Gardner Erle Stanley Zamknięty krąg


Erle Stanley Gardner

Zamknięty krąg

Przełożył Wacław Niepokólczycki

Rozdział 1

Kobieta, która siedziała przed biurkiem Douga Selby, miała trzydzieści parę lat. Jej ciemne oczy błyszczące podnieceniem, oczy o długich rzęsach i subtelnym rysunku podkreślonym zręcznym makijażem, były utkwione w prokuratorze okręgowym. Usta, jaskrawo-czerwone w zestawieniu z gładką oliwkową cerą, poruszały się przesadnie, gdy mówiła.

- Nie powinniśmy się zgodzić, żeby taki człowiek mieszkał w Madison County - powiedziała.

-To najgorszy z tych pokątnych, podejrzanych adwokatów. Jest...

- Ależ, pani Artrim - przerwał Selby - nie mogę mu zabronić kupna tej nieruchomości.

- Czemu?

- Bo właściciel tej nieruchomości - odparł Selby - chce ją sprzedać. Pan Carr zaś godzi się na wyznaczoną cenę.

- Ale on jest tu niepożądany!

- Być może z pani punktu widzenia - rzekł Selby - ale nie z mojego. Pan Carr nie był nigdy oskarżony o przestępstwo.

- Alę jest obrońcą kryminalnym.

- Czy rozumie pani przez to, że specjalizuje się w obronie osób oskarżonych o przestępstwo?

- Oczywiście.

- Prawo gwarantuje każdemu oskarżonemu - oświadczył Selby - możliwość zaangażowania obrońcy. Alphonse Baker Carr jest bardzo wziętym adwokatem.

- Och, ale pan przecież wie, o co mi chodzi - powiedziała pani Artrim z kokieterią w oczach i uroczym uśmiechem. - To nie jest człowiek, jakiego chciałoby się mieć za sąsiada. Pan sam nie chciałby go za sąsiada, prawda?

- Może i nie - rzekł Selby - ale musi pani zrozumieć moje stanowisko. Jestem prokuratorem tego okręgu. Jeżeli Carr naruszy jakiekolwiek prawo, będę go ścigał sądownie. Jeżeli nie, nie mogę mu nic zrobić.

Tak łatwo i szybko pogodziła się z niepowodzeniem, że Selby zdał sobie sprawę, iż musiała być na nie z góry przygotowana.

- No cóż - rzekła na koniec - widzę, że nic nie zdziałam. Byłam już u prezesa Izby Handlu, komendanta policji i burmistrza. Powiedzieli mi, że może pan coś wymyśli.

- Fachowo, proszę pani - powiedział Selby z uśmiechem - określa się to mianem spychania odpowiedzialności. Tu nie da się nic zrobić.

- Ale czy dzielnica Orange Heights nie stanowi strefy wydzielonej?

- Owszem - przyznał Selby. - Na podstawie specjalnego zarządzenia została uznana za willową. Wprowadzono też restrykcje nie dopuszczające do wznoszenia na tamtym terenie domów, których koszt budowy nie sięga piętnastu tysięcy dolarów. Koszt budowy domu, który Carr kupuje, wynosi trzydzieści tysięcy dolarów. O ile mi wiadomo, ma on zapłacić za dom wraz z ogrodem trzydzieści pięć tysięcy. Jest to transakcja pełnogotówkowa.

- Mimo wszystko wydaje mi się, że mógłby pan coś zrobić. Zauważyłam, że jeśli gangsterzy próbują się osiedlić w ekskluzywnych dzielnicach willowych, zazwyczaj władzom udaje się dać im do zrozumienia, że są niepożądani, i rtic z tego nie wychodzi.

- A czemu pani nie chce kupić tej nieruchomości? - spytał Selby. - Może by się opłaciło dać parę tysięcy więcej niż oferuje Carr.

- Za późno się dowiedziałam - odparła. - Próbowałam, ale kontrakt był już podpisany.

- Bardzo mi przykro. Nic na to nie poradzę.

- A jeśli on wykorzysta dom na biuro? Niewątpliwie to uczyni. Czy będzie to naruszeniem obowiązujących w tej strefie zarządzeń?

- W tej sprawie - wyjaśnił Selby - będzie pani musiała zasięgnąć porady u uprawnionego cywilisty. Jestem prokuratorem okręgowym i nie wolno mi uprawiać praktyki prywatnej.

Odsunęła krzesło. Selby wstał. Podała mu żywym, impulsywnym ruchem dłoń i powiedziała:

- Przynajmniej pan, panie Selby, nie usiłował zepchnąć z siebie odpowiedzialności kierując mnie do szeryfa. A to już coś. Sądzę, że będę się musiała pogodzić z tym, że o krok od mego domu będą się odbywały dzikie orgie. Zapewne wszyscy sławetni oszuści będą tam częstymi gośćmi. Muszę wynająć jakiegoś strażnika do pilnowania nieruchomości - no i oczywiście szanse na sprzedaż mego domu spadły na łeb na szyję.

- Chciała go pani sprzedać? - spytał Selby.

- Tak - odparła. - Myślałam o tym. Kupiłam taki wielki dom sądząc, że zamieszkają ze mną rodzice, a oni nie chcą ode mnie ani centa.

Głos jej się załamał i odwróciła się gwałtownie. Po pewnej chwili opanowała się i uśmiechnęła do niego promiennie.

- Nie chcę panu zawracać głowy swoimi osobistymi sprawami. Czy tymi drzwiami trafię do wyjścia?

- Tak - odparł Selby i patrzył na jej gibką, śliczną figurą, gdy szła przez pokój, póki nie znikła za drzwiami.

Selby otworzył szufladę, wyjął ulubioną fajkę, nabił ją i właśnie miał podnieść słuchawkę telefonu, kiedy do pokoju weszła cicho Amorette Standish, jego sekretarka, zamykając za sobą drzwi.

- O co chodzi, Amorette?

- Chciałam się upewnić, że już poszła. Zdawało mi się, że słyszałam jej kroki na korytarzu.

- Tak. Poszła. A o co chodzi?

- Przyszedł pan Carr. Chce się z tobą zobaczyć.

- A. B. Carr? - spytał Selby.

- We własnej osobie.

- Czy mówił ci, czego chce?

- Nie. Powiedział, że to prywatna sprawa. Selby potarł zapałkę o spód biurka.

- Daj go tu - powiedział.

Alphonse Baker Carr, znany wśród swej klienteli jako stary A. B. C, był wysokim, dość szczupłym mężczyzną lat pięćdziesięciu kilku. Kiedy szedł z wyciągniętymi rękami przez pokój, jego porysowaną głębokimi bruzdami twarz rozjaśniał uśmiech.

- Miło mi pana poznać, panie Selby - rzekł. - Chociaż zazwyczaj stoję po innej stronie barykady niż prokuratorzy okręgowi, to jednak wielu moich przeciwników z sali rozpraw jest zarazem mymi najbliższymi przyjaciółmi.

Uścisnęli sobie dłonie i Selby wskazał adwokatowi krzesło, na którym przed chwilą siedziała pani Artrim. Adwokat przyciął cygaro i zapalił, przyglądając się przez cały czas przenikliwymi szarymi oczyma młodemu prokuratorowi. Zaciągnął się kilka razy, aż koniuszek cygara się rozjarzył, i powiedział:

- Zamierzam osiąść w pańskim okręgu. Pomyślałem więc, że wypada wpaść i złożyć panu wyrazy szacunku.

- Dziękuję - odparł Selby.

- Kupiłem dom Pittmana w Orange Heights.

- Słyszałem. Carr roześmiał się.

- Nie tylko pan. Selby nie rzekł nic.

Carr trzymał cygaro w dwóch palcach prawej ręki, palcach długich, wąskich i ruchliwych. Człowiek ten bardziej przypominał wziętego aktora niż adwokata, a jego głos, płynny, swobodny, magnetyczny, był zdolny do wyrażenia wszelkich najsubtelniejszych odcieni uczuć.

- Podobno - rzekł - mój zamiar osiedlenia się w Madison County wywołał jakieś sprzeciwy.

Selby w milczeniu pykał fajkę.

Adwokat, promieniujący spokojem i pewnością siebie, poruszył się lekko w krześle i założył nogę na nogę jak człowiek, który w każdej sytuacji czuje się swobodnie. Jego oczy, ukończywszy ocenę osoby prokuratora, utknęły w cygarze.

- Niektórzy właściciele przyległych nieruchomości - powiedział - szukają zdaje się zaczepki.

- Czy pan - spytał Selby - przyszedł zasięgnąć u mnie porady prawnej?

Adwokat rzucił nań szybkie spojrzenie i uśmiechnął się.

- Ależ skąd! - powiedział. Selby uśmiechnął się również.

- Po prostu mówię - wyjaśnił Carr.

- Czy ma pan jakiś specjalny powód, żeby mówić o tym... właśnie mnie?

Carr roześmiał się.

- Prokuratorzy okręgowi są wybierani przez miejscowych wyborców. Czasami przybysz z zewnątrz może się więc znaleźć w trudnej sytuacji. Ale przynajmniej pod niektórymi względami to jest wolny kraj. Jako obywatel tego kraju mogę sobie kupić dom, gdzie mi się żywnie podoba.

- To, moim zdaniem, jest normalne - odparł Selby - ale nie uważam za normalne, aby każdy, kto chce kupić dom, przychodził mnie pouczać o swych prawach.

Carr zadarł głowę do góry i roześmiał się. Był to wyraz szczerego rozbawienia.

- Poddaję się - powiedział.

Zapanowało chwilowe milczenie. Carr uśmiechał się do cieniutkiej smużki dymu, która wznosiła się spiralą w górę nad jego cygarem. Włożył cygaro do ust, przez chwilę pykał je w zamyśleniu i nagle powiedział:

- Po co będziemy owijać w bawełnę, Selby? Wiem doskonale, że próbowano wywrzeć na pana nacisk, żeby mnie pan przepędził. Wpadłem tu powiedzieć panu, że nie dam się przepędzić, że jak się w życiu przekonałem, bardziej opłaca mi się robić to, co ja sam chcę, niż to, co mi dyktują inni ludzie.

- Rozumiem - rzekł Selby.

- Nie, pan nie rozumie - powiedział Carr z żywym, rozbrajającym uśmiechem, który wydawał się dla niego tak charakterystyczny. - To panu przyszedłem powiedzieć. Ale nie powiem panu tego, bo wcale nie muszę. Spodziewałem się zastać na pana miejscu jakiegoś zagorzałego fanatyka sprawiedliwości, który mi oznajmi, że doszły go skargi obywateli, obywateli reprezentujących społeczność żyjącą w poszanowaniu prawa, i że choć nie może mi zabronić kupna domu, to nie będzie tolerował żadnych sprawek, które uchodzą bezkarnie w wielkim mieście. Sądziłem, że będzie pan próbował mnie zastraszyć.

Byłem więc gotów dowieść, że nie jestem z tych, co dają się łatwo zastraszyć. A tymczasem okazuje się, że jest pan całkiem inny, że w ogóle nie muszę niczego dowodzić i pozostaje mi tylko stwierdzić, jak bardzo jestem rad z poznania pana. Nie mam zamiaru otwierać praktyki w Madison City, więc nie znajdziemy się po przeciwnych stronach sądowej barykady. Nawiasem mówiąc, gdyby pan postanowił przenieść się do Los Angeles, a chciałby zmienić stanowisko oskarżyciela na stanowisko obrońcy, radzę się porozumieć ze mną. Bardzo potrzebuję u siebie zdolnych ludzi i dobrze im za te zdolności płacę.

- Dziękuję - powiedział Selby - ale na razie jestem zadowolony z tego zapadłego kąta. Będzie pan codziennie dojeżdżał do Los Angeles? - Carr wstał i wyciągnął do prokuratora rękę.

- Nie. Pomieszkam sobie tutaj. Nie pracuję regularnie. Jak będę miał jakąś większą sprawę, przeniosę się na czas jej trwania do miasta. Ale normalnie będę korzystał z tej kryjówki. Nie chcę być zbyt łatwo osiągalny. Mam młodszych wspólników, którzy mogą się sami zająć co pomniejszymi sprawami. Nie chcę się zbytnio przemęczać.

W drzwiach obrócił się jeszcze i powiedział:

- Postępuje pan trochę nieostrożnie. Gdybym nie spotkał pani Artrim w korytarzu, wcale bym nie wiedział, że tu była. Do widzenia.

- Do widzenia - rzekł Selby.

Jeszcze nie zamarły odgłosy kroków Carra, kiedy na biurku zadźwięczał dzwonek telefonu.

Selby podniósł słuchawkę i usłyszał głos szeryfa Brandona.

- Jesteś zajęty, Doug?

- Nie.

- Świetnie. Idę do ciebie.

Odłożył słuchawkę, a Selby poszedł otworzyć boczne drzwi.

Rex Brandon był o dwadzieścia pięć lat starszy od Selby'ego. Twarz miał zbrązowiałą od spędzonych w siodle lat, w czasach kiedy był hodowcą bydła. Był wąski w biodrach, w barkach rozrośnięty. Jego ruchy świadczyły o doskonałej koordynacji mięśni i wciąż żywił pełne optymizmu przekonanie pierwszorzędnego kowboja, że potrafi jeszcze dosiąść każdego czworonoga począwszy od kozy, a skończywszy na byku.

- Cześć, Doug.

- Cześć, Rex. Co nowego?

Szeryf Brandon usiadł, wyjął z kieszeni woreczek z tytoniem i bibułkę i wysypał na bibułkę szczyptę tytoniu. Zwinął zręcznie papierosa, poślinił brzeżek bibułki i przykleił. Zapalił zapałkę.

- Miałeś gości, co? - spytał. Selby kiwnął głową.

- A ty?

- Ja też.

- Przedtem czy potem? - spytał Selby.

- Przedtem - odparł szeryf. - Powiedziała mi, że wybiera się do ciebie. Tłumaczyłem jej, że to nic nie da.

- I nie dało - rzekł Selby.

Brandon uśmiechnął się.

- Natychmiast po jej wyjściu - powiedział Selby - zaszczycił mnie swą wizytą sam A. B. Carr.

- Jak on wygląda?

- Mniej więcej pięćdziesiąt pięć lat, wysoki, przystojny. Od razu widać, że potrafi wywrzeć wrażenie na przysięgłych. Wytrawny aktor.

- Czego chciał? - spytał Brandon. Selby uśmiechnął się.

- Chciał mi powiedzieć, że nie zamierza praktykować w Madison City, że bardziej mu się opłaca robić, co sam chce, niż co chcą inni, że nie jestem taki, jak sobie wyobrażał, że ma ogromny szacunek do moich zdolności i że gdybym chciał zrezygnować ze stanowiska prokuratora w Madison City i przenieść się do Los Angeles, toby miał dla mnie pewne określone propozycje.

W oczach Brandona ukazało się zdziwienie.

- Patrzcie, patrzcie - rzekł.

- Tak, tak. Ale powiedział to tak sprytnie, jakby wcale nie powiedział.

Przez chwilę Brandon palił papierosa w pełnym namysłu milczeniu, a potem rzekł:

- To niedobrze, że tutaj przychodził.

- Wiem - przyznał Selby - ale co na to poradzisz? Mam związane ręce. Ostatecznie, Rex, to pierwszorzędny adwokat. Jego klientela to bandziory, ale trudno, żeby przysięgli brali pod uwagę ten punkt widzenia. Krążą pogłoski, jakoby był zaangażowany w sprawy wielkiego hazardu. Podobno ma jakieś konszachty z bukmacherami. Naprawdę nie sądzę, żeby miał zamiar cokolwiek robić w Madison City.

- Więc czego tu chce?

- Prawdopodobnie tego - powiedział Selby - co sam mówi. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, położonego dość blisko Los Angeles, by w razie czego można go było zawezwać, a jednocześnie dostatecznie odległego, aby go zbytnio nie niepokojono. Nie chce się przepracowywać, chce móc gdzieś odetchnąć, mieć trochę spokoju.

- Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak tu u nas jest - rzekł Brandon. - Tutaj wszyscy się nawzajem znają. Wprowadził się do ekskluzywnej dzielnicy. Sąsiedzi go zbojkotują.

- Nie wydaje mi się, żeby się przejmował sąsiadami - zauważył Selby.

- Nie, ja też nie sądzę - przyznał Brandon. - Ale Rita aż się miota ze złości.

- Znasz ją dobrze?

- Od dziecka - odparł Brandon.

- Mówiła mi, że myśli o sprzedaży domu. Rodzice nie chcą z nią mieszkać.

- Pewnie, że nie. Mogłem jej to powiedzieć, zanim ten dom kupiła. Sprawiła im ból, kiedy uciekła od nich i wyszła za tego szulera. Po śmierci męża stała się bogata, więc wyobraziła sobie, że jak wróci do Madison City i zamieszka w ekskluzywnej dzielnicy, to ojciec zaraz rzuci pracę i... no, i nic z tego nie wyszło. Abner Hendrix uważa, że to pieniądze szulera, i ani myśli ich tknąć.

- Mieszka w tym domu sama? - spytał Selby.

- Nie. Jest z nią jej teść, Frank Artrim. Uszkodził sobie kręgosłup w wypadku samochodowym, w którym zginął jego syn. Będzie kaleką do końca życia. Słuchaj, Doug, jeżeli A. B. Carr zacznie używać tego domu na kryjówkę dla swoich bandziorów, to co?

- Najpierw zobaczymy, co zrobi, a dopiero wtedy będziemy się zastanawiali - rzekł Selby.

- Masz rację, chłopcze - powiedział Brandon.

Rozdział 2

W tydzień po spotkaniu Douga Selby z A. B. Carrem do biura prokuratora weszła Sylwia Martin z „Clarionu”, świeża i elegancka w kraciastej spódnicy, zielonej jedwabnej bluzce i dopasowanym żakieciku. Amorette Standish właśnie przed chwilą położyła poranną pocztę na biurku prokuratora.

- Cześć, Doug - powiedziała Sylwia.

- Szukasz jakichś nowin? - spytał Selby.

- Orlim wzrokiem - przyznała. - Nie ma ruchu w interesie, potrzebujemy lokalnej bomby.

- Ja ci nie mogę ofiarować nawet fajerwerku, Sylwio.

- A co z tą sprawą o fałszerstwo?

- Facet postanowił się przyznać i zdać na łaskę sądu.

- Co na to wpłynęło, Doug?

- Rex Brandon miał z nim rozmowę. Kiedy się facet zorientował, jak sprawy stoją, postanowił zaoszczędzić sobie wydatku na obrońcę.

- No - powiedziała - to już coś. - I jej ołówek nabazgrał na arkusiku papieru kilka pośpiesznych zdań. - Doug, co wiesz o panu A. B. C?

- Nic - odparł biorąc z biurka plik kopert, które położyła przed nim Amorette Standish.

- Nie udawaj, Doug.

- Wiem to, co można przeczytać w gazetach - powiedział.

- Poznałeś go osobiście?

- Tak. I to wszystko. Czemu pytasz?

- Chce nas oskarżyć o zniesławienie.

- Dlaczego?

- Bo uznał, że nasz artykuł wstępny sprzed paru dni był skierowany bezpośrednio przeciw niemu.

Selby uśmiechnął się.

- A nie był? - spytał.

- Skąd mogę wiedzieć - odparła spokojnie. - Ja go nie pisałam.

- A co na to naczelny?

- Tego się nie dowiesz, Doug, przynajmniej nie ode mnie. Nie powtórzę jego słów. Nie przystoją młodej damie, która musi dbać o reputację.

- Wolałbym, żeby go zostawili w spokoju - powiedział Selby.

- Czemu, Doug?

- Bo wyglądamy jak banda kołtunów. Boże wielki, przecież on musi gdzieś mieszkać. Jest znanym w tym mieście człowiekiem. Znalazłoby się niewątpliwie sporo ekskluzywnych miejscowości, gdzie by go powitano z otwartymi ramionami. Jest sławny.

- Wiem, Doug, ale to tani rodzaj sławy, tak jak sława gangsterów lub wrogów publicznych.

- Jednakże - zwrócił uwagę Selby - nic nie możemy na to poradzić. Więc po co się narażać?

- Czy sądzisz, że „Clarion” mu się naraził? - spytała.

- Mówiąc prywatnie i nieoficjalnie, Sylwio, nie sądzę, że was zaskarży. Występując o odszkodowanie w procesie o zniesławienie musiałby wykazać, w jakim stopniu ucierpiała jego reputacja. A zapewne nie chciałby, aby ją publicznie roztrząsało dwunastu nie zainteresowanych obywateli. Być może skieruje sprawę do sądu, ale wątpię, czy dojdzie do rozprawy. On tylko warczy i szczerzy kły, aby pokazać, że nie pozwoli sobą pomiatać.

- Nie krępuj się, Doug, przejrzyj pocztę. Selby zaczął otwierać i przeglądać listy.

- Co ty tam knujesz, Sylwio? - spytał. - Masz coś określonego na widoku?

- Ależ skądże. Chciałabym, żeby tak było. Po prostu patroluję gmach sądu w nadziei, że trafię na jakiś trop.

Selby wziął następny list i zauważył na kopercie nadruk biura prokuratora okręgowego Los Angeles. Kiedy wyjmował list, z koperty wyśliznęła się fotografia i spadła na podłogę do stóp Sylwii Martin. Sylwia podniosła ją, spojrzała na nią bacznie, potem na Selby'ego i podała mu.

Selby nie przerywając czytania wyciągnął machinalnie rękę i powiedział: - Dziękuję. - Wziął fotografię i zmarszczył czoło zatopiony w lekturze. Treść listu była następująca:

Szanowny Panie!

Zwracamy się do Pana z prośbą o pomoc w ustaleniu miejsca pobytu Petera C. Ribbera, alias Petera Drumicka, alias Alvina Catone.

Osobnik ten ma pięć stóp i siedem i pół cala wzrostu, waży sto pięćdziesiąt pięć funtów, jest w wieku trzydziestu trzech lat, ciemnowłosy, lekko łysiejący, o ciemnobrązowych oczach i na lewym przedramieniu ma wytatuowaną na niebiesko gwiazdę. W załączeniu przesyłamy jego fotografię i odciski palców.

Ribber trafił do aresztu dnia 24 lutego br. jako podejrzany o kradzież. Oskarżony złożył kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów i został uwolniony. 7 marca br. oskarżony nie stawił się na rozprawie i sąd orzekł przepadek złożonej kaucji.

W zwykłym wypadku sprawa by się na tym zakończyła, ale z uwagi na pewne towarzyszące okoliczności bardzo nam zależy na ujęciu Ribbera. Dowiedzieliśmy się z waszej prasy, że niejaki A. B. Carr, adwokat, występujący często w sprawach kryminalnych, osiedlił się w waszym mieście. Mamy podstawy, by sądzić, że Peter Ribber był w kontakcie z panem A. B. Carrem i może pragnąć znów się z nim skontaktować. Już od dłuższego czasu mamy pod obserwacją miejskie biuro pana Carra, jednakże bez rezultatów. Nie chcemy się posuwać do stosowania nadzoru nad jego prywatnym domem w Madison City, ale jeśli Pan może podjąć konieczne kroki, aby szeryf oraz miejscowa policja wzięły na oko każdego, kto odpowiada rysopisowi Petera Ribbera, będziemy Panu bardzo zobowiązani.

Nie trzeba wyjaśniać, że pan Carr nie ma pojęcia o naszym zainteresowaniu niniejszą sprawą i że nie pragniemy, aby się o tym dowiedział.

Selby położył list na biurku odwracając go czystą stroną i przyjrzał się fotografii. Była to podobizna mężczyzny o podłużnej czaszce, długim nosie, wąsko rozstawionych oczach i cienkich, surowych ustach. Wsunął fotografię pod list i sięgnął po następną kopertę.

Sylwia Martin spytała obojętnym tonem:

- Kto to, Doug?

- Jeszcze jeden przestępca.

- Za co go ścigają?

- Zdaje się za kradzież.

- A kto? Uśmiechnął się.

- Długie ramię prawa.

- Czegoś taki tajemniczy, Doug?

- Z przyzwyczajenia - odparł.

- Może znalazłoby się w tym coś dla mnie?

- Nie. To jest bardzo sub rosa.

- Słuchaj, Doug - powiedziała - mogę ci go znaleźć. Selby uniósł brwi.

- Możesz?

- Uhu.

- Gdzie on jest?

- To poufna sprawa - odparła. - Powiesz mi wszystko, jeżeli go znajdę?

- Chyba nie - odparł - w każdym razie nie do druku.

- Wtajemnicz mnie, Doug. Wiesz, że możesz mi zaufać.

Potrząsnął głową.

- Znaczy, że nie chcesz?

- Chodzi o inny okręg i inne władze.

- Słuchaj no, Doug, „Clarion” popiera cię bez przerwy, od chwili kiedyś rozpoczął swoją kampanię. Popieramy cię z takim uporem, z jakim „Blade” rzuca ci kłody pod nogi i wynosi pod niebiosa Sama Ropera i dawny reżym.

- No, cóż? - rzekł Selby. - To się wam opłaca.

- Tak, i chcemy, żeby się nam dalej opłacało. Doug, wcale nie żartuję, naprawdę mogę ci pomóc.

- Tego człowieka ścigają za kradzież - powiedział Selby. - To wszystko.

- Możliwe, że za to jest ścigany, ale to nie wszystko, Doug, i ty o tym doskonale wiesz. Gdyby to była zwykła sprawa, to wiadomość przyszłaby w formie pocztówki i byłaby adresowana do szeryfa i komendanta policji. Słuchaj, Doug, mogę przyłapać tego faceta w ciągu dziesięciu minut. A. jak zostanie aresztowany, cała rzecz przestanie być tajemnicą. Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli policja miejska go zaaresztuje, „Blade” zaraz zamieści o tym wszystko, co tylko można.

Selby zastanowił się chwilę i podał jej list. Sylwia Martin przeczytała go, a potem złożyła usta, jakby chciała gwizdnąć.

- No i? - spytał Selby.

Jej wesołe brązowe Oczy były poważne.

- Doug, co się za tym kryje?

- Nie wiem - odparł. - Widziałaś list i fotografię. Wiesz teraz tyle, co ja, a nawet, mam nadzieję, więcej.

- Tak - oświadczyła. - Ubiegłej nocy policja zatrzymała go za włóczęgostwo i przymknęła.

- Jesteś pewna?

- Całkowicie - odparła. - Widziałam go dziś rano na apelu. Zajrzałam do więzienia, zanim do ciebie przyszłam. Głowę daję, że to ten sam.

Selby podniósł słuchawkę i rzekł do Amorette Standish:

- Połącz mnie z Otto Larkinem, szefem policji. Zaczekam przy telefonie. Tylko się pośpiesz. To pilne.

W kilka chwil później usłyszał w słuchawce ostrożny głos Larkina:

- Tu Otto Larkin. Słucham.

- Mówi Doug Selby - rzekł prokurator. - Podobno macie u siebie człowieka, którego szukamy. Nazywa się Peter Ribber, alias Peter Drumick, alias Ahtin Catone, wzrost pięć stóp siedem i pół cala, waga sto pięćdziesiąt pięć funtów, wiek trzydzieści trzy lata, na lewym przedramieniu wytatuowana gwiazda.

Otto Larkin wahał się chwilę, a potem zapytał:

- Za co jest ścigany, Selby?

- Kradzież.

- Gdzie?

- Los Angeles.

- Złapaliśmy go ubiegłej nocy - powiedział Larkin. - Zaczekaj chwilę przy telefonie.

Selby usłyszał w słuchawce pośpieszne kroki: buch... buch... buch... Potem zapadła cisza zakłócona tylko jakimś brzęczeniem na linii, przerwana w końcu cichym głosem Sylwii Martin:

- Co on robi, Doug?

Selby przykrył dłonią słuchawkę.

- Przegląda akta - odparł - żeby zyskać na czasie. Chce dopilnować, żeby zaszczyt ujęcia groźnego przestępcy przypadł nie komu innemu, tylko policji miejskiej. Uważa... Tak, słucham, Larkin.

- Został zwolniony, Selby - rzekł Larkin. - Nie mieliśmy żadnych poważnych zarzutów przeciwko niemu. Chłopcy wyjechali na wezwanie, że jakiś typ się włóczy. Zdjęli go z chodnika w dzielnicy willowej. Powiedział, że jest obcy w mieście i cierpi na bezsenność, więc chodzi sobie, żeby się trochę zmęczyć, zanim wynajmie pokój w hotelu. Miał przy sobie kupę forsy, coś z pięćset dolarów. Chłopcy uznali to za podejrzane i przymknęli go na noc, żeby zobaczyć, czy nie będzie jakichś skarg o rabunek albo włamanie. A że nie było, więc puściliśmy go na wolność.

- Wzięliście odciski palców?

- Tak. Zaraz jak go przyprowadzono. A bo co?

- Los Angeles go poszukuje - rzekł Selby. - Aresztowano go za kradzież, ale bryknął za kaucją. Radzę ci się porozumieć z tamtejszą policją, Larkin.

- Wykpią mnie, że mi się facet wyśliznął między palcami. Czemuś mnie wcześniej nie zawiadomił, Selby?

- Bo sam o tym nie wiedziałem - odparł Selby.

- A skąd się dowiedziałeś, żeśmy go mieli?

- Ktoś z urzędu rejestracyjnego powiedział Brandonowi, a Brandon wspomniał mnie. Akurat pamiętałem, że była jakaś notatka o tym facecie. Gdzieście go złapali, Larkin?

- W Orange Heights.

- Aha - rzekł Selby. - Daj znać do Los Angeles.

- Sam im daj znać - rzekł Larkin gburowato. - Powiedz, że biuro szeryfa nie zawiadomiło mnie na czas, że to oni nawalili. Zresztą może lepiej sam do nich zadzwonię.

- Dobra - powiedział Selby i odkładając słuchawkę usłyszał szybkie słowa Larkina.

- A skąd wiedziałeś, że to ten sam...

Selby położył słuchawkę, podbiegł do drzwi wiodących do dalszych pokoi biura i powiedział do Amorette Standish:

- Połącz mnie natychmiast z szeryfem Brandonem.

I dopilnuj, żeby Larkin nie mógł się do mnie dodzwonić przez chwilę. Powiedz telefonistce, żeby mu dała sygnał „zajęty”, i połącz mnie z Brandonem.

Selby wrócił do telefonu, zaczekał parę sekund, póki nie usłyszał dzwonka, i podniósł słuchawkę. Usłyszał głos Rexa Brandona.

- Cześć, Doug. Co jest?

- Słuchaj uważnie, Rex - rzekł Selby. - Któryś z twoich ludzi znalazł się przypadkiem na apelu więźniów i mówił ci o włóczędze, którego przyłapano w Orange Heights. Podał jego rysopis, a mnie ten rysopis skojarzył się z rysopisem niejakiego Ribbera, który bryknął za kaucją w sprawie za kradzież i jest poszukiwany przez Los Angeles. Przejrzyj szybko swoją pocztę. Znajdziesz tam coś niecoś na ten temat. Tylko się nie wsyp przed Lar kinem.

- A o co tu chodzi? - spytał Brandon.

- Facet jest jakoś powiązany z A. B. Carrem. Prokuratura okręgowa Los Angeles chce dostać w swoje ręce Ribbera. Sądzę, że bardziej chodzi o ustalenie jego związków z Carrem niż o niego samego. Może go chcą przyskrzynić za udzielanie pomocy lub ukrywanie przestępcy. Nie znam szczegółów, ale sądzę, że sprawa jest za delikatna jak na rękę Larkina. Staraj się go jakoś zbyć, gadaj od niechcenia i nie zasyp mnie. Larkin na pewno cię zapyta, czemu się tak interesujemy włóczęgą z Orange Heights. Pożartuj trochę z niego. Będzie zły i pomyśli, że coś przed nim ukrywamy, ale nie ma innej rady.

- Dobra, Doug - powiedział szeryf Brandon. - Do zobaczenia.

Selby odłożył słuchawkę i rzekł do Sylwii Martin:

- Mogę się założyć, że ten cały Ribber ma związek z jakąś grubszą sprawą. Bali się pozwolić, żeby go skazano, bo jeszcze by zaczął sypać. Ci, co za nim stoją, zapewne najęli Carra, by wydostał go za kaucją, a potem dopilnował, żeby facet znikł.

- Co zamierzasz zrobić, Doug? - spytała.

- Złożyć raport w prokuraturze Los Angeles. Przywołał sekretarkę, wręczył jej list i powiedział:

- Połącz mnie z tym urzędnikiem w Los Angeles, który napisał list. I jeśli w ciągu najbliższych piętnastu minut ktoś będzie dzwonił, to mnie nie ma.

Połączenie z Los Angeles nastąpiło nieomal natychmiast. Selby złożył krótki raport i oprócz słów uznania oraz prośby, aby szeryf wysłał kilka wozów patrolowych na arterię przelotową w celu ujęcia Ribbera, nie usłyszał nic nowego.

Selby zadzwonił ponownie do szeryfa i przekazał mu tę prośbę.

- Już wysłałem - rzekł mu Brandon. - Dzwonił Larkin, więc trochę go uspokoiłem. Wydał polecenie dwóm wozom policyjnym, żeby zajęły się poszukiwaniem w obrębie miasta. Facet ma przewagę tylko piętnastu minut, więc może zdołamy go złapać.

- Chyba nie, Rex - powiedział Selby w zadumie. - To grubsza sprawa, niż nam się wydaje. Nabrałem wody w usta wobec Larkina, bo nie bardzo polegam na jego rozsądku, a prokuratura w Los Angeles stosuje tę samą metodę wobec mnie. Prawdopodobnie za kilka minut będziesz miał telefon od tamtejszego szeryfa.

Selby położył słuchawkę i zwrócił się do Sylwii Martin.

- No widzisz, Sylwio. Nie ma tutaj nic dla ciebie.

- W każdym razie na pewno napiszę - powiedziała z oburzeniem - że policja miejska miała w ręku człowieka ściganego przez prawo i puściła go na wolność.

Selby potrząsnął głową.

- Nie teraz - rzekł. - Zaczekaj trochę, Sylwio. Jeszcze może z tego wyjść wspaniała historia.

- Larkin nie omieszka przedstawić własnego punktu widzenia w „Blade”.

- Niech sobie przedstawia.

- Dobrze, Doug, ale pod jednym warunkiem. Że mnie wtajemniczysz, jak zacznie się z tego wykluwać jakaś grubsza sprawa.

- A obiecasz mi, że nie napiszesz nic, póki ci nie pozwolę?

- Oczywiście.

- Więc zgoda. Wstała.

- No, to idę dalej, zajrzę do biura matrymonialnego, może tam znajdę coś nowego... Więc sądzisz, że Carr nas nie zaskarży?

Selby uśmiechnął się.

- Takie jest moje zdanie, a w dzisiejszej poczcie nie znalazłem nic, co by temu przeczyło.

- Rozumiem - powiedziała, ruszając ku drzwiom. - Podrzuć mi czasem coś ciekawego, dobrze, Doug?

- Postaram się - odparł.

Rozdział 3

Było to w piątek rano, właśnie Amorette Standsh wychodziła z pokoju Douga Selby z telegramem, który jej podyktował, kiedy do biura wpadł drobny, krągły mężczyzna z przewieszonym przez ramię jakimś garniturem. Mężczyzna dyszał ciężko z wysiłku i podniecenia.

- O co chodzi - powiedział Selby.

- Pan mnie nie zna, panie Selby - rzekł mężczyzna. - Jestem Bill Horton z firmy „Acme: Pranie i Farbowanie”. Mieliśmy mały zatarg z policją miejską za nieprzepisowe parkowanie, więc nie chcę się do nich zwracać, póki nie muszę, Wiem, że pan z Brandonem prowadzicie ten interes przy placu, a że Brandona nie ma, więc postanowiłem pójść do pana.

- A o co chodzi? - spytał Selby.

Horton rozwinął garnitur i położył na biurku Selby'ego.

Selby patrzył na leżącą przed nim marynarkę i kamizelkę. Na jasnobrązowym materiale widniała złowieszczo zaskorupiała czerwona” plama. W środku tej plamy był otwór o osmalonych i lekko poszarpanych krawędziach.

- Skąd to macie? - spytał Selby.

- Z mojego wozu - odparł Horton.

- A skąd się tam wzięło!?

- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Zwoziłem towar dziś rano. Objechałem zwykłą trasę i wróciłem, żeby go złożyć w sortowni. Znaleźliśmy to przy sortowaniu.

- Ale nie wiecie, skąd to jest?

- Ja tego nie brałem - rzekł Horton. - Ktoś mi to wsadził do wozu.

- A kiedy?

- Żebym to ja wiedział.

- Znaczy, że nie wiecie kiedy, gdzie i jak wam wsadzono to do wozu?

- Nie wiem.

Selby podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:

- Poszukaj Brandona. Sprowadź go, choćby był nie wiadomo gdzie. Niech tu zaraz przyjdzie. Sprawa jest ważna.

Położył słuchawkę i zwrócił się znów do Hortona.

- Jak - spytał - znakujecie odzież, którą bierzecie do prania?

- To zależy - odparł” Horton. - Jeżeli klient jest stały, umieszczamy na wewnętrznej stronie wewnętrznej kieszeni marynarki nasze stałe znaki. Wystarczy tylko zajrzeć, czy znak jeszcze jest. Jeżeli to jest nowy klient, przypinam kartkę do ubrania, a potem kasujemy znaki innych pralni i wstawiamy nasz.

- A jak jest z tym ubraniem?

- Ono ma jakiś dziwny znak. To znaczy obcy znak. Żadna pralnia tu, w Madison City, takiego nie używa.

- Skąd wiecie?

- Bo mamy ogólny system. Podzieliliśmy między siebie litery alfabetu. Na przykład my mamy pierwsze pięć liter alfabetu. Możemy ich używać, w jakich chcemy kombinacjach i z jakimi chcemy numerami. Firma „Pranie ekspresowe” ma następne pięć liter, i tak dalej. A numer na tym ubraniu zaczyna się od liter AG. „A” to nasza litera, a „G” należy do znaków firmy „Pranie ekspresowe”. Gdyby to był nasz numer, to mielibyśmy AB albo AC, pan rozumie?

- Rozumiem - rzekł Selby.

Zadzwonił telefon i Amorette Standish powiedziała:

- Szeryf Brandon do pana.

- Halo, Rex. Gdzie jesteś? - spytał Selby.

- Właśnie kończę posiedzenie u fryzjera. Włosy mi tak odrosły, że ludzie gotowi by jeszcze pomyśleć, że chodzę w przebraniu.

- Przyjdź, jak tylko będziesz mógł - powiedział Selby. - Mamy do czynienia z morderstwem albo samobójstwem.

- Gdzie zwłoki? - spytał Brandon.

- Właśnie tego nie wiem.

- Przychodzę natychmiast - oświadczył Brandon i odłożył słuchawkę.

Selby zaczął pilnie badać ubranie.

- Zdaje się, że możemy śmiało wykluczyć samobójstwo - rzekł. - Wygląda na to, że został postrzelony z prawej strony przez kogoś, kto stał trochę z tyłu.

- Tak - powiedział Horton - na to wygląda.

- Nie domyślacie się, gdzie mogli wam podrzucić to ubranie?

- Nie, absolutnie.

- A czy nie da się tego określić po miejscu, jakie zajmowało wśród innych ubrań?

- Zaraz, zaraz, chwileczkę - rzekł Horton. - Może by się i dało. Tak, to musiało być gdzieś w okolicy Tenth Avenue. Pamiętam, że odwoziłem towar z Orange Heights i...

- A więc to ubranie nie może pochodzić z Orange Heights? - spytał Selby.

- Nie. Wszystko z Orange Heights zostało odwiezione i spisane. Zapisujemy każdą sztukę, którą nam oddają. Potem odstawiam wszystko pracownikowi, który to rejestruje. Najpierw zapisuje, a potem przegląda kieszenie, czy nic w nich nie zostawiono.

- Co było dalej?

- Więc jak już zupełnie skończyłem z Orange Heights, przerzuciłem się na Tenth Avenue i...

- Coście zapisali tuż przed znalezieniem tego ubrania?

- Mogę zadzwonić do kontrolera i zapytać, ale mnie się zdaje, że to był garnitur od Artura Peela. Tak, tak, jestem pewien, że tak.

- A potem znaleźliście to?

- Aha.

- A gdzieście się później zatrzymali? Gdzie pojechaliście od Artura Peela?

- Do Sydneya Trace'a.

- Wzięliście coś od niego?

- Tak. Parę sukien, jakąś bluzę i dwa garnitury.

- A jak wyjmujecie te rzeczy z samochodu? W takim porządku, w jakim wkładacie, czy na odwrót?

- Nie rozumiem.

- Kiedy wkładacie rzeczy do samochodu, to czy przesuwacie je na przód, tak że ostatnia rzecz włożona jest potem pierwsza przy rozładowywaniu, a...

- Ach, rozumiem. Nie. Tak jak wkładamy, tak wyjmujemy. Wkładamy te rzeczy do skrzyni, którą się potem wyciąga z wozu i niesie do kontrolera. Kontroler spisuje nie od końca, tylko od początku i która rzecz była pierwsza włożona, to jest i pierwsza wyjęta.

- A nie uważacie, że to ubranie mogło być z rzeczami Peela albo Trace'ow?

- To niemożliwe.

- A więc ktoś musiał włożyć je do skrzyni po odjeździe sprzed domu Peela i przed włożeniem rzeczy z domu Trace'ów?

- Chyba tak.

- Byliście sami w wozie?

- A jakże.

- Zaparkowaliście przy chodniku przed domem Trace'a?

- Tak jest.

- I poszliście po rzeczy?

- No tak.

- Jak długo to trwało?

Horton spuścił wzrok i rzekł markotnie:

- Parę sekund.

Selby przyglądał mu się badawczo.

- Kto tam najczęściej wręcza wam rzeczy do prania?

- Czasami pani Tracę, a czasem służąca.

- A kto to zrobił dziś?

- Służąca.

- Zdaje się, że ją znam - rzekł Selby w zadumie. - Taka wysoka, chuda, zezowata kobieta blisko pięćdziesiątki, która...

- Eee, panie, to nie ta - przerwał mu Horton. - Ewa nie ma więcej jak trzydziestkę, to klasa dziewczyna w każdym calu.

- I przez te dziesięć minut, któreście tam byli - rzekł Selby niby od niechcenia - ktoś mógł otworzyć wóz i wrzucić ubranie.

- Kto panu powiedział, że byłem tam dziesięć minut?

Selby zmarszczył czoło.

- A jak mówiliście? Nie powiedzieliście, że wstąpiliście na dziesięć minut?

- Jakie tam dziesięć minut, już prędzej pięć.

- O czym rozmawialiście z Ewą? - spytał Selby.

- A o wyścigach i... no, wie pan, jak to jest. Powiedziałem, że wygląda jak ta lala, a ona na to, że firma Acme jest do niczego, że musi wypróbować jakąś inną pralnię, może wreszcie któryś kierowca zaprosi ją do kina, jak będzie miała wychodne.

- To wszystko? - spytał Selby.

- A no tak, takie tylko żarty.

- I jak długo te żarty trwały?

- Może minutę, może dwie.

- A może dziesięć?

- Chyba nie.

- No, w każdym razie zatrzymamy to ubranie. Bądźcie w mieście, na wypadek, gdybym was potrzebował. Przy okazji, macie jakieś plany na dziś wieczór?

- Tak, panie Selby, chciałbym pójść do kina.

- No, to was tam w razie czego znajdę - powiedział Selby obojętnym tonem. - Samotnie?

- Nie... tak... To znaczy Ewa idzie ze mną.

- Aha, rozumiem. Myślę, Horton, że jednak to musiało potrwać z dziesięć minut. Nawet taki dziarski pracownik jak wy nie mógłby tego wszystkiego osiągnąć w dwie minuty.

Horton uśmiechnął się i powiedział:

- Niech pan tylko nie mówi szefowi, panie Selby.

- Dobrze - obiecał Selby. - Nie potraficie mi nic powiedzieć o znaku pralni na tym ubraniu?

- Nie. Ale zdaje mi się, że ono jest z Los Angeles. To jest gotowe ubranie, kupione w Los Angeles.

- Ale w Madison City nosi się sporo gotowych ubrań kupionych w Los Angeles, no nie?

- I to racja.

- Więc dobra, Horton. Nie, jeszcze chwilę. Gdzie była pani Tracę, jak rozmawialiście z Ewą?

- A tego to ja nie wiem.

- A nie wiecie, czy była w domu?

- Nie wiem.

- Nie słyszeliście, żeby ktoś kręcił się po domu?

- Nie.

- O której tam byliście?

- Gdzieś koło dziesiątej. Wyjechałem z firmy trochę przed dziewiątą.

- No, dobra, Horton. Porozumiem się z wami później. W niespełna minutę po wyjściu Hortona na korytarzu dały się słyszeć szybkie kroki szeryfa Brandona, a potem pukanie. Prokurator otworzył szeryfowi drzwi, pokazał ubranie i opowiedział rozmowę z Hortonem.

Brandon skręcił sobie papierosa i zapalił słuchając sprawozdania Selby'ego.

- Sądzę - rzekł wreszcie - że będziemy musieli powiadomić Larkina.

- I ja też tak myślę - przyznał Selby. - Ciekawym, co da się powiedzieć o tych plamach krwi... czy są stare i tak dalej.

- Wyglądają mi na świeże, Doug. Krew zdążyła wyschnąć, ale mam wrażenie, że upłynęło zaledwie kilka godzin. Gdyby upłynęło więcej, byłaby bardziej brązowa.

Selby nabił fajkę.

- Jaki cel mógł ktoś mieć wysyłając do pralni to ubranie? - spytał. - Z całą pewnością nie po to, żeby je potem odebrać.

- W tym właśnie sęk - rzekł Brandon.

- Człowiek, który miał na sobie to ubranie, został postrzelony. Rana niewątpliwie była śmiertelna. Ubranie zdjęto z trupa. Następnie umieszczono je w samochodzie. Człowiek, który umieścił to ubranie w samochodzie, musiał sobie zdawać sprawę, że zostanie ono znalezione najpóźniej w ciągu godziny i natychmiast dostarczone władzom. Dlaczego to zrobił?

Brandon zmrużył oczy i powiedział:

- Bo ja wiem, Doug? Jak myślisz?

- Myślę, że wchodzą w rachubę dwie przyczyny - rzekł Selby. - Jedną z nich jest to, że morderca nie chciał, aby morderstwo pozostało nie wykryte, i starał się ułatwić władzom pracę.

- Ale po licha obrał sobie tak okrężną drogę i czemu tak mu bardzo zależało, żebyśmy się dowiedzieli o morderstwie?

Selby potrząsnął głową i odparł:

- To jedyna odpowiedź, jaką mogę dać. Chodźmy jednak do Otto Tarkina. Będzie zły, jeśli mu nie powiemy. Zresztą morderstwo zostało dokonane prawdopodobnie w obrębie miasta. Potem możemy pójść pogadać ze służącą Trace'ow. Jakoś nie bardzo dowierzam temu Hortonowi. Myślę, że chodzi mu tylko o własną skórę, że bardziej mu zależy, aby go nie oskarżono o niedbalstwo i lekceważenie obowiązków, niż żeby nam pomóc.

- Znam go - powiedział Brandon. - To niepoważny facet, ma bzika na punkcie wyścigów, wszystkie pieniądze wydaje na konie...

Zadzwonił telefon. Selby podniósł słuchawkę i usłyszał głos sekretarki:

- Dzwonią z firmy „Acme: Pranie i Farbowanie”.

Selby powiedział:

- Halo!

W słuchawce zabrzmiał głos jakiegoś mężczyzny:

- Mówi Bill Atwood z firmy „Acme”.

- Dzień dobry, panie Atwood. Przed chwilą rozmawiałem z waszym kierowcą.

- Właśnie - rzekł Atwood - i obawiam się, że udzielił panu mylnych informacji.

- No, słucham.

- Otóż kiedy go nie było, staraliśmy się ustalić z kontrolerem, w jaki sposób ubranie to do nas trafiło. Horton panu powiedział, że wetknięto je gdzieś między domem Peela i Trace'a na Tenth Avenue. Tak mu się wydaje, ale kontroler jest niemal pewien, że przyszło razem z rzeczami z Orange Heights. Sądzi, że wypadło z rzeczy należących do pana Carra.

- Czy to wynika ze spisu? - spytał Selby.

- No, nie całkiem. Ubrania z tej dzielnicy są zwykle na wieszakach i kontroler mówi, że mogło ześliznąć się z wieszaka i upaść na podłogę. Tak też pomyślał, więc podniósł je i zaczął szukać wolnego wieszaka, ale musiało wisieć z jakimś innym ubraniem na jednym wieszaku, bo nie znalazł.

- Horton mi mówił, że sprawdza znaki na wszystkich ubraniach, które...

- Otóż nie - rzekł Atwood. - Powinien, ale nie sprawdza. Wątpię, czy jakikolwiek inny kierowca to robi. Niech mówią, co chcą, ale jestem pewien, że kiedy biorą ubrania od stałych klientów, po prostu wrzucają je do samochodu.

- No dobrze. Dziękuję panu, panie Atwood. Tylko niech pan zachowa tę sprawę dla siebie. Proszę na razie nikomu o tym nie mówić. Dobra?

- Dobra - odparł Atwood - ale nie jestem całkowicie pewien pracowników. Któryś na pewno wkrótce się wygada, a takie sprawy rozchodzą się lotem błyskawicy.

- Wiem - rzekł Selby. - W każdym razie niech pan zrobi, co się da.

- Na pewno zrobię.

- I jeszcze jedno - dodał Selby - niechaj pan przemówi temu Hortonowi do rozsądku. Nie chciałbym, żeby na rozprawie kontroler zeznawał pod przysięgą jedno, a Horton drugie, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy.

- Kontroler to dużo bardziej odpowiedzialny człowiek niż Horton - powiedział Atwood.

- Niechaj pan porozmawia teraz z Hortonem, a ja sobie z nim pogadam później. I niech pan mu da okazję rozmówienia się z kontrolerem, może dojdą jakoś razem do wspólnych wniosków.

Odłożył słuchawkę i kiwnął głową do Brandona.

- Załatwione - powiedział. - Chodźmy do Larkina.

Rozdział 4

Otto Larkin, pięćdziesięcioparoletni mężczyzna z wielkim brzuchem, słuchał z zainteresowaniem opowiadania Selby'ego, a jego małe, błyszczące oczka przesuwały się z twarzy Selby'ego na Brandona, to znów spoglądały gdzieś za okno.

- Uważam, że należy ufać raczej Hortonowi - rzekł - niźli Atwoodowi. Horton jest kierowcą. Wie, skąd wziął ubranie.

- Rzecz w tym - wyjaśnił Selby cierpliwie - że on go znikąd nie brał, że je podrzucono do wozu.

Larkin wahał się chwilę, jakby nie wiedział, czyj mówić, czy lepiej zmilczeć, wreszcie powiedział:

- Myślę, że to ma niewielkie znaczenie, ale ubiegłej nocy był jeszcze jeden włóczęga w Orange Heightsj i policjant w radiowozie słyszał strzał rewolwerowy.

Selby i Brandon zamienili spojrzenia.

- W pobliżu domu Carra? - spytał Brandon. Larkin kiwnął głową i rzekł:

- Dlatego mi się nie podoba to, co mówi Atwood; Wygląda na to, że usiłuje dopasować sprawę znalezionego ubrania do tych faktów.

- A skąd może znać te fakty? - spytał Selby.

- Och, to proste - odparł Larkin swobodnie. - Jego szwagier ma stoisko wyrobów tytoniowych w lokalu do gry w bilard, gdzie większość moich ludzi spędza wolny czas.

- Nie słyszałem nic o żadnym strzale, Larkin - rzekł Brandon znacząco.

- Właściwie to nie był strzał, ot, jakiś sobie wybuch - tłumaczył się Larkin spiesznie - pewnie ktoś złożył się do kota albo królika. Nie mówiłem panu, bo nie wydawało mi się, że to ma jakieś znaczenie.

- To może powiesz teraz, Larkin - zaproponował Selby.

- No więc - zaczął Larkin pilnie unikając wzroku szeryfa i prokuratora - dostaliśmy drugi telefon od pani Artrim.

- Drugi? - przerwał znaczącym tonem Selby.

- Tak. To właśnie ona nas zawiadomiła za pierwszym razem o włóczędze, tym ściganym przez Los Angeles.

- Rozumiem - rzekł Selby. - Mów dalej.

- Więc zadzwoniła około drugiej w nocy i powiedziała, że znów się ktoś wałęsa koło jej domu i że to ten sam człowiek, co poprzednio. No to pomyślałem sobie, że świetna okazja, żeby faceta złapać. Przekazałem wiadomość do radiowozu, który tam był w okolicy i chłopcy od razu tam pognali.

- Pojechali wprost do domu pani Artrim? - spytał Selby.

- Nie. Technika postępowania w podobnych sprawach polega na tym, że się przyjeżdża w daną okolicę, okrąża kilka razy cały kwartał, potem zapala reflektor i przeszukuje pobliski teren, a dopiero później podjeżdża się pod dom, z którego wyszedł donos. Zwykle włóczęga, słysząc nadjeżdżający samochód, domyśla się, że to wóz patrolowy, wybiega na chodnik i zaczyna szybko się oddalać, przy czym usiłuje wywołać wrażenie, że jest zwykłym przechodniem, który się gdzieś śpieszy. W ten sposób złapaliśmy tamtego.

- Co dalej? - spytał Selby.

- Otóż kiedy chłopcy zajechali pod dom pani Artrim, ujrzeli jakiś blask trochę dalej od ulicy i usłyszeli huk wystrzału. No więc zapalili reflektor i przeszukali teren. Nic jednak nie znaleźli.

- Gdzie - spytał Selby - nastąpił ten wystrzał?

- To było na samym skraju tego urwiska między domem pani Artrim a posiadłością pana Carra. Znacie chyba ten głęboki wąwóz. Jakieś podziemne źródło podmyło tam glebę i część wzgórza się zapadła. Początkowo zamierzano pociąć to urwisko na tarasy, ale inżynier miejski odradził. Powiedział, że bylica i dęby karłowate rosnące na tym miejscu właśnie scalają glebę i jeśli się je usunie, ziemia będzie się dalej zapadała. Zacementowano dno wąwozu, żeby się nie pogłębiał, i...

- Znam ten wąwóz - rzekł Selby.

- Strzał nastąpił po tamtej stronie wąwozu.

- Co znaczy „po tamtej stronie”?

- Od północy, bliżej domu A. B. Carra.

- Ten wąwóz ma w tym miejscu ze dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów głębokości.

- Tak jest.

- Czy ktoś jeszcze słyszał strzał?

- O tak. Artrimowie. Pani Artrim była śmiertelnie przerażona. Stary jest kaleką, jak wiecie, i ma trochę źle w głowie. Trzymają przy nim stale pielęgniarkę. Usłyszał strzał i zawołał pielęgniarkę, ale pielęgniarka pobiegła na górę do pani Artrim. A gdy przeszukiwano teren, walił laską w podłogę i klął. Chłopcy słyszeli jego przekleństwa po drugiej stronie wąwozu.

- I nikogo nie znaleźli?

- Nikogo - przyznał Larkin - ale wiesz, jak tam jest, Doug. Facet mógł strzelić i jeśli był na tyle mądry, żeby się położyć i nie ruszać, to kto by go tam znalazł. Zwłaszcza w nocy. Ten wąwóz ma mnóstwo załomów.

Selby skinął głową.

- Prawdę mówiąc - rzekł Larkin - gdy chłopcy tam przyjechali i zbadali sprawę, doszli do wniosku, że to jakiś wariat łaził po mieście i strzelał. Pani Artrim powiedziała, że był całkiem nago.

- Nago? - powiedział szeryf Brandon patrząc znacząco na Selby'ego.

- Właśnie. Facet był goły jak święty turecki, mówiła. Noc była bezksiężycowa, ale ona twierdzi, że dość jasna, aby móc to spostrzec. Wyglądał jak niewyraźna plama poruszająca się po trawniku.

Selby spojrzał pytająco na Brandona. Brandon skinął głową.

- Jedźmy zobaczyć, jak to wygląda - rzekł.

- Dobra - powiedział Larkin. - Ale nie sądzę, że ta sprawa może mieć jakiś związek z ubraniem. Właściciel ubrania musiał mieć je na sobie, kiedy go zastrzelono. A ten łaził całkiem nago.

- Wiem - oświadczył Selby - ale myślę, że będzie dobrze zbadać trochę bliżej sprawę tego strzału.

- Dobra - rzekł Larkin sięgając po kapelusz. - Możemy tam podskoczyć.

- Dzwoniłem do Los Angeles - powiedział Brandon. - Postarają się zbadać, z jakiej pralni pochodzi ten znak na ubraniu, i wywiedzieć, kto jest jego właścicielem.

- Macie tu samochód? - spytał Larkin. Brandon skinął głową.

- To pojedziemy waszym.

Cała trójka ruszyła korytarzem ku wyjściu z magistratu, kiedy z pokoju radiotelegrafisty wybiegł do nich dyżurny policjant. Kiwnął głową Dougowi Selby i Rexowi Brandonowi, ale meldunek złożył Larkinowi.

- Grupa chłopców bawiących się w dzielnicy Orange Heights znalazła wrzucone do jaru nagie ciało mężczyzny - rzekł. - Skierowałem tam radiowóz. To jest ten jar na szczycie wzgórza przylegającego do posesji, którą nabył adwokat.

- Zawiadomcie sędziego śledczego - polecił Selby. - Chodźcie, jedźmy... zanim zdążą zadeptać wszystkie ślady.

- Moi chłopcy potrafią się tym zająć. Znają swój fach - oświadczył Larkin.

- Tak, wiemy - powiedział Brandon i ruszył biegiem do samochodu.

Brandon włączył syrenę. Samochód ruszył spod magistratu, wjechał na szeroki, pochylony zakręt na Main Street i pomknął pośród zamarłego ruchu ulicznego, domagając się pierwszeństwa drogi wyciem syreny i błyskami czerwonego światełka na dachu.

Zjechali z Main Street u zachodniego krańca miasta i podążyli krętą i pnącą się w górę drogą ku Orange Heights, jednej z najnowszych i najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta.

Mężczyźni nie mówili nic, kiedy samochód mknął pod górę z piskiem opon na zakrętach. Za nimi rozciągała się panorama doliny. W czystym, suchym powietrzu południowej Kalifornii Madison City wyglądało jak miniaturowy model miasta. Mijali okazałe rezydencje Orange Heights, domy w stylu hiszpańskim, otoczone wysokimi jaśniejącymi bielą murami stiukowymi, kryte czerwoną dachówką, domy z patiami i wypielęgnowanymi ogrodami.

Jar znajdował się na zachodnim zboczu tuż przy najwyższym punkcie dzielnicy. Tu panowała atmosfera kosztownego zbytku. Domy wyglądem przypominały zamki. Po lewej stronie błysnęła oślepiającą bielą, odbijając w swych stiukowych ścianach słońce, rezydencja pani Artrim. Tuż za nią był jar, a po drugiej jego stronie rozpierała się leniwie w całej swej okazałości rezydencja, tak niedawno kupiona przez A. B. Carra. Niemal na wprost tej budowli stał zaparkowany samochód policyjny. Dwóch mundurowych policjantów z radiowozu rozpytywało o coś trzech bardzo wystraszonych maluchów. Policjanci spoglądali w głąb porosłego krzakami wąwozu.

Selby, Rex Brandon i Otto Larkin podeszli do nich. Jeden z policjantów zaprowadził ich na miejsce. Trzej mężczyźni zatrzymali się na skraju urwiska i zobaczyli w dole nagie ciało leżące głęboko na dnie rozpadliny.

- No dobra, chłopaki - odezwał się Selby. - Usuńmy stąd wszystkich i zbadajmy ślady. O, patrzcie, tam są jakieś... te co prowadzą koło tamtego występu i...

- To ja tamtędy szedłem - rzekł jeden z policjantów z radiowozu.

Selby skrzywił się i spojrzał w drugą stronę.

- A tędy ja - wyjaśnił drugi policjant.

Jeden z chłopców, wystraszony dziewięcioletni brzdąc, powiedział:

- My zbiegliśmy na dół, bo chcieliśmy sobie postrzelać z wiatrówek i wpadliśmy prosto na niego. Aleśmy się...

Głos uwiązł mu w krtani i chłopczyk umilkł.

- Wygląda na to, że możemy pożegnać się z nadzieją znalezienia śladów - rzekł Selby sucho. - Trzeba będzie zrobić kilka zdjęć, Rex.

- Śledczy przywiezie aparat - powiedział Brandon. - Powinien tu być lada chwila. Pójdę zadzwonić do Boba Terry. Niechaj przywiezie jeszcze i naszą kamerę.

- Zwracam uwagę, że znajdujemy się w granicach miasta - rzekł Otto Larkin znacząco.

Brandon popatrzył mu zimno w oczy i powiedział:

- Wiem doskonale - po czym odszedł.

- Nie idź do Carra, Rex - zawołał za nim Selby. - Lepiej zadzwoń od pani Artrim.

Brandon kiwnął głową na znak zgody.

Z oddali dał się słyszeć warkot samochodu jadącego na drugim biegu pod górę. Otto Larkin, napuszony, zsunął się z urwiska i schylił nad ciałem.

- Chodźcie, chłopaki - zwrócił się do policjantów - weźmiemy go i...

- Nie ruszajcie ciała, póki nie przyjedzie śledczy - ostrzegł ich Selby.

Larkin rzucił mu gniewne spojrzenie. Oczy mu pałały. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił i zadowolił skinieniem głowy. Czekali milcząc w otaczającym ich napięciu.

Niebawem ukazał się samochód sędziego śledczego, zawarczał na ostatnim wzniesieniu i stanął tuż za samochodem władz okręgu. Harry Perkins, wysoki, chudy i kościsty, nie spiesząc się wysiadł z wozu i podszedł ku grupce mężczyzn.

- Witajcie, chłopcy - rzekł. - No, co tu macie?

Z domu pani Artrim wyszedł Rex Brandon i ruszył spiesznie w kierunku wąwozu. Sędzia śledczy zsunął się na dno wąwozu i zaczął wraz z Larkinem przyglądać się zabitemu.

- Masz kamerę? - spytał Selby. Śledczy przytaknął.

Selby, który spacerował wzdłuż krawędzi wąwozu rozgarniając nogą kępki wysokiej trawy i karłowatych krzewów, nagle krzyknął:

- Jest rewolwer!

Pozostali wdrapali się na górę i spojrzeli na leżący w trawie colt, kaliber trzydzieści osiem, z oksydowanej stali, używany w policji.

Larkin pochylił się, żeby go podnieść. Selby powstrzymał go kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Chwileczkę - rzekł. - Mogą być odciski palców. Lepiej je zachować.

Podszedł Brandon i ułamał kawałek uschłego badyla.

- Biorę ten rewolwer - powiedział Larkin. - To jest w granicach miasta. - Po raz drugi schylił się, żeby go podnieść.

- Ja go biorę, Larkin - oświadczył Brandon. - Muszę zbadać odciski palców.

Oczy Larkina zabłysnęły gniewem. Wybuchnął z wściekłością:

- Słuchaj, jesteśmy w granicach miasta! Sprawa należy do mnie.

Rex Brandon kiwnął niedbale głową.

- Tak, ale ja biorę ten rewolwer, Larkin.

- Przecież to jest w granicach miasta. To jest moja sprawa.

Brandon przewlókł badyl przez osłonę cyngla i podniósł rewolwer ostrożnie.

- Guzik mnie to obchodzi, Larkin.

- Uspokój się, Larkin - rzekł Selby. - Mamy do czynienia z morderstwem. Będę musiał przygotować oskarżenie. Chcę zachować dowody.

- Ale to leży w moich kompetencjach - protestował Larkin.

Brandon, trzymając rewolwer przed sobą, przyglądał mu się badawczo.

- Zaraz tu będzie Bob Terry - rzekł. - Przywiezie z sobą cały ekwipunek do wykrywania odcisków palców i aparat.

Perkins, sędzia śledczy, powiedział:

- Pójdę po swój aparat. Obaj zrobimy zdjęcia.

- Sam się potrafię tym zająć - miotał się Larkin gryząc z wściekłością cygaro. - Jak mi to wszystko zabałaganicie, odpowiedzialność spadnie na was.

- Nie szkodzi - rzekł Brandon.

Wrócił śledczy z aparatem i zrobił kilka zdjęć. Wkrótce pojawił się Bob Terry, zrobił jeszcze kilka zdjęć i posypał rewolwer proszkiem.

- Wychodzą jakieś ślady, Bob? - spytał szeryf.

- Dwa czy trzy - odparł Terry. - Sfotografuję je tu, na miejscu, a potem wsadzimy rewolwer do pudła.

- Z tego, co widzę, bez wyjmowania magazynka - rzekł Brandon - wystrzelono tylko jeden nabój.

- Sfotografuję te odciski - powiedział Terry - i będziemy mogli sprawdzić.

Larkin zrobił ruch głową w stronę wysokiego na osiem stóp muru okalającego patio rezydencji Carra.

- Niemal na jego podwórku. Brandon przytaknął.

- Pójdę z nim porozmawiać - oświadczył Larkin.

- Wszyscy pójdziemy - powiedział Selby. - Ale poczekajmy najpierw, aż przyniosą tu ciało, a wtedy może będziemy coś więcej wiedzieli.

- Ja nie czekam - rzekł Larkin i ruszył w stronę domu Carra.

Szeryf Brandon spojrzał na Selby'ego.

- Lepiej pójdź z nim, Doug - powiedział cicho. - Ja zostanę tutaj.

Selby kiwnął głową i poszedł za Larkinem. Larkin nie odwracając głowy rzekł:

- To będzie głośna sprawa. Wszystkie gazety będą o niej pisały. Znalezienie ciała zabitego o pięćdziesiąt stóp od patia Carra narobi dużo szumu. Wcale sobie nie życzę, żebyście zagarnęli wszystkie zasługi.

- Nie mamy zamiaru - odparł Selby spokojnie. Dwaj mężczyźni podeszli w milczeniu pod dom. Larkin wszedł pierwszy na schodki oszklonej werandy i zadzwonił.

Po kilku chwilach ciszy drzwi otworzyła rosła, muskularna kobieta lat pięćdziesięciu kilku.

- Kto pani jest? - spytał Larkin.

Popatrzyła mu w oczy spokojnie. Jej twarz nie zmieniła wyrazu.

- A pan? - spytała.

Larkin odchylił płaszcz ukazując symbol swej godności.

- Komendant policji.

- Aha.

- Gdzie jest Carr? - spytał robiąc krok naprzód. Stojąca w drzwiach kobieta ani drgnęła.

- W swoim biurze, w Los Angeles - odparła.

- Chcemy wejść. Musimy się rozejrzeć po mieszkaniu - oświadczył Larkin.

- A za czym? - spytała, wciąż nie ruszając się z miejsca.

- Tu obok, w wąwozie, znaleziono ciało mężczyzny.

- No to co? - spytała. - To chyba nie pan Carr. Larkin zmarszczył czoło i powiedział:

- Wchodzimy, musimy się rozejrzeć.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła kobieta. - Pan Carr powiedział, że jeśli przyjdzie ktoś z policji i zechce węszyć po domu, to żeby zapytać, czy ma nakaz przeprowadzenia rewizji. Jak ma, to wpuścić, a jak nie, to nie.

- Ach, więc oczekiwał, że będziemy chcieli przeszukać mieszkanie, prawda? - rzekł Larkin.

- Tak wynika - odparła kobieta.

- To bardzo wiele mówi - powiedział Larkin znaczącym tonem. - Dowodzi, że wiedział o dokonanym morderstwie.

- Kiedy on to pani powiedział? - spytał Selby. Oderwała wzrok od Larkina i spojrzała na Selby'ego.

- Tydzień temu, jak mnie przyjmował do pracy. Pan jest pan Selby, prokurator okręgowy, prawda?

Selby przytaknął.

- Pan mnie nie pamięta. Ja się nazywam Fermal. Rok temu, jak mój syn wpadł w tarapaty, to pan mu pomógł.

- Roy Fermal? - spytał Selby.

- Tak, Roy.

- Pamiętam go - rzekł Selby. - Jak mu się powodzi?

- Doskonale. Dostał stałą pracę i przestał się zadawać z tymi łobuzami.

- To świetnie - powiedział Selby. - Bardzo się cieszę.

- Przykro mi, że nie mogę pana wpuścić, panie Selby. Chętnie bym pana wpuściła, ale w tych czasach niełatwo o pracę, a rozkaz to rozkaz.

- Rozumiem panią - powiedział Selby. Larkin zmarszczył czoło.

- Żaden podejrzany adwokacina nie będzie mi mówił, co mi wolno, a czego nie. Wchodzę i już, zrozumiano?

- No, jeśli pan sobie ze mną poradzi, to proszę spróbować - odrzekła pani Fermal. - Ale bez bójki się nie obejdzie, jeżeli pan nie ma nakazu przeprowadzenia rewizji. Muszę robić, co mi kazano.

- Daj spokój, Larkin - powiedział Selby. - Właściwie co tu możesz znaleźć?

Larkin gniewnie obrócił w ustach cygaro i rzekł popędliwie:

- To mi się nie podoba.

- Mnie też się to nie podoba.

- Robię, co mi kazano - powiedziała pani Fermal. - Nie wiem, czy to słusznie, czy niesłusznie, ale póki u niego pracuję, muszę robić, co mi każe.

- Chodź, Larkin - rzekł Selby. - Pewnie już wyciągnęli ciało.

Larkin chwilę się wahał, potem odwrócił się i zszedł za Selbym ze schodków werandy.

Pani Fermal zamknęła drzwi frontowe z siłą, która nadała temu czynowi odpowiednią wymowę - niewiele brakowało, by można go było nazwać trzaśnięciem drzwiami.

Oddalając się od domu Larkin powiedział do Selby'ego:

- W ten sposób daleko nie zajdzie. Sprowadzę go do siebie na przesłuchanie.

- Zdajesz chyba sobie sprawę, Larkin - rzekł Selby sucho - że A. B. Carr zna się nieźle na prawie.

- Niech sobie... A to, że mu się udaje wykręcić sianem w Los Angeles, wcale nie znaczy, że uda mu się tutaj.

Gdy się zbliżali do grupki mężczyzn zebranych wokół ciała zabitego, wyszedł im naprzeciw Rex Brandon i podszedł do Selby'ego. Larkin ruszył z ważną miną naprzód, a Rex odciągnął Selby'ego na bok.

- Co jest diablo śmieszne - powiedział - to fakt, że ten facet ma na sobie buty, skarpetki i podwiązki i nic poza tym. Dostał dwie kule. Obie wystrzelono z bliska i obie w to samo miejsce.

- W to samo miejsce!? - powtórzył Selby ze zdziwieniem.

- Tak jest - potwierdził Brandon.

- Jak to się mogło stać? - spytał Selby. - Po pierwszej kuli musiał przecież upaść. I jest nie do pomyślenia, że zabójca mógł potem strzelić pod takim kątem, żeby druga kula poszła śladem pierwszej.

- Co więcej, Doug - rzekł Brandon - z tego rewolweru wystrzelono tylko jeden nabój. Podejrzewam, że będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia.

Selby zmarszczył czoło.

- Znaleźliście coś, na podstawie czego można by zidentyfikować ciało?

- Zdjęliśmy odciski palców. I jeszcze jedna dziwna rzecz, Doug. Ma gwiazdę wytatuowaną na lewym przedramieniu.

- To przecież znak rozpoznawczy tego człowieka poszukiwanego w Los Angeles, Petea Ribbera.

- Wiem - odparł Brandon.

- Czy to możliwe, żeby to był ten sam człowiek? On...

- Wykluczone - rzekł szeryf. - Ten wygląda na gruźlika. Gruźlika albo narkomana. Waży niespełna sześćdziesiąt kilo. Jest drobnej budowy. Bardzo wynędzniały, sama skóra i kości.

- Strzelono do niego dwa razy, i to dokładnie w to samo miejsce? - spytał Selby.

- Tak jest.

- Czy któraś z kul przeszła na drugą stronę?

- Nie, obie tkwią w ciele.

- To dobrze. Zrobi się sekcję zwłok i zobaczymy, co z tego wyniknie.

- Uważaj na Larkina - ostrzegł go Brandon. - Jeżeli myśli, że może sobie zdobyć tą sprawą rozgłos, to już się postara, żeby się z nikim nim nie dzielić.

- Wiem - odparł Selby - ale wolę to, niż dać umknąć mordercy.

Od grupy odłączył się Larkin i podszedł do nich.

- To na pewno jakieś gangsterskie porachunki - obwieścił stanowczo. - Zwabili gościa do samochodu, zabrali mu ubranie, aby nie mógł uciec, i wieźli, żeby go gdzieś po cichu wykończyć. Tymczasem facet wyskoczył z samochodu i zaczął wiać. Banda ruszyła za nim. Wtedy pani Artrim widziała go, jak latał goły, i zadzwoniła po nas. Tuż przed przyjazdem radiowozu banda dopadła go. Wpakowali mu parę kulek i zrzucili do wąwozu, a sami ukryli się w krzakach. Odczekali, aż moje chłopaki odjechały, i dali nogę.

- Skąd wiesz, że dostał dwie kule - spytał Selby Rexa Brandona - jeśli obie przebiły ciało dokładnie w tym samym miejscu?

- Niedokładnie - odparł szeryf - ale prawie w tym samym miejscu. Poza tym wydaje mi się, że musiał dostać pierwszą kulę, gdy miał na sobie ubranie. To wynika z tego, co dotychczas wiemy, i z wyglądu oparzeń od prochu na skórze.

Otto Larkin zmarszczył czoło.

- Więc powiem wam, co się stało. Wzięli go na przejażdżkę. Wyskoczył z samochodu i wtedy go postrzelili pierwszy raz. Potem złapali go, zabrali mu ubranie i postrzelili drugi raz.

- Pani Artrim widziała go, jak chodził po jej podwórku całkiem nago - zwrócił mu uwagę Brandon.

- W każdym razie to są gangsterskie porachunki - rzekł Larkin z uporem. - Założę się, że facet jest oprychem.

Rozdział 5

W parę minut po piątej do biura Douga Selby przyszła Sylwia Martin. Miała pod pachą świeży numer pisma „Blade”.

- Widziałeś to, Doug? - spytała. Potrząsnął głową.

- Powinieneś przeczytać, żeby się dowiedzieć, jakie to szczęście, że Madison City ma tak sprawnego szefa policji. Miasto posiada tak dzielną policję, że gangsterzy, którzy wieźli samochodem nieszczęsną ofiarę, omal nie zostali przyłapani.

Selby uśmiechnął się.

- A dzielni policjanci idąc za głosem wystrzału nie zdołali znaleźć trupa i prawdopodobnie przeszli tuż obok ukrytych w wąwozie gangsterów.

Sylwia roześmiała się i powiedziała:

- Nie sądzę, by się zbyt pilnie starali. Co innego zatrzymać włóczęgę, a co innego skradać się po ciemku przez zarośla wiedząc, że czeka w nich ktoś z nabitym rewolwerem.

- Bardzo słusznie - przyznał Selby. - I co jeszcze „Blade” ma do powiedzenia?

- Och, mnóstwo. Nawet wymieniają ciebie. Na samym końcu sprawozdania. Że gdy komendant policji Larkin przeprowadził ostateczne dochodzenie, przekazał cały materiał dowodowy prokuratorowi Selby wraz ze wskazówkami, jak należy sporządzić akt oskarżenia.

Selby uśmiechnął się kpiąco.

Sylwia Martin zapałała nagle oburzeniem.

- Słuchaj, Doug. Siedzisz, kpisz sobie i myślisz, że to żarty. A to nie żarty. To poważna sprawa. Otto Larkin działa za pośrednictwem „Blade”, gdzie cię nienawidzą, i zgarnia wszystkie laury. Będzie wciąż pomniejszał twoją rolę, a gdy się sprawa pomyślnie zakończy, cała zasługa ujęcia zbrodniarzy przypadnie dzielnemu i wspaniałemu komendantowi policji. Natomiast jeśli będą jakieś powikłania, „Blade” oświadczy, że mordercy wymknęli się z sieci, którą Larkin na nich zastawił, bo prokurator okręgowy nie działał zgodnie z jego instrukcjami.

Selby zamienił kpiący uśmiech na uśmiech pobłażania. Nabił fajkę tytoniem, zapalił i z zadowoleniem wciągnął dym.

- Nie możesz mu na to pozwolić, Doug.

- A jak - spytał - mam temu zapobiec?

- Daj nam amunicję, żebyśmy odpowiedzieli ogniem na ich ogień.

- Jaką amunicję?

- Fakty ujawnione przez ciebie, to, o czym Larkinnie wie.

- Innymi słowy - rzekł Selby - chciałabyś znać wszystkie szczegóły i móc ubiec „Blade”.

- Skąd wiesz?

- Umiem czytać cudze myśli - odparł Selby. - To u nas rodzinne.

- Daj spokój, Doug.

Selby otworzył szufladę biurka i wyjął kilka fotografii przedstawiających trzy nieco rozmazane plamy odcinające się białą krawędzią od ciemnego tła.

- Domyślasz się, co to takiego, Sylwio?

- Nie. Co to, Doug, odciski palców?

- Tak, na rewolwerze.

- Wiesz, czyje to odciski?

- Tak.

- Czyje?

- Pete'a Ribbera, naszego przyjaciela z Los Angeles. Kiedy dostaliśmy te zdjęcia, kazałem Bobowi Terry'emu porównać je z odciskami Ribbera.

- To znaczy, że Ribber tu wrócił.

- Widocznie - rzekł Selby.

- Czy Larkin wie o tym? - spytała Sylwia z podnieceniem.

- Jeszcze nie. Nie przyszło mu na myśl, żeby porównać odciski. Prawdę mówiąc, gdybyśmy nie wkroczyli do akcji, nie byłoby co porównywać.

- To świetnie, Doug. Zrobię z tego śliczny artykulik. Czy dowiedziałeś się czegoś więcej o Ribberze?

- Nic nowego, ale powinniśmy się dowiedzieć, jak tylko rozejdzie się wieść, że na rewolwerze są ślady jego palców.

- Pozwolisz mi o tym napisać, Doug?

- Proszę bardzo. Im więcej hałasu, tym lepiej.

- Doskonale. Selby ciągnął dalej.

- Odkryliśmy też tożsamość zabitego.

- Kto to jest?

- Niejaki Taleman.

- Jak do tego doszliście?

- Stwierdziliśmy - odrzekł Selby - że odciski jego palców są w kartotece w Waszyngtonie, a poza tym znaleźliśmy pralnię w Los Angeles, która stosuje oznakowania, jakie były na podrzuconym ubraniu. Dowiedzieliśmy się tam, że ubranie to należy do Mervina Sprague. Rysopis się zgadza, więc ustaliliśmy, że Sprague to przybrane nazwisko Talemana.

- To się nazywa szybka robota! Czego jeszcze dowiedzieliście się o nim?

- Jak dotąd niczego - odparł Selby. - Staramy się ustalić związek między Talemanem a Petem Ribberem. Obaj mają na przedramieniu wytatuowaną gwiazdę. Prawdopodobnie tatuażu dokonała ta sama osoba i w mniej więcej tym samym czasie. Wiesz, jak to bywa: dwóch przyjaciół podróżuje sobie po świecie i w pewnej chwili dochodzą do wniosku, że dobrze byłoby to jakoś upamiętnić.

Sylwia Martin pomyślała chwilę, a potem powiedziała wolno:

- Czy aby Carr w związku z tym nie popadnie w tarapaty?

- Niewykluczone.

- Czy już wypowiadał się w tej sprawie?

- Nie. Nie było go w biurze w Los Angeles. Nie widziano go tam cały dzień. Gospodyni twierdzi, że nie było go również w domu. Powiedział, że jedzie do biura.

- Doug, czy Otto Larkin ma zamiar go przesłuchać?

- Mówi, że tak.

- Doug, nie pozwól na to. Carr urobi go na wosk. Larkin to dęty błazen. Taki A. B. Carr zrobi z nim, co zechce. Wyciśnie z niego potrzebne informacje i wyrzuci za drzwi.

Selby kiwnął potakująco głową.

- Doug, nie pozwolisz mu na to?

- O ile będzie to w mojej mocy. Wiem, że Larkin chce się zobaczyć z Carrem, ale nie wiem, czy mu zależy na mojej obecności w czasie spotkania.

- A czemu nie chcesz sam porozmawiać z Carrem?

- Mam ten zamiar.

- Czy nie lepiej, żebyś to zrobił przed Larkinem? Selby uśmiechnął się kpiąco.

- Jak by to wyglądało: Larkin przesłuchuje Carra i do niczego nie dochodzi, a mnie udaje się wyciągnąć z niego obiecujące oświadczenie?

- Doug, potrafisz to zrobić?

- Nie wiem - odparł. - Trzeba wyjaśnić przedtem parę rzeczy.

- W każdym razie daj mi tę fotografię Pete'a Ribbera. Jutro ją zamieścimy. Czy można stwierdzić z całą stanowczością, że na rewolwerze, którym zabito ofiarę, są odciski jego palców?

- Na znalezionym rewolwerze - rzekł Selby. - Lepiej jeszcze nie pisać, że to rewolwer, którym zabito ofiarę.

- Czemu, Doug?

- Sekcja zwłok wykazuje, że w ciele są dwie kule. Obie przeszły ciało niemal dokładnie w tym samym miejscu i pod tym samym kątem. Tkwiły wewnątrz ciała obok siebie. Są zupełnie inne. Pochodzą z innych wytwórni, mają inny ciężar, zostały wystrzelone z innych typów broni.

- No więc?

- Kule nie przebiły ciała jednocześnie. Jedną wystrzelono wcześniej, drugą później. I jedna, i druga mogła spowodować śmierć.

- No, więc? - spytała ponownie, zaintrygowana.

- A ponieważ wystrzelono je z dwóch różnych rewolwerów - wyjaśniał Selby - strzelały zapewne dwie różne osoby. Zastanów się teraz nad tym.

- Do czego zmierzasz, Doug?

- Że ta kula, która pierwsza przeszyła ofiarę, była śmiertelna.

- Więc co?

- Zgodnie z opinią ekspertów medycznych człowiek ten już nie żył, kiedy dostał drugą kulę. Otóż nie wiemy, czy rewolwer, na którym widnieją odciski palców Ribbera, wypalił pierwszą czy drugą kulę.

- Ale obie zostały wystrzelone w morderczym celu, Doug.

- To wcale nie zmienia postaci rzeczy - powiedział Selby. - Strzał do człowieka żywego jest morderstwem, jeżeli rana jest śmiertelna. Ale nie można skazać człowieka za to, że strzelił do trupa. A zatem Ribber może być winien morderstwa albo jedynie zakłócenia porządku publicznego strzelaniem z rewolweru w obrębie miasta.

- Ale, Doug, czy nie mógłbyś oskarżyć o napad z bronią w ręku z zamiarem popełnienia morderstwa, na podstawie...

Selby potrząsnął głową przecząco.

- Napad z bronią w ręku z zamiarem popełnienia morderstwa przestaje być napadem, jeśli ofiarą nie jest istota ludzka. Człowiek po śmierci przestaje być istotą ludzką, jest już tylko trupem.

Sylwia patrzyła na Selby'ego niedowierzająco.

- To ci dopiero miszmasz. Ale posłuchaj, Doug, jedno przemawia na twoją korzyść. Murowane, że strzał przez ubranie był pierwszy. A więc fatalną kulą była ta, która trafiła ofiarę w ubraniu.

Selby uśmiechnął się.

- Dobrze, ale z którego padła rewolweru?

- No... czyż nie da się tego określić z rozmiaru dziury?

- Obie kule są tego samego kalibru.

- Słuchaj, czy ty chcesz mi udowodnić, że Ribber strzelił do trupa i że to wszystko, co masz w tej sprawie do powiedzenia?

- Po prostu mówię ci, że sprawa jest skomplikowana.

- Słuchaj, Doug. Wiesz tak samo jak i ja, że w tym musiał maczać palce A. B. Carr. To jedyny człowiek, który jest zdolny coś takiego wymyślić, a także jedyny, który na tyle zna prawo, aby ci stworzyć podobny problem.

- Chyba tak - przyznał Selby - ale to nie jest informacja dla ogółu.

- Co zamierzasz robić, Doug?

- Pozwolić Larkinowi działać zbyt pochopnie, jeśli chce. A samemu czekać i przesłuchać Carra później, jak mój zasób informacji będzie większy.

- Ta historia z odciskami palców jest wspaniała. Czy nikt inny o tym nie wie?

- Tylko szeryf - odparł Selby.

- Jeśli tylko on, to dobrze. Czy mógłbyś tak zrobić, żeby Larkin jeszcze przez parę godzin o tym nie wiedział? „Blade” wypuściłoby zaraz dodatek nadzwyczajny. Oni chcą zrobić z tej sprawy wielką reklamę dla Larkina.

- Nie musimy mu tak zaraz mówić - rzekł Selby.

- To wystarczy. Dziękuję ci, Doug. Idę. Uśmiechnęła się do niego, podeszła szybko do drzwi i za chwilę do siedzącego przy biurku Douga Selby doleciał już tylko odgłos jej kroków na korytarzu. Nagle kroki zatrzymały się i Selby usłyszał, jak Sylwia rozmawia po cichu z jakimś mężczyzną, i znów rozległy się kroki, tym razem dwojga ludzi, zmierzające ku drzwiom jego biura.

Kiedy rozległo się bębnienie koniuszkami palców w drzwi, którym Sylwia zwykle obwieszczała swe przybycie, Selby wstał i otworzył drzwi.

Mężczyzna, który był z Sylwią, liczył sobie lat sześćdziesiąt kilka. Włosy miał siwiejące, brwi krzaczaste i białe, oczy poważne i surowe. Rysy jego twarzy świadczyły o wewnętrznej dyscyplinie.

- Dobry wieczór, panie Hendrix. Bardzo proszę - rzekł Selby.

- Powiedziałam panu Hendrixowi, że urząd już zamknięty, ale że spróbuję zastukać do drzwi twego prywatnego biura. Zadzwonisz do mnie później, jeśli wydarzy się coś nowego, Doug?

Selby skinął głową i rzekł do pana Hendrixa:

- Proszę, niech pan siada.

Abner Hendrix, ojciec pani Artrim, podszedł powoli do krzesła, które mu Selby wskazał.

- Czym mogę panu służyć?

- Chodzi o moją córkę - wyjaśnił Hendrix. Selby pokiwał głową ze współczuciem.

- Nie wiem, co pan wie o naszej rodzinie - rzekł Hendrix.

- Niezbyt wiele - odparł Selby.

- Rita - zaczął opowiadać Hendrix - była kiedyś jedną z tych szalonych panien, które chcą być bardzo nowoczesne. Była dla nas, rodziców, wielkim utrapieniem.

Selby pochylił głowę z pełną współczucia uwagą.

- Rita wyszła za mąż, kiedy miała lat dwadzieścia dwa. Nie bardzośmy ten związek pochwalali, ale sądziliśmy, że w małżeństwie jakoś się ustatkuje. Wywarło jednak wręcz przeciwny skutek. Wpadła w towarzystwo młodych awanturników w Hollywood. Cały czas tylko pili i szaleli.

- A potem rozwiodła się? - spytał Selby.

- Tak. I w dwa miesiące po uprawomocnieniu się rozwodu wyszła za mąż za Jamesa Artrima, słynnego hazardzistę.

- A ten z kolei zginął w wypadku samochodowym?

- Tak. Frank Artrim, jego ojciec, prowadził samochód. Z tego, co mi wiadomo, człowiek ten w ogóle nigdy nie powinien siadać za kierownicą, ale syn był wtedy zamroczony alkoholem. Samochód przewrócił się i zapalił. Ojca wyrzuciło na zewnątrz, James Artrim został w samochodzie i spłonął na węgielek. Ojciec miał uszkodzony kręgosłup. Stracił na zawsze zdolność chodzenia i doznał całkowitej utraty pamięci.

- Ma pan na myśli amnezję? - spytał Selby.

- Tak określili to lekarze. Nie pamięta nic z tego, co się działo przed wypadkiem. Nie wie, jak się nazywa, nie wie nic o sobie.

- To wszystko jest bardzo ciekawe - rzekł Selby - i zapewne ważne, skoro mi to pan mówi. Proszę mi jednak od razu powiedzieć, do czego pan zmierza, żebym lepiej zrozumiał.

- Jeżeli chodzi o moją córkę, Ritę - mówił Hendrix - to już przestałem ją uważać za członka rodziny, ale - tu jego głos lekko się załamała - jest nadal moją córką, moim jedynym dzieckiem.

Selby słuchał cierpliwie.

- Pieniądze, które ona ma, to pieniądze szulera. Twierdzi, że otrzymała je od towarzystwa ubezpieczeniowego, ale ja mówię jej na to, że przecież wpłaty na ubezpieczenie pochodzą z hazardu. To w gruncie rzeczy jest dobra dziewczyna. Uspokoiła się, ustatkowała. Kupiła wielki dom w Orange Heights z myślą o nas, że ja i jej matka przeprowadzimy się i zamieszkamy tam z nią i jej teściem.

- Nadal nie rozumiem, do czego pan zmierza - rzekł Selby.

- Uważam - wypalił wreszcie Hendrix - że stary jest wariatem.

- Kto?

- Frank Artrim, jej teść.

- Amnezja nie jest czymś niezwykłym po przebytyn szoku. Fakt, że komórki pamięci zostały uszkodzone, wcale nie ma wpływu na stan zdrowia psychicznego.

- Nie o to chodzi - rzekł Hendrix. - Ten człowiek nie wiedział po wypadku ani kim jest, ani w ogóle nic o sobie. Rita musiała mu opowiedzieć wszystko o jego własnej rodzinie. James, mąż Rity, był tego dnia zamroczony alkoholem. Miał się właśnie spotkać z jakimiś graczami w jakimś zamiejskim klubie. Droga wiodła tam wzdłuż wysokiego i stromego brzegu rzeki. Rita powiedziała mu, że jest pijany i tylko przegrywa pieniądze, i nie chciała go tam zawieźć. Wtedy on zmusił ojca do prowadzenia samochodu. Nie dojechali jednak do klubu; potem ktoś z klubu zatelefonował do domu, żeby dowiedzieć się, co się stało. Rita przestraszyła się i natychmiast pojechała do klubu, ale nie spotkała ich po drodze. Pojechała więc bardzo wolno z powrotem i pilnie rozglądała się na boki. W pewnej chwili poczuła swąd palącej się gumy i wówczas znalazła samochód, który spadł z urwiska i zapalił się. Zeszła na dół i stwierdziła, że mąż spłonął w samochodzie. Teść był natomiast ciężko ranny. Przywołała pomoc, wsadziła go do samochodu i zawiozła do lekarza. Otóż rzecz w tym, że gdy Frank Artrim odzyskał przytomność, to właśnie Rita opowiedziała mu całą tę tragedię, o tym, jak to prowadził samochód, w którym zginął jego syn, kim jest i kim był jego syn, i tak dalej. Sądzę, że od tej pory zaczął ją nienawidzić.

- Konkretnie - spytał Selby z lekkim zniecierpliwieniem - co ma z tym wspólnego jego nienawiść?

- Sądzę, że on chce ją zabić - odparł Hendrix po prostu.

Selby patrzył na swego gościa w niemym zdziwieniu.

- Przecież ten człowiek jest kaleką - rzekł po chwili.

- Wiem - odparł Hendrix - ale to ponury, groźny, niebezpieczny kaleka i coraz bardziej szalony.

- Może chodzić?

- Nie. Nie może poruszać się na nogach, ale ramiona i ciało ma silne. Może wykonywać nogami ruchy, ale nie potrafi na nich stać. Nie rozumiem, jak to jest możliwe. To chyba się nazywa brak koordynacji.

- Z czego pan wnosi, że jest niebezpieczny? - spytał Selby. - Czy Rita panu coś mówiła?

- Była u nas z wizytą w ubiegłą niedzielę. My omijamy jej dom. Ale ona czasami przychodzi do nas. Nie przychodzi zresztą do mnie, tylko do matki. Ja z nią prawie nie rozmawiam.

- No dobra - rzekł Selby żywo, starając się wywołać wrażenie, że się śpieszy. - I co stało się w tę niedzielę?

- Miała sińce na szyi. Ktoś chciał ją udusić.

- Wie pan kto?

- Artrim.

- Ona to panu powiedziała?

- Nie. Przysięgała i zaklinała się, że nikt nie chciał jej udusić. Ale to było wyraźne. Miała wysoki kołnierzyk, ale był rozpięty, więc matka zauważyła sińce i uparła się, żeby obejrzeć szyję.

- Co panu każe sądzić, że to Artrim?

- Wiem, że ona się go boi. Artrim jest jedynym człowiekiem, który mógł to zrobić, i również jedynym, który mógł ją zastraszyć, żeby milczała.

Selby myślał szybko.

- A czego - spytał - pan ode mnie oczekuje?

- Że pan zajmie się tą sprawą - rzekł Hendrix. - Rita niby odeszła z naszej rodziny, ale ostatecznie jest krwią z mojej krwi. Nie mogę siedzieć i patrzeć bezczynnie, jak ją mordują.

- Właśnie prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa, którego dokonano w tamtej okolicy. Rad jestem, że mi pan o tym powiedział. Postaramy się przy okazji zorientować, jak tam jest z tym Frankiem Artrimem.

Hendrix wstał.

- Bardzo byłbym panu wdzięczny - powiedział, a potem dodał tonem usprawiedliwienia: - Od dwudziestu czterech godzin prawie nie zmrużyłem oka. A żona niemal od zmysłów odchodzi... Pan wie, jak to matka... W ogóle bardzo się kochają. Gdyby nie ja, to Elżbieta, znaczy moja żona, poszłaby mieszkać do Orange Heights z Ritą. Mówi, że choć te pieniądze zostały wygrane w karty, to nie Rita je wygrała i już za późno, żeby je oddawać! Że na pewno nie można ich oddać ludziom, którzy je stracili, a byłoby głupio oddawać je towarzystwu ubezpieczeniowemu albo odmawiać przyjęcia nieruchomości.

- Trudno nie dostrzec pewnej logiki w tym rozumowaniu - zauważył Selby.

- Nie będę żył z pieniędzy jakiegoś szulera - rzekł Hendrix z uporem.

Odsunął krzesło i uścisnął dłoń Selby'emu z mocą, która zdradzała jego uczucia.

- Niech pan zrobi wszystko, na co pana stać - poprosił. - Rita jest naszym jedynym dzieckiem.

Odwrócił się nagle i wyszedł z pokoju.

Selby patrzył za nim, gdy się oddalał, i nasłuchiwał równego odgłosu zdecydowanych kroków na korytarzu.

Pół godziny jeszcze siedział myśląc i paląc. Zapadał zmrok, w pokoju pociemniało. Selby wytrząsnął popiół z fajki i ruszył ku wyjściu.

Kiedy szedł korytarzem, nagle w ciemności zamajaczyła jakaś postać.

- Panie Selby.

Był to głos kobiecy i tak cichy, że brzmiał niemal jak szept. Selby odwrócił się i ujrzał przed sobą szczupłą, wystraszoną dziewczynę.

- Co pani tu robi? - spytał.

- Czekam na pana - odparła. - Wiedziałam, że pan jest w biurze.

- Czemu więc pani nie weszła?

- Bo muszę z panem porozmawiać na osobności. Nikt nie może o tym wiedzieć, absolutnie nikt.

- Kto pani jest?

Rozejrzała się po pustym korytarzu i powiedziała:

- Ellen Saxe.

Selby zmarszczył czoło.

- Słyszałem gdzieś to nazwisko. Tylko... Ach, tak, już wiem. Proszę za mną.

Zaprowadził ją do swego biura, otworzył drzwi i sięgnął do kontaktu.

- Wolałabym - poprosiła dziewczyna - żeby pan nie zapalał światła.

- Dobrze - zgodził się Selby. - Widziałem pani nazwisko w raporcie sporządzonym przez szeryfa Brandona. Pani pracuje u pani Artrim jako pielęgniarka?

- Tak.

- Co mi pani chce powiedzieć? - spytał Selby.

- Nie wiem, jak mam zacząć... Selby uśmiechnął się.

- Niech pani spróbuje od początku, panno Saxe.

- Więc wie pan, że jestem tam zatrudniona jako pielęgniarka. Nie jako wykwalifikowana pielęgniarka, ale osoba spełniająca obowiązki pielęgniarki. Nie miałam w życiu okazji zdobyć odpowiedniego wykształcenia, aby móc być w pełni uprawnioną pielęgniarką.

Selby skinął poważnie głową.

- Otóż mam pewne powody, aby przypuszczać... to znaczy myślę, wydaje mi się, że jeśli ktoś odkryje dowody popełnionego przestępstwa, winien powiadomić o tym władze, prawda?

- Tak.

- Jakoś trudno mi to zrobić. Bo widzi pan, właściwie nie mam nic określonego, co mogłabym wskazać palcem i powiedzieć: „To jest właśnie to”, ale...

Widząc jej wahanie Selby rzekł:

- Niech pani po prostu wszystko powie, a potem będziemy wspólnie zastanawiać się nad dowodami.

Ellen Saxe głęboko zaczerpnęła tchu.

- Ona go zamordowała - powiedziała nagle.

- Kto?

- Pani Artrim.

- Chce pani powiedzieć, że pani Artrim zamordowała człowieka, którego nagie ciało...

- Nie, nie - przerwała mu. - Nie jego. Zamordowała swojego męża.

Patrząc na pielęgniarkę krytycznym okiem człowieka, który przywykł widywać ludzi w stanie podniecenia, Selby powiedział:

- Sądziłem, że zginął w wypadku samochodowym. Tak właśnie wszyscy myślą, ale to nie był upadek.

- Ale nie było jej przy tym, prawda?

- Nie. Ona tylko przygotowała odpowiednio samochód. Wiedziała, że mąż był pijany. Myślała, że to on będzie prowadził. Chodziło jej naturalnie o ubezpieczenie. Któż by kręcił nosem na pół miliona dolarów! Wiedziała, jak uszkodzić mechanizm kierowniczy. Obluzowała jakąś śrubę, a wstrząsy, na jakie był narażony samochód, dokonały reszty. Samochód jechał górzystą drogą, która przebiega skrajem wąwozu.

- Proszę mówić dalej - rzekł Selby.

- Ale to nie jej mąż prowadził wóz. Za kierownicą siedział teść, a on był trzeźwy. Pani Artrim jechała za nimi, żeby się upewnić, że wszystko potoczy się tak, jak uplanowała. Byłabym nawet skłonna uwierzyć, że sama podpaliła ten samochód.

- To bardzo poważny zarzut, panno Saxe.

- Wiem o tym.

- A jako praktyczna, zrównoważona młoda kobieta nie wysuwałaby pani takiego zarzutu, gdyby nie miała pani nic ną jego poparcie.

- Z tym właśnie kłopot. Mam zbyt wiele dowodów, żeby móc milczeć, ale za mało, żeby móc to absolutnie udowodnić.

- To może niech mi pani powie, co wzbudziło pani podejrzenia.

- Otóż mnóstwo rzeczy. Pan Artrim, jej teść, prowadził samochód. Był bardzo poważnie ranny. Doznał uszkodzenia kręgosłupa, miał pękniętą czaszkę i rany wokół twarzy i na szyi.

Selby skinął głową.

- Nie może chodzić - powiedziała. - Nie wiem dokładnie, co to za uszkodzenie, ale odbiło się na koordynacji ruchów. Może poruszać nogami, ale nie może się na nich utrzymać. Jak z dzieckiem, które umie się podnieść na nogi, ale nie nauczyło się jeszcze chodzenia.

- Zdaje się, że ma również jakieś zaburzenia pamięci, prawda?

- Tak. Nie pamięta nic, co dotyczy wypadku. I to szczęście pani Artrim.

- A więc pani podejrzenia nie opierają się na tym, co on pani powiedział?

- Niezupełnie - odparła panna Saxe. - Ale powiem panu, co ja sama o tym myślę. Myślę, że pan Artrim miał amnezję. Że miał również uszkodzony kręgosłup. Ale myślę też, że stopniowo odzyskuje pamięć i koordynację, tylko że jest za sprytny, aby się z tym zdradzić.

- Czemu? - spytał Selby.

- Bo wie, że ona uszkodziła samochód. Wie, że to ona zabiła jego syna, ale nie ma jeszcze dostatecznych dowodów. Na razie czeka, aż znajdzie dowody, i udaje głupca. Niedawno - ciągnęła panna Saxe - weszłam niespodziewanie do jego pokoju i zobaczyłam, jak uczy się chodzić. Nie zauważyLmnie, bo drzwi były otwarte, a ja weszłam z łazienki. Stał przed lustrem z wyciągniętymi przed siebie rękami - zupełnie jak dziecko, które próbuje chodzić. Zrobił nawet jeden krok, nim upadł - to znaczy nie upadł, ale byłby upadł, gdyby się nie przytrzymał łóżka.

- I co pani zrobiła? - spytał Selby.

- Pobiegłam do niego i powiedziałam, że mu nie wolno chodzić. Lekarz zabronił mu próbować chodzić, póki jest niebezpieczeństwo skrzepu w mózgu. Mówił, że ono istnieje jeszcze rok.

- I co dalej? - spytał Selby.

- Właśnie wtedy powstały moje podejrzenia. Pomogłam mu dźwignąć nogi na łóżko i ułożyłam poduszki pod głową. Potem zawołał mnie i powiedział: „Proszę usiąść na skraju łóżka. Chcę z panią porozmawiać”. Więc usiadłam, a on mówi: „Proszę mi powiedzieć prawdę. Jakie jest zdanie lekarza, czy ja w ogóle będę kiedykolwiek chodził?”.

- Co pani powiedziała?

- Powiedziałam prawdę. Wcale nie rozmawiałam z lekarzem. To pani Artrim przyjęła mnie do pracy. Wiem tylko to, co ona mi mówiła, a ona mówiła, że zdaniem lekarza w ciągu paru lat może odzyskać władzę w nogach, a wtedy może powróci mu pamięć.

Wtedy pan Artrim spojrzał na mnie takim śmiesznym, chytrym wzrokiem i powiedział: „Chcę się dowiedzieć jednego. Czy jak rozjaśni mi się w głowie i wróci mi pamięć, to odzyskam tym samym umiejętność chodzenia?”

- A co pani na to?

- Że tak to rozumiem, a on mnie poprosił, żebym się dowiedziała na pewno. Powiedział, że to bardzo ważne, a potem oświadczył: „Postaram się to pani wynagrodzić, ale musi mi pani obiecać, że pani nigdy nie powie mojej synowej o mojej próbie chodzenia. Nie chcę, żeby wiedziała, że próbuję się wyleczyć. Niech raczej sądzi, że mam ochotę spędzić resztę życia w fotelu na kołach”.

Więc naturalnie byłam bardzo zdziwiona i zdenerwowana, ale przyrzekłam mu, że nic nie powiem, a on spojrzał mi w oczy i powiedział: „Wygląda pani na sprytną dziewczynę. Czy nie przyszło pani na myśl, że okoliczności śmierci mego syna są niejasne?” Odpowiedziałam, że nie. Nigdy o tym nie myślałam, bo co to mnie obchodzi, a on na to: „Chciałem po prostu wiedzieć, czy pani w ogóle się nad tym zastanawiała”. A potem spytał, czy pani Artrim przychodzi do kuchni, kiedy przygotowuję dla niego posiłki, więc odparłam, że czasami tak, a on mi przykazał: „Niech pani pilnuje, żeby się nie zbliżała do mego jedzenia. Rozumie pani? I niech pani nigdy nie zostawia jej w kuchni samej, gdy pani dla mnie gotuje”. Wtedy zapytałam go wprost: „Czy pan się boi, żeby pana nie otruto?” A on: „Nie, raczej obawiam się, że mi dosypie narkotyków do jedzenia. Gdyby to kiedyś zrobiła wieczorem, a potem...” I na tym urwał i nie chciał więcej mówić.

- To już wszystko, na czym opiera pani swoje podejrzenia? - spytał Selby.

Kiwnęła głową.

- No, a co z tym mechanizmem kierowniczym?

- Och, sama to sobie wymyśliłam. Mam przyjaciela, który jest doskonałym mechanikiem samochodowym. Spytałam go tak sobie, niby od niechcenia, czy można umyślnie spowodować wypadek przez zmajstrowanie czegoś w motorze, a on powiedział, że tak, i wytłumaczył mi w jaki sposób. Zapomniałam już, jaką konkretnie śrubę trzeba odkręcić, żeby kierowca stracił panowanie nad samochodem.

- Musi pani jednak przyznać, że to żaden dowód, panno Saxe.

- Wiem, ale gdyby pan czuł to nieustanne napięcie w tym domu... Jakby się coś miało stać. Myślę, że ona go chce zabić.

- A nie sądzi pani, że to on chce ją zabić?

- Nie. On jest bardzo miły. Muchy by nie skrzywdził, ale też nie taki głupi, za jakiego ona go uważa, a choć nie może chodzić, jest silny. Jest wysoki, szeroki w ramionach i gdyby pan zobaczył jego ciało, wcale by pan nie powiedział, że jest starszy od niej. Twarz ma starą, ale fizycznie jest zdumiewająco dobrze zakonserwowany.

- Cieszę się, że pani mi to powiedziała. Będę o tym pamiętał. Jeśli usłyszy pani lub zobaczy jeszcze coś podejrzanego, proszę mi dać znać. A co z tym nagim włóczęgą? Czy pani go widziała?

- Tak.

- Gdzie?

- Przechodził koło mojego okna. To znaczy jakieś dziesięć, piętnaście metrów od mojego okna.

- Widziała go pani wyraźnie?

- Niezupełnie, ale na tyle, żeby spostrzec, że nie ma na sobie nic.

- Proszę posłuchać - rzekł Selby - to jest ogromnie ważne. Czy szedł ktoś z nim albo za nim?

- Nikt a nikt - odparła. - Przynajmniej ja nikogo nie widziałam.

- No i co pani wtedy zrobiła?

- Skoczyłam do telefonu, by powiadomić policję, ale pani Artrim zaczęła dzwonić na mnie jak oszalała. Włożyłam więc szlafrok i pobiegłam na górę. Siedziała przy oknie, bo nie mogła zasnąć. Prawdopodobnie zobaczyła go w tym samym czasie, co ja.

- A co pani robiła? - spytał Selby. - Czemu pani nie spała?

- Nie wiem. Zbudził mnie jakiś hałas w domu i już nie mogłam usnąć. Byłam jakaś niespokojna, jak człowiek, który czuje, że coś ma się zdarzyć.

- Może mi pani bliżej określić ten hałas, który panią zbudził?

- Nie. Wiem tylko, że coś mnie zbudziło.

- Pani pokój jest na parterze?

- Tak.

- I natychmiast, gdy zobaczyła pani tego włóczęgę, pani Artrim zadzwoniła na panią i kazała zawiadomić policję?

- Tak.

- A gdzie był Frank Artrim w tym czasie?

- Spał w swoim pokoju. Jego pokój przylega do mojego. On bierze proszki nasenne, ale jak przyszła policja, zbudził się i zaczął dzwonić i walić w podłogę laską, którą ma zawsze przy swoim łóżku. A pani Artrim popadła w histerię. Musiałam najpierw ją uspokoić, a dopiero potem pobiec na dół i wyjaśnić panu Artrimowi, że nie mogłam przyjść od razu, bo byłam u jego synowej.

- Jak on to przyjął? - spytał Selby.

- Był niezadowolony. Powiedział, że zostałam zatrudniona do opieki nad nim, nie nad panią Artrim. Opowiedziałam mu o włóczędze i że ktoś strzelał, i że policja prowadzi dochodzenie, a pani Artrim popadła niemal w histerię.

- I co on na to?

- Że niech sobie histeryzuje i pal ją licho, a potem zaczął mnie wypytywać o tego włóczęgę. Powiedziałam, że niewiele wiem, że tylko zobaczyłam mężczyznę przechodzącego pod oknami i że ten mężczyzna najwyraźniej nie miał nic na sobie. Nie wiem dlaczego, ale to go jakby uspokoiło. Pomyślał chwilę i zaraz się uspokoił. Zapytał mnie: „Jest pani pewna, że nie miał nic na sobie?” Odpowiedziałam, że absolutnie pewna, a on uśmiechnął się i rzekł: „Proszę teraz pójść do Rity i zająć się nią”. I już nie miałam z nim kłopotów.

- Słyszała pani strzał?

- Oczywiście.

- Czy to było na długo przed przyjściem policji?

- Sądzę, że musiał paść w chwili, gdy przyjechali.

- Gdzie pani była w tym czasie?

- W swoim pokoju - odparła. - To właśnie wtedy, po tym strzale pani Artrim mnie wezwała, a ja pobiegłam na górę i zastałam ją rozhisteryzowaną, no może niezupełnie - rozhisteryzowaną, ale ogromnie zdenerwowaną, na skraju histerii.

- I wtedy zbudził się jej teść?

- Tak, i zaczął walić laską w podłogę.

- No dobrze, panno Saxe. Teraz musi mnie pani dobrze zrozumieć. Nie chcę umniejszać wagi pani informacji. Doceniam fakt, że pani do mnie przyszła, alei osoby chore umysłowo miewają zwykle dziwne pomysły. Pan Artrim pewnie nie ma żadnych podstaw, aby sądzić, że synowa chce go otruć lub narkotyzować.

Ellen Saxe nie powiedziała nic, ale jej milczenie stanowiło żywe zaprzeczenie słów Selby'ego.

- Spełniła pani swój obowiązek - ciągnął Selby - przychodząc z tą sprawą do mnie. Obiecuję, że ją zbadam, pani jednak tymczasem nie wolno mówić o niej nikomu. Czy pani rozumie?

- Tak, oczywiście.

- Oskarżenie kogoś o morderstwo - mówił Selby - to bardzo poważna rzecz.

- Ja wiem, ale jestem tego całkiem pewna. Gdyby pan znał te wszystkie drobiazgi, które składają się na to naprężenie, to napięcie, tę wrogość...

- Rozumiem - rzekł Selby - zbadam tę sprawę. A tymczasem proszę się zachowywać tak, żeby się żadne z nich nie domyśliło, że pani coś podejrzewa. Proszę zapomnieć, że pani cokolwiek mi mówiła. Niech pani teraz wraca spokojnie do pracy i stara się o tym nie myśleć i się tym nie przejmować.

- Niełatwo to robić, kiedy się mieszka w domu, gdzie ludzie chcą się wzajem wymordować. Niech pan zapamięta moje słowa, panie Selby, ona go zamorduje. Zabiła swego męża, a teraz zamorduje jego.

- Jeżeli dowie się pani czegoś nowego - rzekł Selby - proszę mnie zaraz zawiadomić. A w ogóle proszę się nie przejmować. My się tym zajmiemy.

Kiedy odeszła, Selby zadzwonił do Rexa Brandona.

- Rex - spytał - czego dowiedziałeś się u Artrimów?

- Niewiele - odparł Brandon. - Pielęgniarka i pani Artrim widziały tego włóczęgę. Wezwały policję, która przybyła mniej więcej dziesięć minut po otrzymaniu wezwania.

- Gdzie była pielęgniarka, kiedy policja przyjechała?

- Na górze, u pani Artrim, która dostała ataku histerii.

- A gdzie był Artrim?

- Na dole, walił laską w podłogę, wściekły jak sto diabłów, że nikt nie przychodzi na jego wezwanie. Utrzymuje, że pielęgniarka jest po to, żeby usługiwała jemu, a nie jego synowej. Nawiasem mówiąc, Doug, on nigdy nie nazywa jej swoją synową. Stracił pamięć w wypadku i musi się opierać na tym, co mu inni mówią o przeszłości. Widocznie traktuje ten ich stosunek cum grano salis.

- Zastanawiam się - rzekł Doug - czy jest jakiś związek między tym włóczęgą, nabyciem domu przez Carra i Ritą Artrim.

- A cóż ona może mieć wspólnego z A. B. Carrem? - spytał szeryf.

- Nie wiem - odparł Selby - ale z tą możliwością należy się liczyć.

Brandon jakoś na swój sposób przeciągając słowa powiedział:

- Otto Larkin chodził dziś w odwiedziny do A. B. Carra.

- No i co wskórał? - spytał Selby.

- O ile mogę wywnioskować, nic a nic - odparł Brandon. - Był bardzo przegrany, kiedy wrócił. Co najśmieszniejsze, to że idąc zionął ogniem i był pełen przechwałek, jak to on się rozprawi z tym wielkomiejskim adwokatem. A wrócił jak pies z podkulonym ogonem.

Selby pomyślał chwilę, a potem powiedział:

- Słuchaj, Rex, czy mógłbyś tak zrobić, żeby Carr na jakiś czas dostał się pod nadzór policyjny?

- Czemu?

- Bo mam wrażenie, że Pete Ribber będzie się chciał z nim skontaktować.

- Dobrze - rzekł Brandon - załatwię to, a jednocześnie można poprosić Los Angeles, żeby zrobili to samo u siebie. Im też zależy na ujęciu Ribbera.

- To świetnie, Rex. Załatw to od ręki, jeśli możesz.

- Dobrze, załatwię.

- Czy wkładaliście ubranie na trupa? - spytał Selby.:

- Tak, w biurze śledczego. Pasuje jak ulał. Dziura w ubraniu przylega do rany w ciele. Ale o jednym trzeba pamiętać, Doug. Po sekcji zwłok nie udało si ustalić, która kula była śmiertelna. Druga kula przeszyła ciało niemal tą samą drogą, co pierwsza. Każda z nich mogła spowodować natychmiastową śmierć. Śledczy nie jest w mocy ustalić, która była pierwsza.

- I właśnie dlatego świadectwo pani Artrim i pielęgniarki jest takie ważne. One widziały tego człowieka, jak chodził po ogrodzie nago, na krótko przed strzałem. Zatem fatalny strzał nastąpił, kiedy on był nagi. Dopiero potem ktoś włożył ubranie na trupa i strzelił jeszcze raz, a następnie zdjął ubranie i umieścił tam, gdzie musiało zwrócić na siebie uwagę władz.

- Możliwe, że ten plan został tak sprytnie pomyślany, abyśmy sądzili, że fatalną kulą była ta, która go trafiła, gdy jeszcze był w ubraniu. Ale jeśli chcesz wiedzieć, jaki jest mój pogląd na tę sprawę, to ci powiem, że wśród ludzi z nią związanych jest tylko jeden, który byłby zdolny coś podobnego wymyślić. Rozumiesz mnie?

- Rozumiem - rzekł Selby - jest zatem szansa, że nielicho nałamiemy sobie głowy, nim to wszystko rozgryziemy. Muszę przemyśleć parę rzeczy, zanim zdecyduję się na rozmowę z Carrem.

- Dobra - powiedział Brandon - ale nie dajmy się temu gładkiemu adwokatowi z miasta wystrychnąć na dudków. Jeśli wymyślił jakieś komplikacje prawne, które nam zwiążą ręce, to niedaleko zajdziemy.

- Muszę trochę pomyśleć i trochę postudiować. Daj mi znać, jeśli będzie coś nowego.

- Postaraj się wyspać, Doug - poradził mu szeryf. - Musisz mieć jasny umysł, żeby się wyznać w tych wszystkich zawiłościach.

- Dobrze, Rex. I słuchaj, chciałbym, żebyś przejrzał akta sprawy śmierci Jamesa Artrima. Dowiedz się o niej wszystkiego, co tylko można.

- Teraz zaraz? - spytał Brandon.

- Tak - odparł Selby. - To może się okazać bardzo ważne. Być może Rita Artrim i Ellen Saxe, ta pielęgniarka, będą naszymi najważniejszymi świadkami. Jeżeli sią Carr do nich dobierze i znajdzie coś, co będzie mógł przeciwko nim użyć, wytrąci nam z ręki nasz jedyny atut.

- Dobrze, Doug. Zajmę się tym. Wyśpij się dobrze.

- Spróbuję - rzekł Selby i odłożył słuchawkę.

Rozdział 6

Otto Larkin obradował z Franklinem Griersonem, redaktorem dziennika „Blade”.

Grierson, potężny, sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, o tak pochylonych plecach, że jego wielka głowa z gęstą siwiejącą grzywą włosów wyglądała jak osadzona na piersi, przeszył komendanta policji spojrzeniem swych czarnych, lśniących oczu i powiedział:

- Larkin, jesteś kompletny bałwan.

Uszkodzenie krtani nadawało głosowi Griersona osobliwe chrypiące brzmienie, które sprawiało, że jego wypowiedzi miały ton ostatecznej decyzji.

Larkin poczerwieniał i zaczął coś bełkotać.

Grierson podniósł jedną ze swych wielkich dłoni powolnym ruchem człowieka, który nauczył się szanować swój czas i energię.

- Najpierw posłuchaj mnie - rzekł - a potem będziesz mówić.

Larkin wyjął z kieszeni cygaro i odgryzł z wściekłością koniuszek.

- Mów - powiedział.

- A. B. Carr - zaczął Grierson chrypiącym niby pół-szept głosem - ma więcej oleju w głowie niż wszyscy prawnicy w tym okręgu razem wzięci. Sprzedaje ten swój olej za duże pieniądze. Gdyby Selby miał choć połowę jego rozumu, nie siedziałby tutaj, ale zbijałby forsę.

- Więc co z tego? - spytał Larkin.

- Właśnie Carr jest zamieszany w tę sprawę. Nikt inny nie miałby tyle rozumu, żeby posłać tę drugą kulę w trupa. Pamiętaj, Larkin, sprawa musi być udowodniona ponad wszelką wątpliwość, tak żeby można było wziąć jedną z tych kul i powiedzieć: „Ta kula była śmiertelna. Została wystrzelona z takiego to a takiego rewolweru, a ten rewolwer znajdował się w momencie strzału w rękach takiego a takiego człowieka”. Ale wystarczy, żeby Carr przedstawił jakąś rozsądną wątpliwość. Jeżeli strona oskarżająca ma lekką przewagę nad obroną, to jeszcze za mało. Nawet jeżeli ma stuprocentową przewagę, to wystarczy ta jedna szansa na sto, jeżeli jest rozsądna, żeby obrońca mógł popsuć szyki oskarżycielowi.

- No dobrze - rzekł Larkin - ale co mnie do tego?

- To - oświadczył Grierson - że ty szukasz rozgłosu. Jesteś próżny, głupi i uparty. Selby i Rex Brandon robią dobrą robotę. W sprawozdaniu napisaliśmy, że im się poszczęściło. Ale nie oszukuj się. Oni odwalili kawał uczciwej roboty. Stanąłeś wobec morderstwa popełnionego w obrębie miasta i coś robił? Tak się cholernie palisz, żeby pokazać, że też coś potrafisz, że wlazłeś na sam środek sceny i zgarnąłeś wszystkie oklaski.

- Nie myśl sobie - powiedział Larkin z gniewem - że jak wydajesz tę gazetę, to całe miasto do ciebie należy. Nie wyobrażaj sobie, że nie damy sobie rady bez tej twojej szmaty. Znam inną gazetę, gdzie tylko czekają...

- Zamknij się, bałwanie - przerwał mu Grierson nie podnosząc głosu. - Ja chcę ocalić ciebie przed samym tobą.

- Dziękuję. Potrafię sam zadbać o siebie.

- Ty - rzekł Grierson - jesteś nieporadny jak osesek. Carr ma dziesięć razy więcej rozumu w głowie niż Selby i Brandon razem wzięci. Selby natomiast ma dziesięć razy więcej rozumu od ciebie. Słuchaj mnie i rób, co ci mówię, a będzie dobrze. Przestaniesz mnie słuchać i będziesz robił po swojemu, to w ciągu czterdziestu ośmiu godzin znajdziesz się w ukropie. Ani się obejrzysz, a będziesz ugotowany i twoja kariera polityczna skończona.

- Należy się domyślać - powiedział Larkin z sarkazmem - że ty ze swej strony masz dziesięć razy więcej rozumu od Carra.

- Nie rób z siebie durnia, Larkin. Jestem na tyle bystry, żeby znać swoje możliwości. Dlatego jestem mądrzejszy od ciebie. A tobie się wydaje, że zjadłeś wszystkie rozumy. Poszedłeś do Carra. Co ci to dało?

- Niewiele. Ale jeszcze nie skończyłem z nim.

- Słuchaj - rzekł Grierson. - Ja w tych sprawach tkwię. Moja gazeta tkwi w tych sprawach. Mamy organizację polityczną, która rządziła tym okręgiem pośrednio czy też bezpośrednio przez piętnaście lat. Potem Sam Roper, wówczas prokurator okręgowy, zaczął lekceważyć swoje obowiązki. Szeryf był kanciarzem. W mieście zaczęło się szerzyć bezprawie. Wezwałem ich do siebie i powiedziałem, że jeśli się nie opamiętają, zostaniemy wysadzeni z siodła. Ale nie chcieli nawet słuchać. I co się stało? Selby i Brandon wyszli w wyborach na czoło i całą kombinację diabli wzięli. Oni są u władzy. - Grierson zrobił wymowną pauzę. Jego błyszczące oczy przykuwały do siebie wzrok komendanta policji. - Ale nie pozostaną u władzy - ciągnął Grierson powoli. - Nie są politykami. Żaden aparat polityczny za nimi nie stoi. Wciąż odcinają kupony od tego, że zwalczyli dawny aparat i wprowadzili skuteczne, uczciwe rządy. Reszta tych nowych gorzej sobie radzi. Póki Selby i Brandon są u władzy, tamci się jakoś trzymają, a co nam z tego, że mamy w swoim ręku część aparatu okręgu, jeśli urząd szeryfa i prokuratora jest poza naszym zasięgiem? Wiesz o tym doskonale. To jest praktyczna polityka.

- A co to wszystko ma ze mną wspólnego? - spytał Larkin.

- Starasz się być dyplomatą. Próbujesz grać na obie strony. Trzymać z Selby'm i Brandonem. Nie oszukasz ich. Nikogo tym nie oszukasz. Jesteś powiązany z innym aparatem politycznym. Należysz do naszej paki.

- Nigdy nie mówiłem, że nie - rzekł Larkin. - Ale póki będą popularni, będę udawał, ze z nimi współpracuję.

- Słusznie - powiedział Grierson. - Ale nikogo tym nie oszukasz. Nie oszukasz ich, nie oszukasz ich przyjaciół, nie oszukasz wyborców.

- A co mam robić? Siedzieć z założonymi rękami i odmawiać współpracy z nimi? Żeby mnie sztorcowali przy lada okazji, a ludzie mówili, że dobrze mi tak?

- Oczywiście, nie.

- Bo na to wygląda - rzekł Larkin podnosząc gniewnie głos. - Przy obecnym stanie rzeczy współpracuję z mmi. Gdyby się do mnie przyczepili, mógłbym wyjść na miasto i krzyczeć, że mnie prześladują za moje przekonania polityczne.

- Nie musisz stawiać kropek nad „i” w rozmowie ze mną - powiedział Grierson znużonym ochrypłym głosem. - Posłuchaj. W tym wypadku masz do czynienia z niezwykle sprytnie powikłaną sprawą. Nic tu nie wskórasz. Selby i Rex Brandon też nic nie wskórają. Nikt nie zdoła jej rozwikłać. Nawet sam Carr nie zdołałby tego uczynić.

- Dlaczego nie, jak jest taki mądry?

- Nie rozumiesz? - spytał Grierson. - Cały czas staram ci się to wytłumaczyć. To jest prawo. Prokurator musi udowodnić winę oskarżonego ponad wszelką wątpliwość. Wystarczy więc, żeby obrona wysunęła tę właśnie wątpliwość. I Carr właśnie to zrobił.

- Tą drugą kulą?

- Tą drugą kulą - odparł Grierson.

- Rozumiem.

Nastąpiła długa przerwa w rozmowie. Larkin nerwowo palił cygaro. Grierson, któremu choroba gardła nie pozwalała palić, patrzył na komendanta policji w skupieniu.

- Więc co mam robić? - spytał wreszcie Larkin.

- Zrobimy mały szwindelek. Sprawimy, że ty ujmiesz przestępcę, po czym przekażesz go prokuratorowi. Ty zdobędziesz sobie zasługę pojmania przestępcy. Sprawa postawienia go przed sądem i spowodowanie odpowiedniego zasądzenia będzie zależała od prokuratora. Ciebie już to przestanie obchodzić. Przestaniemy używać sobie na prokuratorze, zaczniemy go wychwalać pod niebiosa. Będziemy pomniejszali stopień powikłania sprawy. Będziemy postępowali, jakby to było oczywiste, że Selby doprowadzi do ukarania przestępcy. Napiszemy, jaki z niego dzielny facet, jak świetnie się wywiązuje ze swoich obowiązków. Zrobimy mu niezłą reklamę.

- Co dobrego z tego wyjdzie? - spytał Larkin.

Na twarz Griersona wypływał powoli złowróżbny uśmiech.

- Celem tej propagandy, którą zamierzamy zrobić - rzekł - jest skoncentrowanie uwagi wyborców na fakcie, że z chwilą gdy ty aresztowałeś przestępcę, reszta należy do Selby'ego. On to będzie musiał sprawić, żeby przestępca został skazany. Jeżeli mu się uda, powiemy, że sprawa była błaha, że materiał dowodowy został świetnie opracowany i Selby'emu pozostało tylko wejść i przedstawić ten materiał sądowi. Jeśli mu się nie uda, to...

- Już wiem - przerwał mu Larkin z błyskiem w oczach - to obsmarujecie go na wszystkie strony.

Grierson potrząsnął głową przecząco.

- Nic nie wiesz, Larkin. Jeśli mu się nie uda, to będziemy go bronili. Postaramy się go tłumaczyć, ale nasze tłumaczenia będą tak nieporadne, tak niezdarne, że najbardziej tępy czytelnik to dostrzeże. Rozumiesz mnie? W tę sprawę jest wmieszany Carr. Wmieszany bezpośrednio lub pośrednio, ale jest. Stało się to na skutek okoliczności od niego niezależnych, ale się stało.

Selby to nasz miejscowy chłopak. Zakopiemy topór wojenny po to, żeby poprzeć naszego chłopaka przeciwko przybyszom. Postawimy sprawę tak, że choć walczymy między sobą, to jednak, jeśli ktoś spróbuje nas zaczepić, całe nasze społeczeństwo stanowi jednolity front. Selby nie należy do naszej partii politycznej. Występowaliśmy przeciwko niemu, głosowaliśmy przeciwko niemu. Jest jednak naszym prokuratorem, a jako taki jest chlubą Madison County. Żaden układny adwokacina z Los Angeles, choćby sam A.B.C., najdroższy obrońca w tym mieście, nie jest dla niego równorzędnym przeciwnikiem.

A kiedy Selby poniesie klęskę - zapamiętaj moje słowa, w tej sprawie Selby się rozłoży - zaczniemy go tłumaczyć. Zamieścimy całą kolumnę tłumaczeń: „Ci, którzy twierdzą, że klient pana Carra został uniewinniony z powodu braku doświadczenia Douga Selby, młodego prokuratora okręgu Madison, nie są, mówiąc oględnie, patriotami. Madison County jest postępowym, rozwijającym się okręgiem. Doug Selby jest jednym z jego urzędników. To prawda, że być może brak mu doświadczenia. Prawda, że jest młody, ale jest człowiekiem o niezaprzeczalnej uczciwości i choć prawdziwą umiejętność i dojrzałość sądu zyska dopiero z wiekiem, dał nam pokaz dobrej walki. Fakt, że nie doprowadził do ukarania mordercy, wynika stąd, że miał do czynienia z okolicznościami, których nie był w stanie opanować. Skądże mógł wiedzieć, iż w krzyżowym ogniu pytań Carra lekarz sądowy przyznał, że nie zdołał stwierdzić, która z kul była śmiertelna?” Rozumiesz teraz, Larkin?

Otto Larkin westchnął głęboko.

- Rozumiem.

- Doskonale - rzekł Grierson. - Więc ustalone. Złapiesz mordercę i zwalisz resztę na Douga Selby.

- Tak - powiedział Larkin. - Złapiesz mordercę.

Łatwo ci to mówić.

- Słuchaj - rzekł Grierson - oni szukają człowieka, który zostawił odciski palców na rewolwerze.

- Więc co?

- Tym człowiekiem jest Pete Ribber, którego przymknąłeś i wypuściłeś, zanim się dowiedziałeś, że jest ścigany.

- Ja nie umiem czytać w myślach. Pewnie, że mu zdjęliśmy odciski palców i gdyby był zatrzymany za jakąś zbrodnię, sprawdziłbym je i zaraz bym wiedział. Ale jak ktoś zostaje wzięty po prostu...

- Zamknij się - przerwał mu Grierson. - Ja ci nie robię wyrzutów. Ja ci po prostu mówię. Oni szukają właśnie jego. Carr już raz go bronił w sądzie. Będzie go bronił znowu. Kiedy Pete Ribber wpadnie w tarapaty, będzie chciał mieć najlepszego obrońcę. Carra.

- To wcale nie znaczy, że Carr musi się zgodzić - rzekł Larkin.

Grierson pokiwał głową ze smutkiem.

- Nie doceniasz możliwości A.B. Carra.

- Nie rozumiem.

- Carr jest w to sam zamieszany. Pragnie się z tego wywikłać. A może to uczynić za pośrednictwem Pete'a Ribbera. Zapamiętaj to. Nie można sądzić człowieka za to samo morderstwo dwa razy.

- Co to ma wspólnego z całą sprawą? - spytał Larkin. - Kto chce go oskarżać po raz drugi?

- Ty tylko patrz, co Carr zrobi. On im sam ułatwi sprawę. Chcą Ribbera. Mogę się z tobą założyć, że Carr się postara, żeby w ciągu dwudziestu czterech godzin Ribber trafił w ich ręce. Kiedy zaś go będą mieli, zrobi wszystko, żeby rozprawa się odbyła jak najprędzej. Zanim zdołają się w pełni przygotować, Carr zastosuje jakiś zręczny wybieg prawny, by uratować Ribbera. Ribber zostanie uniewinniony i natychmiast zniknie, a wówczas Carr postara się, aby wyszły na jaw jakieś dotychczas nie znane dowody, wykazujące niezbicie, że Ribber jest winien - i będzie mógł roześmiać się im w nos. Nie będą mogli ponownie oskarżyć Ribbera, bo został uniewinniony. Na dobrą sprawę Ribber mógłby się wówczas sam przyznać do zbrodni.

- Przypisujesz temu Carrowi cholerną przebiegłość.

- A tak - powiedział Grierson swym chrypiącym głosem.

Znów nastąpiła chwila milczenia, po czym Larkin rzekł:

- Więc sądzisz, że Carrowi będzie zależało, żeby złapali Ribbera?

- Tak.

- A co ja tu mogę zrobić? - spytał Larkin.

- Próbowali zataić wiadomość o tych odciskach palców. Dowiedziałem się o tym. Wydajemy dodatek nadzwyczajny. Ten dodatek będzie miał taki nagłówek: „Otto Larkin identyfikuje odciski palców na rewolwerze”. Wkrótce po ukazaniu się dodatku A. B. Carr zatelefonuje, a potem wskoczy do samochodu i pogna do miasta. Pojedzie prosto do swojego biura albo prosto do Ribbera. Nie wiem. Myślę jednak, że raczej do biura, bo będzie lepiej wyglądało, jeśli Ribber tam do niego przyjdzie.

- Skąd ty o tym wiesz? - spytał Larkin.

- Bo mam normalny zasób inteligencji, znam możliwości Carra i - Grierson uśmiechnął się - przejęliśmy pewną rozmowę telefoniczną.

Larkin uśmiechnął się również.

- Mów dalej.

- Rex Brandon dzwonił na policję do Los Angeles - powiedział Grierson - prosząc, by mieli na oku A. B. Carra, gdyby się pokazał w swoim biurze. Mają tam fotografię i rysopis Pete'a Ribbera. Jeśli się tam pojawi, zaaresztują go.

- No dobrze - obruszył się Larkin - co nam przyjdzie z tego, jeżeli oni go zaaresztują, a nie my?

- Nie rozumiesz? - spytał Grierson. - Wsadzą Ribbera za kratki. Oni go ścigają za kradzież. Madison County ściga go pod zarzutem morderstwa. Zadzwonią do szeryfa. Szeryf i prokurator zabiorą Sylwię Martin i cała trójka popędzi do miasta, zabierze Ribbera i przywiezie tutaj. Będziesz to wszystko mógł przeczytać w „Clarionie”.

Larkin zaczął gwałtownie mrugać oczyma. Zmarszczył czoło.

- Nie spuszczaj z oka domu Carra - poradził mu Grierson. - Nie zdradzaj się przed Selbym i Brandonem, do czego zmierzasz. Jak tylko Carr wsiądzie w samochód i ruszy do miasta, wal za nim. Idź prosto do komendy głównej i powiedz, że jesteś z Madison City, że ci potrzebny ktoś, kto ci pomoże w ujęciu mordercy, który ma się zgłosić w biurze Carra. Oni ci na to odpowiedzą, że już otrzymali instrukcje i Carr jest pod nadzorem. Usiądziesz więc sobie i popalisz cygaro, a oni natychmiast cię zawiadomią, jak złapią Ribbera. Wtedy ty mu powiesz, że przyjechałeś po niego z Madison City. Zaaresztujesz go pod zarzutem morderstwa i przywieziesz tutaj. „Blade” wypuści dodatek nadzwyczajny. Na pierwszej stronie będzie wypisane dużymi czcionkami: „Otto Larkin ujmuje mordercę - Komendant Policji oddaje mordercę w ręce Prokuratora Okręgowego, Selby'ego”... I cała twoja robota zakończona. Ty zidentyfikowałeś odciski palców. Ty pojmałeś mordercę. Oddałeś go w ręce prokuratora. Będziesz spacerował po Main Street i przyjmował gratulacje. Nie będziesz miał nic więcej do roboty. Sprawa udowodnienia przestępstwa należy do Selby'ego. Złapałeś mordercę. Nikt nie ma prawa niczego więcej od ciebie wymagać. Znalazłeś mordercę i ująłeś w ciągu trzydziestu sześciu godzin. Czego jeszcze chcesz?

Larkin pomyślał chwilę, potem wstał i strząsnął popiół z cygara.

- To mi wystarczy - rzekł.

Rozdział 7

Było już po dziesiątej, kiedy Doug Selby przestał rozmyślać. Zgasił lampę na biurku, wytrząsnął popiół z fajki, podniósł story, zamknął okno i przygotował się do wyjścia.

Właśnie gasił górne światło, kiedy zadzwonił telefon.

Siedziba władz okręgu miała własną centralkę, lecz na noc przełączono telefon prokuratora i szeryfa na linię miejską.

Selby zazwyczaj zniechęcał nocnych rozmówców po prostu tym, że nie podnosił słuchawki telefonu biurowego. W biurze szeryfa był zawsze dyżurny urzędnik, toteż gdyby zaszła jakaś ważna sprawa, szeryf by go powiadomił.

Stał przy wyłączniku i patrzył ze zmarszczonymi brwiami na telefon. Wreszcie, powziąwszy decyzję, podszedł do biurka, podniósł słuchawkę i powiedział:

- Halo.

- Czy to pan Selby, prokurator okręgowy? - usłyszał głos kobiecy.

- Tak.

- Czy mogłabym się z panem natychmiast zobaczyć?

- A kto mówi?

- Fermal, gospodyni pana Carra.

- Ach tak, dobrze, proszę pani. A gdzie pani jest?

- Jestem w mieście. Dzwonię ze sklepu ze słodyczami. Mogłabym przyjść do pana do biura. Dzwoniłam przedtem w kilka innych miejsc, żeby pana znaleźć. Ktoś mi powiedział, że pan jest w biurze, dlatego zadzwoniłam tutaj.

- Proszę bardzo. Drzwi urzędu już zamknięte, ale zaczekam przy drzwiach na panią i otworzę.

Odłożył słuchawkę, zaciągnął story i poszedł szybko korytarzem, następnie marmurowymi schodami w dół, żeby zaczekać przy okratowanych szklanych drzwiach urzędu na panią Fermal.

Pani Fermal zajechała rozklekotanym wiekowym gruchotem. Selby patrzył, jak parkuje samochód, a następnie gramoli się przez wąskie drzwiczki na zewnątrz, Namacała stopą chodnik, trzasnęła drzwiami samochodu, odwróciła się i ruszyła ku drzwiom urzędu z ponurym zdecydowaniem osoby spełniającej swój obowiązek.

Gdy weszła na schodki wiodące do frontowych drzwi, Selby otworzył i wpuścił ją do środka.

- Dobry wieczór pani - rzekł. Brakło jej trochę tchu.

- Możemy tu swobodnie rozmawiać? - spytała.

- Lepiej chodźmy do mojego biura - powiedział Selby.

Szedł wolno, żeby mogła za nim nadążyć. Wspięli się razem na schody, a potem udali się korytarzami, potęgującymi echem odgłosy ich kroków, do biura Selby'ego.

Kiedy już siedziała naprzeciwko jego biurka, Selby spytał:

- No, więc o co chodzi? Ale proszę się nie spieszyć, niech pani najpierw odpocznie.

- Nie, nie... Pan już o mnie zapomniał... Ale ja nie zapomniałam...

Selby czekał.

Uśmiechnęła się i powiedziała:

- Te schody... Zupełnie człowieka wykańczają... Selby skinął głową.

Jeszcze chwilę posiedziała w milczeniu, a potem spytała nagle:

- Która godzina?

Selby spojrzał na zegarek.

- Kwadrans po dziesiątej.

- Muszę się pośpieszyć... Pan jest uczciwy, szczery człowiek. Pan mnie potraktował przyzwoicie... I mego syna pan potraktował jak należy... Myślę, że przyszedł czas, żebym się panu odwdzięczyła.

- Ja tylko staram się być sprawiedliwy, proszę pani. Zrobiłem to, co moim zdaniem było najlepsze dla pani syna i najlepsze dla społeczeństwa.

- I tak było. Trudno o lepiej.

- Co pragnie mi pani powiedzieć? - spytał Selby.

- Jeżeli ktoś się o tym dowie, stracę posadę.

- Nikt się nie dowie - zapewnił ją Selby.

- Carr trzymał kogoś u siebie w domu.

- Więził? - spytał Selby.

- Nie, chyba nie. Tylko ukrywał.

- A skąd pani o tym wie?

- Urządził sobie kilka pokoi jako miejsce do pracy. Nikomu tam nie wolno wchodzić.

- Rozumiem.

- Czasem, jak pracuje, noszę mu tam posiłki. Myślę, że to tylko tak, dla niepoznaki...

- Że to ktoś inny je za niego zjada?

- Tak.

- A kto? - spytał Selby.

- Nie wiem - odrzekła - ale przez kilka ubiegłych dni kazał tam sobie podawać wszystkie posiłki. Mówił, że jest bardzo głodny. Zjadał tyle, że dwóm chłopom by starczyło.

- A czy pani tam nie chodzi sprzątać?

- Sprzątam tylko dwa pokoje. Trzeci, po drugiej stronie łazienki, jest ciągle zamknięty na klucz. To znaczy był zamknięty. Carr mi zabronił tam wchodzić, ale jak szłam po naczynia albo posprzątać na biurku, to nastawiałam ucha. Słyszałam kilka razy, że coś tam się rusza.

- Czy ta osoba jest tam jeszcze? - spytał Selby.

- Nie. Teraz pokój jest otwarty.

- Otwarty? - powtórzył Selby.

- Tak. Dziś wieczorem znowu przychodził komendant policji. Chciał, żeby go wpuścić do domu. Carr tylko śmiał się z niego, kazał mu pójść postarać się o nakaz przeprowadzenia rewizji i jeszcze poradził, żeby się pośpieszył, bo on go oskarży o zniesławienie.

- I co komendant zrobił?

- Próbował straszyć, ale mu „się nie udało. Carr wyśmiał go i potraktował jak dziecko. Komendant poszedł jak zmyty.

- I wtedy Carr poszedł na górę i otworzył drzwi?

- Niezupełnie tak. Powiedział, że ma trochę pracy, a niedawno zadzwonił telefon i ktoś mu coś długo mówił. On sam prawie się nie odzywał. Potem położył słuchawkę i powiedział, że jedzie do Los Angeles i prawdopodobnie wróci dopiero po północy. Powiedział, że może nawet tam zanocuje.

- Ale drzwi teraz są otwarte?

- Tak. Po jego wyjściu poszłam do gabinetu, żeby opróżnić popielniczki i trochę sprzątnąć i wtedy zobaczyłam.

- Czy nie za późno było na sprzątanie?

- On tam spędza większość czasu. Kazał mi sprzątać, kiedy tylko mogę. Czasem pracuje nawet do drugiej w nocy, a wstaje zwykle o piątej, szóstej.

- Czy słyszała pani strzał dziś nad ranem?

- Nie. Nie słyszałam. Ale to nic nie znaczy. Ja mam twardy sen.

- A Carr słyszał?

- Mówi, że nie.

- Pani w to nie wierzy?

- Nie wiem. Mówię tylko, co powiedział.

- Więc poszła pani na górę posprzątać i stwierdziła, że ten trzeci pokój jest otwarty?

- Tak.

- Wchodziła pani do środka?

- Zajrzałam. Tam ktoś musiał mieszkać. Jest kanapka, a w szafie kilka koców. W pokoju był stęchły zapach, jakby ktoś tam siedział przy zamkniętych oknach. W koszu znalazłam kilka żyletek.

- A popielniczki? - spytał Selby.

- Popielniczki były puste. Carr pali zwykle cygara. Ostatnio jednak zauważyłam, że w popielniczkach w jego gabinecie było pełno niedopałków cygar i papierosów. Na niedopałkach papierosów nie było szminki, więc myślę, że ten ktoś to musi być mężczyzna.

- Nigdy go pani nie widziała?

- Nie.

- Czy on tam siedział cały czas?

- Tak.

- Czy ten pokój łączy się z łazienką?

- Nie. To znaczy, są w nim drzwi do łazienki, ale te drzwi były zamknięte na klucz, ilekroć chodziłam sprzątać, co nie znaczy, że musiały być zawsze zamknięte.

- Czy pani dotykała czegokolwiek w tym pokoju?

- Nic a nic.

- Nawet tych żyletek?

- Nawet żyletek. Do tej pory leżą w koszu.

- Czy Carr używa żyletek?

- Tak, ale nie takich. On goli się takimi o podwójnym ostrzu. Te w koszu są grubsze i mają tylko jedno ostrze.

- To bardzo ciekawe - rzekł Selby. - I nie spodziewa się pani Carra przed północą?

- Nie.

- Mogłaby mnie pani wpuścić do tego pokoju?

- Chętnie, ale wolałabym, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

- Nikt się nie dowie.

- A jak pan znajdzie coś, co będzie chciał wykorzystać?

Selby pomyślał chwilę i powiedział:

- Rozumiem panią. Postaramy się o nakaz przeprowadzenia rewizji.

- Bo on mi przykazał, żeby nie wpuszczać nikogo bez nakazu przeprowadzenia rewizji, kiedy go nie ma w domu.

Selby podniósł słuchawkę i wykręcił numer biura szeryfa. Zastępca szeryfa, który odebrał telefon, powiedział mu, że Brandon pół godziny temu udał się do domu.

Selby zadzwonił do domu Brandona.

- Jesteś już w łóżku, Rex? - spytał.

- Nie, ale właśnie miałem się położyć.

- Przyjeżdżaj natychmiast do biura, Rex, i wyciągnij z łóżka sędziego pokoju. Przywieź go z sobą. Zanim tu będziecie, przygotuję dla niego parę papierów do podpisu.

Pani Fermal spojrzała na Selby'ego niespokojnie.

- Czy chce pan, żebym tu jeszcze została?

- Nie - odparł Selby. - Niech pani jedzie do domu i czeka na nas. Ja tymczasem załatwię sprawę nakazu przeprowadzenia rewizji.

- Byłoby jednak lepiej, żeby pan zdążył wszystko załatwić, zanim on wróci - powiedziała - a mnie zostawić tylko kopię jakiegoś papierka.

Selby przytaknął.

Oparła się rękami o poręcz fotela i wstała.

- Ja tylko chciałam panu pokazać, jaka jestem panu wdzięczna za mego chłopaka...

- A my jesteśmy pani bardzo wdzięczni za pomoc - zapewnił ją Selby.

- Bardzo się cieszę - powiedziała cicho. - To ja już pójdę.

Ruszyła do drzwi i wkrótce Selby słyszał już tylko jej ciężkie kroki w długim korytarzu.

Selby poszedł do sekretariatu swego biura, włożył arkusz papieru do maszyny i zaczął na niej wystukiwać dwoma palcami. Zanim przybył szeryf i sędzia pokoju, papiery były już przygotowane.

- Będziemy potrzebowali twojego specjalisty od odcisków palców - powiedział Selby szeryfowi. - Jedziemy zrewidować mieszkanie Carra.

- Czy to nie jest trochę zbyt ryzykowne, chłopcze? - spytał Brandon niespokojnie.

- Być może - przyznał Selby - ale zrobimy to.

Podczas gdy sędzia pokoju wypisywał nakaz przeprowadzenia rewizji, Brandon wyciągnął telefonicznie z łóżka Boba Terry, eksperta do odcisków palców, i kazał mu przyjść do biura Selby'ego. Potem uzbrojeni w nakaz przeprowadzenia rewizji, Selby, Brandon i Terry udali się do Orange Heights, zatrzymali służbowy samochód przed domem Carra i Selby powiódł ich do drzwi.

Na dźwięk dzwonka w drzwiach stanęła Agnes Fermal.

- A kto tam? - spytała opryskliwie.

- Jestem prokuratorem okręgowym - rzekł Selby.

- A prawda, znam pana. - A to szeryf Brandon.

- Pana też widziałam.

- A to Bob Terry, pracownik urzędu szeryfa.

- Czego panowie chcą?

- Chcemy obejrzeć mieszkanie.

Zrobiła ruch, jakby chciała zatrzasnąć drzwi.

- Macie nakaz przeprowadzenia rewizji?

- Tak - rzekł Selby. - Pani tu jest gospodynią?

- Ano tak. Jestem sama w domu.

- Wystarczy nam obecność pani - powiedział Selby. - Oto oryginał nakazu przeprowadzenia rewizji, a tu kopia.

- A czego panowie szukają?

- Czy w tym domu ukrywa się niejaki Pete Ribber, ścigany za przestępstwo? - spytał Selby.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła pani Fermal.

- Dobrze, więc przeszukamy mieszkanie. Spojrzała na nakaz, a potem powiedziała niepewnym tonem:

- Jak to jest ten nakaz, to pewnie nie ma innej rady. Odstąpiła na bok i trzej mężczyźni weszli.

- Sądzę - rzekł Selby - że najlepiej będzie, jeśli nas pani oprowadzi. Jesteśmy w pierwszym rzędzie zainteresowani pokojem, w którym pan Carr pracuje.

- To mu się nie będzie podobało - powiedziała pani Fermal.

- Wiem o tym - odparł Selby.

Poprowadziła ich w milczeniu przez salon w hiszpańskim stylu, po krętych schodach obrzeżonych poręczą z kutego żelaza, a potem korytarzem.

- To tutaj - oznajmiła w końcu.

Mężczyźni weszli, rozejrzeli się wokół w milczeniu.

- Co to za pokój? - spytał Selby panią Fermal.

- Nie wiem. To jeden z tych, w których pan Carr pracuje.

Selby skinął głową na Brandona. Weszli do pokoju i Selby powiedział do Boba Terry:

- Sprawdźmy kilka odcisków palców, Bob. Zwróć uwagę na klamkę. Zajmij się lustrem do golenia w łazience... Tu w koszu jest kilka zużytych żyletek. Przyjrzyj się im. Zostań tu i zajmij się tym wszystkim. Cokolwiek znajdziesz ciekawego, fotografuj. My z Brandonem rozejrzymy się po domu. Czy może nas pani oprowadzić, pani...

- Fermal - podpowiedziała. - Nazywam się Fermal.

- Doskonale. Proszę nas oprowadzić.

Poszli za gospodynią przez rozległe pokoje do patio otoczonego wysokim stiukowym murem, potem znów na schody i wreszcie znaleźli się na balkonie, gdzie się wchodziło przez sypialne Carra.

- Co to jest? - spytał Selby.

- Teleskop.

Selby przyjrzał się pięciocalowemu refraktorowi umieszczonemu na mocnym trójnogu.

- Do czego - spytał - on go używa?

- Do astronomii - odparła krótko.

- Czy to jedyny jego teleskop?

- Nie. Ma jeszcze wielką lornetkę. Leży u niego w szufladzie biurka. Chce pan przejrzeć biurko?

- Nie - odrzekł Selby. - Chcę tylko obejrzeć dom.

- No to już pan wszystko widział.

Selby kiwnął głową na Brandona. Wrócili do pokoju, gdzie Terry właśnie ustawił trójnóg i zamontował na nim kamerę do zdjęć odcisków palców.

- Znalazłeś co? - spytał go cicho Brandon.

- Tak - odparł Terry. - Mam kilka.

- Czy się zgadzają z tymi, które ci dałem? - spytał Selby cicho.

Terry skinął głową.

Z ust Selby'ego wydobyło się westchnienie ulgi.

- Jeden jest na tej starej, zardzewiałej żyletce. To odcisk wskazującego palca prawej ręki. Na drugiej stronie jest rozmazany odcisk kciuka.

- Zidentyfikujemy tę żyletkę. Włóż ją do koperty, zaklej, podpisz się na kopercie i daj ją Brandonowi.

Terry wyjął kopertę, wrzucił do niej żyletkę, zakleił kopertę, podpisał się na niej i wręczył Brandonowi.

- Sfotografowałeś już to? - spytał Selby wskazując jakieś odciski.

- Nie. Właśnie fotografuję.

- Dobra. To się pospiesz.

Stali i patrzyli, jak Terry nastawia aparat i fotografuje w świetle lampy błyskowej regulując czas naświetlenia według zegarka.

Gdy skończył, Selby powiedział:

- Dobra. Spróbujmy teraz następne. Weźmiemy... Urwał usłyszawszy warkot samochodu zawracającego na podjeździe.

- To na pewno pan Carr - powiedziała pani Fermal wyraźnie wystraszona.

- Rób swoje, Terry - rzekł cicho Selby.

Terry nadal robił zdjęcia. Szeryf Brandon nerwowo nasypał tytoniu w brązową bibułkę, skręcił papierosa, zapalił zapałkę i przyłożył do skręta.

Na schodach rozległy się kroki, dźwięk otwieranych i zamykanych ponownie drzwi, potem odgłos szybkich kroków w korytarzu i w drzwiach stanął Alphonse Carr z ponurą twarzą.

- Co się tu, u diabła, dzieje? - spytał.

- Fotografujemy odciski palców - odparł Selby.

- A jakże!

- Sam pan widzi - rzekł Selby.

- Jak ci ludzie tutaj weszli? - spytał Carr panią Fermal.

- Powiedzieli, kto są, i dali mi ten papier - podała mu nakaz przeprowadzenia rewizji.

Carr wziął złożony arkusz papieru, ale nie od razu zaczął go przeglądać. Najpierw jego zimne, surowe, zagniewane oczy przebiegły twarze trzech mężczyzn. Dopiero później Carr podszedł do biurka, usiadł i przejrzał uważnie nakaz. Kiedy go przeczytał, złożył papier starannie, wsunął do kieszeni, wyjął z kieszonki kamizelki cygaro, odciął koniec, zapalił i zwrócił się do Selby'ego.

- Zaczyna pan stawać się natrętny, Selby.

- Zależy, co pan rozumie przez to określenie - odparł Selby.

- Pan wie doskonale.

- Jestem urzędnikiem - powiedział Selby - wypełniam tutaj moje urzędowe obowiązki. Jeśli uważa pan to za natręctwo, to jestem natrętny.

Nagle na twarz Carra wypłynął uśmiech. Odchylił się do tyłu w swoim krześle obrotowym, założył nogę na nogę i rzekł:

- Nie przeszkadzajcie sobie, chłopaki. Czujcie się jak u siebie w domu.

- Zaraz skończymy - powiedział Selby.

- Znaleźliście co? - spytał Carr.

- Kilka odcisków palców - odparł Selby.

Bob Terry przycisnął migawkę aparatu i rzekł do Selby'ego:

- Skończone.

- Ciekawym, czego się pan po tym spodziewa, Selby, co to panu da? - spytał Carr.

- Nie wiem - odrzekł prokurator.

- Przypuszczam, że pan wie, że się pan naraził na proces o odszkodowanie?

Selby wzruszył ramionami.

- Wy, prowincjonalni amatorzy, bywacie dość męczący. Ale cóż? Powinienem był tego oczekiwać.

Rex Brandon wystąpił parę kroków naprzód.

- Dobra - rzekł - jesteśmy prowincjonalni, jesteśmy amatorzy, ale jesteśmy uczciwi. Niech pan nie myśli, że panu się uda nas speszyć, żeby zyskać na czasie. Jak to się stało, że są w tym pokoju odciski palców człowieka, który jest ścigany za przestępstwo?

- Nie mam najmniejszego pojęcia, szeryfie - odparł Carr.

- My, w tym okręgu, nie mamy zwyczaju patrzeć przez palce na fakt ukrywania ściganego przez prawo przestępcy.

- Rad tego słucham - powiedział Carr.

- Zauważyłem - rzekł Selby - że ma pan teleskop na balkonie.

- Naprawdę? - zapytał Carr drwiąco.

- Chciałbym - ciągnął Selby - żeby nam pan powiedział, kiedy pan widział ostatnio Petera Ribbera, alias Petera Drumicka, alias Al vina Catone'a.

Carr pykał spokojnie dymem z cygara.

- Naprawdę by pan chciał? - spytał.

- Naprawdę.

- To proszę mnie zapytać w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób, a wtedy się zastanowię, czy panu powiem.

- Bardzo dobrze, ale żeby uniknąć nieporozumień, pozwolą sobie oskarżyć pana o ukrywanie w tym pokoju przez czas nieokreślony Petera C. Ribbera w pełnej świadomości, że ów człowiek jest ścigany za przestępstwo.

Carr ziewnął.

- Czy pan zaprzecza temu oskarżeniu? - spytał Selby.

- Zaprzeczam, że naruszyłem jakiekolwiek prawo. Czy to pana zadowala?

- Nie.

Carr uśmiechnął się drwiąco.

- Więc musi pan na tym poprzestać.

- Mamy dostateczną liczbę dowodów, żeby zaaresztować pana i zamknąć na noc w więzieniu - rzekł szeryf Brandon porywczo. - Jak by się to panu podobało?

- Tak bardzo by mi się nie podobało - odparł Carr - że byłbym skłonny wyrazić swoje niezadowolenie przez zwiększenie roszczeń o odszkodowanie, o które zamierzam wystąpić przeciwko wam trzem.

Brandon wyciągnął rękę do Carra.

- Dobra - rzekł. - Damy panu okazję...

- Spokojnie, Rex - ostrzegł go Selby. - Daj mi najpierw porozmawiać.

Brandon wahał się chwilę, potem niechętnie opuścił rękę i odstąpił od krzesła Carra.

Carr roześmiał §ię i powiedział: „- No, no, więc ostatecznie nawet operetkowi urzędnicy prawa miewają przebłyski inteligencji. W każdym razie wymieniliśmy już urzędowe uprzejmości. Wkroczyliście do mojego domu z nakazem przeprowadzenia rewizji, nakazem, który, mam wszelkie powody wierzyć, został wydany na podstawie krzywoprzysięskiego oświadczenia. Sądzicie, że macie dowody popełnionego przeze mnie przestępstwa. Ja zaś myślę, że drogo zapłacicie za wysuwanie fałszywych oskarżeń przeciwko mnie, za wystawienie mnie na ośmieszenie i wzgardę w moim zawodzie i naruszenie spokoju. Wystąpiliście w stosunku do mnie z bezpośrednim oskarżeniem, a ja temu oskarżeniu zaprzeczyłem.

- Moje oskarżenie było konkretne - rzekł Selby. - Pana zaprzeczenie ogólne.

- Sądzę jednak, że wystarczające w świetle prawa - powiedział Carr. - Bądź co bądź, panowie, zrobiliśmy wszyscy to, co konieczne dla zabezpieczenia naszych pozycji. Napijemy się?

- Nie, dziękuję - odmówił Selby. - Jesteśmy na służbie.

- Chemicznie czyści, co?

- Właśnie - odrzekł Selby z uśmiechem.

- No cóż - powiedział Carr - ja nie jestem urzędnikiem. Nie muszę zważać na żadnych wyborców, więc się napiję.

Wyjął z szuflady biurka butelkę napoleona i kieliszek, nalał sobie sporą ilość koniaku i ze znawstwem wciągnął w nozdrza aromat, a potem przełknął niewielki łyczek trunku.

- Dobra rzecz - oznajmił.

- Tak wygląda - zgodził się Selby.

- Nie usiądziecie, panowie?

Brandon chciał już potrząsnąć głową przecząco, ale Selby rzekł:

- Z przyjemnością.

- Może cygarko? - zaproponował Carr.

- Ja w tej chwili palę - powiedział Brandon.

- Ja zapalę fajkę, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu - rzekł Selby.

- A pan? - spytał Carr Boba Terry.

- Nie, dziękuję - odparł Terry.

- Nie ma powodu, żebyśmy siedzieli i warczeli na siebie. Jak wam się podoba mój dom?

- Bardzo ładny - przyznał Selby.

- Prawda? Macie przyjemny klimat. Doskonale można tutaj obserwować gwiazdy.

- Bardzo mnie interesuje astronomia - rzekł Selby choć mało się na niej znam. Mógłby nam pan powiedzieć coś o gwiazdach?

Carr roześmiał się i odparł;

- Myślał pan, że mnie pan przyłapie, prawda, Selby? Dobrze, chodźcie, pokażę wam parę gwiazd.

Wyprowadził ich na balkon, nastawił teleskop na jedną z gwiazd w dyszlu Wielkiego Wozu, wyregulował soczewki i rzekł:

- Proszę. To stosunkowo słaba luneta, ale niech pan patrzy, a ja będę objaśniał.

Selby przyłożył oko do okularu.

- Zobaczy pan jasną gwiazdę i drugą, słabszą, trochę wyżej, a pomiędzy nimi nieco z boku jeszcze jedną.

- Tak, widzę - powiedział Selby.

- Jest to gwiazda w załamaniu dyszla Wielkiego Wozu - ciągnął Carr wyraźnie zadowolony z siebie. - Jest ona z pozoru pojedyncza dla nie uzbrojonego oka. W starożytności była znana jako Mizar i Alkor, koń i jeździec. Tę malutką, między nimi, brano kiedyś błędnie za planetę. Jak pan się uważnie przyjrzy, zobaczy pan jednak, że ta jasna gwiazda jest gwiazdą podwójną. Komponenty jej są tak blisko siebie, że wydaje się, iż to gwiazda pojedyncza.

- Widzę ją - powiedział Selby.

- Ciekawe, prawda?

- Bardzo.

- Skończył pan? - spytał Carr.

- Wie pan coś może jeszcze o gwiazdach? Jakieś ciekawostki?

- Carr zaśmiał się.

- Chyba wystarczy?

- To zależy - rzekł Selby. - To jeszcze nie zaspokaja mojej ciekawości.

- Ale zaspokoi sąd przysięgłych - powiedział Carr. - Miałem dziś ciężki dzień i nie chcę rozpoczynać amatorskiego wykładu astronomii. Miałem zamiar pokazać panii jeszcze kilka gwiazd, ale już jestem zmęczony.

Nadchodzi pora, panowie, kiedy się zwykle kładę do łóżka.

- Mam nadzieję, że nie zakłócamy pańskiego spokoju - rzekł Selby.

- Niestety tak - odparł Carr.

- W takim razie pozostaje nam życzyć panu dobrej nocy.

Carr nagłym ruchem wyciągnął do Selby'ego rękę. Na twarz wypłynął mu zniewalający uśmiech. Oczy, w których już nie było gniewu, zaiskrzyły się humorem.

- No cóż, Selby - rzekł - pan jest na poziomie, jakże się pan różni od tego półgłówka komendanta policji, który próbował mnie zastraszyć.

Uścisnęli sobie dłonie.

Brandon wahał się chwilę, ale potem też wyciągnął rękę.

- A jak pan się nazywa? - spytał Carr.

- Bob Terry.

Carr uścisnął rękę Boba.

- Cieszę się, że pana poznałem - powiedział. - Wygląda pan na pracowitego i inteligentnego chłopca.

Terry zaczerwienił się, ale nic nie powiedział.

- Chciałbym jeszcze przed wyjściem zadać panu parę pytań w związku z morderstwem - rzekł Selby.

- Mówiłem, zdaje się, panu, że jestem już nieco zmęczony - odparł Carr.

- Czy słyszał pan wystrzał?

- Nic nie słyszałem, nic nie widziałem, nic nie wiem i nic panu nie mogę powiedzieć.

- Czy zna pan Petera Ribbera? Carr skrzywił się i powiedział:

- Wyznaję, że nie wiem, panowie, jak mam na takie pytanie odpowiedzieć. Zetknąłem się z tym osobnikiem na płaszczyźnie zawodowej.

- Czy wie pan, gdzie on teraz jest?

- Nie.

- Kiedy go pan widział ostatni raz?

- Jestem zbyt zmęczony, żeby rozmawiać o tym z panem, panie Selby.

- Odmawia pan odpowiedzi na to pytanie? - spytał Selby.

- Powiedziałem, że jestem zbyt zmęczony, żeby o tym rozmawiać. Chętnie podejmę ten temat w bardziej odpowiednich po temu warunkach. A teraz pozwólcie, panowie, że wrócę do swego koniaku, szkoda, że nie zechcieliście mi dotrzymać towarzystwa. To wyborny trunek. Dobranoc, panowie. Wpadnijcie jeszcze kiedyś, jak będziecie mieli nakaz przeprowadzenia rewizji.

- Z przyjemnością - odparł Selby ironicznie. Carr kiwnął głową do pani Fermal.

- Proszę odprowadzić panów do drzwi.

Pani Fermal w milczeniu poprowadziła ich długim korytarzem, potem schodami do frontowych drzwi. Trzej mężczyźni wyszli. Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem.

- A to drań - rzekł Rex Brandon.

- Spokojnie, Rex - ostrzegł go Selby.

- Co teraz zrobimy? - spytał szeryf.

- Wiesz co, Rex - powiedział Selby. - Coś mi się zdaje, że następne posunięcie wyjdzie z kolei od Carra.

- Ale co on, do diabła, może zrobić? Złapaliśmy go na gorącym uczynku. Ribber jest przestępcą. Popełnił kradzież. Jest ścigany przez prawo. Carr go ukrywał w tym pokoju. Możemy tego dowieść.

- Moim zdaniem Carr jest bardzo inteligentny i bardzo pomysłowy - rzekł Selby niemal w zadumie. - Szkoda, że nie mogliśmy sfotografować tych odcisków palców, a potem zetrzeć i wyjść z domu bez jego wiedzy.

- Eee tam - powiedział Brandon - mamy dowody jego winy. Co on teraz może zrobić?

- Nie wiem - odparł Selby - ale myślę, że coś zrobi... Chodźmy do biura i zatelefonujmy do Los Angeles.

Jeżeli mieli go na oku, kiedy był u siebie w biurze, może się czegoś dowiemy.

- Dobra. Ale oczywiście mógł wcale nie być w biurze

- rzekł Brandon.

- Tak - przyznał Selby - ale przynajmniej będziemy wiedzieli.

Wrócili do urzędu władz okręgu. Szeryf zadzwonił do Los Angeles i wkrótce uzyskał w głównej komendzie policji połączenie z człowiekiem, z którym chciał.

- Mówi Brandon z Madison City. Dziś wieczorem A. B. Carr był u siebie w biurze. Czy powiadomiono was...

- urwał i siedział słuchając głosu w słuchawce, głosu, który brzmiał ostro, metalicznie w ciszy biura szeryfa. W końcu powiedział: - No, dobra, dziękuję... Nie, nic nie szkodzi. W każdym razie stało się.

Położył słuchawkę i odwrócił się do Douga Selby.

- Peter Ribber - rzekł - odwiedził Carra w jego biurze. Chłopcy pozwolili mu wejść. Kiedy wyszedł, chwycili go cichaczem i zawieźli na komendę. Carr nic o tym nie wie.

- Jak dawno temu?

- Trochę więcej niż godzinę.

- Czemu, u diabła, nie zawiadomili nas? Brandon uśmiechnął się ze znużeniem.

- Bo Otto Larkin, komendant policji w Madison City, siedział w komendzie w Los Angeles i czekał na więźnia oskarżonego o morderstwo. Gdy tylko go przyprowadzono, władze oddały go w ręce Larkina i Larkin ruszył w drogę do Madison City.

Selby patrzył wytrzeszczonymi oczyma na Brandona.

- Kto - spytał - mógł powiadomić o wszystkim Larkina?

Brandon wzruszył ramionami.

Selby stał chwilę kontemplując w zamyśleniu profil szeryfa, potem podszedł do telefonu i wykręcił numer redakcji „Clariona”.

- Z panną Martin proszę - rzekł, a po chwili, kiedy usłyszał głos Sylwii Martin, powiedział: - Mówi Doug, Sylwio. Chciałem ci powiedzieć, że Otto Larkin złapał Petera Ribbera w Los Angeles. Dowiesz się tego wszystkiego, jak przeczytasz dodatek nadzwyczajny „Blade” jutro rano. Pomyślałem, że dobrze, jak będziesz wiedziała o tym wcześniej.

- Doug! - wykrzyknęła.

- Niestety, to fakt.

- Jak do tego doszło?

- Nie wiem - odparł Selby. - Mogę się tylko domyślać.

- Gdzie on teraz jest?

- Jeśli się nie mylę, Larkin będzie miał jakieś kłopoty z silnikiem w drodze do domu. Zapewne wróci dopiero nad ranem, w samą porę, żeby móc zamknąć więźnia w areszcie miejskim, gdzie już go będzie oczekiwał przedstawiciel „Blade”, który zechce z nim przeprowadzić wywiad. Pewnie będziesz chciała mieć na oku areszt miejski, żeby móc skorzystać z przywileju prasowego.

- - Och, Doug - w głosie brzmiała nutka żalu - tak mi przykro.

- Nie przejmuj się. Słuchaj, Sylwio, chciałbym, żebyś coś zrobiła dla mnie.

- Co?

- Postaraj się, żeby Otto Larkin zyskał należyte uznanie za schwytanie przestępcy. Zrób z nim wywiad i rozdmuchaj to odpowiednio.

- Ale, Doug...

- Myślę, że tak będzie lepiej.

- Czemu, Doug?

- Nie wiem. Mam takie przeczucie.

- No cóż? Skoro chcesz...

- Sądzę, że to niezła myśl. Do jutra, Sylwio.

- Dobra. Dzięki za wiadomość. Do zobaczenia, Doug.

- Do widzenia - rzekł Selby i odłożył słuchawkę. Uśmiechnął się do szeryfa Brandona.

- No, załatwione, Rex - powiedział. - Pora się trochę przespać.

Rozdział 8

Ranek zastał Douga Selby w stanie owej rozkosznej senności, która jest pół snem, pół jawą, ciepłą, leniwą ociężałością. Po eukaliptusie, który ocieniał jego okno, skakały ptaki. Na dole u podnóża stoku strzępiły się palmowe liście, a jeszcze niżej połyskiwały w porannym słońcu dachy Madison City jak gdyby świeżo wymytego i jaśniejącego czystością. W górze kalifornijskie niebo wyglądało niczym bezmiar bezchmurnego lazuru. To poranne słońce wlewające się przez okno do pokoju sprawiało, że zbrodnia i przestępstwo wydawały się jakimś odległym, potwornym, przez człowieka, stworzonym koszmarem narzuconym światu który przecież został nastrojony na śpiew ptaków i szelest liści.

Telefon przy łóżku Selby'ego wyrwa? go swoim zgrzytliwym dzwonieniem z sennego rozleniwienia i wprowadził w świat budzącej się rzeczywistości.

Selby podniósł słuchawkę i usłyszał głos szeryfa Brandona, ale zupełnie wyzbyty powolności i dobroduszności, które zazwyczaj go charakteryzowały.

- Doug - mówił Brandon - coś zaszło w domu Artrimów. Pani Artrim dzwoniła do mojego biura i poprosiła, żebym natychmiast przyjechał. Powiedziała, że stało się coś strasznego. Jest roztrzęsiona. Za ile będziesz ubrany?

- Za jakieś trzy minuty - odparł Selby - jeżeli sądzisz, że to ważne.

- Z tego, co mówiła, Doug, wnioskuję, że tak. Wezmę służbowy wóz i będę u ciebie za cztery, pięć minut. Nie schodź, póki nie zatrąbię. Będziesz miał więcej czasu.

- Dobra - rzekł Selby i odłożył słuchawkę. Wyskoczył z łóżka. Ściągnął piżamę, włożył bieliznę, pośpiesznie umył zęby, uczesał się, postanowił się nie golić i właśnie wiązał krawat, kiedy usłyszał delikatny klakson samochodu władz okręgu.

Selby zbiegł ze schodów wprost w świeży, wczesny poranek.

- Domyślasz się, o co tu może chodzić, Rex? - spytał szeryfa siadając obok niego na przednim siedzeniu.

- Powiedziała tylko, że stało się coś strasznego - odparł Brandon. - I to była cała rozmowa, bo zaraz zaczęła się śmiać, płakać i krzyczeć, wszystko jednocześnie.

- Czy ktoś zawiadomił władze miejskie?

- Chyba nie.

- Czy to nie dziwne, że zadzwoniła do twego biura?

- Nie wiem - rzekł Brandon. - Otto Larkin nabałaganił tam trochę w związku z tym morderstwem, a zauważyłem, że jak Larkin zaczyna zgrywać ważniaka, ludzie wolą dzwonić do mnie... Przypuszczam, że będziemy musieli go powiadomić, jeśli to coś poważnego. Normalnie przekazalibyśmy ten telefon od razu do niego ale w takim stanie rzeczy... Sam wiesz najlepiej, Doug.

- Słyszałeś coś od niego o więźniu?

- Ani słowa. Ale wkrótce nas zawiadomi. Założę się że ma teraz stracha. Musi wymyślić jakieś dobre kłamstwo, żeby nie wyglądało na to, że chciał nas wywieść w pole.

- Jeżeli jemu ma przypaść cała zasługa - powiedział Selby - nie będzie się troszczył, co my o tym myślimy chociaż taką ma naturę, że lubi siedzieć na dwóch stołkach.

Szeryf skierował samochód na kręty bulwar wiodący do Orange Heights. Przez chwilę Selby rozkoszował się pięknem rozciągającej się w dole panoramy. Potem nagły podskok, gdy szeryf nacisnął hamulce, przywrócił go do rzeczywistości. Samochód stanął przed domem Artrimów.

Dwaj przedstawiciele władz okręgu wyskoczyli z samochodu i pobiegli do ganku. Selby zdążył jeszcze zauważyć, że stojący o sto jardów obok dom A. B. Carra nie zdradza żadnych widocznych oznak działalności swych mieszkańców. Drzwi się otworzyły i Ellen Saxe, z oczyma pociemniałymi ze strachu, powiedziała:

- Proszę wejść.

- Co się stało? - zapytał Selby.

- Pani Artrim oczekuje panów - powiedziała głośno, a potem cicho do Selby'ego: - Zrobiła to.

- Co? - spytał Selby szeptem.

- Wykończyła go - odparła i znów podnosząc głos rzekła: - Proszę tędy. Pani Artrim oczekuje panów w salonie.

Przeszli przez hall i weszli do salonu. Rita Artrim stała przy kominku.

- Nareszcie jesteście - powiedziała.

- Spieszyliśmy się, jak tylko mogliśmy - tłumaczył się szeryf. - Co się stało?

- Mój teść... - zaczęła Rita i urwała.

- Gdzie on jest? - spytał Selby. Potrząsnęła głową.

- Nie wiem.

- Przecież jest kaleką?

- Tak.

- Więc nie mógł sam opuścić domu, prawda? Potrząsnęła głową.

Selby podszedł do niej.

- No niechże nam pani powie coś więcej.

Westchnęła głęboko, jakby zbierając siły do wypełnienia jakiegoś niemiłego obowiązku. Selby poczuł silny zapach alkoholu w jej oddechu i rzucił okiem na Brandona. Z wyrazu twarzy szeryfa wyczytał, że i on poczuł ten zapach.

- Nie ma go - powiedziała. - Zdawało mi się w nocy, że słyszę jakieś dziwne hałasy. Przestraszyłam się, alej już tyle razy naprzykrzałam się policji, że nie chciałam tego znowu robić. Zamknęłam po prostu drzwi na klucz i schowałam się pod kołdrę. Wczesnym rankiem pomyślałam, że powinnam przynajmniej sprawdzić, czy nici się nie stało mojemu teściowi.

- Jakie to były hałasy? - spytał Selby.

- Jakby się coś poruszało... Jakby ktoś chodził po domu.

- Która to była godzina?

- Nie wiem. Musiało być dosyć wcześnie, może druga, trzecia rano.

- A kiedy pani zeszła na dół do swego teścia?

- Jakieś pięć, dziesięć minut przedtem, nim zadzwoniłam do szeryfa.

- I co pani zastała?

- Rozrzuconą pościel, ale teścia nie było w pokoju Weszłam do łazienki, tam go też nie było. Wtedy obudziłam pannę Saxe. Miałam z tym pewne trudności.

- Uśpiono mnie - powiedziała Ellen Saxe bardzo wyraźnie i zdecydowanie.

- Co takiego? - spytał Selby.

- Dano mi środek nasenny. Poznałam to po sympto mach.

- To nonsens - powiedziała szybko pani Artrim.

- Wcale nie - obstawała Ellen Saxe przy swoim. - Wiem dobrze.

- Co panią skłania do tego twierdzenia? - spytał ją Selby.

- Lekarz zostawił dla pana Artrima potężny środek nasenny, sodium amytal, na wypadek silnego zdenerwowania. Jest również łagodniejszy środek, który mil wolno częściej zażywać. Ja zaś mam kapsułki, której przyjmuję wieczorem, nie uspokajające, ale po prostuj ogólnie wzmacniające. Biorę je trzy razy dziennie. To są witaminowe kapsułki.

- No więc? - spytał Selby.

- Ktoś rozmyślnie włożył kapsułkę sodium amytal do jednej z moich witaminowych kapsułek.

- Skąd pani wie?

- Z tego, jak się czułam - odparła Ellen. - W chwilę po zażyciu tych kapsułek zrobiłam się niezwykle senna. Spytałam pana Artrima, czy mu czegoś trzeba, a on odrzekł, że nie. Przeniósł się już z fotela na kołach do łóżka i czytał książkę. Weszłam do swego pokoju, położyłam się i natychmiast zasnęłam. Pamiętam jeszcze, że nim zasnęłam, byłam straszliwie senna i ociężała. Nigdy taka nie bywam. A w nocy słyszałam jakieś hałasy. Chciałam się ocknąć i wstać. Przecież jestem tu do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mam stawiać się w nocy na każde zawołanie pana Artrima.

- Co to były za hałasy, które pani słyszała?

- Zupełnie te same, które ja słyszałam - powiedziała szybko pani Artrim.

- Chwileczkę, proszę pani - rzekł Selby. - Chciałbym, żeby panna Saxe opisała mi te hałasy.

-; Nie wiem - odparła Ellen. - To były takie dziwne odgłosy, jakby ktoś chodził na palcach po pokoju. Zdawało mi się, że słyszę... - umilkła nagle.

- Co? - spytał Selby.

- Jakieś takie odgłosy.

- Czy pani wstała?

- Nie. Ocknęłam się tylko na tyle, żeby zdać sobie sprawę, że powinnam wstać, ale czułam się zbyt ociężała i senna. Powiedziałam sobie: „Muszę wstać” i zasnęłam. Potem znów jakiś odgłos mnie budził i myślałam: „Ktoś chodzi po mieszkaniu. Może pan Artrim mnie potrzebuje”. Leżałam i nasłuchiwałam, kiedy zacznie stukać laską w podłogę, bo to jest sygnał, którym mnie zawsze wzywa, ale znów zasypiałam. A potem, jak się na dobre obudziłam, zobaczyłam panią Artrim, która stała nade mną i potrząsała mnie za ramię.

- Zbudziłam ją z okropnym trudem - powiedziała pani Artrim - ale nie sądzę, że była pod działaniem: narkotyku. Była po prostu rozespana.

Ellen Saxe zacisnęła usta z uporem.

- Byłam pod działaniem narkotyku - powiedziała.

- Czy może pani - spytał Selby panią Artrim - opisać te odgłosy, które pani słyszała?

- Były takie, jak mówiła Ellen.

- Jakby ktoś chodził?

- Tak.

- Słyszała pani czyjeś głosy?

- Nie.

- Nic, co by świadczyło o jakiejś walce? Jakieś ciosy, strzały, szurania?

- Nie, tylko... tylko...

- Śmiało - nakłonił ją Selby. Podniosła głos niemal do krzyku.

- Jakby ktoś coś wlókł po podłodze! Och, to było okropne!

Selby zwrócił się do Ellen Saxe.

- A czy pani słyszała podobny odgłos?

- Nie - odparła Ellen. - Zdawało mi się tylko, że słyszę...

- Co? - spytał Selby.

- Szelest - rzekła z wyzwaniem w głosie, zadzierając głowę do góry - szelest kobiecej sukni.

- To właśnie ten odgłos wleczenia - powiedziała Rita Artrim szybko. - Ona była pod działaniem narkotyku, nie mogła więc wyraźnie słyszeć.

- Czy panie - spytał Selby - przeszukały dokładnie dom?

- Tak - odparła Ellen Saxe - przeszukałyśmy i nie mogłyśmy nic znaleźć.

- Przeszukamy więc jeszcze raz. Gdzie zwykle leży ubranie pana Artrima?

- Wisi w jego szafie - powiedziała Ellen - tam, gdzie je powiesiłam, kiedy go rozebrałam.

- A on nie może chodzić?

- Nie.

- Więc żeby wyjść z domu musiał skorzystać z czyjejś pomocy albo posłużyć się fotelem na kołach. Czy potrafi sam dostać się na fotel?

- Tak. Zwykle trzeba mu trochę pomóc. Korpus ma silny i zdrowy, tylko nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Potrafi jednak usiąść i zsiąść z fotela. Dlatego właśnie fotel stoi tuż przy łóżku, tak jak teraz. Ale gdyby gdzieś pojechał, fotela by nie było, a tymczasem fotel jest, a jego nie ma.

- Czy fotel stoi tak, jak pani go zostawiła?

- Nie - odrzekła Ellen - jest przesunięty.

- Chodźmy przeszukać dom - powiedział Selby. Obeszli najpierw pokoje na parterze. Mężczyźni przodem, kobiety trochę z tyłu, jakby w obawie przed czymś strasznym, co mogliby znaleźć. Ellen Saxe z zaciętą, nieprzejednaną twarzą nie próbowała nawet nawiązać rozmowy z panią Artrim. Rita Artrim sprawiała zaś wrażenie jakby gotowej do ucieczki na pierwszy znak czegoś niezwykłego.

Rex Brandon spojrzał znacząco na Selby'ego i zmrużył oko. Selby jednakże potrząsnął nieznacznie głową nakazując mu milczenie.

- Dokąd prowadzą te drzwi? - spytał Selby wskazując jakieś drzwi w korytarzu.

- Do garażu - odparła pani Artrim.

- Ile państwo macie samochodów, jeden czy dwa?

- Jeden - powiedziała. - Tylko ja jedna prowadzę.

- Czy służba sypia w tym domu?

- Nie. Mamy dochodzącą gosposię. Mój teść był wielkim dziwakiem. Wymagał, żeby jego posiłki przygotowywała pielęgniarka.

- Czy zwróciła pani uwagę - rzekł Selby cicho - że mówi pani o nim w czasie przeszłym?

Pani Artrim przyłożyła chusteczkę do oczu i głośno załkała.

Ellen Saxe pochyliła się do Selby'ego i szepnęła:

- Niech pan zapyta ją o jej ubranie. Rita Artrim opuściła nagle chusteczkę.

- Co to ma znaczyć? - zapytała ostrym tonem.

- Jako pielęgniarka ostrzegam pana Selby, że pani jest bliska załamania nerwowego.

Przez chwilę oczy Rity Artrim pałały groźnym blaskiem. Nie było w nich śladu łez. Potem znów podniosła chusteczkę do twarzy.

- Zajrzyjmy więc do garażu - rzekł Selby. Zeszli po kilku schodkach, otworzyli jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w garażu.

- Ciemno tu - zauważył Selby. Nikt się nie odezwał.

Selby spojrzał na szeryfa, przeszedł na drugą stronę garażu, zajrzał do środka samochodu, wrócił i stanął przed samochodem krzywiąc się w zamyśleniu. Oparł; się prawą nogą na zderzaku, niedbałym ruchem do-; tknął ręką chłodnicy i powiedział:

- Przykro mi, że tak panią nagabuję w pani stanie, pani.Artrim, ale chciałbym obejrzeć sutereny. Tu są sutereny, prawda?

- Tak.

- Mówi pani, że tylko pani prowadzi samochód?

- Tak.

- Czy kluczyki są w stacyjce, czy pani ją zamyka i chowa klucze? - spytał Selby i nie czekając na odpowiedź otworzył drzwi i zajrzał do wnętrza.

- Pani Artrim zawsze zamyka stacyjkę i chowa klucze - powiedziała Ellen Saxe.

- Tak - potwierdziła pani Artrim. - Mam klucze.

- Gdzie pani torebka? - spytał Selby. - Ma ją pani przy sobie?

- Sądzę, że jest w mojej sypialni.

- Niech pani lepiej sprawdzi, czy klucze są na miejscu.

- Na pewno są - rzekła pani Artrim. - Wczoraj przychodzili ludzie ze stacji samochodowej, żeby zabrać samochód do oliwienia i smarowania. Odwieźli go około piątej po południu i wstawili do garażu. Oddali mi klucze i od tamtej pory nie używałam samochodu.

- Czy pani prowadzi samochód? - spytał Selby Ellen Saxe.

- Tak.

- Czy prowadziła pani kiedykolwiek ten samochód?

- Czasami, gdy pani Artrim wysyłała mnie po sprawunki.

- Niech pani pójdzie poszukać tych kluczy, pani Artrim, a my z szeryfem tymczasem się rozejrzymy. Myślę, że panna Saxe może posłużyć nam za przewodnika.

- Gdzie panowie chcecie pójść? - spytała.

- Obejrzeć sutereny.

- Jestem całkowicie pewna, że tam nic nie ma.

- A czy pani sprawdzała?

- Nie.

- Więc z czego pani wnosi, że tam nic nie ma?

- Odgłosy dochodziły z parteru - odparła pani Artrim.

Zostawiła ich i poszła po klucze. Selby zwrócił się do Ellen Saxe.

- Jak dotąd nic nie wskazuje, że tu użyto przemocy - rzekł.

- Fotel nie stoi na swoim miejscu - powiedziała Ellen. - Ktoś go musiał potem wstawić.

- Czy on nie wzywał pani w nocy?

- Nie sądzę... Ale proszę pamiętać, że byłam pod działaniem narkotyku. On też mógł być uśpiony. Mnie dali jedną kapsułkę. Jemu mogli dać z łatwością dwie.

- Dlaczego mówi pani: „oni”?

- Nie wiem. Ona musiała mieć wspólnika. Och, ale proszę nie tracić czasu na rozmowy. Chodźmy do suteren.

- Niech pani prowadzi.

Poprowadziła ich z powrotem na korytarz i otworzyła boczne drzwi. Zeszli krętymi schodkami w dół. Znaleźli się w dobrze utrzymanej suterenie o betonowych ścianach i gładkiej cementowej podłodze. Stał tam piec ogrzewniczy na ropę, sterta przechowywanych zazwyczaj w suterenach rzeczy i warsztat stolarski.

- Kto tu zajmuje się stolarką? - spytał Selby.

- Pan Artrim.

Na schodach rozległy się szybkie kroki i weszła Rita Artrim.

- Tak - powiedziała - miałam rację. Klucze leżały nietknięte w mojej torebce.

- A torebka w pani sypialni?

- Tak.

- Więc nikt nie mógł się posłużyć samochodem?

- Nie, oczywiście nie. Czemu pan poświęca tak wiele uwagi samochodowi?

- Bo pan Artrim musiał opuścić jakoś dom - rzekł Selby otwarcie. - Nie może chodzić. Więc... pozostał jedynie samochód.

- Ach, rozumiem - powiedziała pani Artrim. - Myśli pan, że może ktoś... używał tego samochodu? - i popatrzyła bystro na Ellen Saxe.

- Tak jest - rzekł Selby.

- Nie, klucze były w mojej torebce.

- A torebkę miała pani przy sobie?

- Tak.

- Cały czas?

- Tak.

Szeryf Brandon wskazał warsztat stolarski.

- Pytaliśmy właśnie panną Saxe o ten warsztat.

- Mój teść lubi majsterkować.

- A w jaki sposób - spytał Selby - on się tu dostawał? W fotelu?

- Tu można wejść od tyłu. Dom stoi na gruncie spadzistym. Te drzwi wychodzą na niższą stronę ogrodu.

- Czy można tu podjechać samochodem?

- Można.

- A tamte drzwi? - spytał Selby. - Dokąd prowadzą?

- To jest piwniczka. Dom został zbudowany w czasach prohibicji. Ludzie wówczas bardzo dbali, żeby nikt nie mógł skraść im trunków. Te drzwi sana stopę grube, a cała piwniczka jest właściwie betonową jaskinią.

- Co pani w niej trzyma?

- Nic - odparła. - Jest ciemna. Nie ma okien. Nie sądzę, żeby ktoś kiedykolwiek do niej zaglądał, odkąd kupiłam ten dom.

- Ale nie zaszkodzi zajrzeć teraz - powiedział Brandon i podszedł do drzwi. - Zamknięte. Ma pani klucz?

- Powinien gdzieś być. Ellen, pewnie jest w mojej sypialni, w tej kasetce na kosztowności, taki wielki, długi klucz. Pobiegnij i przynieś, dobrze?

Ellen Saxe kiwnęła głową i weszła na schody.

- To dla mnie taki wstrząs - powiedziała pani Artrim. - Nie mogę się z tym pogodzić. Muszę się napić. Czy panowie się napiją?

- Z samego rana? Nie, dziękuję - rzekł Selby.

- Ja też dziękuję - odmówił Brandon.

- Whisky jest na górze. Chodźmy tam. Drzwi, jak panowie widzą, są zamknięte i były zamknięte. Jeżeli Ellen znajdzie klucz w mojej sypialni, to znaczy, że nikt nie mógł tu się dostać.

Brandon jeszcze raz spróbował drzwi i powiedział:

- Tak jest. Zamknięte na głucho.

- Panna Saxe wstaje czasami w nocy do pacjenta, prawda? - spytał Selby.

- O tak.

- Czy to słychać?

- Tak, trochę.

- I słysząc te hałasy w nocy nie pomyślała pani, że to może panna Saxe krząta się koło pani teścia?

- Nie. Pewnie dlatego... dlatego, że to były jakieś dziwne hałasy... Panie Selby, ja naprawdę muszę się napić.

- Gdzie pani przechowuje zapas trunków?

- W kredensie. Nie mam ich wiele, bo każdej chwili mogę pojechać i kupić albo zadzwonić, żeby przywieźli ze sklepu.

Weszli wszyscy troje na schody. W hallu spotkali powracającą Ellen Saxe.

- Proszę klucz - powiedziała i podała klucz pani Artrim.

- Nie ma potrzeby tam zaglądać - rzekła pani Artrim. Drzwi są zamknięte, a to jedyny klucz do nich... Muszę się troszkę napić. Jestem strasznie przybita.

- Jej suknia - szepnęła znów Ellen do Selby'ego.

- A pani suknie - spytał Selby - czy żadnej nie brakuje?

- Nie. Czemu? - odparła zdziwiona.

Kiedy się odwróciła, Ellen Saxe szarpnęła Selby'ego za ramię, żeby zwrócić jego uwagę, a potem zrobiła rękami ruch wzdłuż ciała, jakby wkładała suknię.

Brandon zmarszczył czoło, ale Selby nagle pokiwał ze zrozumieniem głową.

Pani Artrim zaprowadziła ich do stołowego pokoju. Otworzyła kredens, wyjęła butelkę whisky i nalała sobie sporo do szklanki.

- O której pani zwykle wstaje, proszę pani? - spytał Selby.

- Och, nie wcześniej jak o wpół do ósmej albo o ósmej.

- A dziś wstała pani tak wcześnie, bo słyszała pani w nocy te hałasy?

- Tak.

- I zbiegła pani w pośpiechu na dół, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku?

- Tak.

- I zastawszy puste łóżko, natychmiast poszła pani zbudzić Ellen Saxe?

- Tak jest.

- Jak była pani wówczas ubrana? - spytał Selby. - Co miała pani na sobie?

- To samo, co teraz - odparła.

- Proszę mi wybaczyć - rzekł Selby. - Nie chciałbym być wścibski i bardzo mało wiem o damskich ubiorach, ale czy nie byłoby bardziej logiczne, gdyby narzuciła pani na siebie szlafrok i włożyła ranne pantofle zamiast ubierać się jak do wyjścia?

Odstawiła pustą szklankę. Jego pytanie wyraźnie nią wstrząsnęło.

- Właściwie... Prawdę mówiąc... Pomyślałam sobie, że może będę musiała wskoczyć do samochodu i pognać do miasta. Więc... więc się ubrałam.

Spojrzała złowrogo na Ellen Saxe.

- Ach, to o tym cały czas szeptałaś! - powiedziała. - Słyszałam słowo „suknia”. Ładny z ciebie gagatek, myślę, że dobrze by było, żeby się tobą zajęła policja. Ty i twoje kapsułki! Uśpiona! Brałaś udział w tym, co się tu zdarzyło w nocy, a potem rozmyślnie przyjęłaś sodium amytal, żeby mieć alibi.

- Nie oczyści się pani z winy starając się mnie obwinie - rzekła Ellen spokojnie.

Rita Artrim zrobiła dwa kroki do przodu i zatrzymała się.

- Nie będę się z tobą kłóciła. Zabieraj manatki i wynoś się stąd.

- Z największą przyjemnością - odparła Ellen Saxe i wyszła.

- Bardzo przepraszam - powiedziała - ale jestem roztrzęsiona, a... ech, taką to należałoby mieć na oku.

- Przejrzymy pokoje na górze - rzekł szeryf Brandon - jeśli pani nie ma nic przeciwko temu.

- Idź z panią, Rex - powiedział Selby. - Ja chcę zadzwonić. Gdzie jest telefon?

Pani Artrim pokazała mu, gdzie jest telefon, i poszła z szeryfem na górę. Selby odnalazł w książce numer Miejskich Zakładów Samochodowych, wykręcił numer i powiedział:

- Mówi Doug Selby, prokurator okręgowy. Mieliście u siebie wczoraj samochód pani Rity Artrim z Orange Heights.

- Mogę zaraz sprawdzić - powiedział nocny dyżurny.

- Czy notujecie zapis licznika, kiedy smarujecie wóz?

- Tak jest.

- To niech pan szybko sprawdzi i poda mi zapis licznika.

Po niespełna minucie dyżurny powiedział:

- Już mam, panie Selby. Na liczniku było 32394 mile.

Selby podziękował, wyjął ołówek z kieszeni, zapisał kilka liczb na odwrocie koperty. W parę sekund później usłyszał lekkie kroki na schodach i ukazała się pani Artrim.

- Szeryf przegląda pokoje na górze. Pomyślałam, że może będę panu w czymś pomocna, więc przyszłam.

- Proszę posłuchać. Silnik jest jeszcze ciepły. Wskaźnik temperatury na desce rozdzielczej wykazuje, że samochód był niedawno używany. Miejskie Zakłady Samochodowe nasmarowały samochód i odesłały go pani wczoraj po południu. W owym czasie zapis na liczniku wynosił 32394 mile. Kiedy przed chwilą zajrzałem do samochodu, zwróciłem uwagę na zapis licznika. Wynosi on teraz 32486 mil.

Pani Artrim patrzyła na niego zupełnie skonsternowana.

- Pewnie Ellen Saxe gdzieś jeździła. Ja nie jeździłam nigdzie.

- Tylko pani ma klucze?

- O ile mi wiadomo, tak.

Na schodach ukazał się Brandon.

- Wszystko w porządku na górze, Doug - powiedział.

- Rex, zadzwoń do Boba Terry'ego. Poproś, niech tu zaraz przyjdzie. Ktoś przejechał w nocy ponad dziewięćdziesiąt mil samochodem pani Artrim. Chcę mieć odciski palców z kierownicy i dowiedzieć się, czyje.

Brandon zadzwonił do swego biura, kazał odszukać Boba Terry i przysłać jak najprędzej do domu pani Artrim. Kiedy odłożył słuchawkę, Selby spytał panią Artrim:

- Obeszliśmy już cały dom?

- Caluteńki.

- Z wyjątkiem tej piwniczki - rzekł Selby. - Im dłużej o niej myślę, tym większego nabieram przekonania, że powinniśmy tam zajrzeć.

- Skoro pan sobie życzy, nie mam nic przeciwko temu.

Zeszli w milczeniu po schodach. Selby włożył klucz w zamek, przekręcił go i otworzył drzwi.

- Zdaje się, że tuż za drzwiami powinien być wyłącznik - powiedziała pani Artrim.

Selby skinął głową, przekręcił wyłącznik i znieruchomiał patrząc na wnętrze piwnicy o grubych betonowych murach, na złowieszcze plamy na ścianach, wyschłą, zaskorupiałą kałużę na podłodze.

Z tyłu, za swymi plecami usłyszał przeszywający krzyk Rity Artrim.

Rozdział 9

Gdy Selby i Brandon wrócili do siedziby władz okręgu, w biurze szeryfa czekał na nich Otto Larkin. Przywitał się z nimi z przesadną wylewnością i powiedział:

- Rany, czy wy, chłopaki, w ogóle sypiacie? Od pół godziny staram się do was dodzwonić.

- A o co chodzi, Larkin? - spytał Brandon. - Stało się coś?

Larkin chrząknął.

- Nie wiedziałem, że dzwoniliście na policję do Los Angeles, żeby mieli na oku Carra, a tym samym Ribbera. Wiecie, jak się głupio czułem, że Ribber prześliznął mi się przez palce. To nie była moja wina, ale wszystko jedno miałem głupie samopoczucie.

- Ech, to się zdarza - rzekł Selby.

- No więc - wyjaśnił Larkin - pojechałem do Los Angeles, żeby spróbować szczęścia na własną rękę, a tam oni już przyłapali Ribbera, no to przywiozłem go tutaj.

- Kiedy go złapali? - spytał Selby.

- Tuż przed północą - odparł Larkin. - Musiałem się trochę zatrzymać, żeby załatwić formalności, a potem wsadziłem Ribbera do wozu i ruszyłem z powrotem. Miałem lekkiego pecha, bo silnik mi trochę nawalił, nic poważnego, drobne uszkodzenie, ale musiałem zatrzymać się w garażu i wyciągnąć mechanika z łóżka. Wcale nie miałem ochoty utknąć gdzieś w drodze w zepsutym samochodzie i z mordercą na karku.

- Przywiozłeś go z sobą? - spytał Brandon.

- Tak.

- Gdzie on jest?

- W areszcie miejskim. Pomyślałem, że najpierw go tam wsadzę, a potem skontaktuję się z wami i zapytam, co z nim chcecie zrobić.

- To nie jest zbyt pewne miejsce, gdy ma się do czynienia z desperatem - zauważył Selby.

- Wiem, że nie. Sam myślałem, że dobrze by było przenieść go do więzienia okręgowego, ale uważałem, że sami będziecie woleli się tym zająć. Mogę go wam oficjalnie przekazać, a wtedy zabierajcie go sobie.

- Co on mówi? - spytał Selby.

- Niewiele. Jest milczek i mądrala, przemądrzały.

- I nic w ogóle nie chce mówić? - spytał Selby.

- Nie, mówi o pogodzie, sytuacji wojennej i że chcę zrobić z niego kozła ofiarnego, ale to mi się nie uda.

- Pójdziemy go zobaczyć - rzekł Selby. - Byliśmy dzisiaj wzywani do Artrimów. Nikogo nie aresztowaliśmy, ale zamknęliśmy dom, zapieczętowali i zostawili Boba Terry na straży. Poprosiliśmy panią Artrim o opuszczenie mieszkania. Mamy tam trochę roboty, której nie możemy wykonać bez odpowiednich przyrządów. Przydałby się doświadczony kryminolog z laboratoryjnym ekwipunkiem. Zaraz zadzwonię do Los Angeles, może nam kogoś przyślą z Wydziału Kryminalistyki.

- A co tam? - spytał Larkin. - Co się stało?

- Wygląda na morderstwo - odparł Selby. - Frank Artrim jest ofiarą, ale nie możemy znaleźć ciała.

- Domyślacie się, kto jest sprawcą?

- Nie. Nic określonego.

- A po co wyrzuciliście panią Artrim z domu?

- Przeprowadziła się do hotelu - powiedział Selby. - Chodzi tylko o kilka godzin. Sami ją tam zawieźliśmy. Była wściekła, ale nie sądzę, że może bryknąć. Chciałem mieć pewność, że nikt nie zrobi żadnych machinacji z materiałem dowodowym, który tam jest.

- Pojadę i zobaczę sam - oświadczył Larkin.

- Moim zdaniem najlepiej, żeby dom pozostał zamknięty na cztery spusty, póki nie przyjedzie ekspert. Tam trzeba poddać analizie kilka plam krwi i zająć się odciskami palców.

- Przecież to jest w granicach miasta, prawda?

- Słusznie - odparł szeryf Brandon - a także w granicach okręgu.

- Powinienem zobaczyć, co tam jest - rzekł Larkin.

- Wszyscy zobaczymy, ale dopiero wtedy, kiedy będziemy to mogli zrobić bez obawy o pozacieranie śladów - zauważył Selby.

- Myślę, że ci z Los Angeles musieli dać znać do redakcji „Blade” - powiedział Larkin.

- O czym?

- O Ribberze.

- Czemu?

- Bo jeden z reporterów czekał na mnie.

- Udzieliłeś mu wywiadu?

- Nie mogłem z nim nie rozmawiać.

- A druga gazeta? - spytał Selby.

- Sylwia Martin kręciła się koło aresztu, ale nie mogłem jej pozwolić zobaczyć więźnia.

- A ten reporter z „Blade”? Czy on widział więźnia?

- On nie czekał przy areszcie. Spotkałem go o milę od miasta. Poznał mój samochód i jechał obok mnie. Myślałem, że ma dla mnie jakieś zlecenie od was, więc zatrzymałem się i spytałem. Porozmawiał trochę ze mną i zadał kilka pytań więźniowi. Ale jak tylko zorientowałem się, do czego zmierza, oświadczyłem, że nie mogę się zgodzić na wywiad bez waszego zezwolenia, i pojechałem dalej.

Selby i Brandon zamienili spojrzenia.

- A co zamierzasz teraz robić, Larkin?

Larkin rozpostarł ręce w geście całkowitej uległości.

- To zależy od was. Zdarzyło się przypadkiem, że tam byłem, więc jako komendant policji zabrałem więźnia i przywiozłem tutaj, ale on do was należy. Zrobię wszystko, co będę mógł, żeby wam pomóc, ale nie chcę się wtrącać w wasze plany.

- To ładnie z twojej strony - rzekł Brandon drwiąco.

- Chodź, Rex, zabierzmy go lepiej do więzienia - rzekł Selby.

- Dobra. Chodźmy.

- Ja pojadę z wami - powiedział Larkin. Pojechali do aresztu miejskiego. Dozorca więzienny zapytał:

- Chcecie Ribbera?

- Tak.

- Rozmawia w tej chwili ze swoim adwokatem - powiedział dozorca.

- Adwokatem? - spytał Brandon.

- Tak.

- Jakim?

- A. B. Carrem.

- Jak on się tu dostał? Dozorca miał niewyraźną minę.

- Carr przyszedł tu zaraz, jak wpisaliśmy Ribbera do rejestru jako podejrzanego o morderstwo, i zażądał widzenia ze swoim klientem. Mówiłem, żeby zaczekał, aż przyjdzie komendant, ale on powiedział, że nie ma zamiaru. Pokazał mi paragraf kodeksu karnego, gdzie jest napisane, że to jest wykroczenie, jeśli policjant nie chce zezwolić adwokatowi na widzenie ze swoim klientem, i jako dyżurny policjant mogę zapłacić pięćset dolarów oprócz innych kar. To stoi napisane w kodeksie karnym.

- Więc wpuściłeś go?

- Tak.

- Dobra - powiedział Brandon. - Przerwiemy tę rozmowę. Gdzie oni są?

- W celi.

Trzej mężczyźni przeszli przez biuro i otworzyli drzwi. Carr podniósł głowę i powitał ich uprzejmie.

- Dzień dobry panom. Wygląda na to, że wszyscy dziś pracujemy od samego rana.

- Chcieliśmy przesłuchać Ribbera - rzekł Selby.

- Proszę bardzo - powiedział Carr.

- Dziękuję. Sądzę jednak, że możemy sobie darować pańską obecność.

- Jestem jego adwokatem. Chcę być obecny przy wszelkich przesłuchaniach.

- Będzie pan obecny w sądzie. Carr westchnął.

- Mam z wami nie lada kłopoty, panowie. Darujcie, ale Ribber będzie odpowiadał na pytania tylko w mojej obecności. Beze mnie nie odpowie na żadne. Macie prawo odwiedzać go beze mnie, ale on ma prawo odmawiać odpowiedzi na wszelkie pytania. No, co wy na to?

- Chcemy, żeby pan opuścił areszt - rzekł Selby.

- Doskonale - powiedział Carr. - Nie miejcie do mnie urazy. Może cygarko?

Selby otworzył drzwi.

- Nie - powiedział.

- A pan? - spytał Carr Larkina. - Wie pan, komendancie, była między nami pewna różnica zdań, ale to nie znaczy, że nie mamy żyć w przyjaźni. Niech pan spróbuje tego cygara. To Perfecto wykonane na specjalne zamówienie, pięćdziesiąt centów sztuka. Na pewno się panu spodoba.

Larkin wyciągnął rękę i wziął cygaro.

- No, dobra, panowie - rzekł Carr. - Wiecie, gdzie mnie szukać. Ribber będzie przy mnie odpowiadał. Beze mnie ani słowa.

- Odtąd - powiedział Selby - pan Ribber będzie przebywał w więzieniu okręgowym. Jeśli pan będzie chciał się z nim widzieć jako jego adwokat, będzie pan musiał wystąpić o zezwolenie do szeryfa.

Carr uśmiechnął się szeroko.

- Odtąd - rzekł z nutą lekkiego sarkazmu w głosie - nie uważam za konieczne widywać się z więźniem. Gdyby jednak trzeba było, rad się zastosuję do wszelkich przepisów obowiązujących u pana, szeryfie. Do widzenia panom.

Zamknął za sobą drzwi.

Ribber z ponurą miną, ale oczyma świecącymi chytrością, jaką się zwykle widuje u ściganych zwierząt i ludzi, powiedział:

- Nazywam się Pete Ribber. Mam lat trzydzieści trzy. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, i to już wszystko, chłopaki, co mogę wam powiedzieć.

- Ribber - rzekł Selby - chcę ci pokazać rewolwer i zadać w związku z nim kilka pytań.

- Odmawiam odpowiedzi.

- Gdzie - spytał Selby - byłeś od momentu zwolnienia z aresztu, gdy cię zamknięto pod zarzutem włóczęgostwa?

- Odmawiam odpowiedzi.

- Czy to jest prawda, że ukrywałeś się w domu A. B.. Carra?

- Nie.

- Lepiej uważaj, Ribber. Mamy twoje odciski palców.

Ribber roześmiał się swobodnie.

- Słuchajcie - rzekł - myślę, że Carr nie będzie miał mi za złe, jeśli wam przedstawię prawdziwe fakty w tej sprawie. Carr był kiedyś moim obrońcą. Kiedy mnie tu aresztowano i zdjęto odciski palców, pomyślałem, że może znów będą chcieli mnie zamknąć. Pojechałem więc do biura Carra, żeby się z nim zobaczyć. Nie znalazłem go tam. Dowiedziałem się, że mieszka tu, w Madison City, o czym nie wiedziałem, kiedy byłem tutaj. Wróciłem wczoraj wieczorem i spróbowałem go znaleźć. Wyglądałem nieszczególnie, nie goliłem się przez pewien czas i byłem brudny. Dzwoniłem, stukałem do drzwi i nic. A ponieważ Carr powiedział mi kiedyś, że jeśli go będę naprawdę potrzebował, a nie będzie go w domu, to żebym wszedł i zaczekał, więc wszedłem.

- Drzwi nie były zamknięte? - spytał Brandon.

- To dziwne, ale nie. Widocznie zamek nie zaskoczył, bo tylko pchnąłem i drzwi się otworzyły. Zamknąłem je za sobą i już.

- Mów dalej - rzekł bezbarwnym głosem Selby. - Wysłuchamy do końca.

- No, więc rozejrzałem się po domu - ciągnął Ribber z wszelkimi oznakami zadowolenia z siebie - i znalazłem gabinet Carra. Postanowiłem na niego zaczekać, ale mówię wam, wyglądałem strasznie. Wiedziałem, że Carr nie będzie miał nic przeciwko temu, bo mi mówił, żebym się czuł jak u siebie w domu, więc rozebrałem się i wykąpałem, znalazłem przybory do golenia i ogoliłem się. Zadomowiłem się nawet w tym małym pokoiku, który przylega do jego gabinetu.

- Ogoliłeś się? - spytał Selby.

- Atak.

- Czym?

- Taką żyletką z jednym ostrzem.

- Ile razy się goliłeś?

- Raz.

- Ile zużyłeś żyletek? Ribber uśmiechnął się.

- Naprawdę nie wiem. Kilka. Byłem bardzo zarośnięty i nie mogłem utrafić na odpowiednią żyletkę. Ciągle musiałem zmieniać.

- I zostawiłeś wszędzie odciski palców?

- A czemu nie? Byłem gościem Carra. Miałem takie same prawa, jak każdy inny, kogo Carr zaprasza. Przecież to mój adwokat. Prawda, że mu nawiałem, ale miałem po temu swoje powody i chciałem się wytłumaczyć.

- Jak długo tam byłeś?

- Trudno powiedzieć - odrzekł Ribber. - Z moim poczuciem czasu jest dość kiepsko. Nie miałem zegarka...

- Nie miałeś zegarka, kiedyśmy cię przymknęli? - spytał Larkin.

- Miałem - rzekł Ribber - bo to był zegarek, który mi Carr dał później. Ale nie przerywajcie, to wam opowiem do końca.

- Mów - powiedział Selby.

- Rozejrzałem się po domu Carra, a potem pomyślałem sobie, że może pojechał do Los Angeles do pracy. On tak czasem robi. Spędza całe noce w swoim biurze. No to zszedłem na dół, zajrzałem do garażu i upewniłem się, że nie ma jego samochodu. Więc pomyślałem, że lepiej będzie, jak pojadę do Los Angeles i tam go poszukam. Pojechałem autostopem do Los Angeles i zastałem Carra w biurze. Wszedłem i powiedziałem mu, co zrobiłem, a on mi na to, że wszystko w porządku, że zrobiłem właśnie tak, jak trzeba. Powiedział mi jednak, że nie może mnie bronić, jeśli nie oddam się w ręce policji. Powiedział, że umknąłem przed sprawiedliwością i teraz ode mnie zależy, czy się poddam, czy nie. No to ja mu na to, że z miejsca idę do komendy głównej i oddaję im się w ręce. I taki miałem naprawdę zamiar, ale jak tylko wyszedłem z biura Carra, zaraz mnie chwyciło dwóch gliniarzy i odprowadziło.

- Czy powiedziałeś im, że idziesz na komendę, żeby się oddać w ręce władzy? - spytał Selby.

- Nic im nie mówiłem. To byli tacy z tych cwanych, co to wszystko wiedzą. Nie było sensu wdawać się z nimi w rozmowę. Mało to chłopaków pogubiło zęby dlatego, że wdali się w rozmowę z takimi cwaniakami?

- To jest ta historia, którą zmyślił Carr, żebyś nam powiedział? - spytał Brandon.

Ribber był oburzony.

- Panie, co pan gada? Historia, którą zmyślił Carr? Mylisz się, brachu. Ktoś musiał ci nakłaść jakichś głupstw do głowy.

- No, dobra. Pójdziesz z nami do więzienia okręgowego - rzekł Selby. - Tam ci się bardziej spodoba.

- Tu trochę ciasnawo - przyznał Ribber.

- Czytałeś w gazetach o morderstwie popełnionym w Orange Heights wczoraj rano?

- Odmawiam odpowiedzi.

- Gdzie byłeś wczoraj od północy do szóstej rano?

- Odmawiam odpowiedzi. Selby kiwnął głową do Brandona.

- W porządku, Rex. Zabieramy go do okręgowego.

- Podejrzenie o morderstwo? - spytał Larkin. Selby kiwnął głową.

- To wam się na nic nie zda, chłopaki - rzekł Ribber ze swobodą. - Nie popełniłem żadnego morderstwa i nie zrobicie ze mnie kozła ofiarnego.

- Niczego więcej nie chcemy, Ribber, jak tylko tego, żebyś nam udowodnił, że jesteś niewinny - powiedział Selby.

Ribber uśmiechnął się.

- Odmawiam odpowiedzi - rzekł. - Przy okazji chcę, żebyście mnie puścili za kaucją.

- Już raz wyszedłeś za kaucją i uciekłeś - zwrócił mu uwagę Selby.

- Odmawiam odpowiedzi.

- Słuchajcie, chłopaki - powiedział Larkin - nie ma potrzeby, żebym teraz z wami jechał. Pójdę zjeść śniadanie. Jeżeli mógłbym wam w czymś pomóc, zadzwońcie do mnie. Chętnie to zrobię. Odtąd już wszystko od ciebie zależy, Selby, ale jeżeli będę mógł być w czymś pomocny, daj mi znać.

- Doskonale - odparł Selby. - Zabieramy go do okręgowego.

- Chcę się zobaczyć z sędzią pokoju - rzekł Ribber - i złożyć kaucję.

Brandon nie powiedział ani słowa.

- Jak będzie z tą kaucją? - spytał Ribber. Selby uśmiechnął się.

- Odmawiam odpowiedzi - rzekł.

- A jak z sędzią?

- Zaprowadzimy cię przed sędziego w przewidzianym prawem czasie, nic się nie martw - odparł Selby.

- Jeśli będziecie chcieli czegoś ode mnie - rzekł Ribber - to pamiętajcie, że Carr jest moim adwokatem. Będzie mnie reprezentował we wszystkich stadiach postępowania sądowego. Zwracajcie się do niego, on wam odpowie na wszystkie pytania. A mnie dajcie spokój.

- To znaczy, że odmawiasz odpowiedzi na wszelkie pytania? - spytał Selby.

- Ale skąd. Na wszystkie pytania odpowiadam, z wyjątkiem tych, które mają związek ze sprawą.

Szeryf parsknął z oburzenia, skierował się ku drzwiom i rzekł:

- Daj mi jego rzeczy, Larkin. Podpiszę odbiór. Zabieramy go do okręgowego.

Larkin wyszedł za Brandonem pozostawiając Selby'ego sam na sam z Ribberem.

- Wyglądasz na całkiem inteligentnego faceta - powiedział Ribber.

- Odmawiam odpowiedzi.

- Gdybyś chciał - ciągnął Ribber - mógłbyś zrobić karierę. Nie musisz tkwić przez całe życie w tej zapadłej dziurze.

- Słuchaj, oprychu - rzekł Selby - wiem, do czego zmierzasz. Mnie nie przekupisz. Siedzisz w mamrze. Posiedzisz jeszcze trochę. Jeśli twój adwokat jest taki sprytny, to niech cię stąd wyciągnie.

Chytre błyski znikły z oczu Ribbera.

- Nie przejmuj się - powiedział gburowato. - Stary A.B.C. mnie stąd wyciągnie. To najlepszy pyskacz sądowy w kraju, zarabia kupę forsy. Ale jest bardzo zapracowany. Szuka wspólnika.

Selby obrócił się na pięcie i wyszedł.

W kilka minut później wrócił z szeryfem i Larkinem.

- Zbieraj się, Ribber - powiedział Larkin. - Jedziemy do okręgowego. Dawaj łapy.

Ribber aż osłupiał ze zdziwienia.

- Co wy, chłopaki, chcecie założyć mi kajdanki?

- Dawaj łapy - rzekł szeryf Brandon ponuro. - Tym razem nie umkniesz. Będziesz nosił bransoletki i skujemy ci nogi.

Twarz Ribbera wykrzywiła się, lecz zaraz powiedział:

- Barany. Zobaczymy, czy potraficie coś wymyślić, żeby mnie złamać.

Rozdział 10

Sylwia Martin zastała Douga Selby w biurze, jak siedział pochylony nad wielką mapą dróg południowej Kalifornii z wyrysowanym na niej kołem o średnicy dziesięciu cali.

- Nad czym tak dumasz, Doug? Uśmiechnął się i odparł:

- Nad wycieczką dookoła miasta.

Podeszła, żeby się przyjrzeć mapie. Środek koła stanowiło Madison City.

- Nie bądź taki, Doug. Ulituj się nad pracującą dziewczyną.

- Nad pracującymi dziewczętami nie ma się co litować. Ich tradycyjnym protektorem jest niebo.

- Wobec tego - powiedziała - zwracam się do ciebie jako przyjaciel.

Doug zaczął udawać, że się waha.

- Jako przyjaciel - ciągnęła Sylwia - podatnik i wyborca.

- To ostatnie mnie przekonało. Będę potrzebował poparcia wśród wyborców.

Sylwia Martin wskazała wydanie nadzwyczajne dziennika „Blade”, które leżało na biurku Selby'ego, i powiedziała:

- Jeżeli to się będzie częściej zdarzać, to na pewno będziesz potrzebował.

- Och, to zwykły przypadek - rzekł z uśmiechem Selby. - Otto Larkin wszystko mi opowiedział. Jest zrozpaczony, że „Blade” stara się z tego wyciągnąć jakieś korzyści polityczne. Po prostu tak wypadło, że był akurat w Los Angeles i szukał Ribbera, kiedy Ribber został ujęty przez tamtejszą policję. Wobec takiego stanu rzeczy, jako nasz współpracownik, podjął się przewieźć Ribbera tutaj. Kiedy go wiózł, natknął się przypadkowo na reportera „Blade”, a potem umieściwszy Ribbera w areszcie miejskim i popełniwszy błąd przez wciągnięcie go do rejestru, zamiast zatrzymać Ribbera celem przesłuchania lub jako głównego świadka, pozwolił A. B. Carrowi odbyć z więźniem kilkuminutową rozmowę na osobności.

- I co się stało, Doug?

- Ach, nic. Po prostu Ribber po tej wizycie opowiedział dosyć przekonywającą historyjkę, która niweczy wszelkie dowody, jakie zebraliśmy przeciw Carrowi.

- A czy niweczy również dowody przeciwko Ribberowi, Doug?

- Jak dotąd nie. Ribber nie wypowiada się na ten temat, ale w odpowiednim czasie Carr znowu go odwiedzi, a wtedy Ribber opowie drugą historyjkę, która będzie się zgadzała ze wszystkimi znanymi faktami w tej sprawie. Wątpię jednak, czy ją usłyszymy wcześniej, niż zostanie odpowiednio wyreżyserowana. Prawdopodobnie jej przedsmak będziemy mieli na ławie świadków.

- W czasie rozprawy wstępnej, Doug?

- Nie. W czasie rozprawy wstępnej Carr nie odkryje swoich kart. Zmusi mnie do odkrycia moich, a z obroną zaczeka na sąd przysięgłych.

- Po co narysowałeś to koło, Doug?

- Gdzieś na jego obwodzie leży ciśnięte lub zakopane ciało.

- Artrim? - spytała. Selby skinął głową.

- Jak do tego doszedłeś, Doug? Wydaje mi się, że mamy raczej do czynienia ze zniknięciem.

- Szkoda, że nie widziałaś tych plam krwi w piwnicy. To pomieszczenie wygląda, jakby go używano na rzeźnię.

- A pani Artrim utrzymuje, że to zrobiła Ellen Saxe? Selby uśmiechnął się.

- Robisz postępy.

- Staram się, jak mogę. Po co to koło, Doug?

- Samochód pani Artrim przejechał dziewięćdziesiąt mil ubiegłej nocy.

- Skąd wiesz?

- Był wczoraj smarowany. Stacja samochodowa zanotowała zapis na liczniku.

- Myślisz, że przewieziono tym samochodem ciało Artrima?

- Właśnie - przyznał Selby.

- I jest to koło o promieniu czterdziestu pięciu mil?

- W linii powietrznej. Muszę wprowadzić pewne poprawki na zakręty i krzywizny dróg.

Sylwia pomyślała chwilę, a potem, powiedziała:

- Gdybym nagle musiała ukryć czyjeś ciało, jeździłabym wkoło miasta szukając miejsca, gdzie je rzucić. Mogłabym przejechać dziewięćdziesiąt mil i wcale nie być dalej niż dziesięć od Madison City.

- To nie ten rodzaj morderstwa, Sylwio - rzekł Selby. - Cała rzecz była z góry zaplanowana ze wszystkimi szczegółami, włącznie z uśpieniem pielęgniarki.

- Czy ona była naprawdę uśpiona, Doug?

- Tak sądzę.

Sylwia pochyliła się nad biurkiem koło Douga i zaczęła przyglądać się mapie.

- Ten krąg obejmuje kawał terytorium, Doug. Selby wziął czerwony ołówek i podzielił koło na segmenty.

- Ta część koła przebiega skrajem kilku podmiejskich miejscowości - rzekł. - Możemy je pewnie pominąć. Przechodzi środkiem miasta El Bocano i zahacza o trzy inne miasta. Ten segment prowadzi w kraj górzysty. Są w nim tylko dwie drogi, które należałoby wziąć pod uwagę. Ten segment wiedzie na pustynię.

- Czy ktoś mógłby próbować grzebać ciało w górach, Doug?

- Prawdopodobnie nie. Gdyby chciał po prostu cisnąć ciało, mógłby pojechać górską drogą, zatrzymać się przy urwisku i tam zrzucić zwłoki. Ale jeśliby chciał zakopać zwłoki, wybrałby raczej teren pustynny.

- Kobieta byłaby raczej skłonna je cisnąć - zauważyła Sylwia.

- To zależy od kobiety - odparł Selby. - Postawmy się w sytuacji mordercy, który ma trupa w samochodzie. Zbrodnia została szczegółowo zaplanowana. Cała rzecz w tym, żeby policja nigdy nie znalazła ciała. Cisnąć je gdzieś w urwisko, to znaczy zyskać jakieś dwa, trzy dni najwyżej. Zakopać na pustyni, to już co innego. Tam może pozostać w ogóle nie odnalezione.

- Mów dalej, Doug.

- Trudno, żeby ktoś się zatrzymał przy pustynnej autostradzie i zaczął kopać grób. Bardzo wiele ludzi jeździ pustynnymi drogami w nocy, aby uniknąć upału i oślepiającego blasku. Krótko mówiąc, na pustynnej autostradzie jest w nocy stosunkowo duży ruch.

- Ale można skręcić w jakąś boczną drogę, Doug.

- Właśnie do tego zmierzam. Wyobraźmy sobie, że ktoś zagłębił się milę lub dwie w mało uczęszczaną drogę. To by dawało w sumie trzy, cztery mile. Teraz trzeba jeszcze dodać trzy, cztery mile na różnicę między odległością w linii powietrznej od miasta a odległością drogową i to nas prowadzi właśnie tutaj. - Selby zaznaczył ołówkiem punkt przy bocznej drodze od autostrady Indio.

W głosie Sylwii brzmiało podniecenie.

- Doug, to jest jedyna boczna droga na przestrzeni dziesięciu mil.

Selby przytaknął.

- Co zamierzasz zrobić?

- Pojechać i szukać.

- Doug, zabierz mnie z sobą.

Nabił fajkę tytoniem i spojrzał na Sylwię z powagą.

- Gdybyśmy wzięli z sobą reportera z prasy, z pewnością ściągnęlibyśmy na siebie niechęć podatników, przynajmniej niektórych.

- Ech, bzdura. Są wśród nich tacy, którym się wszystko, co ty robisz, nie podoba. Nie możesz zadowolić wszystkich, Doug. Nie bądź tak konserwatywny.

Selby uśmiechnął się i ciągnął dalej spokojnie, jakby mu nie przerywano:

- Z drugiej strony, powinniśmy mieć jakiegoś bezinteresownego świadka, który mógłby wywrzeć korzystne wrażenie na przysięgłych, a na takiego najlepiej nadaje się ładna dziewczyna na tyle rozsądna, żeby trzymać język za zębami, jeżeli nic nie znajdziemy.

Uśmiechnęła się do niego.

- Kiedy ruszamy, Doug?

- Za godzinę. Jeśli znajdziemy grób i odkopiemy ciało, nie będzie to zapewne przyjemne doświadczenie.

- Potrafię to znieść - rzekła z przekonaniem.

- Dobra. Za godzinę wyruszamy. Chcesz, żebyśmy zajechali pod redakcję „Clarionu”?

- Tak. Aha, Doug, zostałam tu wysłana po najświeższe wiadomości w sprawie tego morderstwa.

Selby uśmiechnął się i rzekł:

- Najświeższe wiadomości znajdziesz w „Blade”. Wygląda na to, że oni tam znają całą sytuację na wylot.

- Doug, czemu ty na to pozwalasz?

- A co mam zrobić?

- Mdli mnie na myśl o tym. Ty zawsze tylko siedzisz i pozwalasz sobą pomiatać. Czemu nie skończysz z tym wreszcie?

- Nie miałem okazji - odrzekł Selby.

- Ottonowi Larkinowi przypada cała zasługa, a cała odpowiedzialność spoczywa na tobie.

- Wiem o tym.

- Czy to nie ty zadzwoniłeś do Los Angeles, żeby mieli na oku biuro Carra, to złapią Ribbera?

- Nie, to szeryf.

- Bo ty mu kazałeś.

- Tak.

- My to opiszemy, Doug. Wykażemy, jaki to był podły podstęp.

- Nie - powiedział Selby.

- Co: nie?

- Nic nie wykazujcie. Pomińcie to milczeniem.

- Ale, Doug, nie możesz sobie na to pozwalać. Larkin zagarnął całą zasługę. Zaaresztował mordercę i przekazał go tobie. Spełnił swój obowiązek. Teraz od ciebie zależy, żeby zbrodniarz został ukarany. Jeśli do tego doprowadzisz, to dzięki energicznemu działaniu Larkina. Jeżeli nie doprowadzisz, to dlatego, że nie potrafisz właściwie pokierować sprawą, mimo że Larkin wszystko ci przygotował. To mi się nie podoba.

- Mnie to się także nie podoba, ale nic na to nie poradzimy.

- Tak ci się wydaje.

- Zgoda - rzekł Selby - ale ty nie potrafisz mnie przekonać, że jest inaczej.

- Wiesz, Doug, mam ochotę tobą mocno potrząsnąć.

- Nie rób tego. Mogłabyś mi złamać fajkę. Powiem ci coś, co cię może zaciekawi. Morton Taleman, ten zabity, był w bliskich stosunkach z Ribberem. Obaj odsiadywali wyrok w San Quentin za kradzież, której wspólnie dokonali. Obaj byli marynarzami i kilka lat temu dali sobie w Szanghaju wytatuować gwiazdy na przedramieniu. Mniej więcej rok temu pokłócili się. Od tej pory trzymali się z dala od siebie i policja w Los Angeles uważa, że mieli do siebie jakieś pretensje.

- Doug, to tylko wywoła uśmiech szczęścia na twarzy Larkina.

- To są fakty. A ty chcesz faktów, prawda?

- Tak, ale... chciałabym opublikować prawdziwe fakty. Chciałabym udowodnić, że Larkin cię podszedł.

- To czytelników nie interesuje - rzekł Selby. - Ich interesują fakty. Chcą, by morderca został ujęty. Nic ich nie obchodzi, kto go ujmie.

- Tak ci się tylko zdaje.

- A to będzie ciężka sprawa z tym Ribberem - ciągnął Selby.

- Czemu, Doug?

- Z powodu A. B. Carra.

- Co masz na myśli, Doug?

- W ciele Talemana są dwie kule. Jedna była wystrzelona, kiedy Taleman był w ubraniu, druga w nagie ciało. Każda mogła spowodować natychmiastową śmierć.

- Ale, Doug, nie rozumiem. Po co wystrzelono tę drugą kulę?

- Pewnie ze względu na ubranie. Jeśli ten człowiek w momencie zabójstwa był nagi, ktoś chce, żebyśmy myśleli, że był w ubraniu; i odwrotnie, jeśli był w ubraniu, w chwili kiedy padł śmiertelny strzał, ktoś chce, byśmy myśleli, że był nago.

- Myślisz, że w to jest zamieszany Carr?

- To jest dość sprytny kruczek - rzekł Selby niezobowiązująco.

- Doug, czy takie sprawki uchodzą adwokatom na sucho?

- Bywa, że tak.

- Ale po co zadawaliby sobie tyle trudu i ryzykowali coś takiego? Tylko żeby narobić ci kłopotu?

- To się dopiero okaże. Pamiętaj, że człowieka można zamordować tylko raz. Pamiętaj też, że prokurator sądu pierwszej instancji musi udowodnić przestępstwo ponad wszelką wątpliwość.

W jej oczach odmalowało się zrozumienie.

- Chcesz powiedzieć, że Carr mógł posłużyć się tą drugą kulą, aby ci do tego stopnia pomieszać szyki, żebyś nie wiedział... nie mógł udowodnić...

- Ponad wszelką wątpliwość - przypomniał jej Selby.

- Doug, nie możesz pozwolić, by mu to uszło na sucho. Nie wolno ci.

- Ale też i niewiele mogę zrobić. To bardzo ciężka sprawa, a na dobitkę jest jeszcze ten cały Artrim.

- Czy sądzisz, że i w to jest zamieszany Carr?

- Nic na to nie wskazuje.

- Doug, nie daj się im wystrychnąć na dudka.

- Dobrze, psze pani.

- Zajedziesz po mnie za godzinę?

- Tak jest, a ty lepiej zaczekaj z pisaniem, póki nie wrócimy. Może będziesz miała bogatszy materiał.

Gdy wyszła, Selby zadzwonił do Wydziału Kryminalistyki w Los Angeles.

- Chciałbym pożyczyć od was kryminologa - powiedział przedstawiwszy się uprzednio.

- Nie możemy ci dać żadnego z naszych ludzi, Selby, jeśli sprawa nie ma żadnego związku z morderstwem w naszym mieście. A o co ci konkretnie chodzi?

- Muszę zanalizować plamy krwi, sprawdzić odciski palców, a przede wszystkim potrzebny mi ktoś, kto by wziął jeden samochód pod lupę i powiedział coś o drogach, którymi ostatnio ten wóz jeździł.

- Powiem ci, co zrobimy. Przyślemy ci faceta, który od czasu do czasu nam pomaga. To jest nasz konsultant, kryminolog, nazywa się Victor Hawlins. Kiedy ci jest potrzebny?

- Jak najszybciej - rzekł Selby. - Niech zamelduje się w biurze szeryfa. Tam mu powiedzą, co ma robić.

- Będzie u was w południe - obiecał rozmówca. Selby odłożył słuchawkę i zaraz zadzwonił do Rexa Brandona.

- Możesz kazać przygotować za godzinę wóz do przejażdżki na pustynię, Rex? - spytał.

- Zrobione, Doug. Dostałeś cynk?

- Po prostu mam pewne przeczucie - rzekł Selby. - To prawdopodobnie zajmie ze cztery godziny. Koło południa zgłosi się do twego biura kryminolog, niejaki Victor Hawlins. Załatw, żeby go zaprowadzili do domu Artrimów.

- Jak on się nazywa?

- Victor Hawlins.

- Dobra, Doug. A my się spotkamy za godzinę?

- Aha. Będziesz mógł pojechać?

- No jasne - odparł Brandon.

Zaledwie Selby zdążył odłożyć słuchawkę, gdy w drzwiach ukazała się Amorette Starldish, żeby mu powiedzieć, że obok w pokoju czeka Sam Roper, który się chce z nim zobaczyć.

- Dawaj go tu - powiedział Selby.

Sam Roper był niegdyś prokuratorem okręgowym. Odkąd po ciężkiej, zajadłej kampanii politycznej Selby zajął jego miejsce, mężczyźni nie żywili do siebie sympatii. Roper, przeszedłszy na praktykę prywatną, stał się głównym podżegaczem i autorem wszelkich zarzutów wysuwanych wobec Selby'ego i jego sposobu kierowania biurem.

Pragnąc zachować pozory uprzejmości, Roper wyciągnął do prokuratora rękę, przywitał się i przez chwilę mówił o sprawach obojętnych.

Selby, mając się pilnie na baczności, dorównywał mu w tej gierce, podsunął krzesło, po czym sam usiadł i słuchał.

- Przed chwilą dzwoniła do mnie pani James B. Artrim i zaprosiła mnie do siebie do hotelu na krótką rozmowę.

- Rozumiem - rzekł Selby.

- Jest między nami, oczywiście, pewna różnica zdań, Selby. Kiedyś ja prowadziłem to biuro. Obecnie ty je prowadzisz i robisz to po swojemu. To jest zupełnie w porządku i całkiem zrozumiałe.

- Słusznie - przyznał Selby.

- Ale to trochę dziwne usunąć kobietę z jej własnego domu, pozbawić samochodu i więzić w hotelu bez wszczęcia jakiegokolwiek postępowania prawnego.

- Tak jest - przyznał Selby.

- I bezprawne - rzekł Roper.

- Gdyby ją zaaresztowano jako podejrzaną o zabójstwo - powiedział Selby - lub zatrzymano jako świadka, wówczas sytuacja byłaby pod względem prawnym bez zarzutu. W efekcie nic by się nie zmieniło, ale panią Artrim narazilibyśmy na jeszcze większe niewygody.

- Czy to groźba? - spytał Roper.

- Nie, po prostu stwierdzenie faktu - odrzekł Selby - coś, co da ci do myślenia.

- Ja to przyjmuję jako groźbę - oświadczył Roper. Selby wzruszył ramionami. Napełnił fajkę, ubił tytoń i zapalił zapałkę.

- Zwróciłem uwagę pani Artrim, że takie poczynania są wysoce niewłaściwe. Prosiła mnie zatem, abym powziął odpowiednie kroki.

- Ale zamiast pójść do sądu, przyszedłeś tutaj, bo nie chcesz na mnie wywierać nacisku odgórnie - rzekł Selby.

- Przyszedłem tu - powiedział Roper - żeby ci dać okazję naprawienia błędów, zanim cokolwiek zrobię.

- Więc dobrze. Przyszedłeś. Dałeś mi tę okazję. A teraz rób, co masz robić.

- Nie zamierzasz zmienić stanowiska?

- W domu pani Artrim jest materiał dowodowy, który oceniam jako ważny. Świadczy on, że popełniono tam zabójstwo. Poczyniłem odpowiednie starania, aby sprowadzić kryminologa, który ten materiał zbada. Gdy tylko ukończy badania, pani Artrim będzie mogła wrócić do domu. Do tego jednak momentu sytuacja pozostanie bez zmian.

- To mi się nie podoba - rzekł Roper.

- Wcale nie liczyłem, że będzie odwrotnie - powiedział Selby.

- Nie podoba mi się twój stosunek do sprawy, Selby, i sposób jej załatwiania.

- Mamy w więzieniu pewnego człowieka nazwiskiem Ribber. Został zatrzymany pod zarzutem zabójstwa. Jemu też nie podoba się mój stosunek do sprawy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jeszcze mniej niż pani Artrim.

Sam Roper złożył koniuszki palców obu rąk razem. Jego wzrok napotkał oczy prokuratora i umknął, aby zająć się na chwilę kontemplacją butów Selby'ego.

- Ale z pewnością nie ma żadnych podstaw, aby pozbawiać ją samochodu - rzekł.

- Sądzę, że jest.

- Jaki?

- Stanowi pewien dowód.

- Dowód czego?

- Dowód przestępstwa, które badam.

- Jakiego?

- Zabójstwa.

- W jaki sposób samochód może stanowić tutaj dowód?

- Nie zamierzam o tym mówić.

Roper poruszył się w krześle nie rozłączając koniuszków palców.

- Z pewnością nie przekroczysz swoich kompetencji.

- Bez wątpienia.

- Może dałoby się rzecz załatwić polubownie, gdybyś mi powiedział coś zdecydowanego, co mógłbym przekazać klientce.

- Kryminolog przyjdzie dziś między pierwszą a drugą - rzekł Selby. - Powinien skończyć badanie o piątej. Nie widzę żadnego powodu, by po godzinie piątej pani Artrim nie miała odzyskać swego samochodu i wrócić do domu. Chyba że wynik badań kryminologa będzie tego rodzaju, że będę musiał wszcząć bardziej formalne postępowanie względem niej.

Roper pomyślał chwilę, po czym wstał.

- Doskonale - rzekł.

Wchodząc starał się zachować bodaj pozory uprzejmości. Odejście nastąpiło bez słowa pożegnania z pełnym oburzenia energicznym trzaśnięciem drzwiami.

Selby poskładał na biurku jakieś papiery, dał Amorette Standish kilka poleceń i właśnie miał opuścić biuro, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos A. B. Carra.

- Ja w sprawie Ribbera, Selby - powiedział uprzejmie - oskarżony ma prawo do natychmiastowego przesłuchania. Chcę z tego prawa skorzystać.

- Kiedy?

- Jak najszybciej.

- Możemy go postawić w stan oskarżenia w poniedziałek - rzekł Selby - i wtedy ustalić datę wstępnego przesłuchania.

- Zgadzam się całkowicie - powiedział Carr - o ile wstępne przesłuchanie nastąpi nie później niż o dziesiątej rano we wtorek.

- Doskonale, zastrzegę sobie ten termin.

- Dziś jest sobota, a więc skrócony dzień pracy - zauważył Carr - ale moglibyśmy jeszcze dzisiaj udać się do sądu i zastrzec sobie termin wstępnego przesłuchania.

- Niestety - odparł Selby - za chwilę wyjeżdżam z miasta. Zrobimy to w poniedziałek.

- Świetnie. Posłuchaj jednak mojej rady, Selby, i oddal tę sprawę, bo poparzysz sobie palce.

- Już nieraz sobie parzyłem, są zahartowane. Śmiech Carra brzmiał przyjaźnie i ujmująco.

- No cóż, tak w życiu bywa. Przy okazji, Selby, wszczynam przeciwko tobie i szeryfowi sprawę o zniesławienie, nadużycie władzy, bezpodstawnie przeprowadzoną rewizję i fałszywe oskarżenia, Domagam się pięćdziesięciu tysięcy dolarów odszkodowania.

- Kiedy wnosisz oskarżenie?

- Gdzieś na początku przyszłego tygodnia. Myślałem, że może będziesz chciał skorzystać z usług prasy i nieco przyśpieszyć tok wydarzeń.

- Daj mi znać, jak wniesiesz oskarżenie, a wtedy porozmawiamy.

- Dobra, Selby. To rzecz czysto zawodowa. Rozumiesz, nie mogę wam na takie rzeczy pozwalać. Muszę mieć na uwadze swój prestiż i pozycję. To sprawa czysto zawodowa.

- Z pewnością, a jeśli ja wystąpię przeciwko tobie - rzekł Selby - za nakłanianie do krzywoprzysięstwa, to będziesz rozumiał, że muszę również mieć na uwadze swój prestiż i że to jest sprawa czysto zawodowa, nie spowodowana wzajemną pretensją.

- Czy rzeczywiście zamierzasz wystąpić przeciwko mnie z podobnym zarzutem? - spytał Carr.

- Nie wiem. Powiedziałem, że jeśli wystąpię, to chciałbym, żebyś to właśnie zrozumiał.

Carr roześmiał się serdecznie i rzekł:

- Podobasz mi się, Selby. Szkoda, że nie jesteś w Los Angeles, bo moglibyśmy częściej kruszyć kopie. Miałbym w tobie godnego przeciwnika. Do zobaczenia zatem w poniedziałek w sądzie.

Selby odłożył słuchawkę, powiedział Amorette Standish, że wróci dopiero późnym popołudniem, i pośpieszył do Rexa Brandona, który czekał w służbowym samochodzie na parkingu na tyłach siedziby władz okręgu. Zajechali po Sylwię Martin i sprawdziwszy: dokładnie zapis na liczniku pojechali ku głównej autostradzie, która przecina pustynię.

Niewiele mówili. W samochodzie panowała atmosfera napięcia. Szeryf jechał szybko wiodącą przez wzniesienie drogą i wkrótce minęli granicę pomiędzy uprawami pomarańczy a krainą jabłoni, a potem pomknęli w dół po stoku pod bielejącymi śniegiem wierzchołkami gór, tam gdzie żyzna gleba przechodziła w jałową pustynię. Tutaj droga była już prosta, więc szeryf dodał gazu.

Zapis na liczniku wynosił dokładnie 41,6 mili w miejscu, gdzie od autostrady odchodziła boczna droga przez pustynię.

Selby, zanotowawszy ten zapis, pokiwał z zadowoleniem głową.

- Musisz doliczyć z półtorej mili na przejazd do jej domu w Orange Heights.

Szeryf skręcił z autostrady w boczną drogę, która biegła w lewo.

- Jedź, jak możesz najwolniej na tym biegu - rzekł Selby. - Sylwio, obserwuj jedną stronę drogi, a ja będę obserwował drugą.

- Z łatwością dostrzeżemy, czy jakiś samochód zjechał z drogi albo czy się cofał, żeby zawrócić. W tej glebie ślady pozostają długo, nawet jeżeli jest wiatr.

Samochód pełzł naprzód. Kiedy silnik zaczął się dławić na trzecim biegu, Brandon przerzucił na drugi i co chwila odczytywał zapis na liczniku.

- Jedna mila od zakrętu - a po chwili: - mila i dwie dziesiąte, mila i cztery dziesiąte.

Licznik wystukał dwie mile. Brandon oderwał wzrok od drogi i spojrzał szybko na Selby'ego.

Prokurator siedział nieruchomo. Oczy miał zmrużone przed oślepiającym blaskiem pustynnego słońca i pilnie wpatrywał się w pobocze drogi.

Szeryf na nowo zajął się licznikiem. Przestał już odczytywać dziesiąte części mili.

- Trzy mile - powiedział bezbarwnym głosem, a po chwili: - cztery mile.

Po pięciu milach zatrzymał samochód.

- No co, chłopcze?

- Jeszcze jedną milę - odrzekł Selby. Przejechali w żółwim tempie jeszcze jedną milę.

- Tam dalej jest, zdaje się, skrzyżowanie - rzekł Selby. - Pojedziemy tam, zawrócimy i ruszymy z powrotem. Sylwio, stań na stopniu, ja stanę na drugim, to lepiej będziemy widzieli.

Sylwia Martin mało się nie rozpłakała z rozczarowania.

- Dobrze, Doug - powiedziała.

Na skrzyżowaniu szeryf zawrócił samochód. Ruszyli wolno w powrotną drogę. Sylwia stanęła na lewym stopniu. Selby stanął na prawym.

Samochód pełzł w ślimaczym tempie. Żar pustynnego słońca rozgrzał go tak, że we wnętrzu było jak w piecu. Pył wzbijany kołami osiadał wokół i dostawał im się do nosa.

Selby wydawał się całkiem nieświadom niewygód. Stał na stopniu przytrzymując się drzwi. Brandon prowadził wóz powoli, w tempie trochę szybszym od tempa marszu.

Potem, a wydawało się, że trwa to nieznośnie długo, samochód wjechał znowu na wzniesienie, przez które biegła autostrada.

- No więc? - zapytał Brandon.

Selby otworzył drzwi, wśliznął się na przednie siedzenie i skinął głową na Sylwię.

- Dobra, Rex - rzekł. - Poddaję się.

- Nie sądzisz, że samochód może dać rozwiązanie zagadki? - spytała Sylwia.

- Oby tak było - rzekł Selby. - Zatrzymamy się w najbliższym miasteczku, zjemy coś i zadzwonimy do Madison City. Zostawiłem polecenie kryminologowi, żeby się zajął najpierw samochodem.

Zjedli obiad w milczeniu i bez apetytu. Sylwia Martin kilka razy próbowała nawiązać rozmowę, ale mrukliwość Brandona i zamyślenie Selby'ego niweczyło te wysiłki. Po posiłku Selby zadzwonił do Madison City pod numer pani Artrim. Słuchawkę podniósł Bob Terry i Selby poprosił go, żeby przywołał do aparatu kryminologa.

- Mówi Selby - rzekł, kiedy usłyszał głos kryminologa. - Jesteśmy na pustyni. Szukamy klucza do naszej zagadki. Czy może nam pan powiedzieć coś o samochodzie?

- Niewiele - odparł kryminolog. - Jeżdżono nim po drodze, niedawno polanej ropą naftową. Pod błotnikami znalazłem drobinki ziemi przesyconej ropą. Nie robiłem szczegółowej analizy, ale wydaje się, że raczej pochodzą z jakiejś drogi objazdowej przy autostradzie. Wszystko wskazuje, że samochód poza tym nie zjeżdżał z autostrady.

- Dziękuję panu - rzekł Selby. - Jesteśmy więc na fałszywym tropie. A co z krwią?

- To krew ludzka. Zdaje się, że próbowano zmyć plamy na podłodze wodą. Rozpryski na ścianach są nie tknięte. Ktoś chciał zatrzeć ślady, ale w końcu zrezygnował. W tej chwili obaj z zastępcą szeryfa badamy odciski palców.

- Doskonale, róbcie, co możecie. Gdyby pan mógł jeszcze coś zrobić z tym samochodem, żeby...

- Niestety - odparł kryminolog. - Zbadałem go cal po calu.

- Czy przewożono nim ciało?

- Nie mogę powiedzieć. Wieziono coś na tylnym siedzeniu. To było zawinięte w wełniany koc w zielone, czerwone i żółte pasy - takie koce produkuje Hudson Bay Company.

- Nie może pan stwierdzić, czy to były zwłoki?

- Nie, ale to był jakiś duży tłumok owinięty takim kocem, jak panu mówię. Jestem przekonany, że to koc z gatunku Hudson Bay, bo jak zauważyłem, są jeszcze takie dwa u pani Artrim na łóżku.

- Dziękuję - rzekł Selby. - Zobaczymy się mniej więcej za godzinę.

Powiesił słuchawkę i wrócił do stolika, gdzie szeryf Brandon i Sylwia Martin czekali na niego z niecierpliwością.

- Nic z tego - powiedział. - Jeżdżono nim jakimś objazdem, którego nawierzchnia jest przesycona ropą. Poza tym samochód najwyraźniej nie opuszczał autostrady.

Brandon zmarszczył czoło w zamyśleniu.

- Nie przypominam sobie żadnego objazdu - rzekł. - Przynajmniej w promieniu czterdziestu...

- Kryminolog zrobił analizę grudek ziemi. Zadzwoń do klubów automobilowych po powrocie, Rex, i zapytaj. Postaramy się, żeby ktoś z Wydziału Drogowego podał nam wszystkie miejsca w promieniu czterdziestu pięciu mil, gdzie są objazdy o nasyconej ropą nawierzchni.

Sylwia Martin wyciągnęła przez stół rękę do Selby'ego i dotknęła jego dłoni.

- Współczuję ci, Doug. Uśmiechnął się.

- Nie masz czego. Dopiero zaczynamy.

Rozdział 11

W sali rozpraw, wypełnionej do granic możliwości, panowała atmosfera wyczekiwania. Wmieście rozeszła się pogłoska, że Selby wpadł w potrzask zastawiony przez zmyślnego adwokata, którego imię stało się w metropolii przysłowiowe.

Selby siedział przy jednym ze stołów adwokackich. Kilka stóp za nim, tuż przy barierce oddzielającej doradców prawnych od widowni, siedział nieruchomo szeryf Brandon. A. B. Carr, który skupiał na sobie uwagę wszystkich zebranych, wyraźnie rad z tego zainteresowania, zajmował z Petem Ribberem - uśmiechniętym i zadowolonym z siebie - drugi stół.

Zatłoczona sala szumiała od szeptów.

Sędzia pokoju Faraday, który miał przewodniczyć wstępnym przesłuchaniom i był ogromnie przejęty swoją rolą, wkroczył na salę i zajął miejsce za stołem sędziowskim. Szepty, ukradkowe chichoty i szurania nóg ustały i zapanowała pełna napięcia i wyczekiwania cisza.

Sędzia Faraday powiedział:

- Otwieram wstępne przesłuchanie w sprawie Naród contra Peter Ribber, ustalone na podstawie wniesionego wczoraj żądania stron.

Selby skinął głową i rzekł:

- Gotów w imieniu Narodu.

Carr wzniósł w górę swoje długie ramię, jakby ogarniając tym gestem oskarżonego i salę.

- Gotów do obrony, Wysoki Sądzie - rzekł tonem, który sprawił, że to proste stwierdzenie zabrzmiało dramatycznie i podniecająco.

Selby podjął swoje obowiązki z uczuciem pięściarza, który wychodzi na środek ringu na spotkanie niewątpliwej klęski. Tradycyjnym sposobem postępowania oskarżyciela w podobnej sytuacji było ustalenie rodzaju popełnionej zbrodni, przedstawienie dostatecznej ilości dowodów dla wykazania prawdopodobieństwa winy oskarżonego. Na tym należało poprzestać. Dalszy krok byłby odkryciem kart przed obroną. Tradycyjny sposób dawał oskarżeniu okazję dwukrotnego przesłuchania świadków, raz na rozprawie wstępnej, drugi raz na właściwej.

Ta procedura była ustalona zwyczajowo, podobnie jak sposób postępowania obrońcy. Jego taktyka polega na zaatakowaniu świadków oskarżenia, sprowokowaniu prokuratora do przedstawienia dowodów łączących oskarżonego zdecydowanie z popełnioną zbrodnią, wywołaniu wrażenia, że oskarżony sam złoży zeznania we własnej sprawie, i próbie zmuszenia prokuratora do przedstawienia pełnego materiału dowodowego. Potem obrońca oskarżonego zazwyczaj oświadcza: „Wysoki Sądzie, oskarżony nie ma w obecnej chwili do przedstawienia żadnych dowodów”.

Wszystko, to stanowiło rozgrywki na szachownicy prawnej, które prowadzili między sobą Carr i Selby. Ale przewaga była po siionie ciekawej, obdarzonej zmysłem dramatycznym indywidualności, jaką reprezentował „stary A.B.C.”- Moim pierwszym świadkiem - rzekł Selby - będzie pani Rita Artrim.

Wystąpiła naprzód, bo wiedziała, że musi. Podniosła rękę i powtórzyła słowa przysięgi spoglądając wrogo na pokuratora. Oto człowiek, który usiłuje dowieść, że jest morderczynią. W każdej chwili i ona może się znaleźć na miejscu Ribbera, być wystawiona na publiczne pośmiewisko i pogardę i patrzeć, jak jej rodzice siedzą ze stoickim wyrazem twarzy i pękającymi z bólu sercami.

- Proszę zająć miejsce na ławie świadków - rzekł sędzia Faraday.

Selby rozpoczął natychmiast serię rzeczowych pytań:

- Pani jest Rita Artrim, wdowa po Jamesie C. Artrimie?

- Tak.

- Gdzie pani mieszka?

- Na Orange Heights Drive pod numerem 2332.

- Kto mieszkał z panią siódmego bieżącego miesiąca w tym domu?

- Mój teść, Frank Artrim, i jego pielęgniarka, panna Ellen Saxe.

- Czy zauważyła pani coś niezwykłego we wczesnych godzinach rannych tego dnia? - spytał Selby.

- Tak.

- Co?

- Słyszałam jakieś tajemnicze odgłosy.

- Czy może pani je opisać?

- Niedokładnie. One mnie obudziły.

- Może nam pani je jakoś ogólnie określić?

- Był to odgłos dudnienia, jakby przesuwano coś ciężkiego na wałkach.

- Co pani zrobiła?

- Wstałam i podeszłam do okna.

- Co pani zobaczyła?

- Była noc, ale świeciły gwiazdy. Widziałam wszystko, choć niezbyt wyraźnie. Wychyliłam się z okna i wyjrzałam na trawnik, który ciągnie się od mego domu do skraju wąwozu.

- Co pani zobaczyła?

- Nagą postać.

- Kompletnie nagą postać?

- Tak.

- Czy to był mężczyzna czy kobieta?

- Widziałam niezbyt wyraźnie, ale jestem przekonana, że to był mężczyzna.

- Co ten mężczyzna robił?

- Chodził dookoła domu. Obserwowałam go, póki nie znalazł się przed frontem domu. Chwilę czekałam myśląc, że zadzwoni, ale on znowu się pokazał. Potem znowu znikł za rogiem i tym razem usłyszałam dziwny odgłos, jakby ktoś mocno przeciągnął kijem po siatce.

- I co pani zrobiła?

- Zadzwoniłam na policję i powiedziałam, co zobaczyłam.

- Która to była godzina?

- Nie wiem dokładnie.

- Co stało się później?

- Wróciłam do okna.

- Czy zobaczyła pani znów tego mężczyznę?

- Nie.

- Czy z pani okna widać dom, który sąsiaduje z pani domem od północy, własność pana A. B. Carra, reprezentującego oskarżonego w tej sprawie?

- Nie, z mego okna nie widać. Mój pokój jest po drugiej stronie domu.

- Czy tej nocy zdarzyło się jeszcze coś niezwykłego?

- Usłyszałam warkot silnika samochodu policyjnego. To musiało być mniej więcej dziesięć minut po moim telefonie. Potem usłyszałam strzał.

- Z której strony dobiegł panią odgłos strzału?

- Gdzieś od północy, z okolic wąwozu.

- Czy może pani podać dokładny czas, kiedy to się stało?

- To było między drugą a wpół do trzeciej rano. Selby zwrócił się do Carra:

- Może pan pytać.

- Musiała Się pani porządnie wystraszyć - rzekł Carr współczująco.

- Tak też było - przyznała.

- Pani pokój jest na pierwszym piętrze?

- Tak.

- Więc patrzyła pani z góry na tę postać na trawniku?

- Tak.

- Jest pani pewna, że postać była naga?

- Odniosłam wrażenie, że to był nagi mężczyzna. Widziałam białą plamę ciała.

- To równie dobrze mógł być biały obcisły kostium kąpielowy, nieprawdaż?

- Może - odparła z powątpiewaniem. - Ale nie sądzę.

- Mówi pani, że słyszała pani strzał rewolwerowy?

- Tak.

- Tylko jeden strzał?

- Tak.

- A skąd pani wie, że to był strzał?

- Po prostu wiem.

- Czy nigdy pani nie słyszała podobnego odgłosu, na przykład fajerwerku?

- Ten był inny.

- Czy odgłos strzelby myśliwskiej nie jest podobny?

- Nie.

- A strzał karabinowy?

- Nie. To był strzał rewolwerowy.

- Czy słyszała pani kiedyś huk dobywający się z rury wydechowej ciężarówki?

- Tak.

- A słyszała pani petardy wystrzeliwane czwartego lipca?

- Tak.

- Czy istnieje zdaniem pani subtelna gradacja dźwięku, która umożliwia pani ustalenie różnicy między strzałem rewolwerowym, hukiem strzelby, małokalibrowego karabinu, petardy, fajerwerku i strzału z rury wydechowej?

- Tak, myślę, że jest.

- I to był strzał rewolwerowy?

- Tak.

- I nie wie pani, gdzie znajdowała się owa naga postać, kiedy padł strzał?

- Nie.

- Nie wie pani, kto strzelał?

- Nie.

Carr uśmiechnął się i rzekł:

- W takim razie to już wszystko. Bardzo pani dziękuję. Chyba że po namyśle zdołałaby pani ustalić na podstawie strzału ścisłe dane co do rodzaju broni, z której ów strzał padł. Jeżeli tak, winna pani złożyć zeznania dodatkowe.

Śmiech na sali zaskoczył panią Artrim. Przez chwilę wydawała się oszołomiona, potem zaczerwieniła się, zerwała z krzesła i pomaszerowała gniewnie przez salę sądową.

Jako następny świadek zeznawał Robert Peale, jeden z policjantów z radiowozu. Peale zeznał, o której otrzymał wezwanie, ile czasu potrzebował na dojazd do willi pani Artrim przy Orange Heights Drive i kiedy dokładnie policjanci ujrzeli błysk wystrzału i usłyszeli huk.

Carr nie miał żadnych pytań.

Selby dał Ottonowi Larkinowi szansę wystąpienia publicznego wzywając go na świadka w celu ustalenia miejsca, gdzie leżało ciało, oraz czasu i okoliczności jego znalezienia.

Larkin, nadęty i pełen poczucia ważności, okazał się bardzo pewnym siebie świadkiem i kiedy Selby przekazał go Carrowi do dalszych pytań komendant, policji sprawiał wrażenie, jakby chciał adwokatowi przytrzeć nosa. Carr patrzył na brzuchatego policjanta z uśmiechem.

- Komendancie - zagadnął go - w jakiej pozycji było ciało, kiedy pan je znalazł?

- Tak jakoś skulone i na boku. Carr udał, że nie rozumie.

- Jakoś skulone i na boku - powtórzył w zamyśleniu. - To mi niewiele mówi, komendancie. Czy mógłby pan zilustrować pozycję trupa? Proszę mi pokazać dokładną pozę trupa, kiedy go pan znalazł.

Larkin dał się nabrać. Wstał i zaczął mówić:

- Trup leżał na boku. Kolana miał podciągnięte w ten sposób... o, w ten... sposób...

Zapewnie całe lata już minęły, odkąd komendant policji zajmował się gimnastyką. Usiłował zilustrować pozycję wychudłego trupa, który był zgięty we dwoje i skulony na małej przestrzeni, ale tusza komendanta nadawała tym wysiłkom posmak tak komiczny, że wszyscy na sali aż wyli z uciechy i sędzia Faraday nie mógł doprosić się o ciszę nawet pod groźbą wyrzucenia z sali.

Wreszcie A. B. Carr, który uśmiechał się szeroko i wycierał oczy chusteczką, co było niemym dowodem jego rozradowania, rzekł:

- Teraz już rozumiem, o co chodzi. Proszę zająć miejsce na ławie świadków.

Larkin, czerwony z zakłopotania, wrzący gniewem, powrócił do bardziej godnej pozycji.

- Otóż kiedy pan znalazł trupa, nie mógł pan widzieć rany postrzałowej, prawda?

- Nie, nieprawda.

Carr sprawiał wrażenie zakłopotanego.

- Nie chcę panu mieszać w głowie, panie Larkin. Pragnę, aby zeznania pana zostały w taki sposób utrwalone, w jaki je pan chce podać, ale o ile rozumiem, rana w ciele - a może raczej powinienem powiedzieć: rany były po prawej stronie, trochę w bok od środka, prawda?

- Prawda.

- Te rany, jak rozumiem, były z przodu, i żaden pocisk nie przeszedł na drugą stronę?

- Nie.

- Gdy pan po raz pierwszy zobaczył ciało, leżało ono w wąwozie?

- Tak jest.

- A pan stał nad nim?

- Tak jest.

W głosie Carra nagle zadźwięczał triumf.

- To proszę mi wytłumaczyć, jak to się stało, że widział pan rany, patrząc na lewy bok trupa.

Larkin również podniósł głos.

- Pan mnie tu nie będzie nabijał w butelkę - wybełkotał. - Wcale nie patrzyłem na lewy bok trupa. Trup leżał na lewym boku, a prawy miał lekko zwrócony ku górze.

Na twarzy adwokata ukazał się wyraz niedowierzania, jakiego nie powstydziłby się najlepszy nawet aktor.

- Leżał tak, że prawy bok miał lekko zwrócony ku górze? - spytał.

- Właśnie, i niech pan nie stara się nic przekręcić.

- Drogi panie - odparł Carr - ja nie staram się nic przekręcić. Ja chcę po prostu, żeby nie było żadnych niejasności. Chcę, żeby pana zeznania miały jakiś sens.

- Więc niech pan dobrze słucha, to będą miały - rzekł Larkin zadzierzyście.

- Ale zaledwie przed chwileczką - powiedział Carr wstając i wznosząc dramatycznym gestem palec ponad głową - gdy poprosiłem, aby pan zademonstrował nam pozycję trupa, to pan, w tym oto miejsca - tutaj Carr urwał, by wskazać palcem miejsce, gdzie Larkin leżał na podłodze - starał się unieść kolana i położyć się na prawym boku odwracając lewy bok ku górze.

- Ja tylko usiłowałem podciągnąć kolana - oburzał się Larkin.

- Właśnie zauważyłem - rzekł Carr z suchym, obojętnym uśmieszkiem, który wywołał huraganową wesołość na sali. Kiedy śmiech ustał, Carr ciągnął z nagłą surowością dalej: - Ale niezależnie od tego, że usiłował pan podciągnąć kolana, miał pan zilustrować dokładną pozycję trupa w momencie znalezienia go.

Larkin zaczął nieco tracić rezon.

- Jak człowiek usiłuje podciągnąć do góry kolana, to plecy robią mu się okrągłe i musi obrócić się na bok.

- Więc co?

- Więc nie chodziło mi wtedy o to, żeby położyć się na tym boku, na którym leżał trup. Starałem się tylko ułożyć jak trzeba kolana i niechcący przewróciłem się na prawy bok.

- A teraz pan twierdzi, że trup leżał na lewym boku, prawym zwrócony ku górze?

- Tak, mniej więcej tak.

- I równie łatwo byłoby panu położyć się na podłodze na lewym boku, z prawym odchylonym w górę, co na prawym boku, z lewym odchylonym w górę?

- No, chyba tak.

- A zatem usiłował mnie pan wprowadzić w błąd zajmując dokładnie przeciwną pozycję niż pozycja trupa!

- Ja tylko próbowałem podciągnąć kolana.

- Ale ja pana prosiłem, żeby pan położył się na podłodze i ukazał nam dokładnie pozycję trupa.

- Przecież pokazałem! - krzyknął Larkin.

Carr wydobył z siebie nieco przesadne westchnienie. Siadł na krześle i głosem, w którym słychać było znużenie, powiedział:

- No proszę, komendancie, teraz pan znowu mówi, że pozycja, którąpan zajął na podłodze, była poprawna. No więc jak? Była poprawna czy nie?

- Była poprawna, o ile chodzi o moje kolana.

- Zatem chce pan dać do zrozumienia, że kolana trupa były w tej samej pozycji, co pana kolana?

- Niezupełnie, bo nie mogłem ich zadrzeć tak wysoko, jak miał trup.

- Więc pozycja kolan nie była poprawna. A także pana pozycja na podłodze nie była poprawna. Czy tak?

- Tak... Nie... Ja nie wiem.

- Pan nie wie! - wykrzyknął Carr z niedowierzaniem. - Czy pan dobrze słyszy, komendancie?

- Tak.

- Słyszy pan moje pytania?

- Tak.

- Przecież specjalnie pana prosiłem - mówił Carr tonem świadczącym o zdezorientowaniu - żeby pan nam pokazał pozycję trupa w momencie, kiedy go pan znalazł. Czy fakt, że pan tego nie zrobił, wynika stąd, iż chciał mnie pan wprowadzić w błąd?

- Ależ ja to zrobiłem.

- Pańskie kolana nie były w poprawnej pozycji.

- Bo ich nie mogłem tak wysoko zadrzeć.

- I umyślnie pan położył się na prawym boku?

- Wcale nie.

- Przecież trup leżał na lewym boku?

- Tak.

- Więc nie zademonstrował pan pozycji trupa.

- Robiłem, co mogłem. Człowiek nie może pamiętać o tych wszystkich rzeczach naraz.

- O jakich wszystkich rzeczach?

- O tym, jak ktoś leży.

Carr, jakby uczyniwszy jakieś ciekawe odkrycie naukowe, tonem przyjacielskiej troski, rzekł:

- Och, chyba zaczynam rozumieć. Kiedy ja pana proszę o zajęcie pozycji, w jakiej znaleziono trupa, a pan myśli akurat o jego kolanach, to wtedy na nich pan skupia całą uwagę. A jak pan się zastanawia, na którym leżał boku, to również pan poświęca temu całą uwagę. Po prostu pan nie może myśleć o tych rzeczach jednocześnie i obu jednocześnie demonstrować, prawda?

- Nie, nieprawda! - krzyknął Larkin.

- Zdawało mi się, że sam pan to powiedział. Sam pan powiedział, że nie może pan pamiętać o tych wszystkich, ściśle mówiąc dwóch, rzeczach naraz.

Larkin pomyślał chwilę i rzekł:

- Tam było mnóstwo rzeczy do pamiętania.

- A jakich jeszcze, jeśli wolno spytać, komendancie?

- Na przykład pozycja rąk.

- Ręce trupa były mocno zaciśnięte wokół jego kolan, komendancie.

- A wcale nie - rzekł Larkin z triumfem. - Dłonie były złożone w pięści i przyciśnięte do piersi.

Jeszcze raz na twarzy Carra ukazał się wyraz niedowierzania.

- Czy dobrze rozumiem, że dłonie ofiary były złożone w pięści i przyciśnięte do piersi?

- Tak właśnie powiedziałem.

- Zapewne pan pamięta, że chwilę temu, kiedy pan leżał na podłodze, miał pan ręce zaciśnięte mocno wokół kolan.

- Przecież musiałem je jakoś podciągnąć.

- Kolana?

- No właśnie.

- Ale... Ach, rozumiem komendancie. Pan po prostu usiłował podciągnąć kolana do góry, czy tak?

- Tak.

- Więc nie próbował pan ułożyć rąk jak u trupa?

- No... no, nie.

- Zatem trzeba było pamiętać o trzech rzeczach, nie o dwóch? Nie tylko trzeba było podciągnąć kolana, ale też ułożyć się na odpowiednim boku i złożyć w odpowiedni sposób ręce?

- Tak.

- Czy pan podciągnął kolana, żeby ukazać pozycję trupa?

- Niezupełnie. Nie mogłem tego zrobić.

- A pana ręce były we właściwej pozycji?

- Nie.

- I nie leżał pan na tym samym boku co trup?

- Niech i tak będzie.

- A niezdolność zajęcia właściwej pozycji wynika z faktu, że nie był pan w stanie myśleć o tych trzech rzeczach jednocześnie?

- Ja bym tego w ten sposób nie powiedział.

- Ależ, komendancie, ja tylko cytuję pańskie własne słowa. O ile dobrze zrozumiałem, powiedział pan przed chwilą, że nie mógł pan wykonać tego, o co prosiłem, bo nie mógł pan pamiętać o tylu rzeczach naraz. Były trzy rzeczy do zapamiętania: pozycja kolan, pozycja rąk i bok, na którym leżała ofiara. Otóż wszystkie te trzy rzeczy ukazał pan źle... Dziękuję.

Larkin z twarzą pociemniałą z gniewu starał się usilnie wymyślić coś na swoją obronę, ale nie mógł.

- To koniec przesłuchania, komendancie - rzekł sędzia Faraday. - Może pan opuścić ławę świadków.

- Proszę wezwać Jamesa Prague - rzekł Selby.

James Prague, wysoki, szczupły mężczyzna, podszedł i złożył przysięgę. Ponieważ słyszał przesłuchanie Ottona Larkina, spoglądał teraz mściwym, bojaźliwym wzrokiem na adwokata, który siedział tylko i patrzył ciekaw, czego mogą dotyczyć jego zeznania.

Kiedy Prague zasiadł w ławie świadków, Selby go zapytał:

- Pan się nazywa James Prague. Mieszka pan w Madison City przy Crestview Rooms?

- Tak jest.

- Jaki jest pana zawód?

- Jestem funkcjonariuszem policji Madison City.

- Jakiej specjalności?

- Jestem kierowcą nocnego radiowozu.

- Czy spełniał pan swoje obowiązki dnia siódmego tego miesiąca?

- Tak.

- Ile pan ma lat?

- Dwadzieścia osiem.

- Czy około drugiej w nocy siódmego bieżącego miesiąca jeździł pan do Orange Heights?

- Tak jest, jeździłem.

- Z jakiej okazji?

- Otrzymaliśmy wezwanie z komendy, drogą radiową oczywiście. Powiedziano nam, że w sąsiedztwie domu pod numerem 2332 na Orange Heights ktoś zauważył włóczęgę, i kazano zbadać sprawę.

- I co zrobiliście?

- Pojechaliśmy natychmiast.

- O której przyjęliście rozkaz?

- Siedem minut po drugiej.

- Wie pan, o której przyjechaliście pod wskazany adres?

- Tak jest. Dwanaście minut po drugiej.

- Czy słyszeliście albo widzieliście coś niezwykłego?

- Usłyszeliśmy odgłos wystrzału i zobaczyliśmy odblask jak przy wystrzale.

- O której to było godzinie?

- Dwanaście minut po drugiej.

- A w której stronie ujrzeliście odblask?

- To było w północnej części wąwozu między numerem 2332 na Orange Heights Drive a 2419 Orange Heights Drive. Bliżej jednak numeru 2419.

- Może pan pytać - zwrócił się Selby do Carra.

- Nie mam pytań - odparł Carr.

- Następnym świadkiem będzie Frank Carter - oświadczył Selby.

Wystąpił Carter i został zaprzysiężony. Podał swoje imię i nazwisko, adres, powiedział, że ma lat dwadzieścia sześć i jest policjantem na stanowisku dowódcy dziennego radiowozu.

- Czy jeździł pan do Orange Heights siódmego bieżącego miesiąca?

- Tak.

- O której godzinie?

- O jedenastej czterdzieści jeden. Dziewiętnaście minut przed południem.

- A co spowodowało, że pan tam pojechał?

- Wiadomość przez radio, że grupka bawiących się tam chłopców znalazła trupą.

- Pojechał pan natychmiast?

- Tak jest.

- I znalazł pan ciało?

- Tak.

- Gdzie ono było?

- W północnej stronie wąwozu, niespełna pięćdziesiąt stóp od domu pana Carra..

- Domu pod numerem 2419 Orange Heights Drive?

- Tak jest.

- W jakiej pozycji zastał pan trupa?

- Leżał na dnie wąwozu jakby złożony we dwoje. Kolana miał podciągnięte pod brodę, ręce zaciśnięte w pięści przy piersi. Leżał trochę na lewym boku, tak że prawy bark był odchylony w bok ku górze. Widać było miejsce, gdzie trafiła go kula.

- Co jeszcze znaleźliście?

- Początkowo nic, ale potem znaleźliśmy rewolwer.

- Oto jest colt kaliber trzydzieści osiem. Czy to jest ten rewolwer?

- Tak jest. To ten.

- Gdzie ten rewolwer leżał?

- W krzakach na skraju wąwozu.

- Mniej więcej jak daleko od trupa?

- Może piętnaście stóp. Niemal wprost nad miejscem, gdzie leżał trup.

- Oddaję panu głos - rzekł Selby do Carra.

- Czy mógłby pan - spytał Carr uprzejmie - położyć się na podłodze i zademonstrować dokładną pozycję ciała?

Młody, szczupły i zręczny mężczyzna położył się na lewym boku na podłodze, przycisnął pięści do piersi i podniósł kolana do góry tak, że niemal dotykały piersi.

- Dziękuję - rzekł Carr - może pan wrócić na ławę świadków.

Kiedy świadek powrócił na miejsce, Carr spytał:

- Czy to była dokładna pozycja, w której znaleziono ciało?

- Tak - odparł policjant tonem, który zabrzmiał jak: „A co, może nie?”

Carr pochylił głowę z pełną powagi uprzejmością.

- Zauważyłem - rzekł - że pan zacisnął dłonie w pięści i przyłożył je do piersi, że podniósł pan w górę kolana i leżał na lewym boku tak, iż prawy bark był nieco wzniesiony.

- W takiej pozycji znaleźliśmy ciało - odparł policjant.

- Właśnie - powiedział Carr. - Czy miał pan jakąś trudność, żeby pamiętać o tych wszystkich rzeczach naraz?

- Nie.

- Bardzo się cieszę. Nie przyszło mi nawet na myśl, że w pytaniach, które zadałem komendantowi policji, mogło być coś tendencyjnego.

- Wysoki Sądzie - wtrącił się Selby - protestuję przeciwko podobnym komentarzom ze strony obrońcy. Winien on się ograniczyć do pytań zadawanych świadkowi i uwag kierowanych do sądu.

- Słusznie - oświadczył sędzia Faraday.

- Proszę o przebaczenie - rzekł Carr grzecznie. - To naruszenie przepisów z mojej strony było nieumyślne. Spowodowało je coś w postawie komendanta Larkina, co wywołało uczucie, że może niesłusznie żądam, aby przeciętnie inteligentny człowiek zrobił rzecz, która wymaga pamiętania aż trzech czynników. Rad jestem jednak, że nie byłem zbyt wymagający.

Sędzia Faraday uśmiechnął się.

- Skończyłem pytania - rzekł Carr, a potem zwrócił się do Selby'ego: - To bardzo inteligentny świadek, panie prokuratorze.

Mimo woli Selby uśmiechnął się słysząc, jak sprytnie Carr leje ocet na duchowe rany komendanta policji.

Następnym świadkiem był Bob Terry, który wystąpił jako ekspert od odcisków palców, zidentyfikował odciski na rewolwerze, rozpoznał na arkuszu odciski palców oskarżonego i wykazał, że właśnie te odciski palców oskarżonego znaleziono na rewolwerze.

Mając pod ręką kryminologa z Los Angeles, Selby postanowił nie posłużyć się żadnym z miejscowych ekspertów dla zidentyfikowania kuli, a poprosić o to jego. Carr nie zgłosił sprzeciwu.

Victor Hawlins, kryminolog z Los Angeles, był następnym świadkiem. Kiedy świadek podał swoje imię i nazwisko, wiek, zawód i miejsce zamieszkania, Selby poprosił go o przedstawienie kwalifikacji, po czym przez kilka minut ten drobny mężczyzna o grubych wargach, ciemnych wąsikach, uważnych niebieskich oczach za okularami w rogowej oprawie recytował rejestr swych osiągnięć, poczynając od studiów uniwersyteckich, poprzez kurs daktyloskopii, balistyki, foto-mikrografii, roczną naukę medycyny sądowej, kurs fizyki stosowanej, dodatkowe studia kryminologii na jednej ze wschodnich uczelni, aż do pięcioletniej praktyki w różnych miastach, z czego ostatnie trzy lata przypadały na Los Angeles.

Pierwsze pytania Selby'ego ujawniły, że świadek znał broń przedstawioną w sądzie jako dowód, że wystrzelił z niej parę naboi potrzebnych do porównania, że sprawdzał znajdujące się na niej odciski palców, zbadał zwłoki Mortona Talemana, zdjął z nich odciski palców, osobiście je sklasyfikował i porównał z istniejącymi w kartotekach archiwów policyjnych.

Ścisłymi, ostrożnie dobieranymi słowami ekspert Hawlins dowiódł, że zabitym jest Morton Taleman, człowiek notowany w kronikach policyjnych, którego odciski palców znajdują się w kartotekach policji, a fotografie w galerii przestępców, że dostał on dwie kule z różnych rodzajów broni, że jedna z tych kul została ponad wszelką wątpliwość wystrzelona z rewolweru, który nosi ślady palców Ribbera, że sądząc po oparzeniach na ciele, obie te kule wystrzelono z małej odległości i przebyły w ciele niemal identyczną drogę, a więc każda mogła być śmiertelna. Następnie stwierdził, że jedna z kul została wyprodukowana przez zakłady Winchestera, a druga Petersa, że z rewolweru mającego na sobie odciski palców oskarżonego wystrzelono kulę Winchestera i że kula ta przebiła nagie ciało ofiary, bowiem do kuli, którą określał mianem kuli Petersa, przywierały mikroskopijne szczątki wełny; niewątpliwie jedna z kul przebiła ciało z małej odległości, kiedy ofiara była w ubraniu, które częściowo chroniło skórę przed oparzeniem prochem, druga zaś, z równie bliskiej odległości, kiedy ofiara była naga.

Selby oddał głos Carrowi, który całym swym zachowaniem wyrażał, że oto wreszcie jest bezstronny ekspert, człowiek o normalnej, ludzkiej inteligencji, nie próbujący wprowadzić w błąd sądu.

- Czy może pan - spytał niemal uniżenie - stwierdzić, że kula, którą pan określił jako kulę Winchestera, przeszyła ciało przed kulą Petersa?

- Nie.

- Więc mogła przeszyć ciało jako druga?

- Mogła.

- A sposób, w jaki kula Petersa przeszyła ciało ofiary, mógł, pańskim zdaniem, spowodować natychmiastową śmierć?

- Nie będąc lekarzem, tylko kryminologiem, który dokonał szczegółowych oględzin zwłok, twierdzę, że kula Petersa mogła spowodować natychmiastową śmierć.

- Czy znaczy to - spytał Carr - że kula Petersa pierwsza przeszyła ciało?

- Tak jest - odparł Hawlins - i z drugiej strony, gdyby kula Winchestera pierwsza przeszyła ciało, też spowodowałaby natychmiastową śmierć.

- Rozumiem - rzekł Carr grzecznie. - Czy przeprowadzone przez pana badania przekonały pana, że kula Petersa przeszyła ciało, kiedy ofiara była w ubraniu?

- Tak.

- A kula Winchestera, kiedy ofiara była naga?

- Tak.

- Czy ciało w chwili znalezienia było nagie?

- Tak.

- A zatem należy wnosić, że kula Winchestera przeszyła ciało później?

- Wobec zeznania pani Artrim - rzekł Hawlins - która twierdzi, że w chwili wystrzału człowiek ten był nagi... to znaczy że nagi człowiek wałęsał się po jej ogrodzie...

- No tak - powiedział Carr - ale gdyby kula Winchestera miała być śmiertelna, musiałaby trafić w nagie ciało ofiary, następnie ciało to musiałoby zostać ubrane, po czym postrzelone kulą Petersa i na nowo rozebrane, gdyż zgodnie z zeznaniami świadków w takim właśnie stanie je znaleziono.

- Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki - odparł Hawlins ostrożnie - sądzę, że tak właśnie było.

- Dziękuję panu - rzekł Carr z triumfem - to wszystko.

- Chwileczkę - wtrącił się Selby - chciałbym jeszcze raz przesłuchać świadka. O ile dobrze pana rozumiem, panie Hawlins, pan wcale nie twierdzi, że ofiara była w ubraniu, kiedy trafiła ją kula Petersa. Pan tylko twierdzi, że znalazł mikroskopijne fragmenty włókna, które uważa pan za wełnę, na kuli Petersa. Chodzi panu o to, że kula Petersa została wystrzelona przez materiał.

- Tak jest.

- I nie jest pan w stanie stwierdzić, czy tym materiałem była marynarka, kamizelka, czy też po prostu; kilkucalowy kawałek materiału umieszczony między wylotem lufy a ciałem?

- Wysoki Sądzie - rzekł Carr - protestuję przeciwko podobnym pytaniom. Są naprowadzające i sugestywne. Jest to ze strony prokuratora próba wydobycia zeznań nie popartych materiałem dowodowym.

- Wysoki Sądzie - powiedział Selby - staram się jedynie uściślić zeznania świadka, aby uniknąć nieporozumień wynikłych na podstawie pytań obrońcy.

- Oddalam protest - oświadczył sędzia Faraday. Hawlins, który natychmiast zrozumiał, o co chodzi, gdy Selby zadał mu to pytanie, rzekł:

- Oczywiście, nie mogę stwierdzić, czy kulę wy-; strzelono przez ubranie, czy tylko przez kilkucalowy kawałek materiału. Wiem tylko, że kula przebiła jakiś materiał i że odległość wylotu lufy od ciała w momencie strzału wynosiła kilka cali.

- Dziękuję - powiedział Selby. - To wszystko.

Po kryminologu zeznawał doktor Trueman, który przeprowadził sekcję zwłok. Zaświadczył on, że w ciele były dwie rany odkuli, określił rodzaj tych ran, zidentyfikował kule, które wyjął z ciała, i stwierdził, że jego zdaniem każda z ran mogła wywołać natychmiastową śmierć.

- Oskarżenie zostało wniesione - oznajmił Selby. Carr wystąpił z wnioskiem o oddalenie sprawy i uwolnienie oskarżonego na tej podstawie, że oskarżenie nie zdołało niczego ustalić, że żadne dowody przedstawione przez oskarżyciela nie zbijają teorii, iż oskarżony po prostu strzelił do trupa. Z pewnością ktoś, albo ten, kto strzelał kulą Petersa, albo ten, kto posłużył się kulą Winchestera, zawinił czymś więcej niż tylko zakłóceniem porządku publicznego w mieście. Jednakże on, Carr, nie przypomina sobie, aby istniało jakieś prawo zabraniające strzelania do trupa. Jest to, oczywiście, sprawa bardzo złego smaku, ale jeszcze nie przestępstwo. A w każdym razie nie zabójstwo. Ponieważ zaś oskarżony został postawiony przed sądem pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia, on, jako obrońca oskarżonego, wnosi o umorzenie sprawy.

Sędzia Faraday spojrzał w zakłopotaniu na Selby'ego.

- Co pan powie na to? - spytał.

- Nie powiem nic, Wysoki Sądzie - odparł Selby - pragnę jedynie zwrócić uwagę Wysokiego Sądu, że na tym etapie nie jest konieczne udowodnić ponad wszelką wątpliwość winę oskarżonego. Konieczne jest tylko wykazać, że zbrodnia została popełniona, i przedstawić materiał dowodowy, który by świadczył o związkach oskarżonego z popełnionym przestępstwem. Przedstawione dowody spełniają oczywiście ten cel.

- Absolutnie nie - zaoponował Carr. - Spełniają go tylko połowicznie. Prawo nie przewiduje podobnego postępowania. Nie wolno rozstrzygać o pozbawieniu oskarżonego życia i wolności przez podrzucenie monety albo ciągnięcie karty.

Selby uśmiechnął się.

- To pan podrzucił monetę i wyciągnął kartę. Ja odwołuję się do dowodów. A dowody świadczą, że oskarżony w tej sprawie trzymał w ręku rewolwer, który wypalił w Mortona Talemana, że Morton Taleman nie żyje i że rana od kuli tego rewolweru mogła spowodować natychmiastową śmierć. Na tym się opieram. A jeśli pan chce wykazać, że klient pana zabawiał się jedynie strzelaniem do trupów w ramach przedwczesnych obchodów Święta Czwartego Lipca, to proszę na tym oprzeć obronę.

Carr zaczerwienił się.

- Nie musi pan mówić do mnie - powiedział z gniewem. - Proszę kierować swoje uwagi do sądu.

Selby nie przestał się uśmiechać.

- Sam pan tego chciał - odparł i usiadł.

Carr próbował się jeszcze dalej spierać z sędzią, ale wyczytał z jego uśmiechniętej twarzy, że nic mu z tego nie przyjdzie.

- Wniosek o umorzenie sprawy zostaje odrzucony - oświadczył sędzia.

- W takim razie - rzekł Carr - nie będziemy przedstawiać dowodów obrony. Proszę postawić oskarżonego przed sądem przysięgłych.

Sędzia Faraday przekazał oskarżonego do sądu wyższej instancji pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia oddając go bez prawa uwolnienia za kaucją pod nadzór szeryfa. Sąd wyszedł i korytarz natychmiast wypełniła wrzawa.

Rozradowani obywatele rozpamiętywali porażkę Ottona Larkina, który umykał z ponurą miną i zagniewanymi oczyma przed chichotami widzów.

Selby podszedł do Sylwii Martin.

- Doug - powiedziała Sylwia cicho - byłeś wspaniały! Nie dałeś mu się nabić w butelkę.

Selby roześmiał się.

- Nawet tego nie próbował. Oddał tylko komendantowi policji, co mu się należy, i zrobił z niego widowisko. Robił wszystko, żebym odkrył swoje karty. Chciał się za wszelką cenę dowiedzieć, czy mam jeszcze jakieś dowody przeciwko Ribberowi.

- A masz, Doug? - spytała.

- Nic - odparł. - Sylwio, możesz coś dla mnie zrobić?

- Wszystko, co zechcesz.

- Tam stoi pani Artrim i rozmawia z Samem Roperem. Sam Roper jest jej adwokatem. Pójdę i porozmawiam z nimi chwilę. Myślę, że zdołam ich zatrzymać dostatecznie długo, żebyś zdążyła pójść do jej samochodu i odczytać zapis na liczniku.

- Nie zatrzymasz ich nawet minuty. Powiedzą ci coś obraźliwego i odejdą. Sam Roper jest na ciebie wściekły.

Selby uśmiechnął się.

- Nie szkodzi. Chcę im zadać pytanie, które zabije im ćwieka na cztery, pięć minut.

- Więc idę, Doug.

Selby podszedł do miejsca, gdzie pani Artrim rozmawiała z Samem Rop erem.

- Chciałbym panią o coś spytać, proszę pani.

- Słucham?

- Kiedy przeszukiwaliśmy pani dom, stwierdziliśmy brak jednego koca. Czy wie pani, gdzie on może być?

Selby przyglądał się pilnie jej twarzy. Na chwilę cała krew z niej odpłynęła. W oczach ukazał się strach. Ale nie tylko on patrzył na twarz pani Artrim. Sam Roper, który spoglądał z ponurą wrogością na prokuratora, przeczuł reakcję klientki na postawione jej pytanie. Jedno spojrzenie na nią wystarczyło.

- Proszę nie odpowiadać na to pytanie - rzekł.

- Dlaczego? - spytał Selby.

- Bo to nie twoja sprawa.

- A czemuż to? - spytał Selby.

- Bo po pierwsze, nie miałeś prawa obejmować w posiadanie tego domu. Po drugie, nie miałeś prawa inwentaryzować jego zawartości, po trzecie, moja klientka może sobie robić, co jej się żywnie podoba z należącymi do niej rzeczami, a po czwarte, jeżeli chcesz być taki formalny, jeżeli chcesz stawiać świadkowi jakiekolwiek pytania, wezwij ją na ławę świadków albo przed sąd przysięgłych.

- Czy mam przez to rozumieć - spytał Selby - iż jej teść znikł w okolicznościach związanych z jakimś przestępstwem, że radzisz jej nie odpowiadać na żadne pytania dążące do wykrycia tego przestępstwa lub odnalezienia jej teścia?

Roper zdał sobie sprawę, jak się zaplątał.

- No, nie - odparł ponuro - odpowiemy na każde rozsądne pytanie.

- Co może mi pani powiedzieć o tym kocu, pani Artrim?

- Proszę nie odpowiadać - rzekł Roper. Pani Artrim zagryzła usta i odwróciła się.

- Dziękuję pani - powiedział Selby z przesadnym ukłonem.

Z drugiej strony sali nadszedł Carr, żeby uścisnąć Selby'emu dłoń.

- Niezła robota, prokuratorze - pochwalił. Selby uśmiechnął się.

- Nie zauważyłem w pańskim wystąpieniu nic z amatorszczyzny.

Szerokie usta Carra wykrzywił uśmiech.

- Założyłem sidła na tego ptaszka - rzekł - odkąd wmeldował mi się do domu z tą swoją pyszałkowatą, nadętą miną.

- Przy okazji - powiedział Selby - właściwie jeszcz mi pan nie mówił, gdzie pan był w czasie morderstwa.

Carrowi nawet nie drgnęła powieka. Na twarzy miał wciąż ten swój charakterystyczny uśmiech.

- A rzeczywiście, nie mówiłem - rzekł, po czym odwrócił się i odszedł.

Selby odszukał szeryfa i razem udali się do biura szeryfa, gdzie wkrótce przyszła Sylwia Martin, zdyszana od biegu po schodach.

- Mam - powiedziała.

- No ile? - spytał Selby.

- 32779.

Selby wyjął ołówek z kieszeni, wziął arkusz papieru z biurka Brandona i zaczął obliczać.

- Zobaczmy - rzekł. - Kiedy ostatni raz widzieliśmy samochód, zapis licznika wynosił 32486. Sporo mil przejechała od tego czasu. Odejmijmy to sobie... dwieście dziewięćdziesiąt trzy mile. Ciekawym, gdzie jeździła?

- Do Los Angeles i z powrotem, i pewnie trochę po mieście - powiedziała Sylwia Martin.

Selby patrzył na cyfry.

- Słuchaj, Sylwio. Chciałbym, żebyś miała na uwadze ten licznik. Gdziekolwiek zauważysz ten samochód, staraj się zanotować stan licznika.

- A co może mieć wspólnego z tą sprawą samochód? - spytał Rex Brandon.

- Chcę wiedzieć, dokąd jeździł w noc, kiedy dokonano morderstwa.

- Ona na pewno drugi raz tam nie pojedzie - powiedział szeryf.

- Kto wie?

- Dostałem odpowiedź z klubów automobilowych - mówił szeryf. - Nie ma w promieniu czterdziestu pięciu mil od Madison City drogi o nawierzchni, która nas interesuje. Jest jakaś autostrada w budowie i kilka objazdów, ale wszystkie o twardej nawierzchni. Co więcej, to nie jest materiał używany zwykle do budowy dróg. Są w nim ziarnka żwiru rozmaitej wielkości. Tu pewnie chodzi o jakiś świeżo polany ropą objazd.

- Ale takiego objazdu nie ma - zauważył Selby.

- No właśnie - powiedział Brandon z nieswoim uśmiechem.

- Czego się dowiedziałeś o śmierci Jamesa Artrima? - spytał Selby. - Jest możliwość, że go zamordowała?

- Nie. Nie była z nim wówczas nawet w samochodzie.

- A kto z nim był?

- Tylko jego ojciec. Pani Artrim przyjechała później, prawdopodobnie w pół godziny po wypadku.

- Ta sprawa z amnezją wydaje mi się podejrzana.

- Mnie też, Doug, ale raczej byłbym skłonny sądzić, że zabiła teścia niż męża.

- Ale czy nie rozumiesz, Rex? To się trzyma kupy. Powodem zabicia teścia jest, że odzyskał pamięć albo przynajmniej przejawił oznaki znacznego polepszenia, a więc pomyślała, że może ją odzyskać. Zatem usunęła go z drogi.

- Chodzi ci o to, że gdyby za tą sprawą nie stało morderstwo, byłoby jej wszystko jedno, czy odzyska pamięć, czy nie?

- Właśnie - rzekł Selby. Brandon podrapał się po głowie.

- Tam do licha - powiedział. - Jesteśmy prawie na jakimś tropie.

- „Prawie” nic nam nie pomoże - zauważył Selby. - Trzymamy za ogon niedźwiedzia, a nasz przeciwnik jest niebezpieczny.

- Nie podoba mi się stosowanie podobnej taktyki - rzekł Brandon. - Nie przejmuję się Ottonem Larkinem, ale wścieka mnie podobna sytuacja. Widziałeś, z jakim zachwytem tłum w sali na to patrzył.

- Zgadzam się z tobą - powiedział Selby - a będzie jeszcze gorzej przed sądem przysięgłych.

- Przecież wiemy wszyscy, że ta cała sprawa pozycji ciała nie ma żadnego znaczenia.

- Takie są właśnie metody działania tych wielkich adwokatów, Rex. Oni wnoszą do sprawy własną osobowość, robią bezpłatne widowisko dla zebranych na sali sądowej. Przysięgli natychmiast zapominają, że przyszli nie na przedstawienie i werdykt „nie winien” jest po prostu wyrażeniem aplauzu dla aktora, który im przypadł do gustu.

- Czy nie ma sposobu, żeby to przechytrzyć, Doug? - spytała Sylwia.

- To trudno przechytrzyć. W wielkich miastach muszą bez przerwy z tym walczyć.

- Ale czy nie możesz zwalczyć wroga jego własną bronią? Nie możesz również zrobić takiego przedstawienia?

- Kiedy prokurator próbuje to robić - odparł Selby - tłum zwraca się przeciwko niemu. Oni uważają, że to prokuratorowi nie przystoi. Pozostaje mu tylko zamienić się w jednego z tych wzniosłych duchem, walczących o świętą sprawę prokuratorów, którzy prą naprzód machając rękami, wykrzykując, wrzeszcząc i miotając obelgi. To również jest komedianctwo, ale uchodzi za szczerość i zapał.

- Czy to się na coś przydaje? - spytał Brandon.

- Zazwyczaj tak, jeśli to zrobić umiejętnie.

- Więc zrób to, Doug. Selby potrząsnął głową.

- Zbyt duże ryzyko, że się skaże niewinnego człowieka. Poza tym nie lubię tego. Chcę mocno uderzać, alé też chcę wiedzieć, w co uderzam. Chcę mieć pewność, że wyrok jest wynikiem logicznego rozumowania, a nie uprzedzeniem ze strony przysięgłych. Innymi słowy, nie chcę być demagogiem.

- Ale, Doug, stoisz przed sądem tak samo jak oskarżony - rzekła Sylwia prosząco.

Rex Brandon potrząsnął głową.

- Nic z nim nie wskóramy, Sylwio.

- To nie jest sprawiedliwe - powiedziała Sylwia z oburzeniem.

Selby uśmiechnął się.

- Nie jest. A w tej sprawie posunąłem się nawet dalej, niż chciałem, mówiąc o tym skrawku materiału, bo znaleźliśmy tö ubranie. Kula przebiła dwurzędową brązową marynarkę i kamizelkę. Sądząc po ilości krwi... Ale nie będę się teraz w to wdawał. Carr najwidoczniej nie wie, że mamy to ubranie.

- Czy to by mu pomogło w obronie? - spytała Sylwia.

- Ogromnie - odparł Selby. - A my niestety musimy je przedstawić w sądzie wyższej instancji.

- Czemu, Doug?

- Bo to jest materiał dowodowy.

- Ale świadczący na korzyść obrony.

- Chyba tak. Muszę porozmawiać o tym z Victorem Hawlinsem. Prosiłem go, żeby tu wpadł... O, idzie.

Hawlins zapukał i wszedł do biura szeryfa.

- Chodź, Hawlins - powiedział Selby. - Siadaj. To jest panna Martin z miejscowej prasy. Chciałbym ci zadać kilka pytań.

- Słucham - rzekł Hawlins. Selby kiwnął głową do szeryfa.

- Pokaż no to ubranie, Rex.

Brandon chwilą się wahał, po czym niechętnie otworzył sejf i wyjął brązową, dwurzędową marynarkę i kamizelkę. Selby podsunął je Hawlinsowi.

- Co ty o tym sądzisz? - spytał.

Kryminolog przyjrzał się pilnie ubraniu, wyjął z kieszeni małe szkło powiększające, zbadał obie strony materiału i rzekł:

- Wygląda na to, że te drobniutkie włoski wełny, które znalazłem na kuli Petersa, pochodzą z włókna tego materiału. Czy sądzisz, że ta marynarka należała do ofiary mordu?

- Jestem tego całkowicie pewien.

- A więc musiał mieć na sobie to ubranie, kiedy go zastrzelono.

Selby kiwnął głową.

Hawlins zapalił papierosa. Przeniósł spojrzenie za okno. Jego niebieskie, nieco wyłupiaste oczy patrzyły na skrawek błękitnego nieba ponad wierzchołkami palm za oknem.

- No więc? - zagadnął go Selby.

- Na twoim miejscu, Selby, po prostu zapomniałbym o tym ubraniu, chyba że... będziesz musiał przedstawić je w sądzie.

- Co przez to rozumiesz? - zapytał Brandon.

- Że druga strona o nim wie. Wiedzą?

- Nie sądzę - odparł Selby.

- Więc bym zapomniał o nim.

- Dlaczego?

- Sądząc po charakterze tych plam, po obfitości krwi i znając umiejscowienie rany... No cóż? Jestem przekonany, że kula Petersa była tą, która spowodowała śmierć.

- Mimo zeznań pani Artrim, że człowiek ten był nagi i widziała go nagiego na kilka chwil przed wystrzałem?

Hawlins ostrożnie ważył słowa.

- To ubranie, jeśli istotnie należało do zabitego, stanowi dowód pośredni. Prawnicy zwykle pomniejszają wagę dowodów pośrednich, ale często właśnie okoliczności mają większą wartość dowodową niż ludzkie zeznania. Moim zdaniem człowiek, który miał na sobie to ubranie, został zastrzelony. Kula, która przebiła to ubranie, była śmiertelna. Jeśli to ubranie istotnie należało do Mortona Talemana, kula, która przebiła to ubranie, przyniosła mu śmierć.

- A postępując krok naprzód - rzekł Selby cicho - kula Winchestera została wystrzelona później i przebiła ciało martwe?

- Tak.

Nastąpiła chwila milczenia.

- Posłuchaj mojej rady, Selby - powiedział Hawlins - niech oskarżony sam dowiedzie swojej niewinności. Nie masz wcale zbyt łatwej sprawy. O ile o mnie chodzi, skończyłem tu swoją robotę. Wracam do Los Angeles. Nikt się nie dowie, że widziałem to ubranie. A oskarżonemu nie przyjdzie do głowy, żeby wezwać mnie do stawienia się przed sądem.

Selby potrząsnął głową z uporem.

- Nie - odparł. - Nie zwykłem załatwiać w ten sposób spraw. Dla celów wstępnego przesłuchania, żeby postawić Ribbera w stan oskarżenia, mogłem przedstawić niepełne dowody. Ale w sądzie wyższej instancji, gdzie będzie szło o życie tego człowieka, przedstawię wszelkie dowody, jakie są w moim posiadaniu.

Hawlins wzruszył ramionami.

- No cóż - rzekł - szykujesz własny pogrzeb. Muszę ci powiedzieć, Selby, że prokuratorzy w większych miastach nie postępują w ten sposób. Gdyby tak postępowali, nie mogliby nic zdziałać. Przedstawiają dowody, które świadczą o winie oskarżonego. Udowodnienie jego niewinności pozostawiają jemu samemu. Nie oszukuj się, zręczny adwokat potrafi zrobić, co zechce. A stary A. B. C. jest jednym z najzręczniejszych adwokatów, jakich kiedykolwiek widywałem.

- Widywałeś go na innych rozprawach? - spytał Brandon.

- Mnóstwo razy. W sprawach, w których byłem świadkiem. Jest przebiegły. Nigdy nie uderza, póki nie, znajdzie słabego miejsca, a wtedy uderza jak piorun«

Brandon wstał, wziął ubranie i demonstracyjnie zaniósł je do sejfu. Zatrzasnął drzwiczki i przekręcił zamek.

- Chciałbym - rzekł Selby spokojnie do Sylwii Martin - żebyś w jutrzejszym numerze ogłosiła, że w jednej z miejscowych pralni znaleziono splamione krwią ubranie. Po zbadaniu sprawy szeryf i prokurator okręgowy doszli do przekonania, że jest to ubranie, które miał na sobie Morton Taleman, kiedy trafiła go kula produkcji Zakładów Petersa.

Sylwia popatrzyła najpierw długo Selby'emu w oczy, a potem skinęła głową.

- Dobrze, Doug, z przyjemnością.

Rex Brandon westchnął. Hawlins powiedział:

- Podziwiam twoją uczciwość, Selby - ale ton jego głosu wskazywał, że nie mógłby tego samego powiedzieć o rozsądku prokuratora.

Rozdział 12

W piątek rano A. B. Carr zadzwonił do Selby'ego z Los Angeles.

- Chciałbym, żeby ta sprawa Ribbera znalazła się natychmiast na wokandzie - rzekł. - Sądzę, że oskarżony ma do tego prawo. Wy tam nie macie wiele roboty a mój klient powinien być wreszcie uniewinniony chyba że chcesz umorzyć sprawę.

- Nie chcę umorzyć sprawy.

- Więc ustalmy wspólnie termin rozprawy, ku obopólnemu zadowoleniu. W przeciwnym razie pójdę do sądu i zażądam natychmiastowego rozpatrzenia.

- Proszę bardzo.

- Co powiesz o przyszłym wtorku?

- Za mało miałbym czasu na przygotowanie. Carr roześmiał się.

- Nie trzeba ci żadnego czasu na przygotowanie. Nie masz co przygotowywać. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie masz ani jednego dowodu więcej niż w chwili przesłuchania.

- Robię postępy - rzekł Selby. Carr zaśmiał się jowialnie.

- Wiesz co, Selby, dobry z ciebie chłopak. Postępujesz w stosunku do mnie uczciwie, o wiele lepiej, niż ja bym to robił na twoim miejscu. Ale ja potrafię Ribbera uniewinnić i to mu się rzeczywiście należy.

- A potem - rzekł Selby - Ribber odwróci się i przyzna do morderstwa i nic mu nie będzie można zrobić.

- Chyba nie słyszałeś, żeby którykolwiek z moich klientów do czegoś się przyznawał.

- No dobrze, porozmawiam z sędzią Whitem i zobaczymy, jak będzie z wtorkiem.

- Rozprawa nie powinna chyba potrwać dłużej niż dwa dni, jak sądzisz?

- Zależy jak długo zajmie nam zebranie przysięgłych.

- Ja mogę utworzyć sąd przysięgłych w dwadzieścia minut - powiedział Carr pewnym siebie tonem. - Potrzebne mi jest tylko dwanaście osób, które mają oczy do patrzenia, uszy do słuchania i żadnych uprzedzeń.

- Dobra. Postaram się to załatwić.

Odłożył słuchawkę i spojrzał w zamyśleniu na kartkę papieru na biurku, na której były zapisane stany licznika samochodu pani Artrim.

Nagle podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonu domowego A. B. Carra. Telefon odebrała pani Fermal.

- Mówi prokurator okręgowy. Czy może pani zrobić dla mnie jeszcze jedną rzecz?

- A o co chodzi? - zapytała.

- Chciałbym, żeby pani notowała zapis licznika samochodu pana Carra, ilekroć przyjeżdża do domu. Może to pani zrobić?

- Pewnie, pewnie. Prosta sprawa. Czy coś jeszcze?

- Nie, dziękuję, to już wszystko.

Odłożył słuchawkę i wziął leżący na biurku egzemplarz „Blade”. W ostrym artykule wstępnym domagano się, aby szeryf i prokurator okręgowy wreszcie zajęli się sprawą zniknięcia Franka W. Artrima. Artykuł był utrzymany w wielce bezosobowym tonie, który przydaj wał jeszcze ostrości krytyce i Selby właśnie odczytywał go po raz drugi, kiedy do jego biura wpadła Sylwia Martin.

- Widziałeś to świństwo? - spytała. Kiwnął głową.

- Sam Roper reprezentuje panią Artrim - mówiła? Sylwia. - Jest w serdecznej zażyłości z Frankiem Griefsonem, wydawcą „Blade”. Fakt, że zaczynają ciebie; atakować, świadczy, że Roper jest spokojny o swoją, klientkę.

- Kiedy zabito Mortona Talemana - rzekł Selby - uwięzienie Petera Ribbera nastąpiło dzięki wspaniałej robocie detektywistycznej Ottona Larkina, naszego komendanta policji, a z chwilą ujęcia Ribbera Larkin nie ma już nic do roboty, tylko siedzieć i kręcić palcami młynka. Do mnie należy udowodnienie winy przestępcy. Natomiast w sprawie Artrima można by sądzić, że Orange Heights leży poza granicami miasta. „Blade” domaga się, żeby szeryf Brandon i prokurator okręgowy Selby odnaleźli Artrima żywego albo umarłego lub przyznali się, że nie są w stanie opanować przestępczości w okręgu.

- Gazety bywają niekonsekwentne - powiedziała Sylwia z uśmiechem. - A co z tymi zapisami na „liczniku, Doug? Czy one coś mówią?

- Moim zdaniem tak.

- Bo moim nie.

- Po odzyskaniu samochodu pani Artrim przejechała dwieście dziewięćdziesiąt trzy mile. Potem przez parę dni zapis na liczniku wzrósł o kilkanaście mil zaledwie. Następnie był skok o dziewięćdziesiąt pięć mil. Potem znowu kilka dni umiarkowanej jazdy, a wczoraj wieczorem nowy skok o dziewięćdziesiąt dwie mile.

- Do czego zmierzasz, Doug?

Selby uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nabił fajkę tytoniem, zapalił, rozparł się w krześle obrotowym i spojrzał w zamyśleniu na ulatujący dym.

- Myślę o nowym sposobie.

- Jakim, Doug?

- Muszę zastosować trzeci stopień.

- Chodzi ci o panią Artrim?

- Nie, o Pete'a Ribbera. Chciałabyś być przy tym?

- Czy sądzisz, że powinnam, Doug?

- Tak. Bo inaczej zrobi się piekielna wrzawa. „Blade” będzie dowodziło, że pogwałciłem prawo, zbiłem tego człowieka do nieprzytomności i okłamałem. Chcę przeprowadzić przesłuchanie trzeciego stopnia, ale nie mam oczywiście zamiaru stosować tych wszystkich metod. Więc dobrze by było, żeby był przy tym przedstawiciel prasy.

- Będę to mogła wykorzystać, Doug?

- Jeżeli coś z niego wydobędę.

- Kiedy zamierzasz to zrobić?

- Jak tylko skończę przygotowania. Prawdopodobnie za godzinę.

- Ale do czego zmierzasz, Doug? Jaką masz teorię? - Wydrukowałaś wiadomość o poplamionym krwią ubraniu - rzekł Selby w zamyśleniu. - Carr na pewno ją czytał, ale nie odezwał się ani słowem. Nigdy o tym nawet nie napomknął - No więc?

- W zwykłych okolicznościach adwokat reprezentujący oskarżonego zgłosiłby się do mnie, poprosił o pokazanie ubrania, dał je do zbadania własnemu kryminologowi, narobił ogromnej wrzawy, kazał kryminologowi oświadczyć, że kula Petersa była kulą, która pozbawiła ofiarę życia, i zażądał ode mnie natychmiastowego umorzenia sprawy Ribbera.

- A ponieważ tego nie uczynił, sądzisz, że coś się za tym kryje?

- Jestem tego pewien.

- Może on cię tylko nie docenia, Doug, i myśli, że będzie dużo lepiej, jeśli zagra na efekt i wystąpi z tym w sądzie.

- Nawet w takim wypadku chciałby poznać z goryl fakty. Chciałby, żeby jakiś ekspert zbadał to ubranie.

- Więc sądzisz, Doug... sądzisz, że... Selby skinął głową.

- Tak. To ubranie mogło przez przeoczenie trafić do pralni razem z rzeczami z domu Carra.

- I on o tym wie?

- Musi wiedzieć - rzekł Selby. - Nie widzę żadnego innego logicznego wyjaśnienia.

- Ojej, Doug - powiedziała Sylwia półgłosem - toby dopiero było, gdyby ci się udało wykazać jego powiązania z tą sprawą..

- On jest w nią zamieszany. Nie tylko jako obrońca Ribbera. W tym wszystkim jest coś podejrzanego, coś co sięga głębiej, niż nam się wydaje.

- Czy wierzysz, że Ribber jest winien?

Selby zmarszczył czoło i po zastanowieniu rzekł:

- Jeżeli nie zabił Talemana, to na pewno strzelił do trupa. Po co więc to zrobił?

- Nie patrzyłam na to pod tym kątem, Doug. Wyobrażałam sobie raczej, że to zrobił Carr, żeby wyciągną swojego człowieka.

- Tak właśnie wszyscy sobie wyobrażają. To by była sprytna sztuczka, ale załóżmy, że Ribber rzeczywiście strzelił do trupa. Dlaczego to zrobił?

- Dlaczego? Żeby poplątać sprawę i ściągnąć na siebie całą uwagę.

- Właśnie. Aby osłonić prawdziwego sprawcę morderstwa.

- I to chcesz spróbować z niego wydobyć, Doug?

- Tak. Zaprzestanę prób udowodnienia, że to on popełnił morderstwo. Spróbuję z niego wydobyć, kogo osłania.

- Myślisz, że tym kimś jest Carr?

- Nie wiem, kto nim jest. A teraz muszę poczynić przygotowania.

- Więc zobaczymy się za godzinę? Selby skinął głową.

- Przyjdę. Czy chcesz, żebym stenografowała, Doug?

- Nie, tylko żebyś słuchała i obserwowała jego wyraz twarzy. Jeżeli zacznie mówić, wezmę sprawozdawcę sądowego.

- W więzieniu okręgowym, Doug?

- W więzieniu, za godzinę.

- Przyjdę.

Niemal wybiegła z biura. Selby podniósł słuchawkę, zadzwonił do biura szeryfa i poprosił Brandona i Boba Terry, żeby przyszli do niego na naradę. Kiedy przyszli i usiedli, powiedział:

- Rex, chcę czegoś spróbować.

- Czego?

- Trzeci stopień.

- Jakiego rodzaju, chłopcze?

- Psychiczny trzeci stopień - rzekł Selby. - Potrzebne mi są pewne akcesoria.

Brandon zwinął sobie skręta.

- Nie sądzę, że to ci pomoże, Doug - ostrzegł. - Ten Ribber to twarda sztuka. Odsiedział już dwa wyroki. Jest cwany, umie trzymać język za zębami.

- Wiem - powiedział Selby - ale chcę spróbować, zmusić go do gadania. Mam pewien plan.

- Nie wiem, czy ci się uda go nabrać.

- Postaraj mi się o trzydziestoośmiokalibrowy Smith and Wesson, naładuj go kulami Petersa i odpal jeden nabój.

- Co jeszcze? - spytał Brandon.

- Czy dałoby się sfałszować kilka odcisków palców? - spytał Selby Boba Terry.

- To jest możliwe - odparł Terry - ale ja tego nie potrafię.

- Znasz kogoś, kto to potrafi?

- Nie. A co chcesz zrobić?

- Chcę umieścić kilka odcisków palców Ribbera na tym rewolwerze.

Rex Brandon skrzywił się.

- Doug, ja bym na twoim miejscu tego nie robił.

- Dlaczego?

- Bo to będzie miało kiepski skutek. Wcześniej czy później wyjdzie na jaw, że to fałszerstwo. Jak ludzie się dowiedzą, że fałszujesz odciski palców, żeby wydobyć z przestępcy zeznania, to zaczną myśleć, że robisz to również i w tym celu, żeby człowieka skazać. „Blade”; będzie zawsze o tobie mówiło jako o prokuratorze, który uprawia praktykę fałszowania odcisków palców. To wszystko na nic.

- Sądzę, że masz rację - przyznał Selby - ale, słuchaj, Rex, to może mnie naprowadzić na właściwy trop.

- Bawisz się dynamitem, Doug - ostrzegł go Brandon.

Selby pomyślał chwilę, a potem nagle powiedział:

- Słuchajcie. Przecież różne odciski palców wyglądają w oczach laika bardzo podobnie. A gdybym tak odcisnął swoje własne palce na tym rewolwerze? Mogłabyś wywołać odciski i udać, że sprawdzasz z odciskami; Ribbera, Terry, a potem kiwnąć bardzo tajemniczo głową i Ribber pomyśli, żeś je zidentyfikował.

- Tak to w porządku - rzekł Terry. - Jeśli nie będzie miał rewolweru w rękach i nie porówna odcisków pod szkłem powiększającym, to się nie połapie. A nawet wtedy musiałby coś wiedzieć o metodach klasyfikacji odcisków palców.

- Dobra więc, postaraj mi się o ten rewolwer. Zostawię na nim swoje odciski palców, a ty go włóż do pudełka, tak jak byś zrobił, gdybyś go gdzieś znalazł.

- Do tego, którego używamy, kiedy chcemy wywołać stare odbitki?

- Tak. Jak wy to robicie?

- Mamy specjalną skrzynkę - powiedział Terry - wymyśliłem taką małą drewnianą skrzyneczkę z haczykami pod pokrywką i na nich zawieszam rewolwery-

- Dobra - rzekł Selby. - Postaraj się o rewolwer i spotkamy się za godzinę w więzieniu. Będzie Sylwia Martin. Zostawię swoje odbitki palców na rewolwerze tuż przed rozmową z Ribberem.

- Gdzie jest Carr? - spytał Brandon.

- W Los Angeles.

- Ribber nie powie ani słowa bez Carra.

- Wcale tak bardzo mi na tym nie zależy - powiedział Selby. - Chcę tylko, żeby zaczął myśleć.

W godzinę później Selby, Rex Brandon, Sylwia Martin i Bob Terry spotkali się w małym pomieszczeniu biurowym więzienia Okręgowego. Selby, robiąc z tego całą ceremonię, zostawił swoje odciski palców na rewolwerze, który był zawieszony na zmyślnej plątaninie nitek w drewnianej skrzyneczce przyniesionej przez Boba Terry.

- Chcesz, żebym zaraz wywołał odbitki? - spytał Terry.

- Nie - odparł Selby. - Poczekaj z pięć minut, a potem wpadnij zadyszany. Ja cię zapytam, czy masz, a ty odpowiesz: tak.

- Nie rozumiem tego planu, Doug - powiedział Brandon powątpiewająco. - Chcesz się sam wpakować prosto w ręce Carra? Selby skinął głową.

- Po co to robisz?

- Bo nasze obecne postępowanie nigdzie nas nie doprowadzi - rzekł Selby. - Wolałbym raczej umorzyć sprawę niż pójść na rozprawę z tym, co mam.

Sylwia Martin wydała cichy okrzyk przerażenia.

- Doug, jeśli umorzysz tę sprawę, powiedzą, że się przestraszyłeś Carra, że nie masz odwagi spotkać się z nim w sądzie i że wolałeś uwolnić mordercę niż narazić własną reputację. Będą ci to zarzucali do końca życia.

- Wiem - odparł Selby - ale wolę narazić się na wszelkie ryzyko niż zasiąść do gry, w której nie mam żadnych szans.

- Co masz na myśli? - spytała.

- Po prostu to - wyjaśnił - że Pete Ribber nie jest amatorem. Jest zawodowym przestępcą. Jest dla mnie nie do pojęcia, że mógłby kogoś zabić i zostawić rewolwer ze swoimi odciskami palców koło trupa ofiary. Dla człowieka tak doświadczonego jak Ribber to się równa przypięciu własnej wizytówki do ciała ofiary.

- No więc? - spytała Sylwia.

- Więc cała rzecz została z góry ukartowana, żebyśmy dali się złapać na tę przynętę. I daliśmy się nabrać, a to dzięki Larkinowi, który pałał żądzą sławy. Wolę ryzykować wszystko, żeby złapać prawdziwego mordercę, choćby szanse na to były minimalne, niż iść na rozprawę i dać się Carrowi rozłożyć na obie łopatki.

- Ale dlaczego mu na tym zależało, żeby doszło do rozprawy? Na czym polega pułapka?

- To proste. Mogę założyć się o nie wiem co, że zdaniem Carra na rozprawie Ribbera nie zdołamy przedstawić dostatecznych dowodów, aby go uznano winnym. Nie możemy udowodnić jego winy. Jeżeli sąd przysięgłych raz go uniewinni, nigdy już więcej nie można go sądzić za to przestępstwo. Wyjdzie z więzienia i będzie się z nas śmiał. Powie, że nasz kryminolog się pomylił, a jego obrońca mnie przechytrzył. Powie, że jest mordercą, i co my na to? A my, oczywiście, nic nie będziemy mogli zrobić.

- Ale on tak nie postąpi - powiedziała Sylwia.

- Wcale nie jestem tego taki pewien. A jeżeli tak? Pójdziemy stąd z torbami, a co więcej, wobec przyznania się Ribbera i w świetle zebranych przeciwko niemu dowodów, nigdy nie będziemy mogli postawić przed sądem rzeczywistego mordercy, na czym właśnie Carrowi zależy.

- Nie mieści mi się w głowie, żeby ktoś mógł coś podobnego zrobić - powiedziała Sylwia.

- A mnie tak - powiedział Selby. - Dlatego Carr tak się śpieszy. To jeden z tych szybko myślących, pomysłowych, diabelnie sprytnych adwokatów, którzy nie mają sumienia.

- A co ty zamierzasz zrobić? - zapytała.

- Spróbuję pomieszać mu szyki. Nie mogę pójść na rozprawę we wtorek z tym materiałem dowodowym, który mam teraz. Nie mógłbym z czystym sumieniem prosić przysięgłych o wyrok na Petera Ribbera. Sam nie uważam go za winnego.

- Ale przecież przestępcy zostawiają czasem broń na miejscu zbrodni - powiedział Terry.

- Tak - przyznał Selby - ale ścierają odciski palców. Wkładają rękawiczki, dokonują zbrodni i nonszalancko ciskają rewolwer. Jest dla mnie absolutnie nie do pojęcia, aby Ribber cisnął rewolwer ze swymi odciskami palców, i to tak blisko ofiary, że policja nie mogła go nie znaleźć.

Rex Brandon pokiwał wolno głową.

- Masz rację, chłopcze - rzekł.

- No, chodźmy - powiedział Selby! - Pamiętaj, Bob, żebyś za jakieś pięć minut wpadł tam do nas w pośpiechu.

Selby poprowadził ich do celi widzeń, gdzie czekał już na nich uprzednio tam sprowadzony przez strażnika Ribber.

- Cześć, Ribber - powitał go Selby.

Ribber wytrzeszczył swe małe błyszczące oczka na troje przybyłych i spytał:

- Co to ma znaczyć?

- Po prostu odwiedziny - odparł Selby. - Chcemy z tobą porozmawiać.

- Ale ja z wami nie chcę. Mam adwokata, żeby za mnie gadał. Wiecie, gdzie go szukać. Jeżeli chcecie czegoś ode mnie, zadzwońcie do niego. Przyjedzie i powie za mnie.

- Nie chcesz odpowiedzieć na kilka zwykłych pytań? - spytał Selby.

Ribber roześmiał się.

- Kilka zwykłych pytań! Pewnie wam się zdaje, że ja się urodziłem wczoraj. A po co, u licha, brałbym sobie pyskacza? Płacę mu, żeby za mnie gadał. Niech miele ozorem. Od tego jest.

- To dobry adwokat - zauważył Selby.

- Jakbyś zgadł.

- Sprytny, chytry, pomysłowy. -

- Hej, do czego ty zmierzasz? - spytał Ribber.

- Robi wrażenie, jakby każde jego posuniecie było z góry zaplanowane.

- No to co?

- Można z nim grać, można znać jego następne dwa ruchy i myśleć, że wszystko jest jak trzeba, a przy trzecim się naciąć.

Małe, podejrzliwe oczka Ribbera poruszyły się niespokojnie.

- Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, to wal prosto z mostu.

- Jesteś dość sprytny, nie muszę ci chyba wszystkiego tłumaczyć - rzekł Selby.

- Ach, tak?

- No, tak mi się przynajmniej wydaje.

- Wystarczająco sprytny, brachu, żeby się nie dać nabrać i nie zacząć gadać.

- Nie wiesz, czy Carr będzie reprezentował panią Artrim? - spytał Selby.

- Zapytaj go - odparł Ribber.

- Myślałem, że wiesz. Ona ma sporo pieniędzy.

- To co?

- Słyszałem kiedyś śmieszną historię - rzekł Selby. Dwóch facetów rozmawiało sobie, jakie to jest uczucie, jak kogoś wieszają. Zawiesili sznur u krokwi. Jeden z nich stanął na krześle, założył sobie pętlę na szyję, wspiął się na palce przytrzymując linę, a wtedy drugi wysunął mu spod nóg krzesło. Facet puścił linę i kiedy lina się naprężyła, ten drugi podstawił krzesło z powrotem. Potem „powieszony” opisał swoje wrażenia przyjacielowi i powiedział: „Teraz ty spróbuj”. Przyjaciel wsadził głowę w pętlę, chwycił linę, podciągnął się troszkę, a ten mu zabrał krzesło spod nóg.

- No i co? - spytał mimo woli zaciekawiony Ribber.

- Postawił krzesło obok i usiadł, i zaczął czytać gazetę poranną. A potem po pewnej chwili wyszedł. Ale zanim wyszedł, wsunął temu człowiekowi krzesło pod stopy. Oczywiście to już się biedakowi na nic nie przydało. W śledztwie ustalono, że to samobójstwo.

- I co? - spytał Ribber zaperzony. Selby wzruszył ramionami.

- I tak właśnie było - odparł. - Samobójstwo.

- Po diabła mi tu przychodzisz opowiadać bajeczki? - powiedział Ribber podniesionym głosem, w którym wyczuwało się zdenerwowanie. - Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, sprowadź Carra. A jeżeli nie masz, idź sobie na złamanie karku.

Selby jakby go nie słyszał.

- Morał tej historyjki jest taki, Pete - rzekł - nigdy nie wsadzaj głowy w pętlę za kogoś innego.

- Głupiś.

- Otóż w twojej sprawie - ciągnął Selby - od razu mnie uderzyło, że cała rzecz jest nierozsądna. Pomyślałem sobie, to jest wręcz nienaturalne, żeby taki cwaniak jak Ribber, który był już parę razy w kiciu, który zabijał ludzi, zostawił przy zwłokach rewolwer z odciskami własnych palców. Myślałem i myślałem, i nie mogłem zrozumieć, po co innego miałby to zrobić, jeśli nie po to, aby kogoś osłonić albo zastawić pułapkę. I pomyślałem sobie: „Załóżmy, że Pete kogoś osłania albo że to jest pułapka na mnie. I co dalej?” Zacząłem się zastanawiać i badać sprawę, aż wreszcie odkryłem coś takiego, że sam byłbyś zdziwiony, Pete.

- Co odkryłeś? - spytał Pete. - Och, głupi jesteś, nic nie odkryłeś.

- Jak już powiedziałem, Pete, zdziwiłbyś się, gdybyś Wiedział, co odkryłem, i nie bardzo mogłem pogodzić to wszystko z dowodem, który stanowi rewolwer z twoimi odciskami palców i faktem, że twój stary przyjaciel Morton Taleman już nie żył, kiedy dostał tę kulę z Winchestera. Więc wtedy zacząłem się zastanawiać i nagle przyszło mi do głowy wiele rzeczy. Nie zamierzałem ci o nich powiedzieć. Pomyślałem, że zachowam je jako niespodziankę dla ciebie na rozprawę. Aż tu dzisiaj rano natknąłem się na jeszcze jeden dowód i tego już zupełnie nie mogłem zrozumieć. Długo się zastanawiałem i nagle przypomniałem sobie tę opowieść o dwóch przyjaciołach, którzy chcieli się przekonać, jak to jest, jak człowieka wieszają, i zacząłem się śmiać. A potem mówię do mego przyjaciela szeryfa: „Słuchaj, Rex, czy to nie byłoby zabawne, gdyby tak Pete wsadził łeb w pętlę, a ktoś zapomniał mu podstawić krzesło?” Boi wiesz, Pete, jak to bywa. Facet, który wsadza głowę w pętlę, musi pamiętać, że przyjaciele czasami lubią robić kawały. Oczywiście, mnie jest wszystko jedno,; bylebym miał kozła ofiarnego. Więcej mi nic nie trzeba. Ludzie wiedzą, że popełniono morderstwo. Chcą, żeby ktoś za to został skazany. A człowiek skazany automatycznie staje się winny.

- Słuchaj, chłopie - rzekł Ribber - ty chyba masz źle w głowie albo...

Nagle drzwi się otworzyły i wpadł zdyszany, podniecony Bob Terry, trzymając w rękach drewnianą skrzyneczkę.

- Jest - powiedział. Selby wydał cichy okrzyk.

- Znalazłeś?

- Tak.

- Kulę produkcji Zakładów Petersa?

- Tak jest..

- Nie pościerałeś odcisków palców?

- Ależ skąd - obruszył się Terry. Otworzył skrzynkę ukazując rewolwer zawieszony w niej na nitkach umocowanych do uchwytów w wieczku.

- To świetnie - rzekł Selby. - Badałeś już odciski, Bob?

- Jeszcze nie. Pędziłem tu na złamanie karku!

- Znalazłeś go tam, gdzie ci mówiłem?

- Tak.

- No to się teraz pośpiesz i zbadaj odciski, nie stój jak oferma.

Z pozoru nikt z obecnych nie zwracał najmniejszej uwagi na Ribbera. Stali pochyleni nad skrzynką i patrzyli zafascynowani na rewolwer, a Ribber, widząc że nikt na niego nie patrzy, otarł spocone czoło chusteczką, przesunął palcem pod kołnierzykiem wokół szyi i pochylił się również, żeby się przyjrzeć, jak Bob Terry bierze jakiś biały proszek i miękką szczoteczkę z wielbłądziej sierści, a potem delikatnie posypuje rewolwer.

Jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej ukazały się odciski palców - kilka rozmazanych i dwa nie tknięte.

- Sprawdź te odciski, Bob - rzekł Selby wstrzymując oddech.

Terry wyjął z kieszeni szkło powiększające i przyjrzał się odciskom.

Selby kiwnął głową do szeryfa.

- Szeryfie, kartę z odciskami.

Brandon podszedł do drzwi i krzyknął głośno do strażnika:

- Przynieście kartę z odciskami palców Ribbera. Ribber drgnął jak porażony. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał się na nich rzucić, potem uspokoił się i rzekł:

- Co wy, chłopaki? Na tym rewolwerze nie ma moich odcisków palców.

Szeryf przyniósł kartę zawierającą zestaw odcisków palców. Terry spojrzał na nią, porównał tamte dwa odciski i ledwie dostrzegalnie skinął głową.

- Nic tutaj nie mów, Bob - rzekł Selby szybko. - Odwróć ten rewolwer. Sprawdźmy jeszcze drugą stronę.

Terry rozwiązał nitki przytrzymujące rewolwer, obrócił go i przysypał proszkiem drugą stronę. Znowu znalazł kilka rozmazanych odcisków i dwa doskonale zachowane. Jeszcze raz porównał je z tymi na karcie i jeszcze raz skinął głową - niemal niedostrzegalnie.

Selby trącił go mocno i powiedział ostrzegawczym tonem:

- Uważaj, Bob. Nic tutaj nie mów.

Terry wyprostował się i zwrócił kartę z zestawem odcisków szeryfowi. Opuścił wieczko skrzynki i spytał Selby'ego:

- To już wszystko. Co mam z tym rewolwerem zrobić?

- Włóż go do sejfu szeryfa - odparł Selby. - Ale najpierw sfotografuj te odciski, sfotografuj cały rewolwer, a potem daj go Hawlinsowi, żeby wystrzelił próbny nabój. Niech tylko Hawlins nikomu nie mówi o wynikach. Ma zawiadomić tylko mnie i szeryfa. Zrozumiano?

Terry skinął głową, wziął skrzyneczkę i wyszedł w pośpiechu.

Selby wyjął fajkę z kieszeni i nabijając ją tytoniem patrzył w skupieniu na Ribbera.

- No cóż, Pete - rzekł wreszcie - niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem. Dla mnie to tak samo nie wyjaśnia sprawy jak i poprzednie dowody, ale jedno nie ulega wątpliwości. Dla sądu przysięgłych to będzie rozstrzygające... Do zobaczenia, Pete.

- Głupi cwaniak - rzekł Ribber. Rozśmieszyło to Selby'ego. Zaczął się serdecznie śmiać.

- Cwaniak - powiedział. - Cwaniak.

Szeryf uśmiechnął się i spojrzał przez ramię na zaniepokojonego więźnia.

Selby stał w drzwiach i wskazując palcem na Ribbera zataczał się ze śmiechu.

- Cwaniak - powiedział krztusząc się. Trzasnęły drzwi odcinając śmiech Selby'ego od więźnia.

W celi widzeń Pete Ribber ocierał pot z czoła, a w biurze Selby przestał udawać rozbawienie i powiedział:

- W porządku, Rex. Włożyliśmy jajo do inkubatora, a teraz nie pozostaje nam nic innego, tylko siedzieć i czekać, czy coś się z niego wykluje.

- Czy się wykluje? - spytał szeryf. - Ciekawym, co to będzie za kurczę.

Selby potrząsnął głową.

- Nie mam zielonego pojęcia, ale mam przeczucie, że się wykluje.

- Jestem tego pewna - powiedziała Sylwia. - Widzieliście jego minę, kiedy Doug opowiadał historię o tym przyjacielu, który nie podstawił z powrotem krzesła?

- Nie. Bałem się, że chłopak się połapie, jeśli zbyt pilnie będę mu się przyglądać - rzekł Selby.

- Dopiero teraz zacznie się martwić.

- Przedtem nie miał o co - powiedział Selby. - Znalezienie tamtego rewolweru z jego odciskami palców było zaplanowane z góry.

- Ale po co, Doug? Selby wzruszył ramionami.

- Zdaje mi się, że jesteśmy na właściwym tropie, ale nie mam pojęcia, dokąd on nas zaprowadzi.

- Nie sądzisz, że powinniśmy teraz wrócić - rzekł Brandon - i dać mu jeszcze na poty, zanim będzie miał okazję całą rzecz przemyśleć, Doug?

- Nie - odparł Selby. - Zostaw go na pewien czas w spokoju, Udawaj, że już wszystko wiemy, ale miej go na oku, Rex. Jeśli zadzwoni wieczorem do Carra, a Carr przyjedzie z nim pogadać, będziemy wiedzieli, że ziarno nie padło na jałowy grunt. Powie Carrowi historię z krzesłem, a Carr nazwie go bałwanem i będzie wyjaśniał, że to jest nasza metoda trzeciego stopnia.

- I co wtedy? - spytał Brandon z powątpiewaniem. - Nie lepiej pójść teraz i kuć żelazo, póki gorące? Zmusić go do gadania?

- On jest za sprytny, żeby gadać - rzekł Selby. - Jedyny sposób zmuszenia go do gadania to nie zmuszać. On wie, że jeśli mamy dowody w ręku, to wszystko nam jedno, czy będzie gadał, czy nie. Jeżeli chcemy go do tego zmusić, to znaczy, że sprawa leży.

- Moim zdaniem - powiedział Brandon - po rozmowie Ribbera z Carrem cała nasza robota będzie na nic.

- Nie jestem taki pewien - rzekł Selby. - Carr to wszystko wyśmieje i powie, że to policyjne sposoby, ale pamiętaj, Carr jest sprytny, po jego wyjściu Ribber będzie miał przed sobą całą noc, żeby przemyśleć sprawę. Ribber wie doskonale, jaki Carr jest spryciarz.

Szeryf roześmiał się i powiedział:

- Będzie więc myślał chrapiąc. Ten facet jest tak przyzwyczajony do więzienia jak strażnik więzienny. Mówią, że chrapie całą noc do białego rana.

- Dowiedz się, Rex, jaki nosi rozmiar kapelusza i rękawiczek. Niech koło dziesiątej któryś z chłopców wejdzie i przymierzy mu kapelusz. Czarny kapelusz z plamą krwi. Kapelusz musi pasować. Potem pozwólcie mu znów się położyć. Trochę po północy znowu go zbudzimy i przymierzymy starą rękawiczkę na prawą rękę. Ona też musi pasować. Idę o zakład, że nie będzie potem spał.

- Ale - sprzeciwił się Brandon - on nie będzie wiedział, po co to robimy. Załóżmy, że rzeczywiście zabił tego Talemana. W takim wypadku wie doskonale, jak i gdzie to zostało zrobione. Wie, że ten kapelusz i rękawiczki nie mają z tym nic wspólnego.

- Właśnie - rzekł Selby. - Pomyśli, że to są sprokurowane przez Carra dowody jego winy, które Carr nam podrzucił.

Po raz pierwszy od kilku dni uśmiech Brandona nabrał tak zwykle dlań charakterystycznej beztroski.

- Do licha - rzekł - wierzę, że wreszcie do czegoś dojdziesz.

Sylwia Martin nie miała tak wielkiej pewności.

- Najgorsze - powiedziała że Carr dokładnie przejrzy twoją grę i prawdopodobnie okaże się na tyle bystry, żeby przewidzieć, co zamierzasz dalej robić, i powie Ribberowi, czego ma oczekiwać.

Oczy Selby'ego rozbłysły w nagłym olśnieniu. Chwycił Sylwię w ramiona i uściskał.

- Brawa dla Sylwii!

- Doug, co ty mówisz?

- Ja mu to sam powiem.

- Co?

- To, co mamy zamiar zrobić.

- Doug, zwariowałeś?

W głosie Brandona zabrzmiał podziw.

- A to chytra sztuka - rzekł.

- Ale ja nie rozumiem, Doug.

- Jeżeli powiem Carrowi, co zamierzamy zrobić - rzekł Selby - Carr niewątpliwie ostrzeże swojego klienta.

- Oczywiście.

- Carr powie Ribberowi, co się szykuje, a więc dokładnie to, co ode mnie usłyszy. Innymi słowy, powtórzy naszą rozmowę Ribberowi.

- I co z tego? - spytała Sylwia.

- Pozostaje mi tylko pamiętać, że Ribber jest człowiekiem, który tyle razy oszukiwał swych przyjaciół, że spodziewa się po nich tego samego. Jeśli to, co powiem Carrowi, będzie brzmiało dostatecznie nieprawdopodobnie, by w ustach Carra wydało się Ribberowi kłamstwem, to możesz się domyślić, co dalej będzie.

- Doug, to wygląda na wariacki pomysł, ale wydaje mi się, że odniesie skutek. Tylko to już nie jest trzeci stopień. To czwarty.

Rozdział 13

Selby chodził po swoim biurze rytmicznym krokiem - od ściany do ściany. Wszyscy pracownicy siedziby władz okręgu dawno już poszli do domów i wielki budynek był cichy jak wnętrze ogromnych piwnic, w których spoczywały akta okręgu.

Na biurku Selby'ego leżała rozpostarta w świetle stojącej lampy wielka mapa drogowa. Kółka nakreślone w różnych miejscach czerwonym atramentem znaczyły odległość czterdziestu dwóch, trzech, czterech i pięciu mil od Madison City.

Nagle Selby usłyszał kroki na korytarzu. Chwilę nasłuchiwał, a potem szybko złożył mapę i wsunął ją do szuflady. Rozległo się pukanie w szybę drzwi. Selby podszedł i otworzył.

Na progu stanął A. B. Carr, wysoki, z jednym ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów.

- Długo pracujesz, Selby - rzekł. Selby kiwnął głową.

- Wejdź - zaprosił Carra.

- Dziękuję. Złapałem na dole dozorcę. Wpuścił mnie bocznymi drzwiami. Mówił, że jeszcze jesteś.

Selby przytaknął skinieniem głowy.

- Mam nadzieję, że to nie ja jestem powodem tej nocnej pracy - ciągnął Carr.

Selby roześmiał się.

- To głucha prowincja. Jak jest robota to się pracuje do skutku. A potem są całe dni, może tygodnie, kiedy się niewiele robi.

Carr usiadł.

- Co ty, u diabła, wyprawiasz z moim klientem? - spytał.

- Myślisz o Ribberze?

- Tak, oczywiście. Selby uśmiechnął się.

- Próbuję trzeciego stopnia.

- Nie wiedziałem, że uważasz to za etyczne.

- Uważam wszystko za etyczne, co mnie prowadzi do poznania prawdy.

- Z tego, co mi Ribber mówi, masz raczej spaczone pojęcie o prawdzie.

- Możliwe - przyznał Selby szczerze. - Człowiek, który próbuje rozwikłać tajemnicę morderstwa, musi brać pod uwagę wiele możliwości, badać, rozważać, odrzucać, aż wreszcie natknie się na właściwą.

- Nie jestem taki pewien, czy mi się podoba metoda, którą stosujesz teraz.

- Co zrobić...

- Słuchaj, Selby. Jesteś miły facet. Nie chciałbym mieć z tobą na pieńku, ale posunąłeś się za daleko mówiąc Ribberowi, że chcę go wystrychnąć na dudka i posłać na szubienicę. Selby podniósł brwi.

- A skąd ci przyszło do głowy, że ja mu coś podobnego powiedziałem?

- Mówił mi. Oczywiście, ty mu to powiedziałeś w formie bajeczki, ale jej sens był całkiem wyraźny.

- Nie pamiętam, żebym w ogóle wymieniał twoje nazwisko.

- Sam wiesz, do czego robiłeś aluzje. Selby uśmiechnął się.

- Nie jestem tego pewien.

- Jak mam to rozumieć?

- Słuchaj, Carr - rzekł Selby w przystępie szczerości. - Reprezentujesz swojego klienta. Naturalnie myślisz, że on jest niewinny. Nie jestem taki bardzo pewien, czy nie masz racji.

Oczy Carra stały się czujne.

- No więc?

- Więc jeśli jest niewinny, powstaje pytanie, kto jest winny. Nie mogę sobie wyobrazić, aby człowiek o inteligencji Ribbera zabił kogoś i zostawił na miejscu zbrodni rewolwer ze swoimi odciskami palców.

- Ani ja - powiedział Carr układnie.

- Jedynym rozwiązaniem zagadki jest to, że strzelał do człowieka nieżywego.

- Spodziewałem się, że pojmiesz logikę mojego wywodu - rzekł Carr.

Selby skinął głową.

- Rozumiem ją.

- No więc - zapytał Carr z nadzieją w głosie - umorzysz sprawę?

- Nie wiem. Myślę, że przeoczyłeś najważniejszy fakt.

- Jaki?

- Jeżeli Ribber strzelał do człowieka nieżywego, to po co? Naturalnie po to, by kogoś osłonić. Kim jest ten ktoś? Zapewne mordercą. Zatem jeśli znajdziemy osobę, którą osłania Ribber, znajdziemy mordercę.

- Rozumiem - rzekł Carr nie zdradzając swoich uczuć.

- A więc postanowiłem zastosować psychologiczną formę trzeciego stopnia. Zasiałem w nim podejrzenie, że osoba, którą osłania, może okazać się względem niego nieuczciwa. Dałem mu do zrozumienia, że znaleźliśmy kilka nowych dowodów.

Oczy Carra były nadal nieprzeniknione.

- A naprawdę nie znaleźliście żadnych nowych dowodów?

Selby roześmiał się.

- Jasne, że nie. Myśleliśmy, że może uda nam się podejść Ribbera, ale wiem, że nie uda nam się podejść ciebie, Carr, i dlatego nawet nie próbuję.

- A więc ten rewolwer nic nie znaczy?

- Nic a nic. To rewolwer dostarczony przez szeryfa.

- A odciski palców na nim?

- Po prostu gra na efekt - rzekł Selby beztrosko.

- Więc to nie były odciski palców Ribbera?

- Hm... - chrząknął Selby z wahaniem. Carr czekał na odpowiedź.

- Ribber nie zostawił odcisków palców na tym rewolwerze - rzekł wreszcie Selby oględnie.

Carr zapalił cygaro. Mimo swobodnej pozy, którą starał się przyjąć, był pełen napięcia jak strzelec oczekujący ukazania się rzutków na niebie.

- Nie jestem pewien, ale sądzę, że wreszcie do czegoś dojdziemy. Jeśli twój klient jest niewinny, w twoim interesie leży, aby nas o tym przekonać.

- Naturalnie.

- I w interesie swojego klienta powinieneś pomóc nam stwierdzić, kogo osłania, bo w ten sposób znajdziemy prawdziwego sprawcę morderstwa.

- Rozumiem.

- A więc jeśli nam trochę pomożesz, rozwiążemy zapewne zagadkę tego morderstwa i umorzymy sprawę twojego klienta.

- Co chcesz, żebym zrobił? - spytał Carr.

- W ciągu nocy prawdopodobnie będziemy mieli jeszcze kilka niespodzianek dla Ribbera. Postępuję zgodnie z pewną teorią, Carr. Nie wiemy, co się stało.

-Ribber wie. Jeżeli Ribber zobaczy, że możemy trafić na właściwy trop, a my będziemy postępowali, jakbyśmy wiedzieli wszystko, to bardzo możliwe, że się podda.

Carr nie mówił nic.

- A więc - rzekł Selby - gdybyś powiedział swojemu klientowi, że jesteś przekonany o jego niewinności, ale myślisz, że on kogoś osłania, i twoim zdaniem my wszystko wiemy, może zacznie mówić.

- Ale dlaczego mnie miałoby zależeć, żeby on zaczął mówić? - spytał Carr.

- Nie rozumiesz? - tłumaczył Selby cierpliwie. - Bo wtedy moglibyśmy umorzyć jego sprawę.

- Jeżeli uważacie, że on jest niewinny, możecie i tak umorzyć sprawę.

- Nie możemy, bo musimy się liczyć z opinią publiczną. Spójrz tu. Przejrzyj ten artykuł w wieczornym numerze „Blade”. Czytałeś go?

Carr potrząsnął głową.

Selby wziął z biurka egzemplarz „Blade” i otworzył w miejscu, gdzie był artykuł.

- O, proszę - rzekł. - Ładna propaganda. Redakcja przyznaje, że „Blade” było przez pewien czas moim przeciwnikiem politycznym, ale na moją karierę składają się w większości wypadków same zwycięstwa, więc bardzo możliwe, że „Blade” się myliło. Zdaniem redakcji miałem zawsze nadzwyczajne szczęście, ale na rozprawie Petera Ribbera wyborcy będą mieli okazję zobaczyć, jak będę wyglądał wobec najbardziej utalentowanego obrońcy w kraju. Jeśli doprowadzę do ukarania Ribbera, będzie to świadczyło, że moje dotychczasowe zwycięstwa nie były jedynie dziełem przypadku. Jeśli natomiast mając tak pewne dowody przeciwko Ribberowi, a mianowicie jego odciski palców na rewolwerze, z którego padł strzał, dopuszczę, by Ribberowi to uszło bezkarnie, wówczas będzie jasne, że brak mi dojrzałości, doświadczenia i zdolności, jakie Okręg Madison pragnie widzieć w swym prokuratorze.

- Przyparli cię, można powiedzieć, do muru - rzekł Carr.

- Rzeczywiście - przyznał Selby. - Więc, jak powiedziałem, nie mogę uwierzyć, by Ribber zostawił swoje odciski palców na rewolwerze, a rewolwer na miejscu zbrodni. Nie wierzę, by kula, którą wypalił w Talemana, spowodowała śmierć. Oczywiście mówię ci to w zaufaniu, bo chcę, żebyś mi pomógł.

Carr palił w zamyśleniu przez kilka długich chwil.

- Jeśli uważasz, że możesz - ciągnął Selby - dać Ribberowi do zrozumienia, że jesteśmy na tropie, że prawdopodobnie wiemy więcej o tym, co się stało, niż ty sam, że naszym zdaniem on kogoś osłania i mamy pewne informacje, kto jest tym kimś, to bardzo nam pomożesz. A jeślibyś mógł posunąć się krok dalej i wyjaśnić mu, że ten ktoś prawdopodobnie chce go wrobić, to Ribber powinien odciąć się od tej całej sprawy.

- Sądzisz, że ten ktoś, kogo Ribber osłania, zamierza go wrobić?

- Nie wiem. Ale chcę, żeby Ribber tak myślał, i szczerze mówiąc nie wiem, czemu ten ktoś nie miałby tego zrobić. Ribber jest aresztowany za morderstwo. Pewne dowody świadczą przeciw niemu. Gdyby ten ktoś sprokurował nam jeszcze parę dowodów jego winy, Ribber zostałby skazany za morderstwo pierwszego stopnia i stracony, i sprawa byłaby zakończona. Prawdziwy morderca odszedłby spokojnie, śmiejąc się w duchu.

- Ale gdyby już zapadł wyrok, Ribber powiedziałby wtedy dokładnie” jak się rzecz miała, nie sądzisz? - spytał Carr.

- Tak, ale kto by mu uwierzył? Jest skazańcem. Zawodowym przestępcą. Jeżeli nie zamordował Talemana, to niewątpliwie strzelał do trupa. Niewiele więcej dowodów trzeba na to, żeby go skazać. A kiedy zostanie skazany, cokolwiek powie, będzie uznane za ostatnią próbę wyłgania się od szubienicy.

- Rozumiem - rzekł Carr. Selby wstał odsuwając krzesło.

- Mogę liczyć na twoją pomoc? Carr uścisnął mu dłoń.

- Przemyślę to - powiedział.

Ruszył ku drzwiom, a potem zatrzymał się w połowie drogi. Na czole miał zmarszczki, które natychmiast się wygładziły.

- Zobaczę, co będę mógł zrobić - obiecał, po czym odwrócił się i wyszedł.

Selby siedział nasłuchując oddalających się kroków Carra. Gdzieś w połowie korytarza ich równe tempo uległo zakłóceniu, wreszcie w ogóle ucichły, a potem dały się znowu słyszeć.

Selby podniósł słuchawkę i zadzwonił do Sylwii Martin do „Clarionu”.

- Jak idzie? - spytała poznawszy go po głosie.

- Nie wiem - odparł. - Przed chwilą był u mnie Carr.

- Co mówił?

- Nie mówił wiele, ale dałem mu problem do przemyślenia. Zastanawia się, czy jestem taki naiwnv, na jakiego wyglądam, czy prowadzę jakąś skomplikowaną grę, a jeżeli tak, to jak dalece skomplikowaną. Sądzę, że jest zatroskany.

- A co go tak martwi, Doug?

- Ribber - rzekł Selby bez wahania. - Domyślam się, że sesja z Ribberem nie była zbyt zadowalająca.

- Kiedy on był w więzieniu, Doug? Selby spojrzał na zegarek.

- Prawie trzy godziny temu.

- Dużo czasu upłynęło, zanim się zdecydował do ciebie przyjść...

- Może miał co innego do zrobienia. Zastępca szeryfa zapisał stan licznika jego samochodu, jak był w więzieniu. Pewnie dostanę niedługo obecny zapis.

- Doug, myślę, że jesteś na właściwym tropie. Myślę, żeś go trochę zaniepokoił, żę znalazłeś jego słabe miejsce. Jeżeli Ribber sądzi, że Carr chce go wrobić, zacznie się wahać, aż wreszcie ostatecznie się załamie.

- Będę cię informował - obiecał Selby.

- Ładny artykuł ukazał się w „Blade”, co? Selby uśmiechnął się.

- To można było przewidzieć. Do zobaczenia, Sylwio.

- Powodzenia - powiedziała.

Selby położył słuchawkę i raz jeszcze wyciągnął mapę i zaczął ją studiować cal po calu.

Minęła godzina. Wypisał szereg cyfr dotyczących miejsc do ewentualnego zbadania. Zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos Brandona.

- Słuchaj, stary - mówił szeryf - zdaje się, że wreszcie do czegoś dojdziemy, i to szybko.

- Bo co? - spytał Selby.

- Ribber zaczyna się łamać. Carr z nim rozmawiał, potem pojechał zobaczyć się z tobą i znowu wrócił pogadać z Ribberem, a teraz wyszedł, wsiadł w samochód i odjechał. Zabraliśmy Ribbera z powrotem do celi. Przez pewien czas chodził niespokojnie po celi, potem położył się i w końcu zasnął. Jak tylko zasnął, obudziliśmy go, wyciągnęliśmy do innej celi i przymierzyliśmy mu kapelusz. Pasował.

- I co się stało? - spytał Selby z roziskrzonymi oczyma, przyciskając słuchawkę mocniej do ucha.

- Zaczął wymyślać - rzekł Brandon - powiedział, że próbujemy starych sztuczek, że chcemy go zastraszyć, żeby zaczął gadać. Ja się tylko śmiałem, a on się wściekł i powiedział, że wygadałeś się z całym tym planem przed jego adwokatem i że nic nam dobrego nie przyjdzie z tych głupich poczynań, bo on o wszystkim wie.

- A co ty na to? Brandon zachichotał.

- Usiadłem sobie - powiedział cedząc po swojemu słowa - i przyglądałem mu się najpierw długą chwilę, a wreszcie zapytałem: „Pete, czy to ci powiedział twój adwokat?” A Ribber, że tak. Więc ja mu na to: „Słuchaj, Pete, znasz Douga Selby. Widziałeś go w sądzie. Rozmawiałeś z nim. To jest bystry facet. Czy naprawdę sądzisz, że gdyby Doug Selby chciał zrobić podobny cyrk tylko po to, żebyś zaczął mówić, to byłby takim cholernym głupcem, że poszedłby do twojego adwokata i powiedział mu o tym?”

- Jak on to przyjął?

- Najwyraźniej dotarło to do niego. Widocznie trapił się tym ód pewnego czasu, więc kiedy mu to powiedziałem obojętnym tonem, zaraz zmiękł. Wstałem, pokiwałem smutnie głową i zawołałem strażnika, żeby go zabrał do jego celi. Ale jeszcze zanim wyszedł, powiedziałem: „Pamiętasz tę historyjkę, którą ci Selby opowiedział o tym facecie, co to stanął na krześle i włożył szyję w pętlę?” Ribber wyrwał się wtedy strażnikowi i skoczył do mnie. Był jak oszalały. Rozmyślił się jednak w połowie drogi i oklapł.

- To świetnie. Poczekajcie, aż znowu zaśnie, a potem przymierzcie mu rękawiczkę. Zapisałeś stan licznika samochodu Carra?

- Aha. 16305.

- Carrowi też narobiliśmy kłopotu - rzekł Selby. - Siedział tu u mnie, przyglądał mi się i usiłował rozgryźć, czy jestem tylko głupi i niedoświadczony, czy prowadzę jakąś grę.

- No i do jakiego doszedł wniosku? - spytał Brandon.

- Myślę, ze doszedł do wniosku, że jestem młody i niedoświadczony i mam wariackie pomysły, ale mruczał coś pod nosem, jak wychodził. Wyszedł ode mnie i zatrzymał się na korytarzu, żeby to sobie przemyśleć. Już się trochę obawiałem, że nie powie Ribberowi tego, co mu mówiłem.

- Powtórzył wszyściuteńko - rzekł Szeryf - a Ribber jest na wpół oszalały. Myśli, że go wrobiono i że Carr w tym maczał palce.

- Informuj mnie o wszystkim, Rex. Posiedzę tu jeszcze jakiś czas w biurze. Chcę trochę poczytać i postudiować mapy.

- Rób, co chcesz, Doug, ale moim zdaniem jeździ się tylko raz w jakieś miejsce, żeby się pozbyć trupa, a inne podróże nie mają z tym żadnego związku.

- Wiem - odparł Selby - ale mimo wszystko chcę jeszcze nad tym pomyśleć.

Odłożył słuchawkę i w chwilę później zadzwonił do domu Carra. Telefon przyjęła pani Fermal.

- Mówi Selby - powiedział - czy pan Carr jest w domu?

- Nie było go cały wieczór.

- Jak przyjedzie, proszę koniecznie sprawdzić stan licznika w jego wozie. Potem proszę zadzwonić i powiedzieć mi. Bardzo mi to jest potrzebne.

- Dobrze, panie Selby, zrobię to dla pana.

Selby podziękował jej i wrócił do studiowania mapy. Potem rozsiadł się wygodnie w krześle i zaczął przeglądać decyzje sądu najwyższego publikowane w broszurach, które wypuszczano, zanim ukazały się oprawne oficjalne tomy materiałów do poszczególnych spraw. Minęło parę godzin i znów zadzwonił Brandon.

- Przymierzyliśmy Ribberowi rękawiczkę - rzekł. - Zaczyna się coraz bardziej łamać. Próbował nawet dowodzić, że z trudem porusza palcami w tej rękawiczce, bo jest za mała.

- Jak się zachowuje?

- Jest zdenerwowany - odparł Brandon. - Zupełnie roztrzęsiony. Powiedziałem mu, że jego rozprawa odbędzie się we wtorek. Odparł, że wie o tym. No to ja mu powiedziałem:

- „Carrowi okropnie się spieszy, żeby zakończyć tę sprawę”. A on: „Oczywiście. Wie, że będę uniewinniony. Chce mnie stąd wydostać”.

- A coś ty powiedział na to?

- Uśmiechnąłem się tylko znacząco, a po chwili zauważyłem: „Może zależy mu na pośpiechu, zanim zejdziesz z tego krzesła, Pete”.

- Trafiło? - spytał Selby.

- Czy trafiło! Zaczął kląć i ciskać się, i w końcu powiedział, że żaden taki owaki nie ustawi go ria krześle z pętlą na szyi. Wydawało mi się, że zaraz zacznie gadać, ale przypomniało mi się, co mi powiedziałeś, i udałem, że guzik mnie obchodzi, czy będzie gadał, czy nie. Więc wyszedłem i zostawiłem go samego.

- Słuchaj, Rex - powiedział Selby. - On może później powiedzieć strażnikom, że chce z tobą mówić; Jeżeli to zrobi albo wynajdzie jakiś pretekst, żeby się z tobą zobaczyć, powiedz strażnikowi, że nie jesteś ciekaw, że już ci nie zależy na tym, żeby mówił. Jest winien morderstwa pierwszego stopnia i nie chcesz żadnych jego wyznań... Powiem ci, co zrobić. Pbstaraj się o coś takiego, żeby zechciał z tobą mówić. Postaraj się o paru zaufanych ludzi, którzy by zaczęli szeptać o próbie ucieczki z więzienia. Ribber pomyśli, że to doskonały pretekst, żeby ci się móc podlizać. Powie strażnikowi, że chce się osobiście z tobą zobaczyć. Niech strażnik do ciebie zadzwoni, a ty wtedy będziesz mógł udać, że myślisz, że chodzi o wyznanie. Powiesz strażnikowi, że żadne wyznania cię nie interesują, że dla ciebie on już jest załatwiony i nie chcesz sobie zawracać głowy żadnymi jego zeznaniami.

- Dobra, Doug. Załatwię to. Mam paru facetów, na których mogę polegać. Wsadzę ich do sąsiedniej celi.

- Doskonale - rzekł Selby. - Dzwoń w razie czego. Odłożył słuchawkę i ledwie zdążył sięgnąć po książkę, kiedy telefon znów zadzwonił. Usłyszał w słuchawce ostrożny głos pani Fermal:

- Czy to pan prokurator?

- Tak jest.

- Sprawdziłam ten licznik.

- Ile jest na nim?

- 16 395 mil.

Selby dokonał w myśli szybkiego obliczenia. Carr przejechał swoim wozem, dokładnie dziewięćdziesiąt mil od wyjścia z więzienia.

- Czy może pani wziąć nóż z kuchni i zdrapać osad z wewnętrznej strony błotnika? Chodzi o to, czytam nie ma grudek ziemi nasyconej ropą. A potem proszę zaraz do mnie zadzwonić.

- Dobrze - powiedziała - ale to może mi zająć parę minut, bo muszę się tak wymknąć, żeby on nie zauważył.

- Będę tu czekał, póki pani nie wróci - rzekł Selby.

- Postaram się to zrobić jak najszybciej - obiecała. Dziesięć minut później telefon znów zadzwonił i pani Fermal powiedziała cichym, bojaźliwym tonem:

- Jest.

- Ziemia przesycona ropą? - spytał Selby.

- Tak. Jest... - nagle odłożyła słuchawkę i połączenie urwało się. Selby równie szybko odłożył swoją, żeby nikt nie mógł wykryć, z kim rozmawiała.

Zadzwonił zaraz do Brandona.

- Rex - powiedział - zapomnijmy na chwilę o Ribberze. Przyjdź do mego biura. Chcę z tobą coś omówić.

Brandon obiecał, że przyjdzie natychmiast, a Selby jeszcze zadzwonił do „Clarionu”, połączył się z Sylwią i poprosił, żeby również przyszła.

Kiedy usiedli przy biurku Selby'ego, prokurator wyjął mapę i rozłożył w świetle lampy.

Powiedział im, czego się dowiedział od pani Fermal, a potem zaczął wyjaśniać swoją teorię.

- Człowiek wywozi trupa, żeby się go natychmiast pozbyć - rzekł. - Istnieje pogląd, że morderca wraca do miejsca popełnionej zbrodni. Nie oznacza to, że morderca miałby wracać do miejsca, w którym pogrzebał ciało. Musielibyśmy być ślepi na wszelkie dowody w tej sprawie, żeby nie zauważyć, że gdzieś w promieniu czterdziestu mil od Madison City znajduje się coś, co jest w sposób istotny związane z badanym przez nas przestępstwem, coś, co dotychczas przeoczyliśmy. To może być jakaś chata w górach, może być coś ukrytego na pustyni, ale mnie się zdaje, że to jeszcze coś innego. Gleba górska w tych stronach to zwietrzały granit. A te grudki ziemi, któreśmy znaleźli pod błotnikiem, to jest ił zmieszany z ziarenkami żwiru rzecznego. Zwróćcie uwagę na ten krąg, który wyznacza dokładną odległość czterdziestu pięciu mil w linii powietrznej od Madison City. Krąg ten przecina tylko jedno miasto - El Bocano. Urwał znacząco, a potem ciągnął dalej:

- Myślę, że przeoczyliśmy coś. I że tym czymś jest El Bocano. Zwróćcie uwagę. Kluby automobilowe wiedziałyby o wszystkich robotach drogowych, gdyby takowe były prowadzone na którejkolwiek drodze poza obrębem miast. Nikt ich nie powiadamia o naprawach dróg w obrębie miast samorządowych. Kluby automobilowe twierdzą, że nie ma żadnego świeżo polanego ropą objazdu na którejkolwiek z przelotowych dróg w promieniu czterdziestu pięciu mil. Moim zdaniem znajdziemy to, czego szukamy, w El Bocano.

Brandon skinął głową i powiedział ze spokojem:

- Dobra, Doug. Służbowy wóz stoi gotowy. Sylwia Martin zerwała się na nogi.

- Jedźmy.

Selby złożył mapę, wsunął ją do szuflady i zgasił lampę na biurku.

Rozdział 14

Samochód wjechał na przedmieścia El Bocano.

- Dokąd, Doug? - spytał Rex Brandon.

- Sądzę, że najpierw do komisariatu - rzekł Selby. Brandon kiwnął głową. Wjechali na główną ulicę, teraz prawie wyludnioną. Ostatni seans w kinie niedawno się skończył i na ulicy było jeszcze kilka osób. Brandon zatrzymał samochód przy chodniku i zapytał jednego z przechodniów o komisariat, a potem skręcił, jak go pouczono, za róg i znaleźli się przed bezpretensjonalnym komisariatem w suterenie siedziby władz okręgu.

Dowiedziawszy się kim są, sierżant z nocnego dyżuru podał im krzesła, a gdy usiedli, zapytał, co może dla nich zrobić.

- Prowadzimy dochodzenie w pewnej sprawie - wyjaśnił Selby. - Jedyną wskazówką, jaką mamy, jest to, że szukane przez nas miejsce znajduje się gdzieś tutaj, koło świeżo polanego ropą odcinka drogi.

Sierżant potrząsnął głową.

- Nigdzie w obrębie miasta nie ma żadnych prac drogowych - rzekł.

Selby z trudem bronił się przed rozczarowaniem.

- Żadnego miejsca w pobliżu, gdzie drogę nasycono ropą?

- Nie.

Selby pomyślał chwilę, a potem unikając współczującego wzroku Sylwii wyjął z kieszeni fajkę i woreczek z tytoniem.

- Zaraz, zaraz - powiedział sierżant. - Nad rzeką otwarto niedawno nowe miasteczko kempingowe dla domków na kołach, trailerów. Musieli tam doprowadzić drogę. Niewielki kawałek, około stu stóp. Może o to chodzi?

- Bardzo prawdopodobne - rzekł Selby. Sierżant sięgnął do telefonu.

- Poślę z wami któregoś z chłopaków, to was zaprowadzi.

Na wezwanie sierżanta wszedł policjant nazwiskiem Jenkins i przedstawił się.

- Bill, pokażesz państwu, jak się jedzie do parkingu trailerów? - spytał sierżant. - Oni prowadzą dochodzenie w jakiejś sprawie.

- Teraz zaraz? - spytał Jenkins.

- Teraz zaraz - odparł Selby.

- To chodźmy.

Wyszli z komisariatu i wsiedli do samochodu. Jenkins usiadł obok Brandona, Selby z tyłu z Sylwią Martin. Słuchając wskazówek Jenkinsa szeryf wyjechał szybko za miasto, skręcił w lewo, minął tory kolejowe, a potem przejechał odcinek świeżo nasyconej ropą polnej drogi.

Selby, siedząc z fajką w zębach, uśmiechnął się do Sylwii Martin.

- Wygląda na to, że wreszcie jesteśmy u celu - rzekł. Napis przydrożny głosił: „Dębowy Lasek - Parking i Miasteczko Kempingowe”.

- Wszędzie ciemno - powiedział Jenkins. - Zarządca mieszka w pierwszym domku. Wyciągniemy go z łóżka?

- Tak - odparł Selby.

Wysiedli z samochodu i Jenkins zadzwonił. Jakiś senny głos oświadczył:

- Nie ma miejsc. Jenkins powiedział:

- Tu Jenkins z Komisariatu Polic...

Urwał, szturchnięty w bok przez Selby'ego..

- Nie tak głośno - ostrzegł Selby.

- Wstawaj. Chcemy z tobą porozmawiać.

- A kto tam?

- Jenkins.

- Nie znam.

- Przypomnij sobie - rzekł Jenkins. - Wstawaj. To ważna sprawa.

Dało się słyszeć skrzypienie sprężyn, szuranie stóp usiłujących namacać po ciemku pantofle, a potem kroki do drzwi.

Jenkins powiedział cicho:

Policja. Jestem z komisariatu miejskiego, a to szeryf i prokurator okręgowy z Madison City. Chcą ci zadać parę pytań.

Ogromny mężczyzna z zapuchniętymi od snu oczyma na widok Sylwii Martin wciągnął pośpiesznie spodnie na piżamę.

- No już - rzekł wreszcie. - Czego chcecie?

- Mieszka tu pewien mężczyzna, prawdopodobnie samotnie. Od czasu do czasu przyjeżdża do niego jakaś kobieta. Kobieta ma trzydzieści dwa lata, kruczoczarne włosy, ciemne oczy i ładną figurę. Jeździ Cadillakięm rocznik trzydzieści dziewięć.

- Tak, tak - rzekł zarządca. - To Frank Neal.

- Gdzie on jest?

- W tamtym trailerze na samym końcu, tym z daszkiem nad drzwiami.

- Skąd się ten trailer tu wziął? - spytał Selby. - Kto go tu wstawił?

- Jakieś przedsiębiorstwo - odparł zarządca. - Oni je wypożyczają. To niezły trailer. Te przedsiębiorstwa, które zajmują się wypożyczaniem trailerów, ustawiają je, gdzie kto zechce.

- Sądzę, że to ten facet, o którego nam chodzi - rzekł Selby. - Proszę nas tam zaprowadzić.

- Wolałbym, żebyście sami poszli. Nie chcę się w to mieszać. Jeszcze pomyśli, że za dużo gadam...

- Głupstwo - powiedział Jenkins. - Prowadź nas.

- Pójdę, tylko wezmę latarkę - zgodził się mężczyzna niechętnie.

- Nie potrzeba, mamy - rzekł Brandon pokazując wielką latarkę na pięć baterii, którą trzymał w prawej ręce.

- Dobra - powiedział zarządca.

Poszli całą grupą przez teren kempingu, pogrążony w ciemności, którą zakłócały tylko dwa czerwonawe światełka oświetlające napisy „Prysznice” i „Toalety” na ustawionym w środku budynku.

- Zapukajcie do drzwi - rzekł Selby, kiedy znaleźli się na miejscu.

Zarządca zapukał, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Poruszył klamką i drzwi odskoczyły.

- Śmieszne - powiedział.

Brandon odepchnął go na bok, zapalił latarkę i oświetlił wnętrze trailera.

Łóżko było w nieładzie. Na oparciu krzesła wisiała kamizelka i marynarka. Przy łóżku stały buty.

Brandon wskoczył z okrzykiem do środka i dotknął ręką pościeli.

- Jeszcze ciepła - powiedział.

- Słyszał, jak Jenkins mówił: policja - rzekł Selby. - Szybko, Rex, przeleć prysznice i toalety. Chodź, Jenkins, przeszukamy teren.

- Tam w tyle jest ścieżka, którą chodzą wyrzucać śmieci i puszki od konserw do koryta rzeki - powiedział zarządca.

Brandon wcisnął Selby'emu w rękę latarkę.

- Trzymaj, Doug. Mnie niepotrzebna. Przyjdę do was, jak tam go nie znajdę.

- Ty zostań tutaj, Sylwio, i dobrze uważaj - rzekł Doug. - Chodź, Jenkins, idziemy.

Pobiegli ścieżką w dół świecąc sobie latarką. Czując w pewnym miejscu piasek pod stopami, Selby poświecił, żeby poszukać śladów.

- No, proszę, jesteśmy na dobrym tropie. Ktoś tu biegł w rannych pantoflach.

Przebiegli jeszcze ze trzydzieści metrów, a wtedy Selby zatrzymał się nagle i zgasił latarkę.

- Halo - powiedział.

Usłyszeli przed sobą trzask łamanych gałęzi. W chwilę później grzechot pustych puszek od konserw pozwolił im się domyślić, że uciekający wpadł na kupę śmieci.

Jenkins odchylił połę munduru i wyciągnął rewolwer.

Selby gwizdnął przenikliwie i niemal natychmiast temu gwizdowi odpowiedział gwizd Rexa Brandona, który nadbiegł od tyłu. Sylwia podążała za szeryfem.

- Prysznic i toalety puste - zameldował Brandon. Selby zatoczył smugą potężnego reflektora półokrąg i ześrodkował światło w jednym miejscu, obejmując nim białą poruszającą się plamę.

- Naprzód - powiedział Selby i pobiegł przez piaszczyste łożysko wyschłej rzeki.

Selby miał wrażenie, że coś się przed nim w ciemności poruszyło. Na chwilę słup światła zachwiał się, gdy usiłował skoncentrować go na postaci uciekającego. W ciemności przed nim błysnął ostry języczek ognia, a zaraz potem drugi.

Usłyszał obok siebie głuche chlapnięcie, jakby ktoś upuścił budyń na podłogę. Jenkins krzyknął:

- Boże! - zrobił jeszcze dwa chwiejne kroki i runął głową w piach.

Selby ujrzał nowy błysk. Osobliwy, wibrujący trzask umilkł, zaledwie słuch prokuratora zdążył go zarejestrować. Poczuł koło prawego ucha chłodny prąd powietrza.

Zagrzmiała basowo czterdziestka piątka szeryfa Brandona.

Głęboka nocna cisza zapanowała nad korytem wyschłej rzeki.

Selby zgasił latarkę i objął Sylwię Martin.

- Padnij, Sylwio - rozkazał. Wyrwała mu się.

Lewa dłoń Brandona ześliznęła się po ramieniu Selby'ego i chwyciła latarkę.

Selby usiłował odebrać latarkę Brandonowi, ale ten odepchnął go na bok.

- Nie bądź głupi. Nie masz broni - rzekł i pobiegł w ciemność.

Sylwia ruszyła za nim.

- Sylwio, stój - zawołał Selby. Przytrzymał ją za sukienkę. Rzuciła się na niego jak tygrysica.

- Puszczaj mnie! To jest dopiero temat!

Kiedy wyrwała mu się, usłyszał trzask pękającej sukienki.

Selby dojrzał niewyraźną sylwetkę Brandona biegnącego naprzód i Sylwii Martin, która potknęła się w głębokim po kostki piachu. Skoczył, żeby ją powstrzymać. Chwycił ją za nogę w kostce jedną ręką, a drugą macając na ślepo złapał ją pod kolanem. Upadła, zaczęła się szarpać. Trzymał ją mocno.

- Doug, nienawidzę cię - krzyknęła prawie z płaczem.

Selby nie ustępował. Kopnęła go w ramię. Puścił jej kolano usiłując złapać za drugą nogę w kostce. Kopnęła wyzwoloną nogą z całej siły, omal nie trafiając go w ucho.

Brandon był gdzieś przed nim. Z tyłu, za Selbym, jęczał policjant leżący jak nieruchoma plama na białym piachu.

Selby ścisnął ramionami obie nogi Sylwii.

- Bądźże rozsądna, ty mały diable - powiedział.

- Puszczaj mnie!

- Nie mam czasu się z tobą kłócić. Zostaniesz tutaj. Już za późno, żebyś mogła pójść za Rexem.

Puścił ją nagle i pobiegł z powrotem w stronę kempingu. Sylwia zerwała się i poszła po omacku w stronę, gdzie znikł Brandon.

Selby potykając się poszedł ku ścieżce, potem zszedł na bok, przykucnął w mroku i czekał.

Nad rzeką nikt już nie strzelał. Selby spostrzegł snop światła latarki, który zaraz zgasł. W chwilę później znów zajaśniał wydobywając z mroku kilka metrów przestrzeni. Selby usłyszał głos Sylwii:

- Gdzie jesteś, Rex?! Nie było odpowiedzi.

Selby, zdyszany, starał się oddychać przez usta, żeby go nie było słychać.

Zdawało mu się, że słyszy szelest kroków na piachu. Za chwilę zdołał odróżnić w ciemności postać posuwającą się ostrożnie.

Widział, jak Jenkins dźwiga się z piachu, a potem opada i nieruchomieje.

Postać była coraz bliżej.

Selby skulił się w napięciu.

Postać posunęła się w lewo. Selby przygotował się do skoku, ale znieruchomiał ujrzawszy, że tamten krąży, szuka czegoś. Nagle mężczyzna znalazł ścieżkę i przyśpieszył kroku. Prawą rękę miał opuszczoną wzdłuż ciała i lekko wysuniętą naprzód. Był w ciemnych spodniach. Biała koszula harmonizowała z kolorem piasku rzecznego. Gdy znalazł się bliżej, koszula zamajaczyła bielą na ciemnym tle w górze. Selby słyszał jego chrapliwy, szybki oddech.

Trzy kroki od Selby'ego mężczyzna wyczuł jego obecność i nagle zatrzymał się. Selby nie widział jego ręki, ale nachylenie barku pozwalało mu się domyślać, że rewolwer jest wymierzony w jego kierunku.

- Ręce do góry - rzekł cichym, pełnym napięcia głosem i skoczył.

Ten rozkaz rzucony z ciemności sprawił, że mężczyzna zawahał się na ułamek sekundy i ten moment niezdecydowania umożliwił Selby'emu nabranie rozpędu. Potem nastąpił ogłuszający huk, który uderzył go w twarz. Selby znalazł jeszcze czas, żeby się zdziwić, że żyje, i natarł z całą siłą.

Rewolwer wypalił jeszcze raz w momencie, gdy Selby zwalał z nóg przeciwnika.

Walczyli tarzając się w piasku. Mężczyzna był bardzo silny. Przez chwilę Selby był na górze, potem przeciwnik wykręcił mu lewą rękę i przygniótł swoim ciałem. Usta Selby'ego otworzyły się dla nabrania tchu i w tej samej chwili zostały wciśnięte w piach. Piasek zazgrzytał mu w zębach i zaczął dławić w krtani.

Selby wyswobodził rękę, próbował przekręcić się na bok, żeby wydobyć usta z piasku. Ujrzał nad sobą zarys szerokich ramion, plamę twarzy na tle wygwieżdżonego nieba i zadał prawą pięścią krótki cios od dołu. Głowa odskoczyła do góry. Selby puścił w ruch również lewe ramię. Pięść ześliznęła się po szczęce przeciwnika, który pochwycił go za ramię obiema dłońmi. Prokurator zamierzył się prawą pięścią. Słyszał kroki biegnących. Snop światła omiótł krzaki o kilka kroków w lewo.

Pięść Selby'ego nie trafiła w podbródek, wylądowała na prawym oku przeciwnika. Selby dźwignął się w górę... przywalił przeciwnika... przygniótł mu kolanami ramiona do ziemi.

Blask światła ugodził Selby'ego prosto w twarz i oślepił. Chciał krzyknąć, ale miał pełne usta piasku, dławił się, usiłując go wypluć.

Snop światła przesunął się na szamoczącego się mężczyznę pod nim. Usłyszał głos Brandona:

- Spokojnie, bo rozwalę łeb... Sylwio, potrzymaj latarkę.

Selby całym swym ciężarem naciskał ramiona mężczyzny, ale Brandon wyszarpnął te ramiona jednym ruchem, jakby prokurator był lekki jak piórko. Selby usłyszał trzask zakładanych kajdanków, a potem spostrzegł, że latarka upadła na ziemię, i poczuł na szyi ramiona Sylwii.

- Kochany, jesteś ranny?

Jej twarz była tuż przy jego twarzy. Starała się go podnieść, podczas gdy Brandon wyszarpnął spod Selby'ego potężne ciało.

Selby namacał w kieszeni chusteczkę i otarł piach z ust i języka..

- Domyśliłem się, że będzie próbował się przekraść do naszego samochodu - rzekł. - Nie mógłby uciekać na piechotę...

- Gdzie; do licha, jest ta latarka? - mamrotał Brandon.

- Przepraszam, Rex - powiedziała Sylwia. Schyliła się i poszukała. Za chwilę snop światła oświetlił ponurą twarz potężnego mężczyzny z zapuchniętym okiem.

- Ktoś ty, do diabła? - spytał Brandon.

- To jest, jeśli się nie mylę - wyjaśnił Selby - James C. Artrim. Człowiek, który nabrał towarzystwo ubezpieczeniowe na dobre pół miliona dolarów.

W miasteczku kempingowym rozbłysły światła. Słychać było wzburzone głosy. Jakaś kobieta krzyczała. W oddali zawodziła syrena wozu policyjnego.

Mężczyzna w kajdankach powiedział: - Zgaduj, skurwysynu, jeśliś taki sprytny. Ja nie powiem nic.

Stopa szeryfa Brandona, godząc w czułe miejsce, wstrząsnęła wielką postacią.

- Stul pysk - rzekł szeryf. - Tu są panie. Szeryf skierował światło latarki w stronę rzeki.

- Zostańcie tutaj - powiedział do Sylwii i prokuratora - a ja pójdę zobaczyć, co z Jenkinsem.

Usłyszeli chrzęst piasku pod stopami szeryfa i widzieli, jak snop światła przesuwa się po ziemi, póki nie natrafił na ciemną bezwładną masę. Szerokie ramiona Brandona zasłoniły blask latarki.

Mężczyzna powiedział do Selby'ego:

- Wiem, kto jesteś. Myślisz, że jesteś cholernie sprytny. Spróbuj mi coś udowodnić.

Selby objął ramieniem Sylwię, przycisnął do siebie, czuł, jak drży ze zdenerwowania.

Usłyszeli kroki powracającego szeryfa, spostrzegli czerwone światło na dachu policyjnego samochodu, który właśnie skręcał do miasteczka kempingowego.

Mężczyzna powiedział:

- Wieźcie mnie do Madison City, zobaczycie, co wam z tego przyjdzie.

Szeryf stanął obok Douga Selby i spojrzał na człowieka w kajdankach.

- Nie musimy cię zabierać do Madison City - rzekł z powagą w głosie. - Zostaniesz tutaj. W tym więzieniu. Będziesz sądzony za zamordowanie tutejszego policjanta przed tutejszym sądem. Jeśli ominie cię kara śmierci, będziemy na ciebie czekali w Madison City. Ale cię nie ominie.

Rozdział 15

Jadąc z powrotem do Madison City Selby podsumował sytuację.

- Możemy oskarżyć panią Artrim i mężczyznę, który udawał jej teścia, a w rzeczywistości jest jej mężem, o oszustwo ubezpieczeniowe - powiedział. - Ale ta sprawa znajdzie się przed sądem innego okręgu, tam gdzie przestępstwo zostało popełnione. Sam Artrim stanie przed sądem w El Bocano za morderstwo i dostanie karę śmierci. Kiedy to się stanie, może wyjaśni się tajemnica śmierci Talemana, a może nie. Poza tym mamy w więzieniu Pete'a Ribbera. Nie znamy jeszcze jego powiązań z tą sprawą. Nie znamy mnóstwa rzeczy.

- Coś mi się zdaje, Doug - powiedział Brandon - że jeśli Artrim albo Ribber zaczną gadać, będziemy mogli oskarżyć A. B. Carra o morderstwo pierwszego stopnia.

- Może - zgodził się Selby. - Ale będzie nam ciężko zmusić ich do gadania.

- Jak sądzisz, Doug, czy Carr będzie bronił Artrima w El Bocano? - spytała Sylwia Martin.

- Myślę, że tak. I oprze obronę na tym, że Artrim nie wiedział, kim jesteśmy, że wziął nas za rabusiów, że uciekł przed nami do wąwozu i zaczął strzelać w powietrze, żeby nas ostrzec, ale potknął się i upadł, i rewolwer przypadkowo wypalił, że nie miał pojęcia, że kogoś trafił, ale zerwał się na nogi i dalej strzelał w powietrze.

- Tak pewnie zrobi i może nawet uda mu się któregoś z sędziów przysięgłych przekonać - powiedziała Sylwia. - Słuchaj, Doug, przepraszam, że cię kopnęłam, ale nie ty jeden spełniałeś swój obowiązek. Jeżeli ważę się na jakieś ryzyko, to nic mnie nie powstrzyma. Musiałam być przy zakończeniu sprawy.

- Dostaniesz jeszcze kiedyś kulkę i co ja wtedy zrobię?

- Mamy równe prawa. Mogę tak samo dostać kulkę jak ty - odparła z oburzeniem.

- Ty jesteś kobietą - rzekł Selby.

- Dobrze, że nareszcie to odkryłeś - powiedziała Sylwia. - Zawsze dotąd uważałeś mnie za automat do zbierania wiadomości.

Selby położył dłoń na jej ręce.

- Nie bądź niemądra. Czy wszystko, co tu zaszło, przetelefonowałaś do „Clarionu?”

- Wszyściuteńko.

Selby zmarszczył czoło w zamyśleniu.

- Źle będzie, jeśli niektóre z tych rzeczy się rozejdą, zanim...

- Tere fere - przerwała mu. - Nim „Clarion” znajdzie się w kioskach, będziesz miał dawno rozpracowaną całą sprawę. Więc bierz się do roboty. Gdybyś miał chociaż dziesięć procent tego zaufania, jakie my mamy do ciebie...

- Dobra, dobra, ale to pociąga za sobą konieczność szybkiego działania, które może nas do niczego nie doprowadzić.

- Kto jest pierwszy na liście? - spytał Brandon.

- Pete Ribber - odparł Selby.

- Każemy przymknąć panią Artrim, Doug?

- Na razie nie.

- Czemu?

- Bo Carr natychmiast się o tym dowie. Jest jej sąsiadem i nie brak mu oleju w głowie.

Weszli do więzienia. Uderzył ich w nozdrza mdły, słodkawy zapach środków dezynfekcyjnych, odór ciał ludzi śpiących gromadnie.

- Przyprowadź tu szybko Ribbera - rozkazał Selby strażnikowi, a potem spytał Sylwię. - Możesz stenografować to, co on będzie mówił?

- Jeżeli nie będzie mówił za szybko.

- Jeżeli będzie mówił za szybko, notuj, ile potrafisz. Nie przerywaj.

Weszli do pokoju widzeń. Z głębi więzienia doszedł ich zgrzyt obracanego w zamku klucza, skrzypienie stalowych drzwi, głos strażnika i przekleństwa Ribbera:

- Co wy, skurwysyny, zabawę sobie robicie, czy co? Czy wam się zdaje, że...

Głos ucichł i dały się słyszeć szybkie kroki. Brandon obrócił się do Douga Selby'ego i mrugnął. W kilka chwil później wszedł ze zbuntowanym wyrazem twarzy Ribber.

- Na miłość boską, znów wy. Pewnie teraz będziecie mi przymierzać krawat.

Brandon wyciągnął potężne ramię, chwycił Ribbera za koszulę i cisnął go na krzesło.

- Siedź - rzekł - i nie klnij. Tu jest kobieta.

- Dobra - odburknął Ribber - nie będę klął. Nie powiem w ogóle ani słowa.

- Ja się nim zajmę - rzekł Selby.

- Pewnie skończyłeś swoje przygotowania, a teraz chcesz mi dać okazję, żebym się przyznał. Idź do diabła! - powiedział Ribber.

- Słuchaj - zaczął Selby. - Dam ci teraz jedyną i ostatnią szansę wybronienia się przed komorą gazową. Jeżeli chcesz zgrywać frajera, to zgrywaj. Kiedy cię przywiążą do krzesła i usłyszysz syk gazu, kiedy spojrzysz przez szybki na zaciekawione oczy gapiów i będziesz wstrzymywał oddech, żeby przedłużyć życie o kilka ostatnich długich sekund, wspomnij o mnie. Ribber zacisnął usta i przez kilka sekund milczał.

Wreszcie nie wytrzymał i rzekł:

- Nie tacy mnie próbowali straszyć i nic im z tego nie przyszło.

- Jeżeli chcesz być kozłem ofiarnym, proszę bardzo.

- Na miłość boską, dajcie mi spać. Przestańcie mnie wreszcie co chwila męczyć jakimiś bredniami.

- Mamy już rewolwer, z którego padł ten pocisk, który przeszedł przez ubranie Talemana. Właściciel rewolweru zabił policjanta, zanim się poddał. Mieszkał w trailerze w El Bocano. Nazywa się James C. Artrim. On i Rita Artrim grają o pół miliona. A jego czeka kara za morderstwo. Zapewne ciekawi cię, jakeśmy go złapali.

Ribber zwilżył wargi i powiedział:

- Idź do diabła.

Selby, jakby nie słysząc, ciągnął dalej:

- Stąd do El Bocano i z powrotem jest dokładnie dziewięćdziesiąt mil. Stwierdziliśmy, że w noc zniknięcia Franka Artrima pani Artrim przejechała swoim samochodem dokładnie dziewięćdziesiąt mil. Zauważyliśmy, że na wewnętrznej stronie błotników jej samochodu są grudki przesyconej ropą ziemi o osobliwej teksturze. Zebraliśmy informacje o wszystkich drogach w promieniu czterdziestu pięciu mil, ale nie mogliśmy znaleźć nigdzie żadnego nasyconego ropą objazdu. Wreszcie trafiliśmy na El Bocano. Dowiedzieliśmy się, że jest tam miasteczko kempingowe, do którego wiedzie z autostrady polna droga nasycona ropą.

- A co to ma ze mną wspólnego? - spytał Ribber wyzywająco.

- Zaraz do tego dojdę - powiedział Selby. - Mamy ciebie w szachu, Ribber. Początkowo byłeś w lepszej sytuacji. Teraz rzecz przybrała inny obrót. Twoja sytuacja szybko się pogarsza. Nie jestem pewien, ale wygląda na to, że ktoś chce zwalić na ciebie to morderstwo. Ja się jednak w to nie wdaję. Ludziom zależy tylko na tym, żeby ktoś został ukarany.

- Pewnie masz na myśli ten kapelusz, rękawiczki i tak dalej - rzekł Ribber. - Skąd, u diabła, wytrzasnęliście te rzeczy?

- Gdy Carr odwiedził cię ostatnim razem - ciągnął Selby niewzruszenie - ktoś od szeryfa sprawdził jego licznik. A kiedy w trzy godziny później wstawił samochód do garażu, stwierdziliśmy, że przejechał nieco ponad dziewięćdziesiąt mil. Pod jego błotnikami znaleźliśmy grudki ziemi o tym samym składzie.

- Co to ma wspólnego ze mną? - spytał Ribber z drwiną.

- Sam się domyśl, Ribber. Rita i James Artrimowie mają pół miliona dolarów w gotówce. Towarzystwo ubezpieczeniowe wystąpi o zwrot tych pieniędzy. Ale na razie pieniądze są u Artrimów. Adwokat, który zdoła wybronić zabójcę Talemana, dostanie kupę forsy. I to jest jedyny zysk z całego interesu. Nie widzę wprawdzie możliwości, aby adwokat mógł wybronić zabójcę Talemana. Nie uda mu się udowodnić, że Artrim jest niewinny. Z jego rewolweru padła kula, kula produkcji zakładów Petersa, która zabiła Talemana. Ale być może istnieje jakaś możliwość wybronienia zabójcy Talemana. Między innymi, gdyby się dało udowodnić, że mordercą był ten człowiek, który wypalił w Talemana kulę produkcji zakładów Winchestera, a James Artrim strzelał do człowieka nieżywego. Nie sądzę, abyś wiedział o tym, że ten drobny szkopuł, który wydawał się tak naciągany na wstępnym rozpatrzeniu sprawy, może zostać odpowiednio wykorzystany i wtedy wszystko ukaże się w całkiem innym świetle. Otóż Artrim w tej sprawie reprezentuje kapitał. Nie znam dobrze Carra. Być może odda sprawę Artrima innemu adwokatowi. Może nie zechce walczyć o jego uniewinnienie, obarczając ciebie winą za morderstwo pierwszego stopnia.

Jak powiadam, nie wiem. Być może Carr jest jednym z tych adwokatów, którzy nie patrzą na zysk.

Ribber usiłował zamaskować swe uczucia, ale mu się nie udało. Kąciki ust mu drżały. Oczy, wpatrzone w Selby'ego, zamrugały niespokojnie.

- Kiedy stąd wyjdę. - mówił Selby - zaaresztują panią Artrim. Nie sądzę, aby Carr wystąpił jako jej obrońca. Będzie nadal występował jako twój obrońca, ale później, kiedy Artrim zostanie uniewinniony, a ty znajdziesz się w celi śmierci, konto Carra w banku poważnie wzrośnie. Nie chcę wiele o tym mówić, jestem prowincjonalnym prokuratorem, skąd więc mogę wiedzieć, na co tych wielkich adwokatów stać, ale wiem jedno, że po widzeniu z tobą Carr przejechał dziewięćdziesiąt mil i pod błotnikami jego samochodu znalazłem grudki ziemi przesyconej ropą.

Selby spojrzał na zegarek.

- Masz trzy minuty - rzekł - żeby zacząć mówić. Szare światło brzasku sączyło się przez okno nadając twarzy Ribbera jakiś chorobliwy wyraz. Siedział nic nie mówiąc, podczas gdy Selby patrzył na zegarek.

W miarę pogłębiania się ciszy, tykanie zegarka stawało się coraz głośniejsze.

Ribber przełknął głośno ślinę. Spuścił oczy, jakby chciał odgrodzić się od obecnych i myślał. Wciąż nie odzywał się.

Selby wsunął zegarek do kieszeni.

- Koniec - powiedział. - Jedziemy po Ritę Artrim. Zabierz go z powrotem do celi - rzekł do strażnika. - Idziemy, Rex.

Ribber chrząknął.

Selby nie zwracał na niego uwagi. Ruszył ku drzwiom.

Strażnik położył dłoń na ramieniu Ribbera.

- Rusz się - powiedział. - Idziemy.

Ribber odwrócił głowę. Sylwia Martin była już za drzwiami. Brandon szedł za nią. Selby trzymał rękę na klamce drzwi. Żaden z nich nie oglądał się do tyłu. Ribber wydał na wpół zdławiony zwierzęcy okrzyk.

- Wróćcie, na miłość boską, będę mówił. Selby odwrócił się i stał jakby niezdecydowany.

- Powiem wam wszystko - rzekł Ribber. - Morton Taleman i ja postaraliśmy się o tego nieboszczyka dla Rity Artrim. Takiego, co się spalił na śmierć. Rany, sześć miesięcy trwało, zanim go znaleźliśmy.

- Rex, wracamy - powiedział Selby.

Cała trójka wróciła do pokoju. Sylwia Martin wyjęła spokojnie z torebki notes do stenografowania.

Ribber, skoro już zaczął mówić, robił wrażenie, jakby chciał jak najszybciej opowiedzieć wszystko.

- Więc wreszcie udało nam się wytrzasnąć jej tego nieboszczyka. Ten teść był załatwiony. Prawdę mówiąc, facet miał jakieś kłopoty i dał dyla z kraju. Od lat nikt go nie widział na oczy, ale Rita rozgłosiła, że jej mąż nawiązał z nim kontakt, że facet ma przyjechać i zamieszkać z nimi i jak to będzie miło. Oczywiście jeśli się jest ubezpieczonym na pół miliona dolarów, to niełatwo wykantować towarzystwo ubezpieczeniowe, aleśmy to zrobili. Po pierwsze, Artrimowi robił zęby jeden taki, co tylu miał pacjentów, że nic nie pamiętał. Wystarczyło mu podłożyć odpowiednią kartę i sprawa załatwiona. Wytrzasnęliśmy tego spalonego nieboszczyka. Postaraliśmy się potem o dentystę, który opisał jego uzębienie na karcie skradzionej od dentysty Artrima, a potem ja poszedłem do dentysty Artrima leczyć zęby i podrzuciłem kartę gdzie trzeba. Zaraz po wypadku pani Artrim zawiozła tego swojego niby teścia do prywatnej kliniki. Że niby miał całą twarz pokaleczoną. Bo też i naprawdę miał twarz pociętą, ale przez chirurga od operacji plastycznych. Facet miał ułatwioną sprawę, bo nie bardzo musiał mu zmieniać facjatę. Artrim miał się przecież upodobnić do własnego ojca. Chirurg musiał go tylko trochę postarzyć, a że teść w wypadku zatracił niby to pamięć, towarzystwo ubezpieczeniowe nie mogło go wziąć na spytki. Kapujecie? Ale dopiero identyfikacja uzębienia sprawiła, że towarzystwo dało się ostatecznie wziąć na kawał. Wezwali tego dentystę, żeby przeprowadził identyfikację. Dentysta wyjął kartę Artrima z kartoteki nie mając zielonego pojęcia, że mu ją tam podłożono. Zbadał trupa i zaprzysiągł, że to ten sam, ale towarzystwo jeszcze nie wierzyło i przysłało swojego dentystę. Chryste Panie! To dopiero była heca!

Ribber urwał, żeby się nacieszyć własną pomysłowością.

- Potem to już była prosta sprawa - ciągnął dalej. - Oczywiście zaczęliśmy odtąd obaj z Mortonem zgarniać forsę, Artrimowie dali nam za ten interes pięć patyków. Bałwany. Myśleli,” że dadzą nam pięć patyków, a sami zgarną pół miliona. Więc zaczęliśmy ich skubać. Po troszeczku, bo nie chcieliśmy wystraszyć ptaszków, ale regularnie. Potem pokłóciliśmy się z Mortonem i ja zalałem pałę i diabli nadali, że miałem wpadkę. Pomyślałem sobie, że tylko stary A.B.C. potrafi mnie uratować, więc kazałem go sprowadzić. Wiecie, jak to z tymi pyskaczami od spraw kryminalnych bywa. Dla nich jedyną wartość ma forsa, twarda, brzęcząca moneta. A ja byłem bez grosza. Musiałem Carrowi powiedzieć, że jak się wydostanę, to będę miał forsę. Ale Carr mnie wyśmiał. - W ten sposób każdy go może kiwać. Co było robić? Musiałem powiedzieć mu tyle, żeby miał pewność, że naprawdę mogę mieć tę forsę. Naturalnie powiedziałem mu za dużo. O wiele za dużo. Carr potrafi wywęszyć dolara z takiej odległości jak sęp zdechłego królika. No więc Carr załatwił to dość sprytnie. Założył za mnie kaucję i udawał, że mnie broni, ale naprawdę to chytrus kombinował, jak tu wpakować mnie do kicia. Taki był sprytny. Wiedział doskonale, że jakbym siedział za kratkami, nie mógłbym z Artrimów ciągnąć forsy, a zanim znajdę się na wolności, on zdąży porządnie oskubać te pół miliona. Ale ja byłem chytrzejszy. Prysnąłem i wystrychnąłem Carra na dudka. Przez pewien czas nieźle nawet mi się powodziło, ale niedługo. Pani Artrim osiadła w Orange Heights i dalej już wiecie, co było. A.B.C. pojechał tam za nią. Udawał, że się interesuje astronomią. Ładna mi astronomia! Poumieszczał w domu teleskopy, podłączył do nich kamery, żeby móc ze wszystkich stron fotografować Artrima w fotelu na kółkach. Wkrótce miał wszystkie dowody w ręku. Resztę już znacie. Pani Artrim była moim źródłem utrzymania, a ja właśnie znalazłem się bez grosza. Musiałem wychylić się z kryjówki i pojechać do niej. Ale byłem przyzwoity. Tysiąc dolarów za każdym razem mi starczało, a i to zawsze kombinowałem sobie, że pogram w koniki, zarobię kupę forsy i przestanę kobietę nachodzić. Ale Mort nie był taki. Miał za wielki apetyt. Poszedł wprost do Artrima. Mort żądał za wiele. Pewnie wyobrażacie sobie, jak to się skończyło. Ja byłem bardzo ostrożny, ale najgorsze, że A.B.C. się pokapował. Zaczaił się na mnie i przyłapał. No cóż, miał mnie w ręku. Przecież poręczył za mnie, a ja bryknąłem. Zmusił mnie, żebym mu wszystko powiedział, dał mu pisemne oświadczenie i tak dalej. Powiedział, że się mną zajmie. Mówił, że jestem głupi, że oni się nie dadzą tak wciąż nabierać, że skorzystają z lada okazji, żeby mnie wykończyć. Dałem się przekonać, ale po paru dniach przyszło mi do głowy, że może to A.B.C. chce mnie wykończyć, i to nie dawało mi spokoju. Wypatrzyłem okazję i nawiałem. Chciałem pójść do pani Artrim, żeby mi dała pięć patyków, to jej obiecam, że już nigdy w życiu do niej nie przyjdę. Naprawdę miałem taki zamiar, bo zaczynało się robić za gorąco. Ale mi się nie udało. Musiała mnie zobaczyć koło domu i nie poznać, bo wzięła mnie za włóczęgę. W każdym razie usłyszałem warkot policyjnego wozu. Ich da się wyczuć na odległość. Znalazłem się w niezłych opałach. Miałem przy sobie spluwę i byłem poszukiwany. Nawiałem od A.B.C. i wiedziałem, że chętnie posłałby mnie za kratki, żeby samemu móc doić Artrimów.

Piekielna sytuacja. Cisnąłem spluwę do wąwozu i spróbowałem zjeżdżać, ale mnie przyskrzynili. I tu mi się poszczęściło. Zdjęli mi odciski palców, ale zaraz rano puścili na wolność, bo miałem przy sobie pięćset, co mi dał Carr, jak napisałem oświadczenie. Ale stary A.B.C. nie zasypiał gruszek. Kiedy wychodziłem z mamra, czekał już na mnie w samochodzie. Otworzył drzwiczki i powiedział: „Wsiadaj”. Co miałem robić? Wsiadłem. Carr zawiózł mnie z powrotem do swojego domu i nakładł mi do uszu. Udowodnił, że może dostać kupę forsy, jeśli zaniesie moje pisemne oświadczenie do towarzystwa ubezpieczeniowego. Artrim z żoną poszliby do mamra i nikt nie mógłby ich skubać, tylko on jeden by na tym dobrze wyszedł. Dostałby swoją dolę od towarzystwa. Taka była sytuacja. Albo Carr zarżnie kurę, która znosiła mi złote jaja, i wsadzi mnie do kicia, albo pozwolę mu ich wydoić do czysta, to i mnie coś kapnie. Ale największy kłopot sprawiał nam Mort. Wiedziałem, że wcześniej czy później się pokaże, i tak też się stało. No i napytał sobie wreszcie biedy. Słyszałem tamtej nocy strzał. Od razu wiedziałem, co się stało, jakbym przy tym był.

- Kto to zrobił? - spytał Selby. Ribber wzruszył ramionami.

- Może Carr, a może Artrim. Tego ja nie wiem.

- I co potem? - spytał Selby.

- Potem Carr powiedział, że nie jest bezpieczne, żebym dłużej u niego przebywał. Powiedział, że słyszał strzał i boi się, żeby się co nie stało. Kazał mi się wynosić.

- I coś ty zrobił?

- Co mi kazał - odparł Ribber. - Wyszedłem i całą godzinę zmarnowałem na szukanie spluwy. Nie było jej. Jasne, że nie było. Powiedziałem Carrowi, że ją tam rzuciłem, i poprosiłem, żeby poszukał. A on mi na to, żebym zapomniał o niej, że nie powinienem chodzić z pukawką w kieszeni. Potem domyśliłem się, co zrobił. Wymknął się do wąwozu i odnalazł moją spluwę. Miał rękawiczki, więc nie zostawił na niej znaków. Wystrzelił drugą kulę w ciało Morta, a potem cisnął obok trupa mój rewolwer z moimi odciskami palców, wrócił do domu i prawdopodobnie zjadł sobie dobre śniadanko. Rozumiecie? Wykombinował sobie, że w ten sposób mnie przyskrzyni. No i przyskrzynił. Jak tylko wyczytałem w gazetach, że znaleziono moją spluwę, poszedłem do Garra z awanturą. Obiecał mi dziesięć patyków, jeżeli oddam się w ręce policji. Gwarantował, że mnie wybroni, a potem, jak mnie uniewinnią, miałem złożyć pisemne oświadczenie, że to ja wykończyłem Morta. To miało oczyścić z podejrzeń innych.

- Czy mówił ci, że to on zabił tego człowieka? - spytał Selby.

- Nie bądźcie śmieszni - odparł Ribber. - Stary A.B.C. nikomu nic nie mówi.

Selby spojrzał w zamyśleniu na Brandona. Ribber ciągnął dalej.

- No więc oddałem się w ręce policji i byłem spokojny, póki nie udowodniliście mi, że Carr może mi wyszarpnąć to krzesło spod stóp i zostawić z głową w pętli - pętli, którą sam sobie zawiązałem. To mnie zaczęło dręczyć. Więc jak mi powiedzieliście, że prowadzi jakieś konszachty z Artrimem, miałem już tego dość.

- Nie wiesz, kto ostatecznie zabił Mortona Talemana?

- Słowo daję, panie Selby, nie mam pojęcia.

- Zanotowałaś to wszystko, Sylwio? - spytał Selby. Kiwnęła głową.

- Napiszesz teraz?

- Dla ciebie czy dla gazety? - spytała.

- Dla gazety - odparł Selby.

- Mogę poczekać mniej więcej godzinę - powiedziała. - Zrobimy dodatek nadzwyczajny. Jeśli poczekam godzinę, będę miała coś jeszcze?

- Myślę, że tak - odrzekł Selby, a potem zwrócił się do Ribbera. - No, dobra, Ribber. Siądź teraz przy tym biurku. Strażnik przyniesie ci pióro i papier. Napiszesz wszystko własnymi słowami, tak jak to nam opowiadałeś.

- Dobra - powiedział Ribber. - Ale słuchajcie. Nie chcę mieć nic wspólnego z A.B.C. Nie chcę, żeby mnie bronił. Jest za chytry. Dziesięć razy by mnie sprzedał, żeby samemu się oczyścić. Możecie go do mnie nie wpuszczać?

- Już nie jest twoim adwokatem? - spytał Brandon.

- Nie.

- I mówisz, że nie chcesz go widzieć?

- Nie chcę.

Brandon uśmiechnął się.

- To wobec tego jest tylko jeden sposób, żeby cię mógł zobaczyć.

- Jaki?

- Jak się sam znajdzie za kratkami.

- Nawet i wtedy nie chcę go widzieć - rzekł Ribber. Strażnik przyniósł przybory do pisania. Ribber siadł za biurkiem, umoczył pióro w atramencie i spytał Selby'ego:

- Od czego mam zacząć?

- Od początku - rzekł Selby.

- Kiedy pierwszy raz spotkałem Artrima?

- Tak. Wszystko o oszustwie ubezpieczeniowym i co się później stało. Opisz wszystko.

- Dobra - rzekł Ribber. - Znaczy chcecie wszystko?

- Wszystko - odparł Selby.

Skinął na pozostałych i wyszli cicho do sąsiedniego pokoju.

Brandon uśmiechnął się i powiedział:

- Wygląda na to, że A.B. Carr dostanie nauczkę na całe życie.

Selby potrząsnął głową.

- Czemu nie, Doug? - spytała Sylwia Martin.

- Bo po pierwsze myślę, że wcale nie jest winien tego, co moglibyśmy mu zarzucić. Zapewne miał zamiar spróbować jakiegoś wymyślnego szantażu, ale całą sprawę diabli Wzięli.

- Myślisz, że to nie on zabił Talemana? Selby potrząsnął głową.

- To Artrim - rzekł.

- Ale w jaki sposób? Przecież był w łóżku, kiedy policja przyjechała.

- Artrim zabił Talemana - powiedział Selby - w tej piwniczce. Carr nie zdołałby do niej zwabić Talemana. Artrim mógł to zrobić ustalając tam potajemne spotkanie. Po zabiciu Talemana Artrim próbował uniknąć wykrycia zbrodni, starając się zmylić policję, po pierwsze co do miejsca jej popełnienia, a po drugie co do czasu jej dokonania.

- Chcesz teraz jechać do pani Artrim, Doug? - spytał Brandon.

Selby skinął głową.

- Jedźmy - powiedział.

Poranne słońce złociło wierzchołki wzgórz, ale doliny były jeszcze pogrążone w fioletowym cieniu. W miarę jak samochód piął się coraz wyżej ku Orange Heights, Selby patrzył na rozległe, dobrze utrzymane sady pomarańczowe, na purpurowe góry po drugiej stronie doliny wznoszące się na tle granatowego, spokojnego nieba południowej Kalifornii.

- Wolałbym nie wiem co, niż jechać do Rity - rzekł szeryf Brandon.

Selby skinął głową potakując niemo.

- Ciągle myślę o jej rodzicach - ciągnął Brandon.

- Tak to bywa, jeśli się jest ramieniem prawa - powiedział Selby. - Musimy działać bezosobowo i jednolicie. Ostatecznie wiedziała, co robi.

Samochód zajechał przed dom Artrimów. Szeryf Brandon jakby się ociągał; ustąpił Selby'emu, żeby wszedł pierwszy po betonowych schodkach i zadzwonił.

Po pewnej chwili Selby rzekł:

- Pewnie ją ktoś uprzedził.

- A może śpi? - powiedziała Sylwia Martin.

- Po takim dzwonieniu?

- Co robimy? - spytał Brandon. - Zarządzamy pościg?

- To jedno nam zostało, Rex - rzekł Selby. - Oczywiście mogła jeszcze pojechać do El Bocano.

Zeszli z ganku i przeszli na tył domu. Selby podszedł do drzwi garażu. Były otwarte. Pchnął je i wskazał stojący w garażu samochód.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

Bez słowa Selby wszedł do środka i poruszył klamkę drzwi wiodących do mieszkania. Otworzyły się. Przeszli przez kuchnię, kredens, pokój stołowy. Znaleźli Ritę w salonie.

Wyglądała spokojna po śmierci, jak gdyby wreszcie znalazła ucieczkę od potężnych namiętności i sprzecz-: nych interesów, które rządziły jej życiem.

Na stole stała maszyna do pisania. Obok maszyny arkusz papieru podpisany u dołu.

Selby wziął go i zaczął głośno czytać.

Przegrałam. Przed chwilą pan Carr przyniósł mi wiadomość. Jest teraz w drodze do El Bocano, żeby wystąpić jako adwokat Jamesa. Mówi, że jeśli będę siedzieć cicho, mogę, jak powiada „ujść cało”.

Ale ja nie chcę ujść cało.

Postępowałam źle. Miałam tak dość prowincjonalnych miasteczek, że gotowa byłam zrobić wszystko, żeby wyjechać. Wyszłam za mąż za Jima. Początkowo to było zajmujące. Podobała mi się gra o wielkie stawki. Każdy dzień był dreszczem przygody. A potem ogień namiętności zgasł. Nic już nie mogło mnie podniecić. Jim miał złą passę. Przyszło mu na myśl, żeby naciągnąć towarzystwo ubezpieczeniowe. Powiedział, że będziemy musieli przesiedzieć cicho dwa lata, a potem los naprawdę się do nas uśmiechnie.

Sprawa pachniała więzieniem, ale oboje byliśmy graczami. Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, na które się ważyliśmy. Ale zdarzyło się coś, czego nie wzięliśmy pod uwagę. Ludzie zaczęli nas szantażować. Szantażowali nas coraz bardziej i bardziej. Nie było na to rady. Chciałam uciekać, ale Jim powiedział, że to nic nie da. Znajdą nas na końcu świata.

Łatwo zdobyliśmy pieniądze, ale nie mogliśmy ich zatrzymać. Wyzyskiwali nas, jak tylko mogli. Staliśmy się oboje nerwowi. Kiedyś, jak zażartowałam z Jima, stracił głowę, wściekł się i chciał mnie udusić. Miałam potem sińce na szyi przez cały tydzień. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Jim postanowił skończyć z tą sprawą. Klnę się na Boga, że nie wiedziałam, co miał na myśli. Sądziłam, że zdecydował się spróbować ucieczki. Kazał mi wynająć trailerw ElBocano. Potem uśpiliśmy proszkami pielęgniarkę, odwiozłam Jima do El Bocano i zadzwoniłam na policję zawiadamiając, że został porwany.

Później dowiedziałam się, co Jim naprawdę zrobił. Zabił Talemana, zdjął z niego ubranie, rozebrał się sam do naga i zaniósł trupa do wąwozu. Potem wałęsał się wokół demu nago, póki nie usłyszał, że dzwonię po policję. Wówczas pobiegł oznaczoną uprzednio białymi papierkami ścieżką na drugą stronę wąwozu. Kiedy policja przyjechała, strzelił w powietrze, przybiegł z powrotem pod dom, wszedł oknem sypialni i zaczął tłuc laską o podłogę, żeby przyszła pielęgniarka.

Przed świtem usłyszał jeszcze jeden strzał. Wstał i podszedł do okna, ale nikogo nie zobaczył. I wtedy Carr wziął się do niego. Carr prowadził szantaż na wielką skalę. Tamtym szło o drobne sumy od czasu do czasu. Carr żądał połowy sumy od razu. Tamci straszyli donosem w sprawie oszustwa ubezpieczeniowego, Carr straszył, że doniesie o morderstwie.

To było straszne. Carr zaproponował, że Ribber stanie przed sądem za to morderstwo; on, Carr, doprowadzi, aby Ribbera uniewinniono, a Ribber potem złoży zeznanie, że rzeczywiście zabił Talemana, i ucieknie za granicę.

Jim ukrył ubranie Talemana pod którymś ze swoich ubrań w szafie, zamierzając je następnie pociąć na kawałki i spahć, a ta głupia pielęgniarka, kiedy kazałam jej oddać do pralni garnitur Jima, pomyliła się. Jim oczywiście przypuszczał, że policja doszła, skąd pochodzi garnitur, i tylko czeka, żeby go wsadzić za kratki, jak tylko zgromadzi potrzebne dowody. Selby zabijał nam coraz to nowego klina, doprowadzając Carra do szaleństwa.

Piszę to w nadziei, że matka mnie zrozumie. Ojciec nigdy. To po matce odziedziczyłam brak szacunku dla konwenansów. Ale matka jest na tyle silna, że pokonuje swoje odruchy. Czasami myślę, że tego żałuje. W każdym razie mnie trudno było iść prostą drogą. Zaczęłam robić skróty - i oto gdzie mnie one zaprowadziły. Mam tę truciznę od miesięcy. Podobno działa szybko i bezboleśnie. W tej chwili ją przyjmuję. Do widzenia, Mamo!

Selby położył list na stole.

- To kończy całą sprawę - rzekł.

Sylwia Martin powstrzymując łzy spojrzała na nieruchomą postać na kanapie.

- Doug, jak na dziennikarkę jestem straszna beksa. Ale jak inaczej można zareagować na coś podobnego?

Selby przeszedł na drugą stronę pokoju, podniósł słuchawkę telefonu i nakręcił numer biura sędziego pokoju.

.

A.B. Carr siedział naprzeciwko Douga Selby. - Oczywiście - mówił - ta kobieta była histeryczką. Staram się uwierzyć, że była szczera pisząc to wyznanie, że to jest produkt chorego umysłu, a nie próba zrzucenia z siebie odpowiedzialności.

Naprawdę rzecz miała się inaczej. To ona zabiła Talemana. Jej mąż usiłował pozbyć się trupa w sposób, który by mógł wprowadzić w błąd policję. Przypuszczam, że ona obmyśliła to wyznanie, aby oszczędzić rodzicom cierpienia. W każdym razie ono o niczym nie świadczy, nie może być dowodem. To nie jest oświadczenie konającego. Ale tak czy owak, jest dla mnie cholernie kłopotliwe. Ludzie naprawdę zaczną myśleć, że jestem oszustem. Bardzo sprytnie ci wyszło to znalezienie Artrima przez odczytywanie zapisu licznika i rysowanie kół na mapie. Ja osobiście nie miałem pojęcia, że on był jej mężem. Brałem go w całej naiwności za teścia.

- Będziesz go reprezentował w tej sprawie o morderstwo? - spytał Selby.

- Zabójstwo - poprawił szybko Carr. - Nie morderstwo. Zabójstwo. Usprawiedliwione zabójstwo. Ten człowiek został wyrwany z łóżka w środku nocy i ścigany po wertepach. Wziął was za szantażystów i strzelał w obronie własnej. Ale wszystko jedno, Selby, rad jestem, że sprawa się odbędzie nie w tym okręgu.

Selby otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej mapę miasta i okolice oraz cyrkiel.

Carr obserwował go czujnymi, nieprzeniknionymi oczyma.

Selby rozłożył mapę na biurku.

- Słuchaj, Carr - powiedział. - Narysowałem już jedno koło w związku z tą sprawą. To było wielkie koło. Teraz narysuję małe.

Wskazał ostrym końcem cyrkla punkt na mapie.

- Wiesz, co tu jest? - spytał. Carr przyjrzał się i powiedział:

- Tak. To jest mniej więcej w miejscu, gdzie kupiłem dom.

Selby zwęził nóżki cyrkla, żeby nakreślić kółko o promieniu niespełna pół cala. Powoli, z rozmysłem, zatoczył cyrklem krąg.

- Słuchaj, Carr - powiedział - oto twoje granice. Nie wychodź poza to koło. W tej chwili nie mam dowodów, które mógłbym przedstawić sądowi przysięgłych. Szantażowałeś Artrima, ale zjednałeś go sobie, bo ustaliliście, że on zaprzeczy zeznaniom żony, a ty za to będziesz go bronił w tej sprawie o morderstwo. Ponieważ ona nie żyje, postanowiliście zrzucić całą winę na nią. To wam tak łatwo nie przejdzie w tym okręgu. Nie przejdzie łatwo ze mną. Tak się składa, że to nie ja będę występował w tej sprawie o oszustwo ubezpieczeniowe. Zostało bowiem popełnione w innym okręgu. Artrim będzie odpowiadał zą morderstwo policjanta w El Bocano. Jeżeli sprawisz, że go uniewinnią albo nie dadzą mu kary śmierci w El Bocano, oskarżę go o morderstwo popełnione tutaj. A ja już zrobię, co do mnie należy. Zapamiętaj moje słowa, Carr. Artrim pójdzie do celi śmierci w San Quentin albo w El Bocano, albo w Madison City.

- Nie mogę gwarantować rezultatów - powiedział Carr. - Ja tylko zgodziłem się go bronić.

- Wiem - rzekł Selby - i jedziesz do El Bocano wypróbować taktykę, którą stosujesz zwykle w wielkich miastach. Nikt w El Bocano nie pójdzie na żadne szwindle. Za mało jeszcze znasz prowincję. Ludzie z prowincji nie cenią sobie zbytnio sprytu krętackich adwokatów.

Twarz Carra nie zdradzała żadnych uczuć, ale przełknął głośno ślinę. Nagle powiedział zduszonym głosem:

- Dobra, Selby. Jesteś tu prokuratorem. Chcę, żebyś położył kres tym artykułom, które pisze Sylwia Martin. One mi bardzo szkodzą i jeśli będą nadal się ukazywały, nie będę mógł nic zdziałać w El Bocano. To świadome zniesławienie. Zwracam się do ciebie jako prokuratora okręgowego o interwencję.

Selby wskazał palcem kółko na mapie, które przed chwilą wyrysował.

- Carr - powiedział - wracaj do tego kółka i nie wystawiaj na zewnątrz nosa. Sylwia Martin będzie pisała nadal te artykuły. Jeśli uważasz, że są zniesławiające, oskarż ją o zniesławienie i przekonaj się sam, co ci powiedzą na to przysięgli z Madison City.

- Nie każesz jej przestać? - spytał Carr. Selby potrząsnął głową.

- Jesteś sprytny, Carr, jesteś przebiegły, pomysłowy. A w dodatku odważny. Ale taka rzecz nie przejdzie w Madison City. To jest społeczność rolnicza, wiejska. Być może jesteśmy prowincjuszami, ale bardziej cenimy uczciwość niż pomysłowość.

Carr wstał i odsunął krzesło.

- Więc dobrze, Selby - rzekł - jeżeli chcesz zrobić sobie ze mnie wroga, to proszę. Poszczęściło ci się w tej sprawie. Ale przyjdzie czas, że będzie inaczej, wtedy możesz nagle znaleźć we mnie przeciwnika.

Selby uśmiechnął się surowym, ponurym uśmiechem.

- Carr - powiedział wolno - kiedy Sylwia Martin skończy tę serię artykułów, nie znajdziesz w Madison ani jednego człowieka wśród przysięgłych, który by przychylił ucha twojej elokwencji, a cóż dopiero dał się nią porwać. Tutaj w tym kółku jest twój teren. Siedź na nim, a nikt nie będzie cię nękał. Spróbuj wyjść poza to kółko, a zaraz pożałujesz.

Carr odwrócił się bez słowa, podszedł do drzwi i otworzył je. Na progu odwrócił się, skłonił i uśmiechnął ironicznie.

- Powinienem był się tego spodziewać - rzekł. - Mógłbyś w wielkim mieście zrobić karierę jako adwokat od spraw kryminalnych, ale jesteś na tyle głupi, że wolisz pracować dla kupy baranów z prowincji za takie pieniądze, na jakie ich stać. Powinienem był wiedzieć, że nie zdołam ci przemówić do rozsądku, ale żeby cię pocieszyć, powiem ci, że jesteś najtwardszym... ech, co tu mówić! Do widzenia.

Amorette Standish usłyszała stuk zamykanych drzwi. Weszła więc z sąsiedniego pokoju biura i powiedziała:

- Przyszła Sylwia Martin. Nie chciałam o tym mówić, póki był pan Carr. Bałam się awantury.

- Dawaj ją tu - rzekł Selby. Sylwia weszła w pośpiechu.

- Doug - powiedziała - zrób mi przysługę. Mam tu następny artykuł z serii. Carr ostrzegł wydawcę, że to, co robimy, jest zniesławieniem. Wydawca trzęsie się ze strachu. Czy...

Selby wziął jej z ręki maszynopis artykułu. Nie czytając go napisał u góry strony: „Zatwierdzam do opublikowania” i podpisał się.

- Ależ, Doug, przecież nawet nie przeczytałeś.

- Wcale nie potrzebuję czytać.

Wskazał mapę z małym kółkiem otaczającym dzielnicę Orange Heights.

- Od tej pory - rzekł - A. B. Carr nie wysadzi nosa poza to kółko, o ile chodzi o jego działalność zawodową.

Sylwia Martin przez chwilę patrzyła na niego błyszczącymi oczami, a potem powiedziała:

- Spójrz na mnie, Doug. Nie, obróć głowę w te stronę. Podnieś brodę do góry.

Selby zmarszczył czoło.

- O co chodzi? - spytał.

- Nie ruszaj się - powiedziała.

- Co...

Usłyszał jej srebrzysty śmiech.

- Chcę cię pocałować, ty ofiaro.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gardner Erle Stanley Zamknięty krąg
Gardner, Erle Stanley Mason 67 The Case Of The Blonde Bonanza
Gardner, Erle Stanley Mason 04 The Case Of The Howling Dog
Gardner, Erle Stanley Mason 30 The Case Of The Lazy Lover
Gardner, Erle Stanley Mason 09 The Case Of The Stuttering Bishop
§ Gardner Erle Stanley Perry Mason 50 Sprawa szantażowanego męża
Gardner Erle Stanley Sprawa haczyka z przynętą
Gardner Erle Stanley Perry Mason 50 Sprawa szantażowanego męża
Gardner Erle Stanley Sprawa zakochanej ciotki
Gardner, Erle Stanley El caso del ojo de cristal
§ Gardner Erle Stanley Perry Mason 86 Sprawa odłożonego morderstwa
Gardner Erle Stanley Sprawa fałszywego obrazu
Gardner Erle Stanley Sprawa odlozonego morderstwa
Gardner Erle Stanley Sprawa falszywego obrazu
Gardner Erle Stanley Sprawa szantażowanego męża
Gardner Erle Stanley Adorator panny West
Gardner Erle Stanley Perry Mason 49 Adorator panny West

więcej podobnych podstron