14 Tajemnica śmiertelnej pułapki(1)


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

ŚMIERTELNEJ PUŁAPKI

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka

Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści.

Oto kolejne przygody Trzech Detektywów — trzech chłopców, którzy specjalizują się w rozwiązywaniu niezwykłych zagadek. Tym razem będzie­cie im towarzyszyć w wyprawie do odległego miasteczka w stanie Nowy Meksyk, gdzie w wymarłej kopalni pewien nieżywy człowiek czeka, by zdradzić sekret kogoś z żyjących... i gdzie pewna tajemnicza kobieta... — ale wybiegam zbyt daleko naprzód.

Jeśli nie spotkaliście dotąd Trzech Detektywów, pozwólcie mi powie­dzieć, że przywódca zespołu, Jupiter Jones to pulchny chłopiec o doskona­łej pamięci i zdumiewającej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw jest szybki i wysportowany, lecz ostrożność zmusza go do przeciwstawiania się Jupite­rowi i jego skłonności do pakowania się w kłopoty. Bob Andrews, najbar­dziej zrównoważony z całej trójki, prowadzi całą dokumentację zespołu.

Chłopcy mieszkają w Kalifornii, w Rocky Beach, na przedmieściu Los Angeles, ale w poszukiwaniu tajemnic i niezwykłych historii nie stronią od dalekich podróży.

Tyle wstępu. Czas przejść do rozdziału pierwszego i naszych przygód.

Alfred Hitchcock

Rozdział 1

Zaproszenie

— Hej, Jupe! Zgadnij, kto cię szuka! — zawołał Pete Crenshaw, gdy tylko wsunął się przez otwór w podłodze do Kwatery Głównej Trzech Detek­tywów.

— Nie muszę zgadywać. Wiem, kto mnie szuka — Jupiter Jones od­chylił się na oparcie krzesła, które zatrzeszczało pod jego ciężarem, i ciąg­nął dalej z właściwą mu dokładnością: — Ciocia Matylda wstała dziś o szóstej rano, zrobiła solidne śniadanie i wysłała wujka Tytusa na wy­przedaż staroci w Oxnard. Stąd prosty wniosek, że planuje pracowicie spędzić ten dzień.

Spojrzał na zegarek.

— Jest dokładnie pierwsza piętnaście. Z twego pytania wnoszę, że wujek Tytus już wrócił po dokonaniu zakupów w Oxnard i ciocia Matylda życzy sobie, żebym pomógł rozładować ciężarówkę.

— Jupiterze, jesteś geniuszem! — zaśmiał się Bob Andrews.

Był to szczupły chłopiec w okularach. Stał oparty o szafkę na akta i przeglądał jakieś notatki.

Chłopcy znajdowali się w starej, uszkodzonej przyczepie kempingowej, którą dostali w prezencie od wujostwa Jupitera i którą przeznaczyli na siedzibę klubu. Stała w odległym kącie składu złomu Jonesa, ukryta za stertami starych sztab, dźwigarów i innych żelaznych rupieci. Skład złomu był ruchliwym miejscem. Zapełniały go sterty pospolitego żelastwa, ale znajdowały się tu również rozmaite niezwykłe rzeczy, ocalone z wyburzo­nych domów: stare zegary słoneczne, marmurowe wanny, rzeźbione od­rzwia i witraże. Wujostwo Jupitera nie zwracali już żadnej uwagi na przyczepę w kącie placu, zbyt zajęci czyszczeniem, sortowaniem, składowaniem towaru i obsługą klientów, ściągających zewsząd w poszukiwaniu trudnych do zdobycia przed miotów.

Chłopcy uczynili z przyczepy główną siedzibę swej firmy detekty­wistycznej. Urządzili w niej malutkie laboratorium i ciemnię fotograficzną oraz biuro, w którym oprócz zniszczonego biurka i krzeseł był telefon i duża szafka na akta. Zawierały one sprawozdania ze wszystkich dochodzeń, jakie prowadzili, starannie zapisane przez Boba. Jupiter, przywódca zespo­łu, spędzał tu większość wolnego czasu i dumając nad tajemniczymi spra­wami, gimnastykował swój bystry umysł.

Jupiter był dumny ze swej niesłychanej zdolności dedukcyjnego myś­lenia. Nachmurzył się więc, gdy Pete i Bob wyśmiali jego rozumowanie.

— To nie ciocia Matylda mnie szuka? — zapytał.

— Nie narzekaj — powiedział Pete. — Wiesz, co by to oznaczało, gdyby cię szukała ciocia Matylda. Pracę! Nie, byłem rano na targu i wpad­łem na Allie Jamison.

Jupe wyprostował się gwałtownie. Bob przestał przewracać kartki i otworzył szeroko oczy. Allie Jamison, córka jednego z najbogatszych ludzi w Rocky Beach, była ich klientką zeszłego lata. W sprawie, którą nazwali „Tajemnicą śpiewającego węża”, pomogli jej pozbyć się z domu złowrogie­go gościa i ujawnili diabelski spisek. Ale ich znajomość z dziewczynką nie rozwinęła się w bliższą zażyłość. Allie była zapalczywa, musiała zawsze postawić na swoim i nie stroniła od mijania się z prawdą, gdy jej to było na rękę.

— Masz ci los! — powiedział w końcu Jupe. — Myślałem, że spędza lato u wujka w Nowym Meksyku. Państwo Jamison wyjechali do Japonii i dom jest zamknięty!

Pete skinął głową.

— Wiem. Ale właśnie przyjechała do Rocky Beach. Mówiła mi, że muszą zabrać jakieś rzeczy z domu, a poza tym wujek ma tu pewne sprawy do załatwienia. Coś ją drąży. Aż rozsadza ją jakaś ważna wiadomość i zamierza przyjść przed wyjazdem, żeby się nią z nami podzielić.

Bob westchnął.

— A lato zapowiadało się tak spokojnie.

— Nie przejmuj się — powiedział Jupiter. — Allie wyjedzie, i to szyb­ko, miejmy nadzieję. Pete, jak długo miała tutaj zostać?

— Tylko do jutra! — odpowiedział mu ktoś spoza zasłony, oddzielają­cej laboratorium od biura. Pete jęknął, gdy zasłona rozsunęła się i ukazała się uśmiechnięta Allie Jamison. Wyglądała jak mały jeździec z rodeo, ubra­na w wypłowiałe dżinsy i kowbojską koszulę. Była opalona, a jej długie, brązowe włosy pojaśniały od słońca.

— Nie cieszycie się, że mnie widzicie? — zapytała niewinnie, ale w jej piwnych oczach zapaliły się złośliwe chochliki.

— Jak się tu dostałaś? — zapytał Pete.

Allie roześmiała się. Podeszła do biurka, podciągnęła się na nie i za­łożyła nogę na nogę.

— Weszłam przed wami wszystkimi. Na tylnym płocie składu jest ma­lowidło przedstawiające wielki pożar San Francisco. Płomieniom przygląda się tam mały piesek.

Jupiter zgarbił się ze znużeniem.

— A w oku pieska jest sęk. Wtyka się weń palce, zwalnia sprężynę wewnątrz płotu i deski się rozsuwają.

Jupiter mówił o Furtce Czerwonego Korsarza, jednym z kilku, zmajstro­wanych przez chłopców, sekretnych wejść do składu.

— Tym razem masz rację — powiedziała Allie. — Zeszłego lata ob­serwowałam was, chłopaki, setki razy, jak otwieraliście tę furtkę, i nie trzeba być Einsteinem, żeby wpaść na to, że macie tu sekretną kryjówkę.

— Dalej, Allie, podokuczaj nam jeszcze — wtrącił Pete. — Powiedz, jak tu weszłaś.

Allie kontynuowała z wyraźną Satysfakcją:

— Nie jesteście tacy sprytni, jak się wam wydaje! Zaraz za tą furtką jest sterta złomu, a na niej tabliczka z napisem „biuro” i ze strzałką. Ale ona nie wskazuje w kierunku biura składu. Domyśliłam się, że prowadzi do waszej siedziby, detektywi. I miałam rację! Po prostu poszłam za strzałką przez złom i wylądowałam przed tą przesuwaną płytą — wskazała tylną ścianę przyczepy. — Nie chcę się chwalić, ale niezły ze mnie detektyw.

— Musimy założyć zamek na tę płytę — powiedział Jupe.

— I zdjąć tę tabliczkę — dodał Pete.

— Nie trudźcie się. Jutro wyjeżdżam i nie obchodzą mnie wasze głupie sekrety. — Allie zadarła zuchwale nos. — Poza tym mam poważniejsze sprawy na głowie.

— Co, na przykład? — zapytał Pete.

Allie pochyliła się do nich z przejęciem.

— Mam sprawę do rozpracowania. Zamierzam przeprowadzić docho­dzenie, tak jak wy, i nie dopuścić, by mojemu wujkowi Harry'emu mydlono oczy.

— Ach tak? — zdziwił się Jupe. — Twój wujek nie jest w stanie sam o siebie zadbać?

Allie zrobiła poważną minę.

— Mój wujek, Harrison Osborne, jest naiwniakiem! Zrobił fortunę na akcjach przed przejściem na emeryturę i kupił plantację choinek w Nowym Meksyku. Ale jeśli chodzi o ludzi, jest zupełnym głupkiem!

— Za to z ciebie tęga mądrala — zaśmiał się Pete.

— Potraf się wyczuć fałsz w człowieku — odparła. — Mój wujek kupił ziemię, która kiedyś należała do holdingu kopalń. Jest tam kopalnia, która nazywa się „Śmiertelna Pułapka”.

— Wspaniała nazwa — kpił Pete. — Co było w tej kopalni? Kości dinozaura?

— Srebro. Teraz jest zamknięta, gdyż srebro zostało już z niej całko­wicie wybrane. Kopalnia nazywa się tak dziwnie, ponieważ kiedyś zabłąka­ła się tam jakaś kobieta; wpadła do szybu i zabiła się. Niektórzy starzy ludzie w Twin Lakes, tak nazywa się miasto, przy którym wujek Harry ma posiadłość, mówią, że duch kobiety wciąż straszy w kopalni. Oczywiście nie wierzę w ani jedno słowo z tych opowieści, ale tam rzeczywiście działa pewien upiór. To facet, który kupił od mego wujka kopalnię wraz z przylega­jącą ziemią.

Opalona twarz Allie poczerwieniała ze złości.

— On coś knuje. Prowadzi jakąś grę. Wiecie, on się urodził w Twin Lakes.

— Czy to zbrodnia? — zapytał Bob zdziwiony.

— Nie. Ale jest coś dziwnego w facecie, który rodzi się w danym mieś­cie, opuszcza je jako malutkie dziecko, po wielu, wielu latach wraca jako milioner i zgrywa się, jak to się cieszy, że wrócił do domu. Tylko, że przyja­cielski jest jak, nie przymierzając, grzechotnik. Poza tym otworzył tę kopal­nię. Wejście było zamknięte żelazną kratą. Zdjął ją i kupił obronnego psa. Czego można pilnować w nieczynnej kopalni? Facet paraduje wokół w no­wiutkich dżinsach i ma nawet kask taki, jakie noszą robotnicy budowlani. To wszystko się nie trzyma kupy. On ma wymanikiurowane paznokcie!

Allie urwała. Chłopcy milczeli, więc podjęła swój monolog:

— Nikogo nie dopuszcza w pobliże kopalni. To mi się wydaje podejrza­ne. Prowadzi jakiś ciemny interes tuż pod nosem mojego wujka, a ja zamie­rzam wykryć jaki.

— Powodzenia! — powiedział Pete.

— Allie! — dobiegło ich czyjeś dalekie wołanie.

Bob podszedł do peryskopu, który Jupe zmajstrował i zainstalował na dachu przyczepy. Dzięki niemu chłopcy mogli widzieć, co dzieje się na zewnątrz, sami pozostając niewidoczni. Bob przyłożył oko do peryskopu i rozejrzał się ponad stertami złomu.

— Przy bramie stoi siwowłosy mężczyzna z wielkimi wąsami. Roz­mawia Z ciocią Jupe'a.

— To wujek Harry — Allie ześliznęła się z biurka. — Powiedziałam mu, że będę w składzie złomu. Chcecie go poznać chłopcy? Jest miły, bardzo go lubię.

Zdecydowanym krokiem wyszła z przyczepy przez przesuwaną płytę. Chłopcy za nią, powściągając tryumfalne uśmiechy. To nie było jedyne sekretne wejście do Kwatery Głównej. Na szczęście dziewczynka nie od­kryła najważniejszego — klapy w podłodze biura. Wraz z Allie przedostali się do głównej bramy.

— No proszę! — zawołała na ich widok ciocia Matylda. — Wiedzia­łam, że gdzieś tu jesteście. Ach, Allie! Jak to miło znowu cię widzieć.

— To ja bardzo się cieszę, że panią widzę — odparła Allie jak dobrze wychowana panienka. — Wujku, poznaj Jupitera Jonesa, Boba Andrewsa i Pete'a Crenshawa.

— Cześć — Harrison Osborne uścisnął Jupiterowi dłoń i skinął głową Bobowi i Pete'owi. — A więc to wy jesteście Trzema Detektywami. Allie mówiła mi o was.

— Nic dobrego, możecie być pewni — wtrąciła Allie.

Chłopcy zignorowali jej słowa. Jupe sięgnął do kieszeni i wyciągnął wizytówkę, którą wręczył panu Osborne'owi.

— Gdyby kiedykolwiek potrzebował pan naszych usług...

Pan Osborne odczytał:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

Następnie zwrócił kartę Jupiterowi.

— Co oznaczają znaki zapytania? — zagadnął.

— Znak zapytania jest uniwersalnym symbolem nieznanego — od­parł Jupe. — Trzy pytajniki na naszej karcie związane są z Trzema De­tektywami, to nasz znak firmowy. Specjalizujemy się w rozwiązywaniu różnych zagadek, tajemnic lub niejasnych spraw, które są nam powierzane.

Pan Osborne roześmiał się.

— Wątpię, bym w Twin Lakes kiedykolwiek potrzebował detektywów, ale... — zamyślił się nagle — ale przydałoby mi się na ranczu trzech takich silnych chłopców jak wy. Poza tym Allie powinna mieć towarzystwo rówieśników... Powiedzcie mi, chłopcy, czy przycinaliście kiedyś drzewa?

— Czy przycinaliśmy drzewa? — powtórzył Bob. — No pewnie.

— Świetnie. Trzeba poprzycinać choinki, żeby miały należyty kształt na Boże Narodzenie. Mam trudności ze znalezieniem pracowników w Twin Lakes. Co byście powiedzieli o wyprawie na ranczo jutro rano, ze mną z Allie?

Tu zwrócił się do cioci Matyldy:

— Chętnie wziąłbym chłopców na jakieś dwa tygodnie, jeśli nie ma pani nic przeciw temu. Mamy mnóstwo miejsca w domu, będę im płacił za godzinę tyle, ile bym zapłacił miejscowym pracownikom.

Ciocia Matylda zastanawiała się, pełna wątpliwości.

— Czy ja wiem? Myślałam o usunięciu tych stert złomu tam, w rogu, jeszcze w tym tygodniu. Zajmują tylko miejsce.

Chłopcy przerazili się. Ciocia Matylda zamierzała usunąć złom, który osłaniał ich Kwaterę Główną! Jupe pomyślał szybko, że bez nich nigdy nie weźmie się do tej roboty.

— Ciociu, strasznie chciałbym pojechać z Allie i jej wujkiem. Miałbym jakieś nowe doświadczenia.

— A nowe doświadczenia są pożyteczne! — powiedziała Allie ze śmiechem. — Poza tym, w Twin Lakes możecie napotkać jakąś tajemni­cę, i będzie zabawa!

Jupe nagle zrozumiał, że Allie podstępnie sprowokowała to zapro­szenie. Zastawiła na nich pułapkę, żeby zyskać ich pomoc w swojej spra­wie.

— Może być fajnie — przystał Pete. — Myślę, że rodzice mnie pusz­czą.

Bob również zdawał się mieć ochotę.

— Na pewno będę mógł się zwolnić z mojej pracy w bibliotece. Nie ma tam teraz ruchu.

— No dobrze — zgodziła się ciocia Matylda.

Harrison Osborne uścisnął jej dłoń.

— Obiecuję nie przemęczać chłopców.

— O to się nie martwię — odpowiedziała ciocia Matylda. — Niełatwo ich zagonić do pracy. Znajdą więcej wykrętów niż stonoga ma nóg.

Rozdział 2

Gromkie po witanie

— Jesteśmy w Twin Lakes — oświadczył Harrison Osborne.

Duży, klimatyzowany samochód zwolnił. Odbyli nim podróż poprzez pustynię Arizony aż po wzgórza południowo-zachodniego Nowego Meksy­ku. Na wprost utwardzonej asfaltem drogi, chłopcy zobaczyli zieloną dolinę położoną między dwoma pasmami zalesionych gór. Od drogi odbiegały piaszczyste ulice, a przy nich stały rzędy małych, drewnianych domów. Przy samej drodze znajdowało się kilka budynków — sklep spożywczy, apteka, redakcja lokalnej gazety i malutki, rozsypujący się sklep z artykułami żelaz­nymi. Pośrodku miasta imponująco wznosił się dwupiętrowy, ceglany budy­nek sądu. Dalej była stacja benzynowa, a za nią miejscowa straż pożarna.

— Pożar! — krzyknął nagle Pete, wskazując na coś poza miastem. Kłęby dymu wznosiły się w czyste, popołudniowe niebo.

— Bez paniki — powiedziała siedząca z przodu Allie. — To tylko dym z komina w tartaku.

— Dawniej wielką rolę odgrywały tu kopalnie — wyjaśnił wujek Harry.

— Teraz są nieczynne i tylko tartak utrzymuje miasto przy życiu. Pozostała tylko obróbka drewna. Czterdzieści pięć lat temu Twin Lakes było miastem pełnym zgiełku, ale te czasy już minęły.

— Jest to ostatnie miejsce, gdzie przyjechałbym robić ciemne interesy — powiedział Pete.

Harrison Osborne odwrócił na chwilę wzrok od drogi.

— Ciemne interesy? Allie, czy opowiedziałaś chłopcom jedną z twoich zwariowanych historii?

Allie patrzyła wprost przed siebie.

— Allie? — Wujek Harry zatrzymał samochód, żeby przepuścić ko­bietę w dżinsach i kraciastej koszuli.

— Powiedziałam im tylko, że Wesley Thurgood to fałszywy typ, i jest to prawda, wujku!

Wujek Harry ni to roześmiał się, ni to parsknął gniewnie. Trzymając nogę na hamulcu, odwrócił się do chłopców.

— Wiem, że jesteście detektywami-amatorami, ale nie zamierzam nie­pokoić Wesleya Thurgooda. Jest naszym sąsiadem, a ja z sąsiadami chcę żyć dobrze. Thurgood cieszy się dobrą reputacją. Zrobił duże pieniądze na handlu nieruchomościami i osiadł w Twin Lakes, bo stąd pochodzi. Urodził się tuż przed zamknięciem kopalni. Wkrótce potem jego rodzice wyjechali stąd. Jak mi mówił, w chłopięcych latach nasłuchał się ekscytujących histo­rii o czasach rozkwitu Twin Lakes. Kupił Śmiertelną Pułapkę, ponieważ jego ojciec kiedyś w niej pracował. Nie widzę w tym nic niezwykłego.

— A dlaczego znowu kopalnię otworzył? — zapytała Allie z całą god­nością, na jaką było ją stać.

— To nie nasza sprawa — uciął wujek Harry. — Z pewnością nie po to, żeby dzieciaki się tam pętały, szukając guza. Thurgood to człowiek w stu procentach uczciwy. Sprawdzałem go i zrobił to też mój bank. To milioner. Vanderbilt przy nim to szczeniak!

Odwrócił się do chłopców z uśmiechem.

— Allie jest skora do wydawania pochopnych opinii o ludziach. Za­wzięła się na Thurgooda, bo kiedy próbowała obejrzeć kopalnię, wziął ją za kołnierz i odstawił do domu. Bardzo słusznie. Kopalnia nazywa się „Śmier­telna Pułapka”, ponieważ przed laty podczas podobnej ekspedycji zabiła się tam pewna kobieta.

Pete wybuchnął śmiechem.

— Allie! Nie mówiłaś nam, że Thurgood cię tak potraktował!

— Och, zamknij się! — głos Allie drżał z gniewu.

Jupe wyobraził sobie dumną dziewczynkę odstawianą ciupasem do domu, i zachichotał.

— To oszust, mówię wam! — krzyknęła Allie.

— Może jest tylko ekscentrykiem — powiedział Jupe. — Bogaci lu­dzie bywają ekscentryczni.

— A to nie przestępstwo — dodał wujek Harry, zdejmując nogę z ha­mulca. — Nie chcę, Allie, żebyś go znowu niepokoiła. To samo dotyczy was, chłopcy.

Samochód skręcił z utwardzonej drogi i potoczył się, podskakując, Przez drewniany most, rozpięty nad maleńkim wodospadem między dwo­ma jeziorami. Były nie większe niż stawy. Chłopcy domyślili się, że to od nich miasto wzięło swą nazwę. Dalej droga nie była utwardzona i samo­chód wzbijał tumany kurzu. Około mili za mostem, po lewej stronie drogi, Ciągnęło się pole obsadzone młodymi drzewkami iglastymi. Dalej była otwarta brama, a naprzeciw niej stało kilka małych domów. Jeden z nich świeżo pomalowano, inne wyglądały na zapuszczone i opustoszałe. Wy­soka, chuda kobieta podlewała ogród przy zadbanym domu. Wujek Harry zwolnił i zatrąbił.

— To pani Macomber — powiedziała Allie.

Kobieta uśmiechnęła się i pomachała do nich. Nosiła ciemne, luźne spodnie, białą koszulę i masywny, srebrny naszyjnik indiański z turkusami. Kiedy poszła zakręcić wodę, chłopcy zauważyli, że mimo srebrnych nitek we włosach i co najmniej sześćdziesiątki, porusza się z lekkością młodej dziewczyny.

— Urodziła się tu w czasach rozkwitu miasta — mówiła Allie. — Wy­szła za mąż za zarządcę kopalni. Po jej zamknięciu, wyjechali z Twin Lakes. Kiedy zmarł jej mąż, pracowała w Phoenix i oszczędzała, żeby tu wrócić i kupić dom, w którym mieszkała jako młoda mężatka. Te zniszczo­ne małe domy też do niej należą, ale z nich nie korzysta.

— Więc jej dzieje niewiele odbiegają od losów Wesleya Thurgooda —zauważył Bob.

— Nie o to chodzi — burknęła Allie. — Pani Macomber jest bardzo miła.

— Właśnie o to chodzi, że Twin Lakes jest świetnym miejscem do życia, kiedy się jest na emeryturze — powiedział wujek Harry. Zatrzymał samochód przed otwartą bramą i wskazał strome góry obrzeżające za­chodni skraj doliny. Jakieś kilkaset metrów dalej chłopcy dostrzegli otwór w stoku po lewej stronie. Był to obramowany drewnem kwadrat.

— To kopalnia „Śmiertelna Pułapka”. Pan Thurgood mieszka w tej chacie obok. Za nią stoi duży budynek, który kiedyś służył pracom związa­nym z wydobyciem.

Chłopcy kiwali głowami, a wujek Harry wjechał przez bramę na wąską, wyboistą drogę dojazdową. Po obu jej stronach ciągnęły się rzędy małych choinek. Samochód minął ogrodzone pastwisko po prawej stronie dojazdu. Pasły się tam cztery konie, wśród nich dorodna klacz należąca do Allie, nazywana przez dziewczynkę Królową Indiańską. Dalej, na polanie między niskimi drzewami stał po lewej stronie nowy, piękny dom. Był czerwony z nieskazitelnie białym lamowaniem. Na końcu dojazdu widniała wiekowa szopa, zapadnięta i od lat nie malowana.

Wujek Harry zatrzymał samochód przed frontowym wejściem nowego budynku, ziewnął i przeciągnął się.

— Nareszcie w domu.

Wszyscy wysiedli i chłopcy stali chwilę, rozglądając się wokół. Przed stodołą stał zakurzony pikap. Z drugiej strony domu widać było skraj zagrodzonego podwórka, gdzie grzebały w ziemi gdaczące kury.

Wujek Harry, który wygramolił się zza kierownicy nieco zesztywniały, wskazał podwórko.

— Lubię świeże jajka. Poza tym budzić się rano i słyszeć gdakanie kur — to bardzo uspokajające. A budzę się naprawdę wcześnie, bo kogut uważa, że jest osobiście odpowiedzialny za rozpoczęcie dnia.

Ledwie wymówił te słowa, gdy za domem odezwał się kogut. Nie piał — skrzeczał. W ułamku sekundy zawtórowało mu gdakanie, pisk i trzepot skrzydeł. Po chwili huknął strzał.

Pete krzyknął i rzucił się na ziemię, zakrywając rękami głowę. Jupe i Bob skoczyli za samochód.

Jakiś duży, czarny stwór wypadł z podwórka i biegł susami wprost na Jupitera. Jupe zdążył tylko zobaczyć błysk białych zębów i czarnych oczu. Stwór skoczył na niego, powalił go na ziemię, dał susa ponad nim i znikł między choinkami.

Rozdział 3

Tajemniczy milioner

— Witajcie w cichym zakątku! — śmiała się Allie, gdy na ranczu znów zapanował spokój.

Pete usiadł i mruknął:

— Co to było, u licha?

— To tylko ten potwór, pies obronny Wesleya Thurgooda, wybrał się znowu na kury — odpowiedziała Allie. — Usiłuje zrobić podkop pod ogrodzeniem podwórka. Kury podnoszą wrzask, wybiega Magdalena i wali w niebo ze swojej dubeltówki. Jeśli ten pies się nie opamięta, ona prze­stanie strzelać w powietrze i nadzieje mu ogon śrutem.

— Kto to jest Magdalena? — zapytał Bob.

— Moja gosposia — wyjaśnił wujek Harry.

Zza domu wyszła zażywna czarnowłosa Meksykanka. Nosiła suknię z szorstkiej bawełny, haftowaną wokół dekoltu i na rękawach w barwne kwiaty. W ręku dzierżyła strzelbę myśliwską.

— Señor Osborne! — zawołała. — Allie! Cieszę się, że jesteście z powrotem. Za spokojnie tutaj bez was.

Harrison Osborne zaśmiał się.

— Ożywiłaś więc atmosferę na swój sposób.

Magdalena nachmurzyła się.

— To przez tego złodzieja.

— Nie przejmuj się — powiedział wujek Harry. — Strzelaj nadal z dubeltówki, a sporządnieje. To są przyjaciele Allie, Magdaleno. Jupiter Jones, Bob Andrews i Pete Crenshaw. Zostaną u nas przez dwa tygodnie.

Czarne oczy Magdaleny rozbłysły.

— Och, to bardzo dobrze. Miło będzie mieć tu więcej młodych ludzi. Wyciągnę steki z zamrażalnika. Jesteście pewnie głodni po podróży — powiedziała i znikła w domu.

— Mam nadzieję, ze rzeczywiście jesteście głodni — Zwrócił się wu­jek Harry do chłopców — Magdalena nie lubi, żeby jedzenie skubać jak ptaszek.

— Nie ma obawy! — zapewnił go Jupe gorąco.

Wujek Harry zabrał się do wyładowywania walizek z bagażnika i usta­wiania ich na ganku. Chłopcy pospieszyli z pomocą. W parę minut zatasz­czyli swoje bagaże do domu, a potem na piętro do dużego pokoju ze składanymi łóżkami, który znajdował się nad przestronnym salonem. Allie miała swój pokój obok sypialni wujka na parterze. Magdalena zaś własne mieszkanko za kuchnią.

— Może chcecie się umyć? — zawołał do nich wujek Harry, gdy za­częli się rozpakowywać. — Nie marudźcie długo. Chętnie pokazałbym wam wszystko przed obiadem.

Pete natychmiast zaniechał układania swoich rzeczy w ściennej szafie.

— Możemy rozpakować się później — powiedział i skierował się do łazienki po drugiej stronie podestu.

Wkrótce Allie, chłopcy i wujek Harry szli przez drogę pod błękitnym niebem Nowego Meksyku. Allie, zaopatrzona w dwie kostki cukru, pobiegła przodem.

— Chodź, moja Królewno — zawołała. Klacz zarżała i podbiegła galopem do ogrodzenia. Allie objęła jej szyję, a klacz podrzucała głową, parskając radośnie.

— Oderwać Allie od jej konia, nawet na dwa dni, nie było łatwo — powiedział pan Osborne. — Chodźcie. Chcę wam pokazać maczety, któ­rych używamy do przycinania.

— Maczety? — powtórzył Pete. — To są duże noże, prawda?

Wujek Harry skinął głową.

— Tak, w książkach przygodowych bohaterowie używają ich, by prze­drzeć się przez dżunglę.

Poprowadził chłopców do rozklekotanej szopy. Poczuli zapach siana. Leżało w jednym kącie, powiązane w małe snopki. Na kółkach w ścianie wisiały zwoje gumowych węży do podlewania. Łopaty, nożyce i motyki były porządnie ustawione koło warsztatu, na którym umocowany był kamień szlifierski. Nad warsztatem wisiał stelaż z wielkimi ostrymi nożami.

— W domu do przycinania używamy zawsze nożyc — powiedział Pete.

— Przycięcie nożycami tysięcy choinek zajęłoby zbyt wiele czasu. Przy tym maczetą można wziąć dobry rozmach. — Wujek Harry ujął jeden z Wielkich noży, odsunął się od chłopców i zademonstrował. — Drzewka nie rosną naturalnie w idealnym kształcie choinek. Kiedy trzy lata temu kupiłem tę posiadłość, myślałem, że wystarczy posadzić malutkie drzewka i czekać, aż urosną. Ale one wymagają dużo zachodu. Trzeba nawadniać plantację, niszczyć chwasty i przycinać drzewka. Patrzysz na nie i wyobra­żasz sobie, jak powinno wyglądać jako świąteczna choinka. Ładna, stoż­kowata, pełna na dole, smukła u wierzchołka. Wtedy trzeba się zamachnąć i poprowadzić w ten sposób maczetę. — Tu wujek Harry opuścił skośnie rękę z maczetą, a ostrze błysnęło i wydało świszczący odgłos. — Wtedy odetniesz wszystko, co psuje idealny kształt. Ale błądźcie ostrożni, ponie­waż jeden błędny ruch i gotowa wielka rana na nodze. Przycinam zawsze w lecie, bo do czasu zbioru choinek w listopadzie młode odrosty zakryją miejsca cięć i drzewka będą gęste. Zrozumieliście?

— Tak jest — odpowiedział Pete.

Wujek Harry ostrożnie odłożył maczetę na miejsce. Wskazał chłopcom stary, zakurzony automobil z masywnymi oponami, stojący w głębi szopy.

— Ten samochód to następna rzecz, którą muszę się zająć.

Jupe podszedł do auta i przez na wpół otwarte okno zajrzał do środka. Siedzenia były pokryte popękaną czarną skórą, podłogę stanowiły nagie deski.

— To ford, model T, prawda?

— Tak — odparł wujek Harry. — Dostałem go gratis, gdy kupiłem posiadłość. Stał dokładnie w tym samym miejscu, przykryty sianem. Zdąży­łem tylko usunąć z niego siano, a potem już wpadłem w wir zajęć. Ale kiedy tylko będę mógł, doprowadzę go do porządku. Model T jest dziś smacznym kąskiem dla kolekcjonerów.

W otwartych drzwiach szopy pojawiła się Allie.

— Wesley Thurgood nadchodzi — zaanonsowała.

— Dobrze, Allie. Tylko zachowuj się przyzwoicie! Żadnych głupich uwag, słyszysz? — nakazał wujek Harry.

Allie nie odpowiedziała. Dobiegł ich odgłos kroków i wołanie:

— Panie Osborne!

— Tutaj jestem — odpowiedział wujek Harry.

Do szopy wszedł szczupły, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o jasnych, falujących włosach. Nosił dżinsy tak nowe, że aż sztywne, i nie­skazitelnie lśniące wysokie buty. Jego kowbojska koszula wyglądała, jakby ją właśnie wyjęto z pudełka. Jupe przyglądał mu się, gdy ten wymieniał uścisk dłoni z wujkiem Harrym i przepraszał za wybryki psa. Chłopiec pomyślał, że przynajmniej jeden zarzut Allie jest zgodny z prawdą. Thurgood istotnie wyglądał jak osoba grająca jakąś rolę — jak aktor w kostiumie. Potem jednak doszedł do wniosku, że jest to strój jak najbardziej odpowied­ni do noszenia w Twin Lakes. A jeśli Thurgood nie miał starych dżinsów, nic bardziej naturalnego, jak kupienie nowych.

— Uwiązałem psa, już nie będzie panu dokuczał — mówił Thurgood.

— Nie dzieje się nic wielkiego, póki nie dobierze się do którejś kury, a nie sądzę, by mu się to przy Magdalenie udało — odparł wujek Harry. Przedstawił następnie chłopców.

Allie patrzyła w przestrzeń, ignorując Thurgooda. Ten spojrzał na nią przelotnie i na moment jego czyste, niebieskie oczy nabrały twardego wyra­zu. Skierował wzrok na forda T.

— Och, ma pan tutaj zgoła rzadki okaz!

— Właśnie mówiłem chłopcom, że zamierzam go zreperować.

Wesley Thurgood podszedł do samochodu, gdy nagle Pete wykrzyknął:

— Wesley Thurgood! Wiedziałem, że słyszałem już to nazwisko!

— Tak? — zagadnął Thurgood.

— Mój ojciec pracuje w studiu filmowym. Niedawno przy obiedzie mówił o panu. Szukano starego reo do filmu i dostali go od pana. Podob­no jest pan wielkim wielbicielem starych samochodów.

— Co? Ach tak, to prawda.

— Tato opowiadał nam o pańskiej kolekcji starych aut. Mówił, że ma pan dla nich specjalny garaż i zatrudnia stałego mechanika, który pilnuje, żeby były na chodzie.

— Tak — powiedział Thurgood. — No, przecież teraz nie robią już samochodów takich jak dawniej.

— Czy to nie pańska silver cloud była użyta w filmie „Łowcy fortuny”? — zapytał Pete.

— Silver cloud? Ach tak. Wypożyczyłem ją jednemu studiu nie... nie tak dawno.

— Silver cloud? — powtórzył wujek Harry. — Przy takim samocho­dzie mój ford T wygląda chyba mizernie.

— Ja też zaczynałem skromnie — powiedział Thurgood. — Jeśli naprawdę złapie pan bakcyla kolekcjonerskiego, zacznie pan kupować coraz to nowe okazy! Będzie pan musiał powiększyć szopę.

— Raczej wybudować nową — odparł wujek Harry i wyszedł wraz z Thurgoodem, rozprawiając z ożywieniem o swoich planach związanych z ranczem

— No? Widzieliście kiedyś takiego zgrywusa? — zapytała Allie, gdy dwaj mężczyźni się oddalili.

— A więc ma nowe ubranie, i co z tego? — odpowiedział Pete. — Nie przypomniałem sobie jego nazwiska, póki nie zainteresował się tak bardzo fordem T. Mój tato dużo mówił o tym człowieku, i o jego kolekcji samochodów. Ma ciężką forsę i jest typem odludka. Mieszka w kanionie Mandeville w dużym domu otoczonym trzymetrowym murem.

Jupiter odchrząknął.

— Niemniej jednak to nie on wypożyczył silver cloud dla filmu „Łowcy fortuny” — powiedział w nieco napuszony sposób, co zwykł czynić, gdy udzielał informacji. — W którymś tygodniku filmowym czytałem artykuł o tym samochodzie. Nie należał do Thurgooda. Jego właścicielem był finansista Jonathan Carrington. Poza tym filmu nie nakręcono niedawno. „Łowcy fortuny” są na ekranach od wielu lat.

Nikt nie mógł tego wiedzieć lepiej od Jupitera, który był dumny ze swej wiedzy w dziedzinie filmu i teatru. Allie zapiszczała tryumfalnie.

— A nie mówiłam? To oszust! Kłamie!

Jupe uśmiechnął się.

— Niekoniecznie, Allie. Znowu pochopnie wyciągasz wnioski. Wesley Thurgood jest bardzo bogatym człowiekiem. Skoro zatrudnia kogoś do zajmowania się kolekcją starych samochodów, wątpię, czy zawraca sobie głowę każdym drobiazgiem. Może nie pamięta, który samochód i kiedy wypożyczał studiu filmowemu. Niewątpliwie takie sprawy załatwiają jego pracownicy, a mechanik dostarcza samochód do studia.

— Ha! — powiedziała Allie, jako że nic mądrzejszego nie przyszło jej do głowy.

W szopie zapadła niezręczna cisza, którą przerwało nawoływanie Magdaleny wzywającej na obiad.

Rozdział 4

Strzały w ciemnościach

— Weź kawałek ciasta z truskawkami — powiedziała do Jupitera siedząca na końcu długiego stołu Magdalena.

Jupiter wyjadał z talerza ostatnie okruszyny.

— Nie, dziękuję. Świetne, ale staram się tracić na wadze.

Magdalena zmarszczyła czoło.

— Ach, wy młodzi! Stale martwicie się o swoją tuszę. Allie, na przykład, je jak wróbelek i chuda jest jak tyczka. Postaram się, żeby zaokrągliła się tego lata jak gołąbek.

— Nie masz racji, Magdaleno. Amerykańskie Stowarzyszenie Me­dyczne ogłosiło, że należy być szczupłym. Nasz Mały Tłuścioszek — Allie skinęła w stronę Jupe'a — powinien uważać, ile je.

Jupe poczerwieniał. Nie znosił, by przypominano mu jego dziecięcą karierę filmową, a zwłaszcza przydomek Mały Tłuścioszek, który zawdzię­czał swym pulchnym kształtom.

— Jestem przez cały czas na diecie — stwierdził.

— Chcesz powiedzieć: przez cały czas, kiedy nie jesz. — Allie wstała, odniosła swoje talerze do zlewu.

— Allie, jesteś nieznośna jako gospodyni i gdybyś była trochę młodsza, przełożyłbym cię przez kolano i dał klapsa! — zawołał wujek Harry.

Allie nie odpowiedziała. Opłukała talerze i włożyła je do zmywarki.

Magdalena podeszła do niej.

— Ja to zrobię. Ty zajmij się swoimi przyjaciółmi.

— Czy możemy pomóc? — zerwał się Bob.

— Nie, nie! Nie lubię tłoku w kuchni. Poza tym jest tu maszyna do tej roboty.

Wszyscy przenieśli się więc do salonu, gdzie wujek Harry usadowił się przed telewizorem i z miejsca zasnął. Wkrótce i chłopcy zaczęli zie­wać.

— Mięczaki — szydziła z nich Allie. — Nawet nie ma jeszcze dzie­wiątej.

— Wstaliśmy dziś o piątej rano — przypomniał Bob.

— A ja to niby wstałam później? Coś wam powiem: przyniosę szachow­nicę...

— Nie, dziękuję! — przerwał jej Jupe. — Według osobistego zegara ukrytego w mojej głowie jest wpół do jedenastej. Idę spać.

— Ja też — Pete skierował się na schody.

Bob ziewnął i poszedł za nim.

— Pieszczochy! — zawołała Allie.

— Ależ ta Allie ma krzepę! — powiedział Pete, gdy kładli się do łóżek.

— Nic jej nie zmoże.

Jupe wyciągnął się na łóżku i założył ręce za głowę.

— Nie jestem pewien. Posłuchajcie tylko.

Zamilkli. Z dołu dobiegł ich stłumiony odgłos wyłączania telewizora i zaspany głos Harrisona Osborne'a. Zamknęły się drzwi i rozległ się szum prysznicu. Potem zamknęły się drugie drzwi.

— Allie też idzie spać — powiedział Jupe.

Obrócił się na bok i zgasił nocną lampkę. W pokoju zaległy ciemności, jedynie padające przez otwarte okna światło księżyca rysowało na pod­łodze jasne kwadraty.

Jupiter zamknął oczy. Zasnął momentalnie. Spał głęboko, póki ze snu nie wyrwał go dobiegający z zewnątrz hałas — stłumiony grzmot, który przetoczył się echem i zamarł.

Jupe usiadł zupełnie rozbudzony i nasłuchiwał w napięciu.

Pete westchnął na swoim posłaniu i wymamrotał:

— Magdalena. Znowu strzela do psa.

— Nie — Jupe wstał z łóżka i podszedł do okna. — To brzmiało jak odgłos strzału, ale to nie Magdalena. To się stało gdzieś dalej.

Jupiter wyjrzał na oblaną księżycowym światłem plantację choinek. Po prawej mógł dojrzeć dom pani Macomber i pozostałe budynki jej niewielkiej posiadłości. Na wprost miał przed sobą leżącą na stoku dobrze widoczną posiadłość Wesleya Thurgooda. Przy wejściu do kopalni stała mała pudeł­kowata ciężarówka. Obok chaty przesunął się jakiś cień, a pies wybiegł na długość swego łańcucha, podniósł głowę i zawył.

W domku po drugiej stronie drogi zapaliło się światło. Otworzyły się drzwi i ukazała się pani Macomber w szlafroku. Stanęła na ganku i patrzyła w stronę chaty Thurgooda.

W salonie na dole rozległy się głosy. Wujek Harry i Magdalena też już byli na nogach.

— To nie ja — mówiła gosposia. — Ja nie strzelałam.

Na schodach zadudniły bose stopy i po chwili ktoś zaczął się dobijać do drzwi.

— Hej, chłopaki! Słyszeliście?

Pod drzwiami stała Allie. Chłopcy narzucili szlafroki i wyszli na podest. Dziewczynka klęczała teraz przy oknie, wsparta łokciami o parapet.

— To Thurgood — szepnęła. — Jestem pewna, że u niego padł strzał. O, popatrzcie!

Pete podszedł do okna.

— Co się dzieje?

Allie wskazała na dom pani Macomber, która odwróciła się właśnie, weszła do środka i zatrzasnęła drzwi.

— Pani Macomber obudziła się, obudził się pies, bo szczekał. Nas również obudził ten strzał. Ale nie Thurgooda. Nie zapalił w chacie światła i nie wyszedł uspokoić psa. Założę się, że to on strzelał!

— Allie! — zawołał z dołu Harrison Osborne. — Co ty tam robisz?

— Oglądam to, co da się zobaczyć — Allie podniosła się i stanęła u szczytu schodów. — Jestem pewna, wujku, że to strzelał Wesley Thur­good!

— Allie, masz zupełnego bzika na punkcie Thurgooda — powiedział pan Osborne ze znużeniem. — Ktoś sobie poluje, pewnie na zające albo kojoty.

— Kto? — spytała Allie. — Widać stąd całą okolicę, aż po góry. Nikogo tam nie ma. Poza tym, jeśli tu jest jakiś kojot, dlaczego nie próbował się dobrać do naszych kur?

— Bo ktoś go w porę zastrzelił. A teraz zejdź na dół, wracaj do łóżka, i daj chłopcom spać.

— Och, do diabła! — Allie ruszyła w dół po schodach, ale nagle Jupe przywołał ją z powrotem do okna.

Na polanie przed chatą pojawił się Thurgood. Trzymał dubeltówkę i spo­glądał ku wzgórzom po drugiej stronie drogi. Potem przyłożył broń do ramienia, wymierzył i strzelił.

Nocną ciszę znowu zakłócił huk. Zawył pies. Thurgood podszedł do niego i pogłaskał go po głowie. Pies ucichł, a Thurgood wszedł do swojej chaty.

— Tym razem miałaś rację, Allie — powiedział Pete. — To był Thur­good.

— Wygląda na to, że twój wujek też ma rację — zauważył Bob. —Musiał strzelać do kojota.

Allie prychnęła z oburzeniem i zbiegła ze schodów.

— Allie doprawdy zawzięła się na Thurgooda — mówił Bob idą z powrotem do ich pokoju. — Cokolwiek by robił, uważa, że knuje coś złego.

Jupiter położył się do łóżka.

— Gdybym to ja był właścicielem kopalni — powiedział — zaprosiłbym Allie do niej i pozwolił jej zaspokoić ciekawość. Byłoby znacznie lepie nie robić sobie z niej wroga.

Bob i Pete położyli się również i po paru minutach ich równy oddech świadczył o tym, że zasnęli. Jupe leżał w ciemności i słuchał szelestu choi­nek na wietrze. W końcu usiadł.

— Z jakiego miejsca Thurgood oddał pierwszy strzał? — pomyślał głośno.

— Hm? — Pete obrócił się na łóżku.

— C... co? — wymamrotał Bob.

— Gdzie był Thurgood, gdy padł pierwszy strzał?

— Pierwszy strzał? — powtórzył Pete. — Przypuszczam, że w swo­jej chacie.

— Czy widziałeś, jak z niej wychodził? I czy widziałeś go przed chatą, nim strzelił po raz drugi? — pytał Jupe.

— Nie, chyba nie. Patrzyłem na Allie.

— Ja też na nią patrzyłem. Bob, czy ty widziałeś, skąd wyszedł Thur­good przed drugim strzałem?

— Nie, nie widziałem.

— Mógł, więc znajdować się w każdym miejscu — podsumował Jupe.

— Nie sądzę, żeby był w domu. Pierwszy huk wydał mi się tak stłumiony, że nie byłem nawet pewien, czy to strzał. Drugi odgłos był wyraźny i bliższy. Myślę, że Thurgood przebywał w kopalni, gdy wystrzelił po raz pierwszy.

— Co z tego wynika? — zapytał Pete.

— Prawdopodobnie nic poza tym, że wątpię, żeby mu chodziło o kojo­ta. Gdyby kojot był w pobliżu, pies by na niego szczekał, a to byśmy usłyszeli. Pies jednak szczekał dopiero, gdy padł strzał. Załóżmy, że Thur­good strzelał do czegoś w kopalni, a kiedy później z niej wyszedł, zobaczył, że pobudził sąsiadów. Przypuśćmy, że nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że strzelał w kopalni. Co by zrobił? Czy nie stanąłby w widocznym miejscu, żeby strzelić ponownie? Czy nie starałby się, by pomyślano, że strzelał do kojota?

— Upodabniasz się do Allie — powiedział Bob.

— Być może — zgodził się Jupe. — Ale jest również możliwe, że z panem Thurgoodem związana jest jakaś dziwaczna sprawa. Kto wie, czy Allie jednak nie ma racji!

Rozdział 5

Opieczętowana kopalnia

Gdy Jupiter obudził się w pełnym blasku poranka nocne podejrzenia wydały mu się śmieszne. Ubrał się i zszedł do kuchni. Bob i Pete jedli już śniadanie. Wujek Harry siedział u szczytu stołu, a Magdalena krzątała się przy piecu.

Pete podniósł rękę w powitalnym geście.

— Allie wyruszyła już na konną przejażdżkę. Właśnie zamierzaliśmy cię obudzić. Trzeba się dziś zabrać do pracy.

— Czeka nas odmiana — powiedział Jupe.

— Odmiana od czego? — zapytał wujek Harry.

— Od przetaszczania z jednego miejsca na drugie rupieci w składzie złomu.

— Mam nadzieję, że polubicie tę pracę — wujek Harry uśmiechnął się. — Ja ją lubię. W nadawaniu kształtu choinkom jest coś twórczego. Nie przemęczajcie się pierwszego dnia. Co godzinę róbcie sobie odpoczynek.

Po śniadaniu wujek Harry zabrał ze stelaża nad warsztatem trzy wielkie noże. Zaprowadził chłopców na plantację choinek między domem a drogą. Zaczął przycinać drzewka, a oni obserwowali jego pracę. Prowadził macze­tę szybkim, skośnym ruchem z góry w dół, ścinając po drodze wszystkie niepotrzebne gałęzie.

— Nie podchodźcie zbyt blisko do drzewa — tłumaczył. — Trzymaj­cie maczetę z dala od siebie i uważajcie, żeby się nie skaleczyć. Nie życzę tu sobie żadnych wypadków.

Każdy z chłopców powtórzył czynności, jakie im pokazano, pod okiem wujka Harry'ego. Ten uznał wreszcie, że przycinają drzewka umiejętnie i zostawił ich samych. Wrócił do domu i w parę minut później wyjechał wraz z Magdaleną.

Chłopcy pracowali w milczeniu, póki od strony posiadłości Thurgooda nie dobiegł ich tętent końskich kopyt. Podnieśli głowy. Allie wjechała na pastwisko, rozsiodłała klacz i przetarła ją wiechciem słomy. Następnie po­szła do domu.

Nie minęło wiele czasu, gdy rozległ się terkot zapuszczanego silnika. Spojrzeli w stronę stodoły.

— Rany, co ona wyczynia? — powiedział Pete.

Allie siedziała za kierownicą pikapa. Zaskoczył bieg i wóz ruszył chwiej­nie przez podjazd.

— Allie, ty wariatko! — wrzasnął Pete. — Co robisz?

Allie zrównała się z chłopcami i nacisnęła hamulec. Motor zakrztusił się i zgasł.

— Wszystko w porządku — powiedziała wesoło. — Wolno mi tym jeździć po terenie rancza.

— Jesteś za młoda — zaoponował Bob.

— Na to, żeby dostać prawo jazdy. Ale żeby jeździć wystarczy, że sięgam do pedałów.

Usiłowała ponownie zapuścić motor, ale się jej nie udało.

— Chyba potrzebna mi większa praktyka — stwierdziła.

— Czy twój wujek wie o tym? — zapytał Pete.

— Pewnie! Uważa, że dziewczynki powinny robić wszystko to, co chłopcy.

— Akurat! Dlaczego więc czekałaś, aż odjedzie z Magdaleną?

Allie wychyliła się z szoferki. Oczy jej płonęły.

— Pojechali na zakupy i nieprędko wrócą. Wesleya Thurgooda też nie ma w domu, a pies jest uwiązany.

— Wiem, o czym myślisz — powiedział Pete. — Chcesz się dostać da kopalni. Powodzenia!

Jupe stał, trzymając w ręku maczetę. Myślał o strzale — stłumionym huku, który mógł dobiegać z głębi szybu.

— Fajtłapy! — zakpiła Allie. — Okay! Sterczcie tutaj i zapomnijcie o tajemniczych przygodach.

Silnik pikapa zaterkotał i tym razem zaskoczył.

— Poczekaj! — krzyknął Jupe. — Jadę z tobą!

— Dobra! — Allie roześmiała się. — Weź maczetę ze sobą. Gdyby Thurgood wrócił, uciekniemy i będziemy udawali, że przycinamy drzewa obok jego posiadłości. A wy? Bob? Pete?

Pete pełen wątpliwości spoglądał na Jupitera. Był z nich trzech najwyższy i najbardziej wysportowany. Kochał przygody, ale nie cierpiał pakować się w kłopoty. Jupe natomiast nie mógł się oprzeć żadnej tajemnicy. Ani tej najdrobniejszej, ani takiej, która kryła w sobie ogromne niebezpieczeń­stwo. A kiedy raz zdecydował się tajemnicę wyjaśnić, nic już nie mogło go powstrzymać. Pete wzruszył ramionami i wdrapał się do szoferki obok Allie. Bob również zdał sobie sprawę z tego, że Jupe jest już na jakimś tropie, i wspiął się za nim na tył pikapa.

Allie ruszyła i pojechali podskakując przez pole, do traktu przetartego w poprzek posiadłości Osborne'a.

— Fajna ta ciężarówka! — zawołała Allie. Była od stóp do głów po­chłonięta prowadzeniem pikapa. Ilekroć naciskała sprzęgło, musiała zsu­wać się z siedzenia i pchać równocześnie mocno lewar biegów. Dotknęła rączki obok lewara biegów. — Tym zmienia się napęd na cztery koła przy wjeżdżaniu pod górę, kiedy trzeba dodatkowej mocy. A z przodu jest ręczny wyciąg w razie gdyby się utknęło na trasie albo wpadło do rowu. I są cztery przednie biegi. Na lewarze jest diagram. Do góry pierwszy bieg, drugi ciągniesz do siebie...

— I tylko miejmy nadzieję, że odstawimy pikapa w całości do stodoły— wpadł jej w słowa Pete.

— Za bardzo się martwisz — Allie zatrzymała ciężarówkę na skraju pola graniczącego z posiadłością Thurgooda. Chłopcy wysiedli i rozejrzeli się.

Płaska, naga połać terenu dzieliła ich od stromo wznoszącego się zbocza. Wejście do kopalni stanowiło ciemną, odstręczającą dziurę u pod stawy góry. Mogli dojrzeć fragment wnętrza kopalni, oddalony o kilka kroków od drewnianej ramy wejścia. Podłoże zalegał suchy, biały piasek i trochę żwiru. Tunel zdawał się opadać w dół. Na prawo od kopalni stała gnijąca chata, w której mieszkał Thurgood. Allie wskazała ją ręką:

— Przepych, co?

— Prędzej czy później pewnie ją wyporządzi — powiedział Bob. —Jak długo tu mieszka?

— Prawie miesiąc. Wprowadził się ze składanym łóżkiem i kilkoma garnkami, i to chyba wszystko, co tam ma. Raczej surowy tryb życia! Ten duży budynek za chatą służył kiedyś do prac związanych z kopalnią. Tar składowano wydobywaną rudę i wydzielano z niej srebro.

Zadźwięczał łańcuch i pies wyszedł zza chaty. Był bardzo duży, ale nie aż tak olbrzymi, jak się to chłopcom z początku zdawało. Jupe przypuszczał, że jest mieszańcem labradora i owczarka niemieckiego. Wydał głębokie warknięcie na widok Allie i chłopców.

—. Jesteś pewna, że ten łańcuch jest dobrze umocowany? — zapytał Pete.

Aule wybuchnęła śmiechem.

— Nie bój się. Kiedy przejeżdżałam na Królewnie, rzuciłam w niego kijem. Nie był w stanie mnie dosięgnąć.

— Masz świetny sposób zawierania przyjaźni ze zwierzętami — po­wiedział Bob. — Co by było, gdyby zerwał łańcuch?

— Królewna jest od niego szybsza — odparła Allie. Sięgnęła do scho­wka w szoferce po lornetkę. — Chodźcie.

Ruszyli ku wejściu do kopalni. Pies wpadł w szał. Rzucał się, starając ze wszystkich sił zerwać łańcuch. Allie weszła do kopalni, nie bacząc na psa, detektywi podążyli za nią w ponurą ciemność.

Parę kroków za wejściem, Allie zapaliła latarkę. Krąg światła tańczył po podłożu opadającego w dół szybu. Odchodziły od niego co jakiś czas boczne pasaże. Ściany wzmocnione były tarcicą grubości podkładów ko­lejowych, a skalisty pułap wspierały olbrzymie belki.

W kopalni panowała zupełna cisza, jedynie z zewnątrz dobiegało szczekanie psa. W powietrzu wyczuwało się jednak jakieś zagrożenie. Allie i chłopcy posuwali się wolno naprzód, stąpając ostrożnie po kamienistym, nierównym podłożu. Jupe nie spuszczał wzroku z kręgu światła, które stop­niowo rozpraszało ciemności przed nimi.

Około pięćdziesięciu metrów w głąb szyb rozgałęział się w dwa tunele. Jeden prowadził w prawo, drugi pod niewielkim kątem odbijał w lewo. Za­wahali się. Wreszcie Allie ruszyła w lewo. Chłopcy poszli za nią i słabiutkie światło padające przez otwór wejściowy, zanikło. Znaleźli się w komplet­nych ciemnościach, rozpraszanych jedynie światłem latarki. Niesamowite echo odbijało odgłos ich kroków.

— Ciekawa jestem, gdzie spadła ta pani. Ta, która się tu zabiła — Allie zadrżała mimo woli.

— Poczekaj, poświeć tu latarką — powiedział Jupe, który zauważył coś na ziemi.

Allie skierowała latarkę na małą stertę odłamków skalnych i kamyków. Zdawało się, że wypadły ze ściany tunelu. Gdy Jupe schylił się, żeby podnieść jakiś kamyczek, Allie odeszła nagle wraz ze światłem.

— Hej! — krzyknął Pete. — Wracaj tu z tą latarką!

Allie szła dalej w głąb bocznego korytarza, a skaczące światło jej latarki stawało się coraz odleglejsze.

— Allie! — zawołał Bob.

Nagle w tunelu za nimi rozbłysło silne światło, które objęło ich i zamknęło w swym potężnym blasku.

— Jakim prawem jesteście tutaj? — odezwał się gniewny głos, głos Wesleya Thurgooda.

— O… och! — jęknął Pete.

Wtem detektywi usłyszeli odgłos świadczący o tym, że Allie upuściła latarkę. Stuknęła o jakiś kamień i dobiegł ich brzęk tłuczonego szkła.

W głębi bocznego korytarza rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk Allie. Długi, długi krzyk.

Rozdział 6

Śmiertelna Pułapka”

— Allie! Co ci jest?! — zawołał Jupe.

Wysoki, histeryczny krzyk nie ustawał.

— Diabli nadali tego bachora! — Thurgood wyminął chłopców i Popędził bocznym korytarzem. Pobiegli za nim i za światłem.

Allie stała na skraju jakiegoś pionowego szybu. Patrzyła w ciemność pod stopami i krzyczała.

— Przestań! Thurgood złapał ją za ramię i odciągnął od krawędzi. Allie drżała i jąkała się, wskazując na otwór.

— N... na... d... dole, tam!

Chłopcy ostrożnie podeszli do szybu, a Thurgood oświetlił go latarką. Był płytki. Miał dwa i pół, może trzy metry głębokości, ale jego ściany były zupełnie pionowe.

Na dnie coś leżało, jakby kłąb starego ubrania, lecz wkrótce dostrzegli jeszcze coś, co niewątpliwie było ludzką ręką. W ubraniu znajdowało się ciało. Leżało na podłodze szybu, w dziwnie skręconej pozycji. W świetle latarki pojawiły się zapadnięte oczy i zakurzone splątane włosy.

— Martwy! — krzyczała Allie. — On... nie żyje! Nie żyje!

— Przestań! — warknął Thurgood.

Allie przełknęła ślinę i umilkła.

— A teraz wynoście się! — krzyknął Thurgood — Wszyscy!

Jupiter i Bob wzięli Allie za ręce i poprowadzili z powrotem do głównego tunelu, za nimi, potykając się, szedł Pete, a pochód zamykał Thurgood ze swą latarką Wyszli na światło dzienne. Pies szczekał, ale Jupiterowi wyda­wało się to nierealne, jakby stanowiło dalszy ciąg koszmaru. Przed oczami miał wciąż kłąb ubrania na dnie szybu, głowę z otwartymi oczami i chudą, kościstą rękę.

— Wracajcie, dzieciaki do domu! — powiedział Thurgood — Do domu i nie ruszajcie się stamtąd. Jeśli jeszcze raz przyłapię któreś z was w mojej kopalni skręcę mu kark!

Wszedł do swojej chaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Allie i chłopcy prze­szli wolno obok zaparkowanego pod kopalnią, lśniącego czerwonego sa­mochodu Thurgooda i minęli pikap wujka Harry'ego, zostawiając go w polu.

Nim dotarli do domu, twarz Allie odzyskała kolory.

— Zatelefonujemy zaraz do szeryfa — powiedziała. — Ten Thur­good! Od razu wiedziałam, że jest w nim coś niesamowitego.

— Jestem pewien, że już sam zatelefonował do szeryfa — powiedział Jupe. — Lepiej też będzie, jeśli przestaniesz go oskarżać.

— Dlaczego? W jego kopalni leży trup!

— Na razie nie mamy pojęcia, skąd się tam wziął.

Na drodze do miasta wzbił się tuman kurzu. W chwilę później minął ich beżowy samochód z napisem szeryf na drzwiach. Za kierownicą siedział wysoki mężczyzna w wojskowym kapeluszu. Samochód skręcił i zatrzymał się przed chatą Thurgooda.

Jupe uśmiechnął się do Allie.

— Widzisz?

Allie uśmiechnęła się również, ale w jej uśmieszku była złośliwość.

— Ciekawam, co Thurgood powie szeryfowi.

— A co ty powiesz twojemu wujkowi? — zapytał Jupe, wskazując drogę. Nadjeżdżał wujek Harry z Magdaleną. Gdy skręcił w bramę, Jupe zauważył troskę na jego twarzy. Pan Osborne zatrzymał samochód i wy­chylił się przez okno.

— Allie! — zawołał. — Szeryf Tait minął mnie na drodze. Czy coś się stało?

— W kopalni Thurgooda znajdują się jakieś zwłoki — odparła Allie z zadowoleniem

— Zwłoki? W kopalni?

Allie skinęła głową.

— Madre de Dios! — Magdalena wysiadła z samochodu. — Skąd to wiesz?

Zapadła niezręczna cisza. Harrison Osborne patrzył swej siostrzenicy w oczy.

— Allie, czy byłaś znowu w kopalni?

Jupe wysunął się do przodu.

— Tak, proszę pana, byliśmy tam wszyscy. Zaciekawiły mnie te strzały w nocy...

— Nie chcę słyszeć żadnych usprawiedliwień! — przerwał mu wujek Harry. — Maszerujcie wszyscy do domu! Macie tam siedzieć, zrozu­miano?

Skierował się przez pale ku chacie Thurgooda. Po drodze przyłączyła się do niego pani Macomber, która też zauważyła przybycie szeryfa.

W domu Allie i Trzej Detektywi poszli na piętro, gdzie kursowali od jednego okna do drugiego, by zobaczyć, co się dzieje. Po pewnym czasie zajechał ambulans i zatrzymał się przed wejściem do kopalni. Ponad godzi­nę później odjechał z powrotem do miasta. Tymczasem przybyło kilka innych pojazdów, między innymi samochód patrolu drogowego. O trzeciej wrócił pikapem do domu Harrison Osborne.

— No? — przywitała go Allie. — Zaaresztowali Thurgooda?

— Oczywiście, że nie. Dlaczego mieliby go aresztować? Kimkolwiek jest nieboszczyk, nie żyje już od bardzo dawna. Koroner dokona sekcji zwłok, ale wszystko wskazuje na to, że ten człowiek wszedł do kopalni przed laty, wpadł do szybu i skręcił kark. Nie ma to nic wspólnego z Thur­goodem. Musiało to się stać jeszcze przed opieczętowaniem kopalni.

— Pięć lat temu — dodała Magdalena, która przyszła właśnie z kuchni.

— Nieszczęśnik. Pięć lat tam był i nikt o tym nie wiedział

— To wtedy opieczętowano kopalnię? — zapytał Pete. — Myśla­łem, że została zamknięta czternaście lat temu.

— Słusznie, Pete — odparła Magdalena. — Zamknięto ją bardzo dawno, ale wciąż można było wejść do środka. Dopiero przed pięciu laty, jakoś na wiosnę, założono na wejście żelazną kratę i zaplombowano ją. Pamiętam to.

Jupe siedział na podłodze, podrzucając bezmyślnie kamyk.

— Co to jest? — zapytała Allie.

Jupe chwycił kamyk.

— Podniosłem go rano w kopalni, nim odeszłaś z latarką — poślinił palec i potarł kamyk. — Mówiłaś, że to była kopalnia srebra. Czy złoto też tam było?

— Nigdy o tym nie słyszałem — odpowiedział mu wujek Harry. Jupe popatrzył na kamyk pod światło.

— Są w nim jaśniejsze okruchy. Prawdopodobnie to piryt. Nazywają go fałszywym złotem.

Piryt mnie nie obchodzi. Chciałabym natomiast wiedzieć, dlaczego Wesley Thurgood nie zawiadomił, że w kopalni są zwłoki — powiedziała Allie. — Trzeba było nam tam pójść, żeby go do tego zmusić. Skoro zobaczyliśmy te zwłoki, nie miał innego wyjścia.

Wujek Harry stracił cierpliwość.

— Wesley Thurgood nie wiedział, że w kopalni leżą jakieś zwłoki. Do­piero w zeszłym tygodniu usunął kratę blokującą wejście i nie miał czasu na dokładne zbadanie szybów. Nie miał żadnego powodu, żeby zataić istnie­nie zwłok. Allie, jeśli nie zaprzestaniesz bezpodstawnych oskarżeń, będę zmuszony okręcić ci głowę workiem i zamknąć cię w piwnicy!

Zajechał samochód i po chwili na ganku rozległy się kroki szeryfa. Magdalena otworzyła mu drzwi, nim zdążył zapukać. Wujek Harry podniósł się, ale szeryf zwrócił się do Allie.

— Czy wiesz, dlaczego nazywają tę kopalnię „Śmiertelną Pułapką”?

Allie skinęła głową.

— Można się w niej zabić, prawda?

Allie ponownie skinęła głową.

— Wiem, szeryfie.

— Jeśli kiedykolwiek wejdziesz tam znowu, zaaresztuję cię i oddam pod sąd. Twój wujek będzie miał kłopoty. To samo dotyczy was, chłopcy.

Szeryf usiadł na krześle na wprost fotela wujka Harry'ego.

— Czy wiecie, kim był ten człowiek? — zapytał pan Osborne.

— Myślę, że tak. W tylnej kieszeni jego spodni znaleziono portfel, a w nim dowód osobisty i adres w San Francisco. Skontaktowaliśmy się z tamtejszą policją. Pytaliśmy, czy pięć lub nawet więcej lat temu zgłoszo­no u nich zaginięcie niejakiego Gilberta Morgana. Okazało się, że ponad pięć lat temu, w styczniu, Gilbert Morgan, występujący również pod nazwiskiem George Milling, Glen Mercer i George Martins, został zwolnio­ny warunkowo z więzienia San Quentin po sześciu z piętnastu lat, na które skazano go za napad z bronią w ręku. Dwukrotnie zgłosił się u nadzorującego go oficera policji, po czym znikł. Od tego czasu jest na policyjnej liście poszukiwanych. Przeprowadzimy jeszcze identyfikację, sprawdzimy uzębienie, ale ogólna charakterystyka się zgadza. Ciała jest nieźle zachowane. Klimat tu mamy tak suchy, że zostało niejako zabal­samowane.

— Biedny pan Thurgood — powiedziała Allie z udanym współ­czuciem. — Na pewno nie miał pojęcia, że w kopalni są zwłoki.

— Na pewno. Inaczej, od razu dałby mi znać.

Z tymi słowami szeryf podniósł się.

— Pamiętaj, co ci mówiłem, moja panno.

Wyszedł wraz z wujkiem Harrym. Stali chwilę na podjeździe rozmawiając cicho.

— To dziwne, że Thurgood nie zbadał kopalni zaraz po zdjęciu kraty — powiedział Jupiter. — Ja, gdybym kupił kopalnię, zrobiłbym to na pewno.

— Mówiłam ci, że jest dziwny! — wtrąciła Allie.

— Pięć lat temu — ciągnął Jupe — w styczniu pięć lat temu, złodziej nazwiskiem Gilbert Morgan zostaje zwolniony z więzienia. Zgłasza się do swego opiekuna w San Francisco, po czym znika. Pewnego dnia, między styczniem a zaplombowaniem kopalni na wiosnę, przybywa do Twin Lakes, wchodzi do kopalni i zabija się. Ciekawym, gdzie był przedtem. Magdaleno, czy mógł być tutaj?

Magdalena potrząsnęła głową.

— Twin Lakes to małe miasto. Zauważono by obcego.

— Słusznie — przytaknął Jupe. — Będąc zbiegiem, człowiek stara się nie zwracać na siebie uwagi. Udaje się tam, gdzie łatwo zginąć w tłumie. On jednak przybył tutaj.

— Zastanawiam się, co jeszcze wydarzyło się w Twin Lakes pięć lat temu — odezwała się Allie. — Zaplombowano kopalnię z bandytą we­wnątrz. Może ktoś interesujący był wtedy w mieście? Na przykład Wesley Thurgood?

— Byłbym mocno zdziwiony, gdyby się okazało, że był — powiedział Bob, który przerzucał leżące na stoliku pisma. — Jeśli chcesz, możemy to sprawdzić.

— Jak? — zapytała Allie.

— W lokalnej gazecie — Bob trzymał w ręce niewielkiego formatu pismo. — Nazywa się „Gazeta Twin Lakes”. Zawiera artykuły absolutnie o wszystkim, co dzieje się w mieście, nawet kto do kogo i skąd przyjechał z wizytą. Gdybyśmy mogli przejrzeć archiwa gazety, może dowiedzieli­byśmy się, co zaprowadziło takiego przestępcę jak Gilbert Morgan do Twin Lakes.

— Świetny pomysł! — ucieszyła się Allie. — Chodźmy! Znam redak­tora. Przeprowadził ze mną wywiad, kiedy tu przyjechałam. Zagadam go, a wy przejrzycie archiwum.

— Myślisz, że twój wujek wypuści nas z domu? — zapytał Pete.

— Myślę, że pozwoli nam pójść, gdziekolwiek mamy ochotę, byle nie do kopalni!

Rozdział 7

Na tropie zmarłego

Wujek Harry z miejsca odmówił Allie i chłopcom zgody na opuszczanie rancza tego popołudnia. Zamiast tego, wysłał ich do pracy przy choinkach. Allie dąsała się przez wiele godzin.

Następnego rana jednak wujek Harry zmiękł. Kiedy Allie powiedziała, że chciałaby zabrać Trzech Detektywów do miasta, Poprosił tylko:

— Nie przepadajcie na cały dzień.

— To niemożliwe — odparła Allie. — Co można robić przez cały dzień w Twin Lakes?

Na milową wyprawę do miasta wybrali się piechotą. Na piaszczystej drodze minęła ich kilka samochodów zmierzających z wolna w stronę po­siadłości Thurgooda. Jeden z nich przystanął, gdy zrównał się z nimi, i jakiś mężczyzna zawołał do nich przez okno:

— Czy to droga do „Śmiertelnej Pułapki”?

— Tak — odpowiedziała Allie.

— Świetnie! — samochód ruszył, ale zaraz zatrzymał się znowu. —A może to wy jesteście tymi dziećmi, które znalazły zwłoki?

— Chodź, Allie, idziemy. — Bob wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.

— Hej, poczekajcie! — mężczyzna wysiadł z samochodu. Trzymał aparat fotograficzny — Zrobię wam zdjęcie, okay?

— Nie, to nie jest okay — powiedział Pete.

Ruszyli dalej, starając się iść jak najszybciej. Minął ich następny samo­chód i poczuli na sobie zaciekawione spojrzenia jego pasażerów.

— Można się była tego spodziewać — powiedział Jupe. — Wczoraj wieczorem doniesiono o „Śmiertelnej Pułapce” w wiadomościach telewizyj­nych, a ludzie są przecież ciekawi.

— Ale ty lepiej nie pozuj do żadnych zdjęć. — Pete ostrzegł Allie. —Czuję, że twemu wujkowi by się to nie spodobało.

— Ja tego nie czuję, ja ta wiem — odparła.

Na głównej ulicy miasta panował ożywiany ruch. Krążyły samochody, po chodnikach kręcili się ciekawscy. Pod sądem mały tłum oblegał spoco­nego i znękanego szeryfa Taita, który mówił coś gestykulując.

— Reporterzy w pogoni za sensacją — powiedział Bob.

Redakcja „Gazety Twin Lakes” mieściła się w dawnym sklepie. Od ulicy miała okno wystawowe. Wewnątrz stały dwa sponiewierane biurka. Na jednym piętrzyły się rachunki, awiza i gazety z innych części stanu. Przy drugim siedział tyczkowaty mężczyzna o przerzedzonych, rudych włosach i strych rysach twarzy. Wyglądał na wielce podekscytowanego i stukał zajadle na maszynie do pisania.

— Allie! — wykrzyknął. — Spadasz mi z nieba! Rozmawiałem z Benem Taitem i powiedział mi, że to ty znalazłaś zwłoki w kopalni.

Allie uśmiechnęła się.

— Jak dotąd, jest pan, panie Kingsley, jedyną osobą, którą to cieszy. Pan Thurgood chce mi skręcić kark, szeryf Tait wpakować do więzienia, a wujek Harry jest na mnie tak wściekły...

— Wiem. Nie martw się, przejdzie mu. Tylko trzymaj się odtąd z dala od kopalni. Byłbym niepocieszony, gdybym musiał wydrukować twój ne­krolog. — Pan Kingsley spojrzał na Trzech Detektywów. — Czy to twoi przyjaciele z Los Angeles?

— Tak, to jest Jupiter Jones, ten przy drzwiach to Pete Crenshaw, a ten w okularach to Bob Andrews. Jego tato pracuje w „Los Angeles Times”.

— Ho, ho, to jest dopiero gazeta! — powiedział pan Kingsley.

— Tak, proszę pana — przytaknął Bob.

Przesunął się w stronę przepierzenia, które oddzielało część biurową od olbrzymiego ciemnego pomieszczenia na tyłach budynku. Dostrzegł tam niewielką prasę rotacyjną i linotyp. Poczuł zapach farby drukarskiej, kurzu i stęchlizny.

— Chcesz się rozejrzeć? — zapytał pan Kingsley.

— Bardzo — odpowiedział Bob. — Interesuje mnie, jak powstaje gazeta. Czy pan sam obsługuje linotyp?

— Wszystko robię sam. Przeważnie jest niewiele pracy, ale ten tydzień jest wyjątkowy. Mam o czym donieść. Allie, siadaj tutaj i opowiedz mi, jak to zajrzałaś do szybu i zobaczyłaś zwłoki. A wy, chłopcy, rozgośćcie się. Za­palcie sobie tam z tyłu światło i jak macie ochotę, obejrzyjcie wszystko.

Trzej Detektywi weszli za przepierzenie. Jupe przekręcił kontakt i jarze­niówki pod sufitem wypełniły pomieszczenie oślepiającym światłem. Bob wskazał regały wzdłuż ściany. Ułożono na nich rzędy pudeł na akta, każde oznaczone datą.

— To są stare numery gazety.

— Weźmy te sprzed pięciu lat — szepnął Jupe.

Bob skinął głową zabrali się do ściągania pudeł z półek. Gazety z roku, w którym opieczętowano kopalnię, zajmowały aż sześć pudeł.

— Przejrzyjcie każdy egzemplarz — powiedział Jupe. — Czytajcie tylko tytuły. Nie wolno nam przeoczyć niczego co może stanowić poszlaki

Usiedli na podłodze, każdy wziął plik gazet i zabrali się do przeglądania. Z biura dobiegał ich głos Allie, gdy wyraźnie i z podekscytowaniem opisywała Kingsley'owi to, co ten niewątpliwie już wiedział — jakim przygnębiającym wstrząsem było dla nich odkrycie zwłok.

Z początku stare gazety przyniosły same rozczarowania. Znaleźli doniesienia o dwóch małych pożarach, reportaż o zakupie nowego samochodu dla urzędu szeryfa i notatki o ludziach przybyłych z parodniową wizytą do krewnych w Twin Lakes. Nie było nic związanego z Gilbertem Morganem. Wreszcie Jupe znalazł jakąś wzmiankę w numerze gazety z dwudziestego dziewiątego kwietnia.

— Tutaj może jest coś.

— Co takiego? — zapytał Bob.

Jupe czytał jeszcze przez chwilę, wreszcie podniósł wzrok

— Pięcioletnia dziewczynka oddaliła się z domu pod miastem i zaginę­ła na trzy godziny. Poszukujący znaleźli ją w kopalni „Śmiertelna Pułapka”. Wygląda na to, że wejście było kiedyś zabite deskami, ale w ciągu lat wandale i ciekawscy wyłamali część desek. Dziewczynka weszła do środka i zasnęła. Rodzice dziecka postanowili urządzić zbiórkę na solidne zabez­pieczenie wejścia do kopalni. Mówili, że gdyby dziewczynka poszła dalej, mogłaby się zabić. Jak wiemy, mogło się to istotnie stać.

Jupe zaczął szukać wokół siebie.

— Gdzie jest gazeta z szóstego maja?

— Tutaj — Bob wręczył mu gazetę, którą właśnie czytał. — Na tytu­łowej stronie jest artykuł o kopalni. Właściciel sklepu spożywczego w Twin Lakes ustawił pusty dzban na wodę przy kasie i prosił klientów o wrzucanie do niego datków na zabezpieczenie wejścia do kopalni. W ciągu dwu dni zebrano fundusz wystarczający na zakup żelaznej kraty. Zamówiono ją w Lordsburgu i planowana zamocowanie jej czternastego maja.

Dalsze szczegóły na ten temat znaleźli w gazecie z trzynastego maja, a dwudziestego maja pojawił się artykuł o tym, jak to podjęcie zwykłych kroków bezpieczeństwa może stać się wielką sensacją w małym mieście. Najpierw odbyła się parada a następnie ceremonia zainstalowania kraty.

— Zrobili z tego wielkie wydarzenie — powiedział Pete.

— Słyszałeś, co powiedział pan Kingsley — przypomniał mu Bob. —Tu niewiele się dzieje. Opieczętowanie kopalni mogło być wielkim wyda­rzeniem.

Przewrócił kilka stron gazety i oglądał zdjęcia paradujących mieszkań­ców. Nagle wykrzyknął.

— O! Tu coś jest! Na czwartej stronie. Kiedy udano się do kopalni, by założyć kratę, znaleziono przy wejściu porzucony samochód. Był to czteroletni chevrolet, który został zidentyfikowany jako samochód skradziony przed trzema dniami z parkingu przy centrum handlowym w Lordsburgu. Cytują tu nawet szeryfa Taita. Uważał, że samochód ściągnęły miejscowe wyrostki, fundując sobie w ten sposób darmowy powrót z Lordsburga. Ostrzega, że jeśli przyłapie któregoś na takiej przejażdżce, dopatrzy, by wylądował w więzieniu.

Bob podniósł wzrok znad gazety. Jupe szczypał dolną wargę, co często robił, gdy myślał intensywnie.

— W Lordsburgu zostaje skradziony samochód i znajdują go pod ko­palnią w Twin Lakes w dniu jej opieczętowania — rozważał. — We­wnątrz zaś kopalni leży człowiek skazany za kradzież. Nie sądzę, żebyśmy bardzo się mylili przyjmując, że samochód skradł właśnie ten człowiek, który zabił się w kopalni. Pojechał nim do Twin Lakes i zostawił go przed kopalnią. Dla jakiegoś powodu wszedł do środka... i już stamtąd nie wyszedł.

— Okay — powiedział Pete — ale nie przynosi nam to nic nowego poza tym, że prawdopodobnie z San Francisco pojechał on do Lordsburga, a stamtąd do Twin Lakes. Ale dlaczego? Co zaprowadziło go tutaj?

Jupe wzruszył ramionami. Bob wrócił do przeglądania gazet. Nie zna­lazł jednak nic, co choć odlegle byłoby związane z tajemnicą. Nie było też wzmianki a Wesley'u Thurgoodzie. W listopadowym numerze doniesiono o powrocie do Twin Lakes pani Macomber. Pisano, że zakupiła kawałek dawnej kopalnianej posiadłości.

— Zastanawiam się, w jakim czasie po opuszczeniu San Francisco Gilbert Morgan pojechał do Lordsburga — odezwał się Jupiter.

Pete oparł się o linotyp.

— Kto wie? Złamał przecież przepisy warunkowego zwolnienia. Mu­siał się ukrywać. A wszystko zdarzyło się pięć lat temu. Trop zdążył wy­parować.

— To prawda — przyznał Jupiter. — Wydaje się, że przyjechał tu bez powodu. Był tu jednak, i to w kopalni, którą z czasem kupił Wesley Thurgood. Jak on mógł nie wiedzieć o zwłokach? Czy może zachodzić jakiś związek między dobrze prosperującym biznesmenem a Morganem wy­rzutkiem, warunkowo zwolnionym kryminalistą? Pozostaje nam w tej chwili tylko jedno.

— Co? — zapytał Pete.

— Postarać się prześledzić przeszłość Morgana. Jeśli zatrzymał się w Lordsburgu, musiał gdzieś mieszkać. Wiem, że to niemal beznadziejne po tylu latach, ale możemy spróbować. Warto sprawdzić w gazetach i księ­dze adresowej. To jedyne co możemy zrobić.

Rozdział 8

Nocna przygoda

Na ranczo wrócili wczesnym popołudniem. Wujek Harry stał na ganku z twarzą czerwoną z irytacji. Na podjeździe zobaczyli trzy samochody, kilka osób oblegało ganek.

— Moja siostrzenica absolutnie nie może z nikim rozmawiać — mówił wujek Harry. — To mała, wrażliwa dziewczynka jest zbyt przygnębiona po...

Urwał na widok Allie i chłopców.

— Allie, do domu! — zeskoczył z ganku, złapał Allie za łokieć i we­pchnął ją do środka. Jupiter, Pete i Bob udali się za nią. Wujek Harry wszedł na końcu i zatrzasnął drzwi.

— To są reporterzy i nie życzę sobie, żebyście z nimi rozmawiali.

— Za późno. Właśnie rozmawiałam z panem Kingsleyem — oświad­czyła Allie.

— Kingsley to co innego — powiedział wujek Harry. — Jest mało prawdopodobne, by twoi rodzice dostali „Gazetę Twin Lakes” na Dalekim Wschodzie. A teraz chcę, żebyś dziś więcej nie wychodziła z domu. Wy również, chłopcy. Jutro także, na wypadek, gdyby ci ludzie byli wciąż tutaj.

— Mieliśmy nadzieję, proszę pana, że pojedziemy jutro do Lordsburga. — powiedział Jupe.

— Po co?

Jupe wyjął z kieszeni znaleziony w kopalni kamyk.

— Chciałbym pokazać to jubilerowi.

Harrison Osborne uśmiechnął się.

— Myślisz pewnie, że to bryłka złota. Mylisz się. Tu nie ma złota. Ale będę musiał pojechać w tym tygodniu do Lordsburga. Możecie zabrać się ze mną Allie również. Prawdę mówiąc, muszę was wziąć ze sobą. Nie odważyłbym się zostawić was samych w domu. Strach pomyśleć, w co moglibyście się wpakować.

Wyszedł następnie na dwór, żeby odprawić reporterów. Trzej Detek­tywi zaś i Allie spędzili resztę dnia na czytaniu i grze w loteryjkę. Allie wbiegała od czasu do czasu na piętro popatrzeć przez okno na posiad­łość Wesleya Thurgooda. Donosiła wesoło, że Thurgood stoi na warcie z dubeltówką i że pies, zmęczony szczekaniem na ciekawskich, poszedł spać.

Tego wieczoru chłopcy udali się wcześnie do swego pokoju. Z okna widzieli, że w chacie Thurgooda pali się światełko. Zgasło jednak, nim zdążyli położyć się do łóżek. W domu pani Macomber również zrobiło się ciemno.

— Chyba wszyscy są dziś zmęczeni — Pete rzucił się na swoje łóżko.

— Ja się walę z nóg, choć nie mam pojęcia dlaczego.

— Rodzaj opóźnionej reakcji — powiedział Bob. — Widok tego fa­ceta w kopalni wczoraj był straszny. Wiem, że to przestępca i w ogóle nędzny typ, ale przykro zginąć w ten sposób.

— Ciekaw jestem, co on tu robił? — Jupe Wypowiedział głośno pyta­nie, które zadawał sobie przez cały dzień. — Może w Lordsburgu wpad­niemy na jakiś jego trop.

— Czy masz naprawdę zamiar pokazać ten kamyk jubilerowi? —zapytał Bob.

— Nie zaszkodzi, a przy tym da nam to pretekst do urwania się wujkowi Harryemu. Jestem pewien, że nie pochwalałby naszego zaintere­sowania tym martwym przestępcą.

— Naszego, ale nie Allie — powiedział Bob, gasząc światło. — Ją interesuje wyłącznie Thurgood, a wątpię, byśmy odkryli jakieś powiązania między nim a przestępcą.

— Może nie odkryjemy żadnych takich powiązań, ale wciąż nie daje mi spokoju, dlaczego Thurgood nie znalazł wcześniej tych zwłok. Doprawdy dziwne, że nie ciekawiło go zbadanie własnej kopalni.

Chłopcy zasnęli wśród rozmyślań o nieboszczyku w kopalni. Jak doszło do tego, że tu się znalazł, i jak zginął?

Była późna noc, gdy Pete się obudził. Ze zmarszczonym czołem nasłu­chiwał w ciemności. Coś poruszało się na dworze, za otwartym oknem. Uniósł się na łokciu, gdy dobiegło go niepewne, oporne skrzypnięcie.

— Jupe! — zawołał cicho. — Bob! Słuchajcie!

— Hę? — Bob obrócił się na łóżku. — O co chodzi?

— Ktoś właśnie otworzył drzwi szopy.

Pete wstał i podszedł boso do okna. Wychylił się przez nie, opierając się o parapet. Bob i Jupe przyłączyli się do niego.

— Teraz drzwi się zamknęły — powiedział Bob.

Po chwili zobaczyli przez boczne, zakurzone okna szopy przesuwające się wewnątrz światło. Zachybotało i zgasło, po czym znów się zapaliło.

— Ktoś używa zapałek! Chodźmy! — zawołał Jupe.

Błyskawicznie włożyli koszule i dżinsy i wsunęli tenisówki na bose stopy. Przekradli się w dół po schodach i bezgłośnie otworzyli drzwi fron­towe.

Księżyc zaszedł, gdy znaleźli się na podjeździe. Z Jupe'em na czele szli po omacku w stronę szopy. Parę kroków od niej Bob nastąpił na kamień i przewrócił się, wydając ledwie słyszalny okrzyk.

Światło zamigotało i w szopie zrobiło się ciemno.

— Do licha! — szepnął Pete.

Bob siedział na ziemi i rozcierał nogę w kostce. Podniósł się po chwili i znowu ruszyli w trójkę do szopy. Jupe wyciągnął rękę i dotknął klamki, która zgrzytnęła lekko.

Nagle drzwi rozwarły się i uderzyły Jupitera w pierś, co powaliło go na ziemię. Pete skoczył w bok. Z szopy wypadła krępa postać, przebiegła koło nich i znikła między choinkami.

— Co się dzieje?! — zawołano gromko z domu. — Kto tam?!

Jupe pozbierał się z ziemi.

— W szopie był rabuś!

— Dobry wieczór! — zawołał wujek Harry. — Dzwonię po szeryfa.

— Przyszedł stamtąd — Pete wyciągnął rękę w stronę posiadłości Thurgooda.

Chłopcy nasłuchiwali, ale wokół panowała cisza. Pola choinek były ciemne i spokojne.

— Nie mógł ujść daleko — powiedział Jupe.

Pete przełknął ślinę i wsunął się między drzewa. Nastawiał uszu, czujny na każde poruszenie. Przez kilka chwil Bob i Jupe szli tuż za nim, potem Jupe cicho oddalił się w lewo, a Bob w prawo. Pete posuwał się na wprost, stawiając ostrożnie krok za krokiem i omijając gałęzie, które mogły podciąć mu nogi.

Wtem zatrzymał się. Dobiegł go chrapliwy, świszczący oddech kogoś z trudem łapiącego powietrze. Pete usłyszał pulsowanie własnej krwi. Ktoś był bardzo blisko i dyszał ciężko jak po długim biegu.

Pete zamarł, słuchając chrapliwego oddechu. Nieznajomy zdawał się ukrywać o parę stóp od niego, zaraz za choinką, odległą na wyciągnięcie ręki. Pete otwierał już usta, by przywołać Jupe'a i Boba, ale zawahał się. Jego krzyk znowu wypłoszy rabusia.

Z drogi dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu I Pete uśmiechnął się do siebie. To powinien być wezwany przez wujka Harryego szeryf, a on właśnie przyłapał intruza.

Lecz gdy samochód skręcił w bramę i jego światła omiotły pole choinek, rabuś czmychnął spod osłony gęstego drzewa. Pete skoczył za nim. Nagle, na tle nocnego nieba zobaczył uniesione ramię i coś, co kazało mu rzucić się na Ziemię. Gdy padł, śmignęło śmiertelne ostrze, ścinając wierzchołek małego drzewka! Nieznajomy, dysząc i potykając się, uciekał znowu między drzewami.

Pete drżąc, podniósł się na klęczki. Nagle stanął przy nim Jupe.

— Maczeta! — krzyknął Pete. — On ma maczetę i o mało nie odciął mi głowy!

Rozdział 9

Zagadkowa eksplozja

Szeryf Tait przybył wraz z pomocnikiem, młodym człowiekiem o nazwi­sku Blythe. Wysłuchali relacji o intruzie w stodole i jego ataku na Pete'a, po czym, wyposażeni w latarki o dużej mocy, ruszyli między drzewa. Na trop włóczęgi wpadli pod drzewem, przy którym zatrzymał się Pete. Szeryf szedł po odciskach stóp, póki trop nie zaginął wśród licznych śladów na drodze przy posiadłości Thurgooda.

Chłopcy i Allie obserwowali pościg z okien na piętrze. Szeryf z pomoc­nikiem obudzili Thurgooda i przy akompaniamencie wściekłego ujadania psa, weszli do chaty. Następnie poszli do kopalni. Pani Macomber wstała również, bo paliło się u niej światło. Poszukujący zaszli też do niej i do każdego z jej pustych domów. Ponad godzinę później wrócili na ranczo.

— Musiał uciec w góry — mówił szeryf do wujka Harryego. — Nie wytropimy go tam po ciemku. To zresztą nie bardzo ma sens. Prawdo­podobnie był to jeden z tych pomyleńców, których wiadomość o zwłokach w kopalni ściągnęła z Lordsburga i Silver City. Zawsze się tacy napatoczą, gdy się zdarzy coś niezwykłego. Wolałbym tylko, żeby nie używał tak pochopnie maczety.

Szeryf Tait i pomocnik Blythe odjechali do miasta, a wujek Harry za­mknął dobrze drzwi frontowe i wszystkie okna na parterze.

Rano obudził chłopców serdeczny śmiech, dobiegający z dołu. Gdy zeszli, zastali Allie przycupniętą na wysokim stołku w kuchni. Patrzyła z widoczną przyjemnością na siedzącą przy stole panią Macomber, która popijała kawę i rozmawiała z ożywieniem z Magdaleną. Jej opalona twarz jaśniała podekscytowaniem.

— Przepraszam, jeśli zaniepokoiliśmy panią w nocy — powiedział Jupe, gdy zostali przedstawieni.

— Nie czułam się zaniepokojona — roześmiała się pani Macomber.

— Przypomniały mi się dawne czasy. Co za miasto było z Twin Lakes czterdzieści pięć lat temu! Szeryf rozdzielał walczących w każdy sobotni wieczór.

— Skoro mówimy o dawnych czasach — odezwała się Allie — czy pamięta pani Wesleya Thurgooda?

Pani Macomber zaśmiała się.

— Jak mogłabym zapomnieć? Widzę go przecież codziennie.

— Nie, chodzi mi o to, czy pamięta go pani, kiedy był małym dzieckiem. Mówi, że się tutaj urodził.

— To prawda. Jego rodzice mieszkali w małym, zielonym domu koło sądu, a ojciec pracował jako sztygar na nocnej zmianie. To był prawdziwy górnik. Wesley był ostatnim chłopcem, który się tu urodził przed moim wyjazdem. Okres koniunktury się kończył i ludzie zaczynali wyjeżdżać. Wesley stawiał pierwsze kroki, kiedy zamknięto kopalnię i jego rodzina opuściła miasteczko. Wciąż sobie myślę, żeby go zapytać, co się z nimi potem działo, ale jakoś nigdy nie ma okazji. Ciągle jest piekielnie zajęty, jeździ wszędzie tą swoją fantazyjną czerwoną ciężarówką, to coś ładuje, to uwija się wokół kopalni. Dziś rano wyruszył o świcie. Widziałam go w tym idiotycznym kasku, który mu jest tak potrzebny, jak mnie druga głowa.

Drogą przejechał samochód. Allie pobiegła do okna na piętrze. Wkrótce wróciła z nowiną, że zjawił się Thurgood z dwoma mężczyznami.

— Wyglądają na Meksykanów. Co on teraz szykuje?

— Możesz go zapytać — powiedziała pani Macomber.

— Nie mogę, bo on ze mną nie rozmawia a wujek Harry przysiągł, że mnie zamknie w piwnicy, jak będę się naprzykrzać Thurgoodowi.

— Wątpię, żeby to zrobił — pani Macomber wstała i skierowała się ku drzwiom.

W ciągu następnych dni detektywi przycięli drzewka na największym polu i zabrali się do następnego. Allie trochę pracowała z nimi, ale więk­szość czasu spędzała na swym koniu, galopując po polu Sąsiadującym z posiadłością Thurgooda. Zauważyła, że dwaj czarnowłosi i czarnoocy mężczyźni mieszkają w dawnym budynku przykopalnianym. Nową lśniącą kłódkę założono u drzwi małej drewnianej komórki, stojącej blisko wejścia do kopalni. Thurgood nadal odbywał swe tajemnicze podróże samocho­dem. Następnego dnia po przybyciu robotników, ciężarówka dostarczyła cement, liczne słupki stalowe i wielkie zwoje siatki ogrodzeniowej. Robot­nicy, pod nadzorem Thurgooda, zaczęli stawiać dwumetrowe ogrodzenie wokół posiadłości.

— Zadaje sobie wiele trudu, żeby zabezpieczyć bezwartościową kopal­nię — mówiła Allie tego dnia przy obiedzie. — Kogo miałaby obchodzić ta kopalnia?

— Ciebie — odpowiedział wujek Harry. — Dałabyś wszystko, żeby tam się dostać, i on o tym wie. Nie mówię już o tych typach, które się tu zbiegły, gdy znaleziono zwłoki. Nie dziwię się, że stawia ogrodzenie. Gdyby interesowano się tak choinkami, jak tą kopalnią, też bym się ogrodził.

Po obiedzie wujek Harry wyszedł spryskać środkiem chwastobójczym pole przy drodze. Jupe odchylił się na oparcie krzesła.

— Choinki nikogo nie interesują. Po co więc przyszedł tu rabuś tamtej nocy? Czy jest w tej szopie coś, co mogłoby zainteresować nawet najmniej wybrednego łowcę osobliwości?

Nikt nie znalazł na to odpowiedzi. Po sprzątnięciu talerzy postanowili raz jeszcze rozejrzeć się w szopie.

— No i nic — powiedział Pete. — Kupa siana dla koni, trochę na­rzędzi i stary, niefunkcjonujący samochód.

— Może rabuś chciał tylko wziąć maczetę? — podsunęła Allie.

— Co za makabryczny pomysł — powiedział Bob. — Maczeta to okropna broń. Jeśli komuś potrzebna jest broń, dlaczego akurat maczeta? Lepszy byłby rewolwer. Myślę, że wiele osób w okolicy musi je mieć.

Wyszli z szopy właśnie w chwili, gdy bramę mijał czerwony samochód Thurgooda jadącego do domu. Obok Thurgooda siedział dystyngowany pan w lekkim, letnim ubraniu i białym kapeluszu. Allie i chłopcy puścili się pędem do domu. Wbiegli na piętro, skąd mieli lepszy widok na posiadłość tajemniczego sąsiada.

Robotnicy nie pracowali przy ogrodzeniu. Jeden z nich wychodził właś­nie z kopalni. Pchał taczki wyładowane ziemią i kamieniami, patrząc tępo przed siebie. Gdy zrównał się z Thurgoodem, ten go zatrzymał. Wziął z taczek garść ziemi i pokazał to swemu gościowi. Potem odprawił robotni­ka, który wepchnął taczki na pomost, zbudowany z dwóch grubych desek, po czym znikł w bocznych drzwiach przykopalnianego budynku. Thurgood i jego gość weszli do kopalni.

Minutę później Allie i chłopcy usłyszeli stłumiony odgłos eksplozji. Dud­nił przez parę sekund i zamarł.

— On znowu strzela! — wykrzyknęła Allie.

— To nie brzmiało jak strzał — powiedział Jupiter. — To był odgłos czegoś znacznie silniejszego. Jakiegoś ładunku wybuchowego.

Pani Macomber wyszła na ganek swego domu po drugiej stronie drogi i spoglądała w kierunku kopalni.

Thurgood i jego gość wynurzyli się na zewnątrz. Towarzyszył im drugi robotnik. On również pchał wyładowane taczki do budynku przykopalnia­nego. Thurgood rozmawiał przez chwilę ze swym towarzyszem, po czym obaj wsiedli do czerwonej ciężarówki i wyjechali na drogę. Thurgood nie spojrzał nawet na stojącą wciąż na ganku panią Macomber. Ta, gdy tylko odjechali, przecięła drogę i zbliżała się szybko do domu wujka Harry'ego, zapinając niecierpliwie swą wielką, indiańską bransoletę. Trzej Detektywi i Allie zeszli ze schodów i spotkali ją przy drzwiach.

— Co wy na to?! — wykrzyknęła. — Wesley Thurgood uruchomił kopalnię!

Z kuchni wyszła Magdalena.

— Ależ nie, señora! W tej kopalni nie ma niczego. Sama pani mówiła, ze całe srebro zostało wybrane.

— Mimo to, on stamtąd coś wydobywa — upierała się pani Macomber. — Zakłada ładunki wybuchowe. Czy pani tego nie słyszała? Nie mam wątpliwości, co to za odgłos. Zbyt dobrze go znam.

— Tylko pozoruje jakieś prace — odezwał się Pete. — A może chce obrócić kopalnię w atrakcję dla turystów? Wiecie, tak jak ludzie, którzy kupują stare wymarłe miasteczka i je remontują.

Ta myśl przeraziła panią Macomber.

— Zrujnuje nasze miasto! Turyści to sznury samochodów i brud...

— Cóż na to poradzimy, to jego posiadłość — powiedziała Allie, na­śladując swego wujka.

Pani Macomber prychnęła niecierpliwie, odwróciła się i wyszła. Jupe rozważał sytuację, kołysząc się w przód i w tył na piętach.

— Wątpię, żeby Wesley Thurgood zamierzał otworzyć kopalnię dla turystów. Twin Lakes leży zbyt daleko od głównej szosy.

— Co więc robi? — zapytał Pete.

Jupe uśmiechnął się.

— Możemy spróbować wypytać jego robotników. Thurgood wyjechał właśnie ze swoim gościem. Chodźmy, zobaczymy, co da się od nich wyciągnąć.

Po paru minutach Trzej Detektywi i Allie stali przy ogrodzeniu i próbo­wali nawiązać kontakt z Meksykanami. Zwrócili się do nich po angielsku — nie było reakcji. Powiedzieli kilka słów po hiszpańsku, też bez rezultatu. Meksykanie tylko spoglądali na nich podejrzliwie.

Zawiedzeni, wrócili do domu, prosząc o pomoc Magdalenę.

— Pani mówi ich językiem, nie będą się pani obawiać — przekonywał ją Pete.

Magdalena wyruszyła dość chętnie w stronę posiadłości Thurgooda, ale wkrótce wróciła z niczym. Robotnicy ją również zignorowali. Podeszła dość bliska, żeby podsłuchać, o czym mówią między sobą, ale pies zaczął szczekać i pochwyciła tylko jedno słowo: oro.

— Oro? — powtórzył Jupe. — To znaczy złoto! Czyżby Thurgood wydobywał złoto?

— Ależ to kopalnia srebra! — zaoponowała Magdalena.

— Złota i srebro często występują obok siebie — Jupe wyjął z kiesze­ni kamyk z błyszczącymi okruchami. — Allie, kiedy twój wujek wybiera się do Lordsburga?

— Jutro.

— Pojedziemy z nim. Jutro będziemy wiedzieli dokładnie, co zawiera ten kamyk.

Rozdział 10

Czy wszystko złoto, co się świeci?

Wujek Harry zaparkował samochód w Lordsburgu przy poczcie.

— Zamówiłem sadzonki w San Diego — powiedział. — Tu je od­biorę, a patem muszę zrobić sprawunki w sklepie z materiałami budowlany­mi. Spotkamy się tutaj, chłopcy, o pierwszej i pójdziemy coś zjeść przed powrotem na rancza.

— Ja idę z nimi — oświadczyła Aule.

— Zgoda. Tylko nie wpakuj się w jakieś kłopoty. Chociaż nie powinie­nem się niepokoić, bo tutaj nie ma żadnej kopalni.

Z tymi sławami wujek Harry zostawił ich i poszedł na pocztę.

— Co teraz robimy? — zapytała Allie z ożywieniem.

— Najpierw sprawdźmy kamyk Jupe'a — odpowiedział Pete. — To nie zajmie dużo czasu. Czy powiemy jubilerowi, gdzieśmy go znaleźli?

— Raczej nie — odparł Jupiter. — Lepiej unikać dalszych rabusiów, bo jeśli te okruchy okażą się złotem, zlecą się oni jak muchy do miodu. Zastaw to mnie, już coś wymyślę.

Dwie przecznice dalej znaleźli mały sklep z zegarkami i drobną biżu­terią na wystawie. Szyld informował, że właściciel, J.B. Atkinson, skupuje złoto i srebro.

— Dokładnie ta, czego nam trzeba.

Jupiter otworzył drzwi i weszli do sklepu.

Za szklanym przepierzeniem siedział na wysokim stołku pulchny, rumia­ny mężczyzna. Na oku miał soczewkę jubilerską i reperował zegarek. Zo­baczyli gablotę ze zniszczoną, lecz piękną srebrną biżuterią oraz kilkoma złotymi spinkami i pierścionkami

— Pan Atkinson? — zapytał Jupiter.

Mężczyzna za przepierzeniem odłożył miniaturowy śrubokręt zdjął z oka soczewkę i uśmiechnął się.

Jupe wydobył kamyk.

— Przebywamy u przyjaciół w pobliżu Silver City. Wczoraj byliśmy na wycieczce na wzgórzach i spotkaliśmy starego poszukiwacza

Atkinson skinął głową.

— Tak, wciąż ich można spotkać.

— Mówił — ciągnął Jupiter — że nosił kamyk długa przy sobie, ale teraz chce nam sprzedać, gdyż potrzebuje pieniędzy.

Podał kamyk jubilerowi. Atkinson oglądał go, zmrużył oko i potarł kamyk palcem; uśmiech nie schodził z jego ust.

— Ile zapłaciliście za to?

— Pięć dolarów — odpowiedział Jupe.

— To prawdziwe? — zapytała Allie.

— Kamyk jest prawdziwy, a czy jest w nim złoto, zobaczymy. — At­kinson otworzył szufladę i wyjął z niej buteleczkę z jakimś płynem i mały pilnik. Ściął pilnikiem szczyptę błyszczącego okruchu i wylał na nią kroplę płynu. — Ta jest kwas azotawy. Wchodzi w związek z niemal każdym metalem, z wyjątkiem złota.

Odczekał chwilę i skinął głową.

— Tak, mogę powiedzieć, że macie złoto!

— Czy w naturze często występuje czyste złoto? — zapytał Jupe.

— Zazwyczaj występuje w połączeniu z innymi metalami. To tutaj wy­gląda na dobry gatunek. Ciekaw jestem, gdzie je znalazł twój poszukiwacz?

— Tego nam nie powiedział — odparł Jupe.

— Myślę, że to nie ma znaczenia — Atkinson zwrócił Jupiterowi kamyk. — Pewnie pochodzi z którejś z czynnych kopalni w Kalifornii. Po­szukiwacze wciąż jeszcze zarabiają na życie, przetrząsając strumienie w pobliżu starych kopalń.

Jupe schował kamyk da kieszeni.

— Mówił pan, że złoto jest zwykle zmieszane z innymi metalami. Czy w tym złocie jest domieszka srebra?

— Nie. Jest czerwonawe, co wskazuje na obecność miedzi. Srebro nadaje złotu kolor zielonkawy. — Jubiler otworzył gablotę i wyjął spinkę, która wyglądała na bardzo starą. Zrobiono ją ze złota o zielonkawym od­cieniu, miała formę liścia. — Oto co nazywamy zielonym złotem. Zawiera około dwudziestu pięciu procent srebra i jest złotem osiemnastakara­towym. Te malutkie pierścionki w gablocie to jeszcze czystsze złoto. Ludzie zwykli kupować je w prezencie dla małych dzieci z okazji chrztu. Złota jest tutaj ponaddwudziestokaratowe, dlatego niektóre są tak starte, są przecież bardzo delikatne. Sprzedaję je jeszcze od czasu do czasu, jako ciekawostkę. I tak właśnie jest z twoim kamykiem. Jest ciekawostką. Pozostałością z dawnych dni gorączki złota.

— Czy wart jest pięć dolarów? — zapytał Pete.

— Uważam, że tak. W dzisiejszych czasach możesz zapłacić więcej za kawałek plastyku. Zachowaj to. Przyjdź do mnie, gdybyś zechciał kiedyś zrobić z tego spinkę do krawata czy coś innego.

Chłopcy podziękowali i wyszli ze sklepu.

— Prawdziwe złoto! — wykrzyknął Pete. — W tej kopalni jest złoto!

— A także miedź — dodał Jupe w zamyśleniu. — Ale złoto w na­szym kamyku nie zawiera srebra. Dziwne, skoro Śmiertelna Pułapka była kopalnią srebra. Wiem, że złoto i srebro znajduje się często w tej samej kopalni. Ale złoto, srebro i miedź?!

— Interesujące, co? — odezwała się Allie. — Ten łajdak Thurgood znalazł żyłę złota, której istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Jego ojciec pracował w tej kopalni. Może wiedział coś o złocie i powiedział synowi. Ten wymyślił, więc opowiastkę, jak to chciał wrócić do rodzinnego miasta, i kupił „Śmiertelną Pułapkę”.

Jupe zmarszczył czoło.

— Jeśli to prawda i w rodzinie przechowała się legenda o ukrytej żyle złota, dlaczego Thurgood zwlekał tak długo? Mógł zbadać kopalnię dwa­dzieścia czy więcej lat temu i kupić ją tanio. Możliwe, że nie interesowało go to jako młodego człowieka, ale kiedy cena złota wzrosła przed pięciu laty, musiał pomyśleć o kopalni. Dlaczego wtedy nie przyjechał?

— Skąd wiesz, że nie przyjechał? — upierała się przy swoim Allie. —Może był tam pięć lat temu, kiedy Gilbert Morgan wpadł do szybu? Może byli wspólnikami? Może pobili się Thurgood zepchnął Morgana?

— Allie, to są bzdury! — wykrzyknął Bob. — Dlaczego by majętny biznesmen Thurgood, miał się tak napalić na starą kopalnię? Nie widzę powodu. Jeśli tam jest złoto i on o tym wiedział, niepotrzebny był mu wspólnik. Nikt mu przecież nie stawiał żadnych pytań, kiedy kupował po­siadłość, prawda? Ale wracając do Morgana, czy nie pora, żebyśmy zaczęli działać w jego sprawie?

Bob wyciągnął swój notes i odczytał:

— Gilbert Morgan pogwałcił przepisy warunkowego zwolnienia z więzie­nia. Używał także nazwisk George Milling, Glen Mercer i George Martins. Zwolniony pięć lat temu z San Quentin, znika z San Francisco prawdo­podobnie z końcem stycznia lub na początku lutego. Przypuszczalnie w maju tego roku przybywa samochodem skradzionym w Lordsburgu do Twin Lakes.

— Dobre podsumowanie — pochwalił Boba Jupiter.

— Niezależnie od tego, jaki przyjmował pseudonim, zawsze pozosta­wał przy inicjałach GM. — dodał Bob. — To wszystko, co mamy na razie. Jeśli się zatrzymał na pewien czas w Lordsburgu, mógł zostawić po sobie jakiś ślad. Czy zaczniemy od biblioteki miejskiej? Mają tam książki telefoniczne, rejestry miejskie i stare egzemplarze miejscowej gazety.

Do biblioteki zaprowadziła ich Allie. Jupe wyjaśnił bibliotekarce, że przebywa w okolicy na wakacjach i stara się odszukać dawno zaginionego wujka.

— Przysłał mojej mamie pięć lat temu pocztówkę z Lordsburga —mówił. — Pisaliśmy do niego, ale listy wróciły, ponieważ nie mieliśmy właściwego adresu. Przyrzekłem mamie, że postaram się go odnaleźć.

Przekonujący ton Jupe'a wywarł na bibliotekarce wrażenie, przyniosła więc chłopcom książki telefoniczne i adresowe z ostatniego pięciolecia. Zasiedli przy długim stole i zabrali się do księgi adresowej.

— Szukajcie nazwisk o inicjałach G.M., i to tych, które pojawiają się tylko w najstarszych księgach — powiedział Jupe.

Nie trwało to długo. W ciągu dziesięciu minut sprawdzili, czy nazwiska szesnastu osób z inicjałami G.M. występują także w rejestrach z dalszych lat. Wszystkie te osoby, oprócz jednej, mieszkały nadal w Lordsburgu. Niejaki Gilbert Maynard nie figurował w kolejnych księgach, ale jego nazwi­sko pojawiło się znowu w najnowszej książce telefonicznej.

— To musi być ktoś, kto się wyprowadził, a teraz powrócił — po­wiedział Jupe. — Zamieszkał pod tym samym adresem.

— Nie może więc być naszym przestępcą — stwierdził Pete. —Dobra, Morgan mieszkał w tym mieście, nie zakładając telefonu, nie pracując i nie meldując się.

— Jeśli się tu w ogóle zatrzymał, to nie dłużej niż na parę miesięcy —zauważył Bob.

— Znaleźliście coś? — zawołała do nich bibliotekarka.

— Nie. Wygląda na to, że nie mieszkał tutaj — powiedział Jupe, po czym zrobił zawstydzoną minę. — Wujek Geoffrey był człowiekiem, który... och... przyciągał uwagę. Może znalazłbym coś w gazetach z tam­tego roku...?

— Ach, więc to tego rodzaju człowiek — bibliotekarka pokręciła gło­wą, ale zaprowadziła ich do sekcji pism i zostawiła z grubymi tomami lordsburgskiej gazety. Nie znaleźli w nich nic choćby luźno związanego ze zmarłym przestępcą, dopóki nie natrafili na numer sprzed pięciu lat, z dzie­siątego maja.

— „Kopalnia śmierci zostanie opieczętowana” — odczytał tytuł Bob. — Więc ogłoszono to w lordsburgskiej gazecie. Czy może to mieć związek ze śmiercią naszego faceta?

Jupe wzruszył ramionami.

— Kto wie? Mógł zobaczyć artykuł w gazecie i z jakiegoś powodu pojechać do Twin Lakes i pójść do kopalni. Którego dnia skradziono ten samochód?

Bob sprawdził w swoich notatkach.

— Jedenastego maja. To dzień po ukazaniu się artykułu i trzy dni przed założeniem kraty. Te fakty mogą być z sobą powiązane.

— Jak, na litość boską! — wykrzyknęła Allie. — Bandzior czyta w gazecie, że opieczętowują kopalnię i to mu daje taki doping, że kradnie samochód, jedzie do Twin Lakes, biegnie do kopalni, wpada do szybu, łamie kark i słuch o nim ginie na pięć lat. Zupełny nonsens. Ale przypuść­my, że on i Thurgood byli umówieni na spotkanie...

— Allie! — rozzłościł się Pete. — Czy możesz na chwilę zapomnieć o Thurgoodzie?

— Nie posunęliśmy się naprzód — powiedział Bob. — Wiemy, że Gilbert Morgan mógł być w Lordsburgu, mógł ukraść samochód i pojechać nim do Twin Lakes, ale nie możemy tego udowodnić. Nie mieliśmy wielkich szans, ale należało to sprawdzić.

— Czas nie został jednak zupełnie zmarnowany. Jednego jesteśmy pewni. — Jupiter wyjął z kieszeni kamyk. — W dniu znalezienia zwłok Morgana, w kopalni było przynajmniej tyle złota. Nie wiem, jak duże to ma znaczenie, ale jestem pewien, że jakieś mieć musi!

Rozdział 11

Głodny złodziej

Na ranczo wrócili późnym popołudniem. Chłopcy pomogli wujkowi Harry'emu rozładować samochód. Skrzynki z sadzonkami ustawili pod szopą i podlali młode roślinki. Gdy wujek Harry poszedł do domu, Jupiter wbił wzrok w posiadłość pani Macomber po drugiej stronie drogi.

— Zapewne wasza sąsiadka wie więcej o „Śmiertelnej Pułapce” niż ktokolwiek w mieście.

— Pani Macomber? Pewnie — odparła Allie.

— Chodźmy jej złożyć wizytę — zaproponował Jupe.

Po chwili przecięli drogę i zapukali do drzwi. Pani Macomber zawołała, żeby weszli i Allie otworzyła drzwi. Znaleźli się w małej kuchni.

— Czy nie przeszkadzamy? — zapytała Allie.

Pani Macomber uśmiechnęła się, a zmarszczki w kącikach jej oczu się pogłębiły.

— Ostatnimi czasy niewiele mam do roboty. Ale będę wdzięczna, jeśli któryś z was, chłopcy, przyniesie karton z mojej ciężarówki. Muszę pocho­wać zakupy, bo mi mrożonki stopnieją.

— Ja przyniosę — powiedział Pete.

Mała ciężarówka pani Macomber stała przy domu na podjeździe z ubitej ziemi. Na platformie Pete zobaczył pudło, wypełnione brązowymi torbami papierowymi. Zaniósł je do kuchni i postawił na szafce.

— Serdeczne dzięki. Nie jestem już tak sprawna, jak dawniej — pani Macomber zaczęła wyjmować z toreb jarzyny, chleb i paczki mrożonek.

Nagle rozległ się głuchy huk. Pani Macomber podeszła do okna.

— Wesley Thurgood znowu się bawi w górnika. Spodziewałam się tego. Pół godziny temu widziałam, jak wracał z jednym z tych swoich gości z miasta.

— Chyba rzeczywiście uruchomił kopalnię — powiedział Jupiter.

— Sądząc po odgłosach, tak — przyznała pani Macomber. — Zakła­da ładunki wybuchowe, to na pewno. Urodziłam się tutaj, znam te odgłosy. Mieszkałam tu, w tym domu, gdy mój mąż był sztygarem, więc rozpoznaję wybuch dynamitu w kopalnianym szybie. Ale Thurgood nie pracuje ciągle w kopalni. Robi eksplozje tylko wtedy, kiedy ma gości. Przypuszczam, że popisuje się przed swoimi bogatymi przyjaciółmi z Los Angeles.

— Dziwne hobby — odezwał się Bob.

— Słyszałam o dziwniejszych — uśmiechnęła się pani Macomber. —Na przykład o pewnym człowieku, który kupił starą lokomotywę. Na polu za swoim domem ułożył trzysta metrów szyn i jeździł po nich tą lokomotywą tam i z powrotem. Wkładał uniform konduktora i dobrze się bawił. Pieniądze przewracają ludziom w głowie. Może Wesley Thurgood zatęsknił za dawny­mi czasami, kiedy jego ojciec był górnikiem, i stara się je przywrócić. To nieszkodliwe.

— Wydaje się tak niewinny, kiedy pani o nim mówi — powiedziała Allie.

— Posłuchaj mojej rady i nie komplikuj rzeczy bez potrzeby — ostrzegła ją pani Macomber. — Zawzięłaś się na Thurgooda, bo był przykry dla ciebie. Nie winię cię. To nie jest człowiek usposobiony do innych przyjacielsko i cieszę się, że ogrodził swoją posiadłość. Wcale mi się nie podobało, że ten jego pies biega, gdzie chce. Z drugiej strony, nie moją rzeczą dyktować mu, jak powinien rozmawiać z sąsiadami i jakiego ma mieć psa.

Ponowny huk dobiegł z kopalni.

— Proszę pani, czy jest możliwe, że Thurgood uruchomił kopalnię dla zysku? — zapytał Jupe.

Pani Macomber potrząsnęła głową.

— Kopalnia już od dawna jest absolutnie martwa. Srebro zostało wybrane czterdzieści lat temu. Na pewno. Przeżyliśmy z mężem trudny okres, gdy zamknięto kopalnię. Musieliśmy stąd wyjechać. Czy myślisz, że zdecydowalibyśmy się na to, gdybyśmy mieli jakąkolwiek szansę zostania tutaj? Później, kiedy Harry zmarł na atak serca, podjęłam jego ubezpieczenie i otworzyłam sklep w Phoenix. Sprzedawałam turystom indiańską biżuterię i mokasyny, ale wszystko straciłam. Żaden kupiec ze mnie. Sprzedałam, co miałam, i przyszło mi pracować w sklepie, który kiedyś do mnie należał. Cały dzień harowałam i oszczędzałam — pani Macomber spochmurniała, ale szybko rozpogodziła się znowu. — Chciałam spędzić tutaj starość. Chciałam wrócić tu, gdzie kiedyś byłam szczęśliwa, cieszę się, że tak się stało. Może tego samego pragnie Thurgood. Pamiętam go, kiedy był umorusanym dzieckiem i chodził niepewnie po Twin Lakes z lizakiem w buzi. Było już wtedy coś szczególnego w tym chłopcu... nie mogę sobie jednak przypomnieć co...

— Ale kopalnia... — nalegała Allie.

— No, dzięki kopalni Twin Lakes było tym, czym było. Ale nie muszę jej posiadać, żeby przywrócić dobre wspomnienia. Może Wesley Thurgood musi. Może chce grać rolę do końca i stać się górnikiem, jak jego ojciec.

— I nie ma żadnej możliwości, żeby wydobywać coś z kopalni? —napierał Jupe.

— Żadnej. Tam nic nie zostało.

— A jeśli nawet wybrano srebro, to czy może tam być złoto? Złoto i srebro często występują razem, w tych samych złożach.

— Ale nie w „Śmiertelnej Pułapce”.

— To może jest tu miedź? — nie ustępował Jupe.

— Nie. Było tu tylko srebro i wybrano je — pani Macomber otrząsnęła się, jakby chciała odsunąć przykrą myśl. — Na dziś już dosyć tego do­brego. Kiedy kopalnia była czynna, Twin Lakes było zamożnym miastem, a dla mnie były to dobre czasy. Dziś należą do mnie resztki dawnej świetno­ści. Jeśliby kiedyś znowu nastała koniunktura w Twin Lakes, wyremontuję swoich pięć domów, wynajmę je i zrobię na stare lata fortunę. Chodźcie, pokażę wam moją małą posiadłość.

I wyszła z domu.

— Myślałam, żeby pozakładać kłódki na drzwi. Ale musiałabym chyba wyłożyć całą drogę srebrnymi dolarami, żeby jakiś włóczęga się tu zapędził. Tak mi się przynajmniej zdawało, dopóki Allie nie znalazła tych zwłok kopalni. Potem kręciło się tu pełno obcych. Czy znaleziono w końcu tę zaginioną maczetę twego wujka, Allie?

— Nie — odparła Allie.

— Pewnie znajdzie się zardzewiała gdzieś w górach. — Pani Macomber skierowała się do budynku o drewnianej konstrukcji, wypełnionej cegłą.

— Ten dom należał kiedyś do McKestriesa, który był kasjerem w kopalni.

Pchnęła drzwi, które otworzyły się skrzypiąc. Allie i chłopcy weszli za nią do środka. Zobaczyli od dawna nieużywane sprzęty, popękane tynki i kredens, którego otwarte, obwisłe drzwiczki ukazywały obtłuczone naczy­nia.

— Wielu dawnych mieszkańców zostawiło tu część swoich rzeczy. Pewnie uznali, że nie warto ich zabierać.

— Przed wynajęciem tego domu, będzie go pani musiała wysprzątać i wszystko naprawić — powiedziała Allie.

— Oczywiście. Miałam masę pracy we własnym domu, nim mogłam się do niego wprowadzić. Ale robiłam to z przyjemnością.

Przechodzili od jednego małego domu do drugiego, w każdym z nich powietrze było duszne od kurzu i stęchlizny. W niektórych przeciekał dach, a na sufitach były zacieki. W jednym stał zardzewiały piec na drewno, a obok leżała sterta pożółkłych gazet. Bob przykucnął przy nich i zaczął je przeglądać.

— Czy te gazety były tutaj, kiedy kupiła pani dom? — zapytał. — To znaczy, kiedy pani wróciła tutaj pięć lat temu?

— Tak przypuszczam. Ach, oczywiście, że musiały tu być. Jakże by się tu inaczej dostały?

— To ciekawe. Czy mogę je zabrać?

— Po co ci, na Boga, sterta starych gazet? — zdziwiła się pani Macomber.

— On ma bzika na punkcie gazet! — zaśmiała się Allie. — Ale ten bzik pomógł nam dowiedzieć się wiele o tym, co się tutaj działo przed pięciu laty. Po znalezieniu zwłok w kopalni poszliśmy do redakcji „Gazety Twin Lakes”, żeby się zorientować, czy coś pisano o tym, co Gilbert Morgan mógł wtedy tutaj robić. Znaleźliśmy całą masę...

Jupe rzucił Allie piorunujące spojrzenie, a Bob wpadł jej w słowa.

— Mój tato jest dziennikarzem. Rozbudził we mnie zainteresowanie starymi gazetami. Czy mogę je sobie wziąć?

Pani Macomber zdawała się zastanawiać przez chwilę.

— Tak, chyba możesz — powiedziała wreszcie.

Bob podniósł ostrożnie gazety i trzymając je pod pachą wyszedł za przyjaciółmi na popołudniowe słońce.

— Powiedzcie, dzieci, napijecie się czegoś? — zapytała pani Macomber. — Mam jakąś oranżadę.

Wrócili do przytulnego domku, ale oranżady nie było ani w lodówce, ani w kredensie, ani w spiżarni przy kuchni.

— Co jest, u licha?! — wykrzyknęła pani Macomber. — Jestem pewna, że ją miałam i że sama jej nie wypiłam.

Jupe, zawsze baczny na szczegóły, przypatrzył się leżącym wciąż na szafce zakupom.

— Miała pani także bochenek chleba i puszki tuńczyka. Znikły!

Pani Macomber patrzyła na Jupitera z wyrazem zdumienia w oczach. Wtem wydała stłumiony okrzyk. Wybiegła na ganek i rozglądała się, jakby oczekiwała zobaczyć kogoś oddalającego się z jej zakupami.

Bob odłożył gazety. Z lśniącego zlewu wyłuskał dwoma palcami mokry niedopałek papierosa.

— Przepraszam, czy pani pali?

Pani Macomber popatrzyła na niedopałek w palcach Boba. Zdawała się przychodzić już do siebie.

— Oczywiście, że nie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś ukradł mi chleb. Jeśli chciało mu się jeść, mógł mnie po prostu poprosić!

— Ale nie poprosił — powiedział Pete. — Może chodziło mu nie tylko o jedzenie. Zobaczmy, co się dzieje w pozostałych pokojach.

Pani Macomber wzruszyła ramionami i wyszli z kuchni. Obejrzeli do­kładnie każdy pokój i każdą komórkę nieskazitelnie czystego domu. Nikt nie przyczaił się pod meblami i żadna z licznych maskotek i pamiątek nie zmie­niła swego miejsca.

— Nie mam nic wartościowego, nic tu zresztą nie brakuje — stwier­dziła pani Macomber.

— Radziłbym jednak założyć te kłódki i zamykać dom na klucz, kiedy pani wychodzi — powiedział Jupe.

— Ale nikt tego tutaj nie robi.

— Ostatnio kręcili się tu obcy — nalegał Jupe. — Wiadomość o zna­lezieniu zwłok bandyty w kopalni ściągnęła tu okropnych ludzi. Jeśli jeden z nich poczęstował się pani chlebem, może jeszcze wrócić!

Rozdział 12

Nowe podejrzenia

Kilka minut później Trzej Detektywi i Allie wracali do domu. Bob taszczył swoje gazety.

— Po co ci to? — zapytał Pete. — Czyżby miały wielką wartość historyczną?

— I dlaczego nie daliście mi opowiedzieć, cośmy przeczytali w gaze­tach? — zawtórowała Allie.

Bob przełożył plik papierów tak, żeby była widoczna gazeta leżąca na wierzchu.

— Większość to numery „Gazety Twin Lakes” sprzed ponad czterdzie­stu lat. Musieli je zostawić ludzie, którzy mieszkali w tym domu przed zamknięciem kopalni. Ale na wierzchu jest gazeta z Phoenix sprzed pięciu lat, z dziewiątego maja. Popatrzcie na tytuł artykułu!

— Hm! Może znajdziemy jakieś spokojne miejsce i przeczytamy ten artykuł — powiedział Jupe.

Minęli dom i poszli spiesznie do szopy, gdzie Bob rzucił gazety obok starego samochodu. Uklękli wokół, a Bob rozłożył gazetę z Phoenix. Tytuł artykułu wypisany tłustym drukiem brzmiał:

NAPAD NA OPANCERZONY SAMOCHÓD

Zamaskowani mężczyźni zbiegli unosząc z sobą 250 000 dolarów!

Dziś o godzinie 15 opancerzona furgonetka jednej z firm przewozowych została obrabowana przed budynkiem kasy oszczędnościowo-pożyczkowej w Phoenix przy Indian Head Road. Trzej mężczyźni w goglach nar­ciarskich, uzbrojeni w dubeltówki z obciętymi lufami zmusili kierowcę Tomasa Serreana i strażnika Josepha Ardmore'a do przejścia na tył furgo­netki. Po związaniu i zakneblowaniu Serreana i Ardmore'a, napastnicy ru­szyli z nieujawnioną sumą w polisach ubezpieczeniowych i około 250 000 dolarów w gotówce.

Według zeznań naocznego świadka, który prosiło o nie ujawnianie nazwi­ska, złodzieje wsiedli do białego chryslera, zaparkowanego w pobliżu, i przykucnęli na podłodze samochodu. Z pobliskiego sklepu z pocztówkami wyszła kobieta, wsiadła spiesznie za kierownicę chryslera i odjechała In­dian Head Road w kierunku północnym. Nie zdołano uzyskać dokładnego opisu trzech mężczyzn, ale podano, że kobieta miała około pięćdziesięciu pięciu—sześćdziesięciu lat, była szczupła, opalona, o lekko siwiejących włosach. Wzrost w przybliżeniu metr siedemdziesiąt, waga około sześćdziesięciu kilogramów. Ubrana była w ciemne, luźne spodnie i białą bluzkę z golfem. Świadkowie donieśli, że nosiła niezwykłej wielkości indiań­ski naszyjnik ze srebra i turkusów.

— Rany! — wykrzyknął Pete. — Zwinęli ćwierć miliona!

— Dziewiątego maja — rozważał Jupe. — Gazeta jest sprzed pięciu lat i nosi datę dziewiątego maja. Bob, czy to nie następnego dnia donie­siono w lordsburgskiej gazecie o opieczętowaniu „Śmiertelnej Pułapki”?

— Zgadza się — przytaknął Bob — a jedenastego maja skradziono w Lordsburgu samochód.

— W tym czasie — ciągnął Jupiter — wszystkie domy pani Macomber stały puste. Dopiero w październiku przyjechała do Twin Lakes i kupiła posiadłość. Ale ktoś, kto przebywał w Phoenix dziewiątego maja, był tutaj i zostawił gazetę w jednym z domów, które teraz do niej należą.

— To z pewnością ten złodziej Gilbert Morgan! — wykrzyknął Pete.

— Możliwe — zgodził się Jupiter. — Phoenix leży niedaleko Lords­burga. Skradziono ćwierć miliona dolarów tylko parę dni przed zamknię­ciem kopalni... Następnie ktoś kradnie w Lordsburgu samochód i jedzie nim do Twin Lakes, a pięć lat później zwłoki, znanego z napadu z bronią w ręku złodzieja, odnajdują się w kopalni... Tak, nie jest wykluczone, że Morgan przebywał dziewiątego maja w Phoenix, gdzie obrabował pancerną furgo­netkę, po czym udał się natychmiast do Lordsburga i stamtąd do Twin Lakes. I chyba możemy się domyślić, co tu robił.

— Ukrywał się! — strzelił Pete.

— Nie — powiedział Jupiter. — Nie można się ukrywać w takim mieście jak Twin Lakes. Od razu zauważono by obcego. Ale przypuśćmy, że jeśli Morgan brał udział w tym rabunku, to szukał bezpiecznego miejsca na schowanie swojej części łupu. Co może być lepszego od kopalni, którą właśnie zamierzają opieczętować?

Allie nie wyglądała na przekonaną.

— Ale jeśliby zostawił pieniądze w zamkniętej kopalni, jakby je stamtąd wydostał?

— Nie sądzę, żeby mała, żelazna krata była wielką przeszkodą dla doświadczonego przestępcy — powiedział Bob.

— Wobec tego Thurgood wziął forsę! — wykrzyknęła Allie. — Jeżeli była w kopalni, to Thurgood ją ma! Nic dziwnego, że nikomu nie powiedział o zwłokach. Chciał pewnie pozbyć się ich tak, żeby nikt się nigdy nie domyślił, że znalazł jakieś pieniądze. Ale myśmy tam poszli, nim zdążył to zrobić!

— To jest możliwe — przyznał Jupiter. — Ale nie martwmy się na razie tym, kto ma łup. Istnieje jeszcze jedna przyczyna, dla której Gilbert Morgan mógł wybrać Twin Lakes.

— Jaka? — zapytał Bob.

— Przypuśćmy, że Morgan wiedział o „Śmiertelnej Pułapce” więcej niż to, co wyczytał w lordsburgskiej gazecie. Przypuśćmy, że znał kogoś, kto powiedział mu wszystko o wyeksploatowanej kopalni... i porzuconej po­siadłości. Przypuśćmy, że ta osoba była jego wspólnikiem!

— Do czego zmierzasz? — zapytała Allie.

— Po latach pracy w małym sklepie w Phoenix, pani Macomber wraca do Twin Lakes... wraca parę miesięcy po rabunku. Posiada dość pieniędzy na kupno niemałej posiadłości. Być może ona właśnie była wspólniczką Morgana!

— Oszalałeś! — wykrzyknęła Allie.

— Och, nie sądzę — powiedział Jupe niedbale.

— Bob, przeczytaj nam jeszcze raz opis kierowcy samochodu, którym zbiegli bandyci.

— Rany! — wykrzyknął Bob. — To była kobieta w wieku około sześćdziesięciu lat, opalona i z lekko siwiejącymi włosami. W przybliżeniu metr siedemdziesiąt wzrostu i sześćdziesiąt kilogramów wagi. I nosiła in­diańską biżuterię!

— Czy to wam kogoś przypomina? — zapytał Jupiter.

— Ale przecież.., milion kobiet może tak wyglądać — protestowała Allie. — Pani Macomber jest taka miła.

— To nie ma nic do rzeczy. Mieszkała w Phoenix, kiedy dokonano rabunku. Straciła wszystko i musiała podjąć pracę, która nie mogła jej przynosić dużego dochodu. Jakoś jednak miała dość pieniędzy, żeby wkrótce po rabunku kupić tu posiadłość i żyć wygodnie, nie pracując. Jest energiczna, opanowana i niezależna; są to cechy niezbędne dla dokonania śmiałego rabunku. I rysopis kobiety, która prowadziła ten samochód, pasu­je do niej jak ulał.

— No to co?! — warknęła Allie. — Nie masz śladu dowodu prze­ciwko niej!

— Nie, nie mam. Ale wiele tu dziwnych zbiegów okoliczności, a o do­wody możemy się postarać. — Jupe spojrzał chytrze na Allie. — Jest jeszcze jedna możliwość, którą musimy wziąć pod uwagę. Jeśli pani Macomber brała udział w napadzie na furgonetkę...

Jupe zrobił dramatyczną pauzę.

— No mówże, mów dalej — przynagliła go Allie.

— A więc jest możliwe, że Gilbert Morgan nie przyjechał do Twin Lakes sam. Być może... nie miał w ogóle szansy ukrycia swych pieniędzy...

— Chcesz powiedzieć, że pani Macomber zepchnęła go do szybu?! —wrzasnęła Allie. — Jupiterze, ty chyba postradałeś zmysły. Nie będę więcej słuchać ani jednego twojego słowa!

Zerwała się i wybiegła z szopy. Bob popatrzył na Jupitera.

— Chyba nie myślisz naprawdę, że pani Macomber zamordowała Mor­gana i ukradła jego część łupu?

— Nie — odparł Jupiter. — Nie mogłem się po prostu oprzeć poku­sie zasugerowania tego Allie. Ale nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że pani Macomber istotnie była wmieszana w rabunek!

Rozdział 13

Pani Macomber znika

Następnego dnia po śniadaniu Allie i Trzej Detektywi zostali w kuchni sami. Jupiter wciąż jadł jeszcze, niemal zatopiony w myślach. Gdy skoń­czył, wpatrywał się chwilę w pusty talerz i wreszcie zapytał Allie:

— Czy wiesz, jak nazywał się sklep w Phoenix, w którym pani Macomber pracowała?

— Nie twój interes, ale mogę ci powiedzieć. Nazywał się „Teepee”. Pani Macomber opowiadała mi o nim wiele. Potem odkupiła go kobieta nazwis­kiem Harvard i zatrzymała panią Macomber jako ekspedientkę. To była straszna sknera. Pani Macomber mówiła o niej, że gdyby mogła, to by jej w ogóle nie płaciła.

— Ach tak? Tym dziwniejsze, że pani Macomber zdołała uzbierać pienią­dze na kupno posiadłości. No, tę część jej przeszłości możemy sprawdzić.

— Nie waż się grzebać w jej sprawach, Jones! — krzyknęła Allie. —Ona jest okay! Ja ją lubię!

— A Wesleya Thurgooda nie lubisz — powiedział Jupe. — To nie oznacza, że Thurgood jest kryminalistą, a pani Macomber nie. W gruncie rzeczy, sam ją lubię. Ale jako detektyw nie mogę pozwolić, żeby moje uczucia wpływały na moje sądy o ludziach.

— Och, daj spokój! Masz zwariowane koncepcje i kropka. Pani Macomber rabusiem! Co za pomysł!

Jupe westchnął.

— Słuchaj, Allie. Nie wiem, czy pani Macomber popełniła cokolwiek. Ale wiem, że mieszkała w Phoenix w czasie, gdy niezwykle do niej podob­na kobieta wzięła udział w rabunku. Martwego przestępcę znaleziono w ko­palni, o której wiedziała wszystko. Taki zbieg okoliczności trzeba zbadać. Może się okazać, że wcale nie jest zbiegiem okoliczności. Na początek powinniśmy się chociaż upewnić, czy pani Macomber pracowała w sklepie przez te wszystkie lata.

— Więc dlaczego nie zatelefonujesz do Phoenix? — zapytała Allie zaczepnie. — Dowiesz się, że mówi prawdę, i niczego nie wskórasz.

— Rzeczywiście mogę zadzwonić. — Jupe przeszedł do salonu, przyjaciele ruszyli za nim. W informacji w Phoenix uzyskał numer telefonu sklepu „Teepee”. Przybrał możliwie najgłębszy, uprzejmy i najbardziej do­rosły ton głosu i zapytał:

— Czy to „Teepee”. Czy mogę mówić z panią Harvard?

Nastąpiła krótka przerwa.

— Pani Harvard? Mówi Emerson Foster z domu towarowego „Bon Ton” w Lordsburgu, w stanie Nowy Meksyk. Mamy podanie o pracę nie­jakiej pani Macomber. Podała nam pani nazwisko dla uzyskania referencji. Jak rozumiem, przestała pracować w „Teepee” pięć lat temu. Mówiła nam, że zrezygnowała z pracy...

Jupe urwał. Ze słuchawki dobiegał głos, ale nikt poza Jupe'em nie rozróżniał słów.

— Po piętnastu latach? — zapytał wreszcie.

— Mówiłam wam, ona jest w porządku — szepnęła Allie.

Ale Jupe słuchał dalej i miał bardzo poważną minę.

— To... to nie do wiary! — powiedział.

— Tak. Tak, dziękuję pani za szczerość. Zapewniam panią, że jesteś­my wdzięczni.

Odłożył słuchawkę.

— Co powiedziała? — zapytał Pete.

— Pani Macomber pracowała w „Teepee” przez piętnaście lat. Odeszła pięć lat temu na wiosnę. Pani Harvard mówiła, że w kwietniu lub maju. Nie pamięta dokładnie. Ale pani Macomber nie wypowiedziała pracy.

— Więc wyrzucono ją i co z tego? — wtrąciła Allie.

— Nie wyrzucono jej. Po prostu pewnego rana nie przyszła do pracy. Nie zatelefonowała nawet. Kiedy jedna z pracownic sklepu poszła do niej spytać, co się stało, mieszkanie było puste. Wyprowadziła się, nie zosta­wiając nowego adresu.

Allie milczała.

Bob rozparty na kanapie, po tych słowach usiadł prosto.

— Pięć lat temu na wiosnę — powtórzył. — W tym samym czasie, gdy napadnięto na furgonetkę. Możesz mieć rację, Jupe. Pani Macomber mogła być kobietą, która odjechała samochodem przestępców. Jestem ciekaw, gdzie była w okresie między opuszczeniem „Teepee”, a przyby­ciem do Twin Lakes.

— Czy się gdzieś ukrywała? — podsunął Pete.

— Nie wyciągajmy pochopnych wniosków — powiedział Jupe. — Może być jakieś inne wyjaśnienie. Proponuję przejść się do niej. Może nam się uda nakłonić ją do powiedzenia czegoś więcej o Phoenix i o tym, co się wydarzyło tamtej wiosny.

— Subtelne przesłuchanie — podsumował Pete. — Ty to dobrze robisz, Jupe. Chodźmy!

— Uważam, że jesteście świnie! — oświadczyła Allie.

— Okay, nie musisz iść z nami — powiedział Pete.

— O, właśnie że pójdę. Chcę zobaczyć wasze głupie miny, kiedy się przekonacie, że nie macie racji.

Lecz gdy Allie i Trzej Detektywi przeszli na drugą stronę drogi, okazało się, że subtelnego przesłuchania nie będzie. Ciężarówki pani Macomber nie dostrzegli na podjeździe i nikt nie odpowiedział na ich pukanie.

— Prawdopodobnie pojechała do miasta — stwierdziła Allie. — Zo­stawię jej kartkę na stole w kuchni, żeby przyszła na drugie śniadanie. Magdalena nie będzie miała nic przeciw temu.

Weszła do domu, za nią chłopcy.

— Proszę pani! — zawołała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, po­szła do salonu w poszukiwaniu jakiegoś kawałka papieru. Detektywi czekali w kuchni, która nie była już tak czysta, jak poprzedniego dnia. Na piecu stały brudne garnki, a w zlewie piętrzyły się nie umyte, wyraźnie od wczoraj, talerze.

— Myślę, że pani Macomber wybiera się w podróż! — zawołała Allie.

— Skąd wiesz? — zapytał Jupe, wchodząc do salonu.

Allie wskazała, widoczną przez otwarte drzwi, sypialnię. Na łóżku leżała mała walizka i były rozrzucone różne części garderoby.

Jupe podszedł do drzwi sypialni. Przyjrzał się pokojowi i powiedział:

— Myślę, że już wyjechała!

— Coo? — Pete stanął za nim.

Jupe wskazał otwartą szafę.

— Wszystkie rzeczy są z niej wyjęte. I popatrz na te wysunięte szufla­dy komody. Są puste. Chłopaki, ona wyjechała i myślę, że uczyniła to w pośpiechu!

— Co ty mówisz? — zapytała Allie.

— Wszystko na to wskazuje — odparł Jupe. — Widziałeś wczoraj ten dom. Panował tu porządek jak w pudełeczku. Czy pani Macomber jest taką osobą, która wyjeżdżając, zostawia otwarte szuflady, zbędne rzeczy i walizkę na łóżku, i brudne naczynia w zlewie? Nigdy chyba, że bardzo się spieszy albo nie ma wyboru!

— A może ją porwano! — wykrzyknęła Allie. — Ten facet, który za­brał jej wczoraj jedzenie... Może zobaczyła go, więc...

— Więc ją porwał, pakując najpierw jej rzeczy — dokończył Jupe. —Trudno w to uwierzyć.

— Może pojechała na wakacje — rozważał Pete.

— Wątpię — powiedział Jupiter. — Gdyby jechała na wakacje, nie zostawiałaby takiego bałaganu. I nic wczoraj nie mówiła o wakacjach.

— Może jakaś nagła sprawa rodzinna — odezwał się Bob. — Mogła dostać telefoniczną wiadomość już po naszym wyjściu.

Jupe ze zmarszczonym czołem szczypał dolną wargę.

— Jak dotąd jest to najbardziej prawdopodobne przypuszczenie, Bob! Jest jednak jeszcze jedna możliwość. Pani Macomber postanowiła wy­jechać, ponieważ znalazłeś tę gazetę z Phoenix.

— Ależ ona nie wiedziała, o czym w niej piszą — żachnęła się Allie.

— Mówiła, że gazety leżały już tutaj, kiedy kupiła posiadłość.

— Możliwe — przyznał Jupe. — Ale gdyby brała udział w napadzie i gdyby wpadł jej w oko tytuł artykułu, wiedziałaby, o czym piszą. A wtedy zrozumiałaby, że może być z nią krucho, bo ty, Allie, musiałaś jej powie­dzieć, że grzebiemy w przeszłości zmarłego przestępcy! Nie trzeba było wiele myśleć, żeby przewidzieć, że dodamy dwa do dwóch i zaczniemy jej zadawać kłopotliwe pytania. Co więc zrobiła?

— Uciekła! — oświadczył Pete.

— Jeśli jesteście tego pewni, dzwońcie do szeryfa — powiedziała Allie.

— I co mu doniesiemy? — zapytał Jupe. — Że pani Macomber wy­jechała? Ma do tego prawo. Brak nam dowodu, że miała powiązania z Mor­ganem i rabunkiem. Wszystko to są domniemania.

Wyszedł z domu i skierował się krótkim, piaszczystym podjazdem do drogi. Zatrzymał się, pochylił i studiował ślady opon. Pozostali podeszli do niego. Wskazał im najświeższy trakt, który przecinał ślady opon innych pojazdów. Najwyraźniej ciężarówka pani Macomber wyjechała z podjazdu i skręciła w stronę posiadłości Wesleya Thurgooda.

— Dziwne — powiedział Jupiter. — Pojechała nie do miasta, lecz w przeciwnym kierunku.

— Jeśli jest to ślad jej ciężarówki — zauważyła Allie.

— Te ślady są identyczne z odciskami opon na podjeździe — odparł Jupe.

Allie i Trzej Detektywi poszli drogą po śladach kół ciężarówki. Biegły wzdłuż posiadłości Thurgooda. Gdy ją mijali, olbrzymi pies rzucił się na ogrodzenie z wściekłym ujadaniem. Już go nie przywiązywano po ukończe­niu ogrodzenia. Ani Thurgooda, ani jego meksykańskich robotników nie było nigdzie widać.

Kilkaset metrów za posiadłością Thurgooda ślady zboczyły na wyboisty trakt, ledwie przypominający drogę. Wił się skrętami w górę zbocza.

— Dlaczego... dlaczego pojechała traktem do Hambone? — ode­zwała się Allie.

— Hambone? — powtórzył Jupe.

Allie wskazała górę.

— Tam na szczycie jest wymarłe miasto. Nazywa się Hambone. Tam również była kopalnia, ale zamknięto ją z tych samych powodów, co „Śmiertelną Pułapkę”. A tamto miasto nie miało tartaku, który by mógł je uratować, więc wymarło. Nigdy tam nie byłam. Droga jest zbyt uciążliwa. Można tam dojechać tylko jeepem albo ciężarówką z napędem na cztery koła.

— Ciężarówka pani Macomber ma taki napęd i z pewnością jechała tym traktem — powiedział Jupiter.

Pete ożywił się.

— Jedźmy jej śladem. Allie, ciężarówka twego wujka też ma napęd na cztery koła...

— I mogę nią jeździć tylko w obrębie rancza — przerwała mu Allie.

Nagle twarz jej pojaśniała.

— Możemy wziąć konie! Konie się tam dostaną. Nawet powinniśmy pojechać. Jeśli pani Macomber miała wypadek lub zepsuła jej się ciężarów­ka, może potrzebować pomocy. Spakujmy jedzenie na piknik, powiemy wujkowi Harry'emu, że chcemy zwiedzić prawdziwe miasto duchów.

— Ty mu powiesz, Allie — powiedział Pete. — Zmyślasz lepiej niż nas trzech razem wziętych!

Rozdział 14

Koniec tropu

Magdalena przygotowała obfity prowiant, który zapakowali w torby przy siodłach.

— Uważajcie z ogniem, kiedy będziecie smażyć kiełbaski. Nie chcecie chyba spalić całej okolicy — ostrzegała, machając im na pożegnanie.

Allie dosiadła swej pięknej Królewny. Jupe, nieco spocony, jechał na krępej klaczy. Pete siedział swobodnie na kościstym wałachu, a Bobowi przypadł trzeci koń wujka Harry'ego, srokaty wierzchowiec. Przejechali kłusem koło bramy Thurgooda, rozpętując zajadłe szczekanie i ściągając spojrzenia dwóch Meksykanów, którzy malowali właśnie chatę Thurgooda.

Allie wysunęła się na czoło, gdy zaczęli piąć się w górę. Tuż za nią jechał Jupe na swej klaczy, którą bardziej interesowało szczypanie trawy na poboczu traktu niż wspinanie się na szczyt góry. W pewnym momencie Allie zawróciła Królewnę i chwyciła lejce konia Jupe'a.

— Zrób coś, żeby podniosła głowę! Rusz się!

Jupe poczerwieniał. Ściągnął lejce i klacz ruszyła kłusem, ale zaraz zwolniła i wlokła się dalej, krok za krokiem.

— Cały dzień nam zejdzie, zanim tam dojedziemy! — gderała Allie.

— Wio! — Jupe ścisnął pulchnymi udami boki konia, ale ten nie przy­spieszał kroku.

— Nikt by cię nigdy nie wziął za szalonego jeźdźca! — zawołał Bob. Sam siedział sztywno na swym koniu popatrując na poszarpane zbocze, mruczał: — Wolałbym z niego nie spaść.

Pięli się w górę, wypatrując od czasu do czasu śladu opon w bardziej piaszczystych miejscach. Rozleglejszy widok na góry zasłaniały rosnące po obu stronach traktu sosny. Było po pierwszej, gdy wreszcie osiągnęli nagą grań i znaleźli się na piaszczystej głównej ulicy Hambone. Stały przy niej drewniane, wyschnięte na pieprz domy. Miały powybijane szyby, a ob­lazłe z farby deski odstawały od ścian. Po ulicy walały się zardzewiałe sprężyny z materacy, stare puszki, połamane meble i odłamki szkła.

Allie zsiadła z konia i uwiązała go do poręczy ganku przy budynku, który był kiedyś sklepem wielobranżowym. Chłopcy zeszli sztywno ze swych koni i uwiązali je również.

— Ponuro tutaj. — Pete rozglądał się jakby w obawie, że zobaczy duchy.

— Wujek Harry mówi, że tak się dzieje z prawdziwie wymarłym mias­tem — powiedziała Allie. — Przychodzą wandale, niszczą rzeczy i wy­rzucają je przez okna.

Wskazała stojący dalej duży budynek, bardzo podobny do tego, który znajdował się w posiadłości Thurgooda. Jego ściany i dach zrobiono z kar­bowanej blachy, która zardzewiała, i zlały z niej czarne otwory.

— To musi być budynek kopalniany.

Ruszyli w stronę olbrzymiej szopy.

— Patrzcie pod nogi i nie ruszajcie tych kawałów blachy na ziemi — ostrzegała Allie. — Pod nimi lubią się chować przed słońcem grzechotniki, a kiedy się je wystraszy...

— Wiemy co się stanie, kiedy wystraszysz grzechotnika! — przerwał jej Pete. — Nie bój się. Nie zamierzamy grzebać w śmieciach.

Doszli do budynku kopalnianego i zatrzymali się. Drzwi dawno wypadły zajrzeli, więc przez otwór do mrocznego wnętrza.

— Ciekaw jestem, czy ta podłoga nas utrzyma, czy może jest cała przegniła — powiedział Bob.

— Mniejsza z tym, ciężarówki tu nie ma. Nie przyjechaliśmy tu, żeby zwiedzać. — Jupe wrócił na środek ulicy, by odszukać ślady ciężarówki.

— Pani Macomber z pewnością dojechała na szczyt. W przeciwnym razie znaleźlibyśmy ją na trakcie.

Szedł wzdłuż śladów aż do narożnika budynku.

— Aha!

— Co tam jest? — Allie pobiegła do niego, za nią Pete i Bob.

Za zrujnowanym budynkiem stała ciężarówka pani Macomber.

— Pani Macomber! — wołała Allie, biegnąc do ciężarówki. — Pro­szę pani! To ja, Allie!

Była niemal przy ciężarówce, gdy rozległ się przykry, furkoczący dźwięk.

— Allie! Stój spokojnie! — krzyknął Jupe.

Allie usiłowała skoczyć w tył, ale pośliznęła się i upadła. Ohydny, niebezpieczny wąż zdawał się wyfruwać spod ciężarówki. Allie rzuciła się w bok, a wstrętna głowa z rozwartą przerażająco paszczą i śmiertelnym żądłem ugodziła w miejsce, gdzie dziewczynka przed sekundą leżała.

Allie znieruchomiała.

Grzechotnik, rozciągnięty na całą swą długość, wydał ponownie okrop­ny ostrzegawczy dźwięk i zaczął się skręcać w zwój.

— Nie ruszaj się — szepnął Pete. Podniósł z ziemi duży kamień, wy­celował i rzucił nim w węża.

— Jasny gwint! — wykrzyknął Bob. — W samą głowę! Ludzie, nie­wiele brakowało!

Allie pozbierała się i patrzyła ze zgrozą na drgającego, wijącego się węża.

— Dzięki — powiedziała jedynie, ale była blada i rozdygotana.

— Każdy dobrze wytrenowany harcerz by to zrobił — Pete przykucnął i zajrzał pod ciężarówkę z bezpiecznej odległości. — Chyba był tam tylko ten jeden grzechotnik.

Allie i chłopcy obeszli zdychającego węża i zbliżyli się do ciężarówki pani Macomber. Była pusta. Bez bagażu i bez kluczyków w stacyjce.

— Gdyby została wezwana nagle przez rodzinę, nie zostawiłaby cięża­rówki — powiedział Bob.

— Nie pojmuję, dokąd poszła i gdzie są jej rzeczy — odezwała się Allie.

— Może się gdzieś ukrywa? — rozważał Pete.

Przeszukali miasto. Zaglądali przez okna do domów, otwierali skrzypią­ce na zardzewiałych zawiasach drzwi. Znaleźli jedynie połamane sprzęty i sterty śmieci. Tu i ówdzie dostrzegli odciski stóp, ale po pani Macomber nie było śladu.

— Tu byli ludzie. Dużo ludzi — powiedział Jupe.

Wrócili do ciężarówki i obejrzeli uważnie ziemię wokół niej. Były tam liczne odciski stóp i nie wszystkie należały do Allie i chłopców. Dwadzieścia metrów od ciężarówki znaleźli ślady opon drugiego pojazdu.

— Ktoś inny przyjechał tu jeepem albo ciężarówką — stwierdził Pete.

Poszli ulicą po śladach drugiego pojazdu, aż na skraj miasta. Tutaj, po drugiej stronie góry, wiodła w dół droga — wąska, ale wciąż w dobrym stanie.

Jupe milczał chwilę.

— Mogła się umówić tutaj z kimś na spotkanie — powiedział wresz­cie. — Tak, na pewno. Przyjechała na górę, przeniosła bagaż do drugie­go samochodu, zostawiła ciężarówkę i odjechała. Dokąd prowadzi ta droga, Allie?

— Nie bardzo wiem. Nigdy nie byłam tu przedtem. Wiem tylko, że po drugiej stronie góry jest rozległa pustynia.

Na stoku poniżej pojawił się tuman kurzu i dobiegł ich odgłos ciężko pracującego silnika.

— Wraca! — wykrzyknął Pete.

Ale to nie była pani Macomber. Na drodze ukazał się jeep, który za­rzucał nieco i ślizgał się po sypkim podłożu. Za kierownicą siedział starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie. Obok niego ko­bieta we wzorzystej, bawełnianej sukni.

— Czołem! — mężczyzna uśmiechnął się i zatrzymał jeepa.

— Cześć! — odpowiedział Pete.

— Same tu, dzieci, jesteście?

Pete skinął głową.

— Polowanie na butelki, jak sądzę? — powiedział mężczyzna.

— Polowanie na butelki? — powtórzył Bob.

— My tu po to jesteśmy — odpowiedział przybyły. — Przejechaliśmy całą drogę z Casa Verde aż do tych starych miast w górach. Przy pewnym szczęściu można w nich znaleźć piękne stare butelki. Ale niczego nie dotykajcie ręką. Jeśli chcecie coś przesunąć, weźcie kij. Tu są węże.

— Wiemy — powiedział Jupe. — Czy... czy dużo ludzi tu przy­jeżdża?

— Tak przypuszczam. Droga do Hambone nie jest zła. Nawet jak się nie znajdzie żadnej butelki, to same miasta są ciekawe. W jednym zna­lazłem w zeszłym tygodniu lampę naftową. Była jak nowa.

Pojechali dalej i zaparkowali jeepa pod sklepem.

— No i tyle ze śladów drugiego samochodu — powiedział Bob. —Mógł to być ktoś, kto przyjechał na spotkanie z panią Macomber, ale równie dobrze jakiś łowca antyków.

Jupiter westchnął.

— To już jest bez znaczenia. Pani Macomber była tutaj, ale jej tu nie ma. Dojechaliśmy do końca tropu.

Rozdział 15

Uciszony pies

Allie i detektywi upiekli kiełbaski i wrócili do koni. Droga powrotna trwała długo. Konie trzymały się blisko siebie i zstępowały ostrożnie po stromym zboczu.

— Nie do wiary — odezwał się Jupe. — Pani Macomber zdawała się być tak opanowana, a jednak wpadła w panikę i zwiała.

— Nie wiemy na pewno, co się stało z panią Macomber — powiedzia­ła Allie. — Możemy się tylko domyślać.

— To nie są domysły — odparł Jupiter. — Kiedy się zorientowała, że badamy wydarzenia sprzed pięciu lat, przestraszyła się i uciekła. Być może oczekiwał ją w Hambone jeden z dawnych wspólników. Jest nawet możli­we, że któryś z bandytów ukrywał się w Twin Lakes przez ostatnie parę dni. Wciąż nie wyjaśniło się, kim był rabuś, który zabrał maczetę.

Pete się ożywił.

— Słuchajcie, to mógł być członek gangu. Pani Macomber mogła go ukryć, kiedy szeryf go ścigał.

— A co z tymi brakującymi zakupami? I z tym niedopałkiem papiero­sa? — zawtórował mu Bob.

— Co z nimi? — zapytała Allie.

— Słuchaj choć przez chwilę — powiedział Bob. — Przypuśćmy, że pani Macomber ukrywała rabusia i powiedzmy, że był on członkiem gangu. Kiedy byliśmy wczoraj u niej, mógł wciąż znajdować się w pobliżu. Zgłod­niał i zdecydował się złapać coś do jedzenia w czasie, gdy oglądaliśmy jej pozostałe domy. Pamiętaj, że to nie pani Macomber zauważyła pierwsza, że czegoś brakuje. To Jupe spostrzegł, że znikł chleb i puszki.

— Słusznie, Bob — przytaknął Jupe.

— Zwariowaliście wszyscy! — oburzyła się Allie.

— Nie denerwuj się — łagodził Jupe. — Pamiętaj, że niczego nie jesteśmy pewni. Jak dotąd zebrało się kilka niezwykłych zdarzeń. Znaleźliśmy ciało martwego od pięciu lat człowieka, który być może brał udział w rabunku. Pani Macomber, która być może była również w ten rabunek wmieszana, tajemniczo zniknęła. Jakiś włóczęga ukradł z szopy maczetę i jest możliwe, że to wspólnik pani Macomber i człowieka z kopal­ni. I wreszcie kopalnia, wyeksploatowana kopalnia srebra, która najwidocz­niej została uruchomiona przez bogatego biznesmena z Los Angeles. Jest jeszcze ta grudka złota, znaleziona w kopalni, gdzie według pani Macomber nigdy nie było ani uncji złota!

— Pani Macomber mogła kłamać — zauważył Pete.

— Cokolwiek by ją łączyło z człowiekiem z kopalni, na temat złota nie miała powodu kłamać — odparł Jupe. — Pani Macomber zdaje się nie mieć żadnych powiązań z Wesleyem Thurgoodem poza tym, iż pamięta, że urodził się w Twin Lakes.

— A co z łupem? — zapytał Pete. — Jeśli znaleziono go tutaj, to czy wziął go Thurgood? A może pięć lat temu pani Macomber?

Dalszą drogę zboczem góry odbyli w milczeniu. Do podnóża dotarli późnym popołudniem. Jadąc wzdłuż posiadłości Thurgooda, zauważyli, że nie ma jego czerwonego samochodu. Malowania jeszcze nie skończono, pod chatą stały wiadra farby, ale robotników nie było nigdzie widać. Wielki pies wyciągnął się na słońcu i spał.

Kopyta koni stukały pod zamkniętą na kłódkę bramą, a pies spał dalej.

— To dziwne — zauważył Jupiter. — Zazwyczaj stara się rozszar­pać ogrodzenie.

Wjechali na pastwisko Harrisona Osborne'a i rozsiodłali konie. Fronto­we drzwi domu zastali otwarte, a na stole w kuchni leżała kartka:

Magdalena musi jechać do siostry. Odwożę ją do Silver City i wrócę późno. Na obiad zjedzcie coś na zimno i unikajcie kłopotów! Uściski

wujek Harry

— Jak miło! — zasępiona twarz Jupitera pojaśniała.

— Nie widzę w tym nic miłego. Może siostra Magdaleny jest chora. Co się z tobą dzieje, Jones? — powiedziała Allie.

— Miejmy nadzieję, że nie jest chora. Jest miło, bo nikogo nie ma! Pani Macomber przepadła. Zniknął samochód Thurgooda i nie ma jego robotni­ków. Twój wujek i Magdalena wyjechali. Droga wolna i możemy bez prze­szkód zająć się jedyną nie badaną jeszcze tajemnicą: pojawieniem się kawałka złota w wyeksploatowanej kopalni srebra.

— Zapomniałeś o psie — powiedział Pete. — Pies jest na miejscu, i to nie uwiązany.

— Nie martw się o psa! — Allie podbiegła do lodówki i wyjęła z niej resztki baraniego udźca z wczorajszego obiadu. — Dużo mięsa i soczysta kość do obgryzania. To zajmie na jakiś czas starego Fido.

Kilka minut później Trzej Detektywi i Allie przemierzali spiesznie planta­cję choinek. Na skraju posiadłości wujka Harry'ego stanęli pod ogrodze­niem i rozejrzeli się. Pies ciągle spał.

— Hej! — krzyknął Pete. — Hej, Reks! Fido! Uhu!

— Chodź tu, coś dostaniesz! — Allie wymachiwała baranim udź­cem.

Pies w ogóle się nie poruszył.

Pete zawołał go jeszcze raz, a ponieważ pies nadal nie reagował, uchwycił się ogrodzenia, wdrapał na szczyt, po czym zszedł po drugiej stronie.

— Uważaj — przestrzegł go Bob.

— Przerzuć mitu tę kość. Rzucę mu ją, gdyby się obudził. — Pete stał, obserwując psa. — Można niemal pomyśleć, że nie żyje.

— Wykorzystajmy sytuację. — Allie również wspięła się na ogrodze­nie i przeszła na drugą stronę.

Bob poszedł za jej przykładem, na końcu gramolił się Jupe, dysząc i sapiąc, zdołał przerzucić przez ogrodzenie swe obfite kształty.

Ostrożnie podeszli do psa. Allie wciąż przemawiała do niego słodko:

— Chodź, piesku. Dobry piesek.

— Uważaj! — szepnął Jupiter.

Allie pochyliła się i dotknęła psa. Drgnął i zaskomlał, jakby mu się coś śniło.

— Śpi. Ale jak to się stało, że się nie obudził?

Jupe wypatrzył blaszaną puszkę pod ogrodzeniem. Podniósł ją i pową­chał leżące w niej resztki surowego mięsa.

— Nic tu nie czuję, ale możliwe, że pies został czymś odurzony. Może ktoś chciał go unieszkodliwić?!

Rozejrzeli się z lękiem, nie dostrzegli jednak nikogo.

— Zastanawiam się, gdzie się podziali ci meksykańscy robotnicy — Bob bezwiednie obniżył głos do szeptu.

— Halo! Jest tu ktoś?! — zawołał Pete.

Wołanie rozniosło się echem po górach.

— Do dzieła! Ktoś uśpił psa, a w dodatku nikogo tu nie ma — Allie wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni latarkę. — Szybko, póki ktoś się nie pojawi.

Ruszyła ku wejściu do kopalni. Tonęło w głębokim cieniu, gdyż słońce schowało się już za górą. Zbliżał się zmierzch.

W tunelu stały taczki i kilka łopat. Allie oświetliła ściany, potem wsparty belkami strop.

— Co oni tu robili? Nie widzę żeby coś było wysadzane dynamitem.

— Nie weszliśmy jeszcze dostatecznie w głąb — powiedział Jupe. — Odgłosy eksplozji były stłumione. Chodźmy tam, gdzie znalazłem ten kamyk.

Wziął latarkę i poprowadził ich do rozwidlenia tunelu. Bez wahania skręcił w lewo.

— To było około piętnastu metrów stąd.

Teraz w tunelu leżała większa niż przedtem sterta kamieni. Powyżej usypiska ział szeroki otwór, wyrwany w ścianie wskutek eksplozji. Coś połyskiwało na brzegu wyrwy.

— Patrzcie! — wykrzyknął Pete. — Złoto!

Jupe podszedł bliżej i skierował na to miejsce latarkę. Jasne okruchy rozbłysły w jej świetle.

— Zdumiewające! — Jupe wyskrobał paznokciem z twardej ziemi kawałek lśniącego, żółtego metalu. Oświetlił latarką swą zdobycz i wpatry­wał się w nią szeroko rozwartymi oczami.

— A więc pani Macomber się myliła! — powiedziała Allie. — W ko­palni jest złoto!

Nagle wszyscy zamarli.

Z zewnątrz dobiegł ich stłumiony odgłos, który mógł być wystrzałem lub hukiem spalin z rury wydechowej samochodu.

— Ktoś nadjeżdża! — szepnął Pete.

— Lepiej zwiewajmy! — zawołała Allie. — Nie mam zamiaru być tu znowu przyłapana!

Jupe schował okruch złota do kieszeni i wszyscy pobiegli do głównego tunelu. Obudowane drewnem wejście zamajaczyło przed nimi jako nikły kwadrat światła. Jupe zgasił latarkę i szli po omacku, potykając się na pochyłym podłożu tunelu. Przy wejściu Jupe zatrzymał wszystkich.

Na zewnątrz pies nadal leżał, niemal niewidoczny w gęstniejącym mro­ku. Za ogrodzeniem zatrzymał się z piskiem samochód. Allie i chłopcy zobaczyli wysiadających z niego dwóch mężczyzn.

— Okay, Gasper — powiedział jeden z nich. — Weź kamień albo coś, co się nada do rozbicia kłódki na bramie.

— Nie ma sprawy, Manny — odpowiedział drugi — odstrzelę ją.

— Oszalałeś? Ktoś usłyszy i zaraz tu będziemy mieli tego tłustego kota, szeryfa. Bierz kamień.

Nawet z odległości wielu metrów od bramy, Allie i chłopcy słyszeli ciężki oddech mężczyzny zwanego Gasperem.

— Jupe! — szepnął Pete. — Poznaję ten oddech. To rabuś z szopy! Ten, który się zamierzył na mnie maczetą. Tak samo dyszał!

Cofnęli się w głąb tunelu.

— Co robić? — pytała Allie szeptem. — Jeśli spróbujemy uciekać, te typy nas na pewno zobaczą, a nie myślę, żeby tu przyszli z przyjacielską wizytą. Tutaj nie ma żywej duszy... I na ranczo też nie.

Słyszeli, jak Gasper wali w kłódkę na bramie. Zamek spadł na ziemię i bramę pchnięto na oścież.

— Jeśli on wciąż tu jest, to pewnie znajdziemy go w domu — wychry­piał Gasper.

Obaj skierowali się do chaty Thurgooda.

— Może go wcale nie być — mówił drugi. — Miał kupę czasu, żeby to schować gdzie indziej.

— Jak tu nie znajdziemy, możemy sprawdzić w kopalni.

— A jak tam nie znajdziemy, poczekamy, aż ten typek wróci, i zmusimy go, żeby gadał, co z tym zrobił!

Śmiali się obaj, gdy wchodzili do chaty Thurgooda. Allie zaczęła zawodzić piskliwie:

— Złapią nas tu! Musimy próbować dostać się na ranczo! Z domu możemy zatelefonować do szeryfa!

— Masz źle w głowie? — szepnął Pete. — Ci faceci mają broń.

— Allie ma rację. Coś musimy zrobić — powiedział Bob.

Jupe podczołgał się do otworu tunelu i wyjrzał na zewnątrz. W pobliżu, przy rozklekotanej komórce, którą Thurgood zamknął na kłódkę parę dni temu, stało wiadro z jakąś cieczą. Jupe podpełzł do niego i powąchał, po czym spojrzał na wyschnięte na wiór deski komórki.

Przekradli się z powrotem do kopalni.

— Meksykanie zostawili przy komórce wiadro z rozpuszczalnikiem do farby — poinformował towarzyszy. — Jeśli wywołamy pożar komórki, ktoś w mieście z pewnością zauważy ogień i zawiadomi straż pożarną. Migiem ściągniemy tutaj wóz strażacki i prawdopodobnie szeryfa, i te opry­szki znajdą się w potrzasku. Pete, miałeś ze sobą w Hambone zapałki. Masz je przy sobie?

Pete odszukał w kieszeni pudełko zapałek i wraz z Jupem przekradli się na zewnątrz. Jupe podniósł wiadro i chlusnął jego zawartością na komórkę. Pete rzucił na nią zapaloną zapałkę. Płomienie ogarnęły natychmiast stare drewno. Komórka stanęła w ogniu.

— Pięknie! — powiedział Pete. — To powinno wystarczyć.

Nagle Jupe'owi zaparło dech.

— Jeszcze jak starczy! — krzyknął. — Szybko! Do kopalni! Chyba wiem, co Thurgood trzyma w tej komórce!

Skoczyli do kopalni i w czwórkę popędzili w dół tunelu.

— Na ziemię! — wrzasnął Jupe.

Rzucili się na podłoże tunelu... komórka eksplodowała z hukiem, od którego zatrzęsła się Ziemia!

Rozdział 16

Ucieczka

Eksplozje nie ustawały, grzmiąc ogłuszająco. Gdy skończyły się wresz­cie, huk wybuchów wracał jeszcze echem od gór. Allie i chłopcy wygramolili się z kopalni. U wejścia płonęły rozrzucone wokoło resztki komórki.

Pete wciągnął oddech.

— A chcieliśmy przecież wywołać tylko mały pożar!

— Powinienem się domyślić, że Thurgood trzyma w komórce dynamit — powiedział Jupiter.

Po pierwszym szoku, wywołanym eksplozją, wypadki potoczyły się z przerażającą szybkością. Rozwarły się drzwi budynku kopalnianego i wybiegli z nich dwaj Meksykanie. Przeleźli spiesznie przez ogrodzenie i znikli wśród skał na stoku nad kopalnią. Manny i Gasper wypadli z chaty akurat w momencie, gdy czerwony wóz Thurgooda wjechał przez otwartą bramę.

— Panie Thurgood! — krzyczał Pete, biegnąc mu na spotkanie. —Niech pan uważa! Ci faceci włamali się do pańskiego domu i są uzbrojeni!

Gasper obrócił się groźnie do Pete'a, a Thurgood wyskoczył ze swego samochodu, łapiąc dubeltówkę.

— Stać! — wrzasnął. — Jeszcze jeden krok i będzie po was!

Ale Gasper był szybszy. Nim Thurgood zdążył podnieść dubeltówkę, dopadł Pete'a i chwycił go za ramię. Pete zachwiał się i poczuł, że coś wciska mu się w plecy.

— Rzuć broń albo rozpłatam dzieciaka na dwoje! — krzyknął Gasper do Thurgooda.

Thurgood wolno opuścił ramię i dubeltówka spadła na ziemię. Manny podbiegł i złapał ją. Na jego płaskiej twarzy rozlał się obrzydliwy uśmiech. Przeniósł wzrok na grupkę dzieci znajdujących się przy wejściu do kopalni.

— Ty, dziewczynko! — zawołał. — Chodź tutaj!

— Nie, czekaj! — Bob starał się zasłonić sobą Allie.

— Odsuń się, dzieciaku! — zakomenderował Manny. Podbiegł do nich, złapał Allie i wykręcił jej rękę do tyłu. — A teraz, marsz!

Nagle rozległo się wycie syreny. Z Twin Lakes nadciągała straż pożar­na. Manny i Gasper wymienili spojrzenia i zacisnęli uchwyty na ramionach swych zakładników.

— Ta droga... — Manny skinął w stronę ledwie widocznego w zmierz­chu traktu do Hambone — dokąd prowadzi, mała?

— Do... do starego wymarłego miasta — wyjąkała Allie.

— Co jest po drugiej stronie tych gór?

— Tylko pustynia — Allie, mimo strachu, trzymała głowę wysoko uniesioną.

Gasper wskazał głową samochód Thurgooda.

— Pojedziemy tym. Ma napęd na cztery koła.

— Nie uda się wam uciec! — krzyknęła Allie.

— Zamknij się! — zaskrzeczał Gasper.

Słychać już było warkot motoru wozu strażackiego. Ponownie zawyła syrena.

— Szybko! Do samochodu! — Manny zgarnął Allie przed siebie i pchnął ją na tylne siedzenie, sam wsiadając za nią. Pete wylądował obok Gaspera na przednim siedzeniu. Jupe, Bob i Thurgood przyglądali się bezradnie. Czerwony samochód wyjechał z podwórza ze zgrzytem opon i ruszył w górę, do Hambone.

Jupiter i Bob pobiegli do bramy. Gasper prowadził samochód nie zapa­lając świateł tak, więc wkrótce stał się niewidoczny między sosnami. Po przeciwnej stronie, na wysokości bramy rancza wujka Harry'ego dostrzegli czerwone światła wozu straży pożarnej. Parę minut później zajechał z wy­ciem syreny na podwórze Thurgooda. Tuż za nim wpadł z rozpędem samo­chód szeryfa i zahamował gwałtownie.

Szeryf Tait wysiadł i ogarnął wzrokiem stertę tlących się zgliszcz ko­mórki.

— Wygląda na to, że już po krzyku, Sam — powiedział do kierowcy wozu strażackiego. Następnie zwrócił się do Wesleya Thurgooda: — Co się stało? W mieście było słychać huk, jakby się cała góra zawaliła.

Jupiter szybko wysunął się naprzód.

— To ja podpaliłem komórkę. Do chaty pana Thurgooda włamało się dwóch mężczyzn i chciałem w ten sposób wezwać pomoc. Ale to nieważne teraz! Ci mężczyźni uprowadzili ze sobą Allie Jamison i Pete'a Crenshawa! Pojechali wozem pana Thurgooda w górę do Hambone. Są uzbrojeni... i wyglądają na zdolnych do wszystkiego!

Szeryf popatrzył na tonące teraz w ciemnościach góry.

— Ktoś uprowadził Allie?

— I naszego przyjaciela Pete'a Crenshawa — powtórzył Jupiter. — Pod groźbą pistoletu!

Szeryf potarł brodę swą wielką dłonią. Zasępił się.

— Jak dawno odjechali?

— Zaledwie parę minut temu. Jeśli się pan pospieszy, może ich pan dogonić. Jadą nie paląc świateł, więc nie mogą jechać szybko.

— Pojadą szybko, kiedy zobaczą, że ich ścigam. Mogą wypaść z drogi. To zbyt ryzykowne, skoro mają ze sobą dzieci.

— Więc proszę czekać na nich po drugiej stronie góry — naglił Jupe.

— Kiedy dotrą do Hambone, z pewnością pojadą dalej. Jeśli droga na drugim końcu grani będzie zablokowana...

— Która droga? — zapytał szeryf.

— To tam jest więcej dróg?

— Synu, jeśli dotrą do Hambone, będą mieli tuzin możliwości pojecha­nia dalej. Po drugiej stronie jest pełno małych, polnych dróżek. Odgałęziają się od głównej drogi w Hambone i biegną do małych chatek i starych kopal­ni. Potem wiją się w dół do pustyni. Ci faceci mogą ukrywać się wśród wzgórz tygodniami.

— To niemożliwe! — wykrzyknął Bob. — Oni mają Allie i Pete'a!

Szeryf wrócił do swego samochodu i sięgnął po mikrofon radia policyj­nego.

— W niecałe pół godziny ściągnę tutaj helikopter patrolu drogowego — powiedział. — Polecę obstawić samochodami drugą stronę góry. Módlmy się, żeby bandytom nie przyszło do głowy ułatwienie sobie ucieczki przez pozbycie się dwojga zakładników!

Rozdział 17

Długa noc

Jim Hoover, pilot helikoptera, uśmiechnął się i skinął głową w odpowie­dzi na błagania Jupe'a i Boba o zabranie ich ze sobą na pościg.

— Nie podoba mi się to — protestował szeryf Tait. — To może być niebezpieczne.

Przepuścił ich jednak i chłopcy wcisnęli się do środka i uklękli za fotela­mi pilota i pasażera. Szeryf, zaopatrzony w karabin z lunetą, wspiął się na siedzenie obok pilota.

— Gotowi? — zapytał Hoover.

Helikopter uniósł się w górę. Nikłe światło księżyca słabo rozpraszało głębokie ciemności. Gdy tylko znaleźli się w powietrzu, Hoover włączył reflektor. Snop biało-niebieskiego światła rozdął noc.

— Za jego pomocą możesz nakierowywać światło w dowolnym kie­runku. — Hoover wskazał szeryfowi drążek na wprost jego fotela.

Szeryf Tait wychylił się do przodu.

— Muszą wciąż jechać bez świateł — poruszył drążkiem i światło reflektora przesunęło się po stoku pod nimi. Widzieli skały, wielkie okrągłe głazy, rzucające groteskowe cienie. Mogli dostrzec odcinek wąskiej, krętej drogi do Hambone. Wśród otaczających ją drzew zdawała się niemal biała.

— Powinni trzymać się drogi aż do Hambone chyba, że porzucą samo­chód — powiedział Hoover.

Helikopter skręcił i Jupe'owi żołądek podszedł do gardła. Zaparło mu dech.

— Spokojnie, chłopcze — powiedział Hoover. — Wyobraź sobie, że jedziesz windą, która za miast w górę i w dół, jeździ w bok.

— Ja się dobrze czuję! — oświadczył Jupe. — Doskonale!

Przeszukali każdy centymetr drogi od Twin Lakes po Hambone. Samo­chodu nie było.

— Człowieku, przeskoczyli tę górę w rekordowym czasie — powie­dział szeryf, gdy przelatywali nad granią. — W dodatku bez świateł!

Bob rozmyślał. Czyżby Manny i Gasper istotnie zdołali dostać się na szczyt i zjechać po drugiej stronie? Może Gasper wypadł w ciemnościach z drogi? Czy nic się nie stało Pete'owi i Allie? A może leżą gdzieś na dole, uwięzieni we wraku samochodu i być może ranni?

Bob się przygarbił. Szeryf Tait jakby odgadł jego obawy.

— Nie martw się, synu — odezwał się ciepło. — Mój zastępca z po­mocnikiem pojechali tą drogą jeepem. Jeśli coś się stało z tym samo­chodem, znajdą go.

Jim Hoover opuścił swą maszynę nisko nad dachy Hambone, a światło reflektora przeszukiwało przestrzenie między zrujnowanymi domami.

— Co to?! — wykrzyknął szeryf. — Tam stoi ciężarówka, za starym budynkiem kopalnianym.

Jupiter spojrzał w dół.

— To ciężarówka pani Macomber. Znaleźliśmy ją porzuconą dziś po południu. Nie wiemy, gdzie się podziała pani Macomber.

— Co tu się właściwie dzieje? — dopytywał się szeryf.

— Wyjaśnię to później — odparł Jupe. — Teraz musimy odnaleźć Allie i Pete'a.

— Jeśli przejechali już Hambone, to są na jednej z tych małych dróg na zachodnim zboczu. Ale niech mnie kule biją, jeśli wiem, którą bym wybrał, uciekając z dwójką dzieciaków.

— Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. — Jim Hoover skierował helikopter na zachód, zostawiając za sobą Hambone i jego upiory.

Allie i Pete siedzieli wraz z Mannym i Gasperem w samochodzie, słu­chając warkotu unoszącego się nad nimi helikoptera. Światło reflektora prześliznęło się po wierzchołkach drzew i padło na pustą drogę, wiodącą do Hambone. Przez moment spoczęło na sosnach, pod które Gasper wprowa­dził samochód.

Allie wstrzymała oddech. Z całej mocy zaklinała szukających, by za­uważyli ich z helikoptera. „Proszę, zobaczcie nas — powtarzała w duchu. — Proszę! Jesteśmy tutaj, pod wami! Widzicie?”

Warkot helikoptera cichł i w końcu zamarł w oddali. Gasper zachichotał.

— Dobra, ruszamy!

Wrzucił bieg i samochód, wyjąc i dygocząc, wydobył się z rowu na drogę. Wciąż bez świateł, zaczęli się piąć wolno w górę.

— Jeśli wyjdziemy z tego cało — odezwał się Gasper posępnie — nie wrócę tu nigdy. Na nic by się to zdało. Jeśli ten typ, Thurgood, dotąd tego nie znalazł, na pewno zacznie teraz szukać. Nie trzeba być geniu­szem, żeby się połapać, że chodzi nam o dużą stawkę.

— Jak duża była część Gilberta Morgana z tych dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów? — zapytała Allie.

Gasper nacisnął hamulec i samochód zatrzymał się z piskiem.

— Kto mówi o takiej sumie?

Allie milczała. Gasper wyłuskał z kieszeni papierosa, zapalił go i zwrócił się do Manny'ego.

— Trzeba tych dwoje gdzieś wyrzucić. Gdzieś, gdzie ich nikt nigdy nie znajdzie.

Allie zakaszlała i zaczęła rozpędzać dym sprzed twarzy.

— Palenie to okropny zwyczaj — mówiła. — Rujnuje oddech, jak pan może zauważył, i okropnie niszczy głos. A pozbycie się nas nic wam nie da. Wiemy o rabunku w Phoenix sprzed pięciu lat. Było czworo bandy­tów. Kobieta i trzech mężczyzn. Gilbert Morgan był jednym z nich, prawda? A wy to dwaj pozostali. My to wiemy i wiedzą Bob i Jupe.

Manny jęknął.

— Tamci dwaj chłopcy. I myśmy ich zostawili!

— Głupio, nie? — powiedziała Allie.

Manny ujął dubeltówkę I Allie umilkła.

Wkrótce dotarli do Hambone i zaczęli zjeżdżać w dół na drugą stronę góry. Samochód toczył się wolno, utrzymywany na niskim biegu. Po pew­nym czasie znaleźli się w miejscu, gdzie główna droga zataczała łuk w pra­wo, a w lewo odchodziła od niej druga, węższa i bardziej wyboista. Gasper zgniótł papierosa w pełnej już popielniczce i wskazując głową główną drogę, zapytał Allie:

— Dokąd prowadzi?

— Nie wiem — Allie odgarniała dym sprzed twarzy. — Przypusz­czam, że na pustynię.

— Skręć w boczną — zdecydował Manny. — Coś mi mówi, że na końcu głównej drogi czeka już na nas setka glin.

Gasper odmruknął coś niewyraźnie i skręcił w boczną drogę. Były to zaledwie dwie koleiny, wyżłobione przez inne pojazdy krętą wstęgą między drzewami. Samochód podskakiwał i zarzucał, ale Gasper jechał dalej, zma­gając się z kierownicą. Wyrzucił przez okno świeżo zapalonego papierosa i uchwycił mocno kierownicę obiema rękami.

— Jeśli podpali pan las, patrol drogowy znajdzie nas w ciągu kilku minut — powiedziała Allie z przekąsem, ale Gasper był zbyt zajęty utrzy­mywaniem wozu na drodze, żeby odpowiedzieć.

Pete'owi i Allie zdawało się, że ta droga przez wzgórza trwa całą wiecz­ność. Od czasu do czasu dostrzegali wtulone pod drzewa chatki, ciemne i tajemnicze. Raz przejechali przez jakąś osadę, mniejszą od Hambone i jeszcze bardziej zrujnowaną. To znów kojot wyskoczył, chowając się w cień. Kilkakrotnie widzieli reflektor nadlatującego helikoptera; Gasper zjeżdżał wtedy z drogi i czekał, aż helikopter się oddali. Pete i Allie zapadali w drzemkę, ale wstrząsy samochodu wyrywały ich ciągle ze snu.

Przez pewien czas pięli się wyraźnie coraz wyżej. W końcu droga zaczęła opadać zygzakiem w dół.

— Chyba nam się udało — powiedział Gasper, zaciskając ręce na kierownicy.

Księżyc zaszedł i drogę oświetlała jedynie słaba poświata gwiazd, któ­rymi niebo było usiane. Nierówny trakt był teraz szerszy i przestał opadać w dół. Znaleźli się u podnóża gór. Na wprost biegła w obie strony asfaltowa szosa. Za nią otwierała się pustynia.

Gasper zatrzymał samochód i patrzył uważnie na prawo i lewo. Manny zachichotał.

— Nie ma glin. Tak jak mówiłem, czekają na głównej drodze.

— Mogą być wszędzie — Gasper chrypliwie nabrał oddechu i zaka­szlał. — Nie jedziemy tą szosą — zdecydował. Wrzucił pierwszy bieg i samochód wytoczył się spod drzew, przeciął szosę i podskakując wjechał w pustynię.

— Auuu! — krzyknęła Allie, gdy samochód podskoczył na wyboju i rzuciło ją do przodu. — Ten wóz tędy nie przejedzie!

— Zamknij się! — warknął Gasper, nerwowo gasząc papierosa, któ­rego dopiero co zapalił. — Tam przed nami musi być druga szosa. Potrze­ba nam drogi, na której nie ma glin.

Gasły ostatnie gwiazdy. Pete się obejrzał. Znad gór wynurzała się nikła poświata. Szosa była daleko za nimi, gdy wreszcie ukazało się słońce.

— Gdzieś niedaleko musi być druga droga — mruczał Gasper. —Ta, która się nie łączy...

Urwał, bo samochód wpadł na duży wybój i szarpnęło nimi gwałtownie w bok. Rozległ się głośny syk i nozdrza wypełniła im para z chłodnicy.

— Cholera! — Gasper zgasił motor, wyskoczył z samochodu i pobiegł przed maskę. Kałuża rdzawej wody rozlewała się spod samochodu na biały pył pustyni.

— Co jest? — zapytał Manny.

— Chłodnica pękła i oś się złamała!

Manny jęknął.

— Ty idioto!

Gasper podszedł do drzwi samochodu i wymierzył pistoletem w Allie i Pete'a.

— Dobra, wysiadać! Dalej idziemy na piechotę!

— Pan chyba zwariował! — krzyknęła Allie.

— Zamknij się i wyłaź! — warknął Gasper.

Allie i Pete wysiedli z samochodu. Manny wysiadł również i zapatrzył się w płaskie pustkowie.

— Tędy — wskazał przed siebie. — Pójdziemy na wprost, tak żeby mieć góry za plecami. Wcześniej czy później dokądś dojdziemy.

— Nie! — zaprotestowała Allie. — Można iść kilometrami i do nikąd się nie dojdzie. Kiedy słońce będzie wysoko, temperatura dojdzie do czter­dziestu stopni, a nawet o wiele wyżej. Musimy zostać przy samochodzie.

— Koniec z nami, jeśli tu zostaniemy — powiedział Manny.

— Będzie z nami koniec, jeśli pójdziemy — upierała się Allie.

— Przestań nudzić i rusz się! — wrzasnął Gasper.

— Nie — Allie usiadła na ziemi. — Jeśli chcecie, możecie mnie zastrzelić, ale ja tu zostaję. Wolę być zabita na miejscu, niż umierać powoli z upału albo zwariować z pragnienia! — patrzyła z wyzwaniem na Man­ny'ego i Gaspera.

Pete się wahał. W końcu usiadł również koło samochodu.

Gasper rzucił im groźne spojrzenie. Zacisnął palce na kolbie pistoletu. Wtem Manny odwrócił się na pięcie i zaczął iść przed siebie.

Gasper spoglądał to na Pete'a i Allie, to na oddalającego się zdecydo­wanie kompana. Wreszcie ruszył za Mannym.

Allie i Pete czekali do chwili, kiedy dwaj bandyci stali się małymi, drga­jącymi figurkami w oddali. Słońce wznosiło się szybko i pustynia zaczęła się skrzyć w upale.

— Co z nami będzie, jeśli przestano już nas szukać? — głos Pete'a był ochrypły z trwogi. — Skonamy na miejscu z pragnienia!

Rozdział 18

Samotni na pustyni

Bob i Jupiter patrzyli z wysoka na różowiejące we wschodzącym słońcu góry. Szeryf Tait wyłączył reflektor i ziewnął. Po całonocnym poszukiwaniu wszyscy mieli zaczerwienione z niewyspania oczy. Jim Hoover podciągnął się i zatoczył helikopterem jeszcze jeden łuk.

— Nie wiem, jak to się stało, że dotarli na szczyt i zjechali na drugą stronę, a myśmy ich nie zobaczyli — powiedział szeryf. — Ale niech mnie kule biją, jeśli są wciąż wśród wzgórz. Przeczesaliśmy każdy ich centymetr.

— Więc gdzie mogą być? — zapytał Bob. — Gdyby pojechali w dół główną drogą, policja by ich złapała. Na szosie też ich nie ma, bo zameldo­wał to przez radio pilot drugiego helikoptera.

— Może jednak ukryli się gdzieś wśród wzgórz — odezwał się Jupiter. — Tam, w dole jest pełno opuszczonych miast i pod dostatkiem drzew na ukrycie samochodu.

— Być może masz rację, Jupiterze — powiedział szeryf. — Jednak moim zdaniem, wybrali jedną z tych nieuczęszczanych dróg i pojechali na pustynię. Nie mają przecież żadnego zaopatrzenia, a bez jedzenia długo nie mogliby się ukrywać.

— Jeśli są na pustyni, to czy uda nam się ich znaleźć? — zapytał Bob.

— Pewnie, jeśli dostatecznie długo będziemy szukać — odparł szeryf. — Pustynia jest ogromna, ale to w końcu otwarty teren. Spróbujmy.

Jim Hoover skinął głową i skierował helikopter na zachód. Góry zostały za nimi, polecieli nad pustynię.

Allie wyłuskała z kieszeni kolorową chustkę i otarła czoło. Słońce pra­żyło niemiłosiernie. Była śmiertelnie zmęczona, ale zbyt niespokojna, by zasnąć. Po raz piąty obeszła samochód i usiadła w jego zanikającym cieniu tuż obok Pete'a.

— Robi się późno — powiedziała. — Musi być blisko południa. Dla­czego nie znaleźli nas dotąd?

Pete kiwnął ponuro głową.

— Nie jedliśmy od wczorajszego pikniku w Hambone. Umieram z głodu.

— Jak możesz myśleć o jedzeniu? Usta wyschły mi tak, że kłują jak kaktus!

— Gdyby chłodnica nie pękła, moglibyśmy wypić z niej wodę.

— Fuj! — Allie otrząsnęła się. Nagle wykrzyknęła: — O Boże! Jak mogłam o tym zapomnieć.

— Co ci jest? — zaniepokoił się Pete.

Allie skoczyła na równe nogi. Wyjęła kluczyki z gniazdka w samo­chodzie i otworzyła duży schowek obok kierownicy. Odszukała w nim ka­setkę z artykułami pierwszej pomocy. Znalazła nożyczki chirurgiczne.

— Co masz zamiar zrobić? — zapytał Pete, gdy pomachała tryumfal­nie zdobyczą.

Allie wskazała rosnący w pobliżu, baryłkowaty kaktus.

— Można nimi wykroić parę kawałków. W kaktusach jest zawsze woda. Wciągają ją w czasie deszczu i magazynują, żeby przeżyć okres suszy. Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam!

— Lepiej późno niż wcale! Nie ma co, przydałoby się coś mokrego. — Pete wziął od niej nożyczki i pobiegł do kaktusa. Dźgał nożyczkami twardą skórę, póki nie wyrwał dwóch kawałków soczystego miąższu. Podał jeden Allie, a sam wgryzł się w drugi. Oboje się skrzywili.

— Nie wiem co gorsze — powiedział Pete — umrzeć z pragnienia... czy wysysać to!

Allie wolno wyssała sok i wypluła resztę. Teraz słońce stało niemal prosto nad ich głowami.

— Możemy się schować pod samochodem. Jeśli helikopter wciąż nas szuka, zobaczą nas z góry.

Oboje wczołgali się pod samochód. Pete wyciągnął się wygodnie.

— Tu jest rzeczywiście chłodniej.

Teraz Allie i Pete stali się bardziej czujni. Słyszeli dalekie nawoływania pustynnych ptaków, zobaczyli szczura, który wystawił łepek z nory i szybko się schował z powrotem. Przebiegło kilka jaszczurek w poszukiwaniu jadła. Wszystko wokół, całe płaskie, rozległe pustkowie skrzyło się w piekącym słońcu. Czas wydawał się rozciągać w nieskończoność. Nagle Pete podniósł głowę nasłuchując. Po chwili uniosła się Allie.

— Ja także coś usłyszałam! — powiedziała.

Z daleka dobiegał odgłos, który był niewątpliwie warkotem helikoptera.

— Nadlatują! — krzyczała Allie. Wysunęli się spod samochodu i po­biegli na otwartą przestrzeń. Ale ledwie uchwytny warkot zamierał w oddali. Wpatrywali się w niebo, lecz nie widzieli nic, poza jego błękitem.

— Jestem pewna, że słyszałam helikopter — powiedziała Allie.

Nasłuchiwali wytrwale, lecz nie dobiegł ich już żaden dźwięk.

— Och, dlaczego nie przylatują? Umrzemy tu, jeśli się nie pospieszą — jęczała Allie.

— Przestań. Znajdą nas. Jestem pewien. — Ale w głosie Pete'a nie było tyle nadziei, co w jego słowach.

Wreszcie ponownie usłyszeli warkot. Helikopter przelatywał w sporej odległości. Pete i Allie zaczęli podskakiwać, machając rękami i krzycząc jak opętani.

— Tu jesteśmy! — wydzierała się Allie. — Tutaj!

Tym razem dostrzeżono ich. Helikopter zboczył i leciał w ich kierunku. Osiadł w końcu wolno na ziemi, a Allie i Pete biegli do niego, schyleni pod wirującym śmigłem.

Szeryf Tait wygramolił się z helikoptera.

— Jesteście cali i zdrowi? — pytał.

— Tak, czujemy się zupełnie dobrze — odpowiedziała Allie. — Na­prawdę!

— Bandyci poszli tam... na piechotę! — powiedział Pete wskazując w dal, na pustynię.

— Kiedy uszkodzili samochód, postanowili maszerować dalej — do­dała Allie.

Szeryf się roześmiał.

— Myślę, że teraz tego żałują.

Jupitera i Boba rozsadzała chęć, by dopaść przyjaciół i wciągnąć ich do helikoptera. Lecz szeryf Tait wspiął się z powrotem na przednie siedzenie i powiedział coś Hoover'owi. Pilot skinął głową i przekrzykując ryk motoru zawołał do Pete'a i Allie:

— Nie mamy dla was miejsca! Wezwałem jeden z naszych helikop­terów. Będzie tutaj za pięć minut. My lecimy za bandytami!

Podał Pete'owi menażkę z wodą, uniósł swą maszynę w górę i skiero­wał ją na zachód, za Mannym i Gasperem.

Pete i Allie uśmiechnęli się do siebie.

— Założę się, że te dranie daleko nie zajdą! — powiedziała Allie z sa­tysfakcją.

Rozdział 19

Sekret milionera

Allie miała rację. Godzinę później Manny i Gasper zostali przywiezieni helikopterem do Twin Lakes i odstawieni na łąkę przed chatą Thurgooda. Obaj byli spaleni słońcem, pokryci pęcherzami, wyczerpani i mocno nie­zadowoleni. Zdołali ujść zaledwie parę kilometrów, gdy powalił ich upał. Allie i Pete, których przywieziono wcześniej, uśmiechali się z zadowole­niem na widok skutych przestępców.

Chwilę później przybyli szeryf Tait, Jupe i Bob. Chłopcy witali się radoś­nie z przyjaciółmi, a także z wujkiem Harrym, na którego twarzy malowała się ulga. Była tu także Magdalena, krzątała się wokół, rozdając kanapki i utyskując na dwóch Meksykanów. Robotnicy wrócili w nocy i siedzieli teraz na stopniach chaty Thurgooda. Pies leżał, dysząc cicho, uwiązany przy chacie. Thurgood stał na uboczu, spoglądając z napięciem i zakłopo­taniem.

— Czy teraz, kiedy już wszyscy są na miejscu — odezwał się — może mi ktoś powiedzieć, co się tu dzieje i kim są ci ludzie? — skinął głową w stronę bandytów.

Allie zignorowała jego pytanie i zwróciła się żywo do Jupe'a.

— Mieliśmy rację co do Gilberta Morgana! Brał pięć lat temu udział w napadzie na samochód pancerny w Phoenix... a ci dwaj faceci byli z nim! Przyznali się, kiedy jechaliśmy przez góry.

— Nic nie mówiliśmy — odezwał się Manny.

— Właśnie, że tak. Kiedy powiedzieliśmy wam, że wiemy o rabunku, oświadczyliście, że trzeba się nas pozbyć. Sprzątnąć nas, jak przypusz­czam. To tyle, co przyznanie się.

Jupiter uśmiechał się jak zadowolony kot.

— A więc nasza rekonstrukcja wydarzeń była słuszna. Wszystko za­czyna się układać w całość.

— O czym właściwie mówicie? — dopytywał się szeryf.

— Może zechcecie nas wtajemniczyć, Jupiterze — poparł go wujek Harry. — To wszystko jest dla mnie równie niejasne, jak dla pozostałych.

— Spróbuję — Jupe wyraźnie delektował się swoją rolą. Przełknął kanapkę i wziął głęboki oddech.

— Kiedy zwłoki w kopalni zidentyfikowano i okazało się, że jest to zbiegły spod nadzoru warunkowego zwolnienia przestępca, skazany za napad z bronią w ręku, zaczęliśmy się zastanawiać, co mógł taki człowiek robić w Twin Lakes. Co ściągnęło go w tak odległe miejsce, do kopalni „Śmiertelna Pułapka”? Przejrzeliśmy więc archiwum „Gazety Twin Lakes” i odkryliśmy, że pięć lat temu rozegrało się tu kilka interesujących zdarzeń.

Wiemy, że ciało Gilberta Morgana zostało wtedy zamknięte w kopalni. W dniu opieczętowania kopalni, znaleziono w pobliżu samochód skradzio­ny w Lordsburgu. Mogliśmy się tylko domyślać, że Morgan przyjechał tu tym samochodem. Staraliśmy się więc prześledzić przeszłość Morgana w Lordsburgu. Znaleźliśmy w starej gazecie jedynie zawiadomienie o opieczętowani u „Śmiertelnej Pułapki”.

Pięć lat temu wróciła do Twin Lakes pani Macomber i zakupiła tu po­siadłość. W jednym z jej pustych domów znaleźliśmy gazetę z tego czasu, z Phoenix, w której znajdował się artykuł o tamtym rabunku. Trzech męż­czyzn i kobieta zgarnęli co najmniej ćwierć miliona dolarów. Gazeta ta nosiła datę wyprzedzającą zaledwie o parę dni opieczętowanie kopalni i o parę miesięcy zakup posiadłości przez panią Macomber. Wydawało się zupełnie możliwe, że gazetę przyniósł tu Morgan, że był w tym domu, nim poszedł do kopalni. Domyślaliśmy się, że Gilbert Morgan był jednym z ra­busiów. Teraz wiemy i to... że wy jesteście dwoma pozostałymi — Jupiter uśmiechnął się do Manny'ego i Gaspera. — Kiedy w zeszłym tygodniu znaleziono zwłoki, zjechało się tu mnóstwo łowców sensacji. Pan, panie Gasper, na wieść o odkryciu ciała Morgana, przybył tu również. Był pan w szopie Harrisona Osborne'a i kiedy zaskoczyliśmy tam pana, zaatakował pan Pete'a maczetą. Szukał pan czegoś i musiał pan tu zostać. Kręcił się więc pan w pobliżu, być może ukrywał się u pani Macomber. Jestem pe­wien, że to pan ściągnął jedzenie z kuchni zostawił w zlewie niedopałek papierosa. A może pani Macomber sama dała panu to jedzenie?

Gasper nie odpowiedział.

— To bez znaczenia — ciągnął Jupe. — Manny musiał być również w pobliżu, ale nigdy nie natrafiliśmy na jego ślad. Domyślam się, że Gasper był zwiadowcą. Wczorajszego wieczoru mieliście wolną drogę. Wszyscy w sąsiedztwie wyjechali. Psa uśpił pan jakimś zatrutym mięsem, sprowadził Manny'ego i poszliście szukać doli Morgana.

Jupe odwrócił się do Wesleya Thurgooda.

— Pan znalazł pieniądze w kopalni, prawda?

Thurgood potrząsnął głową.

— Przykro mi, chłopcze, ale jesteś na błędnym tropie. Przyznaję, że po otworzeniu kopalni nie zbadałem jej dokładnie. Ale po znalezieniu zwłok zrobił to szeryf. W kopalni niczego nie ma.

— Niczego, proszę pana? — Jupe wyjął z kieszeni kamyk i podrzucił go w górę. — Nawet, złota?

Thurgood był wyraźnie przerażony.

— Złoto? — odezwał się szeryf Tait. — W „Śmiertelnej Pułapce” nigdy nie było złota.

— Teraz jest — powiedział Jupe. — Ten kamyk zabrałem z kopalni w dniu, w którym Allie znalazła ciało Morgana. Pokazałem go jubilerowi w Lordsburgu. Powiedział, że ten kawałeczek czerwonawego, błyszczą­cego metalu w nim, to złoto. Złoto z dużą domieszką miedzi.

Szeryf zdawał się oszołomiony.

— Ale... ale jeśli w kopalni jest złoto, dlaczego nikt go przedtem nie znalazł?

Jupe sięgnął ponownie do kieszeni i wyciągnął drugi kawałeczek lśnią­cego metalu. Podał go szeryfowi.

— Ponieważ nie było w kopalni złota, dopóki pan Thurgood jej nie kupił. Kiedy byliśmy wczoraj w kopalni, znalazłem to złoto wpakowane w ścianę szybu wraz z innymi okruchami. Jeśli się pan przyjrzy uważnie, zauważy pan, że złoto jest zielonkawe. Prawdopodobnie ma dużą domiesz­kę srebra.

Jupe urwał na chwilę, po czym mówił dalej.

— Zeszłej nocy, kiedy szukaliśmy Allie i Pete'a wśród wzgórz, za­cząłem rozmyślać nad tymi dwoma kawałeczkami złota. Wiedziałem, że złoto występuje często jako stop z innym metalem, jak miedź lub srebro. Miałem jednak wątpliwości, czy dwa różne stopy mogą się znaleźć tak blisko siebie. Pomyślałem o strzale, który dobiegł nas z kopalni... I o tych wszystkich eksplozjach. Obejrzałem, więc uważnie ten kawałek złota. Pro­szę zrobić to samo, szeryfie, a zobaczy pan, że nie zawsze tkwił on w ścia­nie kopalni.

Szeryf podniósł kamyk i zmrużył oczy.

— To... to ma jakiś wzór!

Jupiter skinął głową z tryumfem.

— Kwiat pomarańczy. Ten kawałeczek był kiedyś częścią obrączki ślubnej!

Thurgood podszedł bliżej.

— Gdzieś to znalazł? Skąd naprawdę to wziąłeś? I nie mów mi, że z mojej kopalni!

— Niczego nie zamierzam mówić. Jestem pewien, że w kopalni znajdą się inne okruchy, skoro był pan na tyle nieostrożny, żeby użyć do swojej gry starej biżuterii. Wystarczy, że szeryf pójdzie do kopalni i poszuka. — Jupe obrócił się do szeryfa. — Pan Thurgood dopuścił się bardzo starego oszu­stwa. „Bogacił” swoją kopalnię. Ładował dubeltówkę kawałkami złota i wstrzeliwał je w ściany kopalni. Sprowadzał następnie poszukiwaczy i po­kazywał im swój urobek. Swoim meksykańskim robotnikom nakazał za­kładać dynamit, ilekroć przywoził gościa, żeby stworzyć wrażenie, że w kopalni istotnie coś się wydobywa. Przypuszczam, że naiwniacy przyjeż­dżali do Lordsburga, gdzie spotykał ich Thurgood. Przywoził ich następnie do „Śmiertelnej Pułapki” i namawiał do inwestowania w kopalnię.

— Jedno tylko nie ma sensu — wtrącił się wujek Harry. — Wesley Thurgood zrobił fortunę na nieruchomościach. Dlaczego miałby się wplą­tywać w przestępczą aferę, jaką jest „bogacenie kopalni”?

Thurgood uśmiechnął się szyderczo.

— To proste. W nic się nie wplątałem. Cały ten pomysł jest śmiechu wart.

— Kiedy wejdziemy do kopalni, zobaczymy, czy... — zaczął Jupe.

— Nigdzie nie wejdziecie! — krzyknął Thurgood. Poczerwieniał ze złości. Rzucił szybkie spojrzenie na wejście do kopalni. — Idę zatelefono­wać do mego adwokata. Jeśli tymczasem ktoś postawi nogę w mojej kopal­ni bez nakazu rewizji, zaskarżę go.

— Może pan telefonować do swego adwokata z więzienia — szeryf Tait patrzył zimno na Thurgooda. — Mam wystarczające dowody rzeczo­we, żeby zatrzymać pana jako podejrzanego... i żeby dostać nakaz rewizji.

— Wierzy pan temu obłąkanemu dzieciakowi?! — wykrzyknął Thur­good.

— Wcale mi on nie wygląda na obłąkanego — odparł szeryf.

— Dziękuję, szeryfie. Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym wy­jaśnić. — Jupe odwrócił się do Manny'ego i Gaspera. — Gdzie jest pani Macomber? Czy czeka gdzieś na was?

— Pani Macomber? — Manny patrzył na Jupe'a martwym wzrokiem.

— Ta stara kobieta, która ma dom naprzeciwko — wyjaśnił Gasper. — Nazywa się Macomber.

Na twarzy Jupitera malowało się absolutne zadowolenie.

— Chcecie… chcecie powiedzieć, że jej nie znacie? Naprawdę jej nie znacie?

Manny wzruszył ramionami. Jupiter pociągnął mocno dolną wargę.

— Podejrzewaliśmy, że pani Macomber była czwartym członkiem bandy rabusiów z Phoenix. Nie mieliśmy wszakże niezbitego dowodu, poza tym, że odpowiadała opisowi kierowcy samochodu bandytów. Opis paso­wał do niej doskonale, a poza tym znikła z Phoenix w tym samym mniej więcej czasie, w którym dokonano rabunku. Teraz, z chwilą gdy się dowiedziała, że badamy przeszłość Morgana, znikła ponownie.

— Mówiłem, że ten dzieciak to głupek — krzyknął Thurgood. — Kto mógłby podejrzewać panią Macomber o związek z tymi łotrami!

Jego wzrok ponownie skierował się ku wejściu do kopalni.

— Jeśli jestem wariatem, dlaczego pan się tak denerwuje? — zapytał Jupe.

Nagle uderzył się w czoło.

— Idiota ze mnie. Myślałem, że pani Macomber znikła, bo brała udział w rabunku. Powód był jednak zupełnie inny, prawda, panie Thurgood? Wiedziała coś o panu i nie chciał pan, żeby się tego wszyscy dowiedzieli. Co się z nią stało, panie Thurgood? Gdzie jest pani Macomber?

Thurgood pobladł.

— Skąd mam wiedzieć? — zapytał i zaczął się wolno przesuwać w stronę kopalni.

Jupe obrócił się na pięcie, skoczył do samochodu szeryfa i wyjął z niego dużą latarkę. Puścił się pędem do kopalni.

— Pilnuj tego człowieka! — huknął szeryf na swego pomocnika, wskazując Thurgooda. Wraz z wujkiem Harrym, Allie, Pete'em i Bobem pobiegł za Jupe'em do „Śmiertelnej Pułapki”.

Jupe był daleko w przodzie. Pozostali, potykając się, biegli za świat­łem jego latarki, najpierw w dół tunelu, potem korytarzem, odchodzącym w lewo. Na moment zalśniły w świetle złote okruchy.

Jupe skręcił w odgałęzienie korytarza, które zawiodło Allie do zwłok złodzieja. Bob i Pete biegli tuż za nim. Na końcu pasażu stanęli i spojrzeli w dół. Na dnie, związana i zakneblowana, ale wciąż mocując się z więzami, leżała zaginiona.

Rozdział 20

Gdzie jest łup?

Pani Macomber rozbłysły oczy na widok grupki ludzi u góry. Szeryf Tait szybko przyniósł drabinę i zszedł na dno szybu.

— Najwyższy czas — powiedziała pani Macomber, gdy tylko usunął knebel z jej ust. — Myślałam, że już nikt tu nigdy nie przyjdzie.

Po rozcięciu więzów, spokojnie wstała, otrzepała się i wspięła bez ni­czyjej pomocy po drabinie. Za nią wdrapał się szeryf, targając walizkę, która leżała na dnie szybu.

— Gdzie jest ten łajdak? — wykrzyknęła gniewnie.

— Wesley Thurgood? — zapytał Jupe.

— To nie jest Wesley Thurgood! — wykrzyknęła. — Wreszcie sobie przypomniałam, co było tak osobliwego w tym dziecku Thurgoodów. Miał brązowe oczy, kiedy się urodził. Rzadko które dziecko rodzi się z brązowy­mi oczami. Większość noworodków ma oczy niebieskie, i dopiero później ciemnieją. Ale Wesley miał oczy od urodzenia brązowe i to się nie zmieniło. Ten człowiek zaś ma oczy niebieskie. Jest oszustem od stóp do głów!

— Jak przypuszczam, oświadczyła mu to pani! — powiedział Jupe.

— No, zapytałam, do czego zmierza. Nim się obejrzałem, już wymie­rzył do mnie z dubeltówki. Zmusił mnie do zejścia do tej dziury i rzucił za mną moją walizkę. Gdzie on jest?

— Na zewnątrz — odpowiedział szeryf. — Wkrótce będzie w wię­zieniu.

— Więzienie to za dobre miejsce dla niego!

— Zgadzam się, ale nic więcej nie możemy na razie z nim zrobić.

Wkrótce potem szeryf odjechał z Wesleyem Thurgoodem, zabierając też Manny'ego i Gaspera.

Późnym popołudniem szeryf Tait zjawił się na ranczu przy plantacji choinek. Wujek Harry z Magdaleną pojechali ściągnąć z Hambone cięża­rówkę pani Macomber Ona sama siedziała w salonie Osborne'a, popijając herbatę w towarzystwie Allie i Trzech Detektywów.

— No i co? — zapytała, gdy szeryf wszedł do salonu.

Szeryf uśmiechnął się szeroko.

— Miałyście rację, dzieci. Ci dwaj bandyci przyznali się do obrabowa­nia przed pięciu laty wozu pancernego. Niewielkie to ma zresztą znaczenie, gdyż są poszukiwani w czterech stanach za dalsze grabieże, a u nas dorobili się oskarżenia o uprowadzenie. Gilbert Morgan, tak jak wykalku­lowaliście, był członkiem bandy.

— Ale co z tym szubrawcem Thurgoodem? — dopytywała się pani Macomber.

— Czeka na adwokata i będzie go bardzo potrzebował. Przesłaliśmy jego odciski palców do Waszyngtonu. Przypuszczam, że jest zawodowym oszustem i figuruje w kartotekach policji. Oczywiście nie nazywa się Thur­good. Skontaktowałem się z Los Angeles i rozmawiałem z prawdziwym Wesleyem Thurgoodem.

— Od początku wiedziałam, że to oszust! — tryumfowała Allie. — Trzeba było mnie słuchać, zwłaszcza po tym kłamstwie o samochodzie użytym w „Łowcach fortuny”.

— Nie martw się — powiedział szeryf. — Mam nakaz rewizji i prze­szukam jego posiadłość.

— Czy szuka pan dalszych dowodów rzeczowych? — zapytał Bob.

— Tak, i również ćwierci miliona dolarów!

Szeryf urwał dla większego efektu i po chwili mówił dalej.

— Zgodnie z zeznaniami Manny'ego Ellisa i Gaspera, który nazywa się Charlie Lambert, w rabunku w Phoenix brał także udział Gilbert Morgan i kobieta nazwiskiem Hannah Troy. Kobieta prowadziła ich samochód. Sie­dzi już w więzieniu i prawdopodobnie zostanie umieszczona tutaj wraz z Ellisem i Lambertem. Po zrabowaniu pieniędzy pojechali prosto do Lords­burga i ukryli się w motelu na przedmieściu. Następnego dnia Morgan się im wymknął i uciekł z całą sumą dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ellis i Lambert nie trafili na żaden ślad po nim, póki nie znaleziono jego ciała w kopalni. Przyjechali, więc licząc, że łup jest ciągle tutaj. I ja na to też liczę.

— Ale skąd pan wie, czy Thurgood nie znalazł pieniędzy i nie wywiózł ich gdzieś? — zapytał Pete.

— To mało prawdopodobne — odpowiedział mu Jupe. — Gdyby znalazł pieniądze, nie zostałby tutaj i nie ryzykował tego całego oszustwa. Weź tylko pod uwagę, że po znalezieniu ciała Morgana miał u siebie tłumy gapiów. Szeryf Tait kręcił się tam i z powrotem. Mimo to najął robotników, sprowadzał swoich inwestorów i urządzał eksplozje w kopalni. Gdybym to ja znalazł dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, schowałbym je do kieszeni i wyjechał.

— Ja zrobiłbym to samo — przytaknął szeryf. — Dlatego sądzę, że pieniądze są ciągle gdzieś tutaj. Problem tylko, gdzie? W kopalni nie ma ich, bo po znalezieniu ciała Morgana, przeszukałem ją dokładnie. Ale Morgan mógł ukryć łup w jednym z budynków przy kopalni. Były wtedy puste.

— Albo w którymś z domów pani Macomber — powiedziała Allie.

— Dobra, chodźmy szukać! — zawołał Pete.

Wszyscy natychmiast przystąpili do poszukiwań. Najpierw przetrząsnęli domy pani Macomber. W jednym z nich, pod kanapą, znaleźli brakującą maczetę wujka Harryego, lecz pieniędzy nie było. Zajrzeli następnie w każ­dy kąt przepastnego budynku przykopalnianego i wreszcie do chaty. Prze­czesali cały dobytek Thurgooda. Znaleźli, co prawda; wyciąg z konta bankowego i listę nazwisk i adresów, prawdopodobnie naciągniętych in­westorów, ale nie trafili na nic, co naprowadziłoby ich na miejsce ukrycia pieniędzy.

— Jest jeszcze jedna możliwość — Jupe patrzył w stronę szopy wuj­ka Harry'ego po drugiej stronie pola. — Pozostał nam tylko jeden budy­nek, który stał tu również pięć lat temu. Gasper usiłował przeszukać szopę, kiedy go wypłoszyliśmy. Morgan mógł schować pieniądze gdziekolwiek indziej, mógł je zakopać, ale nie zawadzi sprawdzić.

W szopie niewiele było możliwości na ukrycie czegokolwiek. Ściany były zbite ze zwykłych desek, w miejsce podłogi było klepisko, a na pod­daszu znaleźli tylko kurz i pajęczyny. Allie wlazła do starego samochodu i zaczęła w nim grzebać bez wielkiego przekonania.

— Może Morgan nie miał ze sobą pieniędzy, kiedy przyjechał do Twin Lakes — powiedziała i opadła na siedzenie samochodu.

Nagle zrobiła zdziwioną minę.

— Siedzenie jest obluzowane.

— Obluzowane? — powtórzył Jupe. — Allie, wyłaź.

— Hopla! — Allie zeskoczyła na ziemię.

Pete i Jupe unieśli szybko siedzenie i rzucili je na tył starego auta.

— Są tutaj! — wykrzyknął Jupe tryumfalnie.

Szeryf Tait podszedł do samochodu. W zagłębieniu pod siedzeniem leżały liczne, owinięte w folię pakiety. Szeryf wziął jeden z nich, zdjął opa­kowanie i... otworzył szeroko oczy na widok pliku dwudziestodolarowych banknotów. Wyglądały jak nowe, wciąż sztywne i nienaruszone.

— Zastanawiam się, ile czasu zajmie przeliczenie dwustu pięćdziesię­ciu tysięcy dolarów — powiedział Pete.

— Myślę, że dobrą chwilę — odparł szeryf. — Zamierzam liczyć bardzo powoli!

Rozdział 21

Pamiątka dla pana Hitchcocka

Parę dni po powrocie do Kalifornii, Trzej Detektywi weszli do salonu Alfreda Hitchcocka, gdzie reżyser oczekiwał ich, z trudem powstrzymując uśmiech.

— Mówiliście mi przez telefon, że byliście w Nowym Meksyku przyci­nać choinki. Skoro jednak chcieliście się ze mną czym prędzej zobaczyć, domyślam się, że zdołaliście obrócić zwykłą wakacyjną pracę w przygodę wśród świerków.

Bob uśmiechnął się i wręczył panu Hitchcockowi swoje sprawozda­nie.

— Aha — pan Hitchcock zabrał się do czytania notatek z wydarzeń związanych z kopalnią „Śmiertelna Pułapka”. Po skończeniu lektury milczał przez chwilę.

— Mam nadzieję, Jupiterze, że jest ci przykro, że podejrzewałeś nie­winną panią Macomber — powiedział wreszcie. — A swoją drogą, gdzie się podziewała między opuszczeniem Phoenix, a przybyciem do Twin Lakes? I skąd wzięła pieniądze na zakup posiadłości?

— Odziedziczyła je — odpowiedział Jupe. — Miała starą ciotkę, któ­ra rozchorowała się i nagle ją wezwała. Pani Macomber opuściła pracę bez wymówienia, gdyż sprawa była niezwykle paląca, a także dlatego, że nie lubiła właścicielki sklepu i nie chciała zawracać sobie głowy wyjaśnieniami. Od maja do września przebywała w El Paso, opiekując się ciotką. Ciotka była bardzo stara i w końcu zmarła, zostawiając pani Macomber wszystko, co posiadała.

Pan Hitchcock skinął głową.

—— Doprawdy cieszy mnie, że dobroć została wynagrodzona. Pani Ma­comber zdaje się być uroczą i nieustraszoną kobietą. Szybko doszła do siebie po uwięzieniu w kopalni. Czy skazano człowieka, który podawał się za Thurgooda?

— Obciążony był licznymi zarzutami — powiedział Jupiter. — Jak przypuszczał szeryf, to zawodowy oszust. Naprawdę nazywa się John Manchester i specjalizował się w fałszowaniu akcji. Wiele spośród jego ofiar, nabranych na „Śmiertelną Pułapkę”, to bogaci ludzie z Dallas. Spoty­kał ich w tamtejszym klubie, przedstawiał się jako Thurgood i przekonywał, że odkrył w starej kopalni bajecznie bogatą żyłę złota. Wujkowi Harry'emu i bankowi w Lordsburgu przedstawiał sfałszowane dokumenty, a swoim ofiarom, sprowadzanym do kopalni, sprzedawał fałszywe akcje. W „Śmier­telną Pułapkę” niewiele zainwestował. Harrisonowi Osborne'owi zapłacił za posiadłość tysiąc dolarów zaliczki i podpisał zobowiązanie na dalsze dwa­dzieścia pięć tysięcy, płatne w ratach. Nigdy nie zamierzał się z tego wywią­zać. Planował, że pozbiera pieniądze od swoich ofiar, po czym wyczyści swoje konto bankowe i zniknie. To był jego schemat postępowania. Robił to wiele razy przedtem.

Dalszy ciąg podjął Bob.

— Tym razem jednak stanęła mu na drodze pani Macomber. Kiedy go oskarżyła o oszustwo, zaprowadził ją pod przymusem do kopalnianego dołu, a jej ciężarówkę wywiózł do Hambone. Do Twin Lakes wrócił na piechotę. Chciał stworzyć pozory, że pani Macomber wyjechała na waka­cje. Dlatego spakował jej walizkę. Nie myślimy, żeby planował zostawienie jej w kopalni lub zrobienie jej krzywdy. Potrzebował tylko jeszcze trochę czasu na zakończenie kopalnianego oszustwa. Ale się zaczęło tyle dziać, że nie zdążył. Postarali się o to Manny i Gasper.

— Co z tymi Meksykanami? — zapytał reżyser. — Czy też uczestni­czyli w spisku?

— Nie — odpowiedział Jupe. — John Manchester potrzebował ro­botników, by upozorować, że w kopalni trwa wydobycie. Kazał im postawić ogrodzenie i pomalować chatę, aby sąsiedzi myśleli, że osiadł na stałe w Twin Lakes. Meksykanie przebywali w Stanach nielegalnie i dlatego oba­wiali się z kimkolwiek rozmawiać. Tego właśnie chciał Manchester.

— Ale ich historia ma szczęśliwe zakończenie — powiedział Bob. — Wujek Harry podjął odpowiednie kroki dla zalegalizowania ich pobytu w Twin Lakes i będą u niego przycinać choinki. A psa przygarnęła Magda­lena. Odkarmiła go aż mu się boki zaokrągliły, oswoił się niczym szczeniak i śpi w nogach jej łóżka.

— Świetnie — pan Hitchcock odchylił się na oparcie fotela i patrzył przez okno na rozległy ocean. — To była doprawdy intrygująca sprawa. Wielka szkoda, że nigdy nie zostanie rozwiązana.

— Jak to? — zdumiał się Pete. — Przecież ją rozwiązaliśmy!

— Zapewne, we wszystkich istotnych punktach — odparł reżyser. — Nigdy jednak się nie dowiemy, co dokładnie zaszło pięć lat temu, gdy Morgan przybył do Twin Lakes, i dlaczego schował łup w starym fordzie.

— Nie — przyznał Jupiter. — Być może Morgan potraktował stary samochód jako tymczasowy schowek i poszedł poszukać lepszego na tere­nie kopalni. Czy, kiedy zamykano kopalnię, żył jeszcze, czy też umarł wcześniej? Tego nigdy się nie dowiemy. Nawiasem mówiąc, jesteśmy zu­pełnie pewni, że Manchester znalazł zwłoki, gdy tylko otworzył kopalnię. Prawdopodobnie zamierzał odciąć ten szyb za pomocą eksplozji. Nie chciał przecież ściągać na siebie uwagi przez zameldowanie o znalezieniu zwłok.

Nic dziwnego, że był wściekły, kiedy przyłapał Allie w „Śmiertelnej Pułap­ce”.

— A ponieważ ta kopalnia okazała się tak interesującym miejscem, przynieśliśmy panu z niej pamiątkę.

Jupiter wręczył reżyserowi kamyk, który ten obejrzał uważnie.

— Bryłka złota! — wykrzyknął. — Dziękuję wam. Cenię to sobie. Nie każdy ma oryginalną bryłkę złota z wygrawerowanym kwiatem pomarań­czy.

— Allie też ma taką — wtrącił Pete.

— Myślę, że na nią zasłużyła — powiedział pan Hitchcock.

— Chyba tak. Ona nie jest zła i ma dobre wyczucie. To znaczy, ma nosa do ludzi. Tylko, że jest tak piekielnie... piekielnie...

— Energiczna? — podsunął pan Hitchcock.

— Można tak powiedzieć — zgodził się Pete. — Można też powie­dzieć, że jej obecność... uwiera jak kamyk w bucie!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
14 Tajemnica Śmiertelnej Pułapki
14 Tajemnica odkupienia, KONSPEKTY KSM
AD 14 tajemnica skabowa kontrola podatkowa
14 Tajemnica odkupienia, KONSPEKTY KSM
MacLean Alistair Śmiertelna pułapka
Zwabieni w śmiertelną pułapkę Nasz Dziennik, 2011 02 17
Alistair MacLean Śmiertelna pułapka
Mieszkańcy tajemniczej wyspy, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Tropiciele dębowych tajemnic, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni
Cenckiewicz S , 2013 10 14 DoRz 38, Tajemnica śmierci współpracownika Wałęsy
2012 02 14 Spadki z pułapką
Cornick Nicola Tajemnice Opactwa Steepwood 14 Mezalians
14 Darlan Tajemnicza śmierć admirała Sensacje XX wieku
TREVINIANO ROMANO i 3 Tajemnica Fatimska 14 lipca 2020
111 Nicola Cornick Mezalians (Tajemnica Opactwa Steepwood 14)

więcej podobnych podstron