XIV
ŚMIERĆ I SEN. Przywykliśmy sądzić, że śmierć jest pewną postacią snu, snem bez marzeń sennych i bez przebudzenia, snem, by tak rzec, absolutnym i ostatecznym. I rzeczywiście wygląda na to, że śmierć jest ostatnim snem. Nawet jeden z największych mędrców, Sokrates, tak myślał — przynajmniej tak mówił, jeśli wierzyć platońskiej apo-logii Lecz nawet mędrcy się mylą: śmierć prawdopodobnie jest w swej istocie całkowitym przeciwieństwem snu. Nie przypadkiem ludzie tak spokojnie, a nawet radośnie układają się do snu i tak przeraża ich zbliżanie się śmierci. Sen nie tylko jest jeszcze życiem — samo nasze życie, jakkolwiek na pierwszy rzut oka może się to wydawać dziwne, w trzech czwartych, jeśli nie więcej, jest snem, to znaczy przedłużeniem pierwotnego niebytu, z którego — bez pytania, a może nawet wbrew naszej woli — wyrwała nas jakaś niezrozumiała, tajemna siła. Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu, nawet żyjąc, w dalszym ciągu śpimy, jesteśmy lunatykami zaczarowanymi tak jeszcze niedawnym naszym niebytem, automatycznie poruszającymi się w przestrzeni. Dlaiego mechanistyczne teorie wydają nam się jedynie prawdziwymi, zaś wszelkie próby walki z pierwotną koniecznością z góry skazanymi na niepowodzenie: naruszają nasze senne czuwunie, wywołując jedynie poczucie krzywdy i rozdrażnienie, jakie śpiący zawsze okazuje tym, którzy go budzą Za każdym razem, kiedy coś nieoczekiwanego, niewytłumaczalnego, z zewnątrz czy od wewnątrz, wytrąca nas ze zwykłej, miłej sercu i duszy równowagi, całe nasze jestestwo napełnia się trwogą Nieoczekiwane — podobnie jak niewytłumaczalne — to coś nienaturalnego, przeciwnego naturze coś, czego być nie może, czego nie ma. Należy za wszelką cenę udowodnić sobie i innym, że nieoczekiwanego nie ma na świecie, nie może być; że nieoczekiwane jest tylko przypadkowym i przemijającym nieporozumieniem, które można usunąć dzięki wysiłkom rozumu. Największym triumfem człowieka było odkrycie, że ciała niebieskie mają ten sam skład, co Ziemia, że także na niebie nie ma nic rze-twwiście nowego, niewytłumaczalnego. Teoria ewolucji kusi człowieka przede wszystkim właśnie tym, że ani w najdą-ls/ei przeszłości, ani w najdalszej przyszłości nie dopuszcza możliwości czegoś radykalnie nowego, jeszcze nieznanego. Milion, bilion, trylion lat temu, podobnie jak po upływie miliona, biliona, tryliona lat życie było i będzie w ogólnych zarysach takie samo jak teraz — i na naszej planecie, i na
396
wszystkich dostępnych i niedostępnych naszemu oku, niezliczonych planetach nieskończenie wielkiego wszechświata. Spaliśmy, śpimy i (będziemy spać w zgodzie z niezmiennymi, autonomicznie uformowanymi prawami wiecznej natury, wiecznego rozumu czy też wiecznych, podstawowych zasad idealnych. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że owe miliony i biliony lat, wieczna natura, wieczne zasady idealne — to monstrualna niedorzeczność, która nie zdumiewa nikogo tylko dlatego, że się do niej przyzwyczajono. A tymczasem na owych niedorzecznych pojęciach, hamujących myśl i paraliżujących wszelką dociekliwość, opiera się teoria ewolucji, która bez reszty opanowała współczesne umysły. Analiza spektralna zwyciężyła przestrzeń, sprowadziła niebo na ziemię; teoria ewolucji zwyciężyła czas' sprowadziła całą przeszłość i całą przyszłość do teraźniejszości. To największa zdobycz współczesnej wiedzy, która bezprawnie uważa się za wiedzę absolutną!...
Lecz przecież zaprawdę tr/.cb t być pogrążonym w najgłębszym śnie, by żyć z tak bezmyślną i tępą pewnością siebie! W związku z tym nowa lub raczej najnowsza filozofia rzeczywiście wyrzekła „własne słowo" — tak odmienne od słów starożytnych. Nawet trzeźwy Arystoteles — on także wyczuwał we wszechświecie boską ąuintam essentiam, coś nieziemskiego, zupełnie nie przypominającego tego, co ziemskie. Sokrates, co prawda, mówił swoim sędziom, że śmierć jest być może tylko snem pozbawionym sennych marzeń Lecz wydaje się, że swoich prawdziwych myśli przed sędziami nie odsłonił. Wszakże byli dla niego gawiedzią, tłumem, który bez względu na to, czy się do niego mówi, czy nie, nie jest zdolny do przyjęcia prawdy i zbudzenia się ze snu. Ponadto on sam, w tejże apologii, oświadcza w zakończeniu, że nikt prócz Boga nie wie. co nas czeka po śmierci. Należy sądzić, że owo ostatnie twierdzenie było znacznie bliższe duszy Sokratesa Najwyraźniej już Sokrates podjął „u-cieczke od życia", już on wiedział i nauczył Platona tego, że filozofia nie jest niczym dnnym, jak przygotowaniem do śmierci i umieraniem. I cała filozofia starożytna, oprócz szkół, które powoływały się na Arystotelesa, opierała się na toj „myśli" — jeśli można mówić tutaj o , myśli". Nie tylko bezpośredni kontynuatorzy Platona, lecz także cynicy i stoicy, nie mówiąc już o Plotynie, dążyli do wyzwolenia się spod hipnotyzującej władzy rzeczywistości — sennei rzeczywistości — ze wszystkimi jej ideami i prawdami. Przypomnijcie sobie legendę Platona o jaskini, diatryby stoików o tym, żp wszyscy ludzie są obłąkani, przypomnijcie sobie natchnio-
398
ną ekstazę Plotyna! Nie przypadkiem współcześni historycy mówią o „praktycznym" nastawieniu filozofii starożytnej! O-czywiście, jeśli siły odśrodkowe, które odkrywali w sobie starożytni Grecy, świadczą o zadaniach praktycznych, to historycy mają racją. Jednakże me mają oni racji z uwagi na to, że jeśli już mówi się o praktycznych zadaniach, to jasne jest, że trzeba i można dostrzec je w dośrodkowych tendencjach filozofii współczesnej. Starożytni, aby zbudzić się z życia, szli ku śmierci. Nowożytni, aby się nie budzić, uciekają od śmierci, starając się nawet o niej nie wspominać. Kto jest „praktyczniejszy"? Czy ci, którzy porównują życie na ziemi do snu i oczekują cudu przebudzenia, czy ci, którzy widzą w śmierci sen bez marzeń sennych, sen absolutny i pocieszają się „rozumnymi" i „naturalnymi" wyjaśnieniami? Fundamentalne zagadnienie filozofii — kto je omija, ten omija także samą filozofię.
XVII
MORALNOŚĆ I PESYMIZM. Skąd dobro, skąd zło? Pierwszy helleński filozof, Anaksymander, głosił, iż zło wzięło się stąd, że poszczególne rzeczy wyrwały się z łona jedynego bytu i niegodziwie zapragnęły utwierdzić się w osobnym, samodzielnym istnieniu. Tak samo myśleli pitagorej-czycy. Ta sama myśl przenika mniej lub bardziej wyraźnie całą starożytną filozofię. Ostatni helleński filozof, Plotyn, także hołduje takiemu przekonaniu. Mówi, że poszczególne indywidualne dusze oderwały się od Jedynego, a ponieważ bronią swojej niezależności, żyją w źle. Plotyn, rzecz jasna, poprawniej wyraża myśl Anaksymandra. O rzeczach indywidualnych można wszakże mówić tylko umownie. Indywiduami bywają tylko istoty żywe, a nie rzeczy. Czyż kamień, góra, rzeka, kawałek żelaza mogą być nazwane 'indywiduami? To samo dotyczy domu, stołu, zegara, pióra, posągu, obrazu i tak dalej. Wszystko to jest „rzeczami" i „indywiduami" tylko dla nas, dla ludzi. Dla natury zaś ta czy inna forma, jaką przyjęło żelazo, marmur lub gips, nie posiada żadnego1 znaczenia. Marmur w postaci bloku lub posągu Apollina jest dla natury tylko marmurem; niszczy go ona lub zachowuje z jednakową obojętnością, niezależnie od tego, czy otrzymał formę „naturalnie" czy z ręki artysty. W czasie trzęsień ziemi, lawin i pożarów kruszą się na drobne kawałki lub spalają zarówno dzieła natury, jak dzieła sztuki, przy czym i jedne, i drugie z jednakową gotowością i uległością przyjmują swój
400
los. A zatem o rzeczach nie można mówić, że się zuchwale lub niegodziwie samoutwierdzają: rzeczy znajdują się po tamtej (lub po tej) stronie dobra i zła. Samoutwierdzają się jedynie istoty żywe. Pragną „być" i buntują się przeciwko wszelkim zamachom na ich indywidualność Jiub samotność. I tu oto zaczynają się pytania o dobre i złe, jak również
dobro i zło. Samoutwierdzające się indywidua natrafiają
na pewien opór. Chcą, powiedzmy, jeść — pożywienia brak;
pić — nic do picia nie ma; ogrzać się — nie ma czym i gdzie.
na odwrót: niekiedy i pożywienia, i picia, i ciepła jest do
woli. Dlaczego tak się dzieje, dlaczego czasami jest wszyst
kiego do woli, a czasami nie dostaje? I dalej: wszystkie owe
samoutwierdzające się istoty pragną „być", a natura nie li
cząc się z ich życzeniami samowolnie kładzie kres ich bytowi
— posyła im śmierć. I oto istoty owe buntują się i oznajmia
ją, że jeśli odmawia się im pożywienia, picia i ciepła lub nie
pytając przerywa się nagle nić ich życia — to jest to złe,
a jeśli zapewni się im dostatek i długie życie, takie przy
tym, że nawet myśl o śmierci nie pojawi się nigdy w polu
ich widzenia, tak, by wydawało się, że śmierci nie ma i ni
gdy nie będzie — to jest to dobre. Krócej, dla natury,
dla owego X, który nazywamy maturą, nie ma ani dobrego,
ani złego. Jedynie dla indywiduów istnieje dobre i złe. A
szczególnie, rzecz jasna, dla człowieka, zwłaszcza myślącego,
człowieka, który pamięta przeszłość i żywo wyobraża sobie
przyszłość. I ów człowiek na podstawie swego wielowieko
wego doświadczenia dochodzi do przekonania, że w życiu
jest zbyt wiele przemożnie złego. Trzeba nieustannie wal
czyć i ustępować. Można się urządzić na moment, ale tylko
na moment. Zaś przed śmiercią nikt nie może uciec. Na
wet studenci śpiewają: nemini parcetur. Głupcy i mędrcy,
niewolnicy i monarchowie — wszyscy składają daninę śmier
ci. W obliczu nieuchronności człowiek musi ulegać, pasyw
nie przyjmować ciosy i dary losu. Większość — przeważają
ca — cierpliwie znosi iswą dolę: głową muru nie przebijesz.
Lecz nie wszyscy zadowalają się przysłowiami. Są tacy,
którzy rozmyślają i dociekają. Dlaczego natura jest obojęt
na na to, co nam wydaje się najważniejsze i najbardziej zna
czące? Natura jest niezmiernie potężna — czy wobec tego
może nie mieć racji? A może to my nie mamy racji? Nie
potrafimy zrozumieć natury, wznieść się do niej? Sądzę, że
wdbec takiego problemu stał Anaksymander, w takiej sa
mej formie pojawił się on przed Plotynem i w podobnej
postaci odziedziczyła go filozoficzna i religijna świadomość
następnych pokoleń. Kiedy trzeba było wybierać między
401
zderzającymi się i bezwzględnie przeciwstawnymi dążeniami marnego atomu — indywiduum — i ogromnego, nieskończonego wszechświata, człowiekowi wydawało się całkowicie oczywiste, że nie może mieć słuszności, że słuszność jest po stronie wszechświata. Nieskończenie mała część nie może się łudzić, że jej sprawa jest ważniejsza i bardziej znacząca niż sprawa kolosalnej całości. To, co człowiek uważał za dobre lub złe, nie jest w istocie ani dobre, ani złe. Przed najwyższym sądem nie ma znaczenia, czy jest on syty czy głodny, ogrzany czy zziębnięty, chory czy zdrowy. Nie ma nawet znaczenia to, czy żyje czy nie żyje. Nie jest „bez znaczenia" tylko to, co pierwotnie, trwale i na zawsze zostało ustanowione. W opozycji do dobrego i złego, to jest ważnego z punktu widzenia indywiduum, pojawiły się autonomiczne wartości etyczne — idee dobra i zła. Autonomiczne, to znaczy zupełnie nie pokrywające się z potocznymi wyobrażeniami o dobrym i złym, a nawet całkowicie je wykluczające. W świecie owych nowych idei dobra i zła sam byt indywiduów okazał się zuchwalstwem i niegodziwością. Cóż więc dziwnego, że natura nie liczy się z naszym „dobrym" i z naszym „złym"? Już raczej odwrotnie — należy dziwić się, że dla owych zuchwałych niegodziwców tak wiele dobrego przygotowano na ziemi. Mimo wszystko jest tu dla nich i strawa, i napitek, i wiele innych rzeczy. Jeśli przyjrzeć się uważniej, to bez trudu można dojść bodaj do tego, ż« cały ów dobrobyt został przyszykowany tylko po to, by indywidua poniosły należną karę za swoje przestępstwo; należy najpierw pozwolić im poutwierdzać się do woli, wówczas rozczarowanie będzie jeszcze bardziej krzywdzące i bolesne. Tak czy inaczej, opozycja między dobrym a złym z jednej strony i dobrem a złem z drugiej otrzymuje wyjaśnienie. Dobre i złe jest to, co jest potrzebne lub niepotrzebne indywiduom. Lecz jeśli indywiduum osiąga zrozumienie tajemnicy bytu, powinno wyrzec się siebie i swoich potrzeb i zapomniawszy o dobrym i złym, dążyć wyłącznie do dobra. Albowiem jego „dobre" to właśnie podstawowe, pierwodane zło, zaś pierwodane, rzeczywiste dobro jest całkowitym wyrzeczeniem się wszelkiej samoistności — jest samowyrzeczeniem. Do tego, powtarzam, sprowadza się podstawowa idea filozofii helleńskiej — od Anaksymandra do Plotyna. Jest to także punkt wyjściowy filozofii nowożytnej. U Schopenhauera idea owa po raz pierwszy przybiera całkowicie nową formę — formę pesymizmu. Także dla Schopenhauera principium individuationis jest początkiem i źródłem zła. Wszystko, co powstaje, powinno
402
zginąć, wszystko, co ma początek, powinno mieć koniec. Indywidualne powstaje, ma początek, a zatem powinno zginąć. Pod tym względem Schopenhauer ani trochę nie różni się od swoich poprzedników. Lecz jego stosunek do życia, jego ocena życia jest inna. Podobnie jak Plotyn mógłby powiedzieć, że śmierć jest stopieniem się indywidualnego z pier-wodanym. I niemal tak mówi. Tyle że — i tutaj różnica między nim a Ploltymem — nie widział w owym stopieniu się niczego and dolbrego, ani złego. Istnienie — czy to w postaci empirycznego indywiduum, czy w postaci metafizycznej zasady — .wydaje mu się równie żałosne i nędzne. Lufo, by wyrazić się ściślej, „wola" (metafizyczna zasada nazywa się u Sehopenhauera wolą), chociaż pierwotna i realna, nie przyciąga w swym nadludzkim bycie uwagi Schopenhauera. Przy całej swej realności pozostaje dla niego absolutnie obca. Wysławia on najwyższą ludzką twórczość — filozofię, religię, bztukę — jedynie dlatego, że zgodnie z jego przekonaniem zabija ona wolę życia. Uczy człowieka wznoszenia się nad dobre i złe, na których wspiera się życie, i dążenia do dobra, które życie neguje. U żadnego filozofa związek między moralnością a pesymizmem nie występuje tak wyraźnie, jak u Schopenhauera. Nie tylko człowiek nie musi istnieć — w ogóle nic nie musi istnieć: i empiryczne, i, w jeszcze większym stopniu, metafizyczne. Schopenhauer odrzuca samobójstwo — w imię najwyższej moralności, najwyższego dobra. Albowiem dobro wymaga u niego wielkości. Zabić, zniszczyć należy nie indywidualne istoty, lecz samą wolę, metafizyczną zasadę: takie jest ostateczne zadanie filozofii i tych religii (buddyzmu i chrześcijaństwa), które stoją na odpowiednim poziomie. A zatem, kiedy Anaksyman-der i Plotyn sławili swoje Jedyne i piętnowali wszystko, co indywidualne, czy nie czynili tego samego, co w naszych czasach uczynił Schopenhauer? Czy nie wprowadzali pesymizmu i negacji woli życia, tyle że w ukrytej, a więc znacznie niebezpieczniejszej formie? Pogarda dla indywidualnego, dla złudności i niedorzeczności poszczególnego ludzkiego istnienin pojawia sic u Hellenów z taką samą kosnekwencją, jak u Schopenhauera. Co prawda, robi się to w imię i na chwałę Jedynego. Lecz przecież w tym właśnie leży zagadka: po cóż cała komedia świata? Po cóż było Jedynemu, które i tak jest z siebie zadowolone, spokojne i wszechogarniające, rozpraszać się na miriady dusz, wyrzucać je w podniebny świat, umieszczać w zagadkowo dwuznacznych wię-zieniach-ciałach, jeśli potem okazuje - się, żo najlepszym, co mogą zrobić dusze, jest porzucenie swoich ciał i powrót do
403
tego samego Jedynego, z którego się wyłoniły? Wszak nic bardziej niedorzecznego i złośliwego nie sposób wymyślić — a Jedyne Hellenów, jak na przekór, jest pierwiastkiem przede wszystkim rozumnym? I u Platona, i u Plotyna znajdziemy próby odpowiedzi na to pytanie, lecz są one tak nieudane, że nie warto nawet o nich wspominać. Wydaje się, że żadnej odpowiedzi nie mieli. A jeśli głosili — nie głosili, lecz wyśpiewywali, i to jak cudnie! — radość z powodu możliwości powrotu na „tamten świat", to przecież także Schopenhauer nie mniej radośnie i często w bardzo uduchowiony sposób wysławiał filozofię wyrzeczenia. W tym przypadku uniesienie zachwyt, a nawet ekstaza są psychologicznie zrozumiale, zwłaszcza u ludzi, którzy podobnie jak Plotyn bardzo boleśnie odczuwają poniżającą konieczność życia w obmierzłym, nikczemnym ciele.
XXXII
NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO. Jeśli prawdę mówi Platon, jeśli filozofia nie jest niczym innym jak przygotowaniem do śmierci i umieraniem, to nie mamy prawa oczekiwać od niej ukojenia i radości. Przeciwnie, cokolwiek byśmy mówili i jakkolwiek byśmy myśleli, za wszystkimi naszymi słowami i myślami zawsze skrywać się będzie wielka trwoga i najwyższe napięcie. A im głębiej zaczniemy pogrążać się w myśl o śmierci, tym bardziej będzie rosła nasza trwoga. Ostatecznym zadaniem filozofii nie jest zatem zbudowanie systemu, uzasadnienie naszej wiedzy i pogodzenie widocznych w życiu sprzeczności — wszystko to są zadania nauk pozytywnych, które w przeciwieństwie do filozofii służą życiu, to znaczy potrzebom chwili, o śmierci zaś, to znaczy o wieczności, nie myślą. Zadaniem filozofii jest oderwanie się, choćby częściowo, za życia od życia. I podobnie jak człowiek z płaczem przychodzi na świat lub z krzykiem bu-nie się, choćby częściowe, za życia oldi życia. I podoibnie jak ście od życia do śmierci powinno, jak się zdaje, łączyć się z bezmyślnym, rozpaczliwym wysiłkiem, którego adekwatnym wyrazem byłby równie bezmyślny, rozpaczliwy krzyk lub obłąkany szloch. Sądzę, że tego rodzaju ,.przebudzenia" znało wielu filozofów. A nawet usiłowali o tym opowiedzieć. Wiele mówili o tym także artyści — przypomnijcie sobie Ajschylosa, Sofoklesa, Dantego, Szekspira, zaś w naszych czasach Dostojewskiego i Tołstoja Lecz mówili, oczywiście, „słowami". A .,słowo" posiada zagadkową siłę przepuszczania przez siebie tylko tego, co jest przydatne do życia. Bo
404
też dla życia słowo zostało wymyślone: aby ukrywać przed ludźmi tajemnicę wieczności i przykuwać ich uwagę do tego, co dzieje się tutaj, na ziemi. Zaraz po stworzeniu świata Bóg wezwał człowieka i nakazał mu nadać imiona wszystkim stworzeniom. A kiedy już człowiek tego dokonał, odciął się tym samym od wszystkich źródeł życia. Pierwsze nazwy były rzeczownikami pospolitymi: człowiek nazywał, mianował rzeczy, to jest określał, które z nich ,i jak może wykorzystać, dopóki będzie żył na ziemi. A) potem już nic więcej nie mógł zrozumieć ponad to, co znalazło się w ich nazwie. Należy sądzić, że nawet nie chciał: wydawało mu się i wciąż mu się wydaje, że najważniejsze, najistotniejsze jest w rzeczach to, co wspólne, czemu nadał imię, nazwę. Nawet w ludziach, nawet w samym sobie szuka „istoty rzeczy'', to znaczy znowu wspólnego. Cały nasz ziemski żywot sprowadza się do wysuwania na pierwszy plan tego, co ogólne, i rozpuszczania w nim tego, co pojedyncze. Nasza egzystencja społeczna — a człowiek zmuszony jest być istotą społeczną, gdyż bogiem być nie może, a zwierzęciem być nie chce — z góry skazuje nas na udział we „wspólnym bycie". Powinniśmy być takimi, jakimi zgadza się nas tolerować otaczające środowisko. „Środowisko" nie znosi bezmyślnego krzyku ani obłąkanego szlochania i nawet w najtrudniejszych chwilach całkowitej beznadziei udajemy, że wcale nie jest nam ciężko, że jest nam bardzo lekko. Nawet umierać staramy się pięknie! I ową obłudę uważa się za najwyższą cnotę! Oczywista, że w takich warunkach ludzie nie mogą nawet imarzyć o „"wiedzy", a to, co uważa się za wiedizę, jest tylko swego rodzaju mimikrą, dzięki której nasze tymczasowe wspólne istnienie staje się lekkie, przyjemne i w ogóle możliwe. Jakież byłoby nasze życie, gdyby ci, którzy jak Hamlet poczuli, że czas wypadł z kolein, mogli wytrącać z kolein także wszystkich pozostałych ludzi! Lecz, powtarzam, troskliwa natura, dając ludziom od „samego początku" „słowo", sprawiła, iż cokolwiek by człowiek mówił, do uszu bliźnich dochodzą tylko pożyteczne lub przyjemne dla nich informacje. A krzyki, jęki, szlochy — ludzie nie uważają, aby wyrażały prawdę, i wszelkimi sposobami „zagłuszają" je: non ridere, non lugere, neque detestari, sed intelligere. W rzeczy samej —■ ludziom potrzebne jest tylko to, co zrozumiałe. Zaś owo „niezrozumiałe", które wyraża się krzykami, nieartykułowanymi dźwiękami lub innymi nieprzeka-zywalnymi przy pomocy słowa „zewnętrznymi" znakami, kierowane jest już nie do ludzi. Istnieje, powinien istnieć ktoś znacznie bardziej wrażliwy na łzy i jęki, nawet na mil-
406
czenie, niż na słowo; ktoś, kto wiącej sensu widzi w tym, co nie wypowiedziane, niż w jasnych i wyraźnych, uzasadnionych i udowodnionych twierdzeniach... Lecz filozofia — o niej wszak zaczęliśmy mówić — czy filozofia przysłuchuje się tylko temu, co cenią ludzie żyjący w społeczeństwach, czy też temu, co kieruje się ku ostatecznemu „jedynemu", istocie niczego nie potrzebującej i dlatego nie rozumiejącej ludzkiej nędzy? Co sądził o tym Platon, kiedy mówił o u-mieramu i śmierci, o ucieczce od życia? Co sądził o tym Piotyn, kiedy ekstaza unosiła go w inny świat, gdzie zapominał nawet o szkole, uczniach i „wiedzy" nagromadzonej przez szkoły? A może dewizą filozofii powinno stać się: non initelligere, sed ridere, liigere, dete&tari?
XXXIII
DOSTOJEWSKI I ŚWIĘTY AUGUSTYN. Święty Augustyn nienawidził stoików, Dostojewski nienawidził naszych liberałów. Na pierwszy rzut oka niczym nie wytłuma-czalne dziwactwo. Obydwaj głęboko wierzący chrześcijanie, obydwaj tak wiele mówili o miłości i raptem — taka nienawiść! i to do kogo? do stoików, głoszących wyrzeczenie i nade wszystko w świecie ceniących cnotę, i do liberałów, którzy także stawiali cnotę ponad wszystkim. Lecz fakt pozostaje mimo wszystko faktem: Dostojewski z pianą na ustach mówił o Stasiulewiczu i Gradowskim, Augustyn zaś nie mógł spokojnie wymieniać imion Regulusa i Mucjusza Scewoli, stoików jeszcze przed słoicyzmem i nawet Sokrates, wyniesiony przez świat antyczny na piedestał, wydawał mu się straszydłem. Najwyraźniej i Augustyna, i Dostojewskiego wyprowadzała z równowagi i przerażała sama myśl o możliwości istnienia takich ludzi, jak Scevola lub Gradowski, ludzi zdolnych do miłowania cnoty dla niej samej, zdolnych do widzenia w niej jedynego celu. W Dzienniku pisarza Dostojewski mówi otwarcie, że jedyną ideą, z której człowiek może czerpać natchnienie, jest idea nieśmiertelności duszy. Słowo „idea" posiada najrozmaitsze znaczenia: w filozofii mówi się najczęściej o ideach platońskich. Jednakże Dostojewski używał owego terminu w zupełnie innym znaczeniu. Teoretyczna filozofia była mu całkowicie obca, lecz niewątpliwe jest, że gdyby znał Platona w obecnie przyjętej interpretacji, znienawidziłby go nie mniej niż Gradowskiego i Stasiulewicza. U Platona Sokrates utrzymuje, że ideały ludzkie pozostają niezmienne niezależnie od tego, czy nasza
408
dusza jest śmiertelna czy nie. Dostojewski zaś uważał — i tu leży główna przyczyna rozbieżności między nim a liberałami —■ że jeśli nie ma życia pozagrobowego, to niemożliwe, a nawet niedorzeczne jest bycie cnotliwym. Nienawidził liberałów dlatego właśnie, że całym swym życiem dowodzili czegoś przeciwnego. W nieśmiertelność duszy nie wierzyli, a za cnotę gotowi byli skoczyć w ogień i pójść na szafot! Także Augustyn z tej samej przyczyny z niemal zabobonnym wstrętem mówił o stoikach i wszystko gotów był im wybaczyć oprócz cnót: virtwtes gentium splendida vitia sunt — cnoty pogan są tylko wspaniałymi ułomnościami. Dopóki cnotę uważa się za schody — choćby nawet kręte i niezmiernie strome — do innego, lepszego świata, można ją przyjąć. Lecz jeśli zadowala się ona sobą, jeśli jest czystą ideą, jedynym celem ■— wówczas lepiej w ogóle zrezygnować z życia. Najwyraźniej Dostojewski nie był całkowicie przekonany o tym, że ma rację, to znaczy o tym, że dusza w istocie jest nieśmiertelna. A właśnie taka pewność była mu potrzebna, nie wystarczało mu posiadanie samej idei O' nieśmiertelności duszy. Bo, prawdę rzekłszy, idea owa w ogóle nie jest ideą. To znaczy sama w sobie nie dstnieje, nie sposób jej służyć. Przeciwnie, to ona ma służyć. A zatem, jeśli uzna się za ideę na przykład sprawiedliwość, to słowo to ma tutaj całkowicie odmienne znaczenie od tego, jakie nadawał mu Dostojewski. Można powiedzieć: pereat mundus, fiat iusti-tia lub jiat veritas. Sprawiedliwość i prawda dążą do realizacji swoich praw, a czy zginie przy okazji świat czy nie — to rzecz drugorzędna. Dostojewski zaś usiłuje obdarzyć prawami biedną, samotną ludzką duszę. Dusza chce u niego „być" za wszelką cenę i rozpoczyna walkę z innymi pretendentami do bytu — przede wszystkim z ideami. Inde ira lub raczej niezliczone irae i Dostojewskiego, i świętego Augustyna. Idee żądają prawa do bytu, Dostojewski i Augustyn, wytrwali i namiętnie zaangażowani obrońcy „dusz", domagają się tego prawa dla siebie. Jak sądzę, dla każdego jest jasne, że podzielenie „bytu" i pojednanie zwaśnionych stron jest absolutnie niemożliwe. Predykat „być" jest niepodzielny. Jośli dostanie się ideom — dusze będą zmuszone wyrzec się nieśmiertelności, jeśli dostanie się duszom — ideom wypadnie przejść na nieznośne dla nich pozycje względnych, a może nawet pozornych bytów. I z jednej, i z drugiej strony pragnienie jest tak niepohamowane, tak namiętne, że walka między nimi staje się walką na śmierć i życie. Augustyn opowiadał się za przymusowym nawracaniem niewierzących, a i Dostojewski nie był od tego daleki. Wszak
409
po stronie liberałów i stoików jest cała pozytywna nauka i niemal cała filozofia, a zatem „argumentami" Dostojewski i Augustyn nie dysponowali. Uczeni bez większego trudu zgadzają się uznać, że dusza jest tak samo, a może nawet jeszcze bardziej śmiertelna niż ciało i zazwyczaj w ogóle się tym zagadnieniem nie interesują, a filozofowie, jeśli już dopuszczają ideę nieśmiertelności duszy, to jednak zmierzają mimo wszystko w stronę liberałów, bowiem idea owa niczym się dla nich nie różni od innych idei: istnieje dla siebie i tylko dla siebie. Inaczej mówiąc, można przyjąć ideę nieśmiertelności duszy, nawet jeśli dusza jest śmiertelna. Augustyn i Dostojewski byli ludźmi nader czujnymi i oszukać ich nie było łatwo. Wiedzieli, do czego dążą, i ńie szli na żadne układy. Gorszyli się, irytowali, oburzali, obsypywali swoich przeciwników groźbami i wymysłami, nie cofali się nawet przed oszczerstwem. Lecz cóż mieli robić? Wiedzieli, że „dowodów" nie mają i mieć nie mogą: w sporze o prawa dowody są bezsilne. Pamiętali nauki apostoła Pawła, w którego imieniu mówili. Wróg jest sprytny, przebiegły, bezwzględny i czujny. Poddanie mu się oznacza koniec. Predykat „być" na zawsze przypadnie ideom, a nawet martwej materii. Konieczne są nie dowody i pokojowa gotowość do pojednania, lecz ataki, skrajna wrogość i nienawiść. W ten sposób wykuto straszny oręż średniowiecza: anathema sit. Przez piętnaście wieków ludzie strzegli przy jego pomocy tego, co było dla nich najdroższe. Dziś stępił się i już nie można się nim posługiwać. Czym go zastąpić? A może sprawa Dostojewskiego i Augustyna poniosła klęskę tego samego dnia, kiedy anathema sit wypadło im z rąk?
XXXVII
ANAMNESIS. Arystoteles utrzymuje, iż żądanie dowodów dla wszystkich twierdzeń jest oznaką filozoficznej niedojrzałości. Wątpliwe, czy można się z tym spierać. Lecz rodzi się pytanie: kto decyduje, kiedy można, a kiedy nie można domagać się dowodów? Nieruchomość Ziemi nie wymagała kiedyś dowodów: wydawała się prawdą oczywistą. Obecnie prawo sprzeczności zgłasza roszczenia do przywileju niezależności od dowodów. Arystoteles sądzi nawet, że prawa sprzeczności nie można udowodnić: można tylko wykazać, że ci, którzy je odrzucają, nieuchronnie zaplątują się w sprzecznościach bez wyjścia. A jak wobec tego rzecz się ma z anamnezą Platona? Czy potrzebne są tutaj dowo-
410
dy? Że udowodnić niczego tu nie można — to fakt. Kiedy człowiek przychodzi na świat ■— dowiedziałem się o tym już nie od Platona — z nieba zstępuje anioł i dotyka wskazującym palcem jego górnej wargi, a on natychmiast zapomina wszystko, co wiedział w poprzednim życiu. I tylko na jego wardze pozostaje ślad palca anioła. Jeśli istotnie tak jest, jeśli anioł umyślnie zstępuje z nieba, aby człowiek zapomniał o swym poprzednim życiu — to jak można to udowodnić? Pozostają tylko domysły. Można także założyć, iż niekiedy anioł nie nazbyt sumiennie wypełnia swoje obowiązki i człowiek, chociaż zapomina szczegóły swego poprzedniego życia, to zachowuje przynajmniej wspomnienie o tym, że żył już niegdyś jakimś życiem. I jeśli nikt nie zażąda od niego dowodów, ludzie wejdą w posiadanie znacznie ważniejszej i głębszej prawdy niż zasada sprzeczności. Jeśli zaś zażąda — prawdy nie będzie. I dalej: zasadęi sprzeczności ludzie obronili a anamnezy nie mogli lub nie chcieli obronić. Lecz oto jaka historia przydarzyła się Kantowi. Prawo sprzeczności okazało się dla niego zawadą. On sam pisze — w znanym liście do Garvego — że z dogmatycznej "drzemki zbudziły go nie rozmyślania o Bogu, lecz zauważone przez niego antynomie rozumu. To znaczy spał jak wszyscy inni ludzie i nie mógł przebudzić się dopóty, dopóki nie poczuł nagle, że prawo sprzeczności ■— wbrew zapewnieniom i przekonaniu "Arystotelesa — nie jest przydatne nawet w naszym ziemskim życiu. Przebudził się, lecz zaraz znów zasnął. Taki już jest widocznie los człowieka: dopóki żyje na ziemi, nigdy naprawdę się nie budzi. Od czasu do cza.su twarde łoże i niewygodna pozycja zmuszają go do poruszania się. I wydaje mu się, że się zbudził. Lecz to tylko sen. Z anty-nomi \mi czy bez antynomii, z rozmyślaniami o Bogu czy bez nich, człowiek nie może pokonać ogarniającej go nieustannie senności. Czy czeka go wstrząs, który zmusi go do ostatecznego przebudzenia? Czy tym wstrząsem jest — śmierć?
A może jeszcze przed śmiercią człowiek powinien zbudzić się choćby na mgnienie? Wydaje się, że tak — a zdarza się to wówczas, kiedy pewne nie poparte dowodami i przeczące całemu naszemu „doświadczeniu" prawdy wdzierają się do jego świadomości i bronią zajętego tam miejsca z tak nieugiętą wytrwałością, że wyklucza to wszelką możliwość sporu i walki z nimi. Ludzie nie pytają wtedy Arystotelesa i przestają kontrolować się przy pomocy wypróbowanych kryteriów prawdy. Wiedzą po prostu, że jest to
411
coś nowego; wiedzą ponadto — również wbrew Arystotelesowi — że wcale nie ta wiedza jest istotna, którą wszystkim można przekazać, której można nauczyć. Oczywiście, taka wiedza też jest potrzebna. Lecz nie ona jest najważniejsza.
XLIX
SOLA FIDE. Platon nazwał czas ruchomym obrazem wieczności. Być może poprąwniej byłoby powiedzieć: wieczność jest nieruchomym obrazem czasu. Filozofowie zawsze uważali czas za swego wroga, a marzeniem wszystkich metafizyków było pokonanie czasu, w którym, podobnie jak w materii, przyjęto upatrywać źródło zła. Czas pożera własne dzieci — uczy się nas — w nim tkwi przyczyna zmienności, niesitałości, mietrwałości, a itakże izagłady. Zmienność i niestałość wiążą się zazwyczaj ściśle z zagładą: gdyby nie było zmienności, nie byłoby również zagłady. Kto chce 'Walczyć a zagładą i śmiercią, ten usiłuje pokonać czas i wiążącą się z nim zmienność. A przy tym walczy się jednocześnie z „materią", chociaż materia to całkowity bezwład, a zatem całkowite przeciwieństwo zmienności i niestałości. Gdyby na świecie istniała sama tylko materia, wszystko zawsze równałoby się sobie, nie byłoby żadnych zmian, a więc nie byłoby także zagłady! Lecz bezwładny świat materialny to p_rzecież sama śmierć! Z zestawienia niezmienności materii i niestałości form należałoby wyciągnąć wniosek, iż czas nie jest iwirogiem, lecz sprzymierzeńcem człowieka, że tylko on pozwala żywić nadzieję na wyrwanie się spod władzy martwej materii. A także, iż rzeczywistym wrogiem człowieka, symbolem i ucieleśnieniem śmierci — jest wieczność, czyli nieobecność czasu. Stąd właśnie głównym predykatem materii jest wieczność i niezmienność. Zmyliwszy czujność zazdrośnie strzegącej go wieczności czas pojawił się na świecie wraz z ludzką dusza i wspólnie z nią wypowiedział wojnę bezwładowi. A zatem słuszne jest, być może, traktowanie czasu jako początku wszelkich narodzin (genesis), jednak łączenie z nim zagłady (phthora), jak czynili to starożytni, jest niedopuszczalne. Czas stwarza jedynie możliwość przemian i wszelkich przeobrażeń, zagłada zaś nie ma z nim nic wspólnego. I jeśli czas jest tak potężny, jak wydaje się świadomości empirycznej, to z jego potęgą winny wiązać się największe nadzieje ludzkości. Na początku była nieruchoma wieczność i jej siostra — śmierć. Kiedy pojawił się czas, który przerwał okowy bezruchu i niezmienności, wraz z nim pojawiło się także życie. Od tej
412
chwili na świecie toczy się walka życia ze śmiercią. Kto zwycięża? W każdym razie nie ma podstaw, by twierdzić, ze zwycięża śmierć. Przynajmniej do tej pory śmierci nie udało się wyprzeć życia ze świata. Niekiedy wydaje się, że śmierć i wieczność, podobnie jak materia, poczyniły już znaczne ustępstwa na rzecz czasu, a nawet wyrzekły się swych suwerennych praw. To znaczy i wieczność, i śmierć, i materia l substancji przekształcają się stopniowo w akcy-densy, z monarchów, samowładnie narzucających prawa bytowi, w zgodliwych zarządców gotowych do kompromisów. Już Platon zaczai podejrzewać materię o obecność w niej „nie istniejącego", Arystoteles widział w niej tylko potencjalnie istniejące, Plotyn zaś — bezsilne, żałosne i wątłe widmo. I rzeczywiście, materia pizypomina najbardziej widmo; wydaje się, że nawet naszym empirycznym istnieniem nie ona włada i nie ona krępuje żyjącego człowieka. Ona tylko mu służy — jego codziennym lub metafizycznym potrzebom, nie wiem: może jednym i drugim. Wszakże Plotyn nie na darmo zdecydował się w końcu unieść ja z sobą na „tamten" świat, gdzie nie jest już ona źródłem zła, lecz dobra. Najwyraźniej, kiedy oddzieli się materię od idei „konieczności", to natychmiast okaże się, że zawiera się w niej inie tylko złe, że jest w niej także dobre. Z jeszcze większym przekonaniem można to samo powiedzieć o formach. Już tutaj, w empirycznym świecie, przekonujemy się, że formy nie są całkowicie podporządkowane prawu lub prawom koniec/mości. Cały zniewalający urok form tkwi głównie w ich zdolności do przechodzenia jednej w drugą. Brzydka bryła przekształca się na naszych oczach w przepiękny posąg. Należy sądzić, że także brzydki człowiek może stać się piękny — tyle że, o-czywiśicie, jest to już znacznie bardziej złożone i trudne, a ludzkiej sztuce nie dane jest, lub dane w znikomym stopniu, tworzyć cuda podobnych przeistoczeń. Lecz z całą pewnością dane jest przeczucie dch możliwości. Tu ma swoje źródło „teoria idei" Platona, na tym opiera się także filozofia przebudzenia Plotyna. Platon nie uważa naszego świata za realny. Plotyn wyrywa się poza ramy empirii — jego ekstaza jest próbą budzenia się z autosugestii już tutaj, na ziemi, próbą odczarowania odwiecznych uroków, które wcieliwszy się w postać „prawd oczywistych" paraliżują rozum i wolę najodważniejszych nawet ludzi. Jest to właśnie owa słynna „ucieczka od życia". Przy czym w zagadkowy sposób i u Platona, i u Plotyna ucieczka od życia wcale nie zakłada nienawiści i pogardy dla świata. Z jakim oburzeniem odniósł się Plotyn do nauki gnostyków! Plotyn nie
414
pogardza, Plotyn z całej duszy kocha świat i wszystko, co na nim jest — on, który w ślad za Platonem zawsze utrzymuje, że śmierć jest lepsza od życia. Owej „krzyczącej sprzeczności" (bynajmniej nie jedynej: cała filozofia Platona i Plotyna spleciona jest z krzyczących sprzeczności, które troskliwie zachowujemy) wcale nie należy usuwać z filozofii Plo-tyna, bowiem wraz z nią odeszłaby jej dusza, jej życie. Podstawowa wada większości lub niemal wszystkich studiów
0 Plotynie polega na tym, że ich autorzy starają się zaz
wyczaj złagodzić objaśnieniami 'i komentarzami albo usunąć
w swoich uzupełnieniach i poprawkach zauważone u niego
sprzeczności. Chwyt absolutnie niedopuszczalny. Kiedy Hart-
mann, który sam siebie uważa i inni go uważają za kon-
genialnego Plotynowi, próbuje — wciąż gwoli przytłumienia
zauważonych przez siebie sprzeczności — zastąpić „jedyne"
Plotyna stworzonym przez Sipimoaę pojęciem „substancji",
a „rozum" i „ducha świata" przekształcić w atrybut myślenia
1 woli, odbiera po prostu sobie i innym rzeczywistego Plo
tyna. Czyni to z całkowicie czystym sumieniem, w prze
konaniu, że filozofia to „Wspólne dzieło" i że szereg filozo
fów, którzy podążali za Plotynem, dodał do pozostawionej
przez niego spuścizny wiele rzeczy, których nie odrzuciłby
sam Plotyn, gdyby istniała możliwość przywołania do życia
jego duszy. Skąd takie przekonanie? Filozofia nie jest i nie
może być wspólnym dziełem, jak nie może być nauką w o-
gólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Dotyczy to zwłaszcza
filozofii Plotyna. Plotyna nie można uzupełniać Spinozą,
Schellingiem, Schopenhauerem ani Heglem. Plotyna w o-
góle nie można uzupełniać. Można go tylko słuchać i, na
ile się to udaje, rozumieć. Nie można nawet poddawać go
krytyce w tej części jego poglądów, która dotyczy zagadnień
czysto filozoficznych. Nie mamy, oczywiście, obowiązku
przyjmowania jego fizyki i astronomii. Jego wiadomości w
dziedzinie nauk pozytywnych są, rzecz jasna, znikome w po
równaniu z naszymi. Lecz po filozofię idziemy do -niego, a
on z kolei szedł do ludzi, którzy żyli na długo przed nim i po
siadali jeszcze mniejszy zasób wiedzy. I on, i Platon żywili
głębokie przekonanie, że przodkowie byli od nich „lepsi" i
żyli bliżej bogów. Czy mieli rację? Czy my także powinni
śmy uznać, że Plotyn był od nas lepszy i, przede wszyst
kim, że żył bliżej bogów, a zatem bliżej źródeł ostatecznej
prawdy? Problem kardynalnej wagi; niestety, nasza współ
czesność nie śmie go nie tyle rozwiązać, co w ogóle posta
wić. Dla nas historia filozofii jest nauką podstawową — i
to podstawową nie dla historyków, lecz dla filozofów. Fi-
416
zyk czy botanik w ogóle nie musi studiować historii fizyki lub botaniki; a jeśli nawet interesuje się historią swej nauki, to tylko okazjonalnie. Natomiast żaden filozof, nawet taki, który wierzy w postępowy rozwój myśli filozoficznej, nie ograniczy się do znajomości autorów najnowszych. Platon, Arystoteles, Plotyn są nam potrzebni nie mniej niż Kant czy Hegel. Co więcej: można obyć się bez filozofów współczesnych — Wundta czy Spencera — ale nie obędziecie się bez Platona i Plotyna. Starożytni filozofowie, przy całym swym zacofaniu, a nawet ignorancji w dziedzinie wiedzy pozytywnej, pozostaną dla nas na zawsze niezastąpionymi nauczycielami. Podobnie rzecz się ma w dziedzinie sztuki, gdzie ..współczesność" nie daje poetom absolutnie żadnych przewag nad Homerem, Sofoklesem, Ajschylosem, a nawet nad Horacym czy Wergiliuszem. Dante i Szekspir przejmują nas znacznie bardziej niż Wiktor Hugo i Musset. Z jeszcze większym przekonaniem można powiedzieć to samo o twórczości religijnej. Biblia do dziś pozostaje księga ksiąg, wieczną księgą. Za jeden list apostoła Pawła lub jeden rozdział 7 proroka Izajasza nie żal byłoby oddać literatury teologicznej całych pokoleń kolejnych epok istnienia ludzkości. Oczywiście, nie dzieje się tak przypadkiem. Nauki rozwijają sie, udoskonalają. Wiedzę praktyczną gromadzi się i przekazuje spadkobiercom. Dlatego każde następne pokolenie jest mądrzejsze od poprzedniego. Arystoteles ma rację — najważniejszą cechą wiedzy jest to, że można ją przekazywać każdemu. Natomiast w filozofii, sztuce i religii rzecz wygląda zupełnie inaczej. „Wiedza" filozofa, artysty, nroroka nie wchodzi do dorobku ludzkości jako przedmiot stałego użytku. Dla Platona „anamneza", iego „idee", jego ..eros" były wiedzą, najprawdziwszą filozoficzną wiedzą. Ale już Arystoteles .obnlał" ja: do dziś całą ową wiedzę można czerpać wyłącznie z dzieł samego Platona, podczas gdy udowodnione prawo starożvtnej fizyki lub mechaniki znajdziemy w każdym podręczniku, nawet "bez wskazania, kto i kiedy odkrył je dla ludzkości Jeśli mówi sie: twierdzenie Pitagorasa, dźwignia Arrhimedesa czy nawet orawa Newtona, to tylko gwoli^ uproszczenia i zwięzłości. Rzecz ma sie inaczej, pdv chodzi o idee Platona, .jedyne" Plotyna, entelechie Arystotelesa, oimor intellectualis Spinozy i postulaty Kanta Tutaj twórca znaczy tyle samo, co jego dzieło. Podobnie Fidia-sza i Praksytelesa, Leonarda da Vinci i Rafaela, Sofoklesa i Szekspira nie sposób poznać z czyjegoś opisu lub opowiadania; trzeba samemu zobaczyć lub przeczytać ich dzieła. Nie mówię już o psalmach, księgach i listach apostolskich: kto
14 — Literatura na świecie 417
ich nie czytał, a zna jedynie z drugiej ręki, nie podejrzewa nawet, co się w nich mówi. Zresztą czytający także często tego nie podejrzewają i nie potrafią ich zrozumieć. Wydaje się, że nie możemy jednak przeniknąć odległej przeszłości. Im bardziej zamierzchła przeszłość, tym trudniej odtworzyć ją przy pomocy przyjętych metod historycznych. Nie należy oszukiwać się i nadmiernie dowierzać naszej zdolności do odczytywania historii Ziemi, życia ludzi i narodów z pozostałych śladów materialnych. Mamy wszelkie dane, by sądzić, że czytamy źle, bardzo źle i że złe odczytywanie przyniosło nam niemały zasób fałszywych idei i nauk. Zawsze „czytamy" zakładając, że pod słońcem nie ma i nie może być niczego nowego. Jak się zdaje, jest to założenie całkowicie błędne i na niczym nie oparte: nowe bywa pod słońcem, lecz nie posiadamy oczu, kórymi moglibyśmy je rozpoznać — potrafimy widzieć tylko stare. Takim nowym, na przykład, jest biblijna przypowieść o grzechu pierworodnym Adama. Jeśli potraktujemy ją jak historycy, to jest ludzie, którzy poszukują naturalnej więzi między zjawiskami i są a priori przekonani, że w głębinach wieków nie znajdą nic, czego nie byłoby także w naszych cza.sach, to będziemy zmuszeni albo fałszywie ją zinterpretować, albo uznać /.a późniejszą, a nawet bardzo późną interpolację. To ostatnie przypuszczenie jest absurdalne. Przypowieść o grzechu pierworodnym tak ściśle wiąże się z pozostałymi opowieściami biblijnymi, że całą Księgę Genesis, a wraz z nią również pozostałe księgi Biblii należałoby przypisać najbliższej -nam epoce. Cóż wobec tego począć? Jak w sposób naturalny wytłumaczyć fakt, że mały, ciemny, wędrowny narodek dorobił się myśli, że największym grzechem, który wypaczył ludzką naturę, pociągnął za sobą wygnanie człowieka z raju i wszystkie owego wygnania następstwa — nasze ciężkie, pełne udręczeń życie z ipracą w pocie czoła, z chorobami, śmiercią — że najwięte-szyim grzechem naszych praojców była ,,wiara w rozum"? Ze zerwawszy jabłfeo z drzewa wiadomości dobrego i złego, człowiek inie uratował się, 'jakby mogło isię wydawać, jak powinno było się sltać, lecz ma zawsze ściągnął na siebie zgubę? Jak podobna myśl, pytam, imogła zrodzić się w głowach pierwotnych pasterzy, którzy cały swój czas i wszystkie swe siły powinni byli poświęcać „walce o byt", to jest staraniom o swe krowy i owce? Jakiej subtelności i przenikliwości'umysłu, jakiej kultury trzeba było, by podjąć owo decydujące zagadnienie! Nawet dziś najmądrzejsi ludzie opędzają się od tak dręczących problemów, czując, że nie tylko rozwiązanie lecz bodaj ogarnięcie całej ich głębi i złożoności nie jest lub
418
prawie nie jest człowiekowi dostępne. Można Sec więcej: mimo że na przestrzeni wieków Biblia była dla Europejczyków księgą podręczną i mimo że każde jej słowo uważano za święte, najbardziej wykształceni i myślący ludzie nie rozumieli i nadal nie rozumieją przypowieści o grzechu pierworodnym. Po dziś dzień nikt z nas nie pojmuje, organicznie nie jest zdolny pojąć kryjącej się w niej zagadki. Dlaczego drzewo wiadomości jest drzewem śmierci, a drzewo życia nie daje wiedzy? Wszak całe nasze doświadczenie dowodzi czegoś przeciwnego. Wiedza chroni życie, umożliwia człowiekowi — słabej, niczym w sposób naturalny nie chronionej istocie — walkę z innymi niebezpiecznymi dla niego stworzeniami. Poznanie — źródło naszej siły i potęgi... Wydawałoby się, że tak jest! Lecz oto nie rozumiemy przypowieści o grzechu pierworodnym — jak więc mogli rozumieć ją, ba, „wymyślić", ciemni, prości pasterze? Oczywista: nie mogli jej ani zrozumieć, ani wymyślić. Podobnie jak na podstawie zachowanych śladów me mogli dojść do wniosku, że niegdyś był potop. Legendę o grzechu pierworodnym o-trzymali Żydzi skądś z zewnątrz, przypadła im „w spadku", a potem już przekazywano ją z pokolenia na pokolenie. A zatem, jeśli chodzi o czas jej powstania, powinno się ją przypisywać najodleglejszemu okresowi historii ludzkości. Lecz jakkolwiek byśmy przesuwali w głąb czasu powstanie legendy o fatalnym drzewie, nie ułatwiamy sobie zadania; jedynie je komplikujemy. Przecież przodkowie żyjących w Palestynie Żydów byli jeszcze bardziej zacofani, byli całkowicie pierwotnymi ludźmi, dzikusami. Cey mogli nie tyle rozwiązywać, co w ogóle obmyślać i rozważać podobne problemy, przeciwstawiać życie ■— poznaniu... Powtarzam: najmądrzejsi ludzie nawet dziś nie doszliby przy pomocy „własnego umysłu" do takiego przeciwstawienia. Kiedy Nietzsche przyniósł je ze swych pod- i nadziemnych wędrówek „po tamtej stronie dobra i zła", wszyscy byli oszołomieni, zupełnie jakby świat nigdy o tym nie słyszał. I to nie bacząc na fakt, że powtórzył on tylko pradawną przypowieść o rosnących w raju drzewach! I że ponadto już wcześniej w niezwykle namiętny i uduchowiony sposób ogowiadał o tym i prorok Izajasz, i o-pierający się na nim apostoł Paweł, i nawet grzmiący na cały świat Luter, którego nauka sprowadza się do tego, że człowiek dostępuje zbawienia nie przez swe uczynki, lecz przez samą tylko wiarę — solą fide, i że pokładający ufność w swoich dobrych uczynkach skazani są na wieczną śmierć. Tak więc, jeśli my — mimo że i apostołowie, i filozofowie tylekroć obwieszczali nam ową prawdę — nie mogliśmy i nie
419
możemy jej przyjąć, to jak Żydzi mógii sarni ją osiągnąć? Oczywiste jest, że nie mogli. Oczywiste jest także, że nie mieli od kogo jej przejąć. Skąd zatem do nich przyszła? A jeśli przyszła do nich drogą „naturalną", to dlaczegóż do dziś nie możemy przeniknąć jej tajemnego sensu' Z jakiej przyczyny nawet tym, którzy uważają Biblię za księgę objj-wioną, wydaje się ona nie tyle fałszywa co pozbawio.ij wszelkiego sensu? To niemożliwe, powtaiza nas/ rozum, nasza cała „duchowa" istota zęby poznanie .sprowadzało śmierć. Wszak oznaczałoby to ze wyzwolić się od śmierci można tylko wyzwoliwszy się od poznania, utraciwszy zdolność odróżniania dobra od <da? To właśnie zostało „odkryte" naszym dalekim przodkom, om zaś przenieśli przez tysiąclecia odsłoniętą przed nimi prawdę; dziesiątki, setki milionów ludzi znały i znają to miejsce Pisma Świętego, gdzie opowiada się o grzechu pierworodnym, lecz nikt go nie rozumie, tym bardziej zaś nie potrafimy wytłumaczyć sobie, w jakim celu odsłonięto przed nami tajemnicę, której — nawet już po jej odsłonięciu — nikt nie może przeniknąć. Teologowie, także tej miary, co święty Augustyn, obawiali się owej tajemnicy i — miast odczytywać to, co napisano w Biblii, to znaczy, że człowiek stał się śmiertelny dlatego, że skosztował owocu z drzewa wiadomości — wykładali, że człowiek stał się śmiertelny, ponieważ nie usłuchał Boga. Inni rozumieli to w sposób jeszcze bardziej uproszczony i widzieli grzech pierworodny w concupiscentia, której skuszony przez Ewę Adam nie potrafił jakoby w sobie przezwyciężyć. Tyle że nie jest to już odczytanie, lecz komentarze — sztuczne i rozmyślne. Gdyby człowiek nie usłuchał szóstego przykazania boskiego, następstwa nie byłyby aż tak ciężkie i fatalne: potwierdza to sama Biblia w następnych opowieściach. Cała rzecz w tym, że owoc z drzewa wiadomości, rosnącego w ogrodzie Edenu obok drzewa życia, że ów owoc taił w sobie nieuniknioną śmierć. Bóg uprzedził o tym człowieka. Lecz przestrogi nie pomogły. Podobnie jak „zjadłszy jabłko i poiznawszy", że jest nagi i że nagości należy się wstydzić, człowiek nie mógł już się. nie wstydzić, tak „po-znawszy", że istnieje śmierć, nie mógł już śmierci uniknąć. Bóg nie „osądził" go później — Bóg ujął jedynie w słowa to, co zaszło bez jego udziału — człowiek ściągnął na siebie zgulbę. Uwierzył wężowi, że poznanie doda mu sił, i o-siągnął je, lecz stał się istotą ograniczoną i śmiertelną. I im więcej „wie", tym bardziej jest ograniczony. Istota wiedzy zawiera się w ograniczoności — taki jest sens biblijnej przypowieści. Wiedza to umiejętność i stała gotowość doogląda-
420
nia Się, do rozwagi, rezultat lęku, że jeśli nie sprawdzisz, co jest za tobą, staniesz się ofiarą niebezpiecznego i zdradzieckiego wroga. Przed grzechem pierworodnym Adam patrzył na Ewę i nie wstydził się — w ludzkiej nagości, podobnie , jak we wszystkim, co znalazło się w Edenie, było tylko piękno. Zaś „wstydliwe", złe, straszne wzięło się z poznania i przyszło wraz z nim, z jego „kryteriami", które -przywłaszczyły isobie prawo do sądzenia i potępiania. Bezpośrednie widzenie nie może przynieść z sobą nic złego, fałszywego. Poznanie, wywoławszy fałsz i zło, próbuje następnie nauczyć człowieka, jak ma własnymi siłami, własnymi uczynkami uchronić się od fałszu i zła. Lecz „poznanie" i „uczynki", jeśli przyjąć zagadkową przypowieść biblijną, były właśnie źródłami całego zła na ziemi. Należy „chronić się" w inny sposób, „wiarą" — jak uczy apostoł Paweł, jedynie wiarą, to znaczy wysiłkiem duchowym całkiem odmiennego rodzaju, nazywanym w naszym, języku „zuchwalstwem". Tylko zapomniawszy o „prawach", tak mocno przywiązujących nas do ograniczonego bytu, możemy wznieść się ponad ludzkie prawdy i ludzkie dobro. Aby wznieść się, należy utracić grunt pod nogami. Oczywiście, „dialektyka" tutaj nie pomoże, nie pomoże także dążenie do „wieczności", którą jakoby wyczuwamy „rozumną świadomością" pod zmiennym czasom. Nie mamy się co bać zmienności: nasz najniebezpieczniejszy wróg —■ to „prawdy oczywiste". Wiem, że najtrudniej jest człowiekowi, który musi iść w niewiadomym kierunku. Takiego żądania prawdopodobnie w ogóle nie wolno człowiekowi przedstawiać. Lecz przecież nie chodzi tutaj o żądanie. Nikt nie domaga się, aby wszyscy ludzie zawsze lekceważyli rzeczy oczywiste. Bodaj wręcz przeciwnie ■— wszyscy zawsze powinni liczyć się z oczywistością. Ale ktoś, kiedyś może się nie liczyć, a nawet nie liczy sią. I wówczas zaczyna się wydawać, że wieczność jest tylko nieruchomym wizerunkiem czasu, że to, co posiada początek, nie posiada końca, że biblijna filozofia jest znacznie głębsza i przenikli-wsza niż filozofia współczesna, a nawet — powiem wszystko 7- że przypowieści o grzechu pierworodnym nie wymyślili Żydzi, ale dotarła ona do nich w jeden z tych sposobów, o których nic wam nie powiedzą najnowsze teorie poznania...
ŻĄDŁO ŚMIERCI. W Timaiosie Platon powiada, że śmierć naturalna jest bezbolesna i towarzyszy jej raczej „za-
421
dowolenie niż cierpienie". Wielu, bardzo wielu filozofów jest tego samego zdania. Można to zrozumieć. Filozof ma „obowiązek" dawać odpowiedzi na pytania, czyli to, co problematyczne, przekształcać w oczywiste, a nieznane sprowadzać do znanego. Lecz temu, kto pragnie uczyć się sam, a nie nauczać innych, śmierć zawsze wyaaje się i będzie się wydawać czymś w najwyższym stopniu nienaturalnym, jak nienaturalne kat eksochen. Widzi on w śmierci coś wieczyście problematycznego, coś, czego nie można absolutnie pogodzić z przyjętym ordo et connexio rerum, a nawet idea-rum. Taki człowiek nie ma potrzeby udawać i być obłudnym utrzymując, że na sitarość śmierć jest „przyjemna". Simierć jest zawsze straszna. Oczywiście, natura mogłaby pokierować wszystkim inaczej. Mogłaby sprawić, by człowiek, który poczuł, ze jego więź z naszym światem ulega zerwaniu, doznawał wielkiej radości. Tak też powinno być, gdyby śmierć była zjawiskiem „naturalnym". I dlaczego uważa się, że śmierć w podeszłym wieku jest bardziej „naturalna" mz za młodu? Jeśli w ogóle słowo „naturalny" posiada jakikolwiek sens, to należy uznać, że wszystko na świecie jest naturalne — zdrowie i choroba, śmierć młodego i śmierć starego i tak dalej. Wszak nienaturalne oznacza to, co sprzeciwia się normie, co jest przeciwne naturze, co w ogóle nie może istnieć. A jeśli już istnieje — to jest naturalne. I jeśli już o to chodzi, znacznie naturalniej — bo tak najczęściej bywa — jest umrzeć za miodu lub w średnim wieku, z powodu choroby czy innej „przypadkowej" przyczyny, i umrzeć w męczarniach, niż w podeszłymi wieku d bezboleśnie. Jeżeli nie wystarcza wam własne doświadczenie i obserwacje, spójrzcie na tabele statystyczne: głębokiej starości dożywają bardzo nieliczni ludzie, zaś o śmierci bezbole-snej i radosnej nie słyszy się prawie wcale. Śmierć jest do szaleństwa straszna i bolesna. Przerażająca jest już jej sama zewnętrzna postać. Gdyby nawet rozkład organizmu nie wiązał się z możliwością zarażenia otoczenia, to i tak wypadłoby trupy palić lub zakopywać w ziemi. Człowiek menawykły patrzy ze strachem już na sam szkielet, co przyjęto nazywać przesądem; gdybyśmy jednak byli bardziej dociekliwi, należałoby zakwalifikować to zupełnie inaczej. Tak więc, wbrew Platonowi, ze wszystkiego, z czym się stykamy, śmierć jest najbardziej nienaturalna, tajemnicza i zagadkowa. A okropności i groza towarzyszą jej nie przypadkiem, lecz bodaj właśnie po to, by podkreślić jej zagad-kowość. A zatem w ogóle me ma potrzeby upiększania śmierci, czynienia jej mniej straszną i problematyczną. Okropno-
422
ści śmierci nie są przypadkowe, łączą się z jej wewnętrzną istotą nierozerwalnymi więzami: od tego należy zaczynać. Wiedział o tym Platon, kiedy pod nie zatartym jeszcze wrażeniem śmierci Sokratesa pisał Fedona. W istocie: kiedy na naszych oczach umiera nauczyciel, wątpliwe, czy myśli o naturalności śmierci, o jakiejkolwiek naturalności mogą komukolwiek przyjść do głowy. Myślisz wówczas jedynie o nienaturalnym, o nadprzyrodzonym. I czyż możemy mieć pewność, że naturalne jest bardziej prawomocne i potężniejsze od nadprzyrodzonego? Na pierwszy rzut oka jest ono dostępniej-sze, łatwiejsze do pomyślenia, bliższe. Lecz jakiż pożytek z pobieżnego spojrzenia, z dostępności, z bliskości! Wszak Sokratesa właśnie otruto i nie ma go! „Naturalne" nie budzi, rzecz jasna, trwogi, jesit łatwe do> przyjęcia i zniesienia, zaś otwarcie duszy na przyjęcie nadprzyrodzonego to rzecz niezmiernie trudna. I dopiero w obliczu wielkiej grozy dusza zdobywa się na wysiłek, bez którego nigdy nie wzniosłaby się ponad przeciętność: brzydota i okropność śmierci zmuszają nas do zapomnienia o wszystkim, nawet o naszych „niepodważalnych prawdach", i do podążenia w ślad za nową realnością do tych obszarów, które jeszcze niedawno wydawały się nam zamieszkałe przez cienie i widma.
Ul
ZUCHWALSTWO I POKORA. Człowiek wielokrotnie przerzuca się w swym życiu od zuchwalstwa do pokory. Lecz pod koniec zazwyczaj poddaje się. Historia filozofii — jeśli zaufać mniemaniu historyków — jest historią ludzkiej pokory. Ale czy istotnie historia teorii filozoficznych^wyraziła historię naszych duchowych zmagań? I w ogóle, czy historia kultury, taka jak powszechnie się ją rozumie, istotnie jest sumą ludzkich działań, wszystkich naszych dążeń i osiągnięć? Sądzę, że należy odpowiedzieć: nie, nie jest. Podobne wyznania wyrywają się niekiedy także profesjonalnym histo-" rykom — tym nieco bardziej szczerym. Filozofia historii Regla jest wulgarną i szkodliwą falsyfikacją życia. Jego rozumna rzeczywistość nie jest ani rozumna, ani rzeczywista. Zuchwalstwo nie jest przypadkowym grzechem człowieka, lecz jogo wielką prawdą A ludzie, którzy głosili pokorę, byli ze względu na swe wewnętrzne aspiracje największymi zuchwalcami. Pokora była dla nich jedynie sposobem, chwytem w walce o własne prawa. Stąd zwycięstwo Platona i Ary-
423
stofelesa. Na uboczu, pokonani, znaleźli się: Protagoras, prorok Izajasz, apostoł Paweł — spośród starożytnych; Pascal, Szekspir, Heine i inni — spośród nowożytnych. Lecz „historia", nasza historia prowadzi rachunki bez gospodarza. Ostateczny, straszny sąd nie odbędzie się „tutaj". Tutaj wzięły górę „idee", „świadomość powszechna" i ci ludzie, którzy wysławiali „ogólne" i obwoływali je bogiem. Ale „tam" — tam zuchwali i pokonani będą wysłuchani. Jedyne zastrze-żenit: żadnego „tam" nie ma — jest tylko „tutaj". Bóg lakże jest tylko tutaj, a nie tam. Jest to argument, nie przeczę Hoc signo vinces, hoc signo vincunt et vincent et fincant.