzebowały już pytać władz PRL o pozwolenie. Gdy samolot dotknął ziemi i na budynku dworca lotniczego odczytałem napis: Warszawa, przeżyłem najszczęśliwszy i najbardziej nieoczekiwany moment w moim życiu. Nieoczekiwany, bo wprawdzie nosiłem w sobie od lat nie nadzieję, lecz pewność, że sowiecka władza ulegnie kiedyś załamaniu - nie na peryferiach, ale w samym centrum - i że naród znajdzie w sobie wolę, by skorzystać z tej historycznej koniunktury, nigdy przecież nie śmiałem marzyć, że to się stanie już za mego życia.

Przyleciałem do Warszawy 29 sierpnia, kiedy Mazowiecki, desygnowany przez Wałęsę, tworzył pierwszy, niekomunistyczny rząd w orbicie sowieckiej. Odlatywałem 12 września, w którym rząd Mazowieckiego stanął przed parlamentem, został zaprzysiężony i zajął miejsce rządu Rakowskiego. Pewien tygodnik zapytał mnie niedawno, w którym dniu Polska odzyskała suwerenność. Czy po konferencji Okrągłego Stołu i kontraktowych wyborach do Sejmu, czy może po wyborach na prezydenta, czy wreszcie dopiero po pierwszych, w pełni wolnych wyborach do Sejmu. Byłem tym pytaniem zaskoczony, bo dla mnie nie ulegało wątpliwości, że tym dniem był 12 września 1989 r. - data powstania pierwszego polskiego rządu, który nie potrzebował ani informować wielkiego brata, ani go się radzić czy prosić o zgodę. Bez względu na swój skład był on pierwszym od 1939 r. rządem suwerennym. Od tego dnia polskie placówki dyplomatyczne przestały być aneksami ambasad sowieckich. Polska misja przy ONZ mogła samodzielnie decydować o tym, jak głosować, Polskie Siły Zbrojne - jeśli nie formalnie, to de facto - przestawały być częścią wojsk Układu Warszawskiego podlegających sowieckim rozkazom.

Już w czasie tej pierwszej wizyty zadawałem sobie pytanie, czy to, co dla mnie było wielkim historycznym przełomem, odbierane było w ten sam sposób przez całe społeczeństwo? Gdy zapytałem Wałęsę, dlaczego tak mu zależało, abym przyjechał w tym momencie, odpowiedział, że chciał, by ludzie uświadomili sobie, że przecież coś się w tym kraju zmienia, skoro były dyrektor RWE może zjawić się w Polsce i mówić publicznie to, co przez blisko pół wieku mógł głosić tylko z odległego Londynu, a później z Monachium. Staliśmy przed pomnikiem Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Przed nami ogromny, entuzjastyczny tłum. Ale była to radość płynąca ze zwycięstwa Solidarności i przegranej komunistów. Gdyby przed wojną doszło do upadku rządów sanacyjnych i przejęcia władzy przez stronnictwa opozycyjne - byłoby to wydarzenie w tej samej skali.

Od tego czasu odwiedziłem kraj 15 razy i w miarę, jak przyglądałem mu się coraz bliżej, zaczynałem rozumieć różnice między 1918 i 1989 r. Przed 1918 r. polskie państwo nie istniało, kraj był podzielony i każdy z trzech zaborów żył od przeszło stulecia życiem państwa zaborczego. Obce rządy były odczuwalne i widoczne na każdym kroku: obce mundury zaborczego wojska i żandarmerii, rosyjskie, pruskie i austriackie orły, dwujęzyczne napisy w Kongresówce i w Galicji, a niemieckie w zaborze pruskim. Wszędzie symbole obcego panowania. Odzyskanie niepodległości każdy odczuł na sobie w sposób najbardziej bezpośredni. W 1989 r. państwo istniało i skupiało w swoich granicach ogromną większość polskiej masy etnicznej. Było to państwo wasalne, pozbawione możliwości kierowania się własną racją stanu, ale istniało i miało wszystkie zewnętrzne pozory i atrybuty samodzielnego organizmu państwowego. Istniało przecież polskie wojsko, urzędy, sądy, szkoły itd. Wystarczyło tylko przeciąć pępowinę łączącą ten organizm z Moskwą, aby stało się suwerenne. Przecięcie tej pępowiny było w 1989 r. tak bezbolesne, że dla przeciętnego człowieka prawie niezauważalne, bo na pozór nic się przecież wokół niego nie zmieniło. Istotne było pozbycie się monopartyjnych rządów i systemu rządzenia, który w odczuciu większości był niewydolny i stał się sprawcą złych w porównaniu z Zachodem warunków materialnego bytu. Ale była to sprawa wewnętrzna, a przy tym likwidacja rządów komunistycznych była rozłożona w czasie na tyle etapów, że w umysłach ludzkich zatarciu uległa granica rozdzielająca suwerenną i demokratyczną Trzecią Rzeczpospolitą od wasalnej i monopartyjnej Polski Ludowej. Tym samym zatarciu uległ dawny podział między rządzącymi i rządzonymi, między tymi, których określano mianem „oni”, i tymi, którzy nazywali siebie „my”.

Dziś rysuje się inny podział. Podział przede wszystkim, choć nie tylko, pokoleniowy. Podział między tymi, którzy mają inną skalę porównawczą, bo pamiętają Polskę niepodległą, przeżyli w kraju wojnę i okupację, szok klęski i zdruzgotanych nadziei, jakie przyniosła Jałta i zamiana po wojnie okupacji niemieckiej na sowiecką, perfidne i podstępne metody podboju od wewnątrz, prowadzone przez polskie ekspozytury Stalina. Należą tu ci wszyscy, którzy nie zapomnieli doświadczeń najgorszego, pierwszego okresu martyrologii żołnierzy AK, powojennego podziemia i działaczy opozycji Mikołajczyka - krwawego terroru, ludzkiego upodlenia rodzącego się z chęci zdobycia osobistego awansu albo z lęku przed uwięzieniem, torturami śledztwa, utratą życia, a czasem tylko z obawy przed wyrzuceniem z pracy albo utraty możliwości kształcenia dzieci. Były to czasy trudne do zapomnienia, zwłaszcza dla tych, którzy wyszli z nich ciężko pokaleczeni na ciele i na duszy i po dziś dzień noszą na sobie blizny z tamtego, najgorszego okresu. Należą do tego obozu także ci młodzi, którym dom rodzinny zdołał przekazać w formie nieskażonej pamięć własnych przeżyć i ciągłość tradycji oraz nienaruszoną hierarchię wartości. A po drugiej stronie są ci, którzy już nie pamiętają, bo urodzili się w latach Gomułki i Gierka. Nie pamiętają, bo sami tego nie przeżyli. Pod wpływem nacisku społecznego margines wolności w Polsce Ludowej ulegał stopniowemu rozszerzaniu. Odwrót Gomułki od Października napotykał opory, które sprawiły, że nie oznaczał powrotu do stalinizmu. Rządy Gierka były w wielu dziedzinach bardziej liberalne niż Gomułki. To przecież w tych latach rodził się ruch zbiorowych protestów, powstał KOR, powstawać zaczęła prasa drugiego obiegu, a na końcu tego procesu narodziła się Solidarność. Nacisk społeczny prowadził do stopniowego rozszerzania marginesu wolności aż do stanu półwolności. Stan półwolności ułatwia asymilację i pogodzenie się z rzeczywistością, stępia i rozmywa ostrość rozgraniczeń. W czasie niedawnego pobytu w warszawskiej klinice zapytałem na próbę kobietę w średnim wieku z personelu lekarskiego, kiedy właściwie Polska odzyskała wolność. Po namyśle odpowiedziała, że chyba za Gierka, bo od tego czasu można było swobodnie wyjeżdżać za granicę, a to dla niej znaczyło bardzo wiele. Zrozumiałem w tym momencie, że dla niej i dla mnie rok 1989, powtórne odzyskanie wolności było przeżyciem w innej skali i że w dzisiejszej Polsce część społeczeństwa myśli podobnie jak ja, a część podobnie jak ona. I że niewiele ma to wspólnego z podziałem na komuchów i całą resztę.

Mówię o tym bez załamywania rąk. Rzeczywistość trzeba brać taką, jaka ona jest. A jeśli pragniemy ją zmienić, jeśli chcemy przywrócenia zerwanej ciągłości tradycji, przywrócenia słowom ich prawdziwego znaczenia, odbudowania kryteriów zasług i przewinień oraz hierarchii wartości, zacznijmy od zrozumienia ludzi ukształtowanych bez własnej winy w uwarunkowaniach odmiennych od naszych. Być może Polsce potrzebny jest jakiś ruch odrodzenia narodowego, który potrafi wznieść się ponad rozgrywki partyjne, walkę o władzę i ponad dzisiejsze podziały. Ale ruch taki może przezwyciężyć ciężki spadek moralny Polski Ludowej, jeśli wyjdzie spontanicznie z pokolenia młodych i jeśli znajdzie drogę do umysłów nie tylko tych, którzy pamiętają i myślą podobnie, ale także do tych, którzy nie pamiętają i myślą inaczej.

„Gazeta Wyborcza”

12 XI 1993

Moje rozrachunki z PRL

Metryka wystawiona

w Katyniu

Lata Polski Ludowej spędziłem poza krajem, ale z racji swego zaangażowania przeżywałem ten rozdział historii dosłownie dzień po dniu - od chwil poczęcia przyszłej władzy ludowej aż po jej zgon. A poczęła się ona w grobach katyńskich, bo wykrycie zbrodni posłużyło Stalinowi za pretekst do cofnięcia uznania prawowitym władzom Rzeczpospolitej i powołania do życia tego embrionu przyszłych wasalnych rządów PRL, jakim był Związek Patriotów Polskich i dywizja Berlinga.

Patrzyłem, jak z tych zarodków wyrastały kolejno montowane w Moskwie duplikaty naczelnych organów suwerennego państwa: rządu, parlamentu i sił zbrojnych. Realizowały one krok po kroku stalinowskie plany politycznego podboju państwa. Kadry wypełniali ludzie narodowości polskiej, ale polskie szyldy i nazwiska maskowały wobec świata i własnego społeczeństwa narzucanie Polsce przemocą obcej dominacji i ustroju. Niestety, to gigantyczne oszustwo, wbijane w głowy przez blisko pół wieku, przetrwało Polskę Ludową.

Taki wniosek narzuca lektura artykułu wybitnego historyka, Jerzego Holzera (Historia nie zna bilansów, „Tygodnik Powszechny” nr 27), który rozciągnięcie radzieckiego patronatu nad Europą Wschodnią stawia na równi z rozciągnięciem amerykańskiego patronatu nad zachodnią częścią kontynentu. Jedno i drugie stanowiło w jego oczach równorzędne pendant. To samo słowo „patronat” zastosowane zostało wobec dobrowolnego związku suwerennych państw demokratycznych, które w obliczu zagrożenia sowieckiego przyjęły nuklearną zasłonę rozciągniętą nad nimi przez amerykańskie supermocarstwo, i niewolniczego uzależnienia narzuconego siłą i terrorem przez ZSRR. Miały to być dwie „odpowiedzi”, które - jak pisze Holzer - „na całe półwiecze wyznaczyły drogi rozwoju Europy”. Tę drugą (sowiecką) odpowiedź - pisze Holzer bezosobowo - „przyjęto w Polsce i zastosowano [podkr. J.N.] w dziesięcioleciach PRL”. Nie zbliża tego twierdzenia do prawdy następne zdanie: „Można wprawdzie dodać, że nie była to odpowiedź przyjęta dobrowolnie, lecz narzucona. Jest to właściwie zbędne - pisze profesor - skoro jednym z istotnych elementów komunistycznej odpowiedzi było zaakceptowanie przymusu w skali międzynarodowej i wewnętrznej”. Zaakceptowanie w skali wewnętrznej? Czy za akceptację poczytuje Holzer sfałszowane wybory w 1947 r. albo 99 procent głosów oddawanych w następnych wyborach na jedną listę? Sfałszowanie wyborów i likwidacja opozycji nie były zaakceptowane w Jałcie i Poczdamie. Wręcz przeciwnie, pogwałcenie tych układów przez Stalina doprowadziło do wybuchu zimnej wojny. Historyk naszych czasów powinien o tym wiedzieć.

Terminologia kłamstwa

Jerzy Holzer nie jest wyjątkiem. Już po 1989 r. znany katolicki publicysta, pisząc na łamach „Tygodnika Powszechnego”, używał bez cudzysłowu słowa „sojusz” na określenie związku jednostronnej zależności, narzuconego siłą przez wschodniego sąsiada, i mówił o dwóch „obozach” - londyńskim i tym drugim, po imieniu nie wymienionym, na obraz i podobieństwo dwóch orientacji - Piłsudskiego i Dmowskiego, odmiennymi drogami zmierzających do wspólnego celu, jakim była niepodległość. Tego rodzaju nieprawdy, powtarzane w prasie wolnej od cenzury, przez ludzi z pewnością uczciwych, muszą zdumiewać, boć przecież ta prasa nieomal codziennie wydobywa na jaw nowe dokumenty świadczące o tym, że Stalin decydował o wszystkich posunięciach władzy ludowej w najdrobniejszych szczegółach. Obowiązująca terminologia odwracała prawdziwy sens słów do góry nogami. Demokracja oznaczała dyktaturę jednej partii, patriotyzm - totalne utożsamienie polskiej racji stanu z interesami hegemona, morderstwo polityczne było spełnieniem służbowego obowiązku, obrona suwerenności - obroną przez samych Polaków ich wasalnego uzależnienia i obcego systemu.

Niebezpieczeństwo polega na tym, że gdy słowa-kłamstwa przechodzą do obiegu wolnego od cenzury i nacisku władz, nabierają wiarygodności. Przykładem: określenie „ograniczona suwerenność”, którym tak chętnie posługuje się gen. Jaruzelski. Jest to typowy przykład contradictio in adiecto. Istotą suwerenności jest absolutna, nikomu nie podlegająca zwierzchność najwyższych władz państwowych. Suwerenność ograniczona przez obce państwo przestaje być suwerennością. Zamienia się w węższą lub szerszą autonomię.

Słowa-kłamstwa ulegały z czasem poprawkom po to, by je uczynić bardziej wiarygodnymi. Na przykład „walka z bandami”, czyli z niepodległościowym, powojennym podziemiem, ustąpiła miejsca „wojnie domowej”, która wcale domową nie była. Miało to określenie sugerować bratobójczą walkę, w której odpowiedzialność za przelew bratniej krwi w równej mierze obciążała jednych i drugich. Określenie „wojna domowa” zacierało różnice między tymi, którzy mając za sobą całą potęgę represyjnych organów sowieckich „utrwalali władzę ludową”, a więc pomagali w zniewoleniu swego kraju, i tymi, którzy w swoim najgłębszym przekonaniu i zgodnie ze stanem rzeczy kontynuowali walkę o niepodległość, tyle że z innym wrogiem. To, że była to walka beznadziejna, skazana na klęskę, jeszcze bardziej podkreśla heroizm tych ludzi.

Wydaje się to oczywistą prawdą. A jednak natknąłem się gdzieś na pogląd niezależnego historyka, że skoro potępia się ubeków, którzy mordowali po wojnie akowców, to trzeba równocześnie potępić akowców, którzy mordowali ubeków. Pominięty jest w tym równaniu zasadniczy fakt, że Wojsko Ludowe i Służba Bezpieczeństwa były narzędziami Związku Sowieckiego, łamiącymi polski opór stawiany zniewoleniu państwa.

Istotne jest, że słowa-kłamstwa, narzucane przez lata przez partyjne środki przekazu, podtrzymują dziś niektórzy ludzie opiniotwórczy, zaliczani do kategorii „my”. Nie posądzam ich o intelektualną nieuczciwość. Zakładam, że wierzą w to, co piszą. Usiłuję zrozumieć, dlaczego tak inaczej od nich odbieram powojenną rzeczywistość. Nie wydaje mi się, aby to wynikało z mego fizycznego oddalenia od kraju, bo uderza mnie zbieżność moich ocen z wypowiedziami na przykład Jerzego Turowicza. Jest to raczej różnica pokoleń. Różnica między tymi, którzy pierwszy okres Polski Ludowej znają z autopsji, przeżywali go naocznie, z bliska czy z oddali, a tymi, którzy urodzili się i ukształtowali w okresach późniejszych i poznawali proces powstawania lub raczej narzucania władzy ludowej z drugiej ręki albo przez filtr przeinaczeń i przemilczeń.

Nie można bowiem traktować dziejów Polski Ludowej jako jednej całości. Prowadzi to do uproszczeń i wzajemnego braku zrozumienia. Inaczej wyglądała rzeczywistość w latach 1945-1949, kiedy komunistyczna mniejszość jednych tępiła, a innych usiłowała wciągnąć do współpracy, inaczej w latach stalinowskiego terroru 1949-1955. Następne lata przynosiły rozluźnienie terroru, stopniowe rozszerzenie pola wolności wewnętrznej i autonomii zewnętrznej. Tym chyba należy tłumaczyć różnice między pokoleniem, dla którego punktem odniesienia są lata 1945-1956, i tymi, którzy tego okresu nie pamiętają, a jeszcze bardziej tymi, którzy urodzili się w stanie półwolności po 1970 albo po 1980 r.

„Wymieciemy faszyzm”

Może będę lepiej zrozumiany, jeśli powrócę do moich subiektywnych doświadczeń. Pierwsze lata Polski Ludowej były najnieszczęśliwszym okresem mojego życia. To, że nie byłem na miejscu w Polsce, pogłębiało ich tragizm. Czułem się jak człowiek, który patrzy przez grubą szybę na cierpienia kogoś najbliższego i jest zupełnie bezsilny. Nie może nawet dzielić z nim jego cierpień, nie może pocieszyć go głosem i dotknięciem ręki.

Z całego nieprzerwanego potoku kalumnii i oszczerstw wylewanych na żołnierzy Polski Walczącej zapamiętałem plakat, reprodukowany bodajże w „Trybunie Ludu”. Przedstawiał polskiego żołnierza wysypującego z kosza do śmieci świstki z napisami: SS, Gestapo, AK. A pod tym napis: „Wymieciemy faszyzm”. „Wymiataniem faszyzmu” było aresztowanie i proces szesnastu, wtrącanie do więzień i deportacje w głąb ZSRR żołnierzy AK, procesy działaczy WIN-u i innych organizacji podziemnych, obławy na niedobitki AK w lasach, mordowanie i prześladowanie ludzi Mikołajczyka, fałszowane wybory, egzekucje w podziemiach bezpieki. Pamiętam, jak ciężko przeżywałem śmierć mego cichociemnego kolegi, Andrzeja Czaykowskiego „Gardy”. Walczył w Powstaniu jako zastępca dowódcy „Baszty”, zdobył Virtuti Militari. Był więźniem obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Dwukrotnie powracał do kraju z Londynu. Powieszony został przez UB jako agent wywiadu brytyjskiego. Mój starszy rangą kolega z Akcji N, płk Zygmunt Janke, dowódca Okręgu Łódzkiego, później Śląskiego, jeden z najwybitniejszych dowódców AK, potwornie torturowany czekał w więzieniu na wykonanie wyroku śmierci za współpracę z hitlerowcami. Uniknął stryczka, na którym zawisnął, oskarżony o to samo, płk Emil Fieldorf „Nil”, bohater walk o niepodległość w dwóch wojnach światowych. Moim przyjacielem był Kazimierz Moczarski, ostatni szef BIP-u, bezskutecznie zmuszany torturami do przyznania się, że był agentem niemieckim. Można by tę listę ciągnąć bez końca.

Miałem także przyjaciół, którzy w pierwszym okresie, kierując się przesłankami patriotycznymi, szli na jakąś formę współpracy z reżimem, przekonani, że tylko w ten sposób mogą przyczynić się do odbudowy kraju. Klasycznym przykładem był legendarny „Agaton”, inżynier architekt Stanisław Jankowski, który po to ukończył po wojnie kurs urbanistyki w Liverpoolu, by wrócić do kraju i poświęcić się bez reszty odbudowie Warszawy. Szliśmy innymi drogami, zachowując na odległość przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Jankowski przeżył stalinizm i Bieruta. Wielu takich jak on po 1949 r. znalazło się w więzieniach albo uciekło z powrotem na Zachód. Gdy po 45 latach spotkałem się z „Agatonem” w Warszawie, okazało się, że lata PRL oceniamy jednakowo.

Rachunek strat

Zdaniem prof. Holzera bilans półwiecza Polski Ludowej nie należy do historyków. Trzeba go zostawić publicystom. Nie zgadzam się z tym. Zadaniem historyka jest nie tylko odtwarzanie faktów, ale także ich ocena. Historycy wprowadzają periodyzację dziejów po to właśnie, by charakteryzować ich kolejne rozdziały. Mówimy o epoce rozbiorowej, nie zacierajmy więc granic między Polską Ludową a jej poprzedniczką i następczynią: Drugą i Trzecią Rzeczpospolitą.

Lata Polski Ludowej były okresem wielkiej, światowej rewolucji technicznej i gospodarczej. W ciągu ostatniego półwiecza postęp dokonał większego skoku niż w ciągu wieków poprzednich. W tym wielkim wyścigu etatystyczna i scentralizowana gospodarka planowa pozostała daleko w tyle za gospodarką wolnego rynku. Wobec powszechnego postępu nie ma sensu porównywanie „osiągnięć” Polski Ludowej z Drugą Rzeczpospolitą. Należy raczej porównać powojenną Polskę z Hiszpanią, bo oba kraje znajdowały się mniej więcej w tym samym punkcie startowym, pomijając okoliczność, że bogactwa naturalne Polski są o wiele większe od hiszpańskich. Prywatny przemysł turystyczny w Hiszpanii ściągnął 31 miliardów dolarów kapitału zagranicznego i podniósł kraj w górę tak wysoko, że Hiszpania jest dziś krajem zamożnym, o stosunkowo wysokiej stopie życiowej, podczas gdy w Polsce połowa ludności żyje poniżej minimum egzystencji. W chwili upadku komunizmu dochód społeczny na głowę w Hiszpanii (7240 dolarów) był prawie dwa razy wyższy niż w Polsce (3998). Terror policyjny stosowany wobec robotników w systemie komunistycznym pozwolił na akumulację kapitału kosztem wyzysku siły roboczej, wobec którego blednie wyzysk kapitalizmu ubiegłego wieku. Produkcja skierowana nie na potrzeby ludzkie (czyli na potrzeby rynku), lecz na wykonanie centralnego planu doprowadziła do uwięzienia tych akumulowanych kapitałów w deficytowych gigantach przemysłowych, dających produkcję „nie trafioną” albo buble.

Marnotrawstwo kapitału i pracy w Polsce doprowadziło społeczeństwo do skrajnego ubóstwa. Polska Ludowa pozostawiła w spadku deficytowe zakłady przemysłowe, które zamiast powiększać - pochłaniają znaczną część wypracowanego dochodu społecznego. Polska Ludowa pozostawiła po sobie skrajnie zacofane rolnictwo. Niewydolność państwowych gospodarstw rolnych doprowadziła do tego, że z kraju eksportującego zboże zamieniła się Polska w kraj, który zamiast maszyn musiał sprowadzać zboże. Opór chłopów udaremnił kolektywizację, ale dogmatyzm rządzących nie pozwalał z niej zrezygnować raz na zawsze. W rezultacie nie wolno było uzdrawiać gospodarki chłopskiej choćby przez komasację gruntów. Im było gorzej, tym lepiej, im większe rozdrobnienie prywatnych gospodarstw, tym większe szanse przyszłej kolektywizacji.

Polska Ludowa, Czechosłowacja i Niemcy Wschodnie pozostawiły po sobie najgorsze w świecie skażenie ziemi, powietrza i wód lądowych. W dłuższej perspektywie zatrucie środowiska niosło groźbę biologicznej zagłady. Ponieważ celem była produkcja a nie człowiek, więc dla oszczędzenia prądu wyłączano filtry zatrzymujące zabójcze substancje. Zatrucie powietrza stało się śmiertelnym zagrożeniem dla Krakowa, cudem ocalonej skarbnicy narodowego dziedzictwa. Budowano opodal huty i zakłady, które miały zmienić klasowe oblicze królewskiego miasta.

Kraj osłabiony przez wojenny upływ krwi i powojenne tępienie opozycji i podziemia utracił jeszcze w latach Polski Ludowej około półtora miliona ludzi, przeważnie młodych i wyszkolonych. Pozbawieni życiowych perspektyw w systemie nonsensu, szukali szczęścia w ucieczce na Zachód. W krajach „socjalistycznych” obniżeniu uległa nie tylko jakość, ale także przeciętna długość życia. W 1989 r. ludzie w Polsce żyli przeciętnie o sześć lat krócej niż w Hiszpanii. Polska Ludowa pozostawiła Trzeciej Rzeczpospolitej w spadku inflację sięgającą blisko tysiąca procent, astronomiczny deficyt budżetu państwowego i bilansu handlowego oraz przygniatający ciężar 51 miliardów dolarów długu z pożyczek zaciągniętych i zmarnowanych w latach „koniunktury” Gierka. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że gospodarka znalazła się na skraju katastrofy. System monopartyjny, skupiający nie tylko całą mądrość, ale także całą inicjatywę w rękach KC i w głowie pierwszego sekretarza, odebrał Polsce jej największe bogactwo: wrodzonego ducha inicjatywy, żywotności i przedsiębiorczości. Inicjatywy płynące z dołów społecznych były zamachem na monopol władzy ludowej, inicjatywy wychodzące z dołów partyjnych naruszały „centralizm demokratyczny”. System nomenklatury odsunął od udziału w budowaniu gospodarki ogromne zasoby talentów ludzkich.

Ten rachunek strat nie obejmuje szkód natury niematerialnej. Państwo, które gwałci swoje własne prawa, stając się przestępcą deprawuje zarówno swój aparat wykonawczy, jak i obywateli. Naprawienie tych szkód potrwać może długie lata.

Czyż więc władza ludowa nie miała żadnych osiągnięć? A zlikwidowanie analfabetyzmu, wykształcenie kadry zawodowej, polityka pełnego zatrudnienia, awans społeczny chłopów i robotników? Któż może zakwestionować te zdobycze? Pewien publicysta nie zaliczający się do dziennikarskiej nomenklatury powiedział nawet, że partia nie ma się czego wstydzić. Zastała Polskę drewnianą, a zostawiła murowaną. Istotnie, emigranta, który powrócił do kraju po 45 latach nieobecności, uderzały z miejsca brzydkie, ale murowane domy tam, gdzie stały często malownicze, ale ubogie chałupy.

Stalin mógłby się pochwalić dużo większymi rezultatami. Nie tylko zlikwidował analfabetyzm i zbudował potężny przemysł, ale podniósł ZSRR do rangi drugiej największej potęgi militarnej. Za jaką cenę? Okupione zostały te zdobycze milionami ofiar wielkiego głodu, życiem milionów ludzi wymordowanych przez KGB i zamęczonych w archipelagu Gułag. Czy były to osiągnięcia warte bezmiaru nieszczęść i cierpień ludzkich, skoro ich końcowym efektem jest obecna, żałośnie niska jakość i długość ludzkiego życia?

Jasna strona medalu

Gdybym bilans PRL zamknął w tym miejscu, powstałby obraz fałszywy i jednostronny. Nie zgadzam się zupełnie z tezą, że lata PRL były przerwą w historii Polski, więc należy je wykreślić z życiorysu ludzi w tych latach urodzonych i ukształtowanych. Nie wykreślamy z naszych dziejów epoki rozbiorowej, choć był to wiek klęski. Półwiecze Polski Ludowej było pasmem zwycięstw tym większych, że bezkrwawych i ukoronowanych wyzwoleniem państwa własnymi siłami od obcej zależności i narzuconego systemu rządów. Były to lata chwały. Stwierdzenie to nie stoi w żadnej sprzeczności z dotychczasowymi wywodami. Istniała odwrotna, jasna strona medalu, która wymaga osobnego potraktowania.

Nieprzerwana ciągłość historii

Pogląd, że lata 1945-1989 przerwały ciągłość naszej historii, wypływa z podświadomego utożsamiania Polski Ludowej z Polską prawdziwą. Widzę w tym trwały wynik indoktrynacji. Przez pół wieku wbijano ludziom w głowę, że interesy grupy rządzącej i polska racja stanu to jedno i to samo. Kto był wrogiem Polski Ludowej, ten był wrogiem Polski. „Polska to my”. Tymczasem bilans zysków i strat Polski Ludowej należy ostro odróżnić od bilansu czynnika społecznego. Pierwszy jest jednoznacznie negatywny - drugi przejdzie do historii w chwale.

W epoce rozbiorowej państwo polskie było wykreślone z mapy, ale żadnej przerwy w biegu historii nie było. Naród nie tylko istniał, ale żyjąc pod trzema rządami zaborczymi w najtrudniejszych warunkach wzbogacał swoje dziedzictwo. Był to przecież wiek złoty polskiej literatury i sztuki. Trzykrotne, krwawo stłumione zrywy powstańcze i ich fatalne następstwa sprawiły, że epokę rozbiorową zapamiętaliśmy jako wiek klęski. Okres Polski Ludowej uznany będzie za pasmo zwycięstw ukoronowanych bezkrwawym wyzwoleniem państwa spod obcej dominacji własnymi siłami.

Bilans Polski prawdziwej

Rok 1945 był rokiem rozpaczy i zawiedzionych nadziei. Panowało przygnębiające poczucie, że ogrom ofiar i poświęceń zamiast wyzwolenia przyniósł zamianę jednej niewoli na drugą. Każdy inny naród uległby załamaniu, tylko nie Polacy. Nie wiem, czy więcej było bohaterstwa w etosie Powstania Warszawskiego, czy we wskrzeszeniu doszczętnie zniszczonej stolicy. Dokonali tego cudu jej mieszkańcy, powracając masowo i spontanicznie do swego miasta, by w środku okrutnej zimy zaludnić tę pustynię ruin i zgliszcz. Starówka została odbudowana w dawnym kształcie, bo chciał tego lud Warszawy. Zamek Królewski, wykreślony przez Gomułkę z panoramy miasta - pozwolił odbudować Gierek, bo chciał sobie skaptować społeczeństwo.

Polska stała się najweselszym barakiem w sowieckim obozie nie dlatego, że Bierut, Gomułka, Gierek i Jaruzelski byli najweselszymi nadzorcami. Kolektywizacja rozbiła się o opór nie tylko chłopów, ale i tych, którzy mieli ją realizować w terenie. Gomułka chciał ją wznowić na progu lat sześćdziesiątych, ale doszedł do przekonania, że ani chłopi nie dadzą się zastraszyć, ani milicja nie będzie współdziałać. Tenże Gomułka zastanawiał się w 1966 r., czy nie aresztować ponownie Prymasa. Cofnął się w obliczu przewidywanej reakcji społecznej. Kościół ocalił swą jedność i niezależność nie dlatego, że pierwszy sekretarz był łagodniejszy od swoich odpowiedników w innych demoludach, ale dlatego, że wszelkie piekielne moce nie zdołały wyłamać bram tej twierdzy ani od wewnątrz, ani od zewnątrz. Wolna Europa miała w bezpiece informatora, który chwalił się, że w kartotekach IV Departamentu figuruje aż sześć tysięcy księży-konfidentów, słabeuszy, którzy ulegli szantażom i pokusom. - I cóż z tego - żalił się - najwyżej kilkudziesięciu współpracuje, reszta prowadzi podwójną grę, symuluje, oszukuje i czyni wszystko, by nie zaszkodzić konfratrom i swemu Kościołowi.

Dla mnie osobiście było coś wspaniałego w tym, jak szybko inteligencja twórcza wydobyła się z upodlenia, w jakim pogrążył ją stalinowski terror. Stała się wiodącą siłą w procesach, które prowadziły do polskiego Października. I nigdy już w swej większości nie dała sobie narzucić roli posłusznego narzędzia prania mózgów. Podejmowane przez Gomułkę próby odwrotu od Października grzęzły w oporze społecznym.

W latach Polski Ludowej - Polska prawdziwa, pokonując niedostatek i odcięcie od Zachodu, pomnażała swoje wartości. W warunkach cenzury i nacisków powstawała poezja Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza czy księdza Jana Twardowskiego (rzucam nazwiska przykładowo), proza Tadeusza Konwickiego, Jerzego Andrzejewskiego, Jana Józefa Szczepańskiego, wspaniała publicystyka historyczna Pawła Jasienicy. To samo w naukach, zwłaszcza humanistycznych, najbardziej wystawionych na cenzurę. Szuflady i półki zalegały wybitne dzieła nie dopuszczone do druku, na scenę albo na ekrany. Nie zrażało to twórców, którzy rozwinęli do perfekcji sztukę przemycania, ale przedzieranie się przez sito cenzury umożliwiało ciche współdziałanie co najmniej niektórych cenzorów i wydawców, najczęściej członków partii.

Dzięki robotnikom wielkie zrywy w latach 1956, 1970, 1980 przynosiły kolejne zmiany rządzących ekip. Każda z tych dat była początkiem nowego rozdziału i każda prowadziła do stopniowego rozszerzania marginesu wolności. Bezsilność aparatu represji wobec drugiego obiegu w ostatnich latach rządów Jaruzelskiego stworzyła stan półwolności. Pełna wolność była już tylko zakończeniem procesu ciągnącego się od połowy lat pięćdziesiątych.

Żaden inny naród nie zapłacił za odzyskanie wolności tak okrutnej i wysokiej ceny, żaden nie wykazał tak bezgranicznej ofiarności i gotowości do najwyższych poświęceń, żaden nie walczył o nią z taką rozpaczliwą wytrwałością.

Dziwaczny naród

I oto teraz, gdy ten dziwaczny naród cel swój osiągnął, zachowuje się tak, jakby mu na wolności nic nie zależało. Tak jakby to, że nie ma monopartii, cenzury, nie ma bezpieki, nie ma obcych wojsk i kurateli wielkiego brata, było pozbawione wszelkiego znaczenia. Obywatele mogą nareszcie w wolnych wyborach decydować o losach kraju, ale połowa wyborców nie chce z tego prawa korzystać. Połowa uprawnionych nie idzie do głosowania, jakby obojętne im było, kto nimi rządzi. Sondaże opinii ujawniają nostalgię za PRL. Mogłoby się wydawać, że znaczna część społeczeństwa czuła się lepiej w bezpiecznej klatce niż na wolności. Po pięciu latach komuniści i ich dawni sojusznicy wygrali wolne wybory, znaleźli się z powrotem w rządzie i mają większość w parlamencie. Trzecia Rzeczpospolita zaczyna zamieniać się powoli w drugą Polskę Ludową. Nie oznacza ten powrót ani odrodzenia ideologii marksizmu-leninizmu, ani powrotu do kolektywnego systemu gospodarczego. Ideologia zmarła już dawno i nic jej nie zdoła wskrzesić. Pozostały po niej tylko niebezpieczne nawyki, jak na przykład pchanie społeczeństwa do wojny religijnej. Nikt z tych, którzy rządzili w PRL, nie będzie powracał do dawnych metod zarządzania gospodarką, bo pamięta, czym się to skończyło.

Recydywa PRL to po prostu powrót do władzy ludzi, którzy sprawowali rządy przed 1989 r. Obrona własnych życiorysów to nie tylko rehabilitacja PRL, ale także powrót systemu wartości opartego na zakłamanej terminologii, fałszywych kryteriach i ocenach postaw ludzkich, a przede wszystkim fałszywej interpretacji historii naszych czasów. To ostatnie jest bodaj najgroźniejsze, bo społeczna pamięć, tradycje i doświadczenia rzutują w przyszłość, kształtują w jakimś stopniu przyszłe losy narodu. Zilustruję to stwierdzenie kilkoma własnymi spostrzeżeniami.

Znalazłem się w Warszawie w 70. rocznicę Cudu nad Wisłą. Po raz pierwszy od 1939 r. Polska obchodziła dzień 15 sierpnia jako Święto Żołnierza. Żołnierze na pl. Piłsudskiego prezentowali się wspaniale, ale na akademii pierwsze rzędy krzeseł były puste. Okazało się, że uroczystość została zbojkotowana przez generałów pod pretekstem, że byli za późno zaproszeni. Bitwa 1920 r. ocaliła Polskę i była największym tryumfem w dziejach polskiego oręża od czasu Grunwaldu. Dlaczego nie przyszli? Może dlatego, że przez pół wieku wbijano im w głowy, że klęski bolszewików nie wolno uznać za zwycięstwo Polski? W 1956 r. wojsko ludowe przeżyło swój dzień chwały, gdy pod naciskiem korpusu oficerskiego sowieccy dowódcy i doradcy z Rokossowskim na czele musieli opuścić Polskę - ale o tym się teraz nie mówi.

Smutne refleksje nasunęła mi nieobecność gen. Tadeusza Wileckiego, szefa sztabu (a więc w czasie wojny naczelnego wodza) na pogrzebie dowódcy AK i na uroczystościach 50. rocznicy Powstania Warszawskiego, które było szczytowym punktem polskiego wysiłku wojennego w drugiej wojnie światowej. Wycieczka do Tajlandii właśnie w tych uroczystych dniach okazała się ważniejsza.

Żaden z dowódców sił zbrojnych RP nie zjawił się na pogrzebie gen. Kazimierza Sosnkowskiego, szefa sztabu Józefa Piłsudskiego, ministra obrony i organizatora wojska polskiego w czasie wojny 1920 r., Naczelnego Wodza w drugiej wojnie światowej.

W czasie uroczystości rocznicowych Powstania Warszawskiego wojsko nie tylko było obecne, ale pomogło w sprawnej organizacji obchodów, oddawało honory. Tydzień przedtem to samo wojsko oddawało honory i składało wieńce w Lublinie z okazji rocznicy powstania Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i Manifestu Lipcowego. Te dwie daty: 1 sierpnia i 22 lipca zostały ze sobą niejako zrównane. Pierwsza stała się symbolem walki o niepodległość, druga - symbolem zniewolenia i utraty jednej trzeciej terytorium polskiego. Wszystko w tej lubelskiej rocznicy było fałszem. 22 lipca 1944 r. Lublin był jeszcze w rękach Niemców. Komitet zmontowany został nie w Chełmie czy w Lublinie, lecz w Moskwie. Był tworem sowieckim i przyniesiony został do Polski na bagnetach Armii Czerwonej. Nie był komitetem wyzwolenia - lecz zniewolenia. Fałszywa data powstania Manifestu Lipcowego stała się w Polsce Ludowej świętem państwowym, ale jego postanowień nie przypominano, bo służyły doraźnym potrzebom propagandowym i nie zostały dotrzymane.

Jakie zamieszanie wywołać musi w umysłach żołnierzy równoczesne honorowanie obu tych rocznic. Czy mają być wychowywani w tradycjach walk o niepodległość, czy w duchu wasalnej zależności, kiedy zmuszano wojsko do składania przysięgi na wierność „sojusznikowi”? Jednego z drugim pogodzić się nie da.

Zacharski i Kukliński

Nic nie naświetla bardziej dramatycznie konfliktu dwóch systemów wartości niż sprawa Zacharskiego i Kuklińskiego. Pierwszy oddał wielkie usługi Związkowi Radzieckiemu i jego strategicznym przygotowaniom do błyskawicznego ataku na Stany Zjednoczone i zachodnią Europę. Drugi, znając te przygotowania z pierwszej ręki, działał w obawie, że sowiecka agresja przynieść może Polsce totalną zagładę nuklearną. Dla pierwszego sojusznikiem było mocarstwo, które odebrało jego krajowi niepodległość. Drugi widział w Stanach Zjednoczonych sojusznika w walce o jej odzyskanie. Reporterskie dochodzenia dziennikarza „Washington Post” potwierdziły, że Kukliński nie przyjmował od Amerykanów żadnego wynagrodzenia.

Według koronnego świadka, dr. Zbigniewa Brzezińskiego, Kukliński ostrzegł w pierwszych dniach grudnia 1980 r., że na naradzie państw Układu Warszawskiego z udziałem przedstawicieli LWP zapadła decyzja wkroczenia do Polski wojsk sowieckich, czechosłowackich i wschodnioniemieckich. Ostrzeżenia Kuklińskiego, potwierdzone przez wywiad satelitarny, umożliwiły Amerykanom zmobilizowanie akcji nacisku dyplomatycznego w skali światowej, która skłoniła Moskwę do zmiany decyzji. Dziś nad człowiekiem, który przyczynił się do ocalenia swego kraju, ciąży wyrok śmierci. Zacharski w nagrodę za swoje osiągnięcia miał stanąć na czele wywiadu. System wartości uznający wspomaganie sowieckiego hegemona za zasługę, a współdziałanie ze Stanami Zjednoczonymi za zdradę został utrzymany i narzucony przez nomenklaturę władzom suwerennej Rzeczpospolitej. Użyto argumentu, że uznanie Kuklińskiego za bohatera byłoby równoznaczne z uznaniem wszystkich oficerów LWP za zdrajców. Sam Kukliński takiego stanowiska nie zajął. Nawet pod adresem Jaruzelskiego nie wypowiadał żadnych potępiających sądów. Wychodził z założenia, że jego koledzy - dowódcy wojska ludowego - znajdowali się w sytuacji przymusowej. Wystarczyło uznać i zastosować tę zasadę, by uwolnić wojsko Rzeczpospolitej od wasalnej przeszłości i przywrócić ciągłość tradycji polskiego oręża.

Tęsknota za demoludem

Jeśli wierzyć sondażom opinii, większość widzi w Kuklińskim szpiega i zdrajcę, a w Jaruzelskim bohatera i patriotę. To tylko jeden z wielu symptomów radykalnej zmiany nastrojów, jaka dokonała się od czasów Solidarności. Jak ją wytłumaczyć? Rzeczywistość polska jest złożona, więc odpowiedź także nie jest prosta. Wyjaśnień może być kilka. Każda rewolucja rodzi na początku wyolbrzymione nadzieje i oczekiwania, które z czasem ustępują miejsca rozczarowaniom. Odnosi się to do wszystkich krajów postkomunistycznych. Z rozczarowaniem przychodzi tęsknota za przeszłością. Taka jest już właściwość ludzkiej pamięci, że wyrzuca z czasem wszystko, co było przykre, i zachowuje tylko dobre wspomnienia. Restauracja ancien regime'u bywa zwykle krótkotrwała. Kończy się, gdy rządzeni odkrywają, że rządzący „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”.

W Polsce siłą napędową przemian był potężny nacisk społeczny, ale droga do wolności prowadziła przez ewolucję a nie rewolucję. Stan półwolności z jednej strony umożliwiał opór zorganizowany, ale z drugiej ułatwiał pogodzenie się z rzeczywistością, stępił i rozmył ostrość rozgraniczeń. Polska Ludowa była państwem wasalnym. Nie mogła kierować się własną racją stanu, ale miała wszystkie zewnętrzne atrybuty niezależności. Zerwanie wasalnej więzi z Moskwą było tak bezbolesne, że większość nie odczuła tej zmiany. Zmieniła się tylko ekipa rządząca i system.

Przebudowa ustroju była operacją bolesną. Musiała pociągnąć za sobą czasowe pogorszenie warunków bytu. Rządy solidarnościowe nie umiały budzić nadziei i przekonywać społeczeństwa, że po tym bolesnym zabiegu przyjdzie uzdrowienie. Rządzący, pochłonięci dziełem reformy, zaniedbali to, co w każdej demokracji jest warunkiem utrzymania się przy władzy: zdobywanie dla swej polityki społecznego zrozumienia i poparcia. Fatalną rolę odegrały media, które w wyścigu o zdobycie odbiorców zatraciły całkowicie poczucie misji społecznej. Przed 1989 r. rola prasy drugiego obiegu polegała na zwalczaniu monopartyjnej władzy. Po przełomie siłą umysłowych nawyków, bez jakiegokolwiek świadomego celu, media przedstawiały postkomunistyczną rzeczywistość od najgorszej strony: afery, nadużycia, rozłamy wybijane były najtłuściejszym drukiem. Negatywnie oceniane były nie tylko błędy, ale także niewątpliwe osiągnięcia w polityce zagranicznej i w dziele przebudowy ustrojowej i gospodarczej. Ta nie zamierzona, ale bardzo intensywna kampania musiała wywrzeć fatalny wpływ na stan umysłów i nastrojów społecznych. Utrata wśród większości społeczeństwa nadziei na lepszą przyszłość i wewnętrzne skłócenie solidarnościowej większości utorowało komunistycznej mniejszości drogę do zwycięstwa wyborczego.

Pierwszy rząd Polski niepodległej, rząd Tadeusza Mazowieckiego, skupiający ludzi takiego kalibru, jak Krzysztof Skubiszewski, Leszek Balcerowicz, Krzysztof Kozłowski, Jacek Kuroń, dokonał dzieła przebudowy gospodarczej i pojednania z sąsiadami, które dopiero historia w pełni oceni. Równocześnie zaniedbał równie ważny problem walki o przemiany w świadomości społecznej.

Właśnie dlatego, że do odzyskania suwerenności i powrotu do demokracji doszło przy stole konferencyjnym, w czterech ścianach willi Magdalenka, bez udziału społeczeństwa i w sposób dla niego prawie niedostrzegalny - potrzebny był jakiś dramatyczny akt zerwania z Polską Ludową, wprowadzenia wyrazistej dla każdego cezury oddzielającej nową rzeczywistość od starej. Nie wystarczały gesty czysto symboliczne: przywrócenie państwu jego dawnej nazwy, a orłowi korony albo zmiany nazw kilku ulic.

Krótka chwila powszechnej euforii, wysokich oczekiwań i jedności solidarnościowego obozu została niestety zmarnowana. Polska była jedynym krajem, który po zburzeniu berlińskiego muru i upadku komunizmu w całym regionie nie rozwiązał parlamentu i nie rozpisał nowych wyborów. Najprawdopodobniej wymiotłyby one komunistów z Sejmu lub co najmniej znacznie zredukowały ich obecność, przynosząc zwycięstwo blokowi Solidarności. Kontrakt małżeński zawarty z komunistami w Magdalence został o rok przedłużony, mimo że małżonek sam się „rozwiązał”. Nie było jak w Czechosłowacji uroczystego aktu restytucji Rzeczpospolitej Polskiej i rewizji ustaw służących celom politycznym PRL ani odebrania przysięgi na wierność odrodzonej Rzeczpospolitej od żołnierzy i urzędników. Wydawanie wyroków w sprawach politycznych pozostawiono w rękach sędziów, którzy w latach PRL kierowali się zupełnie innymi kryteriami wymiaru sprawiedliwości. Partia i bezpieka nie zostały uznane za organizacje zbrodnicze, mimo że ich przestępstwa dokonywane były na oczach całego społeczeństwa. Spadkobiercom PZPR pozwolono zachować znaczną część majątku pochodzącego z niesłusznego wzbogacenia. W rezultacie SLD i PSL są dziś jedynymi stronnictwami, które rozporządzają nie tylko mocnymi strukturami terenowymi, ale także potężnymi środkami finansowymi. Wszystkie stronnictwa o rodowodzie solidarnościowym są bez grosza. Start w wyścigach wyborczych był nierówny.

Warto się zastanowić, jak wyglądałby dziś krajobraz polityczny Niemiec albo Francji, gdyby w Niemczech nie przeprowadzono denazyfikacji, a we Francji usunięcia z życia politycznego obozu Petaina i Lavala. Trzeba tu zaraz dodać, że De Gaulle ukarał zbrodniarzy, usunął przywódców, ale nie wyrzucał wszystkich szeregowych działaczy, którzy służyli w aparacie wojskowym i cywilnym rządu Vichy. W Niemczech dwaj kolejni kanclerze, Kurt Georg Kiesinger i Helmut Schmidt, byli w młodych latach związani z organizacjami hitlerowskimi. Kiesinger należał do NSDAP, a Schmidt był w Hitlerjugend. Prezydent Francois Mitterrand jako młody człowiek był związany z rządem Vichy. Ponieważ byli tylko szeregowcami i w całej swojej powojennej działalności odżegnali się przekonująco od przeszłości, więc nie obciążało to ich kariery powojennej jako przywódców demokratycznych stronnictw. W Polsce potrzebne było nie tylko pociągnięcie do odpowiedzialności karnej zbrodniarzy i usunięcie metodami demokratycznymi z życia publicznego przywódców ponoszących odpowiedzialność polityczną za szkody wyrządzone przez rządy PRL. Potrzebna była także amnestia polityczna i moralna wobec wszystkich innych, gotowych lojalnie służyć odrodzonej Rzeczpospolitej, umożliwienie im nowego startu na równych prawach z innymi. Nic nie przyczyniło się bardziej do skonsolidowania formacji postkomunistycznych, jak wrzucanie wszystkich bez różnicy ludzi z peerelowskiego establishmentu do jednego worka i wzywanie do gremialnych czystek.

Jeśli się to wszystko nie stało, to chyba dlatego, że ekipa, która objęła rządy we wrześniu 1989 r., nosiła w sobie jakieś wewnętrzne hamulce.

Jako człowiek, który lata powojenne przeżył poza krajem, usiłuję zrozumieć ludzi, którzy urodzili się w Polsce Ludowej, innej Polski nie znali i w jakimś stopniu z nią się utożsamiają, chociaż nigdy czerwonymi nie byli.

Trzeba przede wszystkim pamiętać, że obywatele Polski Ludowej byli w sytuacji przymusowej. Niemal każdy musiał iść na jakieś kompromisy z władzą. Jak to trafnie ujęła Krystyna Kersten, opór szedł w parze z przystosowywaniem się do rzeczywistości. Różne były kompromisy. Niektóre dyktował zwykły oportunizm, karierowiczostwo i chęć osobistego zysku. Były także kompromisy, które wymuszały konieczność przetrwania. Prymasa Wyszyńskiego krytykowano po cichu w Watykanie za kompromis, jaki zawarł z komunistami w 1950 r. Nie rozumiano w Rzymie, że musiał iść na ustępstwa, by ocalić Kościół.

W miarę rozszerzania się marginesu wolności granica między „my” i „oni” była coraz trudniejsza do wytknięcia. Zawsze uważałem, że przebiega ona raczej w poprzek partii aniżeli między partią a całą resztą. Budowanie socjalizmu skończyło się katastrofą, ale ludzie wciągnięci we wznoszenie tej budowli buntują się dziś wewnętrznie przeciwko wykreślaniu tego wysiłku z ich życia. Cytowałem już kiedyś powiedzenie Kazimierza Brandysa:

„...jeśli przyłożysz rękę do powstania jakiegoś dzieła, podświadomie uznasz je za własne”. Przypomina się film „Most na rzece Kwai”. Japończycy zmusili brytyjskich jeńców do zbudowania strategicznego mostu. Gdy most stanął - byli z niego dumni, a gdy został zbombardowany przez ich własne lotnictwo - byli zrozpaczeni. Usuwanie tego, co w ludzkich umysłach pozostało z Polski Ludowej, wymaga głębokiego zrozumienia i umiejętności dostrzegania subtelnych różnic. Zdecydowane rozgraniczenie tego, co było i jest złe - od tego, co było i jest dobre, musi być połączone z otwartym podejściem do ludzi, którzy myślą inaczej, bo wyrastali w innych warunkach. Jak wytknąć tę granicę w sposób widoczny, a jednocześnie uczynić ją na tyle przepuszczalną, aby umożliwić przeciwnikowi przechodzenie na naszą stronę? Niestety, to pytanie jest o pięć lat spóźnione.

Analizowanie przeszłości jest zawsze dużo łatwiejsze niż przewidywanie przyszłości. Niemniej jednak to post mortem popełnionych błędów jest konieczne, by ich uniknąć, jeśli dojdzie do drugiej rundy.

Bitwa o pamięć społeczną

Droga do drugiej Polski Ludowej prowadzi do poważnych zagrożeń. Jeśli ugrupowania wywodzące się z obozu Solidarności nie stworzą wspólnego frontu i nie wysuną wspólnego kandydata - prezydentem RP może zostać jeden ze spadkobierców PZPR. W rękach tych spadkobierców i ich sojuszników znajdą się wtedy trzy najwyższe organy władzy państwowej: urząd prezydenta, parlament i rząd. Taki układ mógłby przynieść ostateczną klęskę w walce o pamięć społeczną. Naród bez pamięci traci swą ciągłość - przestaje być narodem.

Powrót Polski Ludowej musiałby odbić się na procesach integrujących państwo ze strukturami politycznymi, gospodarczymi i obronnymi demokratycznego Zachodu. Z uwagi na rysującą się możliwość dojścia w Rosji do władzy zaborczego nacjonalizmu, możliwy jest nawet ten najgorszy scenariusz: izolacja Polski i ponowne zagrożenie jej niepodległości.

Świat demokratyczny przyjął Polskę z otwartymi ramionami jako pierwszy kraj, który przeszedł do obozu krajów zachodnich, pociągając swym przykładem innych. Polska, która bardziej niż jakikolwiek inny naród przyczyniła się do upadku komunizmu, zajęła w rodzinie państw demokratycznych pozycję uprzywilejowaną. Utrzymanie tej zdobyczy leży w naszym żywotnym interesie.

„Tygodnik Powszechny”

18 IX 1994; 25 IX 1994

Bakcyle PRL

Młodzi Polacy powinni stworzyć potężny ruch, który nie będzie walczył o władzę, lecz o moralne odrodzenie, odkłamanie przeszłości i stworzenie modelu nowoczesnego Polaka.

W czasie ostatniej bytności w Warszawie przyjąłem zaproszenie od powstałego niedawno Studenckiego Klubu Myśli Politycznej.

Chętnie korzystam z zaproszeń od młodych. Pokolenie wnuków musi patrzeć na rzeczy inaczej niż ja, bo formowały mnie doświadczenia historyczne, które oni znają z drugiej ręki, z podręczników albo z opowiadań starszych. Jeśli chcą mnie słuchać, to dlatego, że usiłuję ich zrozumieć. Rozumiem, że szukają celu życia w zupełnie nowej rzeczywistości. Mówiłem więc o powołaniu młodego pokolenia.

Trzy razy zastanawiałem się nad swoim własnym powołaniem życiowym. Po raz pierwszy po maturze, w 1932 r. Idąc za słowami Sienkiewicza uznałem, że najłatwiej szczęście zdobędzie ten, kto poświęca się bez reszty jakiejś wielkiej, altruistycznej idei i zwiąże się z nią tak mocno, że poświęca jej wszystko inne. Dla Piłsudskiego, Dmowskiego i innych taką wielką ideą była walka o niepodległość. Uznałem, że zadaniem nas, wychowanych we własnym państwie, jest podniesienie Polski z niżu cywilizacyjnego i gospodarczego, w jakim pogrążyły ją rozbiory. Z tą myślą wybrałem studia ekonomiczne.

Wojna przekreśliła te życiowe plany i ambicje. Po klęsce wrześniowej w niewielkim gronie rówieśników z uniwerku poznańskiego i harcerstwa zastanawialiśmy się: co dalej? Zbieraliśmy się w mieszkaniu na Żoliborzu. Przychodzili tam dwaj późniejsi kolejni naczelnicy Szarych Szeregów - Florian Marciniak i Stanisław Broniewski - Stanisław Rączkowski, Leon Marszałek i inni. W późniejszych latach każdy z nas odegrał jakąś rolę w podziemiu, ale nie było mowy o wojnie. Jej wynik wydawał nam się przesądzony. Zastanawialiśmy się nad tym, jak odbudowywać po wojnie państwo, aby stało się lepsze od poprzedniego. Owocem tych roztrząsań była podziemna broszura Leona Marszałka „O powołaniu młodego pokolenia”.

Po raz trzeci szukałem mego powołania życiowego po wojnie, która wyrzuciła mnie jak rozbitka na Wyspy Brytyjskie. Znowu celem stało się odzyskanie niepodległości, tym razem przez oddziaływanie słowem na kraj i na obcych.

Jak określiłbym powołanie młodego pokolenia dziś, gdybym miał 20 lat, a równocześnie dysponował doświadczeniem mego długiego życia? Gdybym miał dziś 20 lat, widziałbym misję młodego pokolenia w wyprowadzeniu kraju z kryzysu duchowego. Co jest jego źródłem? Chyba to, że przebudowie ustroju nie towarzyszą równoległe przemiany w świadomości społecznej.

Uzdrowienia społecznego morale mogą dokonać tylko ludzie młodzi, a więc ci, którzy nie zostali zarażeni bakcylem Polski Ludowej, wolni są od starych stereotypów, uprzedzeń i linii podziałów. Nie muszą rozliczać się z przeszłością i bronić własnych życiorysów, bo nie byli uwikłani w żadne kompromisy. Ani takie, które dyktowała troska o kraj albo własny byt, ani te, które wypływały z oportunizmu i chęci osobistego zysku.

Pięć mitów

- My wszyscy jesteśmy zarażeni bakcylem komunizmu - powiedział mi katolicki publicysta o kryształowej przeszłości. Ten bakcyl to zespół mitów, które utkwiły w podświadomości ludzkiej. Oto niektóre z nich.

Mit pierwszy: wszechmoc państwa. Władza jest wszystkim, człowiek niczym. Rezultat: alienacja połowy społeczeństwa. Połowa ludności nie bierze udziału w wyborach, nie chce korzystać z wolności odzyskanej za cenę straszliwych ofiar i poświęceń. Po co głosować? I tak nic się nie zmieni. Ci na górze zrobią z nami, co im się podoba. Większość obywateli wciąż czuje się biernym przedmiotem, a nie podmiotem władzy. Nie usiłuje wpływać na to, kto będzie rządził.

Mit drugi: państwo i rząd są wrogiem. Tak było przez blisko pół wieku. Opozycja, prasa drugiego obiegu miały jedną misję: walkę z rządem i systemem PRL. Dziennikarz, który nie krytykował rządzących, tracił swą wiarygodność. Ten myślowy nawyk przetrwał PRL. W Trzeciej Rzeczpospolitej media systematycznie przedstawiają obecną rzeczywistość w najczarniejszych barwach i od najgorszej strony. W sposób niezamierzony, ale skuteczny podważają społeczne morale, odbierają społeczeństwu wiarę we własne siły i lepsze jutro. W walce o zdobycie odbiorców najlepiej sprzedają się sensacje o aferach, nadużyciach, przejawach nieudolności zarówno rządzących, jak i rządzonych. Dowodem niebywałe powodzenie pisma „Nie” Jerzego Urbana. Rezultat: od pięciu lat społeczeństwo poddawane jest intensywnej kampanii skierowanej przeciwko tej rzeczywistości, która wyłoniła się po upadku komunizmu.

Mit trzeci: utrwalony w mózgach socjalistyczny egalitaryzm. Lepiej mniej, byle równo. Lepiej, abym sam miał mniej, byle drugi nie miał więcej. W Ameryce bochen jest ogromny, ale pokrajany nierówno. Przeciętna rodzina robotnicza ma własny domek, dwa albo i trzy auta. Robotnik amerykański zarabia wielokrotnie więcej niż polski, ale nie ma za złe przedsiębiorcy, który go zatrudnia, że tamten jest czasem tysiąc razy od niego bogatszy. Ideałem socjalizmu był mały bochenek dochodu narodowego, idealnie równo podzielony na żałośnie cienkie kromki. Rezultat: rozpaczliwy niedostatek ludzi pracy.

Mit czwarty: wzbogacanie się jednostki własną pracą i przedsiębiorczością jest grzechem przeciwko sprawiedliwości społecznej. Człowiek, któremu dobrze się powodzi, budzi niechęć i podejrzenia.

Mit piąty: źródłem bogactwa nie jest praca i własna inicjatywa, lecz państwo. Państwo ma obowiązki, obywatel wysuwa roszczenia. Wystarczy skutecznie przycisnąć państwo, by zdobyć wyższe płace, renty, dotacje, więcej mieszkań itd.

Jak z nimi walczyć?

To tylko przykłady mitów wbijanych ludziom do głowy w latach PRL. Stwarzają one antybodźce, które hamują postęp i poprawę. Zakodowana w umysłach terminologia kłamstwa nazywała wspieranie sowieckiej hegemonii i utrwalanie wasalnej władzy polską racją stanu. Walka o wolność była zdradą, a udział w zniewalaniu własnego społeczeństwa - zasługą, dyktatura monopartii - demokracją itd. Próby rehabilitowania fałszywego systemu wartości prowadzą dziś do nihilizmu i zniechęcenia wobec własnej państwowości. Nic bardziej nie przygnębia niż głosy ludzi, którzy mówią: - Ja mam Polski dosyć, ja chcę uciec od Polski i polskości. Takim postawom należy wypowiedzieć stanowczą walkę.

Powołaniem młodego pokolenia - powiedziałem studentom - powinno być wyłonienie potężnego ruchu narodowego odrodzenia. Ruchu łączącego młodych demokratów o różnych orientacjach i poglądach, ruchu ponadpartyjnego, który walczy nie o władzę, lecz o moralne odrodzenie Polski, odkłamanie przeszłości i stworzenie modelu nowoczesnego Polaka.

„Gazeta Wyborcza”

1 XII 1994

Polski pesymizm

i rzeczywistość

W ciągu tygodnia spędzonego w Warszawie spotykałem się oko w oko z telewidzami. Zatrzymywano mnie na ulicy, w restauracjach, a w studio radiowym odpowiadałem na telefony słuchaczy. Większość witała się ze mną ciepło i serdecznie, ale byli również tacy, którzy skarżyli się, że nie widzę z oddalenia okrutnej biedy, jaką muszą znosić. Czy zaglądałem do zatłoczonych mieszkań, gdzie często dwie rodziny gnieżdżą się w jednej małej izbie? Czy odwiedzałem miasteczka, gdzie większość nie ma pracy, a wielu bezrobotnych nie dostaje już zasiłku? Czy widzę z oddalenia dzieci, które kilometrami chodzić muszą do szkoły w podartym obuwiu, bo rodzicom brak grosza, by kupić im zimowe trzewiki albo zapłacić za posiłek w szkole? Czy wczuwam się w położenie emeryta, który odmierza każdą kromkę chleba i czy rozumiem robotnika, który musi płacić coraz więcej za żywność, opał, światło, mieszkanie, odzież czy przejazd autobusem, a zarabia niewiele więcej niż dawniej?

Otóż ja to wszystko widzę i sprawia mi ogromną wewnętrzną trudność, że mówię do telewidzów z kraju, w którym nawet bezrobotny żyje lepiej niż przeciętny Polak. Pytam jednak, czy pomogę ludziom, którzy cierpią okrutną biedę rozwodząc się nad tym, że jest źle, a może być gorzej? Chyba nie. Staram się ukazywać światło na końcu tunelu, które ja sam widzę, zwracać uwagę na symptomy poprawy tam, gdzie rzucają się w oczy, tłumaczyć, że istnieje trudna, ale realna droga do lepszego jutra, jeśli wytrwale posuwać się będą po niej nie tylko rząd i parlament, ale i przeciętny obywatel. Jaśniejsze aspekty polskiej rzeczywistości widocznie łatwiej dostrzec z oddali, skoro Zachód postrzega Polskę w barwach dużo jaśniejszych niż jej mieszkańcy.

Wysoki urzędnik Departamentu Stanu, który z racji swoich funkcji objeżdża kraje dawnej sowieckiej orbity, powiedział mi, że nigdzie nie bije w oczy taki dynamizm jak w Polsce. Upadek rządów komunistycznych odblokował spętaną przez dogmaty i biurokrację największą siłę tego społeczeństwa: jego niesamowitą żywotność i energię. Hamowane od lat, znalazły teraz ujście. Trudności - mówi mi ów Amerykanin - wyzwalają u Polaków niezwykłą pomysłowość, zaradność i przedsiębiorczość. Ulegająca starym nawykom biurokracja często jeszcze przeszkadza i zwalnia, ale nie może już prześladować i gnębić ludzkiej inicjatywy. Burzliwa ekspansja przedsiębiorczości sprawiła, że przeszło połowa polskiej gospodarki jest już w rękach prywatnych, podczas gdy na Węgrzech tylko jedna trzecia, w Rumunii jedna piąta, w Bułgarii zaledwie cztery procent, a na Ukrainie tylko dwa. Polski dynamizm sprawił, że w ciągu drugiej połowy ubiegłego roku Polska wysunęła się w sposób zdecydowany na czoło krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Występują pierwsze oznaki ożywienia, wzrost bezrobocia uległ zahamowaniu. I to pomimo katastrofalnej suszy i fali strajków. Jest to rezultat społecznego dynamizmu.

Można oglądać postęp gołym okiem nawet z mojego Annandale. Dwa lata temu połączenie telefoniczne z Warszawą trwało godzinami. Dziś łączę się z Polską równie szybko jak z Londynem czy Monachium. Dostaję listy od siostrzenicy w Chorzowie, wdowy, która ma na utrzymaniu dwoje dzieci, staruszkę matkę i starą piastunkę. Dopóki była bez pracy, listy były smutne. Zmienił się ich nastrój, gdy wpadła na amerykański pomysł fachowego przygotowywania zeznań podatkowych dla przedsiębiorstw. Z Opola ktoś mi przesyła świetnie opracowany przewodnik dla inwestorów. To pomysł wojewody, Ryszarda Zembaczyńskiego, zrealizowany przy pomocy Amerykańskiego Korpusu Pokoju. Nie powstydziłaby się tego przewodnika najlepsza amerykańska firma marketingu. Ile razy przyjeżdżam do kraju, uderzają mnie zmiany: wygląd ulic, nowe sklepy, liczba aut, światła reklam. Wita mnie nowoczesny dworzec lotniczy, niczym nie różniący się od elegancji Zachodu. Przemawiam na otwarciu Wyższej Szkoły Administracji Publicznej, która nawiązując do tradycji Szkoły Rycerskiej Stanisława Augusta przygotowuje wysoko wykwalifikowane kadry administracji państwowej i samorządowej. Podziwiam energię, rozmach i oddanie założycielki szkoły. Występuję w inauguracyjnym programie telewizji satelitarnej. Będzie to jedno z największych osiągnięć Trzeciej Rzeczpospolitej, bo odbierać ją będą z czasem miliony Polaków od Kazachstanu aż po Los Angeles. Telewizja satelitarna może stać się czynnikiem integrującym i wiążącym na co dzień z Polską kilkanaście milionów Polaków rozsianych na Wschodzie i na Zachodzie. Załoga redakcyjna tej nowej, strategicznej placówki to zaledwie pięciu ludzi, ale ile w nich zapału, ile pomysłów kipi w tych młodych głowach.

Powie ktoś: mówi tak, bo nie wytyka głowy poza wielkie miasta. Nieprawda. W Polsce przybyło milion telefonów, z tego więcej niż połowę założono na wsi. Dzięki korespondentowi „Newsweeku”, Andrzejowi Nagorskiemu, międzynarodowy rozgłos zdobył sobie Suchy Las, małe miasteczko w Wielkopolsce. Suchy Las ma tylko 7,5 tysiąca mieszkańców i aż 1108 zarejestrowanych przedsiębiorstw prywatnych. W ciągu trzech lat rodzina Mirosława i Eweliny Kraników rozbudowała wytwórnię odzieży. Produkuje 13 tysięcy garniturów miesięcznie, zatrudnia blisko 600 pracowników. Kranikowie twierdzą, że to zaledwie jedna piąta ich możliwości. Wojciech Jackowski i Leszek Majchrzak założyli drukarnię wyposażoną w najnowocześniejszy sprzęt. Wartość przedsiębiorstwa ocenia się dziś na milion dolarów. Jackowscy i Majchrzakowie nie kupili nowych wozów, pozostali w swoich małych mieszkaniach, każdy grosz zysku pakują w rozbudowę przedsiębiorstwa. Inny zakład, Vitabest, ocenia się na 4 miliony dolarów. Już nie wystarcza mu polski rynek. Vitabest zakłada joint venture na Ukrainie i na Litwie.

Rozmawiałem w Warszawie z dwoma senatorami: Andrzejem Celińskim z Płocka i Krzysztofem Pawłowskim z Nowego Sącza. Obaj spędzają na Wiejskiej tylko tyle czasu, ile muszą. Poświęcają się promowaniu rozwoju gospodarczego swego województwa. Celiński walczy o inwestycje zagraniczne. Sprowadził do Płocka firmę Levi Strauss, firmę Cargill i kilkunastu inwestorów duńskich, włoskich, szwedzkich i innych. Zabiega o kredyty z wielkich instytucji finansowych. Stara się o legalizację Płockiego Towarzystwa Inwestycyjnego. Przepycha w ministerstwach projekty swego województwa. Po amerykańsku mówi się o takim pusher - popychacz. Senator Pawłowski postarał się, by powstała w Nowym Sączu Wyższa Szkoła Biznesu, filia amerykańskiego uniwersytetu National Lewis. Kształci ona na wzorach zachodnich przyszłych polskich biznesmenów. Utworzył Nowosądecką, Podhalańską Izbę Gospodarczą, która zrzesza 150 przedsiębiorstw, a przy współudziale Polaków z Chicago założył wielomilionowy Polski Fundusz Inwestycyjny.

Zarówno Celiński, jak Pawłowski podkreślają, że nic by nie zdziałali bez współpracy ludzi na miejscu. Pawłowski wymienia Kazimierza Pazgana i energicznego młodego biskupa tarnowskiego, księdza Józefa Życińskiego. To z nim wspólnie utworzyli w Zakopanem dom dla samotnych matek.

Celiński mówi, że niczego by nie osiągnął bez doskonałej współpracy z wojewodą płockim, Jerzym Wawrzczakiem i prezydentem Płocka Andrzejem Dryntkiewiczem.

Może obok Celińskiego i Pawłowskiego w podobny sposób działają i inni. Pomyślmy, o ile lepiej wyglądałaby Polska, gdyby ci członkowie parlamentu, którzy nadzieje na zdobycie władzy budują na zasadzie: im gorzej, tym lepiej, zamiast myśleć o tym, jak wykorzystywać i podsycać społeczne niezadowolenie - budowali swą pozycję na solidnych podstawach konkretnych zdobyczy dla własnego okręgu czy województwa.

W Polsce przegrywać będą ci, którzy wciąż widzą w państwie źródło bogactwa i czekają na dotacje, zasiłki, podwyżki z kasy państwowej i tak dalej. A wygrywać będą ludzie, którzy przestali oglądać się na państwo - którzy liczą na własne siły, własną pracę i zapobiegliwość. Obowiązkiem państwa jest opieka nad starymi, chorymi i niezdolnymi do pracy. Nadzieje na lepsze jutro stwarzają ludzie przedsiębiorczy i odważni, bo oni zapewnią zatrudnienie i poprawią warunki życia innym.

„Tydzień Polski”

8 V 1993

V. O bezpieczeństwie

dla Polski

* Walka o bezpieczeństwo Polski

* Polska strategia obronna

* Dyplomacja społeczna

* Nasi rosyjscy sojusznicy

Walka o bezpieczeństwo

Polski

Słyszymy często, że od wieków Polska nie była tak bezpieczna jak dzisiaj. Tak mogło się wydawać po uznaniu przez Niemcy granicy na Odrze i Nysie i po rozleceniu się Związku Sowieckiego. Na pewno nie grozi Polsce nowa inwazja dziś albo jutro. Któż jednak na progu 1932 r. mógł odgadnąć, że tylko siedem lat dzieli od chwili, gdy Niemcy zajmą wpierw Polskę, a później prawie całą Europę. Rzesza Weimarska była państwem sparaliżowanym przez wewnętrzne konflikty, a Reichswehrę Traktat Wersalski ograniczył do 100 tysięcy żołnierzy. Bolesne doświadczenia przeszłości uczą ostrożnego spojrzenia w dalszą przyszłość.

Jesienią ub. roku amerykańską społeczność polonijną ogarnął niepokój o kraj macierzysty. Wyglądało na to, że głośne weto Jelcyna w sprawie przyjęcia Polski do NATO zostało z miejsca podchwycone przez Amerykę i jej sojuszników. Cały obszar między Niemcami a Rosją stał się strefą nie bronioną.

Mienie nie strzeżone

- pokusa dla złodzieja

Mienie nie strzeżone jest pokusą dla złodzieja, powiedział Amerykanom Andrzej Olechowski w czasie swej waszyngtońskiej wizyty. Ilu wojen dałoby się uniknąć, gdyby napastnik z góry wiedział, co go może czekać. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej utraciły wolność na pół wieku, bo zachowanie się wpierw Anglii, a później obu rządów anglosaskich doprowadziło Stalina do wniosku, że może zdobyć wschodnią połowę Europy bez jakiegokolwiek ryzyka konfliktu wojskowego, a nawet politycznego. Za darmo.

NATO ocaliło świat przed trzecią wojną światową, bo stało się skutecznym instrumentem nuklearnego odstraszenia agresywnej potęgi sowieckiej. Odmowa przyjęcia Polski do NATO może mieć skutek odwrotny. Może stać się sygnałem dla potencjalnego napastnika, że w razie ataku na Polskę będzie ona zdaną na własne siły.

Strategiczne partnerstwo

USA i Rosji

Jelcyn w swoim liście z 15 września ub.r. nie ograniczył się do założenia weta przeciwko rozszerzeniu NATO na Wschód. Wysuwał propozycje, by państwa NATO z jednej strony, a Rosja z drugiej stały się gwarantem granic, suwerenności i utrzymania pokoju w Europie Środkowo-Wschodniej. Na zasadzie porozumienia wielkich mocarstw Rosja uzyskałaby jako gwarantka prawo do interwencji, jeśliby uznała, że suwerenność, integralność terytorialna albo stabilność państw tego rejonu jest zagrożona.

List Jelcyna spotkał się z milczeniem Waszyngtonu. Pełny jego tekst ogłosiło czeskie pismo „Mlada Fronta” dopiero w dwa i pół miesiąca później, 2 grudnia. Propozycja zbliżenia między Moskwą i USA trafiła najwyraźniej na podatny grunt. W Waszyngtonie zaczęto coraz częściej mówić o „strategicznym partnerstwie” Stanów Zjednoczonych i Rosji. Miałoby ono doprowadzić do nuklearnego rozbrojenia obu potęg, utworzenia wspólnego frontu przeciwko rozpowszechnianiu broni nuklearnych i państwom stosującym terror w skali międzynarodowej. Z inspiracji Grahama Allinsona, urzędującego zastępcy podsekretarza obrony, powstała nawet „prywatna” amerykańsko-rosyjska grupa robocza. Przewodniczącym z ramienia Moskwy był członek Rady prezydenta Federacji Rosyjskiej, S. Karaganow, a ze strony amerykańskiej b. zastępca sekretarza obrony F. Ikle. Wysmażono wspólnie projekt doktryny „strategicznego partnerstwa”.

Jako dawny konsultant Państwowej Rady Bezpieczeństwa (przestałem nim być w chwili objęcia rządów przez administrację Clintona) przyjęty zostałem 19 listopada w Białym Domu przez Nancy Soderberg, asystentkę prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa, i złożyłem na jej ręce memoriał adresowany do dyrektora Państwowej Rady Bezpieczeństwa p. Anthony Lake'a. Wyraziłem w nim zaniepokojenie społeczności polsko-amerykańskiej o to, by wspieranie Jelcyna nie zostało odebrane w Moskwie jako milczące lub wyraźne poparcie rosyjskich ambicji odrodzenia sowieckiego imperium i „strefy wpływów” w Europie Środkowo-Wschodniej. Memoriał wsparty był cytatami z wystąpień A. Kozyriewa. Niezwykle uprzejma odpowiedź Lake'a utrzymana była w tonie uspokajającym. Dyrektor PRB zapewniał, że polityka rosyjska wobec „bliskiej zagranicy” i krajów środkowo-wschodniej Europy jest uważnie śledzona, a bezpieczeństwo Polski oraz innych krajów tego rejonu jest i pozostaje przedmiotem poważnej troski USA i ich sojuszników.

Niestety w tym samym dniu sekretarz stanu Warren Christopher w wywiadzie udzielonym publicyście „Washington Post” oznajmił, że Stany Zjednoczone nie mogą angażować się na nowo w „politykę powstrzymywania Rosji”. W liście do redakcji, ogłoszonym w „Washington Post” (7 grudnia ub.r.) zwracałem uwagę, że te słowa w ustach sternika amerykańskiej polityki zagranicznej są nawrotem do polityki Roosevelta w latach 1944-1945. Będą zrozumiane w Moskwie jako zielone światło otwierające drogę do bezkarnej ekspansji.

Widmo Jałty

Zapachniało znowu Jałtą. Artykuł dwóch czołowych publicystów Rowlanda Evansa i Roberta Novaka, pisany pod wpływem polskich kół w Waszyngtonie, nosił tytuł Widmo Jałty. Ukazał się w „Washington Post” i w 120 pismach prowincjonalnych. Dla Polonii zabrzmiał jak uderzenie w dzwon alarmowy. Już na kilka tygodni przedtem prezes KPA, Edward Moskal, skierował list do senatora ze stanu Illinois, Paula Simona, wyrażający głębokie zaniepokojenie Polonii imperialistycznymi ambicjami Jelcyna, które znalazły już swój konkretny wyraz w Gruzji. Senator zareagował listem do Clintona, w którym proponował, by prezydent przyjął prezesa Moskala. Sugestia nie spotkała się z żadną reakcją. Natomiast dzięki interwencji wypróbowanej przyjaciółki Polski, Madeleine Albright, ambasadora USA przy ONZ i członka gabinetu, minister A. Olechowski zaproszony został do złożenia oficjalnej wizyty w Waszyngtonie.

Lawina listów

i depesz

„Gwiazda Polarna” ukazująca się w Wisconcin i nowojorski „Nowy Dziennik” Bolesława Wierzbiańskiego były pierwszymi pismami, które wezwały czytelników do masowego wysyłania listów do prezydenta i członków Kongresu. 16 grudnia ub.r. w „Dzienniku Związkowym” oraz w całej prasie i radiostacjach polonijnych ogłoszony został apel prezesa Moskala do wydziałów stanowych KPA, zrzeszonych organizacji i członków. Po raz pierwszy zastosowane zostały nowoczesne metody masowego nacisku. Do apelu prezesa Moskala dołączony był projekt listów do prezydenta, sekretarza stanu, przewodniczącego głównej kwatery partii demokratycznej, senatorów i kongresmanów wraz z szczegółowymi adresami, numerami telefonów itd. Na zamówienie KPA w sieci telefonicznej otwarta została „gorąca linia”. Każdy mógł, wymieniając tylko numer „gorącej linii”, za opłatą siedmiu dolarów wysłać depeszę do prezydenta. Tekst był wspólny dla wszystkich.

Koalicja grup etnicznych

Równocześnie z inicjatywy biura waszyngtońskiego KPA uruchomiona została uśpiona od lat koalicja społeczności etnicznych wywodzących się z Europy Środkowo-Wschodniej i krajów dawnego ZSRR. Pierwsze zebranie odbyło się w waszyngtońskim biurze KPA 6 grudnia ub.r. pod przewodnictwem nieocenionej Myry Lenard, oficjalnej przedstawicielki Kongresu Polonii w Waszyngtonie. W skład koalicji weszli przedstawiciele 11 grup etnicznych, m.in. Polacy, Bałtowie, Ukraińcy, Węgrzy, Czesi, Słowacy, Rumuni, Bułgarzy i Ormianie, które według oficjalnego spisu ludności liczą łącznie 21 milionów obywateli, skoncentrowanych przeważnie w wielkich ośrodkach przemysłowych. W sześciu stanach jest ich ponad 15 procent głosujących. Wspólnym mianownikiem - zagrożenie przez imperializm rosyjski. Obecni uchwalili rozwinięcie akcji równoległej do kampanii Polaków. Zebrania odbywały się początkowo raz na tydzień - obecnie raz na dwa tygodnie. Na porządku dziennym - wymiana informacji, wspólne inicjatywy i planowanie wspólnych wystąpień.

Lawina listów

Lawina telegramów, listów i telefonów ruszyła przed świętami Bożego Narodzenia i trwała po świętach do Nowego Roku. Centrale telefoniczna i pocztowa Białego Domu zostały skutecznie zablokowane. Według zakulisowych informacji wpłynęło osiem tysięcy listów, depesz i telefonów od Polaków, trzy tysiące samych depesz od innych grup etnicznych. Po Polakach największą aktywność okazali Ukraińcy i Litwini.

Obok Kongresu Polonii powstały spontanicznie inicjatywy z dołu. W rejonie metropolii waszyngtońskiej podjął je młody Amerykanin, wnuk polskich emigrantów, Dale Denda. Zawiązany z jego inicjatywy Komitet Wolnej Polski nie dublował zabiegów KPA, lecz usiłował wciągnąć do akcji Amerykanów polskiego pochodzenia, którzy są poza zasięgiem polskich organizacji. Iwo Pogonowski, zamieszkały w małym miasteczku w południowej Wirginii, zmobilizował we własnym zakresie 35 listów. Takich spontanicznych inicjatorów było z pewnością więcej. Urzędnik biura spraw publicznych Białego Domu pytał, skąd tyle listów napłynęło z Alaski. - To i na Alasce macie swoich ludzi - dziwił się. - Nie wiedziałem.

Akcja KPA, jako organizacji skupiającej obywateli amerykańskich, rozwijała się niezależnie, choć równolegle, z zabiegami dyplomatycznymi, które prowadziła z dużą energią ambasada RP i charge d'affairs, Maciej Kozłowski. Wizyta i rozmowa ministra Olechowskiego w połowie grudnia ub. roku miały, jak się zdaje, znaczenie przełomowe.

Odzew z Białego Domu

W dniu 2 stycznia br. 20 działaczy społeczności etnicznych związanych z

krajami Grupy Wyszehradzkiej otrzymało z Białego Domu telefoniczne

zaproszenia na spotkanie z prezydentem Clintonem

w Milwaukee 6 stycznia. Na prośbę prezydenta prezes Moskal skierował do niego w wilię spotkania list przedstawiający nasze stanowisko. Załączony był do niego spis pytań, jakie zamierzaliśmy zadać prezydentowi. Już sam fakt, że przywódca supermocarstwa musiał przynajmniej na chwilę skupić swą uwagę na naszej części świata, był konkretnym osiągnięciem.

W wilię spotkania z prezydentem uczestniczyliśmy w kolacji z zastępcą dyrektora Państwowej Rady Bezpieczeństwa, Samuelem Bergerem. Jego expose wyjaśniające „partnerstwo dla pokoju”, wymiana pytań i odpowiedzi zajęły cztery godziny. Bez precedensu na tak wysokim szczeblu. Zebrani, bez żadnego uzgodnienia między sobą, zajęli identyczne stanowisko: dawna linia podziału separująca młode demokracje Europy Środkowo-Wschodniej od Wspólnoty Atlantyckiej i Europejskiej musi być jak najszybciej usunięta w interesie umocnienia i rozszerzenia demokracji. Jeśli „partnerstwo” nie ma być pozbawione wszelkiego znaczenia, to musi co najmniej zawierać, jak się tego domagał Olechowski, wyraźne kryteria eliminujące jakiekolwiek państwo, które narusza suwerenność lub granice innego kraju albo stosuje siłę, groźbę jej użycia, zastraszenie i nacisk gospodarczy.

Prezydent na skutek nagłego zgonu swej matki musiał - jak wiadomo - odwołać w ostatniej chwili swój przyjazd do Milwaukee. Zastąpił go popularny w społecznościach etnicznych wiceprezydent Alexander Gore. W przemówieniu Gore powtórzył dwukrotnie i z naciskiem następujący zwrot:

„Nowe [rozszerzone] NATO musi uwzględnić problemy krajów położonych między Europą Zachodnią a Rosją, bo bezpieczeństwo tych państw wiąże się z bezpieczeństwem Stanów Zjednoczonych”. Członka delegacji polskiej wiceprezydent poinformował na boku, że wprowadzenie tego zdania spełnia postulat Olechowskiego, wysunięty w jego waszyngtońskich rozmowach.

Niestety, w przeddzień tego ważnego spotkania Warren Christopher na kolacji w Białym Domu dla pozarządowych ekspertów powiedział coś wręcz przeciwnego: „Posuwamy się wolno w sprawie rozszerzenia NATO, bo nie jesteśmy pewni, czy obrona państw Europy Środkowo-Wschodniej leży w interesie amerykańskim”. Imperialiści w Moskwie musieli zacierać ręce.

Próba bilansu

Od spotkania w Milwaukee upływa cztery miesiące. Co się w tym czasie zmieniło w polityce amerykańskiej?

Jeszcze w sierpniu Christopher w miesięczniku „NATO Review” zapewniał, że sprawa przyjęcia do przymierza nowych członków w ogóle nie znajdzie się na porządku dziennym styczniowego spotkania na szczycie w Brukseli. Podobną uchwałę powzięli ministrowie spraw zagranicznych NATO na spotkaniu przygotowawczym w Brukseli. Wbrew tym zapowiedziom „partnerstwo dla pokoju” wypełniło prawie w całości styczniowe obrady. Powzięta została uchwała, że NATO jest otwarte dla nowych członków. Partnerstwo przestało być unikiem i namiastką zastępującą przyjęcia do Paktu Atlantyckiego. Ma być pierwszym krokiem na drodze do pełnego członkostwa, choć nie powiedziano dotychczas, ile czasu zajmie przebycie tej drogi. Międzynarodowe normy jako warunek członkostwa, o które Olechowski dopominał się w Waszyngtonie i przedstawiciele społeczności etnicznej w Milwaukee, zostały wprowadzone do dokumentu ustanawiającego „partnerstwo dla pokoju”. Wbrew niebezpiecznym wypowiedziom sekretarza stanu, zarówno prezydent Clinton, jak przed nim ambasador Albright i generał Shalikashvilli publicznie i wielokrotnie stwierdzili, że zagrożenie jakiegokolwiek państwa, które podpisze „partnerstwo dla pokoju”, będzie potraktowane jako zagrożenie Stanów Zjednoczonych.

Rola prof. Brzezińskiego

Ogromną rolę w kształtowaniu opinii publicznej, zwłaszcza elity politycznej, odegrały liczne wystąpienia w prasie i telewizji dwóch czołowych strategów amerykańskich, którzy uchodzili dotychczas za rywali:

Henry Kissingera i Zbigniewa Brzezińskiego. Zwłaszcza artykuł tego ostatniego w „Foreign Affairs” (ogłoszony równocześnie w „Tygodniku Powszechnym”) sprawił, że uciszeniu uległy głosy o „partnerstwie strategicznym” między Rosją i Ameryką ponad głowami mniejszych państw. Nie tylko Polska i Polonia, ale także inne kraje dawnego bloku sowieckiego powróciły na mapę Białego Domu. Stanowczo więcej uwagi poświęca dziś Waszyngton Ukrainie i państwom bałtyckim. Przedstawiciele społeczności etnicznych Grupy Wyszehradzkiej już dwukrotnie zapraszani byli na spotkania z prezydentem i wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych, zastępcą dyrektora Państwowej Rady Bezpieczeństwa i zastępcą sekretarza stanu. Zapowiedziane zostało kontynuowanie tego dialogu. Nowy zastępca sekretarza stanu, Strobe Talbot w pierwszą podróż udaje się do Warszawy i Bratysławy. Senat Stanów Zjednoczonych uchwalił 27 stycznia br., większością 94 głosów przeciwko 3, rezolucję domagającą się natychmiastowego przyjęcia Polski i jej sąsiadów do NATO. Rezolucja nie ma charakteru wiążącego, ale jest ważna, bo zadaje kłam argumentom, że Kongres USA sprzeciwiłby się rozciągnięciu gwarancji militarnych na państwa Europy Środkowo-Wschodniej. 24 marca na wniosek senatorów Mitcha McConella (republikanina) i Barbary Mikulskiej (demokratki) uchwalona została jednomyślnie (mimo zastrzeżeń ze strony Departamentu Stanu) rezolucja ostrzegająca Federację Rosyjską, że Stany Zjednoczone podejmą właściwe kroki, by przeciwstawić się jakimkolwiek próbom rozciągnięcia rosyjskiej „strefy wpływów” na inne państwa przez użycie siły, zastraszenia lub nacisku gospodarczego.

Ważne jest powstanie koalicji grup etnicznych i zbliżenie polsko-ukraińskie. Walnie przyczynił się do niego prof. Zbigniew Brzeziński, który powołał do życia Komitet Amerykańsko-Ukraiński i stał się championem utrzymania niepodległości Ukrainy.

Koalicja odbywa regularne spotkania raz na dwa tygodnie i rozpoczęła serię spotkań z kluczowymi senatorami i kongresmanami. Obowiązuje zasada, że każda społeczność użyje wszystkich swoich wpływów w obronie narodu zagrożonego przez Rosję bez względu na to, czy będzie to Łotwa, Ukraina, Armenia czy jakiekolwiek inne państwo dawnego bloku sowieckiego.

Kongres Polonii rejestruje starannie wszystkie wypowiedzi czołowych polityków rosyjskich posługując się głównie sprawozdaniami Instytutu Badań RWE8RL w Monachium i Ośrodka Badań Wschodnich w Warszawie. Ważniejsze wyjątki rozsyłane są do członków Kongresu.

Akcja Polonii i jej sprzymierzeńców nie nosi charakteru antyrosyjskiego. Nikt nie występuje przeciwko wspieraniu sił demokratycznych i gospodarki wolnorynkowej w Rosji. Koalicja domaga się jedynie bardziej równomiernego rozdziału pomocy gospodarczej.

Główny cel tych zabiegów nie został jeszcze osiągnięty. Rozciągnięcie parasola ochronnego NATO nad Polskę i nad inne kraje zależeć będzie przede wszystkim od rozwoju sytuacji w Rosji i od zachowania się Rosjan. Jak jednak słusznie powiedział Andrzej Olechowski, „Polska jest dziś bezpieczniejsza, niż nią była kilka miesięcy temu”.

„Tydzień Polski”

16 IV 1994

Polska strategia obronna

Jak zapobiec powtórzeniu się zmowy między dwoma olbrzymami, zmowy, która dwukrotnie w ciągu dwustu lat przyniosła rozbiór Polski i upadek państwa?

Jak zabezpieczyć Polskę przed układem wielkich mocarstw zachodnich z Moskwą, opartym na podziale Europy na dwie strefy wpływów? Co robić, by nie doszło do powtórzenia Teheranu i Jałty?

Co czynić, by Polska nie stała się raz jeszcze teatrem niszczącej wojny?

Po co nam NATO?

Trzecia Rzeczpospolita szuka odpowiedzi na te pytania zabiegając o rozciągnięcie nad Polską ochronnego parasola NATO. Opcja ta stała się możliwa dopiero po rozleceniu się Związku Radzieckiego i po ważnym osłabieniu militarnego i gospodarczego potencjału Federacji Rosyjskiej. Wiąże się ona z ryzykiem, że Polska stanie się krajem frontowym, przedpolem czy też przedmurzem Paktu Atlantyckiego. Przedpole jest terenem przed linią obrony. Pozwala ono na manewr opóźniający atak nieprzyjaciela i wycofanie się poza mury obronne. Nie jest to pozycja wygodna ani bezpieczna. Przystąpienie do NATO należy więc traktować jako mniejsze zło.

Wiele racji przemawia za wyborem tej opcji.

1. NATO stanowiło w latach zimnej wojny i stanowi nadal instrument skutecznego odstraszania napastnika ze Wschodu. Dziś agresja z tego kierunku wydaje się scenariuszem mało prawdopodobnym. Zagrożenie może wyłonić się nagle, jeśli do władzy dojdzie wojsko w sojuszu z nacjonalistami i dawną komunistyczną nomenklaturą lub jeśli obecne kierownictwo ulegnie naciskom tych elementów.

2. NATO stanowi zabezpieczenie nie tylko przed Rosją, ale także przed Niemcami. Niemcy jako integralna część Wspólnoty Europejskiej i Atlantyckiej nie są już zagrożeniem, a stają się sojusznikiem. NATO wyeliminowało politykę równowagi sił, która prowadziła w przeszłości do podziału Europy na dwa obozy. Gdyby doszło do rozwiązania Paktu Atlantyckiego, Niemcy musiałyby zbroić się samodzielnie. Oznaczałoby to prawdopodobnie powrót do sojuszu państw szukających zabezpieczenia przed gospodarczą i wojskową preponderancją Niemiec. Mogłoby dojść do wznowienia sojuszu Niemiec z Rosją.

3. NATO zapewnia wojskową obecność USA w Europie, która z ogólnego i z polskiego punktu widzenia stanowi niezbędny element bezpieczeństwa i pokoju.

4. Przynależność do NATO zapobiega porozumieniu między sojusznikami zachodnimi a Rosją ponad głową i bez udziału Polski.

5. Wejście Polski do NATO ułatwi integrację z Europą Zachodnią.

6. Zabrzmi to jak paradoks, ale wejście Polski do NATO może stać się punktem wyjścia procesu zbliżenia i współpracy z Rosją, tak jak bezwarunkowe uznanie granicy zachodniej zapoczątkowało zbliżenie Polski i Niemiec. Skuteczne zablokowanie przez NATO rosyjskich ambicji i dążeń do ponownego ograniczenia niezależności państw Europy Środkowo-Wschodniej usunie jedyne źródło konfliktu ze wschodnim sąsiadem.

Jakie szanse przyjęcia

do NATO?

Wejście Polski do NATO nie jest możliwe bez inicjatywy i zdecydowanego poparcia Stanów Zjednoczonych. Nie sprzyjała temu atmosfera, jaka zapanowała w świecie zachodnim bezpośrednio po zakończeniu zimnej wojny. Polityka zagraniczna administracji Clintona oparła się w początkowej fazie na dwóch założeniach: po pierwsze, zobowiązania międzynarodowe USA są rozciągnięte zbyt szeroko. Ich koszt przekracza znacznie zasoby Stanów Zjednoczonych i może podważyć materialną bazę amerykańskiej potęgi i wpływów. Po drugie, Rosja jest na tyle osłabiona, że nie stanowi już zagrożenia wojskowego dla państw NATO. Jedynym niebezpieczeństwem jest olbrzymi arsenał broni nuklearnych, bakteriologicznych i chemicznych. Według tej szkoły myślenia w interesie obu mocarstw nuklearnych leży strategiczna współpraca mająca na celu obustronną redukcję lub wyeliminowanie broni masowego zniszczenia, wspólne zapobieganie ich rozpowszechnianiu oraz ograniczenie zbrojeń konwencjonalnych, wspólne zwalczanie terroryzmu itd.

Tezy te przemawiają mocno do poczucia własnego interesu przeciętnego Amerykanina. Jednakże upragniona dywidenda pokoju, czyli skierowanie wydatków na zbrojenia na potrzeby wewnętrzne, może łatwo przepaść, jeśli Stany Zjednoczone nie wyciągną wniosków z fatalnych błędów popełnionych w przeszłości.

Złe doświadczenia

przeszłości

Ameryka przystępując do pierwszej wojny światowej ocaliła Europę przed hegemonią imperium Hohenzollernów, która zwichnęłaby równowagę sił w skali europejskiej i światowej. Stany Zjednoczone zadecydowały o zwycięstwie, po czym wycofały się z Europy i przegrały pokój. Izolacjonizm amerykański i polityka appeasementu, praktykowana przez Anglię i Francję, upewniły Hitlera w przekonaniu, że dekadencki Zachód nie znajdzie w sobie woli zbrojnego zatrzymania jego kolejnych podbojów. Plany Hitlera były znane od lat, lecz nie spotkały się na czas z żadnymi działaniami zapobiegawczymi i odstraszającymi.

Stany Zjednoczone wygrały drugą wojnę światową i po raz drugi przegrały pokój. Łatwość, z jaką Stalin rozciągnął swoje panowanie nad jedną trzecią kontynentu, doprowadziła go do wniosku, że bez ryzyka światowej konflagracji może przekroczyć linię podziału wytkniętą w Jałcie i Poczdamie. Po wchłonięciu Europy Środkowo-Wschodniej przyszła próba podboju od wewnątrz Grecji, utrzymania kontroli nad północnym Iranem, blokada Berlina i wojna w Korei.

Ameryka wygrała zimną wojnę kosztem trzech trylionów dolarów i stu tysięcy poległych w wojnie w Korei i Wietnamie. Czy tym razem wygra pokój? Doświadczenie uczy, że kluczem do zwycięstwa bez wojny jest właściwe postrzeganie przez potencjalnego napastnika zdecydowanej woli oporu zarówno ze strony bezpośredniej ofiary agresji, jak i mocarstw, żywotnie zainteresowanych w utrzymaniu pokoju. Sygnały ostrzegające i odstraszające muszą być wysyłane od pierwszej chwili, gdy tylko pojawią się oznaki zapowiadające możliwość agresji.

Appeasement po raz trzeci?

Niestety, sygnały wysłane z Waszyngtonu w końcu 1993 r. mogły być odczytane w Moskwie jako zachęta od ekspansji. W początkach września ub. roku rząd polski zgłosił formalny wniosek o przyjęcie do NATO. Reakcja przyszła bardzo szybko w liście Jelcyna z 15 września, zaadresowanym do głównych sojuszników. Rosja zakładała stanowcze weto przeciwko rozszerzaniu NATO proponując w zamian jednostronne „gwarancje” udzielone wspólnie Europie Środkowo-Wschodniej przez Moskwę i mocarstwa zachodnie. Wkrótce potem Warren Christopher oświadczył, że sprawa rozszerzenia NATO w ogóle nie będzie rozpatrywana na styczniowym spotkaniu NATO na szczycie. Mogło się wydawać, że USA uległy z miejsca rosyjskiemu sprzeciwowi. Tak też zostało to odczytane w Moskwie. W rok później Kozyriew chwalił się publicznie, że niedopuszczenie Polski do NATO było największym osiągnięciem rosyjskiej polityki zagranicznej w 1993 r.

Tymczasem stanowisko USA spotkało się z ostrą krytyką wpływowego senatora republikańskiego, R. Lugara, dwóch czołowych amerykańskich strategów:

Zbigniewa Brzezińskiego i Henry Kissingera oraz kilku równie wpływowych publicystów. Odpowiedzią na te krytyczne głosy stała się koncepcja „partnerstwa dla pokoju”, przedstawiona po raz pierwszy na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych NATO w Travemunde w październiku ub. roku. W zamiarach jej autora, Strobe Talbota, oferta pomyślana była jako rozwiązanie, które zastąpi przyjęcie do Paktu Atlantyckiego państw Grupy Wyszehradzkiej i pozwoli na zdjęcie sprawy z porządku dziennego. Talbot posługiwał się argumentem, że dopiero przyszłość pokaże, czy Rosja stanie się adwersarzem czy partnerem. Przedwczesne stwarzanie nowej linii podziału może, jak twierdził, stać się samosprawdzającym proroctwem.

„Partnerstwo dla pokoju”, pomyślane jako namiastka przynależności do NATO, nie mogło rozwiązać problemu bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej, zwłaszcza wobec rozbrzmiewającej coraz mocniej w Moskwie retoryki, która zapowiadała odbudowę Związku Radzieckiego pod rosyjskim sztandarem i ponowne rozciągnięcie strefy wpływów na Europę Środkowo-Wschodnią. Dzwonek alarmowy przycisnął niechcący Warren Christopher, który w wywiadzie z publicystą „Washington Post” w początkach grudnia ub. roku zapowiedział, że nie będzie powrotu do polityki powstrzymywania Rosji. Redakcja pisma zamieściła moją odpowiedź ostrzegającą, że tego rodzaju oświadczenia ze strony sternika amerykańskiej polityki zagranicznej są powtórzeniem błędów popełnionych przez Roosevelta. Będą odczytane w Moskwie jako zielone światło otwierające drogę do ekspansji. Stwarzają przekonanie, że powrót Rosji do polityki imperialistycznej nie spotka się nawet z oporem politycznym Stanów Zjednoczonych.

Ameryka poprawia kurs

Na przełomie roku w polityce amerykańskiej wprowadzona została pewna korektywa. Stało się to częściowo pod wpływem niezmordowanych zabiegów polskiej dyplomacji i grudniowych rozmów ministra A. Olechowskiego w Waszyngtonie, częściowo zaś na skutek masowego nacisku grup etnicznych mających swe korzenie w dawnym bloku sowieckim. Z inicjatywy Polonii doszło do powstania koalicji 11 organizacji reprezentujących łącznie ponad 15 milionów wyborców. Lawina listów, telegramów i telefonów do Białego Domu odniosła swój skutek. Wiceprezydent Al Gore na spotkaniu w Milwaukee z Amerykanami pochodzenia polskiego, czeskiego, słowackiego i węgierskiego zapewniał, że bezpieczeństwo tych krajów jest istotne dla bezpieczeństwa USA, a „partnerstwo dla pokoju” nie jest namiastką Paktu Atlantyckiego, lecz stanowi pierwszy krok na drodze do NATO. Pytanie nie polega na tym, czy państwa Grupy Wyszehradzkiej będą przyjęte, lecz kiedy to nastąpi. To samo powtórzył prezydent Clinton na spotkaniu styczniowym z prezydentami czterech państw w Pradze. Oświadczenie miało charakter nie zobowiązujący, bo prezydent uchylił się od sprecyzowania terminów i kryteriów przyjęcia nowych państw członkowskich.

W czasie lipcowej wizyty w Warszawie prezydent posunął się o krok dalej. Zapowiedział nieoficjalną konsultację z pozostałymi państwami sojuszu i wspólne zastanowienie się, co dalej. Polska z uwagi na przodującą rolę w realizowaniu reform, zaangażowanie w „partnerstwo dla pokoju”, pojednawczą politykę wobec sąsiadów, zniesienie dyskryminacji mniejszości narodowych „ustawi siebie” na czele kandydatów do NATO, gdy przyjdzie czas na jego rozszerzenie. I wreszcie przyjęcie Polski nie będzie uzależnione od powstania nowych zagrożeń.

Henry Kissinger porównał te zapowiedzi do weksla, który musi być wkrótce spłacony. Dodajmy: spłacony w ciągu pozostałych dwu lat kadencji Clintona. W przeciwnym razie wystawca weksla utraci wiarygodność.

Kongres Polonii uzyskał z Białego Domu zapewnienie, że konsultacja nie ograniczy się do wysłuchania opinii 15 sojuszników, lecz polegać będzie na wysunięciu nowych propozycji. Odmówiono nam ujawnienia, na czym ten następny krok ma polegać. Można się jedynie domyślać, że Ameryka zaproponuje usunięcie pierwszej zapory na drodze do włączenia Polski do NATO. Jest nią zasada, że wszystkie państwa „partnerstwa dla pokoju” w liczbie 23 nie wyłączając Rosji mają być traktowane równorzędnie, bez przeprowadzania między nimi jakiejkolwiek linii podziału. Z chwilą uznania, że rozszerzanie NATO będzie procesem stopniowym i akces każdego państwa będzie rozpatrywany osobno na podstawie takich kryteriów, jak jego strategiczne znaczenie, potencjał obronny, postępy w przebudowie gospodarczej - Polska znajdzie się na pierwszym miejscu tej listy.

Dotychczasowe przecieki prasowe spowodowały już gwałtowne przeciwdziałania dyplomacji rosyjskiej. Po raz pierwszy Kozyriew w rozmowie z zastępcą sekretarza generalnego NATO Gebhardtem von Moltke groził zastosowaniem środków nie tylko politycznych, ale militarnych przeciwko przyjęciu państw środkowo-wschodniej Europy do NATO. Moskwa liczy widocznie na to, że pobrzękiwanie szablą trafi na podatny grunt, zwłaszcza w Europie Zachodniej, gdzie niechęć do ponoszenia jakiegokolwiek ryzyka jest szczególnie silne.

Najbliższy miesiąc dzielący nas od grudniowego spotkania NATO w Brukseli przyniesie odpowiedź na pytanie, czy rosyjski blef okaże się skuteczny. Polska nie może ustawać w swoich zabiegach, ale czas również zastanowić się nad pytaniem, czy poza Paktem Atlantyckim istnieje jakaś inna opcja, która mogłaby zapewnić państwu większe bezpieczeństwo.

Przeciwko fetyszowi

sojuszów wojskowych

Każda strategia obronna musi być przygotowana na najgorsze. Każe zastanowić się nad opcją zastępczą, gdyby zabiegi o rozciągnięcie parasola NATO nad Polską nie osiągnęły swego celu. Ich niepowodzenie wcale nie musi oznaczać końca świata. Pomimo niedawnych doświadczeń, w polskim myśleniu formalne sojusze urastają do jakiegoś fetysza. Tymczasem działają one przede wszystkim jako czynnik odstraszający przed agresją, a więc tak długo, dopóki napastnik liczy się z tym, że zobowiązania sojusznicze będą wykonane. W chwili gdy dochodzi do wybuchu konfliktu, powstaje nowa sytuacja i przymierze może okazać się papierowe. W 1939 r. Polska miała jednoznaczny sojusz obronny z Francją przeciwko Niemcom i żelazne gwarancje Anglii. Po ataku na Polskę przez trzy dni oba mocarstwa szukały gorączkowo kompromisu z niemieckim agresorem kosztem Polski. Od nowego Monachium ocalił nas Hitler, który tym razem chciał miażdżącego zwycięstwa, a nie kompromisu.

W 1980 r. Polska nie tylko nie była w NATO, ale należała do Układu Warszawskiego. A jednak Stany Zjednoczone wraz z sojusznikami skutecznie ocaliły Polskę przed inwazją grożąc Moskwie bliżej nieokreślonymi środkami odwetowymi. Wydane wówczas zarządzenia wojskowe były zwykłym blefem. Akcja wojskowa w obronie Polski nie wchodziła w rachubę. ZSRR musiał jednak liczyć się poważnie z bardzo wysokimi kosztami politycznymi i gospodarczymi interwencji wojskowej. Wówczas to zapadła na Kremlu decyzja zmiażdżenia Solidarności rękami samych Polaków.

Schizma jugosłowiańska w 1948 r. była śmiertelnym zagrożeniem dla jedności międzynarodowego ruchu komunistycznego i despotycznej dyktatury Stalina nad całym monolitycznym blokiem sowieckim. Jugosławia ocalała, bo Stalin nie był pewny, jak zareaguje Zachód. Odstraszyła go przede wszystkim determinacja Tity i olbrzymie koszta polityczne, gospodarcze i wojskowe wojny z Jugosławią.

Determinacja

we własnej obronie

I tu dochodzimy do sedna. Fundamentem strategii obronnej musi być stanowcza, nie budząca żadnej wątpliwości determinacja stawienia czoła napaści nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. Prezydent Havel zapytał niedawno Brzezińskiego: Czy będziecie nas bronić, jeśli Czechy zostaną napadnięte. - Źle pan postawił pytanie, panie prezydencie - odpowiedział profesor. - Wpierw musicie odpowiedzieć na pytanie, czy wy sami będziecie się bronić. - Havel poprosił profesora, by powtórzył to Czechom publicznie. Losy drugiej wojny światowej potoczyłyby się innym torem, gdyby Polska w 1939 r. poszła śladami Czechosłowacji. Niemcy mieli miażdżącą przewagę, otaczali napadnięty kraj z trzech stron. Stawienie czoła tej potędze w sytuacji z góry skazującej na klęskę przełamało głęboką niechęć Anglii i Francji do orężnego przeciwstawienia się kolejnym podbojom Hitlera i zadecydowało o dalszym biegu wojny.

W dniu 25 sierpnia 1939 r. z rozkazem mobilizacyjnym w kieszeni rozmawiałem w Pałacu Myślewickim w Łazienkach z ówczesnym wicepremierem, Eugeniuszem Kwiatkowskim. W odróżnieniu od oficjalnego optymizmu rządowej propagandy Kwiatkowski nie miał złudzeń. - Nie mamy żadnych szans obronienia naszego terytorium - powiedział - Polska będzie okupowana przez nieprzyjaciela. Chodzi tylko o to, by rozpętać wokół nas taniec ogólnoeuropejski. - Wypadki przyznały rację wicepremierowi. Polska przegrała wrześniową bitwę, ale wojnę z Niemcami wygrała jako członek zwycięskiej koalicji.

Niepisany sojusz

państw demokratycznych

Pamiętajmy, że Polska nie należy wprawdzie do NATO, ale stała się członkiem innego, niepisanego sojuszu, jakim jest obóz krajów demokratycznych. Solidarność państw demokratycznych jest dziś o wiele mocniejsza niż w 1939 r. Dzięki temu nieformalnemu sojuszowi kraje niezaangażowane i nie należące do NATO, jak Austria, Szwajcaria, Szwecja, a nawet sąsiadująca z Rosją Finlandia, czują się bezpieczne. Wiedzą, że atak na nie zmobilizowałby przeciwko napastnikowi potężny, wspólny front państw demokratycznych. Taka mobilizacja nie musi oznaczać wybuchu trzeciej wojny światowej. Podnosi ona koszt agresji tak wysoko, że przestaje być opłacalna.

Największe nieszczęście

Odmowa lub odłożenie przyjęcia Polski do NATO nie będzie największym nieszczęściem. Prawdziwym zagrożeniem stałoby się dopiero odejście od demokracji, jakiś zamach stanu z prawa czy lewa, powrót do dyktatury, choćby tej dobrotliwej z czasów przedwojennych. Oznaczałoby to izolację państwa i powszechny ostracyzm. Trudno o gorszy sen niż wyobrażenie sobie Polski w roli Haiti, a Rosji w roli Stanów Zjednoczonych przywracającej siłą ustrój demokratyczny. Faktem jest, że nikt nie ruszyłby palcem w obronie reżimu dyktatorskiego. Państwo polskie znalazłoby się samo w obliczu napastnika.

Strategiczny błąd

Drugiej Rzeczpospolitej

Podstawowy strategiczny błąd popełniony przez Polskę we wrześniu 1939 r. polegał na próbach obrony terytorium wzdłuż zachodnich, północnych i południowych granic. Niemcy doskonale wiedzieli o tej doktrynie znakomicie ułatwiającej błyskawiczne zwycięstwo. Nie było żadnych planów na wypadek łatwego do przewidzenia okupowania terytorium państwa, bo sama myśl o tym była traktowana jako przejaw defetyzmu. Sztab Główny mógł przygotować o wiele silniejszy opór podziemny i walkę partyzancką, zdolną nawet do akcji odwetowych w obronie ludności przed terrorem niemieckim. Mógł wysyłać sygnały, że obrona wojskowa i opór podziemny obliczone będą na zadanie nieprzyjacielowi możliwie największych strat.

Strategia jeża

To właśnie powinno być celem polskiej strategii obronnej. Słoń może z łatwością rozdeptać jeża, ale może się przed tym cofnąć, jeśli będzie z góry wiedział, że dozna przy tym bolesnych okaleczeń. Niemcy hitlerowskie zajęły bezbronną Norwegię, ale pozostawiły w spokoju uzbrojoną na jeża Szwecję i Szwajcarię.

Polska jest zbyt uboga, by stać ją było na uzbrojenie się w skali Szwecji lub Szwajcarii. Na dłuższą metę bezpieczeństwo państwa zależeć będzie od wzmocnienia jego potencjału gospodarczego. Byłoby wielkim błędem, gdybyśmy mieli zapłacić za zbrojenia cenę, która podcięłaby postęp gospodarczy, ale nawet w warunkach obecnej słabości możliwe jest wykształcenie strategii obronnej mającej na celu zadanie nieprzyjacielowi możliwie największych strat. Niestety, nie wydaje się, by w tym kierunku rozwijała się polska myśl strategiczna.

Najbardziej zdecydowanym przeciwnikiem włączenia Polski do NATO jest Pentagon. Nie wypływa ten sprzeciw ze względów politycznych, lecz ściśle pragmatycznych. Amerykańscy eksperci wojskowi obliczają, że podciągnięcie naszych sił zbrojnych do standardu NATO wymagałoby wydatków rzędu dwóch i pół miliarda dolarów rocznie w ciągu 7-10 lat. Rachunek musiałyby zapłacić państwa NATO, bo Polska nie udźwignęłaby nawet jednej trzeciej tego ciężaru. Nie to jest jednak najważniejsze, bo należące do NATO Grecja czy Hiszpania także pozostają daleko w tyle w porównaniu z Niemcami lub Anglią. Dużo ważniejszy jest argument, że polski potencjał obronny jest niezwykle słaby z winy samych Polaków. Zachodzi bowiem rażąca dysproporcja między stanami osobowymi polskich sił zbrojnych i ich uzbrojeniem. Budżet wojskowy aż 80 procent przeznacza na utrzymanie zawodowej kadry i przeszkolenie żołnierzy, a tylko 20 procent na uzbrojenie. W rezultacie Polska może wprawdzie wystawić armię liczną i dobrze wyszkoloną, ale na wpół bezbronną. Na 2850 czołgów aż 2000 to sprzęt przestarzały, skazany na zniszczenie w pierwszym starciu z takimi T-82. Polskie niebo jest otwarte dla wroga. Większość maszyn bojowych stanowią przestarzałe MIG-i-21 z końca lat pięćdziesiątych. Nowoczesne lotnictwo myśliwskie to zaledwie 49 MIG-ów-23 i 12 MIG-ów-29. Przypomina się wrzesień 1939 r. W Ośrodku Zapasowym Artylerii w Zamościu znalazłem się wśród kilku tysięcy dobrze wyszkolonych oficerów i szeregowych rezerwy. Nie było ani jednego działa, nie było nawet broni ręcznej. Byliśmy skazani na bierne czekanie, aż przyjdą Niemcy i zagarną nas do niewoli jak stado owiec.

W odróżnieniu od 1939 r. Polska ma rozbudowany własny przemysł zbrojeniowy, który mógłby co najmniej częściowo wypełnić luki i braki. Czym więc wytłumaczyć powtarzanie błędów sprzed półwiecza? Przecież dużo mniejsza armia dobrze uzbrojona broniłaby państwa o wiele skuteczniej. niż na wpół bezbronne 15 dywizji?

Spotkałem się z twierdzeniem, że korpus oficerów zawodowych, zwłaszcza sztabowych, jest kastą broniącą raczej swych uposażeń, mieszkań, emerytur aniżeli kraju. Odrzucam to pomówienie jako krzywdzące, a nawet oburzające. Wierzę w głęboki patriotyzm i gotowość do walki oficerów i żołnierzy WP. Gdy losy Polski wisiały na włosku w październiku 1956 r., meldunki sowieckie z całego kraju, ostrzegające o nastrojach w armii i gotowości stawienia oporu w razie inwazji, zadecydowały o cofnięciu się przed tą ostatecznością Chruszczowa i towarzyszy. Sowiety do końca odnosiły się do polskich sił zbrojnych z największą nieufnością. Z sowieckiego punktu widzenia była ona w pełni uzasadniona.

Biurokracja wojskowa jak każda inna biurokracja na świecie popada łatwo w rutynę i bezwład. Ma niechętny stosunek do wszelkich radykalnych reform. Polska potrzebuje stratega lub strategów dużej klasy, o szerokiej wizji, poczuciu realizmu, którzy potrafią przełamać stare nawyki myślowe.

Czytelnicy nie powinni wyciągać z tych uwag wniosków, że nad Polską wisi bezpośrednie niebezpieczeństwo najazdu ze Wschodu. Rosja przeżywa swoją drugą „smutę”. Wydaje się, że wewnętrzny kryzys na długie lata odbiera wschodniemu olbrzymowi zdolności ofensywne. Jak już wspomniałem na wstępie, każda strategia obronna musi się jednak opierać na przewidywaniu najgorszego scenariusza, choćby wydawał się dziś mało prawdopodobny.

„Rzeczpospolita”

11 XI 1994; 15 XI 1994

Dyplomacja społeczna

3 3 75 0 2 108 1 5a 1 74 1

Jedną z najważniejszych spraw na porządku dziennym jest zapewnienie Polsce bezpieczeństwa. Nie możemy ustawać w dążeniu do rozciągnięcia nad Polską parasola NATO, ale droga do tego celu jest długa i niepewna. Nie wolno też tracić z oczu doświadczeń przeszłości.

Uczą one, że nie można polegać wyłącznie na sojuszach i gwarancjach. Ich znaczenie polega na tym, że wywierają odstraszający wpływ na potencjalnego agresora. Gdy jednak, co nie daj Boże, odstraszenie zawiedzie, dochodzi do napaści i trzeba wywiązać się ze zobowiązań wobec napadniętego sojusznika - wówczas niechęć do umierania w obronie innego kraju może łatwo zamienić wojskowe przymierze w świstek papieru.

Od 1989 r. kolejne rządy Rzeczpospolitej szukały bezpieczeństwa w usuwaniu źródeł konfliktu i w traktatach ze wszystkimi sąsiadami, przede wszystkim z Niemcami i Rosją, opartymi na wzajemnym uznaniu pełnej suwerenności i nienaruszalności granic. Ale traktaty, podobnie jak sojusze, tylko wtedy coś znaczą, jeśli znajdą po obu stronach pełne poparcie społeczne. Przełomowe znaczenie uznania przez Niemcy granic z Polską polegało przede wszystkim na tym, że według niemieckich sondaży opinii poparła je przygniatająca większość, bo 80 procent Niemców. Rewizjoniści znaleźli się na marginesie.

Gdy blisko pół wieku temu zamieszkałem w Monachium, niemieckie społeczeństwo w ogromnej większości domagało się odebrania Polsce jej Ziem Zachodnich. Zwolennicy pojednania z Polską i uznania granicy na Odrze i Nysie byli tak nieliczni, że rzadko ośmielali się głośno o tym mówić. Nie doszłoby prawdopodobnie do historycznej przemiany w nastawieniu Niemców, gdyby z polskiej strony nie było takich gestów jak list biskupów polskich wyciągających rękę do zgody i wyrażający gotowość do przebaczenia. Na szczęście podejmowane przez Niemców dobrej woli próby nawiązania dialogu z Polakami spotkały się z pozytywnym odzewem ze strony takich środowisk jak katolicy spod znaku „Tygodnika Powszechnego”.

Pokazuje to, jak ważna jest dyplomacja społeczna, budowanie porozumienia nie tylko między rządami, ale przede wszystkim między zwyczajnymi ludźmi, obalenie w bezpośrednich kontaktach dziedzicznej wrogości i wzajemnych uprzedzeń, rozbijanie fałszywego mitu, że to wszyscy Niemcy albo wszyscy Polacy, albo wszyscy Rosjanie są śmiertelnymi i nieprzejednanymi nieprzyjaciółmi od kołyski aż do zgonu. To właśnie z tych głęboko zadawnionych pokładów nienawiści rodzi się agresja.

Zaproszenie prezydenta Niemiec na uroczystości rocznicowe Powstania Warszawskiego nie przyniosłoby sukcesu dyplomacji państwowej, gdyby nie wsparła jej dyplomacja społeczna. Byłem jednym z siedmiu Polaków zaproszonych przez prezydenta Herzoga na śniadanie nazajutrz po uroczystości na placu Krasińskich. Zapytałem go, co najmocniej utkwiło w jego pamięci z tych 18 godzin, które spędził w naszej stolicy. Odpowiedział mi, że nie oczekiwał zupełnie burzliwych i długotrwałych oklasków, jakimi warszawiacy odpowiedzieli na jego prośbę o wybaczenie. - Musiałem zapanować nad wzruszeniem - powiedział prezydent Herzog - by dokończyć przemówienia. Póki żyję - dodał - nie zapomnę harcerzy, kilkunastolatków, którzy mnie otoczyli, gdy znalazłem się przed pomnikiem Małego Powstańca, i urządzili mi spontaniczną owację.

Rozstając się z nami, prezydent Niemiec zapewnił, że do końca swej kadencji będzie pracował nad zbliżeniem Niemiec i Polski. Nie jestem pewny, czy ci harcerze i ten tłum ludzi na placu Krasińskich zdawali sobie sprawę, że być może bardziej przysłużyli się sprawie bezpieczeństwa Polski aniżeli dyplomaci konferujący w zaciszu swoich gabinetów.

Tej samej nocy, kiedy Herzog prosił Polaków o przebaczenie, w niemieckiej przygranicznej miejscowości Guben wybuchł wielki pożar widoczny po polskiej stronie. Jak możemy pomóc? - zapytali telefonicznie Polacy. Osiem polskich oddziałów straży pożarnej gasiło wspólnie z Niemcami wielki pożar lasów. Dzięki Polakom do rana ogień został pokonany. Wywarło to duże wrażenie na niemieckich mieszkańcach pogranicza. Niemcy zrewanżowali się uratowaniem przedwcześnie urodzonego dziecka w wiosce Urad. Nie było dla niego inkubatora w szpitalu w Słubicach, więc przyjęła go z miejsca klinika we Frankfurcie nad Odrą.

Wspaniałym przykładem dyplomacji społecznej stał się Kostrzyń. Miasto nad Odrą prowadzi wymianę młodzieży z niemieckimi miastami po drugiej stronie granicy. Co tydzień odbywają się wymienne wyjazdy na naukę chemii między Kostrzyniem i miastem Sellow, a także wzajemne odwiedziny z okazji dni sportu, pierwszego dnia wiosny itd. Młodzież z Kostrzynia i Kustriń-Kietz, po drugiej stronie rzeki, spotyka się raz tu, raz tam na turniejach tenisa stołowego. Uczniowie z Kostrzynia jeżdżą do pobliskiego Manschow na zajęcia szkolne w świetnie wyposażonych pracowniach komputerowych. Kostrzyń prowadzi z powodzeniem program wymiany przez granice nie tylko młodzieży, ale także nauczycieli. Ubocznym skutkiem są prywatne, koleżeńskie stosunki nawiązywane z sąsiadami za miedzą. Oto świetny przykład dyplomacji społecznej. Brawo Kostrzyń!

I nie tylko Kostrzyń, bo 33 polskie szkoły w województwach pogranicznych i 33 szkoły niemieckie w pogranicznych Landach prowadzą między sobą wymianę młodzieży. Organizatorami tej wielkiej przygody są przeważnie gminy. To właśnie nauczyciele i młodzież z tych miast granicznych wspomagają budowanie bezpieczeństwa Polski. Środki na te cele są na pewno szczupłe, a służą sprawie nie gorzej niż miliardy wydawane na czołgi i samoloty. Wymianę młodzieży wypróbowały już w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Francja i Niemcy z doskonałym skutkiem.

Pograniczna wymiana to tylko przykład. Z pisma ukazującego się w Olsztynie dowiedziałem się, że są projekty wspólnego synodu pastoralnego biskupów polskich i niemieckich, by oprzeć wzajemne stosunki obu sąsiadów na fundamencie duchowym. Z moich lat przeżytych w Monachium wiem, że wśród wielu Niemców, zwłaszcza katolików i protestantów, żyje mocne poczucie winy za zbrodnie i krzywdy wyrządzone Polsce. Te nastroje mogą przynieść zbawienne owoce, jeśli spotkają się z właściwym oddźwiękiem z naszej strony.

Łatwiej dziś prowadzić dyplomację społeczną z Niemcami niż Rosjanami. Imperialistyczna retoryka płynąca z Moskwy nie sprzyja budowaniu mostów zbliżenia między ludźmi. Nie trzeba się tym zrażać. Nie wolno ustawać w poszukiwaniu potencjalnych sprzymierzeńców wśród dawnych wrogów.

Nie tak dawno odjeżdżałem do Krakowa z warszawskiego Dworca Wschodniego, gdzie w miesiąc później doszło do głośnego incydentu. Pełno tu było Rosjan uginających się pod ciężarem olbrzymich tobołów. Zagadnąłem każdego z osobna, jak się czuje w Polsce? Wszyscy odpowiadali, że nie spotkali się nigdzie z niechęcią. - Polacy rozumieją - mówili - że Rosjanie także muszą z czegoś żyć i chętnie z nami handlują. Mamy nasze noclegowe meliny w polskich rodzinach. - Chwalili schronisko św. Wincentego w Warszawie, gdzie mogą przenocować za niewielką opłatą. Te kilka milionów Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, które przyjeżdża do Polski z towarem, daje okazję do wzajemnego spojrzenia na siebie, czasem do nawiązania przyjaźni. I okazuje się, że diabeł oglądany z bliska nie jest taki straszny, jak go malują.

Aby ustrzec Polskę od nieszczęść i klęsk, które na nią spadły, abyśmy nie musieli już nigdy rozpamiętywać naszej martyrologii i mogli zapewnić naszym dzieciom bezpieczniejsze jutro niż dzień wczorajszy, nie wystarczy sama zdeterminowana wola obrony granic i niepodległości za każdą cenę. Aby nie zaprzepaścić obecnej, pomyślnej koniunktury, róbmy wszystko co możliwe, by systematycznie i cierpliwie rozładowywać nienawiść, wrogość i tradycyjne uprzedzenia po obu stronach naszych granic.

Pierwszy Program

Polskiego Radia,

10 XII 1994

Nasi rosyjscy

sojusznicy

Jestem pod wrażeniem broszury Rosja a Katyń, wydanej niedawno przez Ośrodek „Karta”. „Karta” stawia sobie za cel rozprawienie się z „białymi plamami”.

Z wyjątkiem krótkiej notatki w „Gazecie Wyborczej” media nie zauważyły ukazania się broszury. Zbrodni katyńskiej poświęcono już tyle książek, opracowań i artykułów, że przestała być tajemnicą. Wydaje się, że już wszystko zostało wykryte i wyjaśnione. Tymczasem dokumenty ogłoszone przez „Kartę” odsłaniają aspekt zupełnie nie znany i dla mnie osobiście rewelacyjny. Jest nim zażarta walka, jaka toczyła się między samymi Rosjanami, o ustalenie i ujawnienie prawdy. Narzuca się wniosek, że gdyby strona polska nie znalazła w swoich uporczywych zabiegach sprzymierzeńców wśród samych Rosjan, po dziś dzień obowiązywałaby tam oficjalna teza, że zbrodni dopuścili się Niemcy. Mam na myśli nie tylko inicjatywę społeczną rosyjskiego stowarzyszenia „Memoriał”, które już w 1987 r., podobnie jak później „Karta” w Polsce, postawiło sobie za zadanie wykrywanie masowych zbrodni sowieckich i uczczenie ofiar. Ogromną rolę odegrała grupa prokuratorów wojskowych oraz historycy i dziennikarze, którym udało się przebić mur zatajenia i milczenia.

Z broszury „Rosja a Katyń” dowiadujemy się, jak trudna i niebezpieczna była droga do prawdy dla Rosjan, którzy o nią walczyli. Nie mieli żadnych motywów osobistych czy politycznych. Spotykali się z wrogością, zakazami i groźbami. Ryzykowali swoje kariery, stanowiska, a nawet bezpieczeństwo własne i swoich bliskich. Jednym z czołowych poszukiwaczy prawdy w grupie „Memoriał” stał się uczony astronom, Aleksiej Pamiatnych. W maju tego roku jego syn został zamordowany w nie wyjaśnionych okolicznościach. Sprawców nie wykryto. Jednego z bardziej zasłużonych dla sprawy katyńskiej emerytowanego generała Jurija Zorii nie odstraszyły losy jego ojca. Mikołaj Zoria był doradcą sowieckiego prokuratora na procesie norymberskim. Zetknął się tam z dokumentami katyńskimi. Był to z pewnością udokumentowany raport rządu polskiego w Londynie dostarczony oskarżycielowi brytyjskiemu Shawcrossowi. Autorem tego aktu oskarżenia był znakomity prawnik, profesor Wiktor Sukiennicki. Przedstawione w nim dokumenty i dowody poszlakowe przekonały nie tylko Shawcrossa, ale także innych prokuratorów i sędziów Trybunału o konieczności wyłączenia mordu katyńskiego z rozprawy przeciwko niemieckim zbrodniarzom wojennym (Informacje te otrzymałem bezpośrednio od Shawcrossa, z którym zetknął mnie w 1948 r. poseł Labour Party, Ivor Thomas). Oskarżyciel sowiecki nie nalegał. Wolał dać za wygraną. Mikołaj Zoria wystąpił do swoich szefów z wnioskiem o sprowadzenie materiałów dowodowych z Moskwy. 24 maja 1946 r. na posiedzeniu komisji sowieckiego Politbiura naradzano się nad selekcją materiałów, które miały potwierdzić winę Niemców. Poprzedniego dnia zginął Mikołaj Zoria. Rodzinę powiadomiono, że popełnił samobójstwo, a prasę poinformowano, że zastrzelił się przypadkowo przy czyszczeniu broni. Po roku zwłoki wydobyto z grobu na cmentarzu w Lipsku i spalono bez wiedzy i udziału rodziny.

W czterdzieści lat później jego syn Jurij, poszukując w aktach śladów ojca, natknął się na sprawę katyńską. Jego relacja „Droga do prawdy o Katyniu” opisuje czteroletnie poszukiwania, od maja 1989 r. do dziś. Jest to lektura wstrząsająca. Zoria był nieugięty w obliczu przeszkód i wrogości. Zamykano przed nim archiwa, grożono „konsekwencjami wszelkiego rodzaju”. Nawet konfiskata zeszytu z notatkami nie zdołała go zniechęcić. Nie zadowolił się częściowym sukcesem, jakim było zdobycie listy imiennej jeńców z obozu w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, oddanych w kwietniu 1940 r. do dyspozycji NKWD. Jego raport „Dokumentalna kronika Katynia” z listopada 1989 r. trafił do rąk członków Politbiura, Jakowlewa i Szewardnadze, przyczyniając się do późniejszego, ostatecznego przyznania się do sowieckiej winy najwyższych czynników.

Praca „Rosja a Katyń przytacza nazwiska Rosjan, którzy w walce o prawdę odnieśli zwycięstwo: prokuratorów z Głównej Prokuratury Wojskowej z pułkownikiem Aleksandrem Trietieckijem na czele. Wszyscy zostali rozpędzeni i przesunięci na inne stanowiska.

Jednym z prokuratorów w zespole płk. Trietieckija był Stefan Rodziewicz, z urodzenia Polak z rodziny pisarki, Marii Rodziewiczówny. Jego ojciec, żołnierz AK, zginął pod Wilnem w dniu, w którym urodził się Stefan. W dwa lata później matka zamordowana została w Rosji w czasie napadu rabunkowego. Stefan Rodziewicz, wychowany w sowieckiej szkole, ani rodziców, ani Polski nie pamiętał. Jako wybitny prawnik zaszedł wysoko. Został w 1985 r. prokuratorem zatrudnionym w Głównej Prokuraturze Wojskowej. Trzy lata temu trafił do zespołu, który prowadził śledztwo w sprawie katyńskiej. Oddał tej sprawie bezcenne usługi. Dzięki niemu w rękach polskich znalazły się dokumenty i ekspertyzy, wobec których dalsze ukrywanie pełnej prawdy stało się bezprzedmiotowe. Usunięty ze swego stanowiska, współpracował dalej ze stroną polską. 17 listopada ub. roku miał spotkać się z Michałem Żurowskim, konsulem generalnym w Moskwie, i wręczyć mu dokumenty prawdopodobnie dotyczące ponad siedmiu tysięcy wymordownych więźniów, których miejsce kaźni i groby są wciąż nie znane. Umówili się telefonicznie. Na spotkanie nie przyszedł. W tym samym dniu zmarł nagle na serce.

Rodziewicz nie był wyjątkiem. Major zarządu KGB w Smoleńsku, Oleg Zakirow, wbrew zakazowi przełożonych wyszukał w 1989 r. kilku ważnych świadków katyńskiej zbrodni, w tym ówczesnych pracowników NKWD. Wymienieni zostali w broszurze „Karty” dziennikarze, jak Włodzimierz Abrianow, autor książek „Katyński labirynt i Katyński dramat”, historycy jak Natalia Lebiediewa, Walentina Parasandowa, Jurij Zoria i Włodzimierz Fiłatow. Jako redaktor „Wojennoistoriczeskowo Żurnała” Fiłatow naruszając reguły cenzury wojskowej ogłosił w 1990 r. pierwszą, opartą na dokumentach publikację o Katyniu.

Najbardziej wzruszającym rozdziałem w walce o prawdę jest udział w niej stowarzyszenia „Memoriał” założonego w 1988 r. Już w następnym roku „Memoriał” zorganizował w Moskwie „Tydzień Sumienia” i dużą wystawę „Przyjaźń przypieczętowana krwią” z okazji pięćdziesięciolecia paktu Ribbentrop-Mołotow. To działacze „Memoriału” w Twerze wpadli pierwsi na ślady masowych grobów w Miednoje. Potajemnie, w nocy, na strzeżonym rekreacyjnym terenie KGB robili próbne wykopy. Ich wyniki zmusiły miejscowe władze do potwierdzenia prawdy.

Rola Rosjan w niczym nie umniejsza zasług strony polskiej, wytrwałych nacisków ze strony rządu, niezmordowanej działalności prokuratora Stefana Śnieżki, grupy „Karta”, Rady Obrony Pamięci, Federacji Rodzin Katyńskich. Polacy byliby jednak bezsilni, gdyby nie wsparły ich dokumenty i informacje odszukane i ogłoszone przez rosyjskich przyjaciół.

Dlaczego o tym mówię? Aby przestrzec przed sztancą, która odpowiedzialnością za zbrodnie obciąża cały naród rosyjski każąc widzieć w nim wroga śmiertelnego i nieubłaganego. Ci ludzie, którzy z takim poświęceniem oddali nam swój trud i czas, nie oczekują żadnej zapłaty poza tą jedną: aby, jak pisze Zoria, Polacy uznali, że oni, Rosjanie, byli także ofiarami i wspólnikami naszej niedoli, aby dojrzeli różnice między zbrodniczym systemem i społeczeństwem.

Polski działacz „Memoriału” Henryk Sobolewski mówi: - Gdy byłem w łagrach, wiele razy pomagali mi prości ludzie, Rosjanie. Gdyby nie oni, już bym nie żył. Dawali mi jedzenie, odzież, podtrzymywali na duchu. Uczyli, jak przetrwać.

Mówię o tym, bo symptomy odradzającego się imperializmu rosyjskiego, niedawny, rozdęty do rozmiarów międzynarodowego konfliktu incydent na warszawskim Dworcu Wschodnim, antypolska kampania w rosyjskich mediach, obelżywe wypowiedzi rosyjskiego konsula w Krakowie budzą w nas nie tylko oburzenie, nie tylko zrozumiały niepokój, ale także rosnącą po obu stronach wzajemną wrogość. Nie zapominajmy więc, że mamy wśród Rosjan nie tylko wrogów, ale także przyjaciół. W interesie własnego bezpieczeństwa czyńmy wszystko, by ich zachęcić i wspierać moralnie.

Gdy znalazłem się w Niemczech w początkach lat pięćdziesiątych, zaledwie garstka Niemców miała odwagę głośno wzywać, by Niemcy wyrzekli się zamiaru odebrania Polsce jej Ziem Zachodnich. Reszta - od lewicy do prawicy - domagała się solidarnie rewizji granic z Polską. Dziś 80 procent Niemców popiera bezwarunkowe uznanie granicy na Odrze i Nysie. Ta wielka przemiana stała się możliwa dzięki Polakom, którzy wspierali i zachęcali naszych niemieckich przyjaciół. Nie wolno tracić nadziei, że przy naszej pomocy podobne zbawcze przemiany nastąpią za naszą wschodnią miedzą. Oby ludzie dobrej woli działający po obu stronach podali sobie ręce i współdziałali cierpliwie i rozumnie w imię lepszej, bezpieczniejszej przyszłości, aby nieszczęścia i zbrodnie przeszłości nigdy już się nie powtórzyły.

Pierwszy Program

Polskiego Radia,

26 XI 1994

VI. W służbie

macierzystego kraju

* Saga Polonii amerykańskiej

* Rozgłośnia Polska RWE żegna się ze słuchaczami

Saga Polonii

amerykańskiej

Kongres Polonii Amerykańskiej obchodził swoje pięćdziesiąte urodziny 28 maja 1994 r., ale początki polonijnej sagi sięgają dużo dalej w przeszłość (D. Pinkos, For Your Freedom Through Ours, New York 1991). W marcu 1863 r. pod wrażeniem wieści o wybuchu Powstania Styczniowego powstał w Nowym Jorku Polski Komitet Centralny. Postawił sobie za cel mobilizowanie poparcia amerykańskiej opinii publicznej dla polskiej sprawy i zbiórkę pieniędzy dla powstańców. Chwila nie była sposobna, bo Amerykę pożerała wojna domowa, Abraham Lincoln ubiegał się o życzliwość carskiej Rosji, a Polaków na amerykańskim kontynencie nie było wtedy więcej niż 30 tysięcy. Do końca stulecia napłynęło ich dwa i pół miliona. Była to prawie wyłącznie emigracja chłopska i robotnicza z Galicji i ze Śląska, element najuboższy, pozbawiony elementarnego wykształcenia, a równocześnie najbardziej przedsiębiorczy. Bo trzeba było nie lada odwagi, by bez grosza i bez znajomości języka wyruszać za chlebem za Ocean. Dziś Stany Zjednoczone dzieli od Polski osiem godzin lotu odrzutowcem. Ówczesnym emigrantom Ameryka musiała się wydawać odległą planetą.

Emigranci trzymali się razem. Byli najgorzej płatną, niewykwalifikowaną siłą roboczą. Odejmując sobie dosłownie chleb od ust budowali za swoje ubogie grosze polskie kościoły i tworzyli polskie parafie, które stawały się polskimi dzielnicami albo raczej polskimi miasteczkami czy wysepkami, otoczonymi obcym żywiołem i żyjącymi swoim własnym życiem. Okoliczności kazały ludziom pomagać sobie wzajemnie. I tak doszło już w 1874 r. - w dziesięć lat po upadku Powstania Styczniowego - do utworzenia pierwszej organizacji bratniej pomocy: Unii Polskiej Rzymsko-katolickiej. W kilka lat później powstały Związek Narodowy Polski, Związek Kobiet, Sokół i inne zrzeszenia. Osobliwością tych organizacji było to, że stanowiły zakłady wzajemnych ubezpieczeń na życie, od wypadków itd. Każdy członek musiał wykupić polisę ubezpieczeniową. Na tej solidnej bazie finansowej rozwijano działalność społeczną. Przetrwały do dnia dzisiejszego, są instytucjami bogatymi o znacznym kapitale zakładowym i tworzą trzon Kongresu Polonii. Nieźle to świadczy o umiejętności jednoczenia się i organizowania Polaków, gdy ich potrzeba przyciśnie. Od początku zysk był środkiem. Celem, jak głosiła deklaracja Związku Narodowego Polskiego, było wspieranie kraju ojczystego w jego dążeniach do niepodległości, przekazanie dzieciom polskiego dziedzictwa i zapewnienie polskiej społeczności godnego miejsca w życiu amerykańskim. Już w 1899 r. przedstawiciele organizacji polonijnych zebrani w Chicago wystosowali memoriał do prezydenta Williama McKinleya wzywający rząd USA, by sprawę polską wysunął na forum międzynarodowym.

W chwili wybuchu pierwszej wojny światowej było już w Ameryce 4 miliony Polaków. Stanowili pokaźny blok wyborczy, bo żyli w zwartych skupiskach, w wielkich ośrodkach przemysłowych. Polskie głosy stały się w rękach Paderewskiego ważnym atutem, gdy zabiegał o to, by prezydent W. Wilson wysunął odbudowę państwa polskiego jako jeden z wojennych celów Stanów Zjednoczonych. Artysta o światowej sławie, płomienny patriota i charyzmatyczny mówca porwał za sobą kilka milionów Polaków i zmobilizował ich do walki o odrodzenie ojczyzny. Idąc za jego wezwaniem Polacy w ogromnej większości głosowali na Wilsona przyczyniając się do zapewnienia mu drugiej, czteroletniej kadencji. Odpowiadając na apel Paderewskiego Polonia posłała do Francji 24 tysiące ochotników, którzy stali się trzonem Armii Hallera. Powstał Wydział Narodowy, organizacja łącząca i koordynująca polityczne działania wszystkich polskich zrzeszeń na rzecz starego kraju. Zbiórka na pomoc dla głodujących w Polsce, doszczętnie zrujnowanej przez wojnę, przyniosła cztery i pół miliona dolarów - sumę znaczną na owe czasy. Wydział Narodowy, poprzednik Kongresu Polonii, rozwiązał się, gdy powstał w Warszawie rząd Paderewskiego i jego przedstawicielstwo dyplomatyczne w Waszyngtonie. Polonia miała prawo być dumna, że przyczyniła się do odzyskania niepodległości swej macierzy.

Do ponownego zjednoczenia organizacji polonijnych w imię walki o wolność ojczystego kraju doszło dopiero w 26 lat później, gdy wojska sowieckie napierające na Niemców przekroczyły przedwojenne granice Rzeczpospolitej i nad krajem zawisła groźba zamiany niewoli hitlerowskiej na sowiecką. Nikt jeszcze nie wiedział, że prezydent Roosevelt już w grudniu 1943 r. w Teheranie zdradził polskiego sojusznika. Powiedział wówczas na boku Stalinowi, że nie będzie się przeciwstawiał jego planom wobec Polski, ale nie może tego głośno powiedzieć, by nie utracić 5 milionów polskich głosów w wyborach czekających go na jesieni 1944 r. Stalin okazał pełne zrozumienie dla konieczności zachowania dyskrecji.

Hasło wyłonienia wspólnej reprezentacji politycznej Polonii padło w styczniu 1944 r. na wielkiej manifestacji w sali Opery w Chicago. Po raz pierwszy runęła wówczas lawina listów i telegramów do Białego Domu wyrażająca poparcie dla rządu polskiego w Londynie. 28 maja 1944 r. zjechało do Buffalo 2500 delegatów ze wszystkich organizacji i parafii polskich z 26 stanów. Blisko 30 tysięcy defilowało ulicami Buffalo, a 16 tysięcy wypełniło szczelnie olbrzymią salę obrad. Była to największa manifestacja polityczna w dziejach Polonii. Na czele nowo powstałego Kongresu Polonii stanął prezes Związku Narodowego, Karol Rozmarek, a do władz weszli prezesi największych organizacji bratniej pomocy.

Powstanie Kongresu Polonii Amerykańskiej przyjęte zostało w Białym Domu z niepokojem. W 10 dni po zakończeniu obrad w Buffalo najbliższy współpracownik Harry Hopkinsa, Isadore Lubin, w memoriale do prezydenta oskarżał Kongres, że jest agenturą obcego rządu (rządu polskiego w Londynie) o nastawieniu antysowieckim i proponował postawienie przywódców przed sądem na podstawie Foreign Agents Registration Act.

Delegacja Kongresu czekać musiała aż cztery miesiące na przyjęcie przez Roosevelta, by wręczyć mu uchwalony w Buffalo memoriał. Roosevelt przyjął ją w Oval Office, na miesiąc przed wyborami, na tle rozwieszonej na ścianie ogromnej mapy Polski w przedwojennych granicach. Miało to dać do zrozumienia delegacji, że prezydent popierać będzie Polskę w sporze o granice wschodnie. Wyraził nadzieję, że wyłoni się z wojny „Polska silna i niepodległa”, co było zresztą echem podobnych zapewnień Stalina. Na tydzień przed wyborami Roosevelt przyjechał pociągiem do Chicago i zaprosił Rozmarka do swego wagonu. Zapewnił go, że zasady Karty Atlantyckiej będą w pełni zastosowane wobec Polski. Oszukańcza gra przyniosła sukces. W listopadzie 1944 r. Polonia głosowała na Roosevelta w stosunku 9 do 1. W trzy miesiące później protesty Kongresu Polonii przeciw uchwałom jałtańskim nie miały już żadnego wpływu na losy Polski. Lecz właśnie po 1945 r., gdy na terenie międzynarodowym reprezentował Polskę rząd komunistyczny, który był tubą Moskwy - Kongres Polonii odegrał w Stanach i w obozie zachodnim zastępczą rolę jako autentyczny głos Polski. Powstało niebezpieczeństwo, że Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńcy będą utożsamiały wrogie rządy w Warszawie z narodem. Zagrażało to granicy na Odrze i Nysie, którą Waszyngton i Londyn traktowały początkowo jako granicę sowieckiego imperium. Zarysowała się ta groźba najmocniej, gdy w rok po wojnie sekretarz stanu, James Byrnes, przemawiając w Stuttgarcie oświadczył, że Stany Zjednoczone nie uznają granicy zachodniej Polski jako ostatecznej. Wystąpienie Byrnesa odebrane było jako zapowiedź amerykańskiego poparcia niemieckich roszczeń i spotkało się z gwałtownym protestem Rozmarka. W ciągu 24 lat jego prezesury zdecydowana obrona granicy zachodniej przez KPA przekonała Waszyngton, że naród polski w przeciwieństwie do komunistycznego rządu jest przyjacielem a nie wrogiem i że wpychanie go w objęcia Sowietów nie leży w interesie USA.

W miesiąc po otwarciu Rozgłośni Polskiej RWE złożyłem Rozmarkowi wizytę w Chicago i nawiązałem z nim bliską współpracę. Z naszej strony polegała ona na systematycznym informowaniu władz KPA o sytuacji w Polsce i dyskretnym podsuwaniu postulatów, a ze strony Kongresu na wspieraniu RWE i jego polskiego zespołu. W naszej współpracy i w sporach z Amerykanami poparcie to okazało się bezcenne. Jako dyrektor Rozgłośni Polskiej byłem traktowany inaczej niż kierownicy innych rozgłośni, bo, jak mawiali Amerykanie, tylko polski dyrektor ma swoją constituency w Ameryce w postaci milionów polskich wyborców i kilkunastu polskich kongresmanów. W chwilach ostrych kryzysów, zwłaszcza na tle komentowania sprawy granicy zachodniej, Rozmarek, a po nim A. Mazewski stali się niezawodnymi sojusznikami. Znajdowaliśmy w jednym i drugim pełne zrozumienie, nie tylko w sprawie granicy, ale także w latach tzw. polityki wyzwolenia, gdy trzeba było przeciwstawiać się pchaniu narodów ujarzmionych do prób samowyzwalania, z góry skazanych na klęskę. Obaj kolejni przywódcy Kongresu Polonii, podobnie jak my w Monachium, odrzucali zasadę „im gorzej. tym lepiej”, która prowadziła do wylewania dziecka z kąpielą. Kierując się troską o byt ludności, KPA wsparł w Kongresie USA udzielenie reżimowi Gomułki pomocy gospodarczej po 1956 r. Właśnie dlatego, że Polonia zajmowała stanowisko zdecydowanie antykomunistyczne, mogła pokonać opór konserwatywnego skrzydła partii republikańskiej, przeciwnego udzielaniu jakiejkolwiek pomocy reżimom komunistycznym. Kongres USA uchwalił w latach 1956-1964 blisko pół miliarda pomocy kredytowej. Polska była jedynym krajem pod rządami komunistów, która była w ten sposób wspierana. Polityka Gomułki przerwała tę pomoc w 1964 r.

Ocenia się, że Polonia wysyłała do Polski przeciętnie 600 milionów dolarów rocznie w paczkach i pieniądzach. Stanowiło to jedną dziesiątą całości obrotów handlowych PRL. Jako grupa nacisku Kongres Polonii przeprowadził ustawy o wpuszczenie do Stanów uchodźców trzymanych po wojnie w obozach w Niemczech i gdzie indziej. Dzięki staraniom kongresmanów Romana Pucińskiego i Tadeusza Machrowicza Kongres USA przeprowadził w latach pięćdziesiątych publiczne dochodzenia w sprawie zbrodni katyńskiej. Zgromadzony wtedy olbrzymi materiał dowodowy i relacje świadków doprowadziły do ustalenia ponad wszelką wątpliwość odpowiedzialności Sowietów za tę zbrodnię.

Poparcie Rozmarka, a później Mazewskiego ocaliło dwukrotnie RWE. Po raz pierwszy w 1959 r., gdy entuzjasta Gomułki, ambasador Jacob Beam, domagał się zamknięcia polskich programów, po raz drugi w latach 1971-1972, kiedy o to samo zabiegał w sposób zaciekły wpływowy senator, William Fulbright.

W 1978 r. po osiedleniu się w Waszyngtonie nawiązałem bliską współpracę z Alojzym Mazewskim i jego najbliższym pomocnikiem, Kazimierzem Łukomskim. Na porządku dziennym była obrona praw człowieka w Polsce, czyli obrona przed represjami narastającej opozycji i zdobywanie dla niej pomocy w sprzęcie drukarskim i pieniądzach. Wpływy Kongresu Polonii na administrację osiągnęły swój punkt szczytowy w latach Solidarności i stanu wojennego, gdy Polska znalazła się w środku uwagi w Waszyngtonie. W latach Reagana ten wpływ nie polegał na lobby'ingu. Miał charakter doradczy wypływający z przekonania administracji, że czynniki polsko-amerykańskie są dobrze poinformowane i szukają płaszczyzny wspólnych interesów polsko-amerykańskich. Mazewski był wytrawnym politykiem, człowiekiem umiaru, rozumiejącym złożoność sytuacji. Po wprowadzeniu stanu wojennego walczyliśmy o wprowadzenie ostrych sankcji przeciw Moskwie i reżimowi Jaruzelskiego, a później o ich stopniowe znoszenie w zamian za ograniczenia polityki represji i konkretne ustępstwa wobec Solidarności. Polityka kija i marchewki lansowana przez Kongres Polonii znajdowała zrozumienie wśród urzędników średniego szczebla, później - zastępcy sekretarza stanu Johna Whiteheada, a na końcu wiceprezydenta Busha. Miała ona swoich przeciwników wśród skrajnych antykomunistów z prezydentem Reaganem na czele. Ale polityka USA poszła po tej linii z dobrym skutkiem.

W ostatnich latach Kongres Polonii dwukrotnie odegrał znaczącą rolę wobec macierzystego kraju. W 1990 r. kanclerz Kohl czynił wszystko, by uniknąć lub co najmniej odwlec bezwarunkowe uznanie granicy na Odrze i Nysie. Spontaniczna i masowa akcja wysyłania listów do Białego Domu i członków Kongresu sprawiła, że Waszyngton przeforsował udział Polski w obradach Wielkiej Czwórki, gdy sprawa granic znalazła się na porządku dziennym. Kohl ugiął się, gdy Komisja Spraw Zagranicznych Senatu miała uchwalić rezolucję uzależniającą ratyfikację traktatu uznającego zjednoczenie Niemiec od uznania granicy z Polską.

Drugi taki masowy zryw mający otworzyć Polsce drogę do NATO jest już zbyt dobrze znany, by należało do niego powracać. Jego inicjatorem był obecny prezes KPA - Edward Moskal. Sprawa nie została zamknięta i wymagać będzie dalszych nacisków i zabiegów.

Kongres Polonii jest nieraz ostro krytykowany w prasie polonijnej. Przepowiada się często, że jego wpływy będą słabnąć. Z pewnością w miarę podnoszenia się poziomu zamożności i wykształcenia polskiej grupy etnicznej wchodzi ona coraz liczniej w główny nurt życia amerykańskiego i ulega przyspieszonej asymilacji. Główną siłą staje się emigracja powojenna, zwłaszcza ta młodsza, z lat osiemdziesiątych. Nowi emigranci skarżą się, że stara Polonia jest zamkniętym klubem. Nie znajdują w niej miejsca dla siebie i ulegają rozproszeniu. Niesłuszny jest zarzut, że Kongres nie prowadzi „lobby'ingu” w Waszyngtonie. Prowadzi go skutecznie Biuro Kongresu Polonii w metropolii, kierowane przez Myrę Lenard przy pomocy kilku ochotników, w tym własnego męża. Źródłem słabości Kongresu Polonii jest brak środków, a raczej brak ofiarności na jego cele. Zazdrość budzi wspaniale zorganizowana lobby żydowska rozporządzająca tak wielkimi funduszami, że może finansować kampanie wyborcze swoich sojuszników. Krytycy twierdzą, że Kongres Polonii jest już tylko wielką makietą, za którą niewiele się kryje. Faktem jest, że rządząca elita supermocarstwa wciąż traktuje tę makietę bardzo poważnie i widzi w niej jedynego rzecznika dziesięciu milionów obywateli amerykańskich polskiego pochodzenia. Dla pozycji polskiej w Ameryce Kongres Polonii jest wciąż siłą nie do pogardzenia.

„Gazeta Wyborcza”

30 V 1994

Rozgłośnia Polska RWE

żegna się ze słuchaczami

Zabieram głos w imieniu Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, w imieniu Koleżanek i Kolegów, żyjących i zmarłych, dawnych i obecnych, którzy są tu ze mną, i tych, którzy tu przybyć nie mogli.

Nasze serca przepełnione są wdzięcznością Wszechmocnemu, bo za Jego łaską przeżywamy w tym momencie cud spełnionych nadziei.

Czterdzieści dwa lata temu, w dniu święta narodowego 3 maja 1952 r., powitaliśmy słuchaczy zawołaniem: Polska żyje, Polska walczy, Polska zwycięży. Ale ten krzyk nadziei był zarazem krzykiem rozpaczy, bo niebo nad Polską pokrywały ciemności stalinowskiej nocy, a horyzontu nie rozjaśniało choćby najmniejsze światełko nadziei. W Polsce panował wszechwładnie terror. Bariera lęku przecinała więzy między ludźmi, dzieliła nieraz sąsiadów, kolegów, nawet członków rodziny. Młodzież skandowała gromko slogany na cześć Stalina, robotnik posłusznie uchwalał zobowiązania produkcyjne. Inteligencja twórcza prześcigała się w pochwalnych hymnach na cześć ciemiężcy. Wielu ludziom tu żyjącym wydawało się, że zapanowanie imperium zła nad całym światem jest czymś nieuniknionym - historyczną koniecznością. Dziś pamiętają te czasy i te nastroje już tylko ludzie starsi, którzy sami je przeżywali.

I oto w środku nocy, jak Polska długa i szeroka, rozległy się w eterze pierwsze radosne tony majowego mazurka, a po nim głos zapowiadający, że jutrzenka swobody zabłyśnie znowu nad naszym krajem i że będzie to wasze zwycięstwo, zwycięstwo odniesione przez ludzi żyjących tu - na swojej ziemi - nad Odrą, Wartą, Wisłą i Bugiem. Od owego pamiętnego 3 maja 1952 r. Rozgłośnia Polska obecna była w waszych domach, stała się niejako członkiem waszych rodzin. Uczestniczyła w wielkim dramacie, jaki tu się rozgrywał. Dostarczała ludziom stawiającym opór czerwonej tyranii amunicji w postaci wolnego słowa niosącego prawdę i wolną myśl, słowa, które niweczyło cenzurę, łamało monopol komunistycznego radia i prasy, burzyło mur izolujący Polskę od reszty świata, broniło przed zniewoleniem umysłów. Na wschód od Bugu hermetyczna izolacja Związku Sowieckiego sprawiła, że pranie mózgów uprawiane bez przerwy od czasów rewolucji bolszewickiej odniosło swój sukces. W Polsce nasze słowa padały na glebę podatną i żyzną. Był nią polski duch, którego żadne nieszczęścia i klęski przygnębić nie zdołały. Na tę amunicję, którą niosło wolne słowo, czekały wyciągnięte ręce ludzi, którzy nigdy nie wyrzekli się woli odzyskania wolności i pozostali w duchu wolnymi.

Zapowiadaliśmy w naszym powitalnym manifeście, że nie będziemy nigdy zachęcali i wzywali do gwałtownych, zbrojnych wybuchów, które prowadziły w przeszłości do klęsk i wyniszczenia najbardziej odpornych sił w narodzie. Zapowiadaliśmy udział w walce, która toczy się nie na barykadach, nie w lasach i nie w podziemiu, ale w polskich duszach, udział w walce z indoktrynacją dzieci i młodzieży wyrastającej w komunistycznych szkołach, w walce w obronie wiary i wolności sumienia, w zwalczaniu propagandy, która fałszowała przeszłość, zabijała pamięć narodową i zatruwała dusze nienawiścią. I ten właśnie opór, który unikał gwałtu, przyniósł w końcowym efekcie bezkrwawe zwycięstwo Solidarności, obalenie czerwonego totalizmu i wyzwolenie kraju spod przemocy wielkiego brata.

Nie naszą rzeczą ocenianie własnych osiągnięć. Pozostawiamy ten sąd słuchaczom i historii. I nie chcemy zapisywać zasług tylko na nasz własny, polski rachunek. W dniu otwarcia Rozgłośni Polskiej ówczesny prezes Komitetu Wolnej Europy, admirał Harold Miller, zwracając się do mnie powiedział: - Panie kapitanie, w imieniu narodu amerykańskiego ofiarowuję na Pana ręce tę radiostację: Głos Wolnej Polski.

Przyszłość pokazała, że słowa te nie były retorycznym frazesem. Byliśmy wygnańcami, bez własnego państwa, nie mieliśmy za sobą żadnej siły, ale czuliśmy się ludźmi wolnymi, wypełniliśmy programy własną treścią, nie podlegaliśmy żadnej cenzurze, mówiliśmy swobodnie jak Polacy do Polaków. Mogliśmy bronić naszych polskich racji i naszych granic. Dzięki duchowi amerykańskiej demokracji staliśmy się głosem Wolnej Polski nie tylko z nazwy. Niech mi będzie wolno powiedzieć, że w ciągu dwóch stuleci, jakie upłynęły od powstania Stanów Zjednoczonych, Rozgłośnia Polska RWE stała się największym darem, jaki Ameryka ofiarowała Polsce i sprawie jej wolności. Składam dziś te słowa podzięki naszym amerykańskim przyjaciołom, tym zwłaszcza ojcom założycielom, którzy kładąc podwaliny tej instytucji wprowadzili w życie zasadę: wolni z wolnymi - równi z równymi.

Pragnęliśmy od początku iść śladami tamtych, wielkich legionów, uwiecznionych w naszym hymnie narodowym. Walczyliśmy o wolność korzystając ze wsparcia naszego amerykańskiego sprzymierzeńca. Walczyliśmy na obcej ziemi, nie szablą i karabinem, lecz potęgą wolnego słowa. Bóg sprawił, że wracamy dziś z ziemi obcej do Polski i na ekranach wolnej Telewizji Polskiej i na falach wolnego Polskiego Radia możemy tu, w tym mieście, okrytym chwałą przez polskiego robotnika, w tym historycznym miesiącu złożyć w obecności prezydenta Rzeczpospolitej nasz ostatni meldunek:

Polsko! Wykonaliśmy naszą misję. Odchodzimy, bo zwyciężyłaś. Żegnaj.

Przemówienie na uroczystości

pożegnalnej Rozgłośni

Polskiej RWE w auli

Uniwersytetu Poznańskiego,

20 VI 1994

VII. W 50. rocznicę Jałty

* Czy alianci mogli ocalić Polskę?

* Czy Jałta może się powtórzyć?

Czy alianci mogli

ocalić Polskę?

Układów jałtańskich nie można rozpatrywać w oderwaniu od wydarzeń, które je poprzedziły. Jałta jest bowiem słowem umownym, skrótowym określeniem polityki Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, która w powszechnym odczuciu zaprowadziła do akceptacji przez aliantów aneksji jednej trzeciej naszego terytorium państwowego i zniewolenia Europy Środkowo-Wschodniej. Czy ten pogląd jest słuszny? Albo inaczej: czy sprzymierzeńcy zachodni mogli Polskę ocalić? Szukam odpowiedzi na to pytanie w moich własnych doświadczeniach naocznego świadka wydarzeń, jak i w tajnych dokumentach ujawnianych od lat siedemdziesiątych.

Relacja świadka:

pierwsza zapowiedź Jałty

Punktem zwrotnym był Stalingrad - przejście Sowietów od odwrotu do natarcia zakończonego po dwóch latach w Berlinie. W przeszło dwa miesiące po Stalingradzie, 13 kwietnia 1943 r., w drodze z Warszawy do Sztokholmu dowiedziałem się z BBC o ujawnieniu przez Niemców zbrodni katyńskiej i o reakcji rządu Sikorskiego. Dotarłem, do miejsca przeznaczenia 5 maja 1943 r., w tydzień po zerwaniu przez Moskwę stosunków dyplomatycznych z rządem polskim, za czym przyszło powołanie do życia Związku Patriotów Polskich i utworzenie polskiej dywizji pod dowództwem płk. Zygmunta Berlinga, mianowanego przez Stalina generałem. W Warszawie istniał już duplikat podziemnego parlamentu - Krajowa Rada Narodowa, której jedyną siłą była PPR, uważana powszechnie za narzędzie Moskwy. Punkt docelowy polityki Stalina - narzucenie Polsce marionetkowego rządu - zarysował się więc wyraźnie. Wszystko teraz zależało od rozwoju wydarzeń na froncie i reakcji Anglosasów. Bezpośrednie zetknięcie się w Sztokholmie z prasą angielską i szyfrowanymi depeszami nadsyłanymi do poselstwa z Londynu było dla człowieka przybyłego z okupowanego kraju straszliwym wstrząsem. Media angielskie zgodnym chórem składały winę za konflikt na Polaków. Zwrócenie się przez rząd londyński do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o przeprowadzenie niezależnych dochodzeń określane było w prasie angielskiej nie tylko jako akt głupoty, ale jako wsparcie intrygi Goebbelsa, obliczonej na rozbicie antyniemieckiej koalicji. W zgodnej opinii angielskiej reakcja Stalina była w pełni usprawiedliwiona.

Pod wpływem tego uderzenia obuchem w głowę rozsypał się nagle mit sojuszników wpatrzonych z podziwem w Polskę, natchnienie narodów.

Spadła na mnie także inna hiobowa wiadomość. Od naszego attach% wojskowego dowiedziałem się, że inwazja na kontynent nie nastąpi, jak tego oczekiwaliśmy, w 1943 r. Zwiększało to prawdopodobieństwo, że wojska sowieckie zajmą Polskę przed klęską Niemiec. Oglądałem w Sztokholmie dokumentalny sowiecki reportaż filmowy z walk w Stalingradzie. Z ekranu biła groza sowieckiej potęgi i tego, co mogła nieść Polsce.

Gdy po powrocie do Warszawy powiedziałem „Prezesowi” (płk. Janowi Rzepeckiemu), że Anglosasi nie uczynią w obronie Polski niczego, co mogłoby naruszyć sojusz z Sowietami i podważyć szansę zwycięstwa nad Niemcami, szef BIP-u uspokajał moje obawy. Warszawę - przypominał - dzieli ta sama odległość od frontu wschodniego, co od kanału La Manche. Wiele jeszcze może się zdarzyć i nie wiadomo, w jakich okolicznościach i przez kogo Polska będzie wyzwolona. Prędzej czy później, sojusznicy będą musieli przeciwstawić się Sowietom, bo utrata Polski i całego rejonu godziłaby w ich własne interesy i bezpieczeństwo.

Wkrótce po tej rozmowie Amerykanie lądowali na Sycylii i doszło do kapitulacji Włoch. Zabłysła nadzieja na uderzenie z Półwyspu Apenińskiego w „miękkie podbrzusze” Niemiec i z północnych Włoch w kierunku Austrii. W Sztokholmie dowiedziałem się o tajnych sondażach Węgrów, którzy za pośrednictwem Polaków badali możliwości przejścia na stronę sprzymierzonych. Półwysep Bałkański był jak dojrzałe jabłko. Wystarczyło mocno potrząsnąć gałęzią, by spadło.

Po Teheranie

W czasie drugiej wyprawy dotarłem do Anglii 11 grudnia 1943 r., w 10 dni po Teheranie. W poufnej rozmowie gen. Sosnkowski przekazał mi otrzymaną od De Gaulle'a wiadomość, że Amerykanie odrzucili plan Churchilla uderzenia na Bałkany. Cały wysiłek ma być skoncentrowany na desancie we Francji. Generał niepokoił się, że Amerykanami kierowała obawa, by nie wchodzić w paradę Sowietom. Przekreślało to rachuby na to, że wojska alianckie dotrą do granic Polski przed Sowietami.

Na kilka dni przed wigilią w domu państwa Sosnkowskich doszło do dramatycznej rozmowy Edena z Mikołajczykiem, Romerem i Raczyńskim (Churchill po zapaleniu płuc był na rekonwalescencji w Maroku). Brytyjski minister spraw zagranicznych nie ujawnił wobec Polaków wszystkiego, co zaszło w Teheranie. Powiedział jedynie, że Stalin uzależnił wznowienie stosunków z rządem polskim od uprzedniego uznania linii Curzona jako granicy z Polską. Anglosasi popierają sowieckie pretensje terytorialne i doradzają ich przyjęcie. Uznają również za słuszne, że Sowiety chcą widzieć w Polsce „przyjazny rząd”. Eden poinformował także Polaków, że Stalin oskarża AK o zwalczanie sowieckich partyzantów i polskich komunistów oraz o bezczynność albo wręcz współpracę z Niemcami. Prosił o dostarczenie dowodów, że tak nie jest.

Eden dawał do zrozumienia, że bez ustępstw z polskiej strony Anglia nie będzie mogła spełniać roli rozjemcy, który ma doprowadzić do wznowienia przez Moskwę stosunków z rządem polskim w Londynie. Mikołajczyk skłonny był do kompromisów terytorialnych, które ratowałyby niepodległość, ale musiał zdawać sobie sprawę, że oddanie z góry Lwowa i Wilna wywołałoby bunt w wojsku, zwłaszcza w armii Andersa, składającej się w większości z ludzi deportowanych przez Rosjan z ziem wschodnich. Rząd na obczyźnie, który poszedłby wówczas na ustępstwa terytorialne, upadłby następnego dnia. Wiedział o tym dobrze Stalin, wysuwając ustępstwa terytorialne jako wstępny warunek, chciał zyskać na czasie do chwili, gdy wojska sowieckie wkroczą do Polski i będzie mógł stwarzać fakty dokonane bez oglądania się na aliantów.

Oskarżenia Stalina pod adresem AK miały na celu usunięcie autentycznej Polski z obozu państw sprzymierzonych. Przykładem był los czetników Mihajlovicia, któremu alianci cofnęli pomoc przerzucając ją na partyzantów Tity. Wstrzymanie lotów nad Polskę z uzbrojeniem i skoczkami dla AK tłumaczyli Anglicy trudnościami technicznymi. Strona polska podejrzewała, że był to wynik nacisków ze strony Moskwy.

O co Polacy

prosili Anglików?

W tych krytycznych tygodniach byłem przyjmowany w obecności przedstawiciela rządu RP przez członków brytyjskiego gabinetu wojennego, Anthony'ego Edena, Hugha Daltona, Archibalda Sinclaira, Lorda Selborna, Ernesta Bevina, Herberta Morrisona, a na końcu Winstona Churchilla. Spotkałem kilkudziesięciu parlamentarzystów, publicystów i dostojników obu Kościołów: anglikańskiego i katolickiego.

Rząd polski posługiwał się emisariuszem z kraju jako żywym zaprzeczeniem oskarżeń Stalina, że AK jest efemerydą, stoi biernie z bronią u nogi, a jeśli walczy, to z komunistami i sowieckimi partyzantami. Tłumaczyłem więc, operując sprawdzalnymi faktami, że AK jest poważną siłą, zadającą nieprzyjacielowi dotkliwe straty, więc zasługuje na wsparcie w zrzutach broni, amunicji i skoczków. Być może w jakimś stopniu, zwłaszcza w rozmowach z Edenem i Sinclairem, przyczyniłem się do wznowienia, w początkach kwietnia 1944 r., zawieszonych na jesieni lotów nad Polskę. Poza tym moja misja była niepowodzeniem na całej linii. Przy ówczesnych nastrojach nie mogło być inaczej.

Na każdym kroku spotykałem się z zapytaniem: czego od nas oczekujecie? Co możemy dla was zrobić? Jak możemy bronić was przed Stalinem, nie narażając sojuszu z ZSRR? Konflikt z Moskwą w sprawie Polski mógłby doprowadzić do odrębnego pokoju z Hitlerem. Jego ofiarą stałaby się Polska.

Ten ostatni argument był nie do odparcia. Jeśli nie możecie uczynić niczego dla nas - odpowiadałem - nie czyńcie przynajmniej niczego przeciwko nam. Nie akceptujcie z góry aneksji polskich ziem wschodnich, bo stawiacie rząd polski w sytuacji bez wyjścia. Nie przyjmujcie koncepcji przyjaznego rządu, bo oznacza to odebranie Polsce suwerenności. Nie upewniajcie Stalina, że może rozciągnąć panowanie nad Polską bez jakiegokolwiek ryzyka, bez kosztów i strat.

Odpowiedzi były zbliżone: wy Polacy jesteście jak Irlandczycy. Umiecie myśleć tylko w kategoriach przeszłości. Stalin nie ma już ambicji w skali światowej. Chce zabezpieczyć się przed powtórzeniem napadu na ZSRR i ma do tego prawo. Rosja wyjdzie z wojny tak zniszczona i słaba, że nie będzie w stanie prowadzić polityki agresywnej. Powojennym atutem aliantów będzie pomoc gospodarcza, bez której Sowiety nigdy się nie podniosą.

Podział na strefy

wpływów

Prof. E. H. Carr na łamach „Timesa” propagował doktrynę podziału Europy i świata na strefy wpływów. Podział taki miał stać się podstawą powojennej współpracy zachodnich demokracji z ZSRR opartą na zasadzie: wy nie wtrącacie się do naszej strefy, a my do waszej. Anglicy tłumaczyli nam, że strefa wpływów influence, to nie to samo, co domination, czyli władanie.

Rząd brytyjski odżegnywał się od podziału na strefy wpływów, ale fakty przeczyły tym zapewnieniom. Rząd polski uznał, że najlepszą odpowiedzią na kampanię przeciwko AK może być świadectwo misji wojskowych - brytyjskiej i amerykańskiej, które będą mogły na własne oczy przekonać się, jak jest naprawdę. Misje alianckie istniały od 1943 r. przy partyzantach Tity i czetnikach Mihajlovicia.

Zabiegi Mikołajczyka o wysłanie amerykańskiej i brytyjskiej misji wojskowej spotkały się z odmową. Anglicy tłumaczyli, że w odróżnieniu od górzystej i lesistej Jugosławii warunki terenowe w Polsce uniemożliwiają ukrycie przed Niemcami misji wojskowych. Odpowiadając na ten argument rzuciłem propozycję, by z angielskich jeńców, którzy zbiegli z obozów, utworzyć placówkę informacyjną, która utrzymywać będzie własną łączność radiową z Brytyjczykami. Gdy i ta propozycja nie została przyjęta, jasne się stało, że Anglosasi traktują Polskę jako część sowieckiego teatru operacyjnego i nie chcą naruszać ich strefy.

Kiedy Polska

przegrała niepodległość?

W połowie stycznia 1944 r. przyszedł moment, w którym uznałem, że Polska swoją walkę o wolność przegrała. Doszedłem do tego wniosku pod wpływem wycieku informacji, że Aliancka Komisja Doradcza Wielkiej Trójki, powołana do życia na konferencji w Moskwie 2 listopada 1943 r., przeprowadziła podział Niemiec i Europy na strefy okupacyjne: brytyjską, amerykańską i sowiecką. Podział ten miał obowiązywać bez względu na to, gdzie przebiegać będą fronty w chwili zaprzestania działań wojennych. Władze mocarstwa okupującego miały decydować, w jaki sposób zasada samostanowienia będzie wprowadzona w życie na terenie przez nie okupowanym. Oznaczało to, że bez względu na przebieg wydarzeń na frontach i w samej Rzeszy Polska znajdzie się w wyłącznym władaniu sowieckim. Po powrocie do Warszawy, w przeddzień Powstania, meldowałem gen. Borowi w obecności jego sztabu: „Czeka nas tu okupacja sowiecka, a tym samym faktyczna utrata niepodległości. Rosjanie będą się tu rządzili jak zechcą”.

Ostatnia rozmowa

z Mikołajczykiem

Po raz ostatni szedłem do Londynu z żoną, łączniczką Gretą, w trzy miesiące po upadku Powstania. Dotarliśmy do Anglii na 12 dni przed rozpoczęciem konferencji w Jałcie. Alianci przyjęli jałtańską formułę Mikołajczyka, by w przyszłym Rządzie Tymczasowym znaleźli się demokratyczni przywódcy z kraju i Londynu. Wszystko było już przesądzone. Anglicy usiłowali jedynie dowiedzieć się od nas, którzy z podziemnych działaczy ocaleli i jak ich odnaleźć.

Mikołajczyk wierzył, że układ jałtański zapewni jemu i innym udział w przyszłym Rządzie Tymczasowym. Liczył na to, że poparcie społeczeństwa i sojuszników pozwoli mu ocalić jakiś zakres wolności wewnętrznej. W rozmowie, jaką z nim odbyłem 24 stycznia 1945 r., tłumaczyłem mu, że nie powinien legitymizować swoją osobą zdrady dokonanej wobec Polski przez aliantów i wyłamywać się z solidarnego frontu oporu i protestu. Twierdziłem, że zachowanie się Stalina wobec Powstania Warszawskiego, aresztowanie przywódców Polski Podziemnej w Wilnie, Lwowie i Lublinie nie pozostawia miejsca na złudzenia. Przepowiadałem, że prędzej czy później albo komuniści zmuszą go do ustępstw, które pozbawią go poparcia społecznego, albo zostanie zlikwidowany, a alianci ograniczą się do werbalnych protestów.

Dokumenty: Anglicy

przyjmują linię

Ribbentrop-Mołotow

Tajne dokumenty ujawniane po upływie 30 przepisowych lat utwierdzają w przekonaniu, że Anglia i Stany Zjednoczone były naszymi sprzymierzeńcami tylko w wojnie z Niemcami. W tej drugiej, niewypowiedzianej wojnie z Sowietami oba mocarstwa popierały de facto przeciwnika. Losy naszych ziem wschodnich zostały przesądzone przez Anglików już na samym początku wojny. 29 października 1939 r., a więc w miesiąc po wrześniowym rozbiorze Polski, Lord Halifax, ówczesny kierownik brytyjskiej polityki zagranicznej, przypomniał w Izbie Gmin, że linia Ribbentrop-Mołotow pokrywa się z grubsza z granicą proponowaną po pierwszej wojnie przez Lorda Curzona. Adresatem tego sygnału była oczywiście Moskwa, która w kilka lat później podchwyciła podrzucony jej przez Anglików argument.

Zmarnowana szansa

Był taki moment, kiedy Stalin pod naciskiem Anglii podpisałby wszystko, ale trwał krótko - niecałe pół roku. Bezpośrednio po ataku niemieckim na Rosję i pogromie Armii Czerwonej Stalin drżał o to, że Anglia może powtórzyć jego własny manewr z 1939 r.: porozumieć się z Hitlerem albo co najmniej osłabić nacisk wojskowy na Niemcy w taki sposób, aby umożliwić im skoncentrowanie wszystkich sił na wschodzie i rozgromienie ZSRR. W momencie klęsk sowieckich nie tylko pomoc w sprzęcie i dostawach, ale związanie możliwie jak największej liczby dywizji na Zachodzie było dla Rosji dosłownie kwestią życia i śmierci. Już nazajutrz po ataku niemieckim ambasador Majski w rozmowie z Edenem wyraził obawy, że Niemcy będą usiłowały zawrzeć pokój z mocarstwami zachodnimi. Czy może on - pytał z niepokojem - zapewnić swój rząd, że wojenny wysiłek Anglii nie osłabnie? Anglicy mogli byli wtedy, gdyby chcieli, wymusić z łatwością gwarancje niepodległości i integralności Polski. Niestety, nie chcieli.

Gdy w początkach lipca 1941 r. doszło do rokowań polsko-sowieckich, Majski otrzymał instrukcje, by ograniczyć się w koncesjach do utworzenia w Moskwie Polskiego Komitetu Narodowego. Wojsko polskie w ZSRR nie miało przekraczać jednej dywizji i byłoby podporządkowane nie rządowi w Londynie, lecz Komitetowi w Moskwie. Już wtedy Stalin miał gotowy scenariusz, który zaczął realizować w 1943 r. Anglicy udzielili pełnego poparcia gen. Sikorskiemu, kiedy domagał się uznania przez Moskwę władz RP w Londynie i podporządkowania mu utworzonej w ZSRR armii. Stalin był ostrożny i ustąpił w tym punkcie pod naciskiem Anglików. Eden nie poparł natomiast żądań Sikorskiego powrotu do przedwojennych granic z Polską. Nie mogło to ujść uwagi Sowietów. Stworzyło to zachętę na przyszłość.

W dniu 9 lipca 1941 r. Churchill redagując projekt porozumienia politycznego między Anglią i ZSRR pisał, że granice ustalone na konferencji pokojowej muszą być zgodne z granicami etnograficznymi. W pojęciu Anglików oznaczało to linię Curzona. Wprowadzeniu tego ustępu sprzeciwił się gabinet brytyjski, uważając, że mogłoby to utrudnić Polakom rokowania z Rosjanami.

Rozmowa Edena

ze Stalinem

Wkrótce po zatrzymaniu zimowej ofensywy niemieckiej Stalin w trakcie wizyty Edena w Moskwie zażądał natychmiastowego, formalnego uznania w tajnym protokole granic ZSRR z czerwca 1941 r., a więc aneksji państw bałtyckich łącznie z Wilnem, linii Curzona z pewnymi modyfikacjami oraz zaboru Besarabii i Bukowiny. Stalin, zawsze ostrożny, sprawę ostatecznego załatwienia granicy z Polską odkładał wtedy na później, wyrażając nadzieję, że wspólnie z Anglikami dogada się z Polakami. Natychmiastowego uznania aneksji państw bałtyckich żądał brutalnie i uporczywie, uzależniając od tego warunku podpisanie angielsko-sowieckiego traktatu wzajemnej pomocy. Droga do zwycięstwa była daleka i bardzo niepewna, ale żądanie postawione Anglikom było pierwszym próbnym balonem. Chodziło o przekonanie się, czy żądania terytorialne natrafią na sprzeciw. Z sowieckiego punktu widzenia sondaż wypadł niezwykle zachęcająco. To nie w Jałcie, ale trzy lata wcześniej w Moskwie Stalin zdobył Polskę i Europę Środkowo-Wschodnią. Nie doszło wprawdzie do formalnego podpisania tajnego protokołu, ale Stalin usłyszał z ust Edena wielokrotne zapewnienia, że na konferencji pokojowej Anglia nie będzie przeciwstawiała się terytorialnym roszczeniom sowieckim i że sowieckie plebiscyty w państwach bałtyckich zostaną uznane za wyraz woli ludności. Rząd brytyjski był nawet gotów udzielić Moskwie formalnych zapewnień. Sprzeciwił się temu ówczesny amerykański sekretarz stanu Sumner Wells, przewidując proroczo: „Jeśli odstąpimy teraz od naszych zasad, wyzwolimy łańcuch dalszych sowieckich szantaży w przyszłości”. Niestety, to stanowisko Ameryki uległo później radykalnej zmianie.

Los Polski przypieczętowany został ostatecznie w Teheranie. W oficjalnej, brytyjskiej historii drugiej wojny światowej, wydanej przez rząd JKM, fakt ten został pokwitowany jednym, krótkim zdaniem: „Rosjanie uzyskali w Teheranie wolną rękę w narzuceniu Polsce warunków terytorialnych i politycznych uzależniających ją od Związku Sowieckiego”.

Anglosasi popierając sowiecki postulat „przyjaznego rządu” rozumieli przez to ograniczenie suwerenności na kształt późniejszego statusu Finlandii, a nie narzucenie totalnej zależności od Moskwy. Postanowienia jałtańskie o wolnych i demokratycznych wyborach, udział elementów demokratycznych w Rządzie Tymczasowym miały przed tym zabezpieczyć. Niestety, były to werbalne zobowiązania nie poparte żadnymi sankcjami w razie ich pogwałcenia. Stalin nabrał w Jałcie pewności, że będzie mógł z czasem bezkarnie zlikwidować opozycję.

Dopóki Rosja dźwigała główny ciężar wojny z Niemcami i dopóki jej udział w koalicji był niezbędnym warunkiem zwycięstwa nad Niemcami, a później przyśpieszenia klęski Japonii, dopóty możliwości nacisku na Moskwę były ograniczone. Główny błąd Anglosasów polegał na upewnieniu Stalina od samego początku, że zawładnięcie Polską i całą Europą Środkowo-Wschodnią nie będzie się dla niego wiązało z jakimkolwiek ryzykiem.

Szansa ocalenia

Szansa ocalenia Polski nie leżała w zabiegach dyplomatycznych, lecz w strategicznym planowaniu wojny. Churchill, w odróżnieniu do Roosevelta, miał wizję sowieckiego zagrożenia po zwycięstwie nad Niemcami. Zaraz po przystąpieniu USA do wojny, na konferencji w Casablance, w styczniu 1942 r. wysunął plan uderzenia na Niemcy z dwóch stron - przez Kanał z Wysp Brytyjskich i Półwyspu Apenińskiego na Bałkany. W rok później plan ten przybrał realne kształty. Jugosławia z wyjątkiem większych miast i węzłów komunikacyjnych była, praktycznie biorąc, w rękach partyzantów. Węgry i Rumunia czekały na sposobną chwilę, by pójść w ślady Włoch i przejść na stronę aliantów. Niemcy mieli wszystkiego pięć dywizji w Jugosławii i dwie w Grecji. Sprzymierzeni mogli znaleźć się w krótkim czasie na linii Karpat.

Plan uderzenia na Bałkany został przez Amerykanów odrzucony. Wobec Brytyjczyków uzasadniono to trudnościami topograficznymi Półwyspu Bałkańskiego. W rzeczywistości Roosevelt pozostawiał tę część kontynentu wpływom sowieckim.

Odrzucenie planu Churchilla pozbawiło strategicznego sensu całą, bardzo kosztowną i przewlekłą kampanię włoską. Miała ona stać się dywersją odciągającą siły niemieckie od frontu zachodniego. Stało się odwrotnie. Desant we Włoszech odciągając flotę amfibii opóźnił o rok desant w Normandii. Defensywne zabezpieczenie basenu śródziemnomorskiego, po wyrzuceniu Niemców z Afryki, wymagałoby o wiele mniejszych sił i środków.

Generał Alexander wysunął plan, by po wypchnięciu Niemców z Włoch uderzyć przez Triest i Lublanę w kierunku Austrii i Czechosłowacji. Plan, poparty z miejsca przez Churchilla, został odrzucony przez Amerykanów. Zamiast niego Amerykanie narzucili decyzję desantu w południowej Francji. Daremnie Churchill tłumaczył, że operacja „Dragon” pozbawiona była wszelkiego strategicznego znaczenia. Zabrała ona z frontu włoskiego 7 Armię amerykańską, opóźniła kapitulację wojsk niemieckich we Włoszech, a tym samym uderzenie z Włoch w kierunku Wiednia i Bratysławy. Osłabienie sił Alexandra sprawiło, że jego wojska dotarły do Brenneru dopiero 4 maja, na trzy dni przed kapitulacją Niemiec. Gdyby to nastąpiło choćby o miesiąc wcześniej, co najmniej cała Austria byłaby wyzwolona przez aliantów.

Niemiecki front załamał się po sforsowaniu przez aliantów Renu w początkach marca. Błyskawiczne postępy armii sprzymierzonych otworzyły w kwietniu możliwości uwolnienia przez Amerykanów Pragi i Wiednia. Churchill daremnie protestował przeciwko decyzji Eisenhowera skierowania części jego sił nie na wschód, lecz w kierunku Monachium i Alp, które w jego błędnym przewidywaniu miały stać się ostatnim gniazdem oporu Hitlera.

W dniu 4 maja Rosjanie zaprotestowali przeciwko postępom 3 Armii w kierunku Pragi i Wełtawy. Amerykanie zatrzymali się posłusznie, pozwalając Armii Czerwonej zająć Pragę w dzień po kapitulacji Niemiec. Nie odniosły także skutku rozpaczliwe wezwania Churchilla, by alianci nie wycofywali się w granice wyznaczonych uprzednio stref okupacyjnych przed konferencją Wielkiej Trójki. Premier brytyjski chciał, by stało się to kartą w przetargu o Polskę. W swoich pamiętnikach pisze o swoich obawach, że jeśli sprzymierzeńcy oddadzą Rosji bez niczego okupowane przez nich obszary Niemiec Wschodnich, oznaczać to będzie „większe oddalenie od Polski, a więc praktycznie biorąc utratę wszelkiego wpływu na jej losy”.

Późniejsze wydarzenia pokazały, że Stalin cofał się tam, gdzie napotykał stanowczy opór, grożący wybuchem konfliktu. Potwierdził to przykład Grecji, Berlina czy północnego Iranu. Stany Zjednoczone poza dyplomatyczną retoryką nie zastosowały tego rodzaju nacisku, by wymusić na Sowietach wykonanie postanowień jałtańskich, pomimo że miały na krótko przewagę, jaką zapewniał monopol broni nuklearnej.

Odpowiedź na pytanie postawione na wstępie jest jednoznaczna. Istniały szanse ocalenia Polski, a wraz z nią Europy Środkowo-Wschodniej, gdyby obok zwycięstwa nad Niemcami było to celem wojennym aliantów i gdyby istniała polityczna wola osiągnięcia tego celu. Tej woli nie było. Padliśmy ofiarą fałszywego założenia, że współpraca i sojusz z Rosją da się utrzymać po wojnie na zasadzie rozgraniczenia stref wpływów w Europie i świecie. Koncepcja ta uniemożliwiała strategię wojskową i polityczną, która mogłaby uratować wschodnią część kontynentu przed totalnym zniewoleniem.

Pozostaje pytanie, jak ocenić długofalowe skutki układów jałtańskich? Odbiegały one znacznie od ówczesnych przewidywań. I drugie pytanie. Czy możliwe jest powtórzenie się Jałty i jak temu niebezpieczeństwu zapobiec? Próbie odpowiedzi na oba te pytania poświęcony będzie następny artykuł.

„Tygodnik Powszechny”

29 I 1995

Czy Jałta

może się powtórzyć?

Niezwykle pouczające jest porównanie nastrojów, obaw i przewidywań Polaków w 1945 r. z długofalowymi skutkami Jałty i Poczdamu, oglądanymi dziś, z perspektywy ubiegłych pięćdziesięciu lat.

Rok 1945 był dla Polaków czarną godziną. Przeżyliśmy zdradę sojuszników, utratę Lwowa i Wilna, gorzkie poczucie daremności ogromu ofiar i poświęceń oraz totalną klęskę przekreślającą nadzieje na odzyskanie niepodległego bytu w przewidywalnej przyszłości. Jak oceniać skutki Jałty dziś, gdy Polska wyzwoliła się z więzów zależności i przemocą narzuconego systemu?

Jałta rozbiła jedność

Jałta rozbiła jedność obozu niepodległościowego. Mikołajczyk uważał, że w nowej rzeczywistości można jeszcze coś uratować i zmienić pod warunkiem jej uznania i obecności na miejscu w kraju. Obóz londyński opierając się na doświadczeniach pierwszej okupacji sowieckiej przewidywał najgorsze: wyniszczanie opozycji, masowe deportacje, sowietyzację na obraz i podobieństwo Ukrainy między wojnami, wcielenie Polski do ZSRR jako siedemnastej republiki. Koncepcją na dziś był solidarny front protestu i mobilizowanie wokół niego przyjaciół i sojuszników na Zachodzie. Nadzieją na jutro był nieunikniony w przekonaniu większości konflikt między Sowietami a wolnym światem zakończony zwycięstwem demokracji zachodnich.

Która z tych dwóch opcji okazała się słuszna? Z perspektywy czasu widać, że przewidywania obu orientacji były fałszywe, ale obie były potrzebne.

Koncepcja Mikołajczyka zakończyła się jego ucieczką i represjami wobec tych, którzy z nim uciec nie mogli. Wypływała ta koncepcja z tej właściwości polskiego charakteru, która nie pozwala poddać się, każe czepiać się kurczowo i do końca choćby najmniejszej szansy. Nieudana misja Mikołajczyka była przedłużeniem i ostatnim rozdziałem wojennego oporu przeciwko obu okupantom. Powstanie Warszawskie, aresztowanie szesnastu, sfałszowane wybory i likwidacja opozycji stały się kolejnymi katalizatorami w łańcuchu innych światowych wydarzeń, które przyśpieszyły przejście Ameryki od polityki appeasementu do aktywnego powstrzymywania ekspansji sowieckiej. Gdyby ten zwrot nie nastąpił w porę, komunizm mógł odnieść zwycięstwo w skali europejskiej, a może nawet światowej. Niewiele brakowało, by komuniści we Francji i Włoszech zdobyli władzę w wolnych wyborach.

Obóz londyński pomylił się w przewidywaniu, że dojdzie do trzeciej wojny światowej, chociaż w czasie blokady Berlina i wojny koreańskiej świat był o włos od nuklearnej konfrontacji. Do wojny gorącej nie doszło, ale wybuchł konflikt, który zdobył sobie nazwę „zimnej wojny”.

Zdobycze obozu londyńskiego

Emigracja żołnierska sprawiła, że w tym konflikcie Polska była obecna w obozie zachodnim, który po pół wieku odniósł zwycięstwo. Emigracja i Polonia uniemożliwiły izolację swego kraju od świata zewnętrznego. Nie byłoby bez niej całodziennych programów Rozgłośni Polskiej RWE i polskojęzycznych audycji Madrytu, BBC i Głosu Ameryki. Nie byłoby paryskiej „Kultury”, tej kuźnicy twórczości i myśli politycznej rzutującej na kraj. Nie byłoby kontaktu między rodzinami i rodzinnej pomocy materialnej, która w sposób skuteczny podtrzymywała nie tylko byt, ale także morale społeczeństwa i jego kontakt z Zachodem. Zastrzyk emigracji żołnierskiej zdynamizował Polonię amerykańską.

Emigracja wojenna i Polonia nauczyły Amerykanów przede wszystkim ostrego rozróżniania przyjaznego narodu i wrogiego reżimu. Stanowisko Polonii w sprawie granicy zachodniej przyczyniło się walnie do uznania przez Zachód, że nie jest ona granicą sowieckiego imperium, lecz»granicą Polski, bronioną solidarnie przez wszystkich Polaków bez względu na przynależność polityczną i bez względu na to, czy żyją w Polsce, czy na obczyźnie.

Koncepcja

George'a Kennana

George Kennan, jeden z pierwszych Amerykanów, którzy pod wpływem tragedii Powstania Warszawskiego dostrzegł zagrożenie sowieckie i stał się architektem polityki powstrzymywania, był również krytykiem polityki, która doprowadziła do Jałty. Twierdził, że sprzymierzeńcy zamiast popychać Mikołajczyka do ustępstw powinni byli odmówić akceptowania roszczeń i faktów dokonanych przez Sowiety w Polsce. Roosevelt i Churchill powinni byli - zdaniem Kennana - powiedzieć Stalinowi: nie możemy wypowiedzieć ci wojny i zapobiec ujarzmieniu Polski, ale stanie się to wbrew naszemu sprzeciwowi. Nie uznamy siłą narzuconych rządów wasalnych.

Dziś widać, że proponowana przez Kennana alternatywa układów jałtańskich nie leżała w polskim interesie. Wycofanie się przez sprzymierzonych z gry i jakiejkolwiek obecności w Polsce i w całym rejonie, choćby w postaci placówek dyplomatycznych, ułatwiłoby Stalinowi izolację i integrację satelitów. Pozbawiłoby to równocześnie mocarstwa zachodnie wszelkich podstaw do ingerencji w sprawy krajów ujarzmionych. Co najważniejsze, sojusznicy zachodni nie ponosiliby żadnej współodpowiedzialności za ustanowienie granicy na Odrze i Nysie i za przesiedlenia ludności.

Polski bilans Jałty

Jałta (wciąż używam tego słowa w sensie symbolicznym) wprzęgła Polskę na pół wieku w system, który przegrał wyścig z gospodarką wolnorynkową. Pogrążył społeczeństwo w niedostatku, z którego wciąż jeszcze nie możemy się podźwignąć, wyrządził straszliwe szkody moralne, materialne, ekologiczne. Zamknął społeczeństwu ujście dla jego wrodzonego ducha inicjatywy i żywotności. Zmusił do exodusu blisko milion elitarnego elementu ludzkiego.

Postępy gospodarcze osiągnięte w latach pojałtańskich, tak zwana budowa socjalizmu okupiona była, zwłaszcza w okresie „utrwalania władzy ludowej”, straszliwym kosztem - życiem najlepszych ludzi i ogromem ludzkich cierpień. Więcej w tym okresie budowania socjalizmu zburzono, niż zbudowano, zwłaszcza w sensie duchowych wartości.

To wszystko nie zmienia faktu, że Jałta odwróciła niechcący niepomyślny bieg naszej tysiącletniej historii, który wypchał Polskę z jej piastowskiej kolebki i przesuwał ją na wschód. Słowo „niechcący” jest właściwe, boć przecież Stalin, który w Jałcie i Poczdamie narzucił Anglii i USA granice Polski na Odrze, nie kierował się troską o polski interes narodowy.

Utratę Lwowa i Wilna można porównać z operacją wyrwania człowiekowi serca. Ale organizm państwowy, który wyłonił się po upadku porządku jałtańskiego w 1989 r., jest o wiele mocniejszy i zdrowszy zarówno w sensie swego potencjału gospodarczego, jak i zwartości etnicznej od Polski z 1939 r. Strach pomyśleć, czym byłoby dziś państwo skazane na obronę swej integralności w walce z Ukraińcami, Białorusinami i Niemcami, którzy stanowili łącznie jedną trzecią część ludności.

Powrót nad Odrę i Nysę

W całej powojennej działalności utrwalenie granicy na Odrze i Nysie było dla mnie celem równorzędnym z odzyskaniem suwerenności, bo po bezpowrotnej utracie ziem wschodnich państwo polskie bez ziem zachodnich nie byłoby zdolne do samodzielnego bytu. Przeżyłem nie jeden, lecz dwa najszczęśliwsze dni mego życia. Pierwszy, gdy wracałem do wolnej Polski w chwili powstania rządu Mazowieckiego, i drugi, gdy znalazłem się w Opolu w październiku ub. roku na sympozjum poświęconym Jałcie. Tu, w tym piastowskim grodzie tętniącym życiem, w murach najmłodszej polskiej Alma Mater przeżyłem powrót do macierzy ziem oderwanych od niej przed sześciu wiekami. Nie zapomnę młodego poety, który w porywającym przemówieniu mówił, że rodzice jego urodzili się we Lwowie i do końca życia nie przestaną tęsknić i opłakiwać utraty swego wiernego miasta, ale on uważa się za Ślązaka, na tej śląskiej ziemi urodził się, z nią się zrósł i tu chce żyć i tworzyć.

A gdy na dziedzińcu śląskiego Wawelu w Brzegu na tle renesansowych murów, które mówią o swej polskiej przeszłości, wspaniały taneczny zespół młodych w kontuszach i w kołpakach z pawimi piórami tańczył mazura i poloneza, pomyślałem: fortuna variabilis, deus mirabilis. I zaraz poprawiłem się w duchu. Toć przecież nie ślepy los, ale ten naród z pomocą Boga, w swojej upartej, ofiarnej i nieustępliwej walce odwrócił koło fortuny i zamienił dziejową klęskę w zwycięstwo. Zaprawdę, warto było mu służyć.

Czy Jałta

może się powtórzyć?

Dziś, gdy za naszą wschodnią miedzą odradza się zaborczy imperializm rosyjski, podnoszą się pełne niepokoju pytania, czy Jałta może się powtórzyć? Czy możliwe jest porozumienie mocarstw zachodnich z Moskwą kosztem Europy Środkowo-Wschodniej?

Nie ma żadnej analogii między sytuacją Polski w roku Jałty i obecną. Państwo polskie istniało wówczas tylko w naszych sercach. Rząd w Londynie nie sprawował władzy, był tylko rządem dusz, jednoczącym symbolem. Polski nie broniły wówczas nawet słupy graniczne. Wojska sowieckie wtargnęły w granice Rzeczpospolitej w pościgu za Niemcami jako sojusznicy naszych sojuszników. Wobec sowieckiego podboju była Polska sama jak palec, bo Związek Sowiecki i sprzymierzeńców zachodnich łączył wspólny cel nadrzędny. Było nim rozgromienie Rzeszy hitlerowskiej, które dla nas także było sprawą życia i śmierci. Gdyby nawet rząd polski w Londynie składał się z samych geniuszów, nie mogliby ocalić niepodległości i naszej wschodniej granicy.

Dziś Polska jest państwem suwerennym, największym i najbardziej ludnym w Europie Środkowej. Istnieje w granicach uznawanych bez zastrzeżeń nie tylko przez sąsiadów, ale przez cały świat. Jesteśmy państwem bardzo słabym, to prawda. Zabiegi o gwarancje bezpieczeństwa są konieczne, bo Pakt Atlantycki odstrasza przeciwnika, czyni go niepewnym, jak wysoką cenę przyjdzie mu zapłacić za agresję. Dziś Polski nie bronią jeszcze żadne sojusze wojskowe. Broni jej skutecznie przynależność do rodziny państw demokratycznych, do tego niepisanego, ale solidarnego i potężnego wspólnego frontu przeciwko wrogom demokracji. Zbrojna napaść na Polskę kosztowałaby dziś agresora bardzo dużo. Głos Polski na arenie międzynarodowej jest dość mocny, by obronić zasadę „nic o nas bez nas”. Będzie mu wtórować głos Polonii amerykańskiej, która nie da się ponownie oszukać, jak się to stało za czasów Roosevelta.

Groźba powtórzenia się Jałty wypływa dziś tylko z sytuacji wewnętrznej. Zamach na demokrację, jaskrawe pogwałcenie prawa przez rządzących, kimkolwiek by oni byli - wyłączyłby Polskę z obozu państw demokratycznych. Polska pod jakąś dyktaturą przestałaby być partnerem państw zachodnich. Mogłaby łatwo stać się ponownie przedmiotem przetargów między Wschodem a Zachodem.

Czy Jałta może się powtórzyć? Tym razem odpowiedź zależy od samych Polaków.

„Tygodnik Powszechny”

5 II 1995



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan Nowak Jeziorański 11 listopad 1918 r
Jan Nowak Jeziorański
Jan Nowak Jeziorański Zadanie wykonane
24 JAN NOWAK JEZIORAŃSKI
Jan Nowak Jeziorański ŚWIADEK STULECIA
Skarlett Jan Nowak Jeziorański
Jan Nowak Jeziorański Ukryty trop
Jadwiga Nowak Jeziorańska,Greta Zwoje
Nowak Jeziorańska Jadwiga Warszawa 1 sierpnia 44 r
Taśmy Sienkiewicz Nowak Belka kompromitujące rozmowy
Rezerwaty biosfery w polsce jezioro łuknajno i bory tucholskie
Alfabet.Mafii.Rozmowa.z.P.Pytlakowskim, Mafia w Polsce
Badania jeziorne w Polsce
Magdalena Nowak System emerytalny w Polsce PZU S A
plan opieki jan nowak

więcej podobnych podstron