Krakowowa Paulina POWIEŚCI Z DZIEJÓW NASZYCH


Krakowowa Paulina

POWIEŚCI Z DZIEJÓW NASZYCH

TYSIĄC LAT TEMU.

I ta strzecha choć uboga,

Chociaż nizka, przecież blizka

Dla obcego i dla swego;

I od Boga aż do wroga

Jest tu miejsce dla każdego.

Wincenty Pol.

Jeszcze o polskiej ziemi nie wspominali kronikarze, a i mało kto z postronnych wiedział co więcej nad to, że między Bałtykiem, Elbą., Wisłą a Dunajem, rozsiadły się liczne Słowian plemiona, gdy już tam życie silnym choć cichym płynęło strumieniem, kwitło życie rodzinne pod patryarchalna, powagą ojców, rozwijało się rolnictwo, a chów zwierząt domowych dawał dobrobyt mieszkańcom.

Gdy się w pobliżu gęściej zebrały rodziny, za wspólną zgodą, łączyły się w tak zwane opola, (może gminy) dla wzajemnej pomocy i obrony przeciw burzliwym sąsiadom, zapędzającym się z blizka lub zdala, najczęściej za grabieżą. Kiedy z nową rodziną, za ciasno było komu między drugimi, wybierał sobie siedzibę wśród licznych borów, walił toporem drzewa, z pni wznosił chatę, wypalał na jej ognisku wyrąbane korzenie, póki sobie tyle otwartego pola nie wyrobił, ile mu go na gospodarstwo było potrzeba.

Tysiąc lat temu, na niewielkiem wzgórzu wznosił się nizki, ciężki budynek, na którym chętnie spoczywało oko rzadkiego przechodnia, bo ściany z grubych kłód modrzewiowych, dach grubo pokryty igliwiem, przyciśniętem silnie giętkiemi gałęziami leszczyny

i częstokół starannie chrustem przepleciony, kazały się domyślać, że tu zamożna jakaś przesiaduje rodzina.

Rozpatrzy wszy się bacznie dokoła, łatwo było rozpoznać, jak przezornym i umiejętnym być musiał pierwszy tej siedziby założyciel. Od północy zostawiono kilkanaście drzew rozłożystych, jakby tu same w półkole wyrosły, dla zasłonienia domu od słot jesiennych, zimowych śnieżyc i zawiei; dalej, jakby na dalszą, straż wysmukłe dęby w zwartej stojąc gromadce, silnemi konary stawiały opór natarczywym wiatrom i burzom szalonym.

W tym też celu pozostawiono z początku te olbrzymy, bo po otwartem polu dokoła, pustem już w późnej jesieni, sterczące tu i ówdzie pnie rozsochate świadczyły, że to urodzajne dziś błonie przed laty ciężką, pracą wydarto z pod cienia drzew odwiecznych, a walką, z różnorodnym zwierzem przywłaszczono sobie jego siedzibę.

Zagłuszona zbitym zarostem ziemia, wydobyta na słońce, wygrzała się w ożywczych jego promieniach, przesiąkła nieznanym blaskiem i wypłaciła się swemu odkrywcy, bogato wydając pożyteczne plony, w miejsce dawniejszych mchów i porostów, rozlegających się dotąd swobodnie w mroku gęstych lasów, które w ciemnych liniach, w oddali, poruszane wiatrem jesiennym, widniały prawie dokoła.

Nie lękano się jego poświstu w domu na wzgórzu stojącym; jedyny wygląd na pole nawet był zasłonięty zwierzęcemi skórami, które rozpięte i napuszczone tłuszczem, musiały chroniąc od zimna użyczać wewnątrz pewnego światła.

Wązkie wrota zbite z równych okrąglaków, uczepione na sękach zawiasami z grubej skóry dzika, dawały przystęp do wnętrza rzadko wychodzącym mieszkańcom i rzadziej jeszcze zaglądającym tu gościom. Po za niemi ukazywało się podwórze, otoczone z jednej strony ścianą domu, z drugiej niższemi jeszcze budowlami, zkąd dochodzące rżenie i poryk przeciągły wskazywały, że stanowią, czworonożnych domowników mieszkanie. Dalej przy częstokole stało parę pni nizkich, szorstką korą pokrytych, a choć w zimną obecną porę nie słychać było srebrzystego brzęku który się tu

w lecie rozlegał, nie myliłby się nikt uznając je za siedzibę pszczółek roboczych, co plonem swojej pracy słodzą zbyt nieraz suchy chleb rolnika, jeżeli w ciężką, zimę pamięta o zabezpieczeniu skrzętnych pracownic od chłodu i głodu.

Pierwszy osadnik tutejszy rozpoczął ciężkie swoje zadanie z punktu, w którym oprócz ziemi co go żywić miała i błękitu nieba, który sobie własną ręką odsłonił, by utkwione w siekierę oczy podnieść doń od czasu do czasu, znałazł też napój przejrzysty, krzepiący w znoju i rozlewający życie dokoła. U stóp ogromnej lipy, z pod kamienia sączyło się z cichym szmerem prawie nieznaczne źródełko, lecz i tu dłoń pracowita pokierowała darem przyrody; o kilka kroków ułożono płaskie kamienie, obstawiono niemi wykopany poniżej dołek głęboki, poprowadzono rowek aż pod częstokół i otrzymano całą wygodę domową; było źródło, sadzaweczka ku gospodarskiej potrzebie i strumyczek, odprowadzający zbywającą wodę na coraz szerzej uprawne pole, by żyzność jego podnieść i świeżą utrzymać roślinność.

Znalazłszy się w podwórzu, poszukajmy mieszkania. Oto włosami jeszcze pokryta skóra łosiowa zwiesza się z wysoka ku ziemi; uchylmy ją, przestąpmy ukryty po za nią próg wysoki, a znajdziemy się w obszernej izbie, po której rozejrzeć się warto. Mroczno w niej; choć na dworze zaledwie się ma ku wieczorowi, światło dnia jesiennego z trudnością się przeciska przez okno błoną, zasłonione, a zamiast oświecać ściany, walczy owszem z płomieniem sęków, palących się w obszernym kominie, wzniesionym naprzeciwko i znaczną część izby zajmującym. Przy nim ogromne ławy dębowe stanowią najgłówniejsze sprzęty; broń różnego rodzaju, myśliwskie i rybackie przyrządy, szaty i futra porozwieszane na ścianach, dowodzą, że tu dostatek panuje. W rogu izby z mchów i suchych liści usłano szerokie łoże; puszyste futra niedźwiedzie pokrywają je dostatnio, a wilki powszednie rozesłały się pokornie pod nogami i pokryły podłogę z twardo ubitej ziemi, widocznie by się z niej nie wznosił chłód i nie dochodził do spoczywającego na łożu sędziwego starca. Głowa jego o wysokiem czole wspiera się o ciemne skóry, a twarz wyschła i blada ostro się od nich odcina,

wychudłe ręce utonęły prawie w rosomakowem okryciu, ale ilekroć smolna głownia jaśniejszym buchnie płomieniem i po ścianach nim poswawoli, blaak ten odbija się w czarnych głębokich oczach, jakby w nich drugie tlało ognisko, z którego od czasu do czasu gęste pryskają iskry.

Nad łożem zawieszona wielka siekiera i łuk z kołczanem, napełnionym strzałami, nieco odmienne kształtem od takiejże broni zdobiącej przeciwległą, ścianę i znać z dawniejszego czasu pochodzące, widocznie należały do spoczywającego; w samym zaś kącie przytwierdzone do ściany, jaśniejszą od nich barwą odznaczało się kilka małych naczyń i bryłek glinianych, którym przypatrzywszy się bliżej, możnaby przyznać podobieństwo do posążków, używających tu wysokiego znaczenia, bo co raz spojrzenia obecnych w izbie zwracały się ku nim z wyrazem poszanowania.

Przed kominem młoda jeszcze niewiasta w ciemnem prostem odzieniu, przyklęknąwszy od strony słabszego żaru, wyciągała długiem zastruganem drewnem z pod gorącego popiołu rumiane placki i otarłszy każdy garstką zwilżonej słomy, składała na rogu ławy, na której dziewięcioletnia może dzieweczka siedząc, oskubywała czarne połyskliwe pierze, z dwóch głuszców i składała je w kobiałkę uplecioną, z giętkich prątków. Twarzyczka jej rumiana, podobna zupełnie do starszej kobiety, wskazywała dokładnie, że to matka była i córka, tylko biała i długa a cienka chusta, przysłaniająca czarny włos i szyję gospodyni i nadająca jej prawdziwe znaczenie białogłowy, różniła oprócz wieku Zbigniewę od Halki, której bladozłote warkocze, wijąc się po ciemnej sukience, prawie do jej bosych nóżek spływały.

Dziewczę dotknęło rączką stosu placków i zwracając się do matki, rzekło półgłosem:

— Już przestygły.

— Możesz zanieść dziadowi; nim mięso będzie gotowe, niechaj się trochę posili.

Halka wykonała polecenie, u gdy starzec, odebrawszy ciasto, głaskał ręką jasną jej główkę, uniosła się skóra, drzwi zasłaniająca i schylony pod brzemieniem drzewnych sęków starszy od niej wy

rostek przestąpił próg, a rzuciwszy paliwo blizko komina, wyprostował się, odgarnął z czoła ciemne kędzierzawe włosy i odetchnął głośno.

— Poco bierzesz tyle od razu, Wszeborze? zapytała matka.

— Bo wolę zrobić od razu co potrzeba, rzekł chłopak i żebym tak mógł, jak nie mogę, tobym tu całe dęby za jednym zamachem przynosił.

— Jak Wyrwidąb, co nam o nim dziadek opowiadał, zaśmiała się Halka wracająca od starca.

Brat potwierdził głową.

— A gdyby ci tez Waligóra przeszkodził? mówiła dalej Halka.

— Nie będzie już Waligóry, rzekł prostując się dumnie, chyba że obydwa będą w mojej osobie.

Uśmiechnął się dziadek na te słowa.

— Szkoda, chłopcze, rzekł zwolna, że was tu obu nie było, kiedy mój ojciec zaczął to pole karczować i trzeba było ścinać toporem drzewa, a korzenie ich wykopywać. My we dwóch ledwie na dzień z jednym pniem zdołaliśmy się uporać.

— Aleście tyle zrobili, odrzekł Wszebór, podchodząc do łoża, że już dla mnie nic nie zostało.

— Wy młodzi będziecie mieli inną robotę, mówił starzec; Ziemowit jeszcze nie stary, nie pozwoli Czechom i Morawom zapuszczać się częściej w nasze opola. Jak dorośniesz, a pójdą wici na wojnę, to jak przystało na kmiecia, wraz z ojcem staniesz w potrzebie.

— Czas jeszcze, ojcze! przemówiła Zbigniewa; młody taki, a i jeden w chacie.

— Nie kobiece to sprawy, rzekł surowo starzec; a niewiasta w milczeniu pochyliła się znów do komina i owijając w zwiędłe liście oskubane przez Halkę ptactwo, wsuwała je pod żar, gdzie się już podpłomyki popiekły.

Wszebór postąpił ku oknu, zmierzył wzrokiem jednę z kłód, z boku przy niem stojących, podparł ją silnem ramieniem i zatoczył przed wygląd, potem zabrał się do drugiej, zasunął ją w jednej

linii, i pokazało się, że otwór został zaparty i bezpieczeństwo na noc z zewnątrz zupełne.

Halka patrzyła ciekawie na brata, a skoro się zbliżył do ogniska, przyciągnęła go do siebie aż przysiadł obok niej na ławie, ujęła gruby splot złocistych swoich włosów i ocierając spocone jego czoło rzekła półgłosem:

— Zmocowałeś się: pierwszy dopiero raz zataczasz te pnie ogromne, myślałam, że nie podołasz.

Uśmiechnął się;

— Nie dzieckom już, choć matce tak się wydaje, a ojciec, jak wróci, rad będzie, że go i w cięższej pracy zastąpić potrafię, nie tylko w strzelaniu głuszców i jarząbków.

— Słyszysz, jak się Obal u wrót targa i mruczy? Może ojciec powraca...

Przeciągłe gwizdnięcie dało się słyszeć na dworze, pies radośnie zaszczekał, Halka zmiotła szybko resztę pierzy z ławy, Wszebór zerwał się na nogi, a starzec rzekł:

— Tak, to Skarbimierz powraca, poznam od razu głos jego; trzeba otworzyć.

Jeszcze nie dokończył, a już chłopak wyskoczył na podwórze i wnet dało się słyszeć radosne psa skomlenie, i męzki głos, zadający Wszeborowi pytania, równie jak jego odpowiedzi. Za chwilę, przestąpiwszy próg, stanął w izbie wysoki, miody jeszcze i piękny mężczyzna, spojrzał bystrem okiem dokoła i postąpił ku kątowi, gdzie stało łoże; schylił głowę przed ojcem, czy przed wyobrażeniem bożyszcz, ustawionych przy ścianie i zapytał:

— Nic tu się nie zdarzyło?

— Nic: czekaliśmy na ciebie, odpowiedział stary.

— Wcześniej wrócić nie mogłem. I odwrócił się do komina, przy którym stała spokojnie Zbigniewa, oczekując swojej kolei.

— Całe trzy dni cię nie było, rzekła z czułością, bałam się, że może i dziś nie wrócisz. I jasne jej oczy utonęły w obliczu męża, który ją do piersi przytulał.

Halka tymczasem osunęła się ojcu do kolan, ściskając je i pieszcząc rękę, co się do jej głowy spuściła.

— Gdzie chłopię? zapytał przybyły.

— Pewno został przy wrotach, by je na noc zaprzeć.

__ Trzeba mu będzie pomódz, nie zdoła wielkim drągiem podeprzeć, rzekł ojciec.

Matka ręką ku oknu wskazała. Spojrzał na zasunięte kłody. — Dobrze, że wzrasta w siłę, może jej niezadługo potrzeba będzie użyć, powiedział jakby do siebie.

— Skarbimierzu! zawołał starzec, wskazując ręką miejsce na łożu.

Syn pośpieszył na wezwanie, usiadł i z zapytań i odpowiedzi rozwinęła się między dwoma mężczyznami żywa, choć na pół głośna rozmowa.

Reszta rodziny tymczasem zajmowała się czynnie ugoszczeniem gospodarza. Na najwyższej ławie pod oknem rozłożono placki, położono pokaźny kawał uwędzonej w dymie łosiny, w misie bielały jaja od żaru stwardniałe, Wszebór przyniósł mleko w drewnianem naczyniu powracając z podwórza; Halka sięgnęła w załamek ściany po nad ławą i zdjęła kilka krótkich, a u nasady szerokich rogów żubra, które jako kubki położyła blisko mleka; nakoniec Zbigniewa na cienkie drewniane widełki chwytając zręcznie z pod żaru zanurzone w nim pieczyste, złożyła je na misę glinianą i ponętna woń rozeszła się po wszystkich zakątkach izby.

Stary Sobiesław wypytywał tymczasem syna z czem wracał z podróży, a po kilku ogólnych wiadomościach rzekł:

— A teraz, o naszej sprawie! Gdzie się Poraj obraca!

— Znowu go nie znalazłem. Jak kamień w wodę tak znika, ile razy chcę go spotkać. Ale teraz nie ujdzie przedemną. Wezwano opola na wielki wiec, stanie kto żyje, ja z drugimi i Poraj ze swoimi przyjdzie, toż dadzą bogi, że się po tylu latach jeszcze raz spotkamy.

— Już ja nie podołam, rzekł z żalem starzec, poglądając na broń swoją. Próbowałem wczoraj, nie dźwignie ramię siekiery. Jak wąż chytry uchylał się przed moją dłonią, póki go ukarać mogła, aż i siły zabrakło.

— Uspokójcie się, ojcze, toż to i moja rzecz; wy za syna, ja za brata pomścić się muszę, a w ostatku i Wszebór stryja pamięta, ą choć się sprawiedliwość odwlecze, stać się jej zadość musi.

— To mnie jeszcze przy życiu trzyma, rzekł Sobiesław; bo cóż powiedzieć Dobrowojowi, gdy kiedy spyta, jak ukarany jego zabójca?

— Żyjcie zdrowi, ojcze, rzekł Skarbimierz, kara go nie minie. Szukaliśmy go w pobliżu jego opola, a to duch niespokojny, nie pilnuje się domu, ani roli. Trzeba iść przeciw niemu, gdzie się swarzą a biją; z taką kupą on zawsze, to na Miśnię, to w Czechy; teraz powiadają, że dawno go już nikt nie widział, podobno ku Niemcom się rzucił.

— Któż z dziećmi w chacie?

— Z dziećmi? Toż Sławomir był rówieśnikiem naszego Dobrowoja; pewno z ojcem się trzyma, a Górka...

— Cóż Górka?

— Nie wie o niej nikt z sąsiadów, pewnie przy której świątyni na posługę osiadła.

— Dzieci moje! rzekł smutno starzec, spuszczając na piersi głowę; mój Dobrowój! W boju twardy jak kamień, gorący jak ogień, a w domu dobry i miękki jak dziecko... O Poraju, Poraju! bogdaj byś jeszcze popadł w moje ręce!

W uniesieniu starzec powstał na łożu, twarz się jego ożywiła, oczy pałały, zaciśnięte pięści wyrzucił w powietrze. Syn obeznany z podobnemi wybuchami, chcąc go ukoić, podsunął się ojcu pod ramię, mówiąc:

— Wstaniecie ojcze? W izbie dobrze się ogrzało, stół zastawiony, już kilka dni nie łamaliśmy z sobą chleba.

Zdjął zawieszone blizko długie, futrzane odzienie i zarzucił je na ramiona starca. Wszebor to widząc, poskoczył ojcu w pomoc, miękkie z łyka obuwie obcisnął koło nóg dziada, a Halka, która znać sama miała do tego prawo, wydrzanym szłykiem nakryła sędziwą jego głowę.

__ Wsparty na ręku syna, puścił się Sobiesław na drugą

stronę izby, lecz przed kominem przystanął. Wspomnienia jego ożywiły się znowu.

— Co się dzieje w drugiej połowie domu? zapytał.

— Tam składy, rzekła Zbigniewa, a jest też kącik dla mnie i dzieweczki.

— Dobrowoja chata! takie samo jak tu założyłem im ognisko. Myślałem, że sobie między dziećmi szczęśliwie końca dożyję. Ach, Poraju!

Zbliżyła się Zbigniewa, podparła drugie ramię starca, mówiąc z pieszczotą:

— Czy źle wam z nami, ojcze? Czy wam czego brakuje?

— Brakuje mi tego, czego już wrócić nie można i czego nie przestanę nigdy żałować, odrzekł łagodnie: A żeby mi źle być miało między wami, nie! Toż w tem cała pociecha moja, że na waszę miłość i zgodę poglądam. Któż to wić? możeby ta Porajanka, przez którą Dobrowój życie postradał, zakłóciła ten spokój.

Rzucił ręką i postąpił ku ławie; umieszczono go wygodnie, zasiadła rodzina cała, już Zbigniewa napełniła rogi mlekiem i Halka obnosiła je po kolei starszeństwa, gdy z poza wyglądu doszedł głos jakiś, niby cichy jęk ludzki. Wszyscy w milczeniu zwrócili się w tę stronę, jęk się powtórzył; każdy z obecnych pytające spojrzenie posłał dokoła, Skarbimierz rzekł:

— Wyjrzeć trzeba; ciemno i zimno było gdym wracał, może się kto zbił z drogi.

— Poczekaj, odpowiedział z cicha starzec; słyszę dwa głosy, a i więcej ich jeszcze być może; ostrożność nie zawadzi.

— Jeden jest głos dziecka albo kobiety, odparł gospodarz, pójdź, Wszeborze, zostaniesz we wrotach z Obalem, pilnując łańcucha, gdyby go spuścić wypadało, i drąg od podparcia miej pod ręką.

To mówiąc, wziął ze ściany lekki oszczep, toporek za pas założył i wraz z synem znikł za skórą, we drzwiach rozpostartą. Pozostali z niepokojem oczekiwali dalszych następstw, cisza panowała

zupełna, tak, że pomimo kłód zasuniętych, słychać było głosy z za okna.

— Ślepego prowadzę, przemówił cichy i słaby głos. drżąc tak, że ledwie słowa dosłyszeć było można; daleko nam jeszcze do domu.

— A dziecko potknąwszy się o korzeń, musiało zwichnąć nogę, bo dalej postąpić nie może, dodał gruby, głęboki, ale schrypnięty głos męzki.

— Jesteście przed chatą, rzekł Skarbimierz, ujmijcie moje ramię, schronicie się przed słotą.

— A dziecię? Dźwigniesz się?

— Nie mogę, ojcze, idźcie, ja się za wami powlokę, odpowiedziano słabo.

— Chwyć mnie za szyję, tak! poniosę cię. — Wszeborze, wołał Skarbimierz, przynieś zapalone łuczywo, ciemno, jak w lochu, a Obala uczep dalej, bo obcych prowadzę.

Uspokojona rodzina poczęła wnet myśleć o przyjęciu nadchodzących gości; zrobiono miejsce na ławie, Halka dorzuciła drzewa na ognisko, Zbigniewa spoglądała na szaty wiszące po ścianach, myśląc, które poda zziębniętym i przemokłym, bo zauważyła, że mąż mówił o słocie.

W tem podniosła się zasłona skórzana, trzymał ją Wszebór, mówiąc:

— Ostrożnie! próg wysoki.

I w otworze okazała się oczekiwana grupa. Skarbimierz troskliwie obejmował wysokiej postaci człowieka, w krótkiej dość i lichej siermiędze, z której cienkiemi strumykami spływała przenikająca ją woda deszczowa; szłyk głęboko wciągnięty na czoło zasłaniał oczy przybysza, a wąsy i nastrzępiona broda, zakrywały zupełnie twarz jego tak, że rysów wcale nie można było rozejrzeć. W silnych widać ramionach niósł lekko, nie dziecinę, jak z mowy jego pod oknem wnosićby można, ale sporego chłopca, który osłabiony, czy omdlały, zwisł bezwładnie w tulącem go objęciu.

Przestąpiwszy próg, stanął jakby niepewny przez chwilę, ale Wszebór wziąwszy go lekko za rękę, powiódł uważnie do ławy przy kominie stojącej i rzekł:

— Tu ciepło, i na ławie możecie złożyć swego przewodnika; może orzeźwieje, a tymczasem ja zobaczę, co się jego nodze przytrafiło.

Nowo przybyły zastosował się do tego wskazania i zasiadł obok, trzymając swego towarzysza za rękę; ale ten, na pół zaledwie oprzytomniawszy, usunął nogę za zbliżeniem Wszebora.

— Nie bójcie się, znam się na tem, rzekł nieco urażony Wszebór, ale zbliża, się matka, ona wam jeszcze lepiej poradzi:

Jakoż Zbigniewa przystąpiła do podróżnych, podała im mleko na pokrzepienie, mówiąc: Pozwólcie młodzieńcze, opatrzeć waszę nogę — I zręcznie a lekko odwinęła ściśnięty około stopy kurpik lipowy. Noga mała, obrzmiała mocno, znać, bez względu na cierpienie, wędrowiec szedł na niej długo, aż dopóki ostatka sił nie wyczerpał; z pomocą córki i syna, gospodyni złożyła go wygodnie na ławę, opatrzyła bolesne miejsce i w zimnej wodzie umaczaną chustą owinąwszy nogę, okryła ją ciepło. Tymczasem kołpaczek spadł z głowy zemdlonego i pokazała się błada, drobna twarzyczka, z przymkniętemi oczyma, z jasnemi włosami przyciętemi nad czołem, lecz z boku sięgającemi do ramion i z powodu przemoknięcia przylegającemi w grubych kosmykach do twarzy; wysmukłą kibić obejmował pas skórzany na ciemnej grubej katance, a gdy z uczuciem ciepła i spoczynku podniósł chłopak powieki błysnęły z pod nich ciemnobłękitne oczy, tak głębokie i łagodne, że od razu serca patrzących pociągnęły ku sobie.

Sobiesław pozostał jeszcze na swojem miejscu, syn zaś jego coraz podchodził ku niemu, zdając ojcu sprawę ze spostrzeżeń swoich, to znów wracał do zgromadzonych przy ognisku, przemawiając do starszego gościn.

— Przebierzcie się z tej mokrej odzieży mówił: zawieszona przed ogniem wyschnie wkrótce. Tu oto sucha szata, pomogę wam chętnie.

— Obeschnę i tak, odpowiedział chrypliwie; zmoknąć dla mnie

nie nowina. Byle mi dziecko nie ochromiało! dodał z niepokojem.

— Wasz syn? spytał Skarbimierz.

— Moje jedyne dziecko, odpowiedział, zostanę przy niem.

— Jak wasza wola. Ale niechże tu dzieci posiłek przyniosą, pokrzepcie się przynajmniej po drodze.

Powoli wieczerza, zastawiona pod oknem, przeniesioną została bliżej komina; przybysze ugoszczeni, zachęcani serdecznie, musieli posilić się dostatnio, a potrzebowali tego widocznie, bo z pożywieniem wstępowały w nich siły, a młodzieniec, wsparłszy się na łokciu, odezwał się:

— Czemu nie chcecie osuszyć się, ojcze? Mnie tak dobrze, a i wam spocząć trzeba, by pójść dalej ku domowi.

— A noga twoja?... Nieść cię będę, a po dniu drogę wskazywać mi będziesz, odrzekł mężczyzna ponuro.

Już teraz wszyscy byli obok wędrowców, dziadek nawet opuścił ławę i idąc przy ścianie, przysiadł na pieńku nizkim, stojącym blisko komina, w milczeniu patrząc tylko i słuchając.

— Idziecie słyszę do domu, mówił Skarbimierz i spieszycie znać, ale jesienna droga ciężka.

— Ciężka, jęknął gość — ciężka bez oczu.

— Dawnożeście oślepli? zapytała z współczuciem Zbigniewa; — znam zioła różne, pomagają czasem..

— W płonącej chacie zostały moje oczy, odrzekł ponuro. Wyprostował się: wspomnienie ciężkiej niedoli wzburzyło zmartwiałą jego istotę, płomień wystąpił na lica.

— Ja, mąż niedawno, woj, znany między innymi i prowadzący drugich, dziś ślepiec bez broni włóczę się po ziemi, u ręki słabego dziecka, co mnie jedno nie opuszcza.

Nastała chwila milczenia; dziadek unosił się na swoim pniu, błyszczące spojrzenie utkwił w obcym, jak gdyby w rysach jego coś nowego upatrywał.

Przychodzień rozpacznie załamane ręce wsparł na kolanach, pod wrażeniem silnego uczucia mówił dalej:

— Byłem nieraz przy najazdach sąsiadów, znali mnie czeskie

graniczniki; Morawcy wilkiem nazywali; — nigdy nie schyliłem czoła, nigdy z pola nie zszedłem — aż nakoniec...

— Ojcze, jęknął słaby chłopiec, nie odnawiajcie bólu, nie odgrzebujcie nieszczęścia!

— Aż nakoniec, mówił ślepy, jakby nie słyszał tej prośby silniejszem uczuciem porwany; nakoniec w czarną godzinę poszli z naszego opola odważniejsi ku niemieckim kresom, by grabieżców odeprzeć, i ja poszedłem z nimi, — a ze mną poszedł mój syn jedyny.

— Ojcze! szepnęło jeszcze pacholę, ujmując ręce mówiącego i siadając na ławie tuż przy nim.

— Poległ — stęknął głęboko i głowę opuścił. Wzięli nas w zasadzkę — z zapartej chaty bylibyśmy się wybili, ale ją podpalili. Wydarliśmy się ogorzałym wyglądem, młody, nie chciał krzywdy darować, wpadając z orężem w pośród rabusiów, musiał się cofnąć przed nawałą, potknął się i zatoczył w zgliszcza.

Żywo przejęty opowiadaniem, Wszebór zapytał:

— Widzieliście?

Ale Skarbimierz i Sobiesław dziwnie też wzruszeni opowiadaniem, podchodzili z pałającemi oczyma ku ślepcowi; zdawało się, że dziadek urósł, wyprostował się i stał o swojej mocy, choć usta mu drżały; Skarbimierz założył rękę za pas, gdzie tkwił jeszcze toporek.

Mówiący nie widział tego, lecz blady jego towarzysz, zmieszany i wylękły, rękami otoczył jego szyję, wołając:

— Dosyć już, dosyć!

Ślepemu, miotanemu gorączką, brzmiało w uszach pytanie Wszebora.

— Widziałem jeszcze wtedy, mówił, biegłem na pomoc, skoczyłem za nim w płomienie — napróżno! Już więcej nie ujrzałem Sławomira.

— Sławomira! powtórzyli wszyscy mieszkańcy gościnnej izby. Imię to wszystkim było znajome i wrogie, ale teraz wzruszało ich do głębi serca.

Starzec tylko powtórzył jeszcze grobowym głosem:

— Sławomir!

— A tyś Poraj! zabójca mego brata, krzyknął Skarbimierz.

— Dobrowoja, mego syna! dodał dziadek. Otóż bogowie podali cię w nasze ręce!

Zerwał się z ławy niewidomy, nie przeczył, zrzucił szłyk z czoła, pytając:

— Gdzie jestem?

— W chacie Sobiesława, rzekł Wszebór w odpowiedzi.

W tej chwili wszyscy obecni ścisnęli się dokoła ogniska, obcy nie przeczyli nie siadał, jakby oczekując napaści i wyzywając ją, trzej domowi mężczyźni zdawali się naradzać spojrzeniem, ale Zbigniewa stanęła pomiędzy nimi, wyciągnęła uroczyście rękę i wymówiła głośno a spokojnie.

— Tak, oddali nam Bogowie w ręce Poraja, ale jako gościa!

— Jako gościa! powtórzono poważnie dokoła. Opadły gotowe do walki ręce, Sobiesław bezwładnie i ze spuszczoną głową opuścił się na pień, na którym przed chwilą spoczywał, umilkł Skarbimierz, przysuwając się do ojca i głębokie dokoła zaległo milczenie.

Poraj stał jeszcze; rozwiane włosy spadały mu na czoło i zamknięto oczy, czekał. Nakoniec rzekł powoli i smutnie:

— Uderz, Sobiesławie! masz prawo. Przed tobą nigdybym głowy ani piersi mojej nie bronił. A! teraz wiem, co to za cios ręka ci moja zadała. Macie mnie, uderzcie wszyscy, bo i co mi po życiu!

Blade chłopię podniosło się także, ujęło w pas stojącego i opuściło się na jego biodra, widocznie gotowe dzielić los, jakiby go spotkał. I dziwnie zmieniła się ta twarz dziecięca teraz, kiedy z wyrazem bólu i zmęczenia powiodło w koło błękitnemi oczyma. Chociaż małego wzrostu, niktby już tej postaci nie nazwał dzieckiem; zwiędłe lice, wysokie w drobne rysy pokreślone czoło i boleśnie ściśnięte usta, tyle malowały cierpienia, że obok tego ślepca, nie za syna jego, ale raczej za troskliwą opiekunkę wziąć ją było można.

Tylko jedno! mówił Poraj. Gdy pomsty dokonacie, dostawcie bezpiecznie to dziecię, gdzie pragnąć będzie.

Wśród ciszy, w której słowa ślepego odbijały się jedynie, w umyśle starszych mężów ciężka toczyła się walka; odbywały ją pieszczona od lat kilku myśl zemsty i odwetu, litość nad skruszonym i startym w proch wrogiem, i wrodzone uczucie polskiej gościnności; bo od początku istnienia każdego tutejszego mieszkańca, gość był mu świętością, której życiem swojem bronić był gotów. Po niejakim czasie, Sobiesław podniósł sędziwą głowę i rzekł poważnie:

— Kto mówi o pomście kiedy gość w moich progach? Nie mścić się człowiekowi, gdzie już z karą przeszli bogowie!

— Pójdźmy podzielić się chlebem, zawołała gospodyni, biorąc pod rękę dziwną jasnowłosą istotę i pomagając jej przejść do ogólnej ławy; tam powoli zebrali się wszyscy, zasiedli bez wyboru i podawali przybyszom najrumieńsze podpłomyki z życzeniem: na zdrowie! Zbigniewa szepnęła Wszeborowi słówko i niezadługo młodzieniec przyniósł czarę pieniącą sią słodkim, napojem, którym w wypłukane przez Halkę rogi nalano po brzegi i raz jeszcze spełniono za zdrowie i szczęśliwy powrót gości do domu.

— A wtedy, rzekł Poraj spokojnie, wtedy stanę wam gdzie i jak zechcecie.

— Już nie do odwetu, odpowiedział równie poważnie Sobiesław. Dopełnili go Bogowie i stoją między nami.

Jak zeszła reszta tego wieczoru, łatwo się już domyślać; Zbigniewa z dziećmi radaby, jak to mówią, nieba gościom przychylić; otaczali ich też wszystkiem, co było najlepszego, zgadywali myśli, nie badając ciekawie, lękali się bowiem znów przywieść ciężkie wspomnienia, chociaż poważny a dziwny chłopak zwracał mimowolnie całą ich uwagę. Halka posługiwała mu starannie; przyniosła pienieczek pod cierpiącą nogę, przysunęła króbeczkę z leśnemi tarnkami, które sama bardzo lubiła, nakoniec dłużej wytrzymać nie mogąc, spytała:

— Dalekoście ztąd spotkali Poraja?

— Na niemieckich kresach, leżał tam i chorował u dobrego kmiecia.

— Czy i wy chodziliście z nim na wojnę?

— Nie; przynieśli tę wieść do domu ci, z którymi był wy. szedł na wyprawę.

Halka ciekawą była dokładniejszej wiadomości, ale rozmowa ta doszła do uszu innych i zwróciła uwagę; zauważył to sam Poraj i rzekł:

— Nie mam dla was nic tajnego; idąc polem i lasem, między nieznajomymi ludźmi, bezpieczniej było chłopięciu; pod waszą, strzechą, wraca mi córka jedyna.

— Górka! zawołano jednomyślnie.

— Górka, odważna i wytrwała, co na wiadomość o mojej niedoli, pośpieszyła w nieznaną, stronę, by ojcu służyć i ratować go.

Zarumieniła się zwiędła twarzyczka.

— Toż nikt prócz mnie nie miał do tego prawa, rzekła z cicha i ze spuszczonemi oczyma.

Teraz serdeczniej jeszcze otoczono mniemane pacholę, Zbigniewa ściskała ręce nowo poznanej, Halka uwiesiła jej się na szyi, ściskając ją gorąco. Wszebór patrzył na nią nieśmiało, Skarbimierz ze smutkiem, Sobiesław zaś powstał i przeszedłszy naprzeciw córki Poraja, rzekł wzruszony:

— Niech cię uścisnę, o narzeczona mego Dobrowoja! i wyciągnął drżące ramiona. Podniosła się i przysunęła Górka, a starzec rozrzewniony utulił ją w długiem objęciu.

Wzruszenie było ogólne; Poraj dłoniami przycisnął ociemniałe oczy i słychać było jak płakał.

— O, czemuż nie chciałeś przyjąć Dobrowoja za syna? spytał rozrzewniony Skarbimierz.

— Bogom z dzieciństwa Górka była poślubioną, odrzekł Poraj, Dobrowój na to niedbając, chciał ją unieść w swoje strony i wtedy to — los boju, nie zdrada moja...

Nowy więc jeszcze węzeł powstał między niedawnemi wrogami. Niedoszła synowa, bratowa, stryjenka, zaledwie wydołać mogła serdecznym powitaniom. Późno już w noc było, gdy Zbignie

wa oddawna myśląca o wygodzie gości, zachęciła do spoczynku. Jak się ułożą. i pomieszcza? Wszebór opuścił izbę po krótkiem z matką porozumieniu, w jakiś czas potem Zbigniewa poczęła odczepiać szaty i futra, wiszące na ścianie, a złożywszy je na iawie, rzekła:

— Suche na noc przebranie.

W opróżnionym miejscu pokazał się otwór, tak jak u drzwi wchodowych, skórą zakryty, Halka wślizgnęła się pod nią., a wróciwszy wkrótce, powiedziała matce słów kilka i wyszły obie.

— Tam stoi moje łoże, rzekł Sobiesław, sprzykrzyło mi się już, bo często na niem spoczywam; tam dziś wytchniecie, mnie tu na ławie uścielą, a młodzi o sobie pomyślą.

Uśmiechnęła się wracająca z synem gospodyni.

— Już pomyśleli, rzekła, wskazując boczne wyjście; — my kobiety tam resztę nocy prześpiemy; bezpiecznie tam i zaciszno, a ogień napalony dostatnio.

Skarbimierz potrząsnął głową, jakby coś sobie rozważał, a ojciec jego szepnął:

— W świetlicy Dobrowoja!

— Gdzie Górka? spytał Poraj; a gdy córka podeszła żaląc się, że rozdzielić im się na krótki czas trzeba:

— Idź, idź, spocznij nakoniec, widzisz żem tu pod dobrą i bezpieczną opieką.

Matka z córką uprowadziły swoję towarzyszkę do sąsiedniej izby, ale choć Halka zasnęła po niezwykłych wrażeniach upłynionego wieczoru, choć Górka, przebrawszy się w odzież niewieścią, ułożona troskliwie na futrzaneni łożu Zbigniewy, pierwszy raz od kilku miesięcy mogła spokojnie skłonić ztrudzoną głowę, sen uciekał z powiek obydwóch niewiast. Tyle miały do mówienia! Górka raz już odbyła kolej swoję w świątyni i teraz znowu zimę tam przebyć miała, ale potem niewiadomo, cotam mężczyzni uradzą; gdyby jednak ojciec jej mógł być spokojny i bezpieczny, radaby czasem przybyć tu do chaty i pomódz Zbigniewie w pielęgnowaniu starego ojca Dobrowoja, by nie mając dwóch synów, miał dwie córki przy sobie.

NAWRÓCENIE.

NAWRÓCENIE.

Ziemowit stoi wedle ojca, prawie

Z drugimi równo: wyższyś Mieczysławie

Którego sprawą chrześcijański zakon

Podan Polakom.

Jan Kochanowski.

Kiedy syn Ziemomysła skończył siódmy rok życia, zebrała się cała książęca rodzina, liczną drużyną otoczona, by dopełnić podług pogańskiego zwyczaju obrzędu postrzyżyn. Chłopię było piękne, dobre i nad wiek swój rozumne, a przecież każde na nie spojrzenie smutkiem napełniało serca rodziców, bo oczy jego od urodzenia cieniem pokryte, nie widziały dotąd promieni słońca. Podczas uroczystości, gdy jasne włosy, staczające się po ramionach, padły pod ostrzem błyszczących nożyc, a chłopczyna, dziecięciem tylko mianowany, otrzymał imię Mieczysława, stała się rzecz dziwna i niepojęta. Jak gdyby zasłona jakaś spadła z oczu młodzianka, w błękitnych lecz martwych dotąd źrenicach zajaśniał wyraz radości i ślepy przejrzał nagle, ku szczęściu i weselu rodziców swoich i ku podziwieniu wszystkich obecnych.

Z tak niezwykłego zdarzenia poczęto snuć rozliczne domysły i wróżby, i wszyscy zgadzali się na to, że cudowne przejrzenie Mieczysława musi być przepowiednią wielkich i niezwyczajnych rzeczy, których on dorosłszy świadkiem lub sprawcą będzie.

Ale mijały lata. Mieszko wyrósł w młodziana, a następnie

w męża, już od lat kilku po ojca zgonie rządził Polską, a jeszcze nic nadzwyczaj ważnego nie zaszło w kraju, coby owe wróżby sprawdzać się zdawało. Zbiegały się przecież powoli żywioły ku poważnym zmianom, powoli mówię, bo w życiu narodów nic nagle nie przychodzi; każdy objaw musi mieć swoje źródło, ' czasem bardzo odległe, i każdy po sobie na przyszłość pozostawia następstwa.

Chociaż w ogóle Polacy trwali w bałwochwalskich błędach, wielu jednakże było pomiędzy imi, którzy, czy to w spokojnych wycieczkach do sąsiednich Czech i Moraw, czy w handlowych stosunkach z temi krajami, nabywali innych pojęć, poznawali wiarę chrześcijańską, przyjmowali ja sami, za powrotem szczepili ją. w sercach swojej rodziny i lubo tajemnie, by ziomków swych pogan nie oburzać, wykonywali jej przepisy.

Mieczysław wiedział o tem, w niejednem zbliżeniu z Czeskiemi i niemieckiemi książęty poznał różnicę ich zwyczajów i wiary, lecz wygodniej mu było żyć podług pogańskiego obyczaju, dającego mu zupełną swobodę. Przy dworze i w radzie książęcej było również chrześcijan nie mało, ci widzieli, że Mieczysław w bałwochwalstwie dni swoje pędząc, nie ma ani domowego szczęścia, ani przywiązanej do siebie rodziny i poradzili mu, by pojął w małżeństwo córkę Bolesława Igo. księcia czeskiego, i tym sposobem by sobie przyjaźń potężnego sąsiada zapewnił.

Zgodził się na to Mieczysław, nastąpiły miedzy obydwiema stronami układy, a najpierwszym ich warunkiem było wyrzeczenie się ze strony nowożeńca błędów pogańskich.

Na początku roku przybyła do Poznania, gdzie książę mieszkać lubił, Do brawa, czyli Dąbrówka, otoczona licznym orszakiem czeskich panów i niewiast, w towarzystwie biskupa i kapłanów prawego Boga. Mieczysław, po niedługiem przygotowaniu do tak ważnego kroku, przyjął chrzest święty, poślubił Dąbrówkę, a ceniąc jej łagodność, pobożność i ciche domowe cnoty, szczęśliwy ten dla siebie wypadek świetnemi obchodził ucztami i obdarował hojnie tych, co mu tak drogi skarb sprowadzili.

Bez zwłoki i z prawdziwą, gorliwością, zajął się teraz rozszerzeniem prawdziwej wiary wśród poddanych swoich; zaczął budować kościoły, opatrzył je w potrzebne dochody i kosztowne sprzęty do odprawiania służby Bożej, sprowadził kapłanów i na ich utrzymanie naznaczył składanie dziesięciny, to jest dziesiątą część dochodu każdego mieszkańca. Wkrótce też założonem zostało najpierwsze w Polsce biskupstwo poznańskie.

Ale kiedy Mieczysław, wspierany i zachęcany przez pobożną małżonkę, tak ważnym pracom cały się oddawał, lud szemrał, niechętnie wykonywał książęce rozkazy, a nieraz wyraźnie, im się opierał. Polacy, zaślepieni błędami pogaństwa, stronili, od nowej wiary, jak człowiek, który długo w ciemnicy zamknięty, a potem nagle na światło wyprowadzony, przymyka oczy, nie mogąc znieść od razu słonecznego blasku, i to co najwyższe szczęście ludzi stanowi, chwilowo uważa sobie za przyczynę cierpienia.

Jeżeli w granice kraju wtargnęła garstka niespokojnych sąsiadów, jeżeli miejscowość jaką nawiedziła choroba, burza zniszczyła lub zagroziła zasiewom, jeżeli niezgoda powstała między mieszkańcami jednej osady lub rodziny, wszystko to przypisywano nowej wierze, utrzymując, że dawne bogi karzą tym sposobem odstępstwo Mieczysława. Zabobonny lud z tem większą czcią korzył się przed bałwanami, chcąc je przebłagać, a gdy chrześcijańscy kapłani usiłowali ich oświecić i nawrócić, udawali, że nie rozumieją czeskiej lub morawskiej mowy, tak bardzo wówczas do polskiej podobnej, by nie dopuścić nauki do rozdrażnionego umysłu. Do duchownych zaś, przybyłych z Włoch _ lub Francyi, chowali Polacy potrójną niechęć: jako do nieprzyjaciół ulubionych bogów, jako do cudzoziemców i nakoniec jako do tych, którzy mieli prawo dopominania się dziesiątej części każdego ich zbioru.

Bardzo zatem powoli postępowało nawracanie pogan w Polsce; tu i ówdzie pojedyńcze rodziny przyjmowały świętą naukę Ewangelji i to najczęściej kryć się z tem przed sąsiadami mu

siały, a jeśli gdzie za namową, supanów() całe opole chrzest przyjęło, to niezadługo usuwali się starsi od spełniania nowych obowiązków, a za ich przykładem szli i młodsi. Widząc to Mieczysław, postanowił czynniej niż dotąd zająć się zbawiennem dziełem i w tym celu osobiście cały kraj swój zwiedzić.

Był to mądrze obmyślany środek, naród kochał swego księcia, potomka Piasta rolnika, postrzyżonego w pogaństwie Mieczysława i zawsze jeszcze oczekiwał spełnienia owej wróżby, zapowiadającej coś wielkiego dla kraju za jego rządów. Wszędzie więc, gdzie się otoczony radą swoją i duchowieństwem ukazał, zdobywał przekonanie mieszkańców, dobierając najwłaściwszych ku temu sposobów. Do oświeceńszych, po kapłańskiej nauce zwracał się z przedstawieniem korzyści kraju, światła, jakie dzieci czerpać będą z mądrości przybyłych duchownych, znaczenia u obcych; ciemniejszych zachęcał datkami i obietnicą, a gdzie ciemnota i zagorzałość silniejszy stawiała opór, nie wahał się stanowczo i mężnie wystąpić.

Nad brzegi rzek kazał znosić czczone dotąd bałwany, i nie zważając na szemranie, a czasem i groźne okrzyki Indu, w swojej obecności kazał kruszyć, topić, a o ile były drewniane, palić pogańskie bożyszcza. Lud zdziwiony ich bezwładnością, widząc, że się za swoją nie ujmują krzywdę, odwracał się od nich z pogardą i czując potrzebę wiary, po starej, chętnie do nowej, prawdziwej i tyle mu zaleconej się zwracał.

Dotąd jeszcze w wielu miejscach w czasie wielkiego postu, lud wiejski prowadzi do rzeki bałwana, urobionego ze słomy i tam przy śpiewach i okrzykach takowego topi; powiadają, że się to dzieje z radości, pochodzącej z końca zimy. tej pory roku tak groźnej i obrazem śmierci będącej, że ją Marzaną nazywano; lecz może zwyczaj ten i ztąd powstał, że w tej samej porze, bo go Marca odbywało się owo ogólne topienie bałwanów pogańskich za Mieczysława.

() Supan, żupan, przewodnik pierwszych gmin zw. Opolem.

Kiedy się książę tak mozolnie zajmował, małżonka jego w poznańskim pozostawszy zamku, nie trawiła bezczynnie drogiego czasu; modląc się i polecając Bogu tych. którzy pracowali nad rozkrzewieniem chrześcijańskiej wiary, sama pełniła ściśle przepisy tej świętej religii. Otoczona mniejszym orszakiem dworzan w nieobecności męża, wolna od udziału w przyjmowaniu postronnych gości, więcej miała wolnych chwil i łatwiej mogła opuszczać książęce komnaty, by w prostej odzieży zwiedzać uboższe domki stolicy, lub bliższych jej okolic i nieść cierpiącym pomoc, pociechę, czasem rady i środki lekarskie, których znajomości nabyła na dworze króla, ojca swojego; ile zaś razy nie mogła sama spełnić tej miłej sobie powinności, posyłała przynajmniej zaufane niewiasty, żądając od nich ścisłego sprawo' zdania.

Wśród Marca, roku, kiedy już śniegi puściły, a powstałe ztąd roztopy pozalewały drogi i ulice, dwie niewiasty w grubej sukiennej odzieży, w drewnianych sandałach, chroniących nogi od wilgoci, przebierały się przez liczne kałuże i wyboje ku najodleglejszej stronie miasta. Już minęły szeroką i staranniej utrzymaną ulicę, już coraz rzadziej widać było drewniane domy, coraz pustszą była ta strona, a nakoniec za obszernym błotnistym rozlewem jedna już tylko chata wynurzała się z mgły i mroku, gdy jedna z wędrownic, wysunąwszy się naprzód, jakby szukała sposobu obejścia błota, po chwili zawróciła ku pozostałej, mówiąc:

— Niepodobna!

— Muszę koniecznie pójść dziś na Lasotyn, odrzekła druga i przeżegnawszy się, uniosła nieco szaty, krocząc śmiało w kałużę. Towarzyszka pośpieszyła za danym przykładem, i wspierając się wzajemnie, po niemałym trudzie, po kilku potknięciach się, stanęły na drugiej stronie, a otrząsnąwszy odzież, weszły do starego domostwa.

W naszych czasach dom ten i całe jego urządzenie ubogim nazwaćby można, lecz w owym czasie, kiedy zbytek nieznanym jeszcze był w kraju, a nawet przedmioty do pierwszych wygód życia potrzebne, za rzadkie uważane zjawiska, ledwie na dwór ksią

żęcia i możnych panów przechodziły od sąsiednich narodów, Polacy, niewymyślni jeszcze, przestawali na małem.

Drzwi z grubej tarcicy, na ciężkich, niezgrabnych zawieszone hakach, chroniły nieco mieszkanie od podmuchów mroźnego wiatru, oświetlało je słońce, w południe przedzierając się mocniejszemi promieńmi przez cienkie błonki. zastępujące nieznany jeszcze zbytek szyb szklanych; w kącie na ognisku, z nieociosanych kamieni ułożonem, paliły się szczapy sosnowe, czerwony płomień buchał do góry, a dym czarny i gęsty tłoczył się pod górne belki i wychodził powoli otworem, wybitym na to w opleśniałym dachu.

Przy zakopconej ścianie, na wywyższeniu ze skór wilczych i niedźwiedzich wzniesionem, leżała stara kobieta; postać jej wychudła, niknąca prawie w składach wełnianej szaty, twarz blada, nędzna i zgrzybiała, oczy przygasłe, były jawnemi świadkami ciężkiej choroby; ręce złożyła na piersiach, a lekkie drżenie ust i niepewne spojrzenia dokoła izby rzucane, mówiły o tajemnym jakimś niepokoju.

Przy niej na drewnianym pieńku siedział poważny starzec, czarna szata i pas skórzany wskazywały w nim jednego z duchownych, co z księżną z Czech przybyli; modlił się cicho, spoglądał bacznie na chorą i od czasu do czasu zbliżał do jej ust kubek z uspokajającym napojem.

Gdy dwie niewiasty, przestąpiwszy próg chaty, powitały starca chrześcijańskim zwyczajem, zwiększył się niepokój chorej, a oczy jej z trwogą i przerażeniem poglądały w kąt izby, do którego najrzadziej sięgało światło ogniska. Po krótkiej z przybyłem! rozmowie, duchowny opuścił chatę, a starsza z niewiast, zbliżywszy się do łoża, z łagodnym twarzy wyrazem rzekła miękką czeską mową:

— Lepiej wam widzę, sędziwa Rogniedo?

— A tak, lepiej, odpowiedziała chora przytłumionym głosem. Wam to i dobrej księżnie, co was tu przysyła, winnam powrót do zdrowia, o którym już nie myślałam.

— Nie nam dziękuj, staruszko, nie nam, ale temu Bogu, w którego uwierzyłaś i któremu służyć odtąd będziesz.

Chora zakryła twarz rękami.

— Gdyby nie miłosierdzie wielkiego Boga, mówiła dalej niewiasta, nie ujrzałabyś już w tem życiu syna, który może w tej chwili przybędzie; co gorsza i on bez ciebie, bez twojej woli i namowy, możeby nie prędko jeszcze porzucił błędy pogańskie.

Wzrok staruszki dzikiego nabrał wyrazu.

— Wojsław już przybył, wyrzekła z cicha słyszę go!

— Przybył? czy wie już, żeś chrześcijanką?

W tej chwili zgiełk straszliwy dał się słyszeć przed chatą., liczne głosy przemawiały groźnie i surowo, a jeden nad wszystkiemi górował:

— Tak, tak, u mnie jeszcze bogi mają schronienie! Wyście się ich wyrzekli, daliście je potopić, a ja ich strzegę, ja do ostatniej kropli krwi bronić ich będę!

— I ja, i ja! powtórzyło kilka głosów. Drzwi się nagle otworzyły i wśród chaty stanął mąż pięknego

oblicza, dorodnej postawy, w rysiom futrze na barkach i w takimże szłyku na głowie, zbliżył się szybko do kąta, w który niedawno z takim, przestrachem poglądała staruszka, a wznosząc topór do góry zawołał:

— Kto się targnie na ostatniego z naszych bogów?

Towarzyszący mu mężowie otoczyli go przyjaźnie, dobywając oręża, a w tejże chwili we drzwi domu zaczynali się tłoczyć wysłańcy książęcy, ścigający po kraju pozostałe posągi bałwanów.

Dwa oddziały stały już naprzeciw siebie i wnet miało przyjść do bratobójczej walki, gdy nagle płomień ogniska buchnął rażącem światłem, oświecił: całą izbę, a przy jego blasku, po nad głowami przeciwników, ujrzano krzyż zawieszony poprzedniego dnia przez Rogniedę, a poniżej postawiony w tejże chwili ręką Wojsława potworny posążek Jesza ()

() Jesze, Jesse główne z bożyszcz pogańskiej Polski. J. Lelewel

Na ten widok dwie kobiety wydały mimowolnie okrzyk żalu i oburzenia, czem ściągnęły na siebie uwagę groźnego męża. którego niespodziewany widok krzyża przeraził i do wściekłości prawie doprowadził. Zbliżył się ku nim z zachmurzonym czołem i wykrzyknął:

— A! to wy. nieszczęsne, namówiłyście matkę moję, by porzuciła stare nasze bogi?

— Tak, odrzekła starsza z niewiast, przez nas Bóg przawdziwy zesłał jej swoję łaskę!

— Słyszycie! zawołał Wojsław, słyszycie, to one wprowadziły pod mój dach ten znak nienawistny, który teraz po całym kraju obnoszą!

— Ukarać je! wygnać te Czeszki! zabić! wołali na przemiany towarzysze gospodarza, a on sam wyciągnął rękę do ściany, na której w blasku ognia krzyż połyski wał, podczas gdy gromada do kobiet się zbliżała z zamiarem otoczenia nieznajomych. Ale Rognieda pochwyciła prawice syna, wołając przerażona:

— Synu mój! To mój Bóg! Dziękuj Mu i tym co mnie uzdrowiły. Gdyby nie dobroć i starania tych kobiet, nie żyłabym już, nie znalazłbyś już matki i ja nie widziałabym już ciebie!

Mówiąc to, zarzuciła drżące ręce na szyję ukochanego syna i przyciągnęła go do siebie, lecz pogańscy jego towarzysze coraz ściślej i groźniej otaczali posłanki nieznanego im jeszcze Boga. Może w zapale uniesienia dopuściliby się zbrodni, może dwie czeszki życiemby przypłaciły gorliwość i dobroczynność swoję, lecz jedna z nich znalazła sposobność przemówienia kilku słów do dowódzcy książęcej straży i wnet skuteczna przybyła im pomoc. Starły się oręże z obu stron, zacięta walka powstała w cichym przed chwilą domu, a chociaż starsza z niewiast chciała walczących łagodnemi uspokajać słowy, druga ująwszy ją pod rękę. gwałtem prawie wśród zgiełku i hałasu wyprowadziła ją przed chatę, gdzie reszta wysłańców książęcych oczekiwała na znak, co czynić należnło. Zaledwie odetchnęły dwie chrześcijanki, straż otoczyła je obie i z wszelkiemi oznakami poszanowania odprowadziła do dworca

Coś ważnego zajdzie zapewne na poznańskim zamku, bo od rana niezwykły ruch spostrzegać się daje dokoła. Mieszko powrócił przed kilku dniami ze swojej apostolskiej wyprawy i już kilka ważniejszych spraw załatwił, za naradzeniem się poprzedniem ze znakomitszymi obywatelami kraju, urzędnikami i duchowieństwem. I dziś konno i pieszo zbierają, się licznie rycerze i radcy książęcy, którzy poprzednio nie zdołali podążyć na władcy wezwanie, otwierają, im i zamykają za nimi podwoje, nakoniec cisza chwilowa nastała, bo w głębi królewskiego mieszkania odbywa się ogólna narada.

Nie ustał przecież ruch w dziedzińcu; mnóstwo ciekawego ludu zbierało się w tłum coraz gęstszy; ci chcieli ujrzeć choćby na chwilę oblicze swojego księcia, owi powitać krewnych lub przyjaciół przy jego boku będących, tamci zanieść prośbę do którego z radnych panów, inni nakoniec z próżniackiej ciekawości, bo przypuszczać można, że też i wówczas byli ludzie nieznający wartości czasu i nieumiejący użyć go pożytecznie.

Około południa pachołkowie, stanąwszy u progu, ogłosili donośnie, że i w tym dniu książę osobiście sądzić sprawy będzie. Otworzono podwoje, a z tłoku, zapełniającego podwórze, komu tylko przysługiwało prawo stawiania się przed księciem, pośpieszał korzystać z tego, i znaczna część tłumu, znajdującego się przed dworem, powoli wtoczyła się do wnętrza.

W najobszerniejszej komnacie Mieczysławowego dworca, otoczony całą radą, całym dworem swoim, w wspaniałych szatach, z złocistą na głowie koroną, siedział polski książę na wywyższonym miejscu; oblicze jego zwykle poważne jakiś surowy przybrało wyraz, lecz sprawy przedstawiane kolejno przez mężów, do których to należało, nie cierpiały na tem bynajmniej, że czoło sędziego posępna pokrywała chmura; Mieczysław sądził ściśle, lecz sprawie

Mieczysława, a wkrótce potem ci, co pozostali w domu Wojsława, wyszli znać jako zwycięzcy, bo między sobą ze związanemi rękami prowadzili fanatycznego syna Rogniedy.

dliwie, bez względu na znaczenie i możność stron, odwołujących się do jego wyroku.

Nakoniec z pomiędzy panów, otaczających księcia, podniósł się mąż poważny o sędziwej twarzy i zbliżając się do majestatu, jako królewski podkomorzy, złożył z urzędu swego skargę przeciw Wojsławowi z Lasotyna, iż tenże opierając się książęcym rozkazom, w kilku miejscach czynnie przeszkadzał niszczeniu pogańskich bałwanów, a następnie wróciwszy do domu, gdy zastał matkę swoję chrześcijanką, zamiast iść za jej przykładem, wstawił na nowo do domu bałwana i chciał krzyż pański wyrzucić.

Książę zwrócił surowy wzrok ku środkowi komnaty, gdzie liczną, otoczony strażą stał W oj sław.

— Wojsławie z Lasotyna! rzekł, czy przyznajesz, co ci nasz podkomorzy zarzuca?

— Przyznaję, odpowiedział z dumą, i zuchwałem okiem powiódł w około, lecz mimowolnie spuścił je ku ziemi, bo między tłumem ciekawym końca sądu ujrzał starą, drzącą z osłabienia Kogniedę, która z wyrazem niemej boleści wyciągała ręce do niego.

Niechętne szemranie słyszyć się dało ze wszech stron, gorliwsi wydawali okrzyki zgrozy, bo przestępstwo Wojsława wszystkich wstrętnem napełniło Ticznciem; nieszczęsna matka; z niewymowną, trwogą śledziła wyraz twarzy księcia i wszystkich radnych panów, a w każdem spojrzeniu spotykała wyrok potępiający jej syna. Mieczysław powstał z siedzenia swojego i skoro nagle uciszyły się szmery, przemówił powolnym głosem:

— Teraz, nie mogąc być sędzią w własnej sprawie, wam panowie i rycerze przekładam moję skargę.

— Co to jest? jak to być może? Książę się skarży — cóż mu się stało takiego? Takie pytania zadawali sobie obecni spojrzeniem i półgłosem. Po chwili znowu Mieczysław głos podniósł:

— Tenże sam W oj staw z Lasotyna targnął się na majestat książęcy, przemawiając zuchwale, a nawet zbrodniczą podnosząc rękę przeciwko córce króla czeskiego, Dąbrówce, małżonce naszej, a waszej księżnie.

Umilkł Mieczysław i zasiadł swoje miejsce; w całej komnacie nastała chwila milczenia, podczas której urzędnik książęcy opowiedział szczegóły zdarzenia, zaszłego przed tygodniem w lasotyńskini domu.

Gniew i oburzenie przeciw winowajcy, uwielbienie dla dobroczynnej Dąbrówki, napełniły wszystkie serca, stopniowo groźny szmer podnosił się z tłumu; napróżno Rognieda, przecisnąwszy się do syna, błagała o łaskę dla niego, zapewniając, że ani ona sama ani tem bardziej on, dopiero co przybyły, nie wiedział do kogo mówi.

— Wiedział, że mówi do niewiasty, którą u nas zawsze szanują; wiedział, że przywróciła zdrowie jego matce — odpowiadano na jej wołanie.

— Zuchwały! niewdzięczny! świętokradca! powtarzały luźne głosy. Na śmierć zasłużył! oddać go duchowieństwu, wygnać z kraju! wołano coraz donośniej.

W oj sław tymczasem założył ręce na piersiach; tak dumny przed chwilą, ukorzył się nagle, bo uczucie własnej winy rumieńcem pokryło wyniosłe jego czoło. Bronić rodzinnych, choć fałszywych bogów, nie zdawało mu się występkiem; wiedział, że większa część obecnych, tak niedawno nawrócona, usprawiedliwia go w swem sercu; ale dla męża i rycerza znieważyć w obec własnej matki i pod swoim dachem dobroczynną niewiastę! dla polaka podnieść rękę przeciw małżonce swojego księcia, to było zbrodnią; należało ją ukarać i śmiały Wojsław czując to, zawczasu poddawał się zasłużonemu wyrokowi.

Rognieda przestraszona słowy, rażącemi ze wszech stron jej uszy, widząc, że jej błagania nie słychać nawet wśrod ogólnego zgiełku i wrzawy, w rozpaczy spuściła także siwą głowę na piersi. Lecz nagle nowa myśl jakaś błysnęła w jej przygasłam oku, nadzieja rozjaśniła wywiędłe lica, zgnębiona matka przypomniała sobie, że jest chrześcijanką. Postępuje kilka kroków naprzód, pada na kolana, a z pokorą i ufnością wznosząc ręce do góry, wzruszonym głosem woła:

— Wielki Boże! zmiękcz ich serca wróć mi mojego syna!

I rzeczywiście, widocznie te wzburzone serca łagodnieć zaczynają; coraz szersze koło tworzy się obok klęczącej, widok jej poczyna rozrzewniać niektórych, a wtem pocichu otworzyły się drzwi boczne, drzwi zawsze zamknięte od komnat niewieścich, i wśród nich, otoczona orszakiem, w białej szacie, z wieńcem przylaszczek na skroni przejrzystą, objętej zasłoną, ukazała się Dąbrówka.

Lekkim krokiem przesunęła się, między ustępującemi jej dworzany i stanęła przed krzesłem zdziwionego książęcia.

Gwar huczący tu przed chwilą ustawał szybko; wszyscy ze zdumieniem utopili oczy w twarzy księżnej, w jej rysach pięknych i miłych, choć ich już nie zdobiła krasa pierwszej młodości, w jej spojrzeniu zarazem poważnem i łagodnym.

— Książę i panie mój! przemówiła z wyrazem prośby; darujcie, że nie wezwana przybywam, ale moję tu sprawę sądzą, chciałam jej być przytomną.

Już się szemranie przeciw Wojsławowi na nowo podnosić zaczęło, ale księżna, uniósłszy rękę, znowu głos zabrała.

— W obec wszystkich tu przytomnych proszę was, panie, przyrzeczcie mi, że mojej pierwszej wysłuchacie prośby!

— Żądaj co chcesz, księżno! rzekł coraz bardziej zdziwiony Mieczysław, — żądaj!....

— Książę! przebacz winowajcy!

— Nie! krzyknął książę, nie, to niepodobna, wszystko, prócz tego!

— Panie, przyrzekłeś!

Poważne zgromadzenie, wśród którego byli i ziomkowie księżnej i przybyli z nią wyżsi duchowni, tłumnie przekładać jej zaczęło, że taka łagodność może się stać szkodliwą i do częstszych przewinień ośmielić; — napróżno.

— Ojcowie, rycerze i panowie, rzekła z słodyczą Dąbrówka: — jesteśmy chrześcijanie! Pokażmy zaślepionym, że jeżeli ich bogi do walki i zbrodni prowadzą, nasz Bóg pokoju pragnie i nakazuje miłosierdzie.

Nie śmieli dłużej nowi chrześcijanie opierać się woli księżnej,

przemawiającej w imieniu Boga, sani Mieczysław, tak niedawno gniewny i surowy, z uwielbieniem poglądając na żonę, nie przerywał milczenia, co ona biorąc za zgodę, postąpiła ku Wojsławowi, który z niewymownem zdziwieniem słuchał jej wyrazów. Matka jego zrozumiała je przeczuciem, bezsilna z powodu gwałtownego wstrząśnienia przyczołgała się do syna i głowę o jego kolana oparła.

— Rogniedo! rzekła Dąbrówka; syn wasz wolny! Wracajcie do domu i niech was krzyż pański prowadzi. Niech ten znak święty naszego zbawienia obejmie nad waszym domem opiekę i od złego was chroni.

Nie miała na dzięki siły staruszka; Wojsław, nieznanem wzruszeniem przejęty, przykląkł i ledwie dosłyszanym głosem wyszeptał:

— Pani! Księżno! daruj! całe życie wiernie służyć ci będę.

— Bogu służ wiernie, Wojsławie! rzekła Dąbrówka, ja nie pamiętam urazy, bo tak każe wielki Bóg, co żałującym przebacza; tak nas uczy syn Boży, który umierając modlił się za swoich nieprzyjaciół.

* * *

Niedługo potem Wojsław z Lasotyna przyjął chrzest Śty i stał się z czasem jednym z najgorliwszych chrześcijan. On jeden z pierwszych w Polsce przez chętne z duchownymi obcowanie nauczył się łacińskiego języka i tym sposobem stał się pośrednikiem między nieumiejętnymi ziomkami swoimi a kapłanami, z obcych krajów przybyłymi. Zjednany wspaniałością księżnej stał się najwierniejszym sługą książęcego domu; cieszył się wraz z całym krajem serdecznie z narodzenia pierwszego syna Mieczysławowi, któremu na pamiątkę macierzystego dziada nadano na chrzcie Śtym imię Bolesława, i opłakiwał z wszystkiemi śmierć Dąbrówki, gdy w r. przeniosła się do lepszego życia, zawcześnie dla tych wszystkich, których serca na zawsze sobie podbiła.

Bóg udzielił Wojsławowi długiego życia; przydany do pomocy biskupowi, jeździł z tymże do Rzymu z prośbą o koronę dla

Mieczysława, bo choć on w domu najwyższym był władzcą i nic mu do królewskiej powagi nie brakło, pragnął stanąć na równi z innymi monarchami i otrzymać zatwierdzenie godności swej od papieża, który w onych czasach sam jeden mógł jej udzielać.

W piętnaście lat po śmierci żony zamknął i Mieczysław powieki, Wojsław patrzył na śmierć jego, jako wytrawny i doświadczony mąż jego rady. W późne potem lata, kiedy coraz liczniejsze klasztory, a przy nich szkoły powstały, kiedy oświata, uprawiając umysły, łagodziła obyczaje polaków i postawiła w rzędzie europejskich narodów, kiedy pod panowaniem Bolesława Wielkiego, odwiedzanego przez niemieckiego cesarza, długie pasmo szczęścia i powodzenia rozwinęło się dla kraju, sędziwy Woj sław, siedząc w gronie szanujących go przyjaciół i krewnych, zwykł był mawiać:

— Całe to szczęście przyszło tu za dobrą, cnotliwą księżną Dobrawą!

I z uszanowaniem odkrywał siwizną ozdobioną głowę, a głęboka zaduma kończyła naówczas rozmowę.

BOCHATERKA Z NAD SZRENIAWY.

BOCHATERKA Z NAD SZRENIAWY.

.......Prawnuczka Piasta

Wśrod szczęku broni rodzi się, wyrasta;

Dzieckiem igrała berdyszem ze Stali.

Stara piastunka nad dziecięcą głową

Nuciła starą piosenkę bojową,

Gwarzyła różne ciekawe powieści;

Cóż więc dziwnego, że umysł niewieści

Zbratał się z wojen obrazem?

Władysław Syrokomla (Córa Piastów).

Przed obszerny dwór z modrzewia zajechał wóz gęsto i mocno z desek zbity, a do połowy sianem napełniony; zeskoczył z niego raźno pachołek w siwej kurcie, odprzągł dwa woły, któremi powoził i powoli pognał je ku wschodzącemu słońcu, gdzie po czarnej roli kilka takichże par rogatych ciągnęło ciężkie pługi, lgnące głęboko w tłustą, a wiosennemi roztopy rozmiękłą ziemię. Po drodze zatrzymał się pod szopą, wyciągnął z pod niej pług luzem stojący, założył woły i podążył do poprzedzających go w pracy.

— A ho! — zawołał na zbliżającego się jeden z oraczy, starszy od innych wiekiem, a pewnie i znaczeniem, bo postać jego nie siwy samodział, lecz dostatni kożuch barani i takiż szłyk głowę pokrywał.

— Już — odpowiedział wjeżdżający na rolę.

— Wymoszczony?

— Jużci!

— No i cóż? widział kto?

— Znać tam śpią., bo cicho, i nikogo nie widać.

Mogli spać we dworze, bo rzeczywiście ledwie wczesny, wiosenny świt zarumienił niebo, choć się już na polu czynnie krzątano; od tegoż byli pachołcy i parobcy, a postawieni nad nimi od pana starsi pilnowali tego, by każdy z robotą, pośpieszał.

Pora była po temu; młoda trawka, jak lekki puszek zazieleniła uprawne i obsiane już niwy, kwietniowe słońce dogrzewało ziołom i krzewom, a grube pąkowie pokrywało gęsto giętkie gałązki brzóz, które zwartemi a białemi pniami otaczały szerokie błonia, i gęstemi kupkami osłaniały każdy budynek. Dokoła dworu, jak liczne grono służebnic w bieli powiewały gałęźmi, choć jeszcze cienistym liściem nie pokrytemi, i z rozwijających się pączków roznosiły tę świeżą, balsamiczną woń brzeziny, miłą powonieniu i zdrową, oddechowi, którą każdy wsi mieszkaniec cenić umie.

Drzewa te stanowiły wybitną cechę wioski o której mowa, i ztąd też może poszła jej nazwa: Brzezie. Już się słońce cokolwiek nad poziom uniosło, osuszając ciepłem tchnieniem obfite krople rosy, błyszczące na drobnych jeszcze źdźbłach trawy, gdy nagle uchyliły się ciężkie drzwi dworskie i rumiana twarz młodzieńcza za próg rzuciła ciekawe spojrzenie jasnych błękitnych oczu, ciemną przysłonionych rzęsą. Na widok zatoczonego wozu wychyliła się postać dorodnego chłopaka, w lekkim, jasnym kaftanie, z odkrytą szyją i ciemnym włosem puszczonym po ramionach; jednym skokiem przesadził szeroką u progu przyzbę, skoczył do wozu, rękami i nogami wypróbował głębokości pokładu siana i równie szybko powrócił zkąd przybył, nie zamykając szczelnie drzwi za sobą.

Za tem pierwszem zjawiskiem poszły następne; niezadługo wyszedł przed dom poważny średnich lat mężczyzna: niezbyt długa ale fałdzista ciemnej barwy szata opływała krzepką postawę, włos lekkim już przyprószony szronem, nietylko że krótko był przycięty, lecz podgolony dokoła pozwalał widzieć silną szyję i dwie duże czerwone kresy, z których jedna od ciemienia na czoło spływała, druga zaś, od lewego ucha idąc, krzyżowała się z pierwszą

na wierzchu głowy. Znać. że mąż ten w wojennej potrzebie umiał głowy nastawiać; spojrzenie jego bystre a surowe, ruchy zarazem szybkie i poważne, wskazywały wojaka, a przecież coś niezwykłego, na pierwszy rzut oka jakiś duchowny charakter przywodziło myśli. Biała chustka, wązko otaczająca szyję i długiemi końcami spadająca na piersi, mimowoli przypominała księdza, chociaż żadna inna cecha nie uwydatniała człowieka tego stanu, w silnym, mężnym i stanowczym Pietraszu z Brzezin.

Wyszedł przed dom, spojrzał na wszystkie strony po blado błękitnem niebie, zatrzymał wzrok, jakby chcąc zliczyć ciemniejsze obłoki, co się od północy gromadzić zaczynały, a potem, zwróciwszy twarz ku wschodowi, zdawał się inną. zajmować rachubą. Patrzał na pługi, krające rolę, liczył je widać i sprawdzał w myśli wydane wczoraj rozkazy swoje, porównywając je z odebranem o świcie sprawozdaniem włodarza, bo przysłonił ręką oczy, poglądając pod słońce; nakoniec, jakby zadowolony ze stanu rzeczy, kiwnął głową i do domu powrócił.

Teraz dopiero rozpoczął się ruch znaczny, objaśniający powód postawienia od poranka próżnego wozu przed dworem. Kilka starszych i młodych niewiast jedna po drugiej jęły wynosić króbki, zawiniątka, mniejsze i większe skrzynki, ustawiając je bacznie to w jednym, to w drugim końcu wozu, i przekładając obficie sianem w ten sposób, że wybrane ze środka utworzyło z dwóch stron dość wyniosłe siedzenia. Jaśko z Brzezia, któregośmy najprzód we drzwiach domu widzieli, naglądał także owej roboty; zapytując, co było w wiązkach, wskazywał właściwe ich pomieszczenie, a gdy wszystko było ułożone, wyniósł wielką i miękką niedźwiedzią skórę, wskoczył z nią na wóz i nadkładając tu i owdzie siana na tylne siedzenie, ugładził je i starannie futrem obetkał, próbując, czy miękkiem i wygodnem było. Gdy ukończywszy swoje zadanie młodzieniec zniknął znowu za progiem, pachołek wyniósł ogromną łosiową skórę i z mniejszem staraniem zarzucił ją szeroko na sienny wał z przodu, widocznie przeznaczony na podwójne siedzenie, bo z obu jego stron wybierał od dołu siano, ku wygodnemu nóg pomieszczeniu.

Skoro i to zostało dokonanem, wyskoczył raz jeszcze Jaśko, obciążony rozliczną, tkaniną, z pod której śmiały mu się błękitne oczy, i starannie a z doborem wysłał nią ostatecznie wóz, prawdziwie teraz wymoszczony; siwe, ciemne i bure a grube sukna domowe usłały się pod nogi, wzorzyste ruskie i wschodnie kobierce rozłożyły sio po głównem siedzeniu i chłopak ucieszony swoją robotą, raz jeszcze ku domowi zawrócił, oglądając się kilkakrotnie, tak mu znać całość do smaku przypadła.

Jeszcze raz wyszedł poważny Pietrasz, obszedł wóz do koła, obejrzał go u góry i u dołu. i zadzwonił w mały róg zwieszony u przetykanego pasa, który teraz boki mu obciskał. W niedługą chwilę z pośrodka białej gromadki brzóz ukazał się człowiek, prosto ale dostatnio odziany, prowadząc paro tęgich a krępych koni w zupełnej uprzęży, które pod okiem pana i jego wskazaniem do wozu założywszy, czekał na dalsze rozkazy. Pietrasz zadął po dwa razy w swój rożek i wnet dwóch chłopaków z tej samej brzezinki wywiodło dwóch wierzchowców, krótko je za uzdę trzymając, bo mierzynki po dobrem znać śniadaniu z fantazyą stawiały kopyta, i pobrykiwaćby miały ochotę, gdyby im tego dopuszczono.

Pan domu zawrócił znów ku mieszkaniu, ale teraz drzwi na ściężaj się otwarły i rojem wysypała się garstka kobiet i dziewcząt; każda coś niosła w ręku. a każda oglądała się za siebie, gdzie spokojnie i poważnie przestępowała właśnie próg podróżna, dla której dotąd tyle przygotowań czyniono.

Urodziwa, choć nie pierwszej już młodości Hanna z Brzezia, w dostatnie a miękkie przybrana szaty, prowadziła za rączkę czteroletnią Małgosię, równie ciepło otuloną; matka i córka w bobrowe kołpaczki pokryły czoła, a białe zasłony, przytwierdzone do nich, gotowe były chronić świeże i delikatne lica przed ostrym podmuchem wiosennego wietrzyku. Jak gdyby dokończając udzielonych w mieszkaniu napomnień, Hanna to tej. to owej z kobiet rzucała przyjazne, lub ostrzejsze: "pamiętajcie. " one po kolei pochyliły się jej do kolan, lub do ręki, w miarę wyższego lub podrzędniejszego swego stanowiska we dworze i odprowadzały ją do wozu.

Matys woźnica już się był usadowił, poprawił i ujął w kościste ręce rzemienne cugle. Pietrasz w obszernej na ramionach opończy i wydrzanym szłyku na głowie, podniósł na ręku Małgosię, która mu z uśmiechem drobne raczki na szyję zarzuciła i szedł pomagać żonie do wsiadania, ale już Jaśko upatrzywszy z boku leżący pieniek szeroki, zatoczył go przed koła i ostrożnie a wesoło podawał matce silne choć młode ramię, by sie na niem wsparta wygodnie. Ojciec usadowił dziecinę obok żony. otulił ją starannie, zarzucił jeszcze kilimek na nogi i wraz z synem zwrócił się do koni. Jeszcze Hanna zawołała parę razy na służebne, jeszcze ustawiono obok Matysa dzban starannie obwiązany, króbkę z dobornym jakimś prowiantem i biały kołacz w bielsze uwinięty płótno, potem jedna ze starszych służebnic, okryta szarą z niebieskim brzegiem płachtą, usiadła naprzeciw pani, plecami do Matysa zwrócona. Jaśko przystanął chwilkę przy ojcu. czekając, czyby go przy wsiadaniu na koń nie potrzebował, potem wpadł we drzwi domu zapchane jeszcze ciżbą domowników i wnet wyskoczył w krótkim kożuszku, skórzanym pasem ściśniętym, z siwym kołpaczkiem na ciemnych włosach, skoczył na swego konia, nie tykając strzemienia i ruszył się cały tabor.

— Niech Bóg prowadzi! — wzniosły się głosy od dworu.

— Zostańcie z Bogiem! — odrzekli odjeżdżający.

I zakłębiło się na drodze, a gdy już z za brzeziny nic widać nie było, zatrzaśnięto drzwi domu, zaciągnięto drągi i nastała cisza, której aż do powrotu państwa nic już przerwać nie miało.

Z początku jechano w milczeniu, potem pan rzucił jakąś uwagę woźnicy, upomniał syna, by się zbytecznie naprzód nie pochylał, jakby się kwapił zajechać przed drugimi; pani pytała sługi o to i owo, poprawiała siedzenie dziecięcia, nasuwając jej na twarzyczkę zasłonę, którą dziewczę odrzucało natychmiast, rozglądając się ciekawie po drodze. Potem rozpoczęły się pytania, to o grube drzewa z czarnemi pniami, to o stojący między niemi wysoki dom, z drugim równie wysokim a cienkiem na wierzchu, to o wielką wodę. co się jak pas złocisty skrzyła w promieniach słonca z daleka, i niezadługo na wozie zrobiło się tak wesoło, tak głośno srebrzysty

śmiech dziecinny się rozlegał, że nietylko Jaśko, lecz i poważny ojciec zaglądał tam od czasu do czasu i czerwona twarz Matysa odwracała się od koni, by spojrzeć na dzieciątko i w uśmiechu wąsami potrząsnąć.

O południu zjechano na małą pod lasem polankę, koniom dano odetchnąć i pożywić się nieco, podróżni na zachętę gospodyni zajrzeli do obetkanego dzbana, by z niego słodkiego Piastów napoju pociągnąć, nie pogardzono kołaczem, ani kruchą łosią pieczenią i w małą godzinkę znowu ochoczo puszczono się w drogę.

Jaskrawe promienie słońca, ogrzewające doskonale jadących wśród jego blasków, zaczęły blednąć po trochu, a drzewa przydrożne coraz dłuższe cienie przeciągały po gościńcu, gdy Pietrasz, zawróciwszy ku wozowi, rzekł:

— Nie dojedziem bez dłuższego popasu; trzeba wstąpić do Brożycy.

Zaśmiała się twarz Hanny.

— Do Brożycy! do mojej Kachny!

— Do stryja i Stańka dorzucił wesoło Jaśko. — I do małej Marysi — rzekła Hanna do córeczki, która ochoczo w rączki klasnęła.

— Na prawo, Matys! — rozkazał ojciec.

I wnet w kierunku wskazanym zatętniały kopyta, a niezadługo na wzgórzu ukazał sie dwór bardzo podobny do tego. który rankiem opuścili, bo wówczas, lubo w budowie domów bożych, w ich wielkości, wysokości, a nawet i kształcie, pomysł budowniczego wprowadzał niejaką rozmaitość, ludzie w mieszkaniach swoich szukali tylko bezpieczeństwa a wygody, i rzadko pragnęli odmiany.

Z niemałym rozgłosem cztery konie i cztery grube koła wtoczyły się po kamienistej drodze przed dwór Brożycki, a przecież już odsapnęły rumaki, już się jeźdźcy zsiadać zabierali, gdy jeszcze gościnne zwykłe drzwi tego domu stały jak gwoździami zabite. Po chwili dopiero z za węgla ukazała się twarz niewiasty, widać znajomej, bo szybko z pokłonem podbiegła do wozu, mówiąc żałośnie:

— Nie ma państwa! oto psota! rankiem pojechali.

— Gdzież tak? Wszyscy? — pytała Hanna.

— A wszyscy! może do Krakowa.

— To się spotkamy — mówili do siebie podróżni, poglądając

jednak na drzwi zaparte.

— Dwór dokoła zamknięty — mówiła sługa — bo pono aż po

Świętach powrócą, ale jeżeliby spocząć wypadło, jest w przystawce ciepła izba kobieca...

— Nie, nie; odpoczniemy przed domem, byle woda była dla

koni — rzekł pan z Brzezia.

Ale Hanna poglądała na dziecię, któremu przymykały się znużone oczęta i gotowa była przyjąć zaproszenie służebnej.

Pietrasz zrozumiał spojrzenie żony, opuszczono więc wóz, i najprzód pani, a później i panowie znaleźli się w izbie żeńskiej czeladzi.

Goście zastali w niej ośm młodszych i starszych służebnic rozmaicie zajętych; w najwidniejszem miejscu stało dwoje krosien, a przy każdem rumiana i młoda kobieta przesuwała szare nici z pomocą małej dziewczynki, co siedząc u nóg pracownicy pomagała jej unosić przyrząd, przemieniający zwolna starannie naciągnięty wątek. W kominie płonęło żywe ognisko ostawione glinianemi garnkami, których średnich lat niewiasta doglądała starannie. W ciepłych kącikach komina dwie staruszki czynnie obracały grubo już przędzą owinięte wrzeciona, puszczając je po ziemi i napowrót chwytając zręcznie; znać to były biegłe prządki, a resztki lnu, jeszcze u przęślicy wiszące, wskazywały, że praca ich miała się ku końcowi. Na osobnym stołeczku siedziała z króbką na kolanach młoda dziewczynka, coś pilnie przebierała; czy przez niezręczność skaleczyła się przy robocie, czy też z innej przyczyny, palce jej były mocno zaczerwienione.

Niewiasta, która rodzinę Pietrasza wprowadziła, miała tu widoczną przewagę, bo wszedłszy do izby kazała opróżnić miejsca przy kominku, ale gdy Hanna stanowczo tego przyjąć nie chciała, obtarła starannie stojącą u stołu ławę i pozrzucawszy zalegające go szare zwitki, usunęła się na bok ze sługą Pietraszów, pogadała z nią chwilkę, a gdy tamta zaraz wysunęła się za drzwi, rzekła do młodej dziewczyny:

— Halka! biegaj po mleko dla dzieciny. A obmyj wprzódy palce.

Postawiła zdjętych z policy kilka misek glinianych, szepnęła coś pilnującej ogniska, a właśnie drzwi się otwarły i sługa nowo przybyłych weszła, niosąc przed sobą podróżne zapasy i przez ramię przewieszone okrycia i kilimki. Urządzono z nich zaraz wygodne na ławie dla Małgosi siedlisko, ustawiono króbki i garnuszki, a gospodyni rzekła:

— Wiem ci i widzę, że tu wszystkiego obfitość i że choć to post, w podróży wolno się i pożywniej zasilić: ale tu wszystko zimne, a oto stoi gotowa owsiana kasza i pyza skwierczy na oleju, bo nam niezadługo czas na wieczerzę, Gdyby była wasza wola?.....

— Czemu nie? — rzekł wchodzący Pietrasz. — Nie pierwszy to raz Bogna nas w tym domu ugości. Dajcie owsiankę, to dobra rzecz.

— Jeżeli dla was na wieczerzę nie zbraknie — dorzuciła Hanna.

Czy było dość. czy dorobiono czego brakło, nie badajmy tej tajemnicy kominowej, dość, że wszyscy uczęstowani zostali i sługi i panowie. Jaśko wróciwszy od koni nie pogardził przyjęciem, Matys zwołany do misy zajadał łyżką drewnianą z za pasa wyjętą, aż mu się trzęsły wąsy sumiaste. kobiety od krosien wraz z małemi swemi pomocnicami także u jednej miski zasiadły i staruszki od wrzecion dostały się czem pożywić, tylko Bogna, pilnując ładu i piastunka Małgosi. Rzepka, nie odstępująca dziecka ani na chwilę, nie myślały o posiłku, odkładając to sobie na później; ale przy każdem zbliżeniu zamieniały z sobą półgłosem życzliwe wyrazy.

Skoro Halka wniosła miseczkę spienionego mleka. napojono niem dziecinę, a gdy wnet, pochyliwszy się na przysposobione posłanie, utrudzona drogą usnęła, Pietrasz z Brzezia rzekł:

— Teraz. Rzepko, dzban tu podaj z woza.

Matys dojadał owsiankę, ale otarł ręką usta. mruknął jakby urażony, że mu zwykłe jego zajęcie odbierają i wyprzedził wychodzącą już Rzepkę.

Wkrótce pan z Brzezia, nalewając miodem kubek, dobyty

z zawieszonej u pasa torby, podawał go kolejno, to żonie, która w nim tylko umoczyła usta, to Bognie i Rzepce, to zebranym w izbie robotnicom, z których każda spojrzawszy ku dozorczyni wychylała czarkę słodkiego napoju, a każda z odmienną miną. wstydliwej niechęci. Gdy przyszła kolej na Halkę, zasłoniła ręką, oczy, przyjmując kubek drugą i zaczerwienione jej dłonie zwróciły gości uwagę.

— Co jej to w ręce? — spytała dobrotliwie Hanna.

— Nic złego! — odrzekła Bogna — to marzanna, wiecie.....

Rzepko! — dokończyła, zwracając się do znajomej.

— Skądże się to tu wzięło? — spytała zdziwiona.

— Znalazłam kępkę pod gajem, rozsadziłam i ot rozrosło się szczęśliwie, a teraz na wiosnę, trzeba było wykopać. Halka mi korzonki za świeża poskrobie i dopiero będzie uciecha!

— O jakiem to Bogno pogaństwie mówicie? — spytała Hanna.

— U nas tak nazywają to ziele — odpowiedziała przynosząc króbkę z korzonkami, które skrobała dziewczyna — Nasze kobiety tego nie lubią, bo to czerwone, a jeszcze, jeśli krowa zje przypadkiem, to i mleko da czerwone. Boją, się tego i nazywają, marzanną, myśląc, że szkodliwe. Ale my wiemy do czego ono się przyda — dodała zwracając się do Rzepki.

— Tylko — odrzekła zapytana — tam się ono nie marzanną zwało.

— A nie, tam ją, nazywają rubia, czasem lizara, musi być z grecka, jak wszystko, co ten naród tam przynosi.

— O czemże to mówicie, kobiety? wsunął Pietrasz swoje słowo — przecież nie daj Boże o jakich czarach?

— A, gdzież tam! — odrzekła Bogna — wspominamy sobie Kuś, gdzie nas młodemi jeszcze uprowadzono po wojnie; mnie wprzód, Rzepkę później. Wróciłyśmy razem do kraju za królową Maryą, Dobrogniewą, gdy szła za naszego króla, a było nas ośm setek, które. książę Izasław puiścił wolno, byśmy córce jego błogosławieństwo uprosiły.

Na twarzach państwa z Brzezia osiadła poważna i smutna zaduma; fakt ten powrotu jeńców wiadomy im był, jak całej ziemi

mieszkańcom, może myśleli sobie ze smutkiem, że nie każdy zabrany przez nieprzyjaciół i w dalekie zaprowadzony kraje doczeka powrotu w rodzinne strony. Nakoniec rzekła Hanna:

— Cóżeście tam przez długie lata robiły?

— Spytajcie, czegośmy tam nie robiły? — odrzekła Bogna — Co kazano: dzieci niańczyć, paniom śpiewać, na ucztach korowody prowadzić, prząść, tkać zasłony przejrzyste, a która nie gładka była licem, albo w tęsknicy łzy po jagodach puściła, to ją posyłano do bydła, kopać, a nieraz i orać kazano.

Podczas tego opowiadania, Rzepka, sprzątająca ze stołu, kiwała potwierdzająco głową, a służebne, słuchające zdaleka, dawały sobie wzajemne znaki współczucia i porozumienia.

— Biedne wy, biedne! — rzekła Hanna z okiem łzą zwilżonem.

— Różnie to bywało! — odparła Rzepka, zapewne smutnemi wspomnieniami wiedziona.

— Ale też — dodała Bogna — widziało się rzeczy i ludzi wiele, i gdyby tak można niejedno co tam było do nas zaprowadzić, to bogaciej byłoby po dworach i ubogiemu ludowi snadniejszą praca. U nas każdego ptaszka trzeba ułowić, a tam je hodują; za parę garści zboża znoszą im jaja i śpiewają koło domów. U nas oto wszelka nić szara i ledwie przez całe lato słońce ją dobieli, a tam wszystko wesołe, wzorzyste, modre, żółte, czerwone; tylko znać zioła, jak je zbierać, kiedy warzyć, to i barwić można jakby na Wschodzie.

— I nauczyłyście się tego?

— A jakże! ale znaleźć u nas trudno. Oto rubia to i tu rośnie, może są i inne zioła, bo czemużby nasza ziemia miała być gorszą od innych; tylko szukać trzeba, a znalazłszy uprawiać.

— I cóż z tego zrobicie? — zapytała jeszcze Hanna.

— Powiem wam — rzekła z cicha Bogna — Pani Katarzyna lubi barwiste rzeczy, ale nie chce, by je pan zdaleka sprowadzał, bo to drogo kosztuje. Mamy sporo jagnięcy wełny, sama pani zimą ją sprzędła, ma być kaftan dla pana, a że niema w domu nikogo, nagotuję marzanny i ubarwię wełnę na czerwono, potem się utka ściśle, czarną wełną ubramuje i nie będzie potrzeba czekać, aż grek przyjdzie z tobołem i za byle szmatę grubych groszy nabierze.

Podczas tej pogadanki coraz się więcej miało ku wieczorowi; obudziła się Małgosia, Rzepka doniosła, że wszystko ustawiono na wozie, Matys powiedział, że konie popasły i już założone, i goście czeladniej izby w Brożycy pożegnawszy obecnych zwykłem:

— Bóg zapłać! zostańcie z Bogiem.

I otrzymawszy w odpowiedzi:

— Niech Bóg prowadzi! — wyszli za próg i po niedługiej chwili, gdy się usadowili, pozostali usłyszeli raźny tentent koni, posuwający się w kierunku głównego gościńca. Popędzali też żwawo nasi podróżni wypoczęte dobrze koniki.

— A no! — mówił Pietrasz — może jeszcze przed nocą. staniemy w Krakowie.

— Daj Boże odpowiadała Hanna, tuląc dziecinę swoję między siebie i Rzepkę, której obok usiąść kazała.

Mrok zapadał; wysoko z poza chmur wysuwała się srebrna twarz księżyca, jakby chciała natrętne przezwyciężyć opony, ale jakoś to szło nie łatwo, bo i chmury nie lekko napływały na niebo, lecz owszem ciężko się na nie wtaczały, jakby każda śpieszyła dostawić naznaczone sobie brzemię wilgoci, zdobytej w blasku słońca po łąkach i polach. Jakoż niezadługo, jakby przez gęste rzeszoto zaczął kropić drobny deszczyk; Hanna okryła siebie i dziecię miękką i ciepłą oponą, mężczyźni ponaciągali na ramiona opończe i coraz pilniej konie popędzać zaczęli, bo coraz się ciemniej dokoła robiło.

— Byle jeszcze zdążyć do przewozu! — mówił Pietrasz do Jaśka. ..

— Zdążymy! — odrzekł chłopak.

Daj Boże! — szeptała Hanna, dosłyszawszy rozmowy. Jechano dalej ochotnie, otulając się w milczeniu, bo deszcz rzęsisty kropił coraz silniej i natarczywie przedzierał się przez wszystkie osłony, któremi się przed nim zabezpieczano. W powietrzu czuć było wilgoć, konie chrapały. Małgosia przytuliła się do matki, i już przez czas jakiś głębokie panowało milczenie, gdy Matys naraz zawołał:

— Już rzeka nie daleko, tylko co i promu nie widać.

— Ale nie widać, — rzekł Pietrasz, unosząc się na strzemionach — już i klasztor wynurza się z zarośli, ale u przewozu niema nikogo.

— Może dalej podjechać wypadnie mruknął niechętnie: Matys.

— Poskoczę ja naprzód i dowiem się — rzekł Jaśko, poglądając na ojca.

— Skocz i obejrzyj się dokoła — odpowiedział ojciec — Namby tam rzecz niewielka podjechać dalej, ale kiedy się z dziećmi i kobietami jedzie, to inna.

— Czy to Tyniec przed nami? — spytała Hanna nieśmiało. Zawżdyśmy się tu przewozili.

— Ale dziś niema ludzi u przewozu, nie wiem dla czego.

— Doczekamy się Jaśka niezadługo, a i czas, bo deszcz coraz lepiej trzepie i wiatr ma silniejszy pomaga.

— Ale cóż ja to słyszę — mówił ojciec — czyby on do fórty dzwonił?

— Bóg to wie? może przecież wnet powróci! A cóżby to było począć, gdyby nas dziś przewieźć nie było komu?

— Oj, niecierpliwe niewiasty! Jakoś się przecie pocznie i niezadługo, bo oto Jaśko skacze przez pole.

Rzeczywiście młodzieniec na sapiącym koniu zatrzymał się wkrótce przed rodzicami.

— Starszy przewoźnik zachorował z wieczora, a że burzę na noc przewidywał, zakazał młodszemu puszczać się przez Wisłę i od promu zaciągnąwszy na noc łańcuchy, odniósł od nich klucz fórtyanowi

— A teraz? — spojrzeli po sobie państwo z Brzezia.

— Trzeba będzie prosić księdza Opata — rzekł Pietrasz — by nas do fórty przyjęli; już nie pada. ale leje, pod gołem niebem tak zostać trudno.

— Zadzwoniłem do fórty — rzekł nieśmiało Jaśko — pytając czy można dziś będzie zgłosić się do Przewielebnego.

— I cóż? i cóż? — zapytali jednocześnie oboje rodzice.

— Już po komplecie; Opat, ani żaden Wielebny nie wyjdzie

celi ale fórtyan powiedział, że drzwi od hospitium zawsze otworem stoją. i teraz nawet już tam jest ktoś z gości.

— To już trudno inaczej — mówił Pietrasz — pójdźmy i my, bo

deszcz coraz silniejszy, ciemno i zimno, nie wiadomo, gdziebyśmy dziś zajechali.

— Czyż tam i niewiasty przyjmą w klasztorze? — spytała

Hanna.

— Jest tam pomieszczenie osobne dla białychgłów, chyba

żeby to właśnie miało być zajętem.

— O! byle dla dziecka kącik! to już ja z Rzepka, w jakikolwiek

się kąt wsuniemy.

— Matys tymczasem popędzał konie, bo i jemu się uśmiechała myśl przenocowania pod bezpiecznym dachem benedyktyńskiego opactwa, a może i pogawędzenia z pachołkami lub braciszkami, co sobie wówczas lud nasz cenił wysoko. Już coraz wyraźniejszemi stawały się wieże tynieckiego klasztoru, kształtne i białe, przed niewielu bowiem laty odbudowane po spaleniu zostały przez Kazimierza Odnowiciela, a klasztor rozszerzono do tyla, że nie powstydził się być siedliskiem tynieckiego Opata, któremu nadawano tytuł: "pana stu wsi. " jak było rzeczywiście, z bogatego uposażenia hojną ręką kilku już królów sypanego.

Za zbliżaniem się podróżnych, coraz szerzej rozwijały się przed ich oczyma rozległe mury klasztorne, wysokie sklepienia kościoła, wieże z milczącemi w tej chwili dzwonami, pomiędzy niemi obszerne i liczne komnaty dla chorych i gości, dalej gospodarskie budowy Wszystko, jak się godziło, niezbyt nizkim otoczone murem, by zarówno kapłanom, chorym, uczącej się tu młodzieży, chętnie też zatrzymującym się podróżnym nie brakło ciszy i wypoczynku.

Podjechawszy do muru, Jaśko skoczył z mierzynka i pomógł zsiąść ojcu, a gdy tenże zadzwonił, natychmiast prawie uchyliły się drzwi i w sieni, płonącem oświeconej łuczywem, ukazał się w czarnej powłóczystej szacie, miłych rysów i bladego oblicza braciszek benedyktyński, który na powitanie:

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedziawszy:

— Na wieki wieków. Amen. — już prowadził podróżnych w kurytarz.

— Słota nas przygnała — rzekł Pietrasz — a mamy i dziecinę i białogłowy, których już dalej wieźć nie było można.

— Tędy wszystkim gościom klasztornym droga — mówił fórtyan, otwierając drzwi do obszernego refektarza, gdzie na kominie, nie zbyt świetnie, ale też i nie skąpo, palił się ogień z sosnowych gałęzi, a przy nim ciemna się jakaś pochyliła postać.

Pietrasz z synem zwrócili się ku drzwiom wchodowym, fórtyan z za drugich drzwi z boku komina wywołał starego pachołka i wyprawił go z łuczywem na pomoc podróżnym, jemu bowiem dla żadnego powodu nie godziło się opuszczać stanowiska, od którego bezpieczeństwo całego domu zależało.

Niebawem w fórcie dały się słyszeć głosy i stąpania, i wnet państwo z Brzezia ukazali się w refektarzu, ponawiając chrześcijańskie powitanie; za nimi Rzepka niosła Małgosię, Jaśko wszystkie futra miał przewieszone przez ramię, a i Matys dźwigał rozliczne z woza wyściółki. Tym razem nie sam fórtyan odpowiedział na powitanie, ciemna postać zgięta przy ognisku, powiedziawszy grubym głosem:

— Na wieki wieków amen! — dodała: — Witajcie, mili sąsiedzi !

— Czy mnie słuch myli? — spytał przystępując Pietrasz.

— Czy nam Pan Bóg dał tę pociechę, byśmy tu stryja Benka napotkali? — rzekła Hanna ciekawie się przypatrując.

— Nie takać to tam wielka pociecha spotkać starego Grądę — odmruknęła ciemna postać, występując z cieni — a dążąc do Krakowa, na Tyńcu się zjechać nie trudno.

Postać to była wyniosła; choć głowa gęsto siwym włosem pokryta chyliła się nieco na piersi, z pod białych krzaczystych brwi jasno strzelały ciemnych oczu promienie i z pod sumiastych wąsów śmiały się rumiane usta, jak częstokołem białemi zęby zastawione. Otworzyły się szeroko rozrosłe ramiona, Pietrasz, Hanna i Jaśko posunęli się ochotnie z ucałowaniem, Rzepka tylko i Matys do kolan się schylili; Benko ramion nie zamykał, domyślna

Hanna pochwyciła dziecię na ręce, wtedy utulił wszystkich,

mówiąc: .

— Ot tak, zmieścicie się tu wszyscy, jak w sercu. — I raz jeszcze powtórzyły się uściski; poczem stary Grąda podniósł dobrotliwie Matysa i Rzepkę, pozdrowił ich życzliwie i poczęła się pogadanka.

Pokazało się z niej, że rodzina Pietrasza za powództwem Hanny wybrała się przed Wielkanocą do Krakowa, dla dopełnienia obowiązków religijnych i załatwienia spraw niektórych, Benko Grąda zaś został wezwany, a raczej zaproszony przez króla na kilka świątecznych tygodni do dworu.

Był on starym przyjacielem, pamiętającym jeszcze czasy Wielkiego Bolka i pod jego wodzą, na Ruś i Niemcy chodził ochotnie. Dodany do pomocy Mieczysławowi IImu, nie mało miał do czynienia przeciw dumie i intrygom królowej Ryksy, która niemieckie tylko zwyczaje ceniąc, wprowadzała je na dwór królewski, ziomkom swoim i cesarskim poplecznikom powierzała urzędy i nadawała dostatki; uważając krajowców, jako ciemnych i dzikich prostaków, ledwie ich uznawała godnymi na podnóżki swej pychy. Benko przez pamięć lat dawnych zachował pewien wpływ na umysł Mieczysława, budził w nimw spomnienia wielkiego ojca, przypominał wyprawy dalekie, cześć odbieraną w Gnieźnie od niemieckiego cesarza, surowy wymiar sprawiedliwości, i nieraz mu się udawało przeciągnąć młodego monarchę do silniejszych postanowień, do otrząśnienia się z niemieckiego i kobiecego kierunku. Ale za to podnosiła się przeciw niemu niechęć królowej; niecierpiała jego rad i jego osoby, a w ostatnich latach u Mieszka dokazała tego, iż nietylko nie miał do króla przystępu, ale nawet tenże, zakrapiając się mocnym miodem nad miarę, przestał go w ostatnich latach szanować, lubić i wyrzutów się jego lękając, sam mu swoje komnaty zamykać rozkazał

Ciężka to była pora dla zacnego i poważnego męża; przez czas rządów Ryksy usunął się Benko od dworu, osiadł w swoich Grądach i jak Piast niegdyś, oddał się kawałkowi swojej ziemi, pracując nad jej uprawą, kiedy mu już dla całej pracować nie było

wolno. Lecz wola jego była silna, chęci poczciwe i niezachwiane postanowienie służyć tylko dobremu; nie mogąc sam złemu zaradzić, upominał współziemian swoich, nawoływał do uwagi nad wychowaniem młodego Kazimierza, by kiedyś, wyszedłszy z pod przewrotnej opieki matki, mógł godnie w ślady dziada wstępując, szczęśliwie krajowi panować. Skoro dumna córa niemieckich cesarzy opuściła nakoniec nieumiejącą ocenić jej przymiotów ziemię i jedynaka swego zabrała, by go podług swoich pojęć wychować, niezgody i swawola zalały kraj bez rządu i ładu pozostały, a wiara chwiać się zaczęła. Rozpoczął się nacisk sąsiadów; przerzucanie się kmieci od jednego do drugiego rycerskiego przewódcy, i pomimo, że nie brakło ludzi rozumiejących prawdę, co zacne czyny i dobre słowa rzucali bogato między obłąkanych ziomków, co jak kamienie drogowe stali silnie ku wskazaniu, jak i którędy postępować trzeba, ciężko było licznym klęskom zaradzić.

Benko był jednym z tych ludzi; zebrał pod dach swój grono tych mężów, przemówił do nich jasno i gorąco, wywołał poczciwe narady, których skutkiem było postanowienie, iż koniecznością jest postawić rządcę na czele narodu, by nad nim czuwał i strzegł jego dobra. Zamiast do obcych o to się zwracać, lub z pomiędzy siebie wybierać, nie wiedząc, jak to przyjętem zostanie, lepiej było odszukać odrósl Piastowego domu, usychającą może na obczyźnie, gdyż wierzono powszechnie, że dwa wieki wspólnej pracy i miłości na zawsze związały ród królewski z narodem.

Ale gdzie było szukać królewicza, który tymczasem już pewnie w dojrzałego wyrósł młodziana?

W pierwszych czasach po wyjeździe Ryksy, oburzeni na nią Polacy, niechętnem uczuciem, jakie w ich sercach wzbudziła, ogarnęli i syna, nie bardzo bacząc, że opuścić matkę w takiej chwili ani mógł, ani był powinien. Okazali więc niemiłej sobie królewskiej wdowie i jej dziecięciu zupełną obojętność, a tym sposobem stracili też i wiadomość, gdzie królowa powiozła syna.

Trzeba więc było puścić się w świat, na zwiady; do grona poszukujących przyłączył się Benko Grąda, a rozwagą, doświadczeniem i gorliwością, wyszedł na przewodniczącego wysłańcom.

Wszelkie czyny i zamiary ludzkie Bóg w mądrości swojej ku dobremu kieruje. Ryksa za niechęć zasłużoną wprawdzie, zdwojoną płacąc Polakom niechęcią, postanowiła z początku usunąć syna z przed ich oczu zupełnie, umieszczając go pod pozorem wychowania w niemieckim klasztorze; sama zaś, składając część zebranych w Polsce skarbów do rozrządzenia cesarskiego wuja, wyrobiła sobie na własność hrabstwo Salefeld i w niem osiadła. Tam w samotności żyjąc, od spraw i rządów wszelkich daleka, więcej mając czasu na szczerą modlitwę, weszła w siebie; uznała, że jej nie służyło prawo rozrządzać dalszym losem własnego syna bez jego zgody, ani zabierać całemu narodowi przeznaczonego mu władcę i kierownika. Poczęła sobie wyrzucać samowolny swój postępek i żałować zbytniego pośpiechu, osobliwie, gdy Kazimierz, zamknięty dotąd w niemieckim klasztorze, przysłał do niej z prośbą, by mu pozwoliła przenieść się do Francyi, bo tam wyżej stały nauki, w których się chciał wydoskonalić.

Właśnie hrabina Ryksa rozmyślała nad odezwą syna, gdy polscy wysłańcy, nie wiedząc gdzie szukać mają swojego księcia, doszedłszy, że matka jego niedaleko Kolonii mieszka, nadjechali do jej zamku i Benko w imieniu innych do jej bramy zapukał.

Skoro opowiedzieli marszałkowi z czem i zkąd do niej przybyli, rozkazała przyjąć ich gościnnie i lubo dopiero nazajutrz udzieliła im posłuchania, nie stawiała żadnych trudności; wskazała im opactwo Cluny, sławne rozwinięciem nauk, na zdobycie których zjeżdżało się mnóstwo młodzieży z całej Europy i gdzie właśnie syn jedyny Mieczysława Lamberta, Kazimierz Karol przebywał.

Dłuższego było potrzeba czasu, zaczem posłowie z Polski zdołali przekonać księcia, że obowiązek ratowania swojego kraju, upadającego wśród kłótni i nierządu, pilniejszym był nad oddanie się modlitwie i poświęcenie się na ciche klasztorne życie. Musieli opowiadać, jakich nadużyć dopuszczali się starostowie i wojewodowie, jak w dalszych od stolicy prowincyach wracano do dawnych pogańskich nawet zwyczajów, i jak niewiele już było potrzeba, by silnie przez Bolesława zjednoczone części kraju poczęły się rozpa

dać pod nowem coraz panowaniem. Wzruszony nakoniec Kazimierz obrazem nieładu, jaki mu przedstawiano i klęsk rozlicznych, które ztąd bez liczby rozlały się po ziemi, znanej mu z kwitnącego stanu, postanowił pospieszyć na jej ratunek i noc całą spędziwszy na modlitwie, rankiem, po mszy, przedstawił się przełożonemu, prosząc go o uwolnienie od klasztornych obowiązków. Ze jeszcze ani ślubów nie złożył, ani święceń nie otrzymał, pozwolono mu wracać do miejsca, gdzie się urodził i przyrzeczono, że skoro tylko spokój wewnętrzny ustali i papiezkie pozwolenie otrzyma, przybędzie doń z Kluniaku grono Benekdytynów, z którymi spędził młode swoje lata i którzy przyrzekali nieść mu serdecznie religijną i naukową pomoc.

Nie tracąc czasu, młody dziedzic Bolesławowego tronu pośpieszył ratować swoję ziemię, rozlicznemi zalaną klęskami, przed sobą jeszcze puściwszy wieść radosną, że się dobra rada zbliża. Jakoż, co jeszcze porządkowi było przyjaznem, własnych nie szukając korzyści, pozbierało się w liczne kółka, aby było komu otoczyć młodego władcę, skoro stanie między swoim ludem i silnemi ramiony usiłowania jego podeprzeć.

Rozumnie sobie Kazimierz postąpił, że wrócił szczupłym dworem rodaków otoczony, bez sąsiednich stryjowi książąt niemieckich, którzy mu ochotnie towarzyszyć pragnęli i bez duchownej młodzi, która słysząc że się w Polsce pogańskie czasy wróciły, uniesiona pragnieniem nawracania, lub zyskania męczeńskiej korony, zabiegała księciu drogę w chwili odjazdu jego z klasztoru, że aż błagać ich musiał, by chcieli doczekać jakiego znaku od niego, bo nie wiedział sam, na co jechał do domu. Kiedy przejechał granice opuszczone od należnej straży, kiedy ujrzał porozwalane strażnice, które jeszcze w dzieciństwie jego silnie przyjezdnym nakazawały uszanowanie, gdy ujrzał końmi stratowane drogi, popalone wioski, zburzone dwory i w wielu miejscach opuszczone kościoły, młody książe zatrzymał się i boleśnie ręce załamał, a łza smutku oczy jego zwilżyła. Ale wiadomość

O przybyciu serdecznego księcia lotem iskry rozniosła się po kraju,

I ze wszech stron zaczął naprzeciw niemu płynąć lud życzliwy,

pochylając kornie głowy i śpiewając rozgłośnie: "A witajże nam, hospodynie miły!..

Tak opowiadał Benko Grąda, pilnych mając słuchaczy w Pietraszu i Janku z Brzezia, z których jeden na ławie obok opowiadającego, a młodszy o komin oparty, nasłuchiwał ciekawie, lubo nie po raz pierwszy z tą się przeszłością spotykał.

Tymczasem Hanna, cicho i zdaleka się pokłoniwszy, by rozmowie nie przeszkodzić, za wskazaniem fórtyana wysunęła się z Małgosią bocznemi drzwiami, skinieniem wskazując Rzepce, by za nią z różnemi podążyła rzeczami. Dziecina drogą strudzona potrzebowała wypocząć, a i Hanna sama, lubo ją zawsze rzeczy kraj obchodzące żywo zajmowały, nieraz już nasłuchawszy się opowiadań Benka o znanej wszystkim przeszłości, pozostała we wskazanej sobie komnacie, by wypocząć i być gotową nazajutrz, po wysłuchaniu mszy rannej i podziękowaniu Wielebnemu Opatowi za gościnność, puścić się do Krakowa, rozłożonego w oddali po drugiej stronie Wisły.

Następny dzień cały podróżni nasi, zajechawszy do zwykłej swojej gospody w stolicy, spędzili cicho i spokojnie, poświęcając czas modlitwie i zebraniu myśli; ojciec z synem wychodzili po kilka razy pokłonić się niektórym znajomym duchownym i kilku starszych mężów powitać. Był to Wielki Wtorek; zwykle z okolicy, kto u siebie lub w blizkiem sąsiedztwie kapłana nie miał, pośpieszał w te dni do stolicy, by religijnego obowiązku dopełnić, znalazło się więc i sąsiadów i dalszych przyjaciół nie mało. Jaśko podrastał i ojcu miło było pochwalić się chłopakiem, więc i znaczna część dnia na tych odwiedzinach spłynęła. Za powrotem do domu, Pietrasz opowiedział żonie najprzód to, co ją najżywiej obchodziło, ze nazajutrz rankiem w kościele na Skałce wszyscy troje znajdą w konfesyonale, tylko co przybyłego z dalekich krajów, słynnego z pobożności i wymowy, niedawno proboszcza w Zembocinie, Stanisława ze Szczepanowa. Ucieszyła się tem Hanna niepomału, bo rodzice jej mieszkali niedaleko Szczepanowa i w przyjaznych żyli stosunkach z ich dziedzicami, Wielisławem i Bogną, których całe

życie świątobliwości wyłącznie było oddane. Nie tylko mienie swoje na budowanie kościołów i inne dla nich dary poświęcili, ale i jedynego syna na służbę Boga oddając, wyrzekli się jego widoku, najprzód do Poznania wysyłając, a następnie zgadzając się na wyjazd jego do Paryża. Nad wieczorem odwiedził ich jeszcze Benko z Grądów; bawił się z Małgosią, bo dzieci bardzo lubił i gawędził z Pietraszem, a Jaśko od czasu do czasu z alkierzyka od matki wybiegając, w milczeniu a ciekawie się przysłuchywał.

— Nie wiem, czy się jutro gdzie spotkamy — mówił stary Grąda — bo i ja rankiem do kościoła, na Wawel, bo do króla nie ma po co, on tam pamiętny lat przypędzonych w klasztorach odbywa pewnie duchowne ćwiczenia; kazał zapowiedzieć, że dopiero we czwartek przyjmować będzie.

— Dla nas to się i dobrze zdarza — rzekł Pietrasz — rano z kościoła na zamek, a potem prosto do domu, to i staniemy przed nocą.

— A widzi mi się — mówił Benko — że coś ciekawego zobaczymy albo usłyszymy, bo mi mówiono, że tu przed miesiącem byli z Francyi goście, jeden z Kluniaku z jakiemiś pobożnemi pieśniami a drugi królewski jakiś dworzanin, co przybył razem ze Stankiem ze Szczepanowa.

* * *

Nadszedł Wielki Czwartek, obyczajem rodziców królestwo oboje zwykli byli w tym dniu w gronie całego dworu obchodzić Pańską wieczerzę, zaraz po nabożeństwie; zazwyczaj więc zbierali się w jadalni mężowie, których obecność przyjemną i miłą była królowi, i ci, co na ten dzień przybyli do stolicy, a podobnie uważanymi byli; w poważnych szatach, z podgolonym włosem na głowie i z białemi na szyi chustkami, bo to była ulubiona odzież Kazimierza Karola, tak słusznie Odnowicielem zwanego i otaczający go chętnie naśladowali ten zwyczaj, łączący powagę, czystość tak zdrowiu konieczną i mile w oczy wpadającą świeżość, chociaż młodzieńcom on się nie podobał.

Ci chętniej zapatrywali się na królewicza Bolka, który lubił

bogate i wzorzyste stroje, włos po ramionach w kędziory puszczony i bogate bronie i zbroje, a kosztowniejsze jeszcze konie.

Skoro poważni panowie stanęli po jednej stronie komnaty, a młodzież skłębiona gęsto u okien wyczekiwała swego naczelnika, z drugiej strony zebrały się niewiasty i dziewice z dworu królowej. Przybrane były w kosztowne futra, i ciemne szaty, wierna swej nazwie większa ich liczba biało okrywała głowy, ale już gdzieniegdzie migała barwista zawijka zamorska lub na Wschodzie tkana szata, bo nowym upodobaniom nie można zamknąć wstępu do kraju, bo zmiany prędzej lub później we wszystkiem napływać muszą, ze zmianą pojęć i wyobrażeń.

Kobiety na pół głośno rozmawiały ze ździwieniem, żywo i ciekawie poglądając na dwa stoły zastawione na środku komnaty. A istotnie dziwną to było rzeczą, że każdy z tych stołów zastawionym był tylko na dwanaście osób, kiedy liczba zgromadzonych' kilkakrotnie była większą. Nasi znajomi rozdzielili się w właściwej sobie kółka i tam słuchali przypuszczeń i wiadomości różnych, a mianowicie, że król i królowa, mając sobie opowiedziany pobożny zwyczaj, istniejący na dworze Roberta Igo, francuzkiego monarchy, mieli zamiar wprowadzić go u siebie i że zebrane zgromadzenie czegoś nowego będzie świadkiem, a to zawsze ciekawe.

Nie długo wszakże dręczyli się obecni oczekiwaniem; otwarły się drzwi od komnat królewskich i parami weszło dwunastu siwych jak gołębie starców, w ubogiej ale czystej i nowej odzieży, z bosemi nogami i zajęli stojąc miejsce przy jednym stole; za nimi w jak najprostszej szacie, z miedzianą w dłoni nalewką, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, wszedł Kazimierz I.

I wraz otworzono drzwi od komnat królowej i parami weszło dwanaście sędziwych, a nawet zgrzybiałych staruszek, z bosemi nogami, w ubogiej ale czystej i nowej odzieży, a za niemi z nalewką w ręku, w prostej szacie, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, z pokorą i poważnym wdziękiem, szła Marya Dobrogniewa.

Cały dwór ze zdumieniem poglądał na to szczególne widowisko, a spostrzegając to król, rzekł do zgromadzonych:

— Dziś obchodzimy ostatnią wieczerzę, którą Pan Nasz Jezus

Chrystus z uczniami swymi na ziemi odprawiał. Jak On dał przykład pokory, umywając im nogi, tak i my pragniemy iść Jego śladem i uczynić tę posługę ubogim, tyle od Niego ukochanym. Wyznajemy przytem, że nie nawiedził nas Bóg łaską swoją o tyle, by nam samym myśl ta była przyszła; idziemy w tem za przykładem króla francuzkiego, który już od lat kilku ten pobożny zwyczaj u siebie wprowadził.

Po tych słowach możny władca rozległego kraju i małżonka a córka monarsza, pochylili się do nóg ubogich staruszków i umywszy im nogi, służyli tym gościom do stołu, podając smaczne choć postne potrawy i nalewając w czary pokrzepiające napoje.

Patrząc na tak budujący przykład pokory chrześcijańskiej, goście i dworzanie obojej płci poczęli się ubiegać w dopomaganiu królewskiej parze; dopiero po nasyceniu należytem biedaków, po hojnem ich potem obdarowaniu, Kazimierz Karol z żoną i dziećmi, z gośćmi i dworzanami, miał zasiąść do obszerniejszych, świeżo zastawionych stołów.

Królestwo odeszli do siebie, a wtedy coraz głośniejszy gwar rozmowy wznosić się zaczął między pozostałymi; jedni uwielbiali nowy obrządek, inni go ganili, śmiali się lub potępiali, ale widocznem było, że nie zbyt daleką można mu było obiecywać przyszłość. Lubo łagodnego charakteru królewicz Władysław Herman z ochotą garnął się do towarzyszenia ojcu w pobożnym obyczaju, lubo młodziutka a urocza Świętochna, nie myśląca jeszcze zapewne, gdzie ją losy od domu i rodziny uniosą, nieodstępna matce i dziś wyręczała ją o ile mogła, to najstarszy ich brat, wiadomy po ojcu tronu następca i już przez niego przypuszczony do rządów, Bolesław, widocznie nie zachwycał się nowym obyczajem.

Podczas całego obrządku pozostał w kółku swoich rówieśników, witając nowo przybyłych, a między nimi i Jaśka z Brzezia, którego lubił, zbliżając się do starszych wojowników, co przed powrotem Kazimierza do kraju różnych sobie swobód dozwalali, a kto wie, czy za przykładem Masława z Mazowsza nie zawracali do Czerno i Biełoboga, a na ustach jego błąkał się uśmiech lekceważenia i na czole osiadały chmury.

Charakter tego najstarszego syna niemało rodziców niepokoił; wspaniały, szczodry, odważny, aż do zuchwalstwa, wzdrygał się ulegać, bez względu czy ludzie czy prawa, czy okoliczności wymagały pogodzenia się z niemi. Zdawało się Kazimierzowi, że młodzieńczy a burzliwy umysł najskuteczniej uspokoi, powołując go do pomocy w rządzeniu i pozwalając tym sposobem wejrzeć z bliska w obowiązki rządzącego, w potrzeby ludu, w charaktery pomagających mu mężów. Marya Dobrogniewa, drżąca nieraz na widok gwałtownych uniesień syna, chciała najprzód wpłynąć na zjednanie mu pomocy swojej rodziny, a potem złagodzić jego charakter, i dlatego w myśli, pomiędzy wielu dalej lub bliżej sobie pokrewnemi ruskiemi księżniczkami, szukała mu odpowiedniej żony, a nawet, jak już naówczas mówiono, wynalazła piękną i łagodną Wisławę.

Bolko zaś, spełniając zręcznie i umiejętnie wskazówki ojcowskie W rządach, zadziwiał rodziców bystrością sądu i wymową, na polu bitwy odznaczał się niezwykłą, prawie szaloną odwagą, dla ludu hojnym był nadzwyczaj, a kmieci, czyli wolnych rolników, sam wysoko cenił i nawzajem ich sobie ujmował. Jeżeli zaś kiedy zdarzyło się mówić o przyszłości, to zawsze Bolesław uwielbiał rządy Wielkiego, Chrobrego Bolesława i widać było, że przemyślał trzymać jedną rękę na Bałtyku, a drugą do Dniepru wyciągać i słuchając go, młodym iskrzyły się oczy, a starzy siwemi głowami kiwali.

* * *

Długie lata minęły od chwil powyżej opowiedzianych i wiele ważnych zdarzeń przetoczyło się po ziemi, wiele wielkich zmian i w naszym kraju zaszło. Po śmierci Kazimierza Odnowiciela, r. siedmnastoletni syn jego, Bolesław, bez sprzeczek królem obranym został i świadomą już ręką ujął ster rządów. Świetnie odbyła się koronacya młodego króla, bo samych biskupów swoich i postronnych towarzyszyło jej piętnastu. Wkrótce potem, chociaż nie wiekiem, ale znanem męztwem i potęgą rządzonego kraju się odznaczył i za wielkiego monarchę znać był uważanym, skoro po

stronni książęta na radę i zgodę między sobą. do młodego Bolesława się udawali. Najprzód węgierscy królewicze, którzy się między sobą o tron swarzyli, potem czescy, gdzie Bolesław dopomógł Wratysławowi do odzyskania władzy, a nawet siostrę swoję Swiętochnę dał mu w małżeństwo, a następnie Izasław Kijowski w podobnejże sprawie na Ruś sąsiada swego powołał.

Następstwem tych spraw było, że Bolesław nie wiele przebywał w domu; zaledwie opuścił pogodzonych książąt; już się waśnili na nowo, już on chcąc swoje dzieło utrzymać, musiał na miejsce kłótni powracać; do tego jeszcze Henryk IV, niemiecki cesarz, dumny także i niezgodny, nierad był wcale mięszaniu się Bolesława do Czech i Węgier i nietylko, że mu wszędzie stawiał zawady, ale nawet, gdy tenże na Rusi przebywał, pomimo oporu wojska zagarnął mu Pomorze.

Bolesław jednak chętnie się mieszał w sprawy Izasława, przeciwko jego braciom i krewnym; lubił mieszkać na Rusi w jej bogatych miastach, to w Łucku, to w Przemyślu, powracając do swego kraju jedynie dla naprawy tego, co podług doniesień zostawionych zastępców, coraz się psuło. Nie lubił od młodości ulegać, teraz choć prawa to nakazywały, nie lubił słuchać przedstawień rady państwa, niechętnym wzrokiem poglądał na szlachtę i prawie rad był, że się dla niej ciężkie gotowały czasy, bo się spodziewał, że ją to upokorzy i tym sposobem on sam będzie swobodniejszy.

W początkach jedenastego wieku najniższą w Polsce klasę ludności stanowili niewolnicy, z jeńców wojennych pochodzący, którym wolno było dosługiwać się przejścia do klas wyższych. Po tych następowali kmieciowie czyli rolnicy, najliczniejsza klasa ludzi, mieszkająca wolno na ziemiach królewskich i duchownych. Oni stanowili straż grodów i zamków, jeżeli zaś pieszo wojenną służbę odprawiali, nabywali pewnych swobód i przywilejów, wywyższających ich nad innych i zbliżających nieco do szlachty, na którą właśnie już za Bolesława Szczodrego niechętnem patrzali okiem i chcieli się z pod jej ucisku wyłamać.

Szlachta zaś sama tylko odbywała służbę wojenną konną; oni najczynniejsi byli w obronie kraju, wybór najznakomitszy stano

wił otoczenie króla. Z nich wybierano kasztelanów, czyli dowódców, zamków, starostów, sądzących sprawy po grodach, wojewodów, przewodniczących wojsku i t. p.; wszyscy opłacali podatki z łanów, czyli pól i wszyscy winni byli ulegać urzędom po miastach ustanowionym.

Może się czytelnikom moim zdaje, że wszystko to, o czem się tu wspomina, niepotrzebną jest gadaniną, ale każdy malarz, czy rysownik ma swoje upodobanie; jeden narysuje lub namaluje obrazek na białym, czystym papierze, i dobrze jest, pięknie, i jemu i patrzącym się podoba, inny zaś potrzebuje nietylko to nakreślić, co sobie przedsięwziął, ale swój przedmiot jeszcze otacza wszystkiem, co koło niego znajdować się mogło i to się nazywa tło, a na wasze zmartwienie ja czasem wolę tło od obrazu.

Lata obfite w wszelkiego rodzaju przygody przepłynęły po naszej ziemi, od czasu jak całą rodzinę z Brzezia przeprowadzaliśmy w wycieczce do Krakowa, gdy przypomniawszy się królowi Kazimierzowi, Pietrasz przedstawił mu syna swojego Jaśka i już chłopaka nie zabrał z sobą do domu, bo go sobie upodobał królewicz Bolko i naparł się, by przy nim pozostał. Rzewne wprawdzie było pożegnanie rodziny, lecz uspokoił się wkrótce żal, gdy niebawem po zgonie ojca książę w króla się przemienił, a młodzieniec stał się jego ulubieńcem.

W Brzeziu, we dworze, pociechą rodziców była zawsze Małgosia; a choć jej później młodsza przybyła siostrzyczka, którą jeśli nie hodować, to pieścić matce pomagała, przecież jak ojciec i dziad Benko potrząsali nieraz głową na jej rozumne odpowiedzi, jak matka z czułością poglądała na jej postawę pełną wdzięku i charakter stały a łagodny, tak starzejąca się Rzepka wszystkie wiadomości, wszystkie u rusinek podpatrzone tajemnice, obracała na podniesienie piękności i uroku swojej wychowanki.

Czyn po części te starania, umywanie twarzy rosą poranną, kąpiele z ziół wonnych, namaszczanie pięknych i długich włosów i umiejętne ich splatanie taki wywarły skutek, czy i bez tych zabiegów tak być miało, niewiadomo; dość że dzieweczka wyrosła

pięknie nad podziw i z dzieciństwa wyszedłszy, wszystkie oczy i serca pociągała za sobą.

Pani Hanna raz przynajmniej na rok jeździła do Krakowa; szło jej o przypomnienie się królowej matce, która od owdowienia swego nie opuszczała dworca na Wawelu, a dla której od młodości Brzezieńska pani wielką w sercu wdzięczność przechowywała; szło także o odwiedzenie młodej królowej Wisławy pełnej słodyczy i nieśmiałości, a mało szczęśliwej na krakowskim tronie, gdzie bardzo rzadko z nią razem król Bolesław zasiadał. Wszystkie poczciwe serca lgnęły do tej smutnej lilijki, w białe rąbki uwitej, bo znaną była świętość obyczajów, ciche poświęcenie dla obowiązku, gorąca jej miłość dla małego Mieszka, jedynego syna i dziedzica polskiego tronu i wiecznie pogodny uśmiech, z jakim witała zawsze królewskiego małżonka, nie pytając zkąd wracał ani czemu bawił tak długo.

Bliższem jednak serdecznym Hanny widokom było, w tych do stolicy wycieczkach, dowiedzenie się dokładne o pobycie lub zamiarach króla Bolesława, któremu jej Jaśko wszędzie teraz towarzyszył, a później pokazanie podrastającej Małgosi na dworze i polecenie jej życzliwym względom obu królowych, które i w owych już czasach każdy sobie cenił wysoko.

Podczas jednej z takich wycieczek trafiło się, że rzadko teraz w kraju przebywający monarcha powrócił z czeskiej wyprawy; lubo ulubioną siostrę swoję Swiętochnę wydał za czeskiego króla Wratysława, nie miał w nim przyjaciela, ani pomocnika, gdyż ten, jako sprzymierzeniec niemieckiego cesarza, sprawy jego bronić musiał. Wróciło z królem towarzyszące mu rycerstwo, a między nimi znajomi nam syn i ojciec Brzezieńscy, i wszystkich spojrzenia zwróciły się z podziwem na młodziutką Małgorzatę. Wśród wojowników różnego wieku i twarzy odznaczał się dzielnością postawy, szlachetnością rysow i zarazem dziwnie złączonym wyrazem powagi i łagodności w obliczu, dojrzały już mąż i rycerz zasłużony, Mikołaj Strzemieńczyk, pan na Zembocinie, który oczu z młodej dziewicy nie spuszczał. Sam król, lubo tyle pięknych niemek i czeszek niedawno widział, a w częstych wyprawach podziwiał

białe lica rusinek i czarne ogniste oczy węgierek, którego żona posiadała wdzięk i urok anielski, sam król pytał zkąd taka piękność na dworze jego wykwitła i dziwił się niepomału, gdy mu powiedziano, że to znajoma mu od dzieciństwa Małgosia z Brzezia, siostra najbliższego mu dziś Jaśka.

Wkrótce po przedstawieniu i powitaniu na dworze, król rozpuścił rycerstwo, dając mu bardzo krótkie roki, bo wnet po obejrzeniu się i utwierdzeniu ładu w kraju, wybierał się na daleką i długą wyprawę i wszystkich rycerzy na nią powoływał. Każdy więc korzystał z chwili, by dom i rodzinę odwiedzieć; pani Hanna z córką chciała wyprzedzić męża i syna, by im w domu staranniejsze przygotować przyjęcie, lecz kiedy stanąwszy u przewozu obejrzała się za siebie, spostrzegła dościgających prawie jej wozu męża i syna na spienionych koniach, a z nimi trzeciego jeszcze rycerza, którym, jak się wnet u promu pokazało, był Mikołaj Strzemieńczyk.

Nie chcąc tracić ani chwili obecności ukochanego męża i ojca, Hanna i Małgorzata uprosiły go, by oddawszy pachołkowi konia siadł z niemi na wóz na czas przewozu, a gdy ten się na to zgodził, towarzyszący im rycerz skoczył w wodę na swoim rumaku i w pewnem oddaleniu płynął obok promu, patrząc w milczeniu na całą rodzinę. Jaśkowi podobała się ta fantazya, skoczył także w Wisłę i po drugiej stronie promu płynął, jak drugi strażnik swoich ukochanych, zbliżając się często i mieszając do rozmowy.

Gościnnie w Brzeziu przyjęty pan na Zembocinie, tłómacząc swoją skwapliwość krótkim terminem przez króla oznaczonym, w tydzień po przybyciu prosił Pietrasza o rękę jego córki. Ojciec odłożył odpowiedź do narady z żoną, a lubo pani Hanna nie myślała jeszcze była o rozstaniu się z córką, zaledwie ośmnasty rok zaczynającą, rozważywszy trudne położenie kobiet, zostających w kraju po wyjeżdzie rycerstwa prawie o własnej sile, zważywszy stanowisko i zasługę Mikołaja Strzemieńczyka, zasięgnąwszy zdaleka zdania córki, którą uprzejmość i szlachetność rycerza ujęła, zgodzili się państwo z Brzezia na przyjęcie go za zięcia.

Nie było jeszcze w owych czasach mody na wyprawy; w zamożnym domu Pietrasza znalazło się dość zapasów, by się niemi z córką., na gospodarstwo nowe się wybierającą., podzielić; Hanna więc z pomocą wiernej Rzepki i jej podwładnych, wkrótce wygotowała szat, chust i naczynia tyle, że na dwa wozy ledwie się to pomieścić mogło. Panowie tymczasem jeździli kilka razy do Krakowa. Trzeba było opowiedzieć się dworowi, nie tyle dla króla, który sam urządzając swoje sprawy podług własnego widzimisię, nie mieszał się dotąd w rodzinne układy swego rycerstwa, ile dla królowych, tak szczerze i serdecznie rodzinie Brzezieńskich życzliwych. Prócz tego, Mikołaj Strzemieńczyk nie mógł zapomnieć, że w dziedzicznym jego Zembocinie przed laty był proboszczem, teraz powszechnie szanowany, poważny biskup krakowski, Stanko, czyli Stanisław Szczepanowski, a on sam, młody wówczas chłopak, młodemu proboszczowi do Mszy Śtej sługiwał. Zawiązany naówczas życzliwy stosunek trwał dotąd, pomimo różnicy zawodów jakie sobie obaj mężowie obrali; chciał się więc rycerz dowiedzieć: czy przybywając w właściwej porze do Krakowa, nie mógłby sobie uprosić, by czcigodny sługa boży pobłogosławił jego przysięgę na nowe zupełnie życie.

Parę razy nie zastał biskupa; objeżdżał właśnie swoję dyecezyę, jak zwykł to był czynić, zachęcając do pobożności, do pracy, do miłości chrześcijańskiej, wspierając sieroty i wdowy. Nakoniec, gdy na bytność świętego rnęża w kościele natrafił Mikołaj, przyrzekł mu biskup tak swój objazd dyecezyi pokierować, by w dniu właściwym znaleźć się na miejscu i kapłańskiem błogosławieństwem połączyć dwie bogobojne i znane sobie rodziny.

— Stolica i dwór nasz teraźniejszy nie jest to miejsce właściwe na rozpoczęcie nowego i cnotliwego żywota; lepiej, że z pod dachu rodzicielskiego pod swój własny prosto się udacie — rzekł Świątobliwy kapłan.

I stało się podług jego wskazania; w kościele Tynieckiego opactwa, jako w połowie drogi między Krakowem a Brzeziem, w dniu na to przeznaczonym zebrała się najbliższa rodzina panny młodej i drużyna pana młodego. Przed ołtarzem, w biskupich

szatach, z infułą na głowie, stanął czczony już w całym kraju, choć nie sędziwy jeszcze, Stanisław biskup krakowski; odprawiał Mszę Świętą, otoczony: licznem gronem zakonników, duch jego czystą i gorącą pobożnością zagrzany zdawał się unosić go ku niebu, a całą postać otaczał blask jakiś niepojęty, czy to świątobliwego życia, czy czekającej go w niedługim czasie śmierci męczeńskiej. Przewielebny Opat tyniecki o wiele od pobożnego męża bogatszy i możniejszy, chętnie przyłączył się do orszaku, trzymając jako pokorny zakonnik pastorał biskupi w czasie nabożeństwa.

Przez cały czas Mszy, z wyjątkiem czytania Ewangelji Stej, wszyscy obecni modlili się na kolanach, lecz gdy z otwartej księgi poczęło się czytanie: "Dobrej nowiny', podnieśli się rycerze i każdy dobył do połowy oręża, na znak, że gotów bronić świętej swojej wiary, choć na ówczas koniecznej tego potrzeby nie było; bo u nas z dawna i w długie czasy zwyczajem było, piękne szanować pamiątki, a pierwsi w Polsce chrześcijanie, zbierając się na nabożeństwa, musieli być zbrojni, by skutecznie odpierać napady niechętnych pogan.

Pannę młodą całą w bieli, cienkim rąbkiem owiniętą, z rozmarynowym wiankiem na czarnych włosach, otaczało grono domowych dziewcząt, równie biało odzianych, bo nasze kobiety zawsze się w bieli kochały; krewna Krysta z Brożycy i Halszka, dorastająca siostrzyczka w rucianych wieńcach, jako dwie druchny, stały Małgosi przy boku. Lubo za panem Mikołajem stała pokaźna drużyna, z dzielnych rycerzy złożona, dwoma drużbami byli mu młody Jaśko z Brzezia i sędziwy Benko z Grądów, bo ten, chociaż przez liczną rodzinę czczony i kochany jak patryarcha, w zawdzięczeniu miłości i życzliwości jaką miał dla niej, zawsze zajęty sprawami kraju i domu, nie miał czasu myślić o sobie i do późnej starości bezżennym pozostał.

Po modlitwie i błogosławieństwie w kościele, po czułem podziękowaniu w zakrystyi, nastąpiły uprzejme zaprosiny do Brzezia; biskup chętnie nawiedzał niedole wszelkiego rodzaju, pocieszał i wspierał strapionych, ale w wesołych ucztach nigdy nie brał udziału. Opat i zakonnicy mieli obowiązek uczczenia świątobliwego

gościa będącego w ich ścianach, weselne grono zatem jak przybyło, tak i podążyło samo ku domowi, gdzie je gościnne czekało przyjęcie, a za dni parę liczne jeszcze grono życzliwych odprowadzało nowozaślubionych, ci bliżej, ci dalej, jak im własne pozwalały sprawy na drodze do Zembocina, gdzie już sami, w otoczeniu tylko domowników przybyli.

Skoro nadszedł czas naznaczony przez Bolesława na postanowioną, wyprawę, a młody i niecierpliwy władca nie doliczył się nawet połowy zwykle go otaczającego rycerstwa, postanowił nie czekać dłużej, tembardziej, że pogodzeni przez niego ruscy książęta, z powodu nowych zatargów wzywali jego przybycia, lecz z gotowemi hufcami puścić się w drogę. Doświadczonym, wpływowym i wiernym sobie polecił zachęcanie i zbieranie liczniejszych wojowników, z obowiązkiem doprowadzenia mu ich w posiłek, gdzie i kiedy wskaże.

Między tymi mężami zaufania był Pietrasz z Brzezia i Mikołaj z Zembocina; to było powodem, że nasza Małgorzata nie znalazła się odrazu samotną na nowej swojej siedzibie. Jak dotąd dom rodzicielski był dla niej wszystkiem, tak i teraz w ścianach własnego domu cały świat swój i całe szczęście widziała i jedynem jej było życzeniem, by w Zembocinie tak wszystkim dobrze było, jak u jej matki w Brzeziu.

Prędko zszedł koniec lata i jesień; wojownicy nie radzi byli opuszczać swoje siedziby, gdzie od lat kilkunastu rzadko im rycerskie upodobanie króla pozwalało wytchnąć na czas dłuższy, zbierali się więc powoli; zima była bardzo ostra, pod tym pozorem zwlekło się jeszcze wyprowadzenie wojska aż na drugą wiosnę. Pietrasz powiódł nieliczne hufce do Przemyśla, gdzie król przebywał, zamiast śpieszyć do Kijowa, a Mikołaj pozostał jeszcze, by namawiać ociągających się dotąd.

Chociaż kobiety nasze, przywykłe do częstych a długich nieobecności w domu mężów i synów, umiały panować nad smutkiem i tęsknotą, umiały w zarządzie domem i gospodarstwem obywać się bez pomocy mężczyzn i radzić sobie własną głową i siłami pozostawionych im ku pomocy kmieci, którzy na dalekie nie cho

dząc wyprawy, zajmowali się uprawą roli — jednakże po wyjeździe pana z Brzezia tak się Hannie dom pustym wydał, że urządziwszy wszystko, pod Rzepki dozorem zostawiła i wraz z Halszka, wybrała się odwiedzić Małgorzatę.

Radość to była wielka; wypieszczona Małgosia, pierwszy raz w życiu na czas tak długi rozłączona z matką i siostrą, nie wiedziała prawie jak ma uciechę swoję okazać; pan Mikołaj, który żonę jak źrenicę oka kochał, całem sercem podzielał jej wesele, a poważny dotąd Zembocin ożywił się na przyjęcie miłych gości.

Dwór leżał na wzgórzu pokrytem zielenią jak aksamitem; otoczony krzewami i zielem rozmaitem, jak z za firanek poglądał z jednej strony na poważny z wysoką wieżą kościołek, z przeciwnej na rzeczkę, płynącą niby wstęga srebrzysta, a z dwóch innych na gęste lasy dębowe i jodłowe, wśród których, jak szmaragdowe kobierce, rozlegały się mniejsze i większe polany.

Halszka z Małgorzatą używały ochoczo tych piękności natury, równie jak dostatków i wygód nagromadzonych staraniem pana, któremu nic się nie zdawało za drogiem ani za pięknem, co się żonie podobać mogło. Ale pani Hanna inną tu dla siebie rozkosz znalazła.

W Brzeziu nie było kościoła; chociaż więc pani jego głęboko była pobożna, nie często pozwalała sobie przerywać w święto spoczynek pracującym ludziom i zwierzętom, nie w każdą nawet niedzielę jeździła na nabożeństwo do odległego o dwie mile Tyńca, lub do innej parafji, bo to większą część dnia zabierało, a wiedziała, że mąż nie rad był gdy jej w domu nie było, bo nikt wtedy do życzeń jego zastosować się nie umiał.

W Zembocinie proboszcz staruszek co rano Mszę Świętą odprawiał poważnie, z namaszczeniem i uroczystością, jakby na Wawelu w katedrze; co dzień też Hanna, klęcząc u stóp ołtarza, modliła się serdecznie o szczęśliwy powrót męża, o powodzenie syna, o którym nieraz długiemi czasy wiadomości nie miała i wynagradzała sobie długi czas spędzony wprawdzie na pełnieniu obowiązków, których ważność znała, ale zdaleka od kościoła, co wszelkie obowiązki uzacnia i uświęca, dając do nich moc i pogodę ducha.

Blizko niej nieliczna gromadka niewiast modliła się równie żarliwie, a po Mszy Hanna, wychodząc za niemi, dostrzegała nieraz śladu łez lub strapienia na ogorzałych twarzach; wtedy szła ze smutnemi przez pola i łąki, usiłując dobrem słowem pocieszyć, lub dopytać się powodów cierpienia, by im zapobiedz lub ulżyć. Nieraz zachodziła aż do chat ubogich kmieci, pomagających dworowi w rolnictwie, niosąc zawsze pomoc lub poradę; córki towarzyszyły jej często w takich odwiedzinach, a kiedy opieszały lub nieposłuszny wyrostek wyproszony od kary, dziewucha obdarzona barwistym pasem, matka przytulająca uleczone dziecię, chcieli swoję wdzięczność okazać, Hanna mawiała:

— Kochajcie tylko moje dzieci!

I życzeniu jej stało się zadość; — nigdzie może stosunek kmieci i służby do dworu nie był tak przyjazny i życzliwy, jak w Zembocinie; zdawało się, że uszanowanie pochodziło od dzieci, rząd i opieka od rodziców, tak spokojnie płynęło tam życie, tak dokładnie wykonywano potrzebne prace. Czasem tylko zakłócał tę ciszę ogólną wybrykiem swoim jaki servus, wzięty po wygranej bitwie w czeskiej, ruskiej, lub niemieckiej wyprawie, ale takich wnet uspakajano, tem łatwiej, że każdy dążył do tego, aby dobrem postępowaniem zasłużyć na włączenie go między pachołków, a później między kmieci.

Często też Małgorzata z siostrą, po nabożeństwie lub odwiedzinach proboszcza, wdzierały się na wieżę po spróchniałych schodach, bo im się to utrudzenie nagradzało prześlicznym widokiem, jakim się ze szczytu cieszyć było można.

— Jesteśmy tu jak królowe na zamku! — mówiła Halszka.

— Szkoda tylko, że niema gdzie tronu postawić — odpowiadała Małgorzata — ale tu ani usiąść, ani spocząć niema gdzie; i stać długo nie byłoby wygodnie między belkami i schodami.

Wesoło i pogodnie spłynęło lato połączonej rodzinie; ale na jesień pani Hanna chciała zajrzeć do swego gospodarstwa i wybrała się do Brzezia, zostawiając obie córki razem, z warunkiem, że na

wiosnę ją odwiedzą. Coraz też częstsze przychodziły wezwania od króla narzekającego że z małemi siłami wojennemi nie może wykonać co postanowił; Mikołaj z Zembocina objeżdżał sąsiadów, powoływał znajomych i nareszcie pod koniec zimy z dość licznym pocztem wyruszył, gdzie go wojenny obowiązek wzywał. Zostawił przy domu stare tylko i wierne sługi, w pomoc im dodał konieczne do uprawy ziemi siły, a lubo opuszczając Zembocin długo jeszcze zwracał ku niemu spojrzenia i pochylaniem włóczni odpowiadał zwojom białego rąbku, którym Małgorzata z okna powiewała, spokojnym był i pewnym, że niezadługo, czy to z zwycięzkim swoim królem, czy za jego pozwoleniem, wróci do domu, który mu teraz droższym się stawał.

* * *

Cisza zupełna zaległa teraz dwór Zembociński; dwie siostry skracały sobie czas różnemi sposobami: przechadzka, nabożeństwo, roboty ręczne, nadzór nad domowemi pracami i udzielanie pomocy a leków, po które często z kmiecych chat się udawano do dworu, zabierały im wszystkie chwile, a jednakże nieraz smutek i tęsknota zachmurzały młode ich czoła.

Z Brzezia rzadkie przychodziły wieści; pani Hanna, zatopiona w modlitwie i pracy, od czasu do czasu słała wiernego sługę, by jej przyniósł wiadomości od córki, ale nie wzywała Halszki do domu i zakazywała surowo choćby najmniejszej o tem wzmianki, że zdrowie jej dotąd kwitnące, coraz podupadać zaczynało.

Od wojska także napróżno wyglądano wiadomości; król z rycerstwem ciągle siedział w Przemyślu, a mieszkańcy radzi mu byli, spodziewając się, że z pomocą gości miasto ich tyle się wzmoże, iż z wielkim a starym Kijowem się porówna. O bitwach nic słychać nie było. Kiedy niekiedy przyjechał wysłaniec jaki od króla, dążył do Krakowa, wstępował na Wawel, składał królowym piękne futra i wzorzyste szaty w upominku; potem zbierała się rada na zamku, czytano królewskie pisanie, odpowiadano na nie, i wyprawiano wnet gońca; a chociaż w całym kraju ciekawość była

wielka, i każdy snuł rozmaite domysły, nikt naprawdę nic nie wiedział, i cicho a smutno było po całej polskiej ziemi.

Minął tak rok; na drugi przybył do Zembocina giermek pana Mikołaja; król niechętnie patrzał na wysyłanie ludzi z obozu, utrzymując, że po trosze wszyscy się rozejść gotowi, dla tego tak rzadkie były wieści. Giermek wypytywany ciekawie opowiadał młodym kobietom rozmaite o rycerstwie szczegóły, które na długo wystarczyć im miały do uspokojenia i rozważania, gdyż pan na Zembocinie zapowiadał, że resztę sam opowie za powrotem, który może niezadługo nastąpi.

Przez tegoż samego gońca panowie z Brzezia przesyłali wieści o sobie. Przywykli wraz z całem rycerstwem do szybkiego rozstrzygania wszelkich zatargów orężem, przykrzyli sobie przymuszoną bezczynność i oddalenie od domu, tembardziej, że król Bolesław zapytań nie lubił. Mało kto się domyślał, dla czego tak długo siedział w Przemyślu, zamiast iść na Kijów i wstępnym bojem pogodzić odrazu sprzeczających się tam o władzę krewniaków, a potem wrócić do domu. Ci tylko rycerze, którzy do zaufanej rady Bolesława należeli, wiedzieli że on teraz rozważniejszy, nie o samej zgodzie sąsiadów przemyślał, ale widząc ciągłe książąt swary i niechęć ztąd ludu, przeczuwał, że przyjdzie chwila, gdzie znękany ciągłemi zatargami naród powoła go do panowania, i że jak pradziad jego Wielki Bolesław zawładnie całym krajem, mając przy sobie liczny zastęp bitnego rycerstwa, coby mu w takim razie skutecznie pomogło. Zabezpieczywszy się z tej strony, myślał waleczny król zwrócić się na Niemcy, odzyskać Pomorze, które stracił, i konie swoje wykąpać w Bałtyku.

Dla tego to najznakomitsi mężowie, świadomi tak wielkich zamiarów, stali przy królu, choć na pozór nic nie robił i spodziewali się, że nie dziś, to jutro, zamysły jego wykonane zostaną. O tem zaś, co sami wiedzieli, zachowywali głębokie milczenie, by planów królewskich nie zdradzić. Bolesław przejeżdżał się z wybranym orszakiem z miasta do miasta, bawiąc się, ucztując, zyskiwał sobie serca bogatych mieszkańców i coraz więcej lubował sobie w zbytku i uciechach, tak niewłaściwych dla wojownika i króla w niepewnej siedzibie.

Gdyby człowiek chciał zawsze pamiętać na to, że czas ani na iednę chwilę nie staje, że czy się ludzie cieszą, czy trapią, czy śmiech ich wesoły rozlega się w powietrzu, czy łzy boleści skrapiają ziemię, on bieży i bieży bez przerwy, lepiej by się może z czynnościami i z uczuciami! swemi rachował; ale najczęściej, zamiast pracować usilnie, zdajemy się na los, na przypadek, lub szczęśliwe okoliczności, ufając, że jakoś powoli wszystko się szczęśliwie ułoży.

Tak było i w naszym kraju, w spokojnem na pozór lecz ważnem i ciężkiem w następstwach siedmioleciu, od . W pierwszym roku wszystko szło dobrze; chociaż bowiem nie było w domu panów i gospodarzy, trwał jeszcze zaprowadzony przez nich porządek i tak rodzina, jak służba, pilnowała się w wypełnianiu obowiązków, bo z nadzieją powrotu rycerzy każdy spodziewał się nagrody lub pochwały, każdy się napomnienia obawiał. Ale gdy minął rok i drugi, a trzeci i czwarty przechodził w niepewności, zaczęły słabnąć pojęcia obowiązku, rozwiązywały się silnie niegdyś skojarzone stosunki, słudzy opuszczali rodziny swoich panów, kmiecie worywali się w dworskie pola, z trudnością wychodzili do roboty na rolę, a pozostałe w domu kobiety i dzieci, nie miały dość silnej woli, by wszystko w dawnych karbach utrzymać.

Im dalej, z tem większą przychodziło wszystko trudnością; stęsknionym, znużonym niepokojem i obawą, wyglądającym co chwila powrotu opiekunów, co silną dłonią mogli byli odrazu dawny ład zaprowadzić, ciężko było niewiastom swarzyć się i uganiać z zuchwałą gromadą, której jednak pracy i pomocy potrzebowały, by swoje i nadrastających dzieci życie utrzymać.

Wszystko zatem do upadku dążyło, codzień gorzej było w kraju, a czas płynął i płynął swoim zwyczajem.

Siódmy się już rok zaczął od wyjazdu Mikołaja Strzemieńczyka do królewskiego wojska; w Zembocinie, jak wówczas, żona jego mieszkała we dworze z dorosłą już teraz i całym blaskiem piękności jaśniejącą siostrą Elżbietą, ale nie było tej ciszy i swobody w ich życiu co dawniej. Zrażone śmiałością i szorstkością, swego otoczenia, usuwały się coraz bardziej od stykania się z tą. służbą, tak niegdyś pokorną, a dziś tak codzień zuchwalszą; mało

potrzebując dla siebie, nie żądały nic prawie, i gdyby nie stary Biernat, co go Mikołaj namiestnikiem swoim przy wyjeździe postanowił, możeby im na pierwszych potrzebach zabrakło.

Kobiety służebne trzymały się jeszcze dworu, ale stosownie do własnej woli i fantazyi; to służyły swym paniom, to wybiegały na zabawy i śmiechy do kmiecych zagród; nie proszono pozwolenia na grzybobranie, zbierano jagody i orzechy, nie zdając z tego nikomu sprawy, schodziły się obce dziewki na wieczorynki, czasem do czeladniej wieczerzy zaproszono kmiecego syna lub parobka z sąsiedztwa, panie nie żałowały nikomu chleba i soli, ale dom zmieniał postać swoję cichą, i poważną i coraz gwarniej, głośniej było w Zembocinie, choć panie jego codzień były smutniejsze i niespokojniejsze.

Zwyczajem było w rodzinie, że na Wielkanoc z Brzezia do Zembocina i nawzajem przesyłano sobie drobne podarki, a między innemi malowane jaja. Umiejętna Rzepka nadawała im nieznane gdzieindziej znaki i kolory, a Halszka, dawna jej wychowanka, naśladowała ją w tej sztuce, dobierając coraz nowych pomysłów i wzorów. Cieszono się na te święta, bo przybywały z domu wiadomości i powiastki z sąsiedztwa i plotki, lubo niepewne ani wyraźne, zbierały się przecież wieści od dworu i rycerstwa, tyle zawsze upragnione. Przeszła Wielkanoc w próżnem oczekiwaniu i w milczeniu ponurem; sługi niechętnie zajmowały się koniecznem przyrządzaniem jadła na dwa dni świąteczne, by podług dawnego zwyczaju poświęcić je modlitwie i spoczynkowi; z kmiecych chat żadna nie przyszła niewiasta do pomocy, bo one same piekły swoje kołacze i korowaje, do zwyczajnego nawet wiosennego odświeżenia domu i oczyszczenia całego obejścia przyjść nie było można, bo wyraźnie ręce się wszystkie usuwały od pracy.

Stary Biernat krzyczał, klął i wygrażał kijem, ale zamiast posłuchu odbierał zuchwałe pogróżki i nieraz wzburzony przychodził do pani, prosząc o pozwolenie ukarania zuchwałych:

— Mam przecię jeszcze pachołków — mówił — a który z nich chce jeść z dworskiej misy, słuchać mię musi; jak im każę pochwycić i związać nieposłusznego warchoła, a otrzepawszy wsadzić do

lochu na chleb i wodę , to się wszystko znów do dawnego powróci.

— Powoli, powoli, Biernacie! — odpowiadała Małgorzata — trzeba do nich spokojnie jakoś przemówić, nie drażniąc; może się sami opatrzą, a jak da Bóg, że pan powróci, to się wszystko uciszy.

— Dobrze wam tak mówić, bo nie wiecie, co się święci; ze

starszymi to jeszczeby człowiek trafił do ładu, ale najgorsze te dudki, co bez kary z dzieciuchów ponadrastały; co to temu w głowach, a co w gębie, Boże odpuść! aż uszy więdną.

— Wiesz, Małgosiu! — rzekła Halszka zcicha — on słusznie mówi. Nie chciałam cię niepokoić, ale ja sama nieraz słyszałam takie rzeczy, że aż mnie twarz od nich paliła; nie śmiem nawet chodzić na pole gdzie orzą., bo już parę razy przemówiono do mnie i o mnie, jak mawiają, do Zuźki lub Barbarki.

Małgorzata ścisnęła siostrę za rękę, a w spojrzeniu jej znać było, że powód tej skargi nie był jej niewiadomym. W istocie ona sama, choć starsza, zamężna i pani dworu, coraz mniej spotykała tego uszanowania, do którego nawykła z dzieciństwa pod opieką zbrojnej prawicy ojca a później męża.

Na ten raz skończyło się na tem; Biernat mruczał, zrzędził, ale jeszcze sobie jakiś czas radził, nie odwołując się do pani; wyprawiono chłopaka do Brzezia po wiadomości, bo już stęsknionym córkom zbyt się dłużył czas rozłączenia. Parę tygodni spłynęło w oczekiwaniu, wysłaniec nie wracał i już go oczekiwać przestano, gdy w miejscu jego przyszedł strudzony dość daleką drogą stary Matys, niegdyś woźnica, a od lat kilku wierny dozorca w Brzeziu.

Nie było tam weselej, ani spokojniej niż w Zembocinie; zuchwali kmieciowie i słudzy nie tylko że z żadną nie przychodzili pomocą, ale w same święta wielkanocne licznym tłumem zebrali się przed dworem, a kiedy im kobiety dworskie drzwi przed oczyma zatrzasnęły, powiedzieli, że chcą po staremu pani się pokłonić.

Pani Hanna kazała wpuścić starszych, którzy wprawdzie pokłonili się przed nią, ale gdy ich do nakrytego stołu na chleb i sól zaprosiła, zamiast przyjąć wdzięcznie, jak kiedyś tę oznakę gościnności, odmówili utrzymując, że nie w gościnę ale ze sprawą przyszli.

— Jakąż sprawę możecie mieć do mnie? — rzekła pani domu — wiście, że ja inaczej nic rozrządzać nie będę, tylko jak mąż mój postanowił. Przeszło już tyle czasu, poczekajcie jeszcze, jak powróci, to się sam z wami ułoży.

— Wiecie wy dobrze, że on już nie wróci — rzekł najwymowniejszy z gromady — nie wróci, jak nie wrócił krewniak wasz z Brożycy.

Zatrwożyła się pani, ale po chwili, krzepiąc się na duchu, rzekła:

— Bóg widzi, że ostatnie wiadomości, jakie miałam od mego męża i pana, były pomyślne i że niezadługo wrócić obiecywał.

— Obiecać mógł, ale dotrzymać czy potrafi, ztamtąd gdzie się teraz okrutnie rąbią i kłóją, to rzecz inna. My też mamy swoich wysłańców, co nam wieści znoszą i wiemy, że mało kto wyjdzie żywy z onych tam opałów.

Lubo z sercem ściśniętem tą obojętnością, z jaką przy niej tak bolesne wymawiano przypuszczenia, pani Hanna zapytała spokojnie na pozór

— Więc czegóż chcecie odemnie? cóż mam zrobić, byście znów pracowali spokojnie, dopóki nie dowiemy się prawdy?

— Zróbcie nam sprawiedliwość! Na co wam tyle ziemi, koni, wołów? Dla czego mamy wszyscy na was pracować? Alboż to sami jedni potrzebujecie tyle?

— Pracowaliście jednak i dobrze wam było.

— Pracowaliśmy, bo był pan doma; była głowa, co i królowi stawić się mogła, tośmy chętnie słuchali, bo w każdej potrzebie poradzić, a i obronić nas było komu. A dziś co? dawne pachoły przynoszą nam wasze rozkazy, a jak się poswarzymy, to i pogodzić nas niema komu. Dzieci nasze rosną, ani ich gdzie na służbę lub robotę dać, ani niema na czem osadzić; cóż dalej będzie?

Pani Hanna lubo łagodna i dobra, umiała rzeczy ważyć i szybkie tworzyć postanowienia; rzekła więc:

— Moi ludzie, idźcie z Bogiem! Ziemi nie dam, ani zabierać nie pozwolę, bo to królewskie prawo; ale jeśli wam brak wołów,

koni lub czegokolwiek co moję własność stanowi, podzielę się z wami chętnie.

I tym sposobem uciszyła na czas jakiś wzburzonych; kazała otworzyć stajnie, spichrze, obory i patrzała spokojnie, jak z okrzykami radości zabierano jej mienie, jak się ludzie rozzuchwaleni kłócili i bili pomiędzy sobą, komu się lepsza część łupu dostanie. Odwołała Matysa, co chciał ocalić jakąś część dobytku i kazała wszystkie drzwi i wrota dworskie silnie zaprzeć, zapowiadając, że odtąd nic od kmieci żądać nie będzie, i widzieć ich nie chce, póki pan do Brzezia nie powróci.

Tak opowiadał Matys, wysłany w jakiś czas potem przez niespokojną matkę do córek, by je zawiadomić, co się działo w domu, i jaki to duch oporu i chciwości rozszerzał się po kraju. Bo nie w Brzeziu tylko podobny zaszedł wypadek: gdzie nie umiano cząstkowem ustępstwem zaspokoić w porę chciwego tłumu, tam zabierano wszystko; żony, wdowy i dzieci rycerzy nie dających wieści o sobie, wyganiano ze dworów, zajmując je dla siebie i ucztując przy stołach niedawnych panów swoich.

Gdzieniegdzie gorzej jeszcze się działo: niewiasty, których mężowie rzeczywiście na wojnie polegli, lub też złudzone fałszywą, o ich śmierci wieścią, nie mając odwagi oprzeć się naciskającemu prostactwu, i nie chcąc się narażać na nędzę i prześladowanie, po. wychodziły za kmieci, a nawet za pachołów niedawno w domownictwa liczbę przyjętych. Takie dwory odpadały od rycerskiego społeczeństwa; znajomi, krewni, nawet bliższa rodzina usuwała się od takiego domu, gdzie poszanować nie było kogo, a może podług dawnych praw i zwyczajów nie chciano, lub nie umianoby ich przyjąć.

W pierwszą, niedzielę, po nabożeństwie, Zembocińskie panie wraz z Matysem poszły na plebanję, by wszystko opowiedzieć staremu przyjacielowi, proboszczowi miejscowemu, zacnemu i sędziwemu bożemu słudze.

Wysłuchawszy uważnie, rzekł:

— Dziateczki! nie nowa to dla mnie rzecz; od dawna przewidywałem, że do tego przyjdzie; chybaby Bóg świętą wolą swoją.

sprowadził nakoniec do kraju one głowy, co z Jego ramienia od tak dawna ład tu trzymały, a co teraz na obczyźnie może marnieją,.

— O! tak, mój ojcze! wszyscy za tem gorąco wzdychamy, bo to jedyny sposób wrócenia do spokoju, tak bardzo dziś zamąconego.

— Kiedy trzoda odbiega pasterza, słudzy buntują się przeciw panu, dzieci odstępują ojca, to już, dziateczki moje, nie może być inaczej. Znacie tak dobrze, jak ja sam, tych wszystkich co ochrzczeni, nauczeni, zaślubieni w tym kościele, przychodzili tu dziękować Bogu za szczęście swoje, przychodzili po radę, pomoc, pociechę w smutkach i dolegliwościach i odnosili ją. Dziś ilu z nich widzieliście na dawnych miejscach?

— Dziwno nam było, dla czego tak mało ludzi było na dzisiejszem nabożeństwie; dziwniej jeszcze i przykro bardzo, że nawet ze dworu ledwie połowy domowników, a nawet kobiet doliczyć się było można.

— A ja się już nie dziwię, dziateczki! Niech tylko dla jednego zla uchyla się drzwiczki, a już wszystkiemi szparami leci ich cała chmara, ciśnie się i rozsiada. Bóg widzi, że pracy mojej nie żałuję; ostrzegam, napominam, zdrowie i życie moje dałbym chętnie, by utrzymać na wierne sługi Bogu tę gromadkę, którą przyrzekłem prowadzić podług Jego woli; i cóż ztąd! Uciekają od starego proboszcza, co nawołuje do poprawy, a po lasach i trzęsawiskach, z czarami miodu w rękach, plączą się w kółka i wyśpiewują pogańskie śpiewki.

— Ach, mój ojcze! czyżby aż do tego przyszło?

— Przyszło, dziateczki, przyszło! Na Kwietnia niedzielę czekałem aż po dawnemu chłopaki i niewiasty naznoszą wiosennego ziela, borówek, leszczyny, mchu zielonego, ty z tego postroić palmy i przyjść z niemi na poświęcenie do kościoła; nie widząc nikogo w sobotę po nieszporach, wyszedłem sam z kościelnym chłopcem do lasu, by choć dla nas na palmy nazbierać zieleni, bo myślałem sobie, że może ludzie zapomnieli, lub czasu nie mają. Tymczasem w lesie aż się czerniło; uwijały się kmiece niewiasty, pachołkowie i nie rzadko gospodarze, a zbierali, wiecie co?

— Palmy pewnie, choć zapóźno?

— Wcale nie; umyślnie czekali zmroku, Wyszukując bylicy, jemioły rosnącej na pniach dębowych i różnego ciemnego ziela, bo ich to od czarów bronić miało, albo do nich pomagać. A śpiewali, pokrzykiwali jakby w mięsopust. Chciałem do nich przemówić, ale wołałem napróżno, więc odwróciwszy oczy i przysłoniwszy uszy, zawróciłem się do domu bożego, by się Panu użalić i za zbłąkanych pomodlić.

Stary Matys pokłonił się księdzu do kolan, mówiąc:

— Cóż na to począć, mój jegomość? bo mnie pani z Brzezia wysłała tu wyraźnie z tem poleceniem, bym córek jej oto strzegł i pilnował jak źrenicy oczu.

— Modlić się i ufać, że Bóg odwróci zle co nam grozi; idźcie w pokoju, dziateczki, i przedewszystkiem grzechu unikajcie. Pan nasza nadzieja! U niego ucieczka!

Zasmuceni, wrócili mieszkańcy dworu do domu, postanowili unikać wszelkich zajść z wiejskim ludem i tak roztropnie sobie poczynać, by do żadnych z jego strony wystąpień nie dopuścić. Wiosna już wszystkie swoje rozwinęła bogactwa: gęsty liść pokrył drzew konary tak ściśle, że promienie słońca z trudnością przeciskały się przez zieleń, ptaki usławszy gniazdka poskładały w nie jajeczka, na bronie założonej na dworskim dachu, wśród słomy i sitowia, co ją wyściełały, klekotały już bociany, wierne od lat kilku goście Zembocina. Łąki, puszystą trawą porosłe, pachniały wonią kwiatów, rozrzuconych jak wzory barwistego kobierca, oczekując ostrych kos, by je w całej krasie zdjęły ku pożytkowi ludzi; pszczółki brzęcząc korzystały z czasu, szukając w kwietnych kielichach słodkiego miodu, by zdobycz swoję ponieść do ułów i leśnych barci; komary, motyle barwne i muszki złociste, szmerem, brzękiem i nieustannym ruchem napełniały powietrze, przesiąkłe balsamicznemi wyziewami drzew i tysiącznych roślin wygrzewających się w słońcu.

Ludzie także się poruszali ochoczo: u rzeczki i sadzawek, obok klepania kijanki, rozlegały się piosneczki dziewek i niewiast piorących chusty domowe, wierzbowe fujarki przebrzmiały już wpraw

dzie, ale tu i ówdzie pastuszek strzegący trzody wyciągał donośna tony z ligawki, psy pomagające mu w pracy szczekały wesoło, nawet owieczki beczały jakoś ochoczo, może dla tego, że nie przeczuwały jeszcze, by je wkrótce z miękkiego runa ogołocić miano.

Halszka i Małgorzata używały zarówno z calem otoczeniem swojem wdzięków pięknej pory roku; dobra myśl i swoboda towarzyszyły im często, jako naturalny dar młodości; wychodziły odetchnąć wiosną w lesie i na łące, przysłuchać się szmerowi rzeczki, usiadłszy nad jej brzegiem, i układając z łącznych kwinteczków równianki, wspominać rodziców, brata i męża, których się kiedyś temi wonnemi wiązkami darzyło; a nie były to wesołe, lecz smętne i tęskne wspomnienia, bo im nie tylko żal za przeszłością, lecz i przyszłości obawa towarzyszyły.

Siódmy rok osamotnienia Zembocina dopływał do połowy, życie w niem, ożywione jedynie pracą i modlitwą, było prawdziwie sieroce; żadnej' rozrywki, o gościu ani myśleć, bo wszędzie na okolicy panie trzymały się swoich progów; po wyjeździe pani Hanny parę razy zaglądał do dworu zacny i szczerze życzliwy jego mieszkankom Benko z Grądów, ale że mieszkał opodal, a na siłach i zdrowiu Coraz podupadał, i te odwiedziny ustały.

Uważały obie siostry, że ilekroć w wycieczkach swoich spotkać im się zdarzyło którego ze starszych kmieci, czy to przy pracy jakiej, czy przechodzącego, uchylał przed niemi głowę, jak dawniej, ale w milczeniu, bez zwykłego pozdrowienia; ile zaś razy ujrzały młodego człowieka, ten nigdy nie okazał żadnej oznaki uszanowania, ale stawał i przypatrywał się z uśmiechem dopóki nie przeszły, a czasem uśmiechowi temu towarzyszył gest poufałej życzliwości, która kobiety do wysokiego stopnia oburzała.

Tych zaś młodych najwięcej było w siole; za królem bowiem, pod wodzą pana Mikołaja, poszła większa część mężczyzn średniego wieku, zostali zaś starzy i młode wyrostki, zdolni do lżejszych prac wieśniaczych, lecz za słabi do pochodów i posług wojennych. Ci w ciągu siedmiu lat swobody, nie pociągani do żadnych cięższych obowiązków, przy matkach miękko chowani, powyrastali obecnie na młodzieńców, a nie znając wcale karności, nie spotykając się

z rozporządzeniami surowej męzkiej władzy, tworzyli najwydatniejsza część ludności, butną, zuchwałą i okazującą, chęci i zamiary zawładnięcia resztą mieszkańców.

Nie byłoby im to z wielką przyszło trudnością; jaki taki, jeśli nie ojca, to miał stryja, wuja, dziada między kmieciami, między kobietami matki i ciotki, siostry między kmiecetni a nawet dworskiemi dziewkami, cóż dziwnego, że wola lub zachcianki młokosów rzadko spotykały opór, a zawsze prawie pomoc lub poparcie.

Wiedziały o tem Zembocińskie panie, unikały też starannie wszelkiego z nimi spotkania; jeżeli w lesie dojrzały zdaleka parobków rąbiących drzewo bez pozwolenia, lub pływających dworską tratewką po rzece i zarzucających podrywki, zawracały natychmiast ku domowi, nie pytając wcale, kto ich do tego upoważnił. Niepokój ich tymczasem wzrastał z dniem każdym; sieczono trawy, ale wszystko szło w kmiece zagrody, ledwie za wielkiem nawołaniem Biernata i Matysa tu i ówdzie blizko dworu stożek postawiono; wypędzano trzody na łąki, ale z mleczywa nie było co schować do lamusa, wiejskie dzieci i dziewki od dworu obdzielały się niem hojnie, ledwie zostawiając tyle, by paniom na codzienne potrzeby nie zbrakło.

Wieści z nikąd; wśród ogólnego ruchu otaczała je same głucha cisza, tem straszniejsza, że niewiadomo było co dalej nastąpi. Małgorzata wyprawiła Matysa do Grądów, by zasięgnął języka; Benko, jako stary rycerz, musiał coś o rycerstwie wiedzieć, jako mąż doświadczony, mógł w trudnym razie dobrej rady udzielić. Matys zastał go chorym.

Na łożu łosiową skórą zasłanem dogasał starzec sędziwy; osłabła dzielna niegdyś prawica, zblakły ogniste kiedyś źrenice, ale z pod brwi krzaczystych jeszcze od czasu do czasu migały błyskawice, a z za ogromnej brody i wąsów śnieżnej białości huczał głos do dalekiego grzmotu podobny, gdy chory dawał rozkazy, lub podczas opowiadania Matysa oburzenie swoje objawiał.

Czas jakiś w głębokiej pozostał zadumie, nakoniec rzekł:

— Niema co! pan Mikołaj wrócić może niezadługo; ale może i me wrócić... Na wojnie się szable kruszą... Kto to wie?... Ale

czekać niema co. Gdybym to ja był tem co niegdyś, wprędcebym w Zembocinie ład zaprowadził, przynajmniej taki jak u mnie; bo tu bracie nie przelewki, u mnie groza, warcholić nie dam aż do końca!

Od podniesionej mowy Benka drżały ściany, wśród których spoczywał. Po chwili milczenia mówił ciszej nieco:

— Ale ja się już ztąd nie ruszę. Słuchaj Matys, spocznij i powracaj do domu; upatrzyć dobrą porę i niechaj nie czekając, cichaczem, Małgosia i Halszka przybywają do mnie. Jam ich stryjeczny pradziad, przy mnie — ba! nawet i po mnie tu im będzie bezpieczniej między memi wiernemi dziadami, niż w tym biednym Zembocinie bez głowy.

Matys pokłonił się do nóg starcowi, po myśli mu było otrzymane polecenie.

— Kędyżby najbezpieczniej się przebrać tutaj?

— Do Szreniawy tylko i w bród, a po drugiej stronie na łące nadbrzeżnej będą się za dni parę pasały moje konie pod Tomka nadzorem; droga pójdzie śpiesznie i pewno.

Gdy Matys z takiem wrócił orędziem, pokrzepiły się na duchu niewiasty; wiernemu słudze zalecono zupełne milczenie i wszystko na pozór szło znowu spokojnie. Wiosna przechylała się już ku latu, upały coraz silniej dopiekały zbożu, którego młode kłosy już dojrzewać i złocić się zaczynały; mówiono o wczesnych żniwach, bławatki błękitniały w polach, a po gajach barwinki śnieżyły się białym kwiatem; kosy, pliszki, zięby, makolągwy pośpiewywały ochoczo, nie wstydząc się już słowika, który po zwyczaju ucichł w pierwszej połowie Czerwca; to życie gorące, ten ruch w całej naturze wzmagający się, niezwykle usposobiły dwie siostry. Przeczuwały, że coś się stanie, złego, czy dobrego, niewiadomo; Małgorzata coraz żywszą pielęgnowała nadzieję, że Mikołaj wróci niebawem; tyle lat był za domem, nigdy jeszcze, jak zasłyszała, nie było przykładu tak długiej nieobecności rycerstwa w kraju, a przez jej wysłańców wiedział przecie, że jej życie tak ciężko schodzi; pewnie już teraz powróci niezadługo. Elżbieta cieszyła się myślą schronienia u Benka, boć ztamtąd i do Brzezia niezbyt daleko,

toby się i do matki przebrały; ale ile razy zwracała do tego przedmiotu rozmowę, siostra milczała lub wątpliwem wstrząśnieniem. głowy odpowiadała.

Raz, kiedy dziewczyna rozbierała korzyści wyjazdu, Małgorzata spytała:

— Czy się tu tak bardzo boisz, Halszko moja?

— Jakże się nie bać, kiedy jesteśmy jakby wodą dokoła oblane, a woda codzień bliżej podstępuje i coraz się mocniej bałwani. Nie wieszże to, że teraz nie dość chłopstwu że porzucili dwory, ale je napadają. W ostatnich tygodniach wzięli Slomniki, z Proszowa wygnali starą Jastrzębcówą z wnukami; dobrze że jej proboszcz dał u siebie uchronę.

— To prawda, siostro! — rzekła zamyślona niewiasta.

— Widzisz, moja Małgosiu — mówiło dziewczę, obejmując ją. pieszczotliwie — to wszystko jakby Szreniawą płynie, a ona się tu u nas tak zatacza...

— Słuchaj, dziewczyno, dobrze mówisz; czego ty masz tu doczekiwać? Dziś wieczorem rozpowiem Matysowi, a jutro przed świtem przejedziecie brodem na tamtą stronę rzeki...

— A ty?

— Ja? ja tu zostanę! Mąż mnie zostawił w domu, pewny, że mu tu wiernie strzegę poczciwych progów; on tam dla sławy i dobrego imienia może codzień głowę i piersi nadstawia, a jabym jego mienie dobrowolnie miała wydać na łup zuchwałemu motłochowi?

— Więc jakże? — rzekła po chwili głębokiego zdziwienia Elżbieta.

— Więc jedź! Pozdrów pradziada, pociesz matkę, jeśli się do mej dostaniesz... córką jej jesteś i innego nie masz obowiązku.

— Nie, mam obowiązek siostry. Matka mnie zostawiła przy tobie i ja cię tu samej nie opuszczę. Zresztą, kto to wie, czy i do Brzezia bym się dobrała. Niech się dzieje wola boża! Zostają!

Uścisnęły się kobiety serdecznie i odtąd już o ucieczce mowy między nićmi nie było. Małgorzata tylko coraz częściej długie rozmowy prowadziła z Biernatem; krzepki jeszcze staruszek krzątał się po izbach i koło domu, o świcie szarym wchodził do lamusu

i długo tam przesiadywał, znać porządkował poskładane tam od dawna zapasy. Matys ze swojej strony często dom wewnątrz i zewnątrz opatrywał, wyćwiczony w trzymaniu ładu przez p. Pietrasza, korzystał z ciepłej i suchej pory, a i z małego tu w gościnie zajęcia. To próbował i poprawiał grube tarcice, by lekko zasuwały okna, skoro na jesień wicher zacznie się przez cienkie błony i pęcherze przeciskać, to obchodził ostrokoły otaczające podwórzec, wiązał łoziną, gdzie była sfolgowała, ubijał ziemię, gdzie się osunęła, chodził starannie około koni, bo na pachołków i parobków spuścić się z niczem nie było można; słowem był to zawołany porządkowy, żadnej szkodzie nie przepuścił, bo nawet i tratewkę umacniał i nowemi deskami obijał.

Stara klucznica, Swierczyna, żaliła się nieraz przed panią na nieposłuch i lenistwo dziewek, które miały jej w gospodarstwie pomagać, nieraz Małgorzata dawała jej dobre rady, czasem i słowem swojem się wdawała w sprawę, ale na ostatnią skargę rzekła:

— Dajcie im wolę, moja Swierczyno! lato mamy, to i bez nich poradzimy sobie; my wam obie pomożem, a te lekkoduchy niech sobie idą zkąd przyszły. U nas cicho, nudzi im się; niech w kmiecych chatach pobędą, zobaczycie, że przed jesienią wrócą pokornie na wasze dobre pieczywo.

Z pod lżejszej teraz ręki klucznicy wymykała się do reszty żeńska służba ze dworu; trzoda i konie wraz z doglądającymi jej ludźmi znajdowały się nieco opodal, ku polom, osobnem ogrodzeniem zabezpieczone przed zwierzem leśnym, siostry miały więc ciszę i spokój zupełny i tylko przez troje sług swoich starych słyszały czasem co się w okolicy i we włości ich działo.

* * *

Znowu była niedziela; pani Strzemieńczykowa z siostrą podług zwyczaju poszły do kościoła; kilka dawnych sług, kilkanaście starszych kmiecych niewiast stało i klęczało w Pańskiej świątyni; dziewczęta barwisto poubierane wchodziły pojedynczo, jak pstre motyle przystanęły na chwilkę, pokręciły się, pooglądały się do Koła, i sprawiwszy tylko roztargnienie, a przeszkodziwszy tym, co

się modlili, wybiegały za drzwi, by powrócić niezadługo. Zdawało się że upatrywały czegoś ciekawego, lub biegały za kościół, by ze spostrzeżeń swoich zdać sprawę nieobecnym a blizkim.

Po Ewangelji sędziwy proboszcz szepnął coś chłopakowi, co mu do Mszy służył, ten wysunął się przez zakrystyą, a kapłan pochylony nad ołtarzem zatonął w cichej, głębokiej modlitwie. Pod ten czas od drzwi kościoła rozpoczęło się dzwonienie; cienkie ale donośne dźwięki rozlegały się wewnątrz nawy i po kościelnym cmentarzu, daleko, lubo może nie dość poważnie się odbijając. Oddawna nie dzwoniono w Gedeona, wielki dzwon wieżowy, bo z powodu niedokładnego urządzenia sznurów trzeba było kilku ludzi do jego obsługi, a chociaż dawniej w każda niedzielę i święto młodzież miejscowa ubiegała się o pierwszeństwo w tej czynności i gospodarze jej chętnie pomagali, ale od jakiegoś czasu, gdy zabrakło modlących się, to i dzwonić nie było komu. Przed pół rokiem zmarł wiekowy zakrystyan, co jeszcze poprzedniemu proboszczowi pomagał, o zastępcę po nim trudno było między ciemną i rozpuszczoną ludnością okoliczną, radził sobie więc ksiądz, posługując się młodym chłopcem, którego wychował i sam poduczył.

Na nieustający odgłos dzwonka powoli zaczęli się ludzie schodzić do kościoła: starych więcej, ale ciekawością wiedzeni przychodzili i młodzi i dziewcząt znów pokazało się trochę, ruch i szmer rozszedł się po nawie, a proboszcz powoli odwrócił się do zgromadzonych i powiódł po nich smutnym a badawczym wzrokiem. Starzy zbliżyli się do ołtarza, młodzi, poopierani o ściany i słupy, otoczyli lubo zdala ławę Strzemieńczyków, w której klęczące i pochyliwszy głowy modliły się obie siostry; pomiędzy obiema grupami zajęły miejsce kobiety. :

Stojący u ołtarza sługa boży przeżegnał się głośno i rzekł:

— Dziateczki! dawno was tu tylu nie widziałem; a kiedy dał Pan Bóg, żeście się zeszli, posłuchajcież z uszanowaniem słów pańskich i świętych sług Jego.

Chłopiec zdjął z ołtarza mszał i stanął z nim przy księdzu, zbliżyli się z pewnem uszanowaniem słuchacze, a kapłan, przerzuciwszy parę kart łacińskiej księgi, mówił po polsku:

Najmilsi! miłujmy jedni drugich, gdyż miłość jest od Boga. Pamiętajcie na to przykazanie, aby ten kto kocha Boga, kochał braci swoich.

Bracia! Nie dajcie się zwodzić, złe rozmowy psują dobre obyczaje. Ocućcie się, a nie grzeszcie, bo mówię to ku zawstydzeniu waszemu, że niektórzy z was nie mają znajomości bożej.

Patrzcie bracia, abyście ostrożnie postępowali, nie jako nierozważni, ale jako mądrzy ludzie. Nie czyńcie nic porywczo, ale starajcie się zrozumieć, jaka jest wola Boga.

Bracia! jeśliby który z was popadł w grzech, poprawiajcież go, na siebie samych bacząc, byście też nie upadli. Niech każdy spraw swoich pilnuje; co człowiek zasieje, to żąć będzie.

A teraz, powiadam wam, jakom już i przedtym powiadał, kto pełni złe uczynki, jak: bałwochwalstwo, czarowanie, nieprzyjaźni, swary, zawiści, niesnaski, zazdrości i tym podobne — powtarzam, ci którzy to czynią, nie dostąpią królestwa bożego. " Amen!

Skończywszy, kapłan zwrócił się ku ołtarzowi, poważnie i ze szczególnem przejęciem odprawiał dalej nabożeństwo, nie troszcząc się już o słuchaczy, a ci pozostając przez cały czas mowy proboszcza w skupieniu, powoli rozpraszać się zaczęli, i gdy ksiądz z usługującym po skończonej ofierze nadawali się do zakrystyi, już w kościele te tylko znajdowały się osoby, któreśmy przy początku wymienili.

Na samym ostatku wyszły Zembocióskie panie, bo chciały poczekać, by wpierw zebrana ludność rozeszła się do domów, ale skoro próg przestąpiły, ujrzały na cmentarzu prawie wszystkich dopiero widzianych, pozbieranych w gromadki i rozmawiających żywo.

— Trzeba pamiętać, co ksiądz mówił, mówili jedni.

— Mówił co chciał — prawili drudzy — a niech już będzie jak być miało.

Siostry powoli poszły dalszą drogą przez łąkę, zawsze w celu uniknienia gromady, lecz zbliżając się ku domowi ujrzały tłum otaczający bramę wchodową. Halszka ujęła niespokojnie rękę siostry, lecz Małgorzata, ścisnąwszy ją, przyśpieszyła kroku, i wy

ciągnąwszy naprzód ramię, jakby do zrobienia sobie miejsca, weszła śmiało pomiędzy zgromadzonych, którzy przed tą białą ręką rozstąpili się szeroko, lecz gdy kobiety podeszły ku bramie, ścisnęli się na nowo. Na samym progu stało pięciu czy sześciu poważnych kmieci, tuż przy nich poustawiali się inni w ten sposób, że zebranie tworzyło jednę całość, wśród której Małgorzata z siostrą znalazły się jakby w kole jakiem zamknięte. Przed niemi stał w milczeniu łańcuch z pojedynczych ludzi złożony, za niemi ledwie hamowanemi rozmowy szemrał kłąb ruchliwy niecierpliwej ludności, lecz trzymał się w takiem oddaleniu, że obie siostry miały wszelką swobodę ruchów. Przystąpiwszy jak można było najbliżej, Małgorzata potoczyła wzrokiem po twarzach znajomych sobie i pochylających się przed nią głowach, i zapytała:

— A co to znaczy, Stańku, Macieju, Wicie i ty Błażku, żeście się tak kupą zebrali i całą czerń za sobą przywiedli?

Wymienieni spójrzeli wzajemnie po sobie i po stojącej przed sobą gromadzie, zkąd im rękami i głosem dawano znaki zrozumiałe, i Błażek, wystąpiwszy nieco przed innych, ciągnąc sobie włosy spadające z za ucha, rzekł:

— A to, pani, przyszliśmy tu, by wam to i owo powiedzieć.

— Dla czegóż w tyle ludzi i właśnie dziś? — pytała Małgorzata.

— Bo... bo... — jąkał Błażek — bo do was nie ma jak do innych przystępu, a trzeba nam się porozumieć...

— O cóż takiego? przecież nie macie krzywdy, a gdyby i była, toż umieliście zawsze do mnie trafiać, jak wam czego było potrzeba?

— Jużci, juźci, — starał się Wit wyręczyć sąsiada — ale to nie o nas tylko, bo i o was idzie...

— Dla tego zastąpiliście mi drogę do domu? — rzekła surowo Małgorzata. — Ustąpcie z progu, to moje miejsce, gadajcie co macie gadać, ztamtąd was słuchać będę.

I szybkim ruchem weszła między stojących, prowadząc siostrę ze sobą. Zdziwieni mówcy odwrócili się do nich twarzami, w jednej chwili zmieniło się położenie; kobiety miały przed sobą zebrany tłum ze starszymi na czele, ustawiającymi się w półkole, za sobą podwórze, a tuż przy sobie Matysa i Biernata, stojących każdy po

jednej stronie wrót, wsparłszy się o poprzecznią belkę. Gwar się podnosił, znać było niezadowolenie ogólne z poprzednich mówców. Małgorzata rada była skończyć rychło to wystąpienie, rzekła więc:

— Stańku! Macieju! albo wy Pakoszu! mówcież teraz wyraźnie, czego chcecie odemnie?

Trzej wyzwani wystąpili nieco naprzód, znać nie było im snadno wypowiedzieć, o co się z towarzyszami byli umówili, ci zaś naglili swoich wybrańców i zdawało się, że woleliby sami już stanąć w ich miejscu, niżeli oczekiwać tak długo.

— Widzicie, bo, pani nasza — rzekł nakoniec Pakosz, wskazując ręką na stojących po za sobą — oni to chcieli sami tu iść do was, ale to młode, pałkie, zrobiliby może więcej niż chcieli, a proboszcz oto mówił...

— Żeby jedni drugich przestrzegali — dokończył Maciej, widząc zakłopotanie mówcy.

— I żeby nie poczynać sobie nierozważnie — dopełnił milczący dotąd Stańko. — To my starzy wzięliśmy na swoję głowę, żeby wam spokojnie, jak należy powiedzieć...

— No, powiedzcież już! — odezwała się Małgorzata — przecież tu stoję i słucham.

Nakoniec Błażek, napierany przez gromadę, wziął na odwagę i występując przed innych, uchylił nieco głowy i przemówił poważnie a zarazem prosząco:

— Pani miłościwa! zróbcie jak inne rycerskie niewiasty poczyniły!

— Cóż one to takiego poczyniły? — zapytała surowo żona Strzemieńczyka, ale krew uderzyła jej do głowy i oblała twarz jej gorącym rumieńcem oburzenia, bo domyślała się zniewagi, jaką jej wyrządzić chciano.

— I wy, i siostra wasza młodeście obie — mówił Błażek śmielej, słysząc pochlebny szmer dokoła — szkoda młodych lat waszych.

Maciej dodał:

— Kobiece rządy na nie, nikt ich słuchać nie chce, zmarnieje do reszty dobytek...

— Jak mąż mój wróci, wszystko się naprawi — rzekła Małgorzata, to nasza rzecz: a co wam do tego?

— Żaden już rycerz nie wróci — rzekł poważnie Pakosz — mój syn wrócił z obozu królewskiego...

— Uciekł! — syknęła Małgorzata.

— Uciekł — rzekł Pakosz — uciekł, bo tam naszemu nie ma już co robić. Król ucztuje w Kijowie, rycerze z nim, którzy jeszcze żyją i żenią się w gościnie.

— Cicho!— zawołała rycerska małżonka — to potwarz!

— To prawda! Niema co czekać — mówił białowłosy Stańko. —

Nie chcecie zmarnieć, to wybierzcie sobie z gromady synów gospodarzy, kościół jeszcze otwarty, ksiądz da ślub i będziecie znów panować spokojnie, bo wszyscy za nimi staniemy!

Słowa te. silnym wymówione głosem, znalazły gwarny oddźwięk w całej' gromadzie; podnoszący się dotąd szmer groźny zmienił się w hałas, nad którym górowały pojedyncze wykrzyki; młodzież poczęła się naprzód wysuwać, jakby w ślad za Stańka przemową chciała stawać do mniemanego wyboru, starzy, stojąc przed innymi ścieśnionem półkolem, byli już jedyną zaporą dla ludzkiej fali, pchającej się ku wrotom.

Za ich progiem stały dwie niewieście postacie: Halszka, o wysmukłej i giętkiej postawie, cała w bieli, z długiemi warkoczami płowych włosów puszczonemi po ramionach, twarz jej świeża młodzieńczą krasą pobladła nieco, a fiołkowe oczy z niepewnością poglądały naprzemian, to na tłum bałwaniący się o kroków parę, to w twarz siostry, która jedną ręką kibić jej ujęła, jak gdyby dla dodania jej sercu odwagi.

Twarz Małgorzaty pałała oburzeniem. Ciemna szata spływała w fałdach po jej silnej i kształtnej postaci, obciśnięta srebrnym pasem, kruczy włos w pierścieniach wysuwał się z pod białego nagłowia, które mocne poruszenie rozrzuciło nieco na głowie tak, że lekki rąbek zdawał się chmurką lub obłoczkiem owiewającym młode, wyniośle namarszczone czoło; z pod czarnej brwi tryskały błyskawice pogardliwych spojrzeń, padających na kłębiące się tłumy.

Wyciągnęła rękę ku gromadzie nakazująco i zatrzymała ją w tej postawie, a czy to jej piękność i otaczający ja majestat, czy dawne uszanowania nawyknienie sprawiło, że hałas i wrzawa uciszyły się na chwilę o tyle, iż młoda niewiasta podniosłszy głos poważnego dźwięku, mogła przynajmniej' przez najbliżej stojących zostać od razu usłyszaną. Po kilku jej słowach ciekawość uciszyła najburzliwszych, a Małgorzata rzekła:

— Kmieciowie i słudzy, żyjący na tej roli! Pamiętajcie, że jestem żoną Mikołaja Strzemieńezyka, pana na Zembocinie i że mu surowo odpowiecie za dzisiejsze zuchwalstwo!

Wymówiwszy to, zwróciła się żywo w dziedziniec, pociągnąwszy siostrę za sobą, a nim zdziwiona zgraja opatrzywszy się zdołała dopaść progu, już się za nićmi wrotne zatrzasnęły podwoje i z łoskotu odbywającego się po za niemi wnieść było można, że niezwłocznie zasunięto belki i podparto je drągami. Napróżno więc stojący zewnątrz wybijali w nie z wrzaskiem bezbronnemi rękami, poznali wnet sami bezskuteczność swoich usiłowań i pozbierawszy się w kółka, naradzając się, odgrażając zapartym wrotom, rozeszli się powoli. Jeden z najmłodszych, Gedko syn Błażeja, który najżwawiej rzucił się do wrót, przycięty niemi został za sukmanę i wśród śmiechu rówienników zwlec ją z siebie musiał, by się z łapki oswobodzić.

* * *

W owych czasach każdy zamożniejszy człowiek stawiał dom swój mocno i obronnie; każdy, lubo chętnie ruszał na wojenną, wyprawę i nie szczędził tam siły i zdrowia, cenił spokój domowy i pragnął bezpieczeństwa dla pozostawionej rodziny. Są ślady w dawnych wspomnieniach, że się przodkowie nasi zawsze kochali w pięknych zbrojach i orężu, wytworne szaty i futra kosztowne, czy to na sąsiedzkich wyprawach zdobyte, czy nabyte od znoszących je kupców, zapełniały komory i lamusy, w stajni pod ozdobnem pokryciem rżały dzielne rumaki, bo to było rycerskie upodobanie i królowie sami miewali ulubione swe konie bojowe. Znaną była biała klacz Bolesława, Orlica, pokryta wschodniemi,

kosztownemi opony i jego Szwantewit, któremu król wróżebne przypisywać własności i z ruchów a usposobienia wyprowadzał pomyślne lub groźne na przyszłość następstwa. Napływały też do kraju z Niemiec i ze Wschodu srebrne i złote wyroby i tkaniny, trzeba więc było zabezpieczyć te skarby od ludzi złej woli, od miejscowych włóczęgów od niespodziewanego najścia chciwych sąsiadów, a w końcu i od napadu dzikiego zwierza, którem się wówczas roiły gęste lasy, zaledwie tknięte toporem na budownictwa potrzeby.

Zembociński dwór niebył bezbronnym; położony na znacznem wywyższeniu i zbudowany starannie, składał się z kilku izb obszernych, z drobniejszych komór i zagłębień na dolnem piętrze, a w połowie dachu pokrytego mocnemi tarcicami wznosiła się jeszcze jedna przestrona komora gmaszkiem zwana i mająca wygląd na cztery strony, by ułatwić mieszkańcom widok na okolicę w razie możliwego niebezpieczeństwa. W dziedzińcu, oprócz mocnego na kamiennych podwalinach lamusu, był spichrz z kłód modrzewich układany, pańska stajenka na wyborowy dobytek i głęboka, starannie ocembrowana studnia, pełna czystej i zimnej wody. Wszystko to otaczał gęsty i niezbyt niski ostrokół, to jest zaciosane spiczasto po obu końcach koły dębowe, wbijane w rów żelaznemi młotami i przedstawiające zwartą, mocną i nieprzebytą zaporę.

Po zatrzaśnięciu bramy przed burzliwą gromadą, która nieprzygotowana na ten wypadek, szemrząc i grożąc rozeszła się nakoniec, Małgorzata siadła na kamieniu przy drzwiach domu położonym, a uspokoiwszy się z przebytego wzruszenia, zwołała nielicznych swoich współmieszkańców, by się z nimi co do blizkiej przyszłości naradzić.

— Biernacie, jak myślisz? przyjdą oni tu jeszcze? — spytała.

— A jakże! To starzy tylko sprawili, że się na gadaniu skończyło; rzekł Biernat — proboszcz ich ujął za serce, ale młodsi na tem nie poprzestaną; znam ja ich, będą siły próbować!

— Przecież się im nie damy? — rzekła znów Strzemieńczykowa — ostrokół wysoki i silny...

— Zrobiło się co było można — rzekł Matys — gdyby się uparw

cie dobijali, znieśliśmy przecie na gmaszek kamieni dobrą kupę... można będzie niemi sypać...

— Małgosiu! — przemówiła Halszka nieśmiało — możeby jeszcze można do Grądów?

— Już za późno, siostro! Teraz mają nas na oku, już i ty nie możesz opuścić domu, bo za wrotami większe niż wewnątrz grozi niebezpieczeństwo. Wejdź na gmaszek i spojrzyj do koła, a przekonasz się, że nietylko do brodu Szreniawy, po za którą, dopiero ucieczka udaćby się mogła, ale do naszej rzeczki, co tuż w nią. wpada, nie doszłabyś bez spotkania zuchwałych kmieci.

Halszka poszła na górę po płaskich schodkach drabiny, Małgorzata obejrzawszy się, rzekła:

— Najpierwsza rzecz zawalić wrota, bo ztamtąd napad się rozpocznie.

— Gotowe wszystko ku temu — odpowiedział Matys — i wraz z Biernatem poczęli spychać ku bramie leżące kłody sosen i dębów, pozostałe z zimy od ognisk domowych; podpierano każdą z nich kamieniami, które w miarę sił staczały z podwórza Świerkowa i Małgorzata, wkrótce też poza bramą stanął silny wał, broniący wejścia w dziedziniec, choćby nawet wrota wyłamane być miały.

Spostrzegła to powracająca z gmaszku Halszka, a na zapytanie siostry odrzekła:

— Pełno ich się wszędzie włóczy, niedziela, nie mają co robić; jużby chyba tratewką na Szreniawę popłynąć.

— Jakaś ty lękliwa, Halszko! — mówiła prawie z wyrzutem Strzemieńczykowa. — Czy myślisz, że oni się tu dobiją?

— Nie wiem, ale widzę, że i ztąd nikt już nie wyjdzie. Stara klucznica, stojąc nieopodal, słyszała sióstr rozmowę i potrząsając głową zdawała się mieć radę gotową. Spostrzegła to dziewica.

— Cóż wy na to? — spytała.

— Jabym coś rzekła — przemówiła, ale się boję — chyba że mi panie przyrzekną, że mnie nie wygnają i gniewać się na mnie nie będą.

— Którędyżby cię już wygnać, starucho? — rzekła z uśmiechem Małgorzata. — Mów co masz, zobaczymy.

— Pan Bóg święty wie, co tam się dzieje za tą, siódmą rzeką i dziesiątą, górą, gdzie poszli nasi panowie.

— To i cóż?

— To jeżeli ich Bóg zabrał, albo jeżeli prawda, że się tam pożenili... czegóżby ich czekać?

— A cóżby zrobić? jak ci się zdaje? — zapytała spokojnie na pozór żona Strzemieńczyka, lecz zaiskrzyły się jej oczy i różowe nozdrza kształtnego nosa rozdęły się, bo chciała hamować ogarniające ją wzburzenie. Spojrzała szybko na siostrę, lecz Halszki źrenice zatonęły w pomarszczonej twarzy klucznicy, która raz się zapędziwszy, mówiła dalej:

— Wiecie, pani moja, jakie to teraz czasy; ot w Kościelcu Kaniowicha poszła za kmiecia, a przecież pozostała panią, jak była; bo czyż to kmieć nie potrafi rządzić i panować, a jeszcze jak mu cała gromada pomaga? A i krewniaczka wasza z Brożycy — przecie też kmieca żona, a pani na swoim zameczku...

— Cóż ty na to, siostro? — spytała spokojnie jeszcze Małgorzata, ale głos jej drżał i ciemna szata falowała na bijącem sercu. Wolna jesteś, chceszże wybrać sobie obrońcę i pana z pomiędzy tych, co dopiero tu byli i wrócą niezadługo?

Halszka zakryła rękami twarz zapłonioną.

— Nie, nigdy! — zawołała stłumionym głosem; a potem rzucając się siostrze na szyję zawołała:

— Daruj, Małgosiu! Rozkazuj, mów co mam czynić, ja z tobą, do śmierci. Już się teraz nie zachwieję.

— Więc odważnie, dziewczyno! — rzekła młoda pani — ufajmy Bogu, On nas nie opuści. A wy, Świerkowa, jeśli trzymacie z kmieciami a nie zemną, to wam każę do bramy przystawić drabinę i za ostrokół spuścić. Kmiecą córką i żoną jesteście, trzymajcie ze swemi.

— O, moja pani! — zawołała staruszka padając jej do kolan; — o moja gołąbko! na tożem was wraz z Rzepką i macierzą waszą piastowała, by was tu w ciężkiej doli porzucić? Darujcie! strach mię zdjął, by wam się tu krzywda jaka nie stała, a kiedy grzmi, to lepiej dobrem słowem zakląć piorun co spaść może.

— A wasz piorun, to te kmiece zuchwalce — rzekła Małgorzata. Ale niech tylko król z rycerstwem wróci!...

— Bogdaj dziś nasz dobry pan powrocił, jeśli mu Bóg zdrowie daje — przerwała stara; ale co z królem, toby dopiero kmiecie głowę podnieśli, bo król za niemi; już mu się rycerstwo i panowie naprzykrzyli radami.

— Zkąd to wiedzieć możesz? — zapytał Matys.

— Wszystko się wie, mój stary. Alboś i ty o tem nie słyszał?

— Dosyć! — zawołała Małgorzata. — Chcesz mi wiernie służyć do końca, czy iść do swoich?

— Aż do grobowej deski z wami, pani moja! i wy, panienko, wstawcie się za mną, nie wyganiajcie! A gdzież tu moi? Oprócz was, ja tu nie mam nikogo.

— Więc zgoda! — rzekła pani. — Uwarzcież nam posiłku, a obficie, bo może na to nie prędko czas znajdziecie. Wy zaś napójcie i napaście dobytek; psy nakarmić, krówkę moję ja sama jeszcze raz wydoję.

— Ja z tobą! — rzekła Halszka i na chwilę wszyscy się w wskazanych kierunkach porozchodzili.

Podczas kiedy klucznica przyrządzała obiad, panie obie poszły pooglądać wszystkie kąty domowe, bo Małgorzata, jako dobra gospodyni, ufała służbie, lecz wierzyła własnym oczom najlepiej. W izbach było dość widno, bo słońce świeciło jaskrawo i blask jego przenikał przezroczyste deseczki z łuczywa, któremi okna były zabite, ale na zewnątrz nic widać nie było; na uwagę tę Halszki, siostra jej powiedziała:

— Poszukaj ostrego żelezca, można blaszki podziurawić.

Spróbowała czy podoła zasunąć okiennice, spojrzała czy na kominie są szczapy i drzazgi, weszła do pańskiej komory, gdzie jak w dniu odjazdu stało twarde łoże rycerza Mikołaja i na ścianach, po kątach, pełno było różnego oręża, a biorąc w rękę lekki oszczep myśliwski, rzekła:

— Ten mnie już nie odstąpi. Każę dwom naszym starym, by sobie tu broń dogodną, wybrali; trzeba mieć oręż, by nas złe nie znalazło bezbronnymi. Czy sobie też co wybierzesz?

— Żeby być zbrojną, jak wszyscy — odparła Halszka — ale widzę tu coś, co się lepiej przydać może, niż taki ciężki berdysz.

— Co naprzykład?

— Patrz, te lekkie łuki, któremi bawiłyśmy się, celując do wodnych kurek nad rzeczką.

— Poczciwy Jaśko tak starannie nas uczył strzelać z nich za

szczęśliwych naszych czasów! Weźmy je sobie na gmaszek; Biernat i Matys potrafią i te ciężkie naciągnąć. A teraz uzbrójmy się w najpewniejszy oręż... w broń, co nigdy nie zawodzi. — Pociągnęła Halszkę do komnatki, gdzie obie sypiały i gdzie pod drewnianym krzyżem, zwieńczonym u stóp Chrystusa kwiatami, paliła się nieustannie lampa, ślubowana do powrotu gospodarza.

Tu obie siostry uklękły do wspólnej modlitwy, a gdy po niedługiej chwili powstały, na twarzach obu jaśniała pełna ufności pogoda, która wnet udzieliła się i reszcie Zembocińskiej załogi, gdy na głos Świerkowej zeszli się wszyscy i przy jednym stole zasiedli do spóźnionego okolicznościami obiadu.

Przez resztę dnia nie zaszło nic nowego, wchodzono na górę, rozglądając się do koła i kolejno przynosząc wiadomości z czynionych spostrzeżeń. Ludność włości snuła się po polach, schodziła się gromadnie do tak zwanej otwartej gospody, gdzie się zwykle na gawędę i poczęstunek zbierano, kupki ludzi kierowały się do lasu, zkąd wkrótce donośne śpiewy i krzyki dochodziły nasłuchujących, Pod wieczór dopiero wszystkie te gronka poczęły się zbierać blizko dworu i nim zmrok zapadł, ścisnęły się, jak w południe pod bramą. Wołano o otworzenie, dobijano się do wrót drągami, krzyczano, hałas był wielki, potem napastnicy rozłożyli się wygodnie na stoku wzgórza, słychać było śmiechy, śpiewy, rozmowy, we dworze zaś cisza była zupełna, żadne światło nie gorzało, przynajmniej od strony wchodowej. Znać jeszcze nie było. stałego planu napaści, bo w jakiś czas oblegający poczęli się rozchodzić i przed północą oprócz kilku ludzi u bramy, jakby na straży zostawionych, nie było już pod ostrokołem nikogo.

Noc przeszła spokojnie, choć na przemiany jedna z domowych osób czuwała na gmaszku, pozierając na wszystkie strony; świt zastał

tam Małgorzatę, z poranna modlitwą na ustach. Po przebudzeniu się wszystkich i poleceniu dnia Bogu, ze wszystkiem co w nim nastąpić mogło, odbyto krótką naradę i oczekiwano spokojnie wypadków. Dobrze już dzień pogodny jaśniał z nieba, gdy znów ku wzgórzu, na którem nasza wznosiła się twierdza, poczęły ściągać tłumy; powtórzywszy znów żądanie otworzenia wrót napróżno, poczęto pod nie przysuwać kamienie i będące w pobliżu pniaki, by sobie wejście wierzchem ułatwić; inni próbowali wysadzić bramę drągami, ale świeże zawalenie trzymało silnie. Oblężeni widzieli te usiłowania, w górnem okienku śledzono pilnie te ruchy i dla przeszkodzenia im sypano gradem kamieni, których skuteczne działanie zwiastował od czasu do czasu krzyk lub przeklęctwo. Na chwilę ustawała robota, lecz po pewnym przestanku prowadzono ją dalej i znać ze skutkiem, bo już rąk i głów dostrzedz było można; kamienie nie przestawały spadać i coraz cięższe. Matys urządził sobie tarcicę gładką, dźwigającą większe głazy, podczas kiedy dowcipnie nałożona belka wypychała je z siłą na zewnątrz; ale praca za bramą nie ustawała, radosne krzyki dowodziły, że robotnicy czują się blizkimi zwycięztwa; jakoż już kilka spojrzeń ciekawych przedarło się przez wierzch, za spojrzeniami gotowe były iść ręce i dźwigać ciała, gdy niespodziewana stanęła przeszkoda.

W powietrzu świsnęła strzała, za nią druga, trzecia, i jeszcze jedna, i jeszcze i jeszcze, bo nim Halszka swoję wystrzeliła, już Biernat na nowo ciężki łuk napinał, i tym sposobem obrona stała się regularną i bardzo napierającym dotkliwą. Nastała przerwa, znać dotknięci potrzebowali starań towarzyszy i zapał do zdobywania bramy ochłódł z tej strony. Z dworca również przerwano strzelanie i nastąpiło pewne zawieszenie broni, którego we dworze użyto na wypoczynek i posiłek, lecz pilnowano bacznie na wszystkie strony. Okazało się to potrzebnym, bo zwolniwszy nacisk od progu, próbowano szczęścia z innych stron ostrokołu. Znać silni dźwigali lżejszych, bo znowu ta i ówdzie wystawał słomiany kapelusz między ostremi pniakami, znów kamienie płoszyły ciekawych gości: lecz gdy obrońcy z jednej strony odporem byli zajęci, naraz patrząca z góry Świerkowa krzyknęła:

— Oj dla Boga! naprzeciw lamusu!...

Tam też na ostrokole, korzystając z nieuwagi broniących, pokazało się około dziesięciu śmiałków, uczepionych rękami i gotowych skoczyć w podwórze; brakowało tylko chwili, a chociaż szybko posypały się kamienie, już nie jedna noga próbowała możliwej na jakim sęku podpory, by się na niej choć na chwilę zawiesić. Niepodobna było przypuścić, by każdy cios trafił do zamierzonego celu, gdy Małgorzata zawołała na starą:

— Spuścić Lela i Polela!

Nad wiek swój szybciej podbiegła klucznica pod drzwi stajenne, gdzie uwiązane na silnych obrożach, rozdrażnione krzykiem i walką toczącą się blizko nich, rwały się dwa ogromne brytany; ręka znajomej staruszki, co im zawsze żywność podawała, bez trudu uwolniła kosmate szyje nowych zapaśników, a Lel i Polel jak dwie strzały poskoczyły ku ostrokołowi i poczęły podskakiwać zażarcie ku zwieszającym się z niego stopom. Biada tym, co nie dość wcześnie cofnąć się potrafili, których choć koniec łyczanego obuwia dostał się pod zajadłe kły brytanów; krzyki, klątwy i jęki, równie jak krew spływająca po kłodach, świadczyły, że oblężonym dzielna pomoc przybyła. Rozszalałe zwierzęta, nie zaspokoiwszy swego zapału należycie, poczęły obiegać wnętrzne podwórza, trzymając się ogrodzenia, bo pod niem najbliżej czuły nieprzyjaciół i słyszały ich ruchy; to je też ocaliło, bo z zewnątrz spadł grad szczap i głazów w podwórze, lecz te pociski, padając na środek dziedzińca, nikomu nie szkodziły.

Cały dzień zszedł w ten sposób. Oblegających było mnóstwo, mogli więc spoczywać na przemiany, niepokojąc tu i ówdzie ściśniętych dokoła mieszkańców zameczku, ale ci, zmuszeni pilnować się i bronić na wszystkie strony, upadali prawie ze znużenia. Stara klucznica podawała wszystkim po kolei wodę, żur przewarzony z chlebem, a w południe świeżo wydojone mleko, by jakkolwiek siły walczących utrzymać, bo o należytym posiłku nie było czasu myśleć, ale poglądając po sobie wzajem widzieli wszyscy, że się tak długo utrzymać nie będzie podobna. Małgorzata, patrząc na bladą twarz i chwiejącą się postać siostry, kazała jej iść do

sypialni i położyć się spokojnie, zaręczając, że po niedługiej chwili zbudzi ją do roboty. Na wierne sługi swoję nalegała, by podczas przestanków w walce starali się nabrać sił nowych w spoczynku i pożywieniu się, którem wyłącznie zajęta Świerkowa, ustawiała obficie dzbany i misy po stołach i ławach.

Młoda kobieta sama zdawała się niestrudzona i nieustraszona, pomimo że jakby dokoła czarodziejskiego kręgu, wrzały i huczały głosy wzburzonych i zawziętych, a teraz już i mściwych duchów, podrażnionych zawziętym oporem tam, gdzie zdawało im się że wejdą, bez trudności i straty. Już się miało ku wieczorowi, gdy powoli ucichły szmery i groźne poruszenia. Odetchnęli oblężeni, lecz z ciekawością rzucili się do górnych okien i spostrzegli, że część oblegających rozbiegła się ku włości, a niezadługo ujrzeli ich wracających. Każdy miał w ręku lub na ramieniu łopatę, lub motykę; widocznie do innych celów inny sobie sprowadzili oręż. W niedługą chwilę Zembocińska pani usłyszała pod ostrokołem niedaleko od bramy złowieszczy stuk żelaznych narzędzi; znać postanowiono podkopać ogrodzenie.

— Słyszycie? — zapytała dwóch swoich towarzyszy — to będzie źle!

— Słyszymy — odparł Biernat — uspokójcie się, pani, niech się pobawią! Myślą oni, że tu powtykano kołki byle stały, ale ich tam blizko tyle w ziemi, co na wierzchu; a jeszcze jak dobrze trafią, to się znajdą i samołówki, założone na dzikiego zwierza.

Stary tryumfował widocznie, znał dobrze siłę ogrodzenia, ale Małgorzata nie miała w jego trwałość tyle zaufania i czoło jej dotąd nieugięte pochyliło się nieco; widziała, że dość było jeden lub dwa pieńki poruszyć, by dla całej tłuszczy wejście otworzyć. Na razie jednak nie było co robić; nastała chwila przymusowej bezczynności wewnątrz, zewnątrz za to ochoczo, z krzykami i pogróżkami trwała usilna praca.

Naraz od lasu dał się słyszeć odgłos myśliwego rogu, towarzyszyły mu przeciągłe tony ligawki; przerwano kopanie, po chwili milczenia porzucono narzędzia, postawiwszy przy nich kilku wyrostków, kilku pozostawiono, jakby dla straży, przy bramie. Tym

czasem niezwykłe o tej porze dźwięki powtarzały się coraz, łącząc się z brzękiem i rozmaitą gędźbą, zdawało się, że jakaś ochocza gromada śpieszy w pomoc oblegającym. Przez chwilę zdawało się, ie podedworem jakieś było wahanie, potem narada, nakoniec wołania:

— Pójdźmy! pójdźmy! toż nam ztąd nie uciekną; jak wrócim to się znowu poszarpiemy; może skuteczniej, więcej nas będzie — zuchwałe głosy przy stukaniu we wrota wołały:

— Pójdźcie z nami! Na sobótkę, na wesołą! Pójdźcie piękne panie!

Niezadługo jednak jedni za drugimi poczęli się rozchodzić ku lasowi; byli tacy co chromali, niektórych prowadzili drudzy, mocniej trafieni dawno już pociągnęli do włości, lub ich inni ponieśli, dość że w pewien czas już tylko ustawieni na czatach pozostali pod zdobywaną twierdzą. ...;

— Co im się stało? — zapytała nakoniec Małgorzata, dziwiąc się ciszy i spokojowi, który tak niespodziewanie gwar i wrzaski zastąpił.

— Jutro świętego Jana! — rzekł Biernat — to sobie dziś sobótkę wyprawiają.

— Dawno o tem gadali, przerwała Świerczyna i pozamawiali sobie gęślarzy i gęślarki z daleka. Trąbilić na nich. Będą hulać dopiero!

* * *

Na obszernej w pośród lasu polanie zebrała się cała ludność włości; nie ci tylko, którzy się dobijali do dworu, ale kobiety i dziewczęta pozostałe po chatach, stare niewiasty prawnuki już kołyszące, a pamiętne niejednego pogańskiego obrzędu, co się za Masława tu i ówdzie po kraju ukazywał, ciekawe były, czy też teraźniejsze sobótki podobne będą do tych, które im z młodych lat jeszcze w pamięci pozostały. Tłumy te kroczyły w leśnej pomroce, pilnie czegoś szukając; na środku polany z gładkich i cienkich sosnowych pni ułożono stos obszerny: siedm na podstawę, pięć na drugą, warstwę i trzy na wierzchołek ułożono kraciasto, prze

rzucając głogiem, tarniną i innemi krzewy. Na głazach w półkole zatoczonych posiadali przybyli goście: dwóch starców siwobrodych, trzymających w rękach muzyczne narzędzia obwinięte zielenią" kobiety dźwigające pęki ziół rozmaitych, kilka pacholąt z brzękadłami, silny strzelec z dalszego boru z potężnym rogiem tura, pastuszkowie z ligawkami i fletniami; dalej starsi gospodarze, a już na murawie i cała ludność porozsiadała się wygodnie, zawsze ku jednej przeważając stronie, by nic z uroczystości odbyć się mającej nie utracić.

Skoro już się wszystko w niejaki ułożyło porządek, podano czarę napełnioną miodem jednemu z gęślarzy; ten podniósł się wraz z towarzyszem swoim i oba poważnie postąpili ku stosowi, który z gotowem w ręku łuczywem otoczyła młodzież cała, czekając na znak, by rozpocząć sobótkę. Gęślarz trzymający czarę podszedł aż do pni sosnowych, wylał na nie miód i pobrzękując na strunach swojej gęśli, rzekł:

Za szczęście nasze

Jako bywało,

Święćmy tę czaszę!

Lado! Kupało!

W tej chwili smolne łuczywa podłożono pod suche chrósty, wypełniające przedziały stosu, wszystkie narzędzia razem zabrzmiały i z wszystkich ust prawie wychodziły tłumne okrzyki: Łado! Kupało! Okrzyki pogańskie, ale nikt na to nie uważał, kiedy przy nich. bawić się miano ochoczo.

Stos zapłonął jasnym płomieniem; poważniejsi powrócili na swoje miejsca i poglądając na ogień bawili się opowiadaniem, to starych baśni, to nowszych wypadków, nie jedna powieść zaczynała się od słów: "Za Wielkiego Bolka" albo: "Za nieboszczyka króla." Słuchano też z wielkiem zajęciem, jak Zembocińscy opowiadali o dzisiejszych swoich usiłowaniach i niejeden z tych, co ich nie dzielił, dopiero co przybywszy na miejsce zabawy, kręcił głową, mówiąc:

— A to zuch białogłowa! no! no!... nie wstydzę wam?

— Jeno się tu dopali — odpowiadali pytani — dokończymy swojego.

— My wam pomożemy!

— Im nas więcej będzie, tem lepiej, a podzielić się będzie czem. Jak teraz, tak i od najdawniejszych czasów, młode dziewczęta

miewały u nas piękne i donośne głosy, a przy zdarzonej sposobności lubiły śpiewać, bo ich chętnie słuchano, po powieściach zatem nastąpiły piosnki, dalej wróżby. Każda dziewucha strojna była w zieloność: ta miała wieniec na czole, tamta przepasana była bylicą; ta niosła rucianą, wiązankę, ta pęk ciemnych i pierzastych liści paproci; coraz to która podchodziła do gęślarki z zapytaniem i objaśniona przez nią. podążała ku płonącemu stosowi, rzucała w płomienie przyniesione ziele i patrzała ciekawie, jakim płomieniem wybuchnie, czy się w iskry ciche rozsypie, czy z trzaskiem do góry wyskoczy; z tego wyciągały wróżby i stosownie do tego czy pomyślną, niepewną, czy złą była, odchodziły wesoło, obojętnie albo frasobliwie.

Ogień pełnił swoje zadanie; przepalały się smukłe i miękkie pieńki sosnowe, parobcy zsuwali na kupę żelaznemi osękami te, które gorejąc staczały się od ogniska, na skrajach jego przez stosy płonących gałęzi, w osobne ułożonych żary, młodzież próbowała skacząc siły i zręczności swojej, w nagrodę zyskując oklaski lub śmiechy. Czasze krążyły w koło, bo z otwartej gospody dostawiono kadź miodu, towarzyszyły im pieśni, gwary, po trosze i swary, a stos płonął spokojnie, jasno, w powietrzu była cisza, najlżejszy nawet wietrzyk nie poruszył płomieni. Sobótka powiodła się po nad wszelkie oczekiwania, czerwona łuna rozpostarła się po lesie, blask jej odbijały pola, łąki i wody małej rzeczki, wpadającej do Szreniawy i ona sama choć dalsza i szersza, kościół i zamek Zembociński zdawały się płonąć krwawą pożogą, a nawet odległe i senne teraz chaty włości taką, samą oblokły się barwą. Północ już była, kiedy strudzona zabawą, ludność pomyślała o. powrocie. Nie myślmy, że utonąwszy w niej całą duszą, zapomnieli wszyscy o Zembocińskim dworze. Straż pozostawiona przy nim nie była tyle poświęconą ogólnej sprawie, by się dla niej wyrzec tak ponętnej i tak

rzadkiej uroczystości, jak sobótka z gęślarzami i miodem; powoli wymykali się od wrót.

— Któż je tam otworzy? kiedy z jednej i z drugiej strony zawalone, a co do porzuconych narzędzi? — co komu teraz po nich, kiedy wszyscy w lesie? — z dworu przecież po nie nie wyjdą.

Ale zaledwie wiotkie ich postacie mignęły się u ogniska, gdy starsi parobcy zebrali się w kółeczko, naradzili pocichu, a potem ciągnąc węzełki powiązane na porwanem łyczku, losem zebrali z pośród siebie nową straż do zameczku. Ponieważ zaś pomiędzy nimi rozegrać się miała sprawa o główną zdobycz zamku, nie żałowali niedokończonej zabawy i czar niedopitych, lecz pośpieszyli ku dworowi i w miejsce poprzednich strażników zasiedli u wrót ' wchodowych.

Zupełne milczenie panowało za nimi. Nowi stróże mieli ztąd pyszny widok, jakiego tylko mieszkający w pobliżu wulkanów używają, do syta: wszystko dokoła w gorejącej fali skąpane, a zdaleka tysiączne odgłosy, zlane w jeden chór ogromny, złagodzony oddaleniem, pyszną do widoku tworzył przygrywkę.

— A one? czyżby spały? — szeptali między sobą; ten spokój tak przeciwny zgiełkowi, który dopiero co opuścili, onieśmielał ich mimowoli i radzi już byli, gdy się od lasu poczęły pojedyncze wysuwać postaci, gęściej coraz postępując. Zbliżywszy się ku łące rozproszonym tłumem, pod wzgórzem ścisnęli się na nowo, ustawili w ład niejaki, jakby na zakończenie uroczystości; guślarze i muzyka stanęli na przedzie, kobiety, których przez cały dzień widać nie było, strojne i rozbujane śpiewem i skakaniem, szły wraz z drugimi, powiększając gwar i ruchliwość całej gromady, wzmocnionej próżniaczym i swawolnym z sąsiedztwa motłochem.

Gotowali się oni na odpór, próżny teraz przy wielkiej liczbie i mocnem postanowieniu napastników, zdziwiła ich więc głucha cisza, w jakiej dom stał pogrążony. Podstąpili pod wrota; na pnie i kamienie, które pod nie od progu zatoczono, weszło śmiało kilku młodszych kmieci, otaczali i wspierali ich sąsiedzi. Znany z zuchwalstwa Jurko potrząsnął kędzierzawą głową, a uderzając we wrota siekiera, zawołał:

— Hej Małgorzato! wdowo Strzemieńczyka! Każ otworzyć bramę gościom. Dosyć obrony! Już i krew pociekła, niech będzie pokój!

Milczenie odpowiedziało na to i kilka innych wezwań; tłum się burzyć zaczął, rzucono się do łopat i siekier, ale to za długa była robota, któś krzykną:

— A co to? czy już do szczętu wygasła sobótka? Drugą tu sobie zróbmy!

— Sobótka! sobótka! wrzeszczały tłumy wzburzone i w jednej

chwili podłożono ogień pod bramę; suche belki zajęły się jak słoma, z trzaskiem i szelestem płonął próg i niedawne zatarasowanie, a skoro tylko na pół przetlone drzewo dało się rozbić żelaznemi osękami, które wielu przybyłych niosło w ręku od stosu, rozwalono szerokie przejście, porozrzucano zgliszcza i cała kupa wdarła się na dziedziniec. Kobiety, nasłuchawszy się o obronie, pozostały nieco w tyle, lecz widząc, że cisza nieprzerwanie panuje, wysunęły się naprzód i jako po większej części znające drogę i domowe zakąty, stały się przewodniczkami.

Drzwi wchodowe stały otworem, ale na próżno cisnęła się w nie tłuszcza, napróżno rozsypała się po komnatach i alkowach, napróżno trzeszczały szczeble drabiny prowadzącej na gmaszek — w dziedzińcu ani we dworze nie było nikogo. Zajrzano do stajni i obórki, poodwiązywane od żłobów konie i krowa, przerażone łuną, tuliły się przy nich ze strachem, zajrzano pod daszek studni i jakby ogólne milczenie było zaraźliwym, wrzeszczące dotąd kupy cichły powoli i już tylko półgłosem udzielano sobie wzajemnie spostrzeżeń.

— Uciekli nam, uciekli wszyscy!

— Ale gdzie? przecież widno było jak we dnie!

— Uciekli... ale którędy?

Rozpoczęły się poszukiwania; obchodzono starannie ostrokół, czy gdzie naruszonym nie został, nie znaleziono ani śladu; z łuczywem przeglądano będący pod dworem loszek, ale widocznem było ze od zimowych zapasów nie był używanym; nakoniec pomyślano o lamusie. Że jednak goście z sąsiedztwa najprzód rzucili się na

zbroje, wyprowadzili konie i co się tylko dało wynosili z mieszkania, nie podobało się to miejscowym, dla tego zapowiedzieli pomocnikom swoim, że do lamusa pójdą sami, zrobili wybór pomiędzy sobą. i poszli.

Drzwi okute i na ciężkie zamknięte wrzeciądze odbiwszy, weszli do środka i nie żałowali, że się obeszli bez pomocy sąsiadów; na policach i hakach wieloletnie zapasy, jeszcze może od rodziców pana Mikołaja, otaczały wszystkie ściany, ale tego wszystkiego nie tyle byli ciekawi, mieli czas na to, szukali tylko schronienia tajnego, którem mogli im ujść poszukiwani, lub się w niem ukryć bezpiecznie. Zaglądając pod półki, poruszając wiszące futra i szaty, jeden z ciekawych natrafił na otwór.

— Tu, tu, za mną! — zawołał i wnet jeden za drugim wsuwali się w ciasne przejście, popychając jedni drugich i depcąc sobie po nogach; po jakich dziesięciu krokach idący naprzód krzyknął:

— Woda!

— To nic, idźmy dalej!— wołano za nim.

— Ja nie pójdę, puśćcie mnie nazad, ciemno i mam już wodę po za kolana. Wyciągnąłem nogę naprzód, tam głębia!

Silnym ruchem obrócił się, a wołając: Wychodźcie! to musi być studnia, jeszcze nas zaleje!— przeraził idących za sobą i prędzej niż weszli, powrócili na dziedziniec.

Przez czas ich poszukiwań zmieniło się powietrze; łuna znacznie pobladła, na czystem dotąd niebie poczęły się kłębić chmury, z oddalenia słychać było głuche grzmoty, a błyskawice próły zygzakiem kłęby dymu i coraz ciemniejsze obłoki; ludziom zaczęło się jakoś robić nieraźno; powoli, nieznacznie, powysuwali się za bramę, a i tam nie wszyscy byli ciekawi końca; kobiety zazwyczaj bojące się burzy, najpierwsze daty przykład odwrotu, za niemi poszli inni, obcy dobijali się do ogrodzenia, za którem rżały robocze konie i ryczało bydło, miejscowi sami nie wiedzieli co począć.

Nakoniec zebrali się dokoła guślarze, którzy pobrzękując na pojedynczej strunie, widocznie zwoływali ku sobie ludzi, a gdy ich sporą, do koła ujrzeli kupkę, rzekł starszy głośno:

— Moi ludzie! znać tu jakąś wyższą siłę. Nie ma już na co

czekać; dom nie ucieknie, zresztą zostawcie stróży. Musieliśmy coś chybić przy sobótce, to się nie wiedzie.

— A może... — rzekł drugi starzec — może te niewiasty są mocniejszymi od nas guślarkami?...

Słowa te rzuciły ogólny popłoch na tłumy, tem więcej, że grzmoty wzmogły się w tej chwili i deszcz ulewny puścił się z chmur potokiem; kto mógł uciekał, słychać tylko było nawoływania dokoła, bo nagle ściemniło się zupełnie, a gdy ranek zaświtał, jak okiem zajrzeć czystą i pustą była okolica, tylko od lasu po wielkich ogniskach dogaszonych deszczem unosiła się mgła wilgotna w kłębach i kosmykach.

Kiedy na odgłos myśliwskiego rogu oblegający dwór Zembociński oddalili się ku lasowi, rozstawiwszy pod nim młodych strażników, ci poczęli na swoją rękę próbować oblężenia, to wspinając się ku bramie lub częstokołowi, to krzycząc, to zabierając się do podkopywania, przyrzekli bowiem pilnować oblężonych i w razie dostrzeżenia czego podejrzanego dawać znać do lasu; chcieli zatem dotrzymać słowa i zabawiali się jak mogli, by się nie pospać i nie uledz pokusie. Oblężeni tymczasem zebrali się na radę w dalszej komnacie. Przy stole, na którym Świerczyna pozostawiła ostatnie misy, siedziała na drewnianym stołku Małgorzata; lampa olejem napełniona rzucała blade i ponure połyski na strudzone jej lica, oczy podkrążone sinemi pierścieniami i czoło w głębokie marszczki ściągnięte; obok niej Halszka zbudzona niedawno, lecz jeszcze nie wypoczęta, z trudnością dźwigała bolącą głowę; naprzeciwko dwaj starzy słudzy, na rozkaz pani zasiadłszy na ławie, oczekiwali na pierwsze jej słowo, Świerkowa zaś, jak zwykle, kłopotała się, to ustawieniem jadła i napoju, to poprawianiem lnianego kosmyka u lampy. Smutno spojrzała dokoła żona Strzemieńczyka po ścianach, sprzętach i wszystkiem, czego jeszcze tak niedawno opuścić niechciała, po ludziach, co tak wiernie przy niej wytrwali i rzekła:

— Mówcie, co czynić mam? Śmierci się nie lękam, aleć nie sama jedna tu jestem. Za siostrę rodzicom odpowiadam, wy też macie

rodziny, którym życie wasze drogie. Co czynić?... Chciałabym głową własną obronić krwawą pracę mojego męża; ale czy podołam?...

— Pani nasza — rzekł Biernat — za godzinę, za dwie, powróci tu cała zgraja, a powróci podpiła i rozszalała, nie oprze się tu nasza siła. Jeżeli zginiemy, toć i dwór i wszystko przepadnie w ich rękach. A ja znam pana Mikołaja, bom go od pacholęcia wychował; onby wolał stracić całe dziedzictwo, niż się dowiedzieć, że choć jeden, włos spadł z waszej głowy.

Rozjaśniło się na chwilę spojrzenie Małgorzaty.

— Więc co począć? — spytała.

— Uchodzić, pani! Uchodzić, póki czas.

— Mnie nic nie będzie — rzekła Świerkowa — ktoby tam o starej babie w taką porę pamiętał. A później to się jakoś wkręcę między drugie.

Ale Małgorzata nie miała, zamiaru zostawiać po za sobą ruchliwy język klucznicy, rzekła więc:

— Albo wszyscy, albo nikt! Ale i tak rozdzielić nam się będzie trzeba; jedni się puszczą wodną drogą, drudzy suchą.

— Rozkazujcie, pani! Wszystko jest gotowe, a i nas dwojga na obie drogi wystarczy.

Swierczyna weszła na gmaszek, rozejrzała się dokoła i wróciła donieść, że chłopaki od wrót odeszli już w połowie, że pewnie niezadługo żadnego nie będzie; możnaby zatem wierzchem bramy spuścić się bezpiecznie.

— Nie, tamtędy nie pójdziemy — odparła pani domu — widno jest, musieliby nas zobaczyć, a zresztą nie w tamtą, udamy się stronę. Słuchajcie, Świerkowa! wy z Matysem na rzeczce znajdziecie tratewkę i popłyniecie Szreniawą, a gdzie będzie można, wysiądziecie na lewym brzegu i przebierzecie się do stryja Benka, albo do Brzezia!

— O Matko Najświętsza! tylko my dwoje? A wy, panie moje, gołąbki moje, co się z wami stanie? Co powiem matce waszej?

— Powiedźcie jej, że znajdziemy tu uchronę — rzekła Małgorzata — jeżeli mogą, niech nam z pomocą pośpieszą. Tymczasem, Bóg najpewniejsza ucieczka!

— Czemuż się wy dwie nie puścicie tą drogą? — spytała

sługa.

— Bo tratewka dwie tylko uniesie osoby, a naszych sił do wiosłowaniaby nie starczyło. A potem, drogi nie znamy i nie wiem, czy Halszkaby wytrwała. Poznaliby nas może. I ja tu do końca w blizkości zostać powinnam i muszę.

— Idźcież z Bogiem! — mówiła dalej wzruszona do ściskających jej kolana dwojga sług starych. — Niechaj was Bóg prowadzi Ucałujcie odemnie nogi drogiej matki. Do widzenia kiedyś. — Teraz zwróciła się do Halszki i obejmując ją. tkliwie, a kryjąc łzami zaszłe oczy, rzekła:

— Daruj, siostro droga! daruj, jeżeli zuchwale a nieoględnie zatrzymałam cię przy sobie na niepewne i może ciężkie losy. Takaś młoda, świat się tobie uśmiechać powinien, a kto wie, co nas czeka, i czy się dostaniemy żywe do ukrycia, które nas ocalić może..

Halszka przytuliła się do siostry i równie rozrzewniona, całując ją, rzekła:

— Uspokój się, Małgosiu, będzie jak Bóg zechce. Przynajmniej będziemy razem.

Jedną myślą wiedzione poszły znowu do krzyża i w gorącej modlitwie poleciły życie swe Bogu. Wierni słudzy poszli za niemi, a przez chwilę we dworze Zembocińskim wszystkie kolana kornie zgięte, wszystkie czoła były pochylone i wszystkie serca szczerą i jedną prośbą podniosły się ku niebu.

Powstawszy, Małgorzata wyciągnęła obie ręce:

— Uściśnijmy się! — rzekła. — W tej chwili ramiona splotły się razem, braterski uścisk i łzami zaszłe oczy złączyły tę garstkę ludzi na złą i dobrą, blizką lub daleką dolę.

— A teraz w drogę! i cicho! — szepnęła jeszcze Małgorzata. Biernat stanął na przodzie, za nim szła pani opuszczanego domu, trzymając siostrę w objęciu, w ręce zaś mały toporek, jakby do ostatka nie chciała pozostać bez broni; dwoje starych dążyło za nimi. Pod samą ścianą przesunęli się ku lamusowi, będącemu punktem najodleglejszym od bramy, przy drzwiach zatrzymali się trochę, by zbadać, co słychać z zewnątrz; żaden głos się nie odzywał

w pobliżu, z oddalenia tylko szumiały i dźwięczały rozliczne tony. Biernat pchnął drzwi ciężko okute i wszyscy znaleźli się w ciemności; on przeliczywszy obecnych zamknął drzwi napowrót, obrócił wielki klucz dwa razy we drzwiach, a gdy zaskrzypiały rygle, wyjął go z zamku i na blizkiej policy położył. Od kilku już tygodni przezorny starzec przygotował na wszelki wypadek ucieczkę, i tak był wszystko urządził i wypróbował, żeby się w nagłym razie i sam nie zbił z tropu a nie pomylił.

Znajdujący się w lamusie przez chwilę jakąś sądzili się otoczeni ciemnością, lecz wnet oczy ich oswoiły się z ciasnym widnokręgiem, oświeconym czerwonawą, wdzierająca się przez małe okienka łuną okolicy; wtedy Matys wziął za rękę Świerkową, mówiąc:

— Chodźmy! tylko, cobyście spotkali, nie krzyczcie, mógłby kto usłyszeć i wszystkoby przepadło!

Doszli do ściany, Biernat odchylił przed nimi zawieszone pęki odzieży, za którą znikli jakby za zasłoną. Stary sługa postał trochę nasłuchując... do ucha pozostałych doszedł stłumiony głos klucznicy:

— Woda! woda, o dla Boga!

Jeszcze z pacierz postał Biernat u otworu, potem rzekł:

— Bogu dzięki! już dochodzą do brzegu. Teraz na nas!

— Czy także przez wodę pójdziemy? — spytała Halszka.

— Gorzej, ziemią; ale nie bójcie się panie, w Bogu nadzieja, że i my się wydostaniemy.

— Któż pójdzie pierwszy? — zapytała Małgorzata. — I gdzie bezpieczniej?

— Wszędzie bezpiecznie jak Bóg pozwoli, i wszędzie, jak dopuści, może być niebezpiecznie. Co do porządku, ja muszę iść pierwszy; nie byłem tam od świtu, mogło się co popsować.

— Idźcież! — rzekła młoda kobieta; — teraz Halszka, a ja na ostatku. Nie opieraj się dziewczę, ty ledwie się trzymasz na nogach, będziesz miała pomoc z dwóch stron w razie potrzeby.

— Panie moje! — rzekł jeszcze Biernat; — nie traćcie serca, będzie trochę ciemno i duszno, ale to nie potrwa długo.

— Wiem — mówiła Małgorzata — ale idźmy już, czasu niema.

I za ten sam pęk szat zwieszony do podłogi, który zakrył dwoje starców, weszło teraz troje uchodzących. Halszka trzymała rękę na ramieniu Biernata, a choć ręka ta drżała, młode dziewczę nie wyrzekło ani słowa. Małgorzata jedną rękę splotła z dłonią siostry, druga poprawiła uniesione fałdy wiszącej odzieży, by znów do podłogi spływały i znaleźli się w ciemnem, ciasnem i wilgotnem przejściu, gdzie po kilku krokach zwrócili się na prawo.

Ciasno było i nizko; Małgorzata z trojga najwyższa, uchylała głowę, by nią nie okraszać ziemi, pyłu i drobnych korzonków, zwieszających się jak nitki; pod nogami mieli kamienie, znać miejsce to brukowanem było kiedyś. Z początku schodzili na dół, potem kilka kroków po równej drodze.

— Jużeśmy za częstokołem! — ale kobiety zaledwie dosłyszały" tych słów starca, ścieśnione ściany pochłaniały je zupełnie, a brak powietrza nie dopuszczał oddźwięku. Obie czuły pierś ściśnięty i przytłoczoną, Biernat przyśpieszał kroku pod górę, Halszce zawracało się w głowie i tylko silna wola wstrzymywała ich od upadku.

Nakoniec! — ze wszystkich ust wydarł się cichy głos:

— Ach! Bogu dzięki!

Świeże powietrze owiało ich czoła i znaleźli się w nowym otworze, dochodzącym do ich kolan; Biernat ostrożnie suwał nogą, póki nie natrafił na spory kamień, po którym się wydobył poza ten próg wysoki i wskazując Halszce drogę, podał jej rękę i dźwignął dziewczynę na wywyższenie.

— Czy już? — spytała.

— Do połowy — odrzekł Biernat — ale dobre i to! Małgorzata za przykładem siostry wydobyła się także z ciasno

ty, odetchnęli wszyscy głęboko i spojrzeli dokoła. Stali wtedy w bardzo szczupłej przestrzeni, ale powietrze opływało ich obficie, a gdy podnieśli oczy do góry, spostrzegli gwiazdy letniego nieba, migające nad nimi i zdające im się uśmiechać przyjaźnie. Byli na dnie studni, nie tej co w dziedzińcu stała daszkiem osłonięta, ale jakiejś staraj, suchej, zapomnianej widać od dawnego czasu; długie, konary jakiegoś uschłego drzewa bujały pomiędzy nimi a widno

kręgiem. Po niedługiem odetchnieniu i zebraniu myśli, znowu Halszka spytała:

— A teraz co?

Biernat w milczeniu rozpatrywał ściany studni, rozumiała go Małgorzata, bo raz gwiaździstym wieczorem na prośby starca przyszła tu była z nim razem spojrzeć na ten ostatni środek ocalenia, gdyby już wdanym razie wszystkie inne zawiodły. Niemyślała ona go wtedy potrzebować; sądziła, że mocą, ducha i siłą. woli zdobędzie poszanowanie swojej osoby i nietykalność własności; nie przewidywała gwałtownego i tak licznego napadu; teraz przypominała sobie środki przygotowane przez starego sługę i niepewność wstępowała do jej umysłu. Starcowi szło o utrzymanie poprzednio zachowanego porządku; chciał wyjść pierwszym, potrzebował spróbować, czy można śmiało narazić dwie młode panie, czy nie należało poprawić co lub umocnić.

— Nie — rzekła Małgorzata — Halszka pójdzie pierwsza; my ją dźwigniemy, a oprócz tego ona najlżejsza.

Uwinęła siostrę w jej długą białą suknię w ten sposób, by jej ruchom nie przeszkadzała, dała jej w ręce dwa sznury uwiązane tak, że każde ogniwo stanowiło stopień sznurowej drabinki; umieściła wygodnie jednę jej nogę na najpierwszym stopniu, drugą na drugim i spytała: — Czy czujesz się dość silną, by sięgać i stąpać coraz wyżej.

— Spróbuję! — Halszka uczepiła się mocno sznura, a gdy ten się wyprężył, zawisła w powietrzu.

— Trzymasz się mocno?

— Trzymam i pójdę. — A mowę w czyn wprowadzając, sięgnęła do wyższego węzła. — Idźcież śmiało! — rzekł Biernat — macie dziesięć stopni, a potem równą ziemię.

Drżącemi usty, lecz wyraźnym głosem liczyła Małgorzata kroki swej siostry, za najmniejszym szmerem biło jej serce obawą, czy sznur dość mocny, by ją uniósł do wierzchu otworu; nakoniec przycisnęła je obiema rękoma i potok łez zalał jej oczy.

— Bogu dzięki! — westchnęła głęboko.

Halszka podług umowy zachowała się cicho, lecz dała lekki znak skoro jej stopa ziemi dotknęła. Małgorzata nalegała, by Biernat wyszedł przed nią, lecz musiała ustąpić prośbom starca, który do kolan się uchylając błagał, by wyszła zaraz.

— Może się co wydarzyć, to we dwie dałybyście mi pomoc —

mówił — a ja tu nie zginę, choćby przyszło wrócić do lamusa.

Poszła więc Strzemieńczykowa, a gdy obok siostry stanęła, nalegała na Biernata, by pośpieszał.

— Idę już — odrzekł — ale na prawo pod kamieniem, piaskiem przysypany, leży sznur, przywiązany jak drabinka do olszy, spuśćcie mi wolny koniec.

Wykonano jego wolę; pomagał sobie drabinką, lecz trzymał się głównie nowego i prostego sznura, bo wyciągnięta przez dwie poprzednie podróże, niebyłaby cięższej postaci starca udźwignęła. Nakoniec wszyscy troje znaleźli się w znajomym zdaleka zakącie, gdzie dokoła suchej a olbrzymiej olszy, która tu jak pani rozpościerała swoje gałęzie, był prawdziwy las ziół i krzaków, między któremi porzucane kamienie i popróchniałe belki wyglądały tu i ówdzie. Nazywano to zapustem, ale nikt tu nigdy nie zaglądał; tylko Biernat z młodości swojej pamiętał o suchej studni, gdzie chłopcem jeszcze wpadłszy odkryło tajemne przejście. Powiedział

później o tem staremu panu, lecz ten rzekł tylko:

— Niech to sobie tak będzie. Nie gadać o tem!

Ale później, gdy Biernat zaufanie pana Mikołaja pozyskał, chodzili tam czasem obadwa, uprzątali i umacniali ściany i sklepienie przejścia, rozlicznym ziołom pozwalając zarastać boczny otwór studni, by go przed ciekawem zasłonić okiem, któreby przypadkiem dostrzedz go mogło.

— Bóg że wam zapłać! — rzekły cicho siostry — ściskając starego sługę.

Powiedźcie — dołożyła Małgorzata — co poczniecie z sobą, bo my już same trafimy, gdzie trzeba.

Uchowaj Boże! nie znacie wszystkich chróstów i zarośli, a trzeba iść niemi, żeby kto zdala nie zobaczył; idę z wami.

Poszli zatem zarosłem po za dworcem, kierując się ku kościo

łowi, ogrodzenie cmentarza było tylko przymknięte, weszli więc bez przeszkody i przesunąwszy się wzdłuż murów świątyni, zwrócili się po za nią i znaleźli znajome sobie wejście do wieży, która teraz wraz z kościołem jaśniała rubinowym światłem. Drzwi żelazem okute były przytwarte, wszedłszy za nie Małgorzata odetchnęła całą piersią, mówiąc:

— U Boga ucieczka...

— Najpewniejsza! — dodała Halszka.

— Teraz się rozejdziemy — rzekł Biernat — stare stopnie do połowy powyjmuję, żeby komu na myśl nie przyszło zajrzeć tu; drzwi nie zamknę zupełnie, bo toby mogło zwrócić czyją, uwagę, a i sam się ukryję w nieznany nikomu kątek.

— Gdzie i kiedy was zobaczymy? — spytała uspokojona już młoda dziewica.

— Jutro wieczorem przyniosę wam tu posiłek, ale rankiem opowiem wszystko proboszczowi, by się pomodlił, a miał baczne oko na wieżę.

— Do widzenia więc! — rzekły wchodząc na schodki.

— Zostańcie z Bogiem — odpowiedział starzec i wykonawszy co postanowił, oddalił się cichutko.

Któż powątpiewa, że dwie kobiety ujrzawszy się same w bezpiecznej uchronię, w której nie mogły ich już dosięgnąć zuchwałe ramiona tych, których zdaleka widziały wysypujących się z gorejącego lasu, że w uczuciu wdzięczności wzniosły serdeczną modlitwę do Tego, który je od blizkiego niebezpieczeństwa zachował? Jeszcze z za okiennego węgła widziały ogień podłożony pod bramę ich domu, poszukiwania jakie po nim czyniono, a potem po długich, gorących modłach, ciało ich uległo całodziennemu znużeniu i sen cichy, twardy, ujął je w swoje objęcia.

* * *

Zdziwił się niepomału proboszcz Zembociński, kiedy w sam dzień świętego Jana, wracając do domu na ranne nabożeństwo z Goszczą, od przyjaciela którego w niedzielę pojechał był w chorobie odwiedzić, ujrzał w lesie ogromne zgliszcza i ślady zni

szczenią, jakie po sobie zostawiła sobótka; zdziwił się więcej jeszcze i strapił zarazem, kiedy mu domownicy opowiedzieli wypadki dni poprzedzających, bo lubo cudowności nie przypuszczał, a nie wierzył w czary, o których głośno mówiono, niepokoiło go tajemnicze zniknienie pięciu osób, bo się obawiał, czy nie wpadły w ręce motłochu, który umyślnie może zachowywał o tem milczenie.

Poczynając od pierwszego obowiązku kapłana, odprawił Mszę Stą, a potem z brewiarzem w ręku udał się na modlitwę do lipowego chłodnika, co tuż do plebanji przytykał. Tam, gdy wsparłszy głowę na ręce zamyślił się, jakimby sposobem dojść prawdy, przed zdziwionemi jego oczyma ukazał się Biernat, który mu wszystkie szczegóły dni poprzednich opowiedział, o pomoc i dalszą radę prosząc.

— Dziateczki! — rzekł maż pobożny — a na co tu rady, kiedy już Bóg tak dobrze poradził?

— Ale cóż dalej będzie, ojcze? — pytał Biernat.

— Co Bóg da! A najprzód niema nic złego; dobremu bowiem wszystko na dobre wychudzi. Pamiętasz, bracie, jak to młoda pani chodząc na wieżę, by na piękną naszę okolicę poglądać, kazała tato ponaprawiać belki i pozabijać szpary deskami?

— Jakże nie mam pamiętać? Sam przecie byłem przy tem i wyciosało się wcale gładki kącik, żeby białogłowy wolne od przewiewu miały gdzie odpocząć, jakby im się stać na schodkach sprzykrzyło.

— No widzisz, to mają gdzie usiąść, a i odpocząć; trzeba tylko pamiętać o ich pożywieniu. Ja z domu wychodzić często nie moge, boby ludzie byli ciekawi gdzie to; ty zaś bracie osiądź w plebańskiej piekarni, w lecie tam nikt nie chodzi, chleba nie pieką, tylko podpłomyki na kominie; żywności dostarczę, posilisz się, sam i na wieżę podasz.

Stosownie do tego, zaraz skoro się ściemniło Biernat wsunął się do wieży, wypytując, czy oprócz żywności czego nie potrzeba i opowiadając co widział.

— My lepiej widzimy — rzekła Małgorzata — we włości jakby spali, garstka ludzi plącze się tu i owdzie jak zwarzona i to sami starzy; na dwór patrzą zdaleka, ale za bramę żaden nie prze

stąpił. Zbliżali się do probostwa, ale i tu nie weszli; albo się wstydzą, albo boją. napomnień księdza.

— Może być; ale oto przyniosłem tu koszyk z żywnością i dzbanek z napojem, tylko nie mam jak podać.

— Spuścimy sznur jeden od Gedeona, uwiążcie u niego, a my pociągniemy.

W taki sposób zeszedł dzień, dalej drugi, piąty i dziesiąty, a płynęły powoli i ciężko młodym, dobrowolnie uwięzionym, nawykłym do ruchu i pracy; za pośrednictwem starego sługi naradzały się z proboszczem, czy nie możnaby zejść z wieży i objąć śmiało domu swego w posiadanie? Ale starzec nie radził, ludność bowiem cała, ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia i przestrachu, zapragnęła z dzieła swojego korzystać. Powoli wyprowadzono konie i trzodę z zagrody, w której je odstraszone burzą obce przybłędy pozostawiły, wynoszono domowe sprzęty, zapasy żywności, oglądano nawet lamus i zebrała się kupa ludzi nad rzeczką, gdzie dostrzeżono między spróchniałą wierzbą a wielkim kamieniem owo wyjście, od którego cofnęli się byli kmieciowie, a którędy szczęśliwie przedostał się Matys z Swierczyną. Tajemniczość nakazująca zawsze uszanowanie ciemnym ludziom znikła, domyślali się, że oblężeni odpłynęli Szreniawą i coraz śmielej w miejscu ich gospodarować poczęto. Przekładał zatem proboszcz, by poczekać przynajmniej na wiadomość z Grądów i Brzezia i pokazało się, że radził skutecznie.

Często bardzo dwie siostry zdala od okna stojąc, by nie ściągnąć ciekawego spojrzenia, spoglądały na daleką okolicę, ażaliż nie ujrzą kogo, coby się do ich oswobodzenia mógł przyczynić, ale co im nieraz zdala wydawało się znajomem i pożądanem, za zbliżeniem zmieniało się w obce i obojętne; już to szło dwoje lub troje łudzi, między którymi zdawało im się dostrzegać Matysa lub Świerczynę, już to widziały pojedynczych rycerzy, już nakoniec nieliczne poczty jezdnych snuły się drogą, nadzieja wstępowała w ich serca, lecz nie na długo, bo wszyscy mijali Zembocin, każdy szedł swoją drogą i śpieszył, nie zatrzymując się, znać miał swój cel wytknięty. Nieraz młode kobiety miały ochotę dać znak jaki

z okna, by sobie kogo na pomoc przywołać, lecz ile razy wspomniały o tem, ani Biernat, ani proboszcz nie radził, a cierpliwość zalecał.

Pomimo śmiałe i częste swoje wybryki, nie mogła starsza ludność Zembocińska zapomnieć nauk i pracy świętego męża, co ich przed kilkunastu laty nauczał tak gorliwie i czule. Wiedzieli, że jest teraz krakowskim biskupem, że wielkiego poszanowania od wszystkich doznaje, wiedzieli też i pamiętali, że od młodości znajomym był i przyjaznym panu z Zembocina, kiedy się więc w zburzeniu swojem nieco ustatkowali, wrócił im do myśli kościół i zacny przy nim mieszkający proboszcz i poczęli potrosze garnąć się do niego. Pobożny kapłan przemówił do nich mądremi, łagodnemi słowy i tyle sprawił, że odtąd co niedzielę więcej ludu płynęło do świątyni i modlono się uczciwie. Kiedy się wieść rozeszła, że tam, zkąd obcy napłynęli przybysze i ludzi do wszystkiego nakłaniali złego, pokazała się jakaś ciężka choroba i niemało owych guślarzy i swawolników sprzątnęła, zaprzestano wycieczek do lasu i uciech w nim wieczornych, a wiadomość, że w dalszej nieco okolicy kilku rycerzy popowracało do domów, ochłodziła i uspokoiła nawet burzliwsze umysły.

W świąteczny dzień, w dzień lipcowy jasny i gorący, zebrało się ludzi niemało na cmentarzu kościelnym; gwarzyli z cicha o gadkach i plotkach, krążących po sąsiedztwie, gdy nad wchodowemi drzwiami zabrzęczał znajomy dzwonek.

— Co on tam hałasuje, niby kłótliwa baba — rzekł jeden z młodszych parobków. — Żeby tak znów kiedy w Gedeona zadzwonić?

— Toby się dopiero poczciwy proboszcz ucieszył! — dołożył starszy.

— A i człekuby się weselej na sercu zrobiło, — dokończył jeden ze starych kmieci — dawnośmy naszego Gedka nie słyszeli!

Mowę od czynu przedzielało zaledwie kilka kroków, które potrzeba było zrobić do drzwi wieżowych; wnet też młodzież, zawsze skora do niezwykłego zajęcia, zwróciła się w tamtą stronę. Spostrzegł to kapłan, podążający cmentarzem do kościoła i kazał

chłopcu dzwonić co siły w sygnaturkę, spodziewając się odciągnąć tym sposobem dochodzących do wieży; ale im właśnie szło o to, by swemu proboszczowi sprawić przyjemność i otrzymać od niego pochwałę, śpieszyli zatem co mogli i wnet kilku młodzieńców stanęło w przysionku.

— Patrzcie jeno, chłopaki! — mówił pierwszy w zadziwieniu; — nie tak to niby dawno jakeśmy tu dzwonić chodzili, a oto schody całkiem się popsowały.

— Co tam schody! — zawołał śmiały i silny Jurko — toć wisi sznur od dzwonu i jeszcze z węzłem u końca; ja się najpierwszy wciągnę, Sobek za mną, a trzeci niech trzyma linkę u dołu, żeby się nie bujała.

I zawiśli we dwóch w powietrzu, lecz trzeci za słabym był, by koniec sznura utrzymać, puścił go więc i patrzał tylko, jak się bujał z swoim ciężarem i jak silne ręce krzepko za gładka linę po nad głowami swemi chwytały, gdy niespodziewanie coś mu jak błyskawica mignęło w powietrzu i w tejże chwili obaj siłacze spadli na niego, jeszcze się sznura trzymając.

— Oj! reta! dźwignijcież — wołał Jurko, czując nogę złamaną w upadku, lecz Sobek, wywichnąwszy rękę w ramieniu, nie mógł mu żadnej pomocy udzielić, równie jak ich towarzysz, którego oba sobą przywalili.

Tymczasem dzwonek kołysał się rozpaczliwie, obecni na cmentarzu tłoczyli się do kościoła, by proboszczowi nie pozwolić czekać na siebie, po niedawnych jego napomnieniach; chłopaki więc mieli ledwie dwóch rówienników swoich, którzy powoli, ostrożnie, wynosili i wyprowadzali na świeże powietrze potłuczonych i stękających a niedoszłych dzwonników.

Poczucie świętego obowiązku i głęboka w Bogu ufność krzepiła siły kapłana, który stanąwszy raz u ołtarza, z powagą i pokojem zewnętrznym odprawiał Świętą Ofiarę, pomimo iż przeczuwał; że na wieży może się ważny odbywać dramat; ale w połowie nabożeństwa dziwny odgłos uderzył jego ucho.

Z daleka jeszcze, bo od wejścia na cmentarz, dochodził tętęt kopyt końskich, a potem dawno niesłyszany brzęk żelaza, chrzęst

zbroi i chociaż przytłumiony dźwięk ostróg dał się słyszeć u drzwi, potem w przysionku, nakoniec w samym kościele podniósł się niezwykły ruch i szmer, a kiedy ksiądz odwrócił się od ołtarza, by wymówić: "Módlmy się bracia!" ujrzał w pośrodku nawy kilkunastu zbrojnych ludzi ze zgiętemi kolany i pochylonem czołem, a na przodzie klęczał ogłoszony za zabitego sam Mikołaj Strzemieńczyk.

W oczach sługi bożego zajaśniał promień radosny, głos jego zadrżał, ale twarz pozostała spokojna; nie przyśpieszył ani jednego ruchu, nie zwrócił za siebie spojrzenia, tylko ręce wyżej podnosił w modlitwie, tylko gorącą i rzewną, wdzięczność znać było w jego wyrazach, gdy wołał:

— Pan z wami!

Mamże dalej jeszcze prowadzić opowiadanie następujących po sobie obrazów? Czyliż czytelnicy nie domyśla, się sami, że na wieży toporek Małgorzaty przeciął sznur, po którym wciągali się zuchwali, choć na ten raz w dobrych działający zamiarach młodzieńcy. Że obie niewiasty z tryumfem ze swego wyniesione schronienia, najprzód udały się do otwartej jeszcze świątyni, by serdeczne dzięki złożyć Bogu, który ich niebezpieczeństwa i strapienia tak szczęśliwie zakończył, o tem także zbytecznie byłoby mówić. Po ciężkich przejściach nastały dni radości, spokoju i pracy, bo opróżniony dom trzeba było zaopatrywać na nowo we wszystko, czego nietylko na osiedlenie się w nim teraz, lecz i na pomieszczenie gości było potrzeba, pan Mikołaj bowiem przywiódł z sobą przyjaciół kilku i wojenną swoją drużynę, a niebawem nadjechali rodzice Małgorzaty i Halszki.

Do Kijowa oddawna nadchodziły niepokojące wiadomości, lecz król Bolesław, nazwany Śmiałym i Szczodrym, niezważał na nic, lekce sobie ważąc rozruchy podnoszące się w kraju, przekonany, że za powrotem urokiem swego imienia wszystko to uspokoi. Przyjmowany z początku chętnie i okazale, odpłacał swym gospodarzom wspaniałem ugoszczaniem ich nawzajem, nie bacząc, że te ciągłe uczty i hulanki miękczyły rycerskiego ducha i kaziły obyczaje jego zastępów, a nakoniec, że wojownicy, gotowi za swoim

królem iść w groźny ogień bojowy, opuszczali go wśród biesiad, by śpieszyć do zagrożonych rodzin i własnych bronić progów.

Na częste nalegania o powrót do kraju, nie mogąc się z polubionej wybrać sam gościny, wezwał kilkunastu zaufanych sobie mężów, dozwalając im, a raczej polecając, by go poprzedzili i starali się o ile można ład i spokój w Polsce przywrócić. Pomiędzy nimi był też Strzemienczyk i Pietrasz z Brzezia; jednemi śpiesząc drogami, na ich rozdziale rozjechali się każdy do swego domu, obiecując sobie zebrać się wkrótce.

Pietrasz i Jaśko zastali żonę i matkę w ciężkiem strapieniu pod wpływem opowiadań Matysa i Swierczyny, a niespokojną brakiem późniejszych wiadomości, wybierającą się do Zembocina; zabrali się więc z nią razem, Matys, Świerczyna i Rzepka nie dali się w domu zatrzymać, pragnąc jak najrychlej ujrzeć swoje młode panie, lub przynajmniej dowiedzieć się o ich losie.

W przejeździe wstąpili do Grądów, dla wypoczynku koniom; stary Benko powstał właśnie z ciężkiej swojej niemocy i w dobrze wymoszczonym wozie puścił się za nimi do kochanych prawnuczek swoich, zamawiając sobie tylko towarzystwo Jaśka, który już na dzielnego i pięknego wyrosłszy rycerza, miał czem bawić w drodze sędziwego starca, opowiadając mu wypadki upłynionego siedmiolecia.

Pan Mikołaj, mający w dalszym zakresie działać z ramienia monarchy, rozpoczął od wprowadzenia ładu u siebie; a najprzód wiernego Biernata, który go najpierwszy powitał, jako znającego tutejszych ludzi i wydarzenia, ustanowił swoim namiestnikiem; wszystkie prace i zajęcia gospodarskie i domowe powierzył ludziom swojej drużyny, zapowiadając, że nikogo z tych widzieć nie chce, co śmierć jego ogłaszali złośliwie, a żonę jego i jej siostrę zuchwale śmieli prześladować.

To rzuciło popłoch na ludność; drużyna Strzemieńczyka pochodziła z tutejszej włości, każdy więc wraz po powrocie pośpieszył przywitać pozostałą rodzinę, a skoro naopowiadali o wojennych sprawach, o surowości króla i gwałtownym jego charakterze rozwijającym się z laty, o groźbach, jakie rzucał na tych, co swojem

wichrzeniem przyczyną, byli niepokoju i odstępstwa jego rycerzy, kiedy jeszcze dodali znane wszystkim dowody poświęcenia, dawane ciągle królowi przez pana Mikołaja i wzajemne tegoż w rycerzu zaufanie, gdy nakoniec uwierzono swoim, że Strzemieńczyk przybył po to, by na nowo zaprowadzić porządek i karać zuchwałych, zaczem król tej roboty sam dokończyć przybędzie, strach zdjął burzycieli.

Widząc zupełne pominięcie siebie w robotach około wyporządzenia dworu, w obmyśleniu wygód pięknym koniom, które później dopiero z Rusi nadeszły, widząc, że przybyła znaczna gromada ludzi z Grądów i z ich sąsiedztwa do koniecznych prac w polu, poczęli rozmyślać, że może być źle z nimi, skoro pan z Zembocina, załatwiwszy swoje sprawy, rozpocznie owe zlecone mu sądy.

Pewnego dnia, w czasie południowego odpoczynku, kiedy cała rodzina, pana Mikołaja zasiadła pod lipą, w pobliżu studni stojącą, gdy mężczyźni gwarzyli z sobą, a kobiety czuwały nad zastawieniem posiłku na obszernym z domu wyniesionym stole, ruch jakiś niezwykły i szmer dały się słyszeć za otwartą bramą, przez którą tylko co robotnicy na obiad wrócili.

— Małgosiu! Małgosiu! siadajże pani na swojem miejscu — zawołał Strzemieńczyk, a hoża, młodością i wdziękiem jaśniejąca niewiasta, zasiadła na ławie między mężem i ojcem, jak róża w cieniu dwóch dębów. Tuż obok z mleczną do pasa sięgającą brodą wsparł się na stole poważny Benko, między Jaśkiem i Halszką, którym Grądy w dziedzictwie po sobie zostawiał, a pani Hanna obok swojego męża dokończała szczęśliwego kręgu zacnych i tyle wypróbowanych członków rodziny.

Przed progiem tymczasem ukazała się gromada kmieci, a na ich czele siwy Stańko, kudłaty Błażek i Maciej poważny, a za nimi opodal cała służba dworska i gospodarska. Postali chwilę, jakby niepewni, co czynić mają i jakie ich czeka przyjęcie, a potem widząc spokojne grono pod lipą, jakby oczekujące na nich, wzięli na odwagę i przestąpiwszy próg po spalonym nowo położony, zbliżyli się do stołu, odkryli głowy i stawiając misę, na której ciemniał

ogromny, rumiano wypieczony chleb, grubo osypany solą, Maciej przemówił:

— Miłościwi państwo! Przyjmijcie od nas ten chleb i sól, a bądźcie dla nas znowu z dobrą wolą, nie bacząc, że nas także złe opętało jak i wszelki lud dokoła.

— Bardzo źle się zrobiło, starzy! — rzekł pan Mikołaj — tem gorzej, że się za was wstydzić będę musiał, bom ja tam rycerstwu a i samemu królowi mówił, że coby się złego gdziekolwiek działo, to na mojej ziemi ład i spokój będzie, bo tu poczciwi ludzie mieszkają.

— Jużci, jużci, my się sami sromamy, żeśmy sobie tak dali w starych głowach poprzewracać — mówił Pakosz, a wszyscy kiwając głowami czekali, jak ich mowa przyjętą zostanie.

Teraz, uśmiechając się, rzekła Małgorzata.

— A coby to teraz było, stary Stańku, żebyśmy tam u bramy obie z siostrą posłuchały waszej rady?

— O! jużże nam darujcie, miłościwa pani! — zawołał kmieć upokorzony — toć i patrzćć na was nie śmiemy! — I sam, a za nim drudzy pochylili się pokornie do kolan siedzącym.

Małgorzata zwróciła się do męża:

— Proszę was — rzekła — przebaczcie im, panie, kiedy mówią, że nie wiedzieli co czynili.

Właśnie w tej chwili wszedł na dziedziniec częsty teraz gość we dworze, czcigodny proboszcz, a słysząc wyrazy pani domu, przydał:

— Darujcie im, dla miłości Bożej! ja wiem najlepiej, że szczerze swojej winy żałują.

Nastąpiło więc ogólne przebaczenie, uwarunkowane rozmaicie, podług stopnia zuchwalstwa dla jednostek i nastało pojednanie szczere na tym punkcie obydwóch części narodu: pracującej rolniczej, i broniącej rycerskiej i Zembocin na nowo stał się dziedziną prawości, cnoty i pomyślności.

Tem zapełniamy skromne ramy naszej powiastki.

Jako za powrotem do kraju Bolesława Szczodrego rozpoczęły się srogie kary za popełnione przewinienia, jak obok poniżenia nie

wiast, zapominających swych obowiązków, imię Małgorzaty Strzemieńczykowej zasłynęło, jako wzór i przedmiot uwielbienia po całej Polsce, jak nakoniec król, bezczynnością i samowolą poza domem zepsuty, chciał i w kraju takież życie dalej prowadzić, a napominany o to przez świątobliwego biskupa Stanisława stał się jego zabójcą i w żalu a wstydzie z ojczyzny uchodzić musiał — to już do znanej polskim dzieciom historyi należy.

Z ŻYCIA WIELKIEGO WOJEWODY.

Z ŻYCIA WIELKIEGO WOJEWODY.

A! był to rycerz polskiego przymierza,

Bo pamięć dziejów łączył do pacierza.

W. Pol.

A kto rycerzem, ten już po zakonie

Znać to powinien, czego bronić trzeba;

Więc najprzód stawać ma w wiary obronie

I Maryi Panny, tej Królowej nieba,

Potem w obronie granicy — i basta!

Bo reszta z tego już człeku wyrasta.

W. Pol. Mohort.

Było to na Morawach, w tym kraju urodzajnym, co jak szmaragdowa równina leży ukryty przed sąsiadów chciwym wzrokiem i otoczony ze wszystkich stron górami, zdaje się przeznaczonym na używanie ciszy i spokoju, pod ścisła strażą zbiegających się dokoła górskich łańcuchów. Na wschód bowiem od Węgier oddzielają go Karpaty, na północ od Szlązka Sudety, zwane tu Jasienicami, od Czech Tatry morawskie, na zachód ku południowi Bieskidami zwane i tworzą niby pas obronny tej cichej i żyznej ziemi. Ale Morawia, po długich rozterkach pomiędzy słowiańskiemi plemionami, przyłączoną została do Czech, a Czesi pod koniec XIgo wieku rzucili się orężnie na Polskę, która chcąc najskuteczniej oddalić wroga od swoich granic, postanowiła wkroczyć zbrojnie w własne jego progi i w tym celu liczne zastępy polskiego rycerstwa stanęły w pięknej Morawii.

Pogodną wiosną, nad brzegiem szumiącej Morawy rozłożył się obóz wojenny; namioty dla wodzów, szałasy z gałęzi dla znakomitszych rycerzy, a dla podrzędnych wojaków gęste jaworowe

konary tworzyły cienistą uchronę. Pochód był długim i utrudzającym wśród górzystej okolicy, spoczynek okazał się koniecznym tem więcej, że ludzie i konie potrzebowali posiłku. Skoro się tylko rozpatrzono w położeniu, wnet z jednej strony zaczęto wieść znużone konie do wody, z drugiej ścinać długie i grube drągi, które po trzy powtykawszy końcami w ziemię, powiązano u wierzchołków mokremi sznurami i uczepiwszy u nich kotły z przygotowaną żywnością, pozapalano pod niemi ogniska, których blask i trzask rozweselił całe zebranie, może jako cecha towarzyskiego życia, a może tylko jako nadzieja posiłku.

Ruch i gwar panował wszędzie, każdy miał wyznaczone sobie zajęcie; przed szałasami i namiotami zbierali się gęściej podwładni, oczekujący rozkazów i haseł od tych, co teraz w nich odpoczywali; dochodziły z wnętrza odgłosy rozmów, chrzęst zdejmowanej zbroi i szczęk składanego oręża. Przed najokazalszym namiotem zebrani wojownicy nasłuchywali z uwagą, bo do wspomnianych już odgłosów mieszały się łagodne jakieś dźwięki, śpiew czy lekkie nucenie, a przecież mieszkaniec tamtejszy, surowy i potężny wojewoda Sieciech, nie dał się dotąd nikomu poznać jako lubownik gędźby i ochoty. Nie jemu też to gwoli odzywały się te łagodne tony, bo na ten raz nie sam zajmował znany swój namiot.

Na silnych żerdziach, mocno w ziemię wkopanych, utwierdzono obszerne zwoje płótna i utworzono z niego ściany, dzielące przestrzeń namiotu na kilka części, mogących służyć na spoczynek hetmanowi, przytułek najbliższej służbie i naradę z podwładnymi mu wodzami. W jednym z takich przedziałów, na obozowem łożu skórą łosiową zasłanym, spoczywa młodziuchne pacholę; przy nim na pieńku ustawiono tarczę stalową, do wzrostu właściciela stosowną, z piastowskim orłem w pośrodku i hełm z pióropuszem, otoczony lekką złocistą koroną, ale jakkolwiek strudzony, młodzieńczyk nie pozwolił sobie zdjąć pancerza ani naramienników, bo przyrzekł ojcu, że w całej tej wyprawie, na którą z trudnością wyprosił jego zezwolenie, po rycersku postępować będzie.

Był to Bolesław, syn księcia polskiego, Władysława Hermana, Krzywoustym zwany, od lekkiego zboczenia wierzchniej war

gi, spowodowanego chorobą w pierwszem dzieciństwie przebytą. Ciężka droga, wraz z wojskiem konno odbyta, znużyła niesłychanie królewskie chłopię, lecz ani sobie mówić nie dało o ułożeniu się do wygodnego spoczynku, dopóki całe rycerstwo było na nogach; że jednak przyrzekł posłuszeństwo Sieciechowi i rozumiał, że tylko pod tym warunkiem powierzonym został poważnemu mężowi, usłuchał jego polecenia, położywszy się w namiocie wojewody. Czy to zmęczenie, czy gwałt woli własnej zadany wywołał w dziecku gorączkowe wzburzenie, bo nietylko, że zasnąć nie mógł, lecz mimowolnie rzucał się i przewracał na pościeli, a twarz rozpalona i płomienne spojrzenia zaniepokoiły Sieciecha, który w małym Bolesławie widział nie tylko syna swego władcy, lecz kochał go jako dziecię serdecznego przyjaciela, bo też takim był zawsze dla niego Herman Władysław. Poważny rycerz trwożył się niepokojem dziecięcia, ale czuł, że jego hetmańska władza tu nie poradzi, że innych trzeba szukać sposobów na to wzburzenie i gorączkę, by szkodliwych a nawet zgubnych nie sprowadziły następstw. Po namyśle klasnął w dłonie i gdy na ten znak ukazał się zbrojny giermek, rzekł mu Sieciech:

— Poszukajcieno tego małego Wrocławiaka, co to go dziś rano wuj przywiózł do obozu. Musi być gdzieś blizko pana Scibora z Koła, bo jak słyszałem, jemu został powierzony.

Po oddaleniu się posłańca, Sieciech zamyślił się chwilowo, a potem uchyliwszy płóciennej ściany wszedł za nią, nie daleko się jednak oddalając, bo wnet słychać było głos gruby, choć przyciszony, zadający pytania i drugi cienki, znać młody, wygłaszający odpowiedzi, potem jakby polecenie czy napomnienie, a niezadługo rozsunęło się znowu płótno i wrócił hetman, prowadząc za sobą starsze nieco od leżącego pacholę, które przywiodłszy do łoża, rzekł:

— Macie tu Bolku, rówieśnika, Piotra Hugona, może wam z nim jako weselej będzie niż z siwemi brodami.

Książę rzucił okiem na przybyłego, ale gdy Sieciech w przekonaniu, że zrobił co było potrzeba, opuścił namiot, Bolesław odwrócił się twarzą do ściany, bo go upokarzało obchodzenie się

z nim jak z dzieckiem, kiedy on wszystkie siły swoje natężał, by się z rycerzami zrównać. Nowe to wrażenie nie uspokoiło go wcale; radby był spać, a przynajmniej sen udawać, by się usunąć od usiłowań pocieszania, lub rozrywania go, które przeczuwał, że nowoprzybyły rozpocznie niebawem, ale nerwowe ruchy i rzucanie się mimowolne zdradzały go, że czuwał.

Piotr Hugo stanął przy łożu i w milczeniu oczekiwał sposobności wywiązania się z otrzymanego polecenia, lecz strudzony był, więc po niejakim czasie spostrzegłszy u nóg łoża nizki pniak dębowy, siadł na nim, oparł łokcie na kolanie, a czoło na dłoni i wpatrzył się w leżącego Bolka.

Spać nie chciał, a przecież ciężyła mu głowa w żelaznym szyszaku i kleiły się oczy; od samego Wrocławia pośpieszał z wujem konno, by podążyć na przejście ciągnącego wojska, o którem głuche chodziły wieści. Na długie to i usilne prośby młodzieńcu zgodził się opiekun powieźć go do wojska i polecił gorąco krewniaka znanemu sobie Ściborowi z Koła; rad więc był chłopak, czując się na rycerskiej drodze, a przecież po całodziennym marszu z pułkami czuł się znużonym, samotnym, i nie raźno mu było na sercu. Siedział zatem ze zwieszoną głową, prawa ręka bez wiedzy jego zwisła do boku i osuwając się, lekki, ledwie słyszalny brzęk wywołała. Nie szabla to była; ta stosowna do wzrostu wisiała na łańcuszku u lewego boku, jak u każdego rycerza, by ją w potrzebie prawica w pogotowiu znaleźć mogła. Pacholę na długo dom rodzinny żegnając, zabrało w świat najmilszą swoję zabawkę, gęślę o miedzianych strunach, z którą nieraz długie i samotne spędzając godziny, nabyło niezwykłej wprawy w obchodzeniu się z tem narzędziem.

Gdy mu się tak ulubiona towarzyszka mimowolnie przypomniała, podniósł ją lekko, popatrzył, a dojrzawszy druty grubo przez drogę kurzem pokryte, zaczął je ostrożnie i starannie odmuchywać, czem znowu lekkie wywołał dźwięki. Spojrzał trwożliwie na małego księcia, lecz widząc, że ten się nie porusza, dotknął końcami palców dźwięcznego narzędzia i zwolna, lekko, jakby brzęczenie muchy, począł dobywać słabe, lecz coraz częst

sze spływające z sobą a śpiewne tony, jakby z poza namiotu, z leśnej gęstwiny odzywały się zdala drobne ptaszęta, spłoszone teraz przez gwary i szczęki wojenne.

Bolko leżał nieporuszony, czem zachęcony przybysz coraz śmielej oddawał się swemu upodobaniu, a gęśl podatna wypowiadała wiernie uczucia, przepełniające serce młodzieńca. Z początku szmer przyciszony, potem jakby rozmowa, prośba, odmowa; chwila milczenia; dalej metaliczne tupanie, jakby stąpanie konia, jeszcze śpiew niby pożegnawczy, a następnie mierny ruch pochodu, szczęk, chrzęst, gwar zakończony silnem wołaniem. Wszystko to na czterech strunach miedzianych wypowiadał Piotr Hugo, a przynajmniej miał ten zamiar i rozumiał się doskonale, bo to był wierny obraz wrażeń, które przebył w dniu ubiegłym.

Na ostatnie uderzenie, zaciekawiony Bolko odwrócił się żwawo od ściany i obaj chłopcy spojrzeli sobie w oczy.

Królewicz drobny i giętki, z czarnemi żywemi oczyma i z kruczym włosem przyciętym krótko przy szyi, zatopił badawcze spojrzenie w twarzy obcego, który starszy nieco, wydawał to całą postawą. Roślejszy daleko, krzepkiej choć smagłej postaci, na skórzanem ubraniu miał zbroję z kółek żelaznych, z pod skrzydlatego hełmu bogate płowe kędziory spływały mu na odkrytą i ogorzałą szyję, a błękitne oczy życzliwie ale śmiało poglądały na młodego książęcia.

— Co tu robisz i zkąd jesteś? — zapytał Bolesław.

— Z Soboty pod Wrocławiem; przybyłem dziś rano do wojska, by należeć do czeskiej wyprawy — była odpowiedź.

— Takiś młody, a już się na wojnę wybierasz?

— Wyście młodsi — odpowiedział — a widzę, że jeszcze nie śpicie.

— Jam praprawnuk Wielkiego Bolka! Chcę być do niego podobnym, więc się muszę wcześnie na rycerza sposobić.

— A jam sierota po rycerzu, i nie chcę być czem innem, tylko czem był ojciec.

— I puściła cię matka? Bo księżna Judyta bardzo płakała,

kiedym odjeżdżał, i musiał jej Sieciech dać słowo, że mnie strzedz będzie i zdrowo do Płocka odstawi.

— Ja dawno matki nie mam i nikt po mnie nie płakał — rzekł Hugo.

— Któż cię pożegnał przy odjeździe?

— Pies, co został na progu! Jurek pachołek pojechał ze mną i wuj mnie odprowadził, a teraz już pewno wraca do Soboty i będzie tam gospodarzył, abyśmy chleb mieli, gdy powrócę z wojny.

Książę zajęty tą mową, spytał ciekawie:

— Z szablą tylko i w lekkiej zbroi wybrałeś się do wojska?

— O nie! przekuli dla mnie cięższy pancerz ojcowski i tarczę herbowną — odrzekł podnosząc głowę przybyły — mam i konia bułanka z błyszczącym rzędem, a choć nie duży, dotrzymał przecie kroku wojennym rumakom.

— Gdzież masz to wszystko? i czemuś uzbrojony, kiedy ja swoję zbroję zdjąć musiałem — pytał królewicz.

— Zawołali, nie miałem czasu rozpiąć rzemieni, chociaż ciężko mi w żelazie po całym dniu jazdy.

— Jam się już przyzwyczaił — rzekł wyniośle książę.

— A przecież i wamby lżej było bez pasa i łańcuszka; wszyscy już rozbrojeni.

— Wszyscy? no!

— Pozwólcie, ja odepnę i złożę przy szabli, co tu ot leży.

— Czy potrafisz?

— Pozwólcie tylko! — I nie czekając wyraźnego rozkazu, lekko i zręcznie odpiął rzemienie i bez brzęku żadnego poukładał symetrycznie wszystkie części uzbrojenia, które widać z niechęcią porozrzucał Bolesław.

Książę odetchnął głęboko, rozciągnął się wygodnie na łosiej skórze i spoglądając na nowego znajomego, jak składnie pełnił obowiązki starego giermka, co pewnie tylko czekał na pierwszą drzemkę młodego pana, by powinności swojej dopełnić, rzekł wskazując na pniak, gdzie go jaż siedzącego był widział: — Siadaj! i gadaj, kto cię nauczył tak grać na gęśli?

Spełniwszy rozkaz księcia, począł mówić Hugo:

— Uczył mnie stary ślepiec, co czasem do Soboty zachodził, a jak go nie było, sam sobie grałem, chodząc po łąkach i polach.

— Ja raz tylko w Płocku na dworze słyszałem Czecha grającego tak, żem go rozumiał, aż mi się płakać chciało.

— A, bo to i prawda; ja sam nieraz jak gram, to ani wiem, że mi łzy płyną po twarzy i myślę sobie wtenczas o matce, jak śpiewała, bujając mnie na kolanach; a jak sobie przy gęśli ojca przypomnę, to ona brzmi i dźwięczy, jakby się zwierały miecze, rży i tupie, niby konie bojowe.

— Pokażno ją!

Piotr podał narzędzie; ujął je Bolek, obejrzał, brząknął palcami po stronach, lecz te niesforne tylko i niewyraźne dźwięki wydały.

— To nie dla rycerza zabawa — rzekł, oddając gęśl z niechęcią, a po chwili dodał:

— Zagrajno jeszcze! Ale wprzód napiłbym się... Przybysz wyszedł z namiotu; znać czuwano zblizka za ścianą,

bo wnet powrócił z kubkiem wody, który podawszy leżącemu, siadł i puścił palce po gęśli i począł z niej wywoływać lekkie, łagodne, różnie się mieniące głosy, a grał dopóty, aż ukołysany niemi Bolko, przymykając coraz częściej powieki, nakoniec zasnął głęboko.

Gdy wojewoda, wydawszy na noc rozkazy, wrócił do namiotu, książe spał spokojnie, a przy łożu, na ziemi, z głową wspartą na pniaku, objąwszy ramieniem gęśl i szabelkę, równie mocno spał Piotr Hugo. Zajrzał z pod płótna stary giermek Bolesława, lecz hetman skinął ręką, uśmiechnął się i rzucił się na swoje łoże, a giermek rozciągnął się u wejścia, by podług zwyczaju czuwać nad swojem paniątkiem.

Nazajutrz, skoro świt ozłocił bystre fale Morawy, wojsko było na nogach; zbierano się do nowego pochodu, i ruch obozowy zbudził królewicza. Przetarł oczy, przeżegnał się i patrzył z uśmiechem na śpiącego jeszcze towarzysza.

— Hej, Piotrek! — zawołał.

Na równe nogi zerwał się młodzieniec, potrząsnął głową uwolnioną z hełmu, lecz strudzoną może od twardego wezgłowia i przez chwilę, zebrawszy myśli, znak krzyża położywszy na piersi, zapytał:

— A co każecie?

— Przybraćby nam się trzeba. Ale idź ty wprzód do twego sługi i konia, żebyś miał wszystko gotowe, bo jak zatrąbią, to trzeba mieć nogę w strzemieniu. Potem wracaj.

— A was tu samych zostawię?

— O mnie tu nie zapomną!

Jakoż w tej chwili siwa broda giermka ukazała się z pod płótna; przesunął się lekko Piotr obok starca, dążąc do tego, co na teraz jedyną było jego posiadłością. Powitał pachołka, upieścił konia, posilił się, uzbroił, i niezadługo przed namiotem wojewody stanęli naprzeciw siebie dwaj mali rycerze, ku podziwieniu i uciesze poważnych mężów, czekających ukazania się hetmana. Obok ukoronowanego hełmu i Orłów białych na nim i na tarczy Bolesława, stał biały Łabędź w czerwonem polu Dunina, a dumna i śmiała postawa młodego wojaka podobała się ogólnie.

Sieciech wyszedł z namiotu, potoczył wzrokiem po zebranych i zatrzymał go na rówieśniku księcia.

— Czemuś nie w swoim szyku? — zapytał.

— Ja mu kazałem, by tu przyszedł — rzekł Bolesław.

— Po co?

— Wojewodo! chciałbym go mieć swoim giermkiem.

— Jest przecie Grzegorz; — rzucił hetman surowo.

— Grzegorz stary, niech mu ten pomaga. Spaliśmy dziś razem... — dodał mały rycerz pieszczotliwie; znać szło mu o to, by się po jego woli stało.

— Jakże się ty zowiesz, malcze? — zapytał ostro starzec.

— Piotr Hugo Dunin, syn Włosta z Soboty — odrzekł wyraźnie lubo z uszanowaniem młodzieniec.

— Dunin, Donin, Duńczyk — poczęli się odzywać rycerze; bo znali jego ojca z wypraw na Ruś i na Czechy, wspominali go z uznaniem, przypominając sobie, że jego rodzina aż gdzieś z nad morza pochodzić miała.

Wysłuchawszy tego, Sieciech machnął znów ręka., mówiąc: — Niechże tak będzie! Pilnujże się ostro księcia. I odtąd dwaj młodzieńcy stali się nierozdzielnymi. Jak wiadomo, Bolesław miał wielki charakter, wytrwałość i odwagę, i prawdę o młodości jego powiedział Julian Ursyn:

"Jeździ na czaty, głód i zimno znosi

I w trudach siły nabiera. "

Piotr, nietylko że mu w niczem nie ustępował, ale starszy i silniejszy, wspierał nieraz jego ramię, brał większą połowę utrudzenia na siebie, zastępował w cięższych zajęciach, a czuwał nad swoim księciem, jak najczulsza matka. Skarby serdeczne, nie zużywane od czasu wczesnego sieroctwa, z całą, tkliwością przelewał na dzielnego Bolka i po szczęśliwie odbytej wyprawie, w której nieraz młody giermek sobą rycerza swego zasłaniał, wyznał mu książę, że go daleko więcej kocha niż brata swego Zbigniewa.

Nie lekkiej powiastki rzeczą jest wyliczanie wszystkich wypraw, w jakich brał udział rycerski Bolesław za życia jeszcze ojca swojego, Władysława Hermana; czytelnicy nasi znajdą je z upodobaniem, rozczytując się w dziejach krajowych, to tylko powiemy, że we wszystkich wiernie i nieodstępnie towarzyszył mu Piotr Hugo, nie szczędząc zdrowia i życia swego w obronie śmiałego do zbytku i chętnie się na niebezpieczeństwa narażającego królewicza. Za powrotem do Płocka, gdzie król przebywać lubił, Bolko wprowadził ulubionego towarzysza do komnat książęcych, a młody Dunin przyswajał sobie nietylko wytworność i ogładę, której dotąd nie spotykał, lecz chciwie się garnął do rozumnych, a nawet uczonych rozmów, jakie tu nieraz przebywający na dworze duchowni prowadzili. Śmiały na wojnie, u dworu skromnym był i cichym, słuchając ciekawie wszystkiego, mało się sam odzywał, uprzejmy i usłużny, zjednał sobie życzliwość wszystkich, pobożny z domowej jeszcze tradycyi, chętnie długie chwile trawił w wspaniałym płockim tumie, na gorącej modlitwie. Z drugiej strony nie opuszczał nigdy zapasów ani igrzysk wojennych, które się

dla wprawy i uciechy książąt odbywały często na zamkowym dziedzińcu. Jedna tylko istota w całym dworze i wojsku szczerze była niechętną Duninowi. Był to starszy syn królewski, Zbigniew, przyrodni brat Bolesława, niespokojny, kłótliwy i zazdrosny o wszystko, nawet o pieszczoty matki. Chociaż księżna Judyta, córka czeskiego księcia Wratysława, była pasierbowi dobrą i szlachetną macochą, nie mogła nigdy zjednać jego serca dla siebie ani dla Bolka. Znacznie starszy od brata, we wszystkiem mu się sprzeciwiał, wszystko w nim wyszydzał, nawet gorące i w dziejach głośne przywiązanie jego do ojca pochlebstwem i fałszem nazywał. Wśród igrzysk nie miał nigdy względu na mniej silny ustrój i niższy wzrost brata, zmagał go często, a zawsze ostrem szyderstwem do tykał. Od czasu dopiero, gdy przy boku Bolesława stanął Piotr, od Zbigniewa silniejszy i zręczniejszy, zmieniła się kolej zapasów, i Szala powodzenia przechyliła się ku młodszemu, a za to w starszego sercu powstała zazdrość i niechęć głęboka ku wiernemu giermkowi.

* * *

Trapiony niezgodą synów i przewrotnością Sieciecha, który ich przeciw władcy i przyjacielowi swemu, a ojcu ich, wielokrotnie podburzał, Władysław Herman, miłujący zgodę i pokój, za życia jeszcze swego wyznaczył dzieciom dzielnice, w których rządzić i panować mieli. Zbigniew, lubo starszy, otrzymał Wielkopolskę, Sieradzkie i Mazowsze, Bolesław zaś całą resztę kraju z Krakowem i zwierzchnią władzą dostał w podziale. Powodem tej różnicy było pochodzenie ich matek; pierwszą żoną Hermana była prosta szlachcianka, Prawdzicówna, której rada królewska nie chciała przyznać tytułu królowej, drugą była Judyta, czeska królewna i dla tego jej synowi wyższość nad bratem przyznano.

Pięknym i obszernym był udział Zbigniewa i z innym charakterem mógłby był na nim poprzestać, rządzić obszerną swoją dzielnicą, bronić i uszczęśliwiać jej mieszkańców; ale w duszy jego wrzały od młodych lat zazdrość i nienawiść. Znieść on nie mógł zwierzchnictwa brata i ledwie ojciec ich zamknął oczy, ledwie sam objął

nad swoją częścią władzę, już zaczął myśleć o szkodzeniu Bolesławowi i czując siły swe za słabemi, podburzył przeciw niemu Czechów w r.

Teraz, rozumiejąc całą ważność pobratymstwa, uczeni nasi skrzętnie poszukują związków, stosunków i wspólnego pochodzenia plemion słowiańskich, lecz w czasie, o którym mówimy, plemiona te, jak dzieci licznej rodziny, to wspólną myślą wiedzione łączyły się z sobą, to dla mniejszej lub ważniejszej przyczyny powstawały jedne przeciwko drugim i dla tego nie mało krwi przelano, zanim pojmując korzyści pokoju, drobniejsze szczepy, zamiast się wytępiać wzajemnie, uznały za lepsze garnąć się do silniejszych, przyjmować ich wiarę, prawa i wspólnym władcom ulegać.

Wzburzonych przez Zbigniewa Czechów pokonał wkrótce hetman Bolesława, Żelisław; król sam zajętym był urządzaniem kraju i spraw jego, a Piotr Hugo Dunin, w ważnej sprawie wysiany, znajdował się wówczas daleko.

Nie miał jeszcze lat dwudziestu Bolesław III, gdy mu przyszło rządzić ogromnym już krajem. Czuł całą ważność tego obowiązku, stanowił sobie spełniać go wiernie, starać się wszelkiemi siłami o szczęście swego ludu i bronić go dzielnie przeciw gotowym w koło do napadu sąsiadom. Lubo od dzieciństwa część życia spędzał na wojennych wyprawach, walczył i "służąc uczył się, jak miał rozkazywać, " z rozkoszą jednak wracał z każdej wojny do domu, do łagodnego ojca i kochającej matki, a czując całą wartość rodziny, nie bohaterem, lecz dobrym synem i miłym towarzyszem był dla niej.

Z poważnej rady roztropnych pomocników swoich, zgodził się chętnie na wybór małżonki i wyprawił po nią przyjaciela swego Piotra, znającego doskonale myśli i życzenia młodego króla. Już wówczas Dunin, choć młody, był mężem doświadczonym; obóz, dwór i chętne z uczonem duchowieństwem przebywanie w wolnych chwilach, rozwinęły i wyrobiły wielkie zdolności, jakiemi go natura obdarzyła szczodrze, a lubo osobistego majątku prawie nie miał, hojny król tak go na tę drogę wyposażył, tak świe

tny przydał mu orszak, że skoro wjechał w mury bogatego Kijowa, wszystkich oczy i podziwienie zwrócił na siebie.

Nie nowina był w owych czasach orszak z Polski przybyły; pamiętano jeszcze w naddnieprskiej stolicy wjazd Bolesława Igo przez Złotą bramę; nie wyszedł jeszcze z pamięci mieszkańców kilkoletni pobyt Bolesława IIgo, nie darmo Szczodrym zwanego, a ponieważ Władysław Herman, głównie przeciw Pomorzu i Czechom zwrócony, nie wojował z Rusią, przestając na pokojowych z nią układach, życzliwa ciekawość otoczyła przybyłych teraz gości, i bez przeszkody, po dopełnieniu formalności, poseł polskiego króla przedstawionym został na wielkoksiążęcym dworze.

Książę Świętopełk przyjął Dunina łaskawie, odebrał list królewski i kazał go sobie zaraz przez swego kancelariusa w obecności oddawcy przeczytać; wywołało to szereg zapytań i objaśnień, na które młody poseł odpowiadał z równą łatwością, czy to sam wielki książę zadawał je w ruskiem narzeczu, czy przyboczny mu duchowny żądał rozwinięcia listu monarszego, pisanego jak zwykle naówczas po łacinie, czy tenże nakoniec, sądząc, że nie będzie zrozumianym, przemówił do księcia po grecku, Piotr Hugo, nie chcąc podchwytywać zaufania, z równa łatwością przemówił i tym językiem, bo już za Mieczysława IIgo do przyjętej w kościele polskim łaciny wprowadzoną była i greczyzna. Nieodstępny Bolesławowi Dunin, wraz z nim korzystał z głębokiej nauki kanonika, a później biskupa bambergskiego, Ottona, uznanego świętym, w ukształceniu też jego podług powszechnej owoczesnej miary nie było żadnego braku, a ogłada i szczere do monarchy swego przywiązanie ujęły mu od razu serce Świętopełka.

Książę wybierał się właśnie za Dniepr, na łowy, od kilku dni przygotowane, lecz gdy zawezwany do udziału w nich Dunin po dziękował za ten zaszczyt, pragnąc się niezwłocznie księżnie pokłonić, Świętopełk, poleciwszy go kanclerzowi, pożegnał łaskawie.

Świetnym na ów czas był dwór kijowski; małżonką księcia była Barbara, córka Aleksego Komnena, synowca greckiego cesarza, który później sam przez wojska cesarzem ogłoszonym został. Na wspaniałym dworze wschodniego cesarstwa wychowana, wnio

sła w dom męża, już znany z bogactwa i przepychu, wytworne zwyczaje swojej rodziny, zamiłowanie w sztukach i co szczególniejszym było w jej kraju, poważne obyczaje i szlachetne serce.

Świętopełk poważał ją wysoko i ufał zupełnie jej światłu i znajomości świata, to też w urządzeniu wewnętrznem dworu i w stosunkach z obcymi monarchami, na nią, zdawał rozwiązanie wszelkich trudności, które rozumnemi układami załatwić się dały.

Księżna zezwoliła na przedstawienie sobie wysłańca polskiego króla, skoro tylko kanclerz opowiedział cel jego przybycia, i niezwłocznie Piotr Hugo wprowadzonym został przed jej oblicze. Na wyniosłam krześle siedziała w pośrodku sali Barbara Komnenówna, w bogate jedwabne szaty przyodziana, na głowie miała strój złocisty z lekkich gałązek wzniesiony i ozdobiony barwnemi kamieniami, a od jego szczytu spływała na ramiona przejrzysta, równie złotem przetykana zasłona; szyję jej i ręce zdobiły sznury pereł, a ogromny zloty medal zwieszał się na piersi, słonecznym blaskiem jaśniejąc.

Niżej na dwóch krzesłach, prawie u nóg księżnej, zasiadły starsze jej córki, Zbisława i Marya, obie młode, hoże, w jedwabiach, lecz prościej daleko niż matka ubrane, i na czarnych włosach, jakby koroną otaczających im głowy, białą lekką nosiły zasłonę, przytwierdzoną gładką złotą obrączką.

Zbisława w śnieżnych palcach trzymając złote czółenko, zwijała na nie purpurowy jedwab, rozmawiając poufale z młodą dziewicą, co niżej jeszcze zasiadłszy, trzymała przed księżniczką barwisty, a dość zaplątany motek.

Marya, założywszy ręce na kolanach, siedziała milcząca, wodząc tęsknemi oczyma po zgromadzeniu; u nóg jej leżała kształtnie wygięta grecka lira, lecz struny jej z kołków pozsuwane, martwe były i nieme.

Księżna Barbara, wysłuchawszy poufnej relacyi ojca Hryhorya, bardzo łaskawie przyjęła młodego posła, wypytując się o dwór polskiego króla i o wybitniejsze na nim osobistości, na co otrzymawszy odpowiedź, poleciła marszałkowi swego dworu, by przybysza z dworzanami i gośćmi zapoznał. Między ostatnimi byli dwaj

książęta przemyślcy Wołodar i Wasili Rościsławicze, pokrewni Swiętopełka, których tenże nie zabrał z sobą. na łowy, by jak mówił: "niewiast samych nie zostawiać, " a właściwie dla tego, by mu wichrowaty Wołodar nie psuł w kniei ładu.

— Radziśmy wam — mówiła księżna — tem bardziej, że nam książę wszystkich zabrał rycerzy, a dla jutrzejszego święta i śpiewacy się widać po kaplicach porozchodzili.

— Po co śpiewaków? — rzekł dwornie młody Wasilko — słyszeliśmy tu i bez nich jakby niebieskie pienia... I powiódł wzrokiem po paniach dworskich, zatrzymując go dłużej na księżniczce Maryi.

— Pięknie mówicie, książę, o naszych zabawkach, ale dziś i to się nam nie uda — rzekła księżna Barbara. — Zazwyczaj Marya Swiętopełkówna prowadzi śpiewy, a dziś rozstroiła się jej lutnia, i naciągnąć jej nie ma komu.

Uważnie tego słuchając Dunin, zbliżył się z ukłonem, ofiarując swoje w tym względzie usługi. Szmer zadziwienia rozszedł się po sali, księżniczka z uśmiechem podała mu lirę, a Piotr, wśród milczenia ciekawych, pamiętny swojej gęśli, nawiązał miedziane druty, wypróbował ich dźwięku i z uszanowaniem oddał lutnię właścicielce.

— Z dziwnego jesteście kraiu! — zawołał z za krzesła księżniczki popędliwy Wołodar.

— Znacie go? — odrzekł Piotr, podnosząc głowę.

— Nie, ale co tam robią kobiety, kiedy rycerze w struny brząkają.

— Mężowie w obec mężów brząkają u nas w pałasze — odpowiedział Dunin — może się kiedy przekonacie o tem; ale to im nie przeszkadza uprzejmie i niewiastom usłużyć.

Zaczerwieniła się twarz Wołodara, bo znanym był z szorstkości swego charakteru i słowa młodego posła wziął za docinek umyśl nie do niego skierowany; butnym wzrokiem zmierzył Dunina, odebrał w odpowiedzi wyniosłe jego spojrzenie i radby był zwyczajem swoim zatarg jaki zaplątać, ale księżniczka Marya uderzyła w struny i po jej przegrywce obecne dziewice i niewiasty połączyły głosy w miękki i tęskny chór, urozmaicony pojedynczemi przy

śpiewkami, przy którym przyjemnie a szybko przeszedł czas, na przyjęcie u księżnej przeznaczony, poczem każdy udał się do przeznaczonego mu mieszkania.

Za powrotem Świętopełka, po rodzinnej i urzędowej naradzie, postanowiono przyjąć życzliwie odezwę polskiego króla i zadość jej uczynić. — Jaśka z Koprzywnicy, poselskiego towarzysza, wysłał Dunin z odpowiedzią do Bolesława, otoczywszy go zbrojnym i poważnym pocztem, sam zaś pozostał na kijowskim dworze, bo miał sobie poleconym nie wracać przed wybraniem się księżniczki Zbisławy, której z świetnym orszakiem winien był towarzyszyć.

Poczęły się zatem przygotowania do podróży książęcej córy; bogactwa i przybory, któremi ją, darzono, zostawały na pieczy szatnych i skarbników, ale przyjęcia i zabawy w książęcych komnatach ożywiały się coraz bardziej, bo księżna matka, zbliżając się do chwili pożegnania z najstarszą córką, chciała jej każdy dzień uprzyjemnić i utrwalić w pamięci świetność i powab rodzicielskiego domu.

Śpiewy, przechadzki po sadach, przejażdżki po okolicy przyjmowanie gości, zwyczajem miejscowym składanie darów narzeczonej i oglądanie przysposobionych szat i klejnotów, zajmowało wszystkie wolne chwile; nakoniec księżna Barbara podała myśl igrzysk rycerskich, którą skwapliwie przyjęto i szybko do tej uroczystości poczyniono przygotowania.

Na zamkowym dziedzińcu wyrównano obszerne szranki z wrotami po obu stronach, ustawiono w pobliżu ścian zamkowych szerokie ławy. kobiercami kryte dla gości i dworzan, a z obszernych kamiennych ganków u okien, książęca rodzina i dworskie niewiasty miały być tych zapasów świadkami. Doświadczeni giermkowie, stojąc przy wrotach, otwierali je rycerzom, mającym ochotę spotykać lub ścigać się z sobą i ogłaszali ich imiona, a ci godzili na siebie rozmaitą bronią, lub puszczali się na rączych koniach W zawody. Przytomni zachęcali walczących głośnemi okrzyki, książę pochwalał zwycięzcę, a kobiety na widok groźniejszych za

pasów przysłaniały sobie rękami oczy, lub zwycięzcom na pochwałę klaskały w drobne dłonie.

Różną koleją następowały po sobie igrzyska i rozmaity był los walczących, już to stosownie do siły, zręczności i odwagi, już też zależnie od przypadku, ale w ogóle Dunin i jego drużyna, w której się doświadczeni znajdowali rycerze, liczne odnosili zwycięztwa, a choć starszy książę przemyślski śmiałym był i doświadczonym, chociaż gorąco pragnął wyższości nad młodym posłem, nie udało mu się przecież najmniejszej nad nim odnieść przewagi.

Po gromadnych wyścigach konnych, w których wszyscy rycerze brali udział i pierwsi do mety dobiegający otrzymywali naznaczone nagrody, nastąpiły pojedyncze gonitwy; dwaj zapaśnicy puszczali się jednocześnie od najdalszych szranek, starając się jeden drugiego wyprzedzić do książęcego ganku, gdzie zwycięzcę oczekiwała szarfa lub wieniec ręką jednej z dziewic podany.

Po kilku próbach stanęli obok siebie Wołodar i Piotr Hugon, obaj lekko uzbrojeni i na pięknych siedzący koniach, w oczach obudwóch jaśniał zapał i żądza zwycięztwa, a spojrzenia obu kierowały się jednocześnie ku gankowi książęcemu, na którego czele zasiadły córy i małżonka Swiętopełka.

Przemyślski i czerwiński książę wpadający zbrojno, to do Węgier, to do Czech, znał zbytek Zachodu i lubował się w nim, nie tylko więc w szatach naśladował przepych niemiecki, lecz i w okazałych koniach, na których nieraz widywał germańskich baronów harcujących na dworskich turniejach; teraz właśnie dosiadł wspaniałego, wielkiego wzrostu rumaka.

Dunin, lubo miał z sobą dość pięknych koni, bo sie w tem z młodości kochał, nie wybrał żadnego ze swoich, lecz chcąc okazać cześć i wdzięczność swoją dla kijowskiego księcia, który przyjmując bogate dary polskiego króla, obdarzył ze swojej strony hojnie jego posła, i między innemi kilka koni mu podarował, kazał sobie na tę okoliczność podać z nich tego, który mu się najwłaściwszym wydał, i którego wady i przymioty sam wypróbował.

Był to stepowieć dziwnej piękności i siły, choć nie zbyt wysoki, z rozdętych nozdrzy i wypukłych oczu iskry się sypać zdawały;

wstrząsał raz po raz kształtną głową., i niecierpliwie cienkiemi nogami przebierał, lecz pod ręką, jeźdźca, którego już siły doświadczył, nie schodził ani na krok z naznaczonego miejsca.

Na dany znak, jak dwa burzliwe wichry wznosząc dokoła siebie kłęby piaszczystej kurzawy, puścili się dwaj współzawodnicy, prowadzeni ciekawemi spojrzeniami widzów, dopóki dojrzeć ich było można wśród otaczającego ich tumanu, bo później, już tylko jedna chmura toczyła się szalonym pędem aż do połowy mety. ' Nagle zatrzymało się wszystko, oczy widzów zatonęły niecierpliwie w kurzawie, a gdy ta nieco opadła, ukazał się Dunin mocujący się ze swoim biegunem, który nagle w szalonym pędzie wstrzymany, żuł niecierpliwie pianą pokryte wędzidło i rwał ziemię kopytami, a u stóp jego dyszał rozciągniony ciężki fryz, probując dźwignąć się na grube nogi, co mu się w niezwykłym biegu splątały. Wołodar zerwał się z ziemi prędzej od swego wierzchowca; brat jego Wasilko nadbiegł z pokojowcem i strząsali z jego odzieży warstwę pyłu, co ją grubo pokrywała.

Zmięszany i rozgniewany Rozcisławowicz spojrzał niechętnie na Dunina.

— Za nic wyścig! — rzekł — na drugi raz powtórzymy je, boja za przegraną nie daję.

— Możemy i dziś ścigać się na nowo, odpowiedział Piotr, bo i ja nie chwytam wygranej, której nie odniosłem.

— Chcieliżbyście zaraz?

— Owszem; więc wracajmy do mety, jeżeli wasza wola.

— Odmienimy konie.

— Jak wasza wola. Ja na swoim pojadę. Zawrócono na dawne miejsce; Piotr zsiadł z konia, poprawił uprzęży, popieścił swego stepowca i nie puszczając z ręki cugli, wzniósł się lekko na siodło, oczekując nowego znaku.

Wołodar miał stepowych koni niemało, kazał więc sobie takiegoż przyprowadzić. Bystry rumak szarpał się w ręku dwóch trzymających go stajennych, i dosiąść się nie dawał, a skoro książę skoczył na siodło, i chwycił podaną mu uździennicę, z wszystkich sił ją ściągając, by się na jednej linii z Dumnem utrzymać, za da

nym znakiem wyskoczył z całej siły, lecz na widok towarzysza, pomykającego z lewej strony, odbił się nagle na prawo i zamiast biedz wytkniętym szlakiem, pędził ciągle na prawo, a trzymając się szranek obiegał je wielkim kołem, podczas kiedy zapaśnik jego niedościgłym oku biegiem sadził wprost pod ganek, i silną wiedziony dłonią, zatrzymał się jak wryty w ziemię, podczas gdy jego jeździec pochylał głowę na znak wdzięczności za oklaski, które się hojnie z okien odzywały.

Na krawędzi ganku od samego początku gonitwy zawieszonym był bogato szyty czaprak, przeznaczony na nagrodę dla zwycięzcy; już go dwaj pokojowcy znieśli na dziedziniec, już Piotr pochylał się na siodło, dziękując za dar ozdobny, a księżna z córkami skłaniała lekko głowę w odpowiedź, gdy na zziajanym swoim stepowcu, z rozwianym włosem, jak burza przepędził Wołodar po przed ławami widzów; nie mógł zmusić konia do oddalenia się od szranek i dopiero przy jednej z bram, gdzie stajenni ludzie czekali, cisnął im cugle i z klątwą, na ustach zeskoczył na piasek. Lecz już się tego dnia nie pokazał na pokojach książęcych, gdzie Dunin zbierał ze wszech stron pochlebne wyrazy za zręczność i siłę w potyczkach dnia tego okazane, i za śmiałość a umiejętność, jaką dzikiego zwykle konia zażyć potrafił.

Z polecenia króla Bolesława poseł jego nalegał i prosił o przyśpieszenie wyjazdu księżniczki Zbisławy; on i towarzyszący mu rycerze potrzebni byli w kraju, któremu wewnątrz i zewnątrz liczni grozili wrogowie, a król świadomy, że jego oświadczenie przyjęto, niecierpliwie oczekiwał przybycia narzeczonej. Nakoniec życzenia jego spełnione zostały; naznaczono dzień wyjazdu, mianowano osoby orszaku córy książęcej, tak dostojnych mężów jak szanowne matrony, i naraz opustoszał dwór kijowski, bo lubo z niniejszem otoczeniem od przyszłej królowej, księżniczka Marya jechała także z siostrą do Polski, a jechała jako narzeczona Piotra Hugona Dunina, pana na Sobocie i Książu, wojewody królewskiego, bo taką godność nadał pod jego nieobecność przyjacielowi swemu Bolesław, w nagrodę za jego wojenne usługi.

Pomimo różnicy stanowiska, przyjaźń z jednej strony, wdzięcz

nosć z drugiej, wzmogły się jeszcze za powrotem do Płocka, gdzie król uroczyście młodą przyjmował małżonkę; związek ten stał się jeszcze ściślejszym, gdy dwaj przyjaciele i nierozdzielni bojów towarzysze stali się sobie szwagrami. Na zamku królewskim i na dworze wojewody panowała okazałość, królową, otaczał świetny dwór niewiast i rycerzy, wojewodzina jak róża jaśniała wśród dziewic, których liczne grono wychowywała przy sobie, podczas gdy ich ojcowie towarzyszyli w bojach i pracy Piotrowi Hugonowi, ale obaj bracia wojenni poza przepychem zewnętrznym lubowali się w prostocie. Skromnych szat i prostej zbroi używali w częstych wyprawach, obozowali na twardej ziemi i pod płóciennym namiotem, a jedynym zbytkiem, jakiego sobie pozwalali, były dzielne konie i broń doskonała.

Dunin w pośród otaczającej go świetności nie zapomniał nigdy sierocej swojej młodości; w bogatych i wspaniałych komnatach sobockiego dworu, w licznem gronie domowników, w kole znakomitych mężów, co mu życzliwymi byli przyjaciółmi, nieraz z rozrzewnieniem wspominał sobie ten domek opuszczony, na którego progu przy odjeździe nie miał kogo zostawić i pożegnać, oprócz wiernego. psa, co teraz oślepły ze starości wygrzewał się w obszernej budzie wystawionej na promienie słoneczne i resztek łaskawego chleba dojadał.

Niezmiennie przywiązane do króla i poświęcone mu zupełnie serce rycerza było też pełne wdzięczności ku Bogu za wszystkie skarby, co się tak obficie na drodze jego życia mnożyły, i okazywał ją., nietylko modląc się szczerze i gorąco, lecz zasiewając kraj cały wszerz i wzdłuż kościołami. Przy nich zakładał szkoły, osadzał zakonników i zakonnice, by uczyli lud cały służyć Bogu i kochać ludzi, bo w tem wojewoda widział największe szczęście na ziemi i pragnął, by się ono wszystkim jego ziomkom w udziale dostało.

Stare podanie mówi, że Piotr Dunin siedmdziesiąt kościołów w Polsce wystawił, a chociaż dziś trudnoby się było tej liczby doszukać, pewną przecież jest rzeczą, że nie było w całym kraj u pro

wincyj, województwa, ziemi, powiatu prawie, gdzieby się nie wznosiła świątynia Duninowskiej fundacyi.

Pamięć ojca swojego czcił Dunin głęboko, za przykładem Bolesława III, który przez całe życie wizerunek Władysława Hermana na piersiach nosił. Obdarowany za wojenne zasługi szmatem pięknego kraju w Sandomierskiej ziemi, w najżyźniejszej glebie i najweselszem położeniu wzniósł kościół, założył i osadził wieś, a miejsce to, dotąd bezimienne, nazwał Włostowem, od imienia swego rodzica.

Marya Swiętopełkówna w niedługim czasie zapoznała się ze zwyczajami nowej swojej ojczyzny i przytuliła się do niej serdecznie. Lubo uczucie rodzinnej miłości często jej serce do Kijowa pociągało, myślą odwróciła się zupełnie od podań bizantyńskiego dworu, a żyjąc przy boku ukochanej siostry, pod własnym szczęśliwa dachem, nie żałowała nigdy przepychu wschodniego tronu dziada Aleksego, co radby był wnuczkę, na jego stopniach posadził.

Ceniąc i szanując charakter męża, jego prawość i szlachetność, nie gorszyła się nigdy ulubioną, mu, choć może zbytnią prostotą, jaką w ubiorze, mieszkaniu i pożywieniu swojem zachowywał. Rozumiejąc tego potrzebę i wziąwszy po matce poczucie godności i okazałości zewnętrznej, Marya się stała przedstawicielką bogactw i potęgi wojewody, tak w urządzeniu dworu, jak w przyjęciu krajowych i cudzoziemskich gości, napływających do dworu przemożnego pana, już to w Sobocie, już w Książu nad Nidzicą, w Skrzynnie, Włostowie lub Duninowie na Kujawach, gdzie stosownie do okoliczności przejeżdżano, jeżeli nie wypadło spędzić czasu pewnego na królewskim zamku w Płocku lub Krakowie.

Marya dzieliła szczerze pobożność i uczynność małżonka; gdziekolwiek przebywali, ubogi i pracujący lud nazywał ich oboje aniołami, bo hojna dłonią sypali pomoc wszelkiego rodzaju, oświatę i leki, które sama wojewodzina znała z domowego podania i niewiastom swego dworu, na Wschodzie tej sztuki wyuczonym, kazała wiadomości tej udzielać dziewicom wychowywanym przy jej boku. Zdobiła i uposażała budowane przez Piotra świątynie, i kiedy on nieraz pomagał wozić i podawał kamienie lub cegły

pracującym przy nowo wznoszonym kościele murarzom, w komnatach jego żony dziewczęta tkały, przędły, wiązały cieniuchne rąbki, szyły srebrem i złotem bogate ornaty, a ona sama czynnie przewodniczyła tej pracy. Zajęcia takie i płynący z nich stosunek z pracującymi, otwierał nowe pole pożytecznego działania; nieraz wojewoda, obecny przy wznoszącej się budowie, dowiadywał się o niedoli lub rodzinnem nieszczęściu cieśli lub murarza, i pośpieszał ze skuteczną pomocą, której się ów biedak ani spodziewać nie mógł i za cud ją uważał. Zdarzyło się raz, że Piotr Hugon, ująwszy silną dłonią okrzesany kawał ciosowego kamienia, z którego najchętniej budował kościoły, dźwigał go po drabinie na rusztowanie, gdzie robotnik zdawał się go oczekiwać, lecz ten nie wyciągnął po niego ręki, nie widział nawet przybyłego, wpatrzony w płaski kawałek ciosu, na którym coś starannie dłutkiem kreślił. Wpatrzył się i Dunin w jego pracę, dostrzegłszy z podziwieniem, jak z pośród rozlicznych linij i zakrętów, miękko i lekko wykwitała wysmukła lilia z twardego głazu, a robotnik, jakby jeszcze z dzieła swego niezadowolony, pochylił nad niem głowę, niezważając, że mu się kaptur na same oczy nasunął.

— A o czem tak myślisz? — zapytał Piotr.

Kamieniarz drgnął, opuścił ręce i kamienna tablica, spadłszy na gruzy, rozbiła się na części.

— Szkoda twej pracy, młodzieńcze! — rzekł wojewoda — któż cię tak wykuwać nauczył?

— Nie uczył mnie nikt, panie! nie mam ani czasu, ani grosza potrzebnego na naukę; tak oto, samo przyszło.

— Młodyś, mógłbyś się udać do Krakowa lub Lublina.

— Mam starą matkę i chorego ojca, trzeba na nich pracować — rzekł cicho młodzieniec.

— Dobry syn z ciebie! Ja nie mam już rodziców, będę o twoich pamiętał. Pojedziesz do Krakowa, dam ci pisanie do mistrza Bernarda przy katedrze, on cię już pokieruje i obmyśli, byś się nie uczył o głodzie.

Wzruszony kamieniarz, który bez myśli odebrał kamień z rąk

Dunina, jak to nie raz bywało, upuścił głaz ciężki, podnosząc ręce z wdzięcznością, i chciał mu się do kolan rzucić, lecz Piotr Hugo rzekł z uśmiechem.

— Zejdźmy na dół, tu za wysoko na ta kie podziękowanie. Wyucz się tylko dobrze swojej sztuki, ozdabiaj potem świątynie Panu nad Pany, które ja budować będę; tem mi się najlepiej wywdzięczysz.

Często w komnatach płockiego lub wawelskiego zamku dwie książęce siostry spędzały długie dni oczekiwania, gdy ich rycerze przez dłuższy niż zwykle czas nie powracali z jakiej wyprawy. Łagodna, piękna i tkliwa Zbisława, przytulała do serca jedynego syna swego Władysława, mówiła mu o ojcu i uczyła jak serdecznie i tkliwie ma go powitać za powrotem; żywa i wesoła zwykle Marya równie czule pieściła, kołysząc je na kolanach, maleńkie dziewczę z jasnemi włosami i błękitnem okiem, niespokojnym wzrokiem śledząc wątłą dziecinę, co jej z trojga pozostała. Czteroletni Władek śmiał się ochoczo do małej siostrzyczki i rad był bardzo, gdy go Bożenka drobną, rączką po rumianej twarzyczce pogłaskała lub trzepnęła niekiedy, a ktoby zdaleka patrzał na ten obraz uroczy, skoro go powrót ojców i mężów podniósł i ożywił, ktoby słyszał srebrny śmiech dziecinny, przyjazną rozmowę, ktoby patrzał na twarze zrumienione weselem i oczy łzami szczęścia zroszone, musiałby przyznać, że wbrew przysłowiom nietylko w chacie ono przebywać zwykło.

Nie mało lat ubiegło od chwili, gdy Piotr Hugo, syn Włosta, po pierwszy raz spał pod jednym namiotem z przyszłym królem a druhem swoim; każdy rok naznaczonym został wielkim czynem wojennym lub pokojowym, a w każdym Dunin czynny brał udział. Bohaterski Bolesław nie spoczywał ani na chwilę, wierny zaś pierwszemu swemu przyrzeczeniu, Piotr czuwał nad nim i przy każdej sposobności piersią go swoją zastawiał.

Podczas jednej z rzadko się zdarzających chwil wytchnienia, Dunin pożegnawszy króla w Płocku pośpieszył do Soboty, by użyć wczasu i niektóre domowe sprawy załatwić, nim go na nowe powołają trudy. Koił się dom od licznych gości i ich służby, dworza

nie i krewniacy, zastępując gospodarza, podejmowali ich hojnie i ochoczo, pani domu w komnatach swoich, wysłanych i obwieszonych bogatemi kobiercami, przyjmowała znakomite i możne matrony, co sobie za obowiązek uważały córki swoje na dworze Maryi przedstawić i poznajomić z jej wychowankami.

Wojewoda tymczasem w cichości u siebie najbliższych ugaszczał przyjaciół. W czysto wmiecionej izbie z wysokiemi oknami i wielkim kominem, na dębowych ławach, przy prostym stole, zasiadło kilku poważnych mężów, z którymi zapoznamy się zaraz. Pomiędzy nimi w kamiennym dzbanie pieni się stary miód, w drugim stoi kryniczna woda, a tuż na podstawie w kształcie wózka podjechała mała beczułka ze srebrnym kurkiem, zawierająca słodki napój węgierski, w którym ziomkowie nasi zasmakowali podczas rycerskich za Karpaty wycieczek. Na bielonych ścianach wisi kilka sztuk broni i ubranie bogato futrem oszyte, by w razie potrzeby pan domu mógł się szybko i przyzwoicie ogarnąć, zwykle bowiem, jak i w obecnej chwili, na szacie z domowego płótna nosi barani kożuszek skórzanym pasem ściśnięty; ujął dzban i własną ręka napełnia kubki stojące przed gośćmi, a potem, podniosłszy swój do góry, rzekł:

— Przezdrowie wasze, zacni panowie i bracia!

— Przezdrowie! — odpowiedzieli powstając obecni, a jeden z nich, spojrzawszy do kubka gospodarza, zawołał:

— Zdrada! stary towarzyszu, pijesz przezdrowie czystą wodą, a nas do miodu i wina zachęcasz?

— Nigdy się Dunin zdradą, nie zmaże, panie z Ogrdzieńca wiecie, że serce moje czyste, jak ta woda — odparł Piotr.

— Czyńcie jak rozumiecie — dorzucił siedzący obok niego poważny rycerz, w jedynej ręce czarę swoję podnosząc, bo drugą powyżej łokcia na wojnie utracił — pewna rzecz, że nie w winie, ale w chciwej i zazdrosnej duszy lęgnie się zdrada, a takiej niema pomiędzy nami.

Był to odważny i bitny Żelisław Belina, hetman i wojewoda, niestrudzony towarzysz królewski, który walcząc z pomorskim księciem Swiętopełkiem, pomimo że rękę utracił, bitwę przecież wygrał.

Wdzięczny Bolesław, lubo wiedział, że tej straty nagrodzić niejest w stanie, kazał umiejętnemu złotnikowi ulać ze złota zbrojną prawicę i hetmanowi swojemu takową przez wspólnego przyjaciela Dunina przesłał, a zarazem nakazał do herbuBelina takąż zbrojną rękę na herbie odtąd dodawać.

Dzielny i jak złoto czysty charakter hetmana braterską życzliwością tchnął dla Piotra Hugona, przeczuciem prawie niedowierzając Skarbimirowi z Ogrodzieńca, bo wtedy jeszcze nic nie zapowiadało, że wojownik ten sprzeniewierzy się kiedyś szlachetnemu i życzliwemu dla niego królowi.

— Żyjcie nam długo, wrocławski biskupie! — mówił znów Dunin, kubek swój do ust podniósłszy, a kubek wymienionego do beczułki z winem zbliżając.

— Wino do mszy! — odpowiedział Janisław, Janikiem zwany, zacny kapłan i założyciel później Opactwa Cystersów w Jędrzejowie. — Wino do mszy! Do napitku nalejcie słodkiego miodu, a poprawcie, coście zawinili, bo oto na ostatku dopiero wymienić wam wypadnie męża, bez którego wszyscy jak tu jesteśmy zapadlibyśmy w cienie zapomnienia.

— W takim kole ciężki wybór — rzekł gospodarz — wasby tu jako w onej mglistej Anglii wszystkich przy okrągłym stole usadzić, boście wszyscy jednacy, a który z was lepszy, to tylko samemu Bogu wiadomo.

Tymczasem przez stół wyciągnęły się ręce ku nie staremu jeszcze człowiekowi w duchownych szatach, co skromnie spuściwszy oczy zdawał się zawstydzony zwróconą na siebie uwagą. Wyciągnął i on rękę i uścisnął po kolei podane sobie dłonie, mówiąc:

— Nie mam ja żadnej zasługi, że słucham, co się dobrego i wielkiego w kraju dzieje, a wróciwszy do celi spisuję sobie te rzeczy, jako wierny świadek.

— Nie co innego też czyni on Marcin Gallus, którego latopisy młodzieży w szkołach przepisywać każą, a kto się ich dorwie, to czyta, jakby dopadł źródła krynicznej wody — rzekł Janisław.

— Cześć wam za to, mężowie pokoju! — dodał Belina.

— Nie wiem — rzekł skromnie Mateusz Cholewa, kanonik

naówczas stopnicki, a później krakowski biskup — nie wiem, czy i jak podołam pracy, którą sobie przedsięwziąłem, ale przynajmniej zbieram skrzętnie wiadomości u samego źródła i staram się podawać je bez zmącenia. Może się wam za to uprzykrzę nieraz panowie, nasłuchując co prawicie o wojnach i innych zdarzeniach, s osobliwie wam, palatynie, za którym nieraz jak cień się snuję; aleby to już ciężka była dla mnie pokuta, gdybym was, jeśli nie dyszeć, to przynajmniej widywać nie miał.

Wiedzieli wszyscy, że Mateusz herbu Cholewa gorącym był przyjacielem Dunina, i on sam był o tem mocno przekonanym, podał więc życzliwie dłoń kanonikowi, mówiąc:

— Wiem ci, że na co innego wam się nie przydam, jeno do gawędy, to też dostarczę do waszej kroniki i teraz wiadomości, chociaż trochę postronnej, bo mam tu właśnie list z Bamberga, od świątobliwego Ottona, który mi opisuje prace swoje około nawracania na chrześcijańską wiarę onego Pomorza, co nas tyle krwi i tyle lat kosztuje znojów i zabiegów.

To mówiąc, dobył z za kożuszka złożony pargamin i podał go kanonikowi stopnickiemu, który uchwyciwszy go skwapliwie, zabrał się do odczytywania treści. Tymczasem pomiędzy obecnymi potoczyła się ożywiona rozmowa o tych bitwach z pogańską jeszcze Słowiańszczyzną, która oświecana i nawracana życzliwie staraniem Bolesława III i gorliwością nauczyciela jego, Ottona świątobliwego, stawała się szybko bratnim i serdecznym sprzymierzeńcem Polski i jakby nowe ramię wyciągała się ku Odrze, a później ku Elbie, gdzie po pewnym przeciągu czasu w miejsce nieprzyjaciół powstali pobratymcy i wierni Polaków druhowie, jako z jednego pochodzący pokolenia.

— Można na nich liczyć śmiało — mówił Dunin — i moi przodkowie z nad Łaby przybyli, a tak mój ojciec, jak ja, głęboko w sercu naszę Polskę nosimy, jak gdybyśmy w niej jeszcze za Lecha osiedli.

Tu zapukano lekko do drzwi i wszedł niemi młody sługa, który słów kilka powiedziawszy wojewodzie i otrzymawszy jego odpowiedź, wyszedł.

— Pozwolicie, panowie. — rzekł Piotr do swoich gości — że wam pod moim dachem przedstawię młodego wojaka, co o to się stara, by mi przy boku stanąć jako syn, zanim mój Idzi Świętosław dorośnie.

— Musi tego być godnym, skoro go przyjmujecie — rzekł biskup Janik — choć widzi mi się, że moja chrzestniaczka Beatriks bardzo jeszcze młoda.

— Możemy poczekać, dostojny kumie — odparł Piotr Hugo — chociaż u nas, gdzie się codzień życie waży, radby człowiek widział zawczasu, kto po nim będzie opiekunem rodzinie.

— Dawno już waszej nie widziałem córy — rzekł Skarbimierz z Ogrodzieńca — musiała już na dorodną, wyrosnąć dziewkę. A czy zawsze tak dobra i litościwa, jak była przed laty?

— Matka pilnie ja zawsze hoduje, i Bóg łaskaw, zdrowo i poczciwie się chowa — odrzekł Dunin.

— Bo to powiem wam — mówił Skarbimierz, do towarzystwa — nie zapomnę nigdy, jak spotkałem przed kilkoma laty wojewodziankę.

— Powiedzcie o mojej chrzestniaczce, powiedzcie! — zachęcał Janisław.

— Powiedzcie! — powtórzyli drudzy ciekawie. Tylko Dunin niepokoił się nieco, nie rad, że o jego dziecku, a osobliwie o dzieweczce, miało coś być głośno opowiadanem, bo się z niczego chlubić nie lubił i żona jego byłaby niechętną, gdyby się o tem dowiedzieć miała.

Skarbimierz jednak, już się rozgadawszy, nie uważał na to, i mówił dalej.

— Już to kilka lat temu, po ciężkim jakoś przednówku, wybrałem się odwiedzić wojewodę w Skrzynnie. — On tam dużo budował, a i ja chciałem wtedy ozdobić mój Ogrodzieniec i myślałem, że coś sobie po mojej myśli upatrzę i zdatnych robotników umówię.

— Żartujcie zdrowi! — przerwał Dunin. — Wszystkie budynki Skrzynna zmieściłyby się w jednę piwnicę waszego Ogrodzieńca.

— Wolno wam i to mówić! Ale przybywszy zastałem roboty

przerwane; w okolicy panowały ciężkie choroby, a osobliwie straszna klęska na oczy. Ludzie ślepli jak kury na noc, i wojewoda kazał zawiesić wszystkie budowy, aby kurz z cegieł, wapna i kamieni, nie szkodził pracującym. Cicho i smutno było w około, jak mary snuli się ludzie wynędzniali, ze strasznie zaczerwienionemi oczyma, aż mnie powiadam strach zdejmował, bo to kresa na ciele mała rzecz, a jeszcze dla wojaka, ale oczy stracić i jasności dnia nie oglądać, zawsze straszno. Kiedy tak z myślami się ucieram, rozważając, czy nie lepiejby na inny raz odwiedziny odłożyć i zawracać do siebie, spostrzegłem opodal chatę jakąś i niezwyczajne przy niej postaci......

— Cóż to było takiego? — zapytał Żelisław, widząc, że się mówiący zatrzymuje.

— Był to ubogi domek, przed którego drzwiami młoda znać kobieta, ale z głową obwiązaną i strasznie wynędzniała, przyklękła i złożyła ręce, jakby do modlitwy, a przed nią......

— Stała pewno która z dworskich służebnic, wysłana z zamku z lekarską pomocą — przerwał Dunin z lekceważeniem.

— Toby mnie jeszcze nie tyle zadziwiło — mówił dalej pan z Ogrodzieńca — wiedzą wszyscy, że wojewodzina w lekach umiejętna i zawsze ubogim pomoc rozsyła, ale nie żadna to była służebna. To była wasza córka, wasza jedyna, młodziuchną córka, wojewodo, co widząc, że wysłanki macierzy niechętnie się zbliżają do tej ciężko nawiedzonej chaty, sama przyszła opatrzyć chorą jej goBpodynią, i kiedym się zbliżał, właśnie drobnemi rączętami omywała i owiązywała okropnie zapuchłe oczy kobiety.

— Niechże ją Bóg błogosławi! — zawołał wzruszony biskup wrocławski.

— Niech ją chowa na pociechę zacnym rodzicom — powtórzyli drudzy.

Skrzypnęły drzwi i wszedł niemi człowiek młody w świecącej kolczudze, przez której pierścienie przeglądała szata błękitnej barwy, w ręku niósł lekki hełm z białym pióropuszem; odkrytą głowę skłonił głęboko stanąwszy przed wojewodą, a potom powiódł

szy ciemnemi oczyma po zgromadzonych, lżejszem schyleniem czoła wszystkich dokoła pozdrowił.

— Jakób Dux na Miechowie — przedstawił Dunin.

— Witajcie, młody towarzyszu! — rzekł życzliwie Skarbimir.

— Witaj, bracie Jakso! — dorzucił Belina. — Jużeśmy się chlebem i solą w polu dzielili i widywałem w słońcu tę szablę, co dziś tak spokojnie przy waszym boku spoczywa.

Jaksa zarumieniony dowodami życzliwości, pokłonił się hetmanom z uszanowaniem. — Bóg z wami! — przemówił biskup wrocławski — i ze wszystkimi członkami tutejszej rodziny!

A kanonik stopnicki, wierny swojemu zadaniu szukania prawdy u samego źródła, począł badać przybyłego, czy przydany do jego nazwiska wyraz dux oznaczać miał księcia, czy też inne jakie miał znaczenie?

— Rzeczywiście — odrzekł młody rycerz — rodzina moja w dawnej siedzibie swojej posiadała godność książęcą, ale od czasu, jak się z Syrbii tu przeniosła, wyżej sobie ceni miano polskiego szlachcica i tylko na pamiątkę dawniejszych zasług zatrzymała ten przydomek.

— Zkąd przybywacie później od innych, młodzieńcze?

— Podążyłem najprzód sędziwej matce się pokłonić — odpowiedział — wdową jest i ma tylko mnie jednego.

— Dobry syn! — powiedział kanonik — ależ mieliście kawał drogi od Miechowa!

— Niema złej drogi!...... rzekł żartobliwy Skarbimir.

— W życzliwe progi — dokończył sam palatyn z uśmiechem patrząc po przyjaciołach i jakby nie rad, że się jego zwierzenie wydało.

— Mam polecenie — przemówił Jaksa — polecenie pani wojewodzinej, by szanowny gospodarz i przezacni goście raczyli przybyć na jej pokoje.

— Stawimy się w niedługiej chwili — była ogólna odpowiedź.

— A co się tam dzieje? — spytał z uśmiechem palatyn Piotr Dunin.

— Pań wiele się zebrało, a i dziewic grono właśnie powróciło ze wsi, od chorych.

— To tam Bożenka przewodzi — rzekł wojewoda — bo gdzie nędza a choroba, to już się nie da wyprzedzić nikomu, a teraz bardzo ludzie znów na oczy zapadają.

— Czy o mojej chrzestnej córce mówicie? — spytał ksiądz Janisław — toż ona po naszemu Błogosławi zwać się powinna.

— Takby być powinno; ale ona sama tak się przezwała dzieckiem będąc, kiedy prawdziwego swego imienia wymówić nie umiała — i tak zostało.

— Wszystkoć to jedno, czy Boga sławi, czy Mu służy, czy bliźnich ratuje, niech w jej duszy błogość trwa wiecznie!

— Bóg zapłać za ojcowskie życzenie dla mojej dzieweczki! — mówił Dunin z rozrzewnieniem.

— Powinienem też powiedzieć — dodał Jaksa z Miechowa — że przed niedawną, chwilą przybył dworzanin królewski, uwiadamiając, że królewicz Władysław, jadąc do Płocka, zatrzyma się tu przed wieczorem, by państwa wojewodów pozdrowić.

— Serdeczny Władek! — rzekł Piotr — nie zapomina o ciotce, która co prawda kocha go jak własne dziecko.

— Szkoda nieboszczki Zbislawy — mówił Żelisław Belina — tak wcześnie odumarła swego jedynaka. Dobra to była pani.

— Niema co i królowej Salomei zarzucić — odparł Skarbimir. — Cicha, spokojna, a i dziatek siła dała królowi.

— Chyba to jedno, że Niemka! — rzekł Belina. — Zawsze będzie ciągnęła do swoich, a tam to nic dobrego nie przyniesie.

— Niśnia obawy! Król się od nich raz na zawsze odrąbał; może kiedy być przymierze między nimi, przyjaźni nigdy — zakończył wojewoda. — Ale pójdźmyż do niewiast. Pozwólcie tylko, bym się przybrał trochę, bo białogłowy radziej patrzą na rysią, jak na baranią skórę.

I z pomocą Jaksy zdjął wiszącą na ścianie szatę i przyodział się stosownie do stanu swojego, poczem wraz z gośćmi opuścił ulubione swoje siedlisko.

Płyną wody do morza a czas do wieczności; wielkie rzeczy, ciężkie walki i ważne a szczęśliwe zmiany zaszły w Polsce w ciągu długiego, świetnego panowania Bolesława Krzywoustego; ale młode niegdyś głowy szron starości przyprószył, siwe brody przysłoniły gładkie kiedyś twarze, dziś bliznami i zmarszczkami pokryte, a raźne, wesołe źrenice ponuro spoglądały teraz z pod brwi rozrosłych, bo nie mało do tego było powodów.

Syt lat, zwycięztw i sławy, legł w grobie król wojownik i spoczął w płockiej katedrze obok uwielbionego rodzica. Pod koniec dni swoich zgromadził koło siebie radców, hetmanów, wojewodów, biskupów, słowem całą starszyznę narodu, by w ich obecności rozporządzić przyszłością wszystkiego, co mu na sercu leżało: — Kraju i dzieci. Wiedział wprawdzie z własnego doświadczenia, że wola umierającego nie zawsze szanowaną bywa, pamiętał o tem z ciężkich przejść, jakie miewał w życiu z powodu brata swojego Zbigniewa i niezadowolenia tegoż ze swojej dzielnicy; ale sam w obec pięciu dorosłych synów nie miał odwagi pozbawiać dziedzictwa czterech z nich, na wyłączną korzyść jednego i to w obec żyjącej jeszcze ich matki, która w ciągu długiego pożycia zawsze dobrą i życzliwą była mu małżonką. Zresztą taki był zwyczaj w ówczesnej Europie, a osobliwie w Słowiańszczyźnie i poszedłszy za nim Bolesław podzielił Polskę pomiędzy synów, a podzielił, jak z konieczności wypadło, nierówno, bo nawet z pominięciem najmłodszego Kazimierza i zwierzchnictwo nad całym krajem przywiązał do Krakowskiego Księztwa, które się Władysławowi dostało w udziale.

Długo się rady i zdania ważyły; zmniejszało się powoli najdroższe królowi otoczenie; Żelisław Belina od dawna już skłonił do spokoju sędziwą głowę, jako kasztelan krakowski, Skarbimir ciężko zranił serce króla przyjaciela, powstając przeciw niemu, inni zastąpili dawnych towarzyszy. W pośród grona zebranych przy łożu królewskim mężów znaleźli się tacy, co ani losu kraju, ani pozostających książąt nie brali pod serdeczną rozwagę, lecz myśleli sobie, że zamiast jednego będzie teraz pięciu rządzących, pięć tronów, pięć dworów, przy których łatwiej znaleźć pomieszczenie i znaczenie, niż przy jednym, a jeszcze silną jaką trzyma

nym ręką.. To też na końcu zgodzono się na pomysł Bolesława, a może jeszcze nawet poddano mu go wprzód, nim powstał w jego umyśle. Spisano tę ostatnią wolę z potrzebnemi szczegółami, odczytano, położono podpisy świadków, a Bolesław, powiódłszy wzrokiem w około, wyciągnął dłoń do zasmuconego Dunina, mówiąc:

— Piotrze! patrz, by tak było jak pragnę. Pilnuj tego, com na ostatku powiedział, bo to święte. A stój wiernie przy moich dzieciach, jak stałeś przy mnie!

Wojewoda pochylił się na rękę królewską, potem położył na piersiach prawicę. To było ostatnie pożegnanie.

* * *

Po podziale, nawet dla tych, co go najgoręcej popierali, dziwnym się wydał stan kraju.

Dotąd, ilekroć szło o zarząd i ład wewnętrzny, o obronę granic, wojnę lub przymierze, wszystkie oczy i myśli zwracały się do króla, który wszystkiemu zaradzić umiał; teraz błąkała się myśl i wzrok nie wiedział gdzie spocząć, bo każdy książę rządził w swojej dzielnicy, jak mu się podobało, a co było dobrem w Lubelskiej ziemi mogło ściągnąć karę na Mazowszu! nawzajem. Miałci wprawdzie zwierzchnią władzę krakowski Władysław, ale wahał się W rządach i przy jednem tylko stał silnie, to jest przy osadzaniu o ile się dało urzędów Niemcami i sprowadzaniu ich coraz więcej na dwór swój, bo o to pilnie nalegała małżonka jego Agnieszka, przyrodnia siostra niemieckiego cesarza.

Z początku Dunin chętnie popierał radą i powagą swoją Władysława; był to przecież siostrzeniec jego żony, blizki mu i miły od dzieciństwa, a dziś jako mąż dojrzały, o wiele starszy nawet od pierworodnego syna królowej Salomei, obiecywał najwięcej rozwagi, czci i poszanowania dla woli zgasłego ojca. Wielki wojewoda nie żałował słowa i pracy, on z pomiędzy bardzo wielu nie miał żadnych innych na celu widoków, prócz szczęścia kraju i zgody panujących. Młodzi książęta mieli dobrą wolę żyć z najstarszym po bratersku, ale z czasem ostre jego wymagania poczęły ich oburzać,

więcej, że dwaj starsi byli już żonaci i równie dla żon swoich, jak dla owdowiałej matki domagali się uszanowania i czci zewnętrznej, której im Agnieszka przyznać nie chciała, uważając się za wyższą, od wszystkich, jako siostra cesarska.

Widząc to wojewoda, usunął się na czas jakiś od spraw publicznych, które jego obecności nie wymagały na teraz, w nadziei, że czas wygładzi wzajemne niechęci i serca braterskie pojedna tem łatwiej, gdy się nikt obcy mieszać w te domowe zatargi nie będzie.

Za mało zawsze miał wolnego czasu, by się inaczej, jak tylko dorywczo zająć swojemi posiadłościami; w każdej podczas jego nieobecności rządził wybrany i znany z uczciwości burgrabia lub włodarz, w miarę jak należało przeważnie pilnować zamku, dworu, lub roli; teraz więc postanowił objechać i uporządkować, o ile mu czas pozwoli, majętności otrzymane od króla Bolka w nagrodę krwi na polu bitwy przelanej, i te które za własny grosz lub ugodą nabył.

Zaczął od dziedzicznej swojej Soboty, dom ten i miejsce były mu najmilsze, jako wspomnienia młodości, odwiedził w blizkim Wrocławiu kościół Ś go Wincentego, jeden z pierwszych, które wystawił i do którego relikwie wspomnionego świętego z Magdeburga przywiózł. Nie mógł jak pragnął odwiedzić biskupa Janika, bo ten mieszkał teraz przy swojej katedrze, jako arcybiskup gnieźnieński. Obejrzał zameczki swoje: w Duninowie, Strzelnie, Mstowie, wstępował do wzniesionych przez siebie kościołów i uposażonych klasztorów, wszędzie ze czcią i wdzięcznością, przyjmowany; zabawił dłuższy czas w bogatem Skrzynnie, które w myśli swojej przeznaczał na wspaniałe gniazdo rodziny Duninów i dla tego obok pięknego kościoła z ciosowego kamienia, w kształcie łodzi zbudowanego, wzniósł nad brzegiem Wieniawki przestronny i obronny dwór, w którym od czasu do czasu przemieszkiwała pani wojewodzina z dziećmi.

Teraz Piotr Hugo, pan na Skrzynnie, cotnes i magnus palatinus, wielkorządca i radca królewski, przybył do miłej sobie posiadłości, bo wszystko, co się w niej mieściło, budząc podziwienie

a nieraz i zazdrość odwiedzających, w czystem polu wzniosła jego wola i starania. Był w Włostowie, pięknej zamożnej wsi, którą imieniem ojca swego nazwawszy, starał się, by w niej nic nie brakowało.

W obszernym i wałem otoczonym dworze, w jednej z rozległych komnat, przybranej ozdobnie, wojewoda, nie w kożuszku jeszcze, lecz w bardzo skromnej odzieży, oczekiwał przybycia żony, z którą tu się spotkać mieli. Spragnionym był wytchnienia w kółku rodzinnem, chociaż to kółko zawsze bardzo było nielicznym, bo z kilkorga dzieci, któremi się Duninowie cieszyli, na ich piękności i zdolnościach wielkie na przyszłość pokładając nadzieje, pozostał im dojrzały już młodzieniec, Idzi Swiętosław, syn jedyny i dwoje wnucząt, dziatek nieodżałowanej Beatrix, Błogosławy czyli Boże nny, która zaślubiwszy Jakóba z Miechowa, bardzo wcześnie osierociła rodziców, przywiązanego męża i serdecznie ukochane dzieci. Wnuki wychowywały się przy babce; Jaksa duszą całą przylgnął do przybranej swojej rodziny, osobliwie też po zgonie własnej matki, która sędziwego doczekawszy wieku, świat ten opuściła. W chwili, którą tu wspominam, Jaksa towarzyszy teściowi swemu w zwiedzaniu wszystkich szczegółów tej majętności, bo nie znał jej dotąd, lubo nie zbyt odległą była od Miechowa; on równie jak Dunin mało w domu przebywał za starego króla i teraz dopiero wojownicy, nie często przez krakowskiego księcia wzywani, mogli wytchnąć nieco, zostawiając wolne pole działania dworzanom, pożądanym na zamku Wawelskim przez księżnę Agnieszkę, która plotki i intrygi nad wszystko lubiła.

— Nie wiedziałem — mówił Jaksa — że w Włostowie tak ozdobne macie pokoje, toż to i w Płocku mało wspanialszych było.

— A widzisz! a temu czerwińskiemu zawierusze Wołodarowi jeszcze się tu nie podobało — odrzekł Piotr. — Właśnie to była jego komnata, kiedy go ująwszy, osadziłem tu, czekając rozporządzenia królewskiego.

— Jakże mu się tu podobać miało, kiedy więźniem był.

— Szkodliwy i zły był człowiek, lepiej było jednego potrzy

mać, niż tysiące gubić, co przez jego napady w wojnach poginęli — odparł Dunin.

— Mieliście z nim dość kłopotu!...

— A tak, powstawali na mnie, żem go schwytał, nie ufając jego słowu; alem ja o to spokojny, nie wziąłem go zdradą, lecz siłą. I tak później pokazał, jak był godzien wiary, kiedy przeniesiony do Książa począł traktować i przysiągł, że już nigdy z Polską, wojować nie będzie, a ledwie się wykupił królowi, wnet na niego zbrojne kupy naprowadzać zaczął.

— Nie widać coś naszych! — rzekł Jaksa, postępując ku oknu.

— Tęskno wam za dziećmi, Jakóbie? nie dziwię się, jam stary, siwy, a jak długo tego, szczebiotu nie słyszę, to mi czegoś brakuje.

Dwór stał na znacznem wyniesieniu i z okien szeroki rozpościerał się widok na okolicę; z piętra, gdzie się dwaj mężowie znajdowali, można było ponad wały wysłać wzrok daleko na zwiady. Patrzyli więc w milczeniu, czy nie ujrzą oczekiwanych gości.

— Coś się tam kurzy po za stawem — rzekł Dunin — ale mojemi oczyma staremi, oprócz kłębów pyłu, nic rozeznać nie mogę.

— Ani ja; jednak... zdaje mi się po poruszeniach, że to jeźdzcy i kolasy.

— Byle nie fury siana i owce — rozśmiał się Dunin.

Obaj mężowie stanęli w oknie, wpatrując się w kurzawę, przybliżającą się coraz, ale dość długo rozeznać nie mogli, co ona pokrywała; nakoniec rzekł Jaksa:

— Mie co innego, tylko jezdni! Ale otóż jeden z nich wyskakuje z kupy i zawraca w stronę zkąd jadą. A oto drugi popędza ku nam, oba zmierzają ku stawowi.

— Powiedz mi, co dojrzysz — mówił Dunin — moje oczy już z tak daleka nie rozróżnią szczegółów.

— Co to znaczy? czy topić się chcą, czy co? oba pędzą do wody: już jeden wskoczył do stawu, teraz drugi, ale w innym punkcie, dobrze płyną, ale ten drugi jakoś krótkie ma ramiona. Czego oni chcą? A! widzę teraz, coś białego pokazuje się z wody...

coś to musi być szacownego, kiedy się ludzie ku temu tak zmagają...

— Jeszcze się nie możesz rozpatrzyć, choć ci wzrok tak służy? — zapytał się teść.

— Jezus Marya! Długie jasne włosy i czerwona kurta!

Zamilkł, przez jakiś czas nieruchomie utkwił oczy w dalekim widoku i tylko silne podnoszenie się piersi wskazywało, jak żywo zajmowało go, co się tam działo nad wodą.

— Ma go, ma! — zawołał nakoniec — dziecko się jakieś topiło widać. A teraz prędko, ty drugi, na pomoc! dziecko dziecku nie poradzi. Bogu dzięki! mój Żegota! — Wojewoda pytający wzrok rzucił na zięcia, lecz ten zamiast objaśnienia zerwał się od okna i rzekł wychodząc:

— Nie wytrzymam tu, darujcie, muszę zobaczyć, co się tam stało.

I wybiegł ku drodze, po której coraz szybciej posuwał się orszak jadących. Dunin stał jeszcze chwilkę, poglądając na drogę, poczem wyszedł także i sporym krokiem posuwał się za biegnącym Jaksą.

Niezadługo spotkano się, podążając wzajemnie. Wojewodzina jechała do Włostowa, by powitać męża, jak mu przyrzekła, towarzyszyły jej osoby dwór jej stanowiące; w kolebce, w której siedziała sama, znajdowała się młodziutka i ukochana wnuczka, żywy obraz i wspomnienie matki, wraz z dozorczynią, nie opuszczającą jej nigdy; przy kolasie, wyprosiwszy się od powozu, kłusował piętnastoletni już wnuczek Żegota, czyli Ignacy z Miechowa, jak go po ojcu w domu dziadków nazywano. Już na widok dwora, ukazującego się zdaleka, przyśpieszać zaczęto kroku, już dojeżdżając do stawu przyglądano się promieniom zachodzącego słońca, odbitym świetnie w przezroczystych wodach stawu, gdy młody Żegota trącił pręcikiem jadącego za sobą sługę i wskazując na wodę, rzekł:

— Patrz! dziecko znać z łodzi wypadło!

Zagadnięty spojrzał ku wskazanemu punktowi, dwa białawe Przedmioty poruszały się na wód powierzchni; zwrócił się na pra

wo i pędem nad staw przybywszy zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i skoczył do wody, płynąc tam, gdzie sądził, że jego ratunek potrzebny, ale Żegota, który sam początek przypadku widział, spostrzegł wnet tę pomyłkę. Nie myśląc wiele, poskoczył na swoim koniku na lewo, i w jednej chwili, o koniu nie myśląc, rzucił się wpław, a zręczny we wszystkich ćwiczeniach ciała, choć mu przeszkadzało ubranie, którego zrzucić zapomniał, płynął odważnie ku dziecku zaplątanemu w białą osłonę i kołyszącemu się bezprzytomnie na falach, wysilając młode ale krzepkie ramiona, dopóki ściganego celu nie osiągnął.

Nie wiadomo, czy siły młodzieńca starczyłyby na doprowadzenie ocalonego do brzegu, bo krępowany odzieżą i przytłoczony ciężarem coraz trudniej płynął, ale sługa, co się za chustą unoszoną przez wodę błędnie zapędził, poznawszy swą pomyłkę, całemi siłami dążył ku miejscu, gdzie się ważniejsza odbywała sprawa i krzepką dłonią ocaleniu dwojga młodych pływaków skutecznie dopomógł. Skoro do brzegu dotarli, już cały orszak wojewodziny znalazł się nad wodą do pomocy gotowy; zajęto się najprzód Żegotą, niosąc mu odzież suchą i wzmacniające kordyały, lecz on przedewszystkiem nalegał, by ratowano małą topielicę, w tej chwili bez przytomności będącą.

Uratowana dziewczynka, rozgrzana tarciem, uwinięta w ciepłe okrycie, przełknąwszy nieco wzmacniających kropli, które w podróży jak i inne lekarstwa zawsze woziły z sobą dworskie niewiasty wojewodziny, wkrótce przyszła do siebie i opowiedziała, że mieszka z matką w domku nad stawem, że zawsze biega nad stawem i pływa sobie w czółenku po wodzie. Dziś chciała mieć żagiel, wzięła u matuli dwie wielkie chusty i owinęła się w jednę, wypadła z łódki, ona się za nią wychyliła i tymczasem druga wpadła w staw.

Odzież dziewczątka, lubo zmoczona, znać była staranniejszą niż zwykle u dzieci wiejskich, ponieważ jednak dworscy ludzie nie bywali w tych stronach, nikt nie mógł powiedzieć, czyjąby była córką, ona sama zaś wiedziała tylko, że ojca i matuli. Lecz wnet ujrzano biegnącego pędem średnich lat człowieka, z przerażeniem

malującem się w grubych rysach, który wyciągając ręce wołał zadyszany:

— Magda! moja Magda!

— To ojciec! — rzekło dziewczę.

— To Wawrzon! stary włodarz — poznał jeden z woźniców. Przelękniony ojciec chwycił na ręce dziecinę, lecz nim zdołał

zebrać myśli i złożyć dzięki za jej uratowanie, właśnie na miejsce przygody zdążał Jakób Dux na Miechowie, ściskał z rozrzewnieniem syna i kazał mu w zaroślach ocieniających drogę przemienić ciężkie od wody ubranie.

Niewiasty wojewodzinej i ona sama nakazywały także ojcu nieść śpiesznie dziecię do domu i w ciepłą pościel utulić, by się nie rozchorowało, co on też i uczynił, nie widząc swego młodego dobroczyńcy.

Pomimo wzywania wojewodzinej, by obok siostry siadł w kolebce, posłuszny ojcu Żegota poszedł ku dworowi pieszo, dla rozgrzania się po nieprzewidzianej kąpieli. Przeznaczone mu miejsce zajął wnet wojewoda, by korzystać z przeciągu czasu, który jeszcze do przybycia na miejsce upłynąć musiał i powitać niezwłocznie ukochaną małżonkę i wnuczkę pieszczoną.

— Tęgi chłopak z naszego Żegoty! — rzekł skoro mu wyjaśniono zdarzenie, na które, nie rozumiejąc go, poglądał z okna przed niedawną chwilą.

— Nie chwalcie! — odrzekła z prośbą wojewodzina Marya; postanowili sobie bowiem oboje, po stracie kilkorga dziatek, nie okazywać wnuczętom wielkiego zadowolenia z ich czynów, ani zbytnich oznak przywiązania nie dawać, lecz chować je surowo, nie dla siebie już, nie dla swojej pociechy, lecz Bogu na służbę i ojczyźnie na pożytek.

— Nie chwalę — usprawiedliwiał się comes Piotr — aleć przecie trzeba, żeby chłopię wiedziało, kiedy źle a kiedy dobrze postąpi.

Wyznać też należy, że nie łatwo było dziadkom dotrzymać bogobojnego postanowienia w obec żywej, śmiałej i pieszczotliwej Zbisławki, która i zmarszczone czoło dziadka i grożący czasem palec babki, śmiechem, żartem, całowaniem rąk snadno rozbroić za

wsze umiała. I teraz, gdy wojewoda zajął miejsce obok żony, a dzieweczka na przednią ławeczkę się przesiadła, wpatrując się w niego rzekła:

— Teraz to dopiero dziadzio ma śliczną brodę, białą jak mleko! a dawniej to ciemniejsze centki na niej porastały. Nieprawdaż, babuniu?

— Moje dziecko! nie od rozkoszy włos człowieka bieleje — odpowiedziała poglądając na rnęża pani Duninowa — musiał dziadek nie jednę przeżyć przykrość, od czasu jakeśmy go nie widziały.

— Zgadliście, Maryo! — rzekł wojewoda — z miejsca na miejsce gonią za mną złe wieści, a choć mi się na nie serce kraje, próżno sobie starą głowę łamię, jakby większemu jeszcze złemu zapobiedz, a do ostateczności nie dopuścić.

— Rozumiem, wojewodo! I ja wam wiozę nowiny i listy; osądzicie sami, jak to teraz rzeczy na naszym świecie stoją i co wam przedsięwziąć wypadnie.

Dojeżdżano już do dworu i przerwała się rozmowa, ale wkrótce zabrzmiały komnaty ruchem i gwarem przybyłych, rozmieszczaniem ich właściwem, powitaniem miejsc i ludzi, poczem dopiero starsze osoby z rodziny zebrały się w tak zwanej książęcej komnacie, którą niedawno Dunin z zięciem oglądał, i posiliwszy się u zastawionego stołu, mogły swobodnie udzielać sobie powziętych wiadomości, to ze słyszenia, to z listów, które wojewoda odebrawszy od żony czytał i uwagami swemi objaśniał.

Złe były wieści; księżna Agnieszka nieustannie wyrzucała mężowi, że ją podszedł i pokrzywdził, że kiedy starał się o jej rękę, na dworze brata jej przyrodniego, Konrada II niemieckiego, mniemano, iż Władysław, jako najstarszy syn królewski, będzie panem całej Polski, a bracia jego zostaną jego wasalami na cząstkach, które im wydzieli. Tak myślała Agnieszka, bo to był zwyczaj jej ojczyzny; czuła się zaś upokorzoną, widząc, nad jak małą częścią kraju mąż jej mógł samowładnie panować i podburzała go ciągle, by poodbierał braciom dzielnice, na których każdy rządził podług swojego przekonania, a najstarszemu bratu w takich tylko okolicznościach podlegał, gdzie szło o losy całego kraju.

Władysław łagodny, ale ociężały z natury, pragnął spokoju, lecz zaczepiany i podżegany bez przerwy, zarzucany skargami przeciw braciom, począł i sam przeciw nim występować, to z naganą, to z żądaniem zbytniej uległości, to nakoniec z wyraźną chęcią zagarnięcia ich działów. Opierali się wedle możności książęta, zbroili swoje wojska, umacniali zamki, przelatywały między Krakowem a innemi ziemiami ostre słowa, pogróżki, wyrzuty wzajemne, jątrzone i zatruwane przez tych, co je przenosili; słowem, choć niby spokój był w Polsce, wojna wrzała już w umysłach, odrywano ręce od roli i od prac innych, trzymając liczne kupy uzbrojonych w pogotowiu do odparcia napaści ze strony książęcia brata, który przyrzekł być dla młodszych ojcem i opiekunem. Nieraz już kusił on się powypędzać z własnych domów królewskie sieroty, i tylko dla tego mu się jeszcze te zamiary nie udawały, że dotąd dowódzcy jego wypraw źle obliczali siły z jakiemi występowali, to przeciw Mieszkowi pod Kaliszem, zapomniawszy, że to miasto jeszcze stryj Zbigniew w mocną twierdzę zamienił, broniąc się zwierzchnictwu brata; to przeciw Bolkowi Kędzierzawemu zapuszczali się napróżno w lasy Mazowsza, błądząc po moczarach Nieporętskiej puszczy; to ich nakoniec ciągnących pod Sędomir, gdzie możeby się młodziutki Henryk i nie był silnemu wojsku oparł, wstrzymał wylew Wisły, okrążywszy napastników w dolinie i zmusił ich do cofania się dla własnego bezpieczeństwa.

"Znać nie chciał Bóg dopuścić bratobójczej walki, " prawili ludzie; mężowie mający znaczenie i powagę w narodzie przedstawiali Władysławowi, by braci zostawił w pokoju, ale bez wielkiego skutku. Rozważywszy to Dunin, postanowił stanąć także przed oczy księcia i do serca jego przemówić; niedługo zatem ucieszywszy się z rodziną i polecając, by się później do Skrzynna przeniosła, wybrał się z dworem swoim do Krakowa.

Od pięćdziesięciu już lat nie mieszkali królowie polscy stale w krakowskim zamku, lecz gmach na Wawelu utrzymywanym był starannie, bo od czasu do czasu zjeżdżali tu monarchowie z dworem i zwoływali zjazdy i narady z Wielkiej i Małej polski; nie wiele zatem miał do czynienia Władysław, kiedy po śmierci ojca posta

nowił na wzór pradziadów obrać sobie tu mieszkanie. Potrzeba tylko było wewnątrz wyporządzić i przyozdobić komnaty i uczyniono to wspaniale, prawdziwie po królewsku, bo i książę lubił okazałość i księżna, uchwyciwszy w ręce choć tę podrzędną, część władzy, wyszukiwała co tylko było najwspanialszego i najdroższego a chociaż Krystyna i Adelgunda, co z Niemiec jako dworskie panie z nią przybyły, świadczyły nieraz, że tyle było piękności i kosztowności dokoła, iż takiej i na cesarskim dworze nie widziano, księżna Agnieszka przygryzała nieraz delikatne wargi i marszczyła gładkie czoło, bo jej nie wszystko przypadało do smaku, bo jej jeszcze to i owo nie dość pięknem, nie dość drogiem było. Oprócz sprzętów i ozdób domowych, lubowała się księżna w przepysznych strojach, które sobie koniecznie wprost z Niemiec przywozić kazała, zatrudniając tem cały swój dwór niewieści; lubiła też wspaniałe wozy i konie, w czem, znając gust pani, uprzedzał jej życzenia ulubiony dworzanin, rycerz Traumberg, z pomocnikami, których ze swego kraju sprowadził.

Władysław nie sprzeciwiał się w niczem, rad, że znaleźli się ludzie, co choć czasami umieli zadowolić wybredny smak i samowolny charakter księżnej, wiecznie niechętnej wszystkiemu, co ją otaczało; dogadzał wytwornym jej zachciankom, dozwalał jej rządzić całym dworem, byle tylko nie mieszała się w sprawy publiczne, byle nie powstawała na braci i rodzinę księcia, co nie łatwo było otrzymać. W jednym tylko punkcie zawsze oboje byli zgodni, w nieograniczonej, bałwochwalczej miłości dla dwóch swoich synów, Bolesławka i Konrada.

Ilekroć wielki wojewoda przybył do Krakowa, uważał za swój obowiązek i swoje prawo przedstawić się księciu, opowiedzieć mu o stanie kraju, zapytać o polecenia i w razie zawezwania ze szczerą pośpieszyć radą. I tym razem Dunin, wypocząwszy u biskupa Mateusza, w pierwszych zaraz dniach spotkał u niego Wszebora, Sandomierskiego wojewodę, Piotra Szafrańca z Pieskowej Skały, Jana Skarbka z Góry, herbu Habdank, a nasłuchawszy się wieści poważnych i prawdziwych, bo u samego źródła zaczerpniętych, wybrał się około południa do książęcego zamku.

Pomimo że przybycie licznego orszaku palatyna musiało zwrócić uwagę mieszkańców, nie zaraz jednak dopuszczono go do księcia; przechodził kilka obszernych komnat, upatrując pomiędzy kręcącymi się w nich dworzanami dawnych swoich znajomych, lecz próżno; byli to ludzie nowi, a między nimi łatwo było rozpoznać po stroju i mowie Czechów i Niemców. Nie zatrzymywał się więc Dunin, zmierzając prosto ku pokojom książęcym, lecz ostatnie drzwi zastał zamknięte, a stojący przy nich Traumberg łamaną polszczyzną zapytał go, czy wezwanym jest do księcia i z jaką sprawą przybywa?

— Co wam o tem wiedzieć? — odpowiedział Piotr.

— Jam starosta zamkowy!

— Tak? czy książę w dobrem zdrowiu?

— W jaknajlepszem.

— To idźcież, mości starosto, oznajmić, kiedy takie wasze prawo, że Piotr Dunin przybył pokłonić się księciu i poczeka, aż go przyjąć raczy.

To mówiąc, siadł na ławie, z tak widocznym zamiarem doczekania skutku swego żądania, że niemiecki rycerz, pochodziwszy i pokręciwszy się po sali, z pod oka poglądając na palatyna, dla którego, jako dla wielkiego dostojnika, gburowatym być nie śmiał, wszedł nakoniec za drzwi zamknięte, by go oznajmić.

Po niejakim czasie otworzono podwoje i Traumberg wskazał Duninowi, że wejść może, na co tylko wyniosłe spojrzenie otrzymał w odpowiedź.

Władysław siedział na ławie wesoły, uśmiechnięty, rozpromieniony zabawą z małymi swymi synkami, co obadwa jeszcze rozigrani stali wsparci o kolana ojca.

— Witajcie, wojewodo! — rzekł książę — cóż to teraz tak rzadko do nas zaglądacie?

Pokłonił się Dunin, a książę, odpowiadając dzieciom szepcącym mu do ucha pytanie, rzekł:

— To wuj dziadek, wielki palatyn! A teraz idźcie do matki, zbytniki — dodał, posuwając chłopców ku wielkiej zasłonie, zawieszonej w głębi, za którą też ci wnet zniknęli.

— No, siadajcież tu, wujku — rzekł dobrodusznie Władysław II, wskazując ławę — pogadajmy po staremu, póki się przyjęcie nie rozpocznie.

Dunin, ujęty tem powitaniem, nie dał sobie powtarzać rozkazu, siadł na ławie i wpatrzył się życzliwie w twarz swego siostrzeńca.

Książę krakowski miał już naówczas lat przeszło czterdzieści, twarz pogodną, dobrotliwą, szeroką, w której błękitne oczy tonęły głęboko; postawa jego poważna i ociężała, ruchy powolne i szaty do zbytku wygodne, przedstawiały go starszym jeszcze, niż był rzeczywiście; ale napróżno upatrywał wojewoda w tem obliczu surowości, chciwości i srogości, którą względem książąt braci swoich okazywał.

— Powiedzcież mi, co słychać, czy ciotka Marya zdrowa?

— Bogu dzięki, zdrowa; ale co słychać, książę, to nie tak łatwo powiedzieć, bo nie lubią tych rzeczy słuchać głowy w koronie.

— Widzisz przecie, że czapkę mam! — rzekł z uśmiechem książę.

— Kiedyć mnie tak miłościwy panie zachęcacie — rzekł Dunin — to powiem; słychać źle; mówią ludzie, że naprawdę macie zamiar zagrabić braterskie dzielnice.

— O! zaraz zagrabić! Jak to wam wszystkim to wolno się kłócić i najeżdżać między braćmi, a jak tylko ręka z berłem się poruszy, to zaraz krzyki i sądy wszczynacie.

— Bo ręka, co berło dzierży, zawsze sprawiedliwą być ma.

— Ale, mój wojewodo! zkądże zaraz niesprawiedliwość, albo grabież ma być? — mówił ksiażę Władysław. Choćby się też z obszarów którego z moich braci co skubnęło...

— A, książę! — przerwał żywo Dunin. — Toż to świętej pamięci ojciec wasz własną ręką podzielił!

— Ojcu już to wszystko jedno" widzicie... a żona chciałaby posiąść to i owo. Dla żony zaś i dla spokoju robi się nie jedno. Przecież wyście to wiedzieć powinni.

— Nie, książę! tego nie wiem, bo dobra żona nie żąda nigdy

od męża tego, co jest złem — odparł żywo Dunin. — A jeżeli księżna Agnieszka...

Władysław skinął nagle ręką ku zasłonie w środku komnaty zwieszonej, która się w tej chwili poruszyła.

— Księżna Agnieszka — rzekł zmieszany trochę — nie miesza się do rządów i mnie to zostawia.

— Nie wiem czemu mówią ludzie, książę — smutnie odparł Piotr Hugo — mówią, że przeciwnie księżna rządzi, jak chce sama, a rządzi przez Niemców; narzekają książęta, że ich groźbami obsyła, skarżą się księżne młode, że je znieważa. Wyście, miłościwy panie, zawsze tak dobrym byli bratem; nie pozwalajcież na to!

Wtem rozsunęła się gwałtownie zasłona i z poza jej fałdów wysoka, szczupła, w bogatej i strojnej szacie, w książęcej na głowie opasce, z głęboką marszczką na czole, ukazała się małżonka książęca. Nie zwróciwszy z przed siebie wzroku, szła poważnie ku wzniesionemu między oknami krzesłu, wstąpiła na trzy stopnie, ponad któremi stało i dopiero zasiadłszy na swojej stolicy, wsparłszy ręce na poręczach, rzuciła surowe spojrzenie na Dunina, który za jej wejściem powstał z ławy i z uszanowaniem się jej pokłonił.

— Cóż to, Magnus comes et, palatinus — rzekła szyderczo Agnieszka — przychodzi osobiście na dwór swojego pana kłócić jego domowy spokój i męża przeciw żonie oburzać?

— Broń Boże! miłościwa księżno, przyszedłem wstawić się za dziećmi mego dawnego pana, którym się krzywda dzieje...

— Krzywda? Komuż się tu krzywda dzieje, jedno mnie, cesarskiej siostrze, co królową być miałam, a mam pod bokiem równe sobie księżny i nie mam gdzie dworu swego pomieścić.

— Fani! — rzekł Dunin — nie powiedziano wam snadź, że samo tylko Krakowskie, a cóż dopiero Szlązk, to dzielnica obszerniejsza od niejednego niemieckiego królestwa.

— Co to próżno mówić — przerwała księżna — ty sam, mój wojewodo, masz prawie tyle, co najstarszy syn twego pana.

— Księżno! — rzekł z żalem Dunin — Bóg mi świadkiem, że oddałbym co posiadam, gdybym tem mógł zgodę między książęty sprowadzić.

— Oddasz, oddasz — mówiła rozgniewana Agnieszka — a zgody ja nie chcę innej; wszystko, albo nic. A nie, to wyjeżdżam do cesarza.

— Jagusiu! — chciał uspakajać Władysław, lecz mu przerwała:

— Tak, nie będziesz rozrzucał kraju między żołnierzy, jak czynił twój ojciec, żeby potem więcej mieli od ciebie, a i książęta oddadzą co pobrali, choćby przyszło na pomoc...

— O księżno — zawołał przerażony wojewoda — nie mówcie tego, czemu strach wierzyć.

— Czegóż się tak wielki palatinus stracha? — zapytała z ostrem szyderstwem.

— Tego, co już między ludem szepcą — odrzekł Dunin — a czego książę i wy sami, pani, gorzkobyście pożałować musieli.

— Co? groźba? żałowalibyśmy, gdyby wezwawszy Połowców przyszło nam odebrać naszę własność?

— Tak, księżno! żałowalibyście i książę Władysław żałowałby wydać kraj swój na zniszczenie i łup dzikiej hordzie, coby z tej pięknej ziemi zrobiła pustynię i wszyscy wierni a posłuszni księciu żałowaliby także, bo wtedy nie mógłby nam już panować — domówił smutnie Dunin.

— Co to za zuchwalstwo! — zakrzyczała Agnieszka. — Słyszycie, książę? Ten wasal nam grozi, a wy milczycie?

Krakowski książę pochylił głowę na piersi, na czole jego osiadł rumieniec i widoczne zmieszanie wybiło się na twarzy. Dunin oczekiwał przez chwilę, czy nie przemówi, lecz widząc go milczącym, rzekł z powagą:

— Najwyższy rząd i starszeństwo przywiązane jest do krakowskiej stolicy — ale tylko dopóty, póki monarcha wrogów na kraj nie sprowadzi. Taka była wola ostatnia wielkiego króla, Bolesława IIIgo. I tę wolę polecił narodowi wykonać.

— Bredzisz, palatynie! — rzekła śmiejąc się księżna. — Gdzie tam był naród przy łożu nieboszczyka króla? Naród słucha i płaci, tylko rządzić nim trzeba.

— Naówczas, pani — objaśnił Dunin — naród przedstawiali mężowie, którym król ufał...

— I wy pewnie między nimi? — zapytała szyderczo księżna.

— I ja, księżno, tam byłem, a nawet otrzymałem rozkaz, by testamentu pilnować.

Książe krakowski, widząc twarz swej małżonki zmienioną szalonym gniewem, rzekł z cicha do wojewody:

— Dosyć, dosyć, bo się co złego stanie!

Dunin zamilkł, w mniemaniu, że księciu o zdrowie żony idzie, lecz Agnieszka, podniosłszy się i wyciągnąwszy ręce, wołała:

— Precz! precz mi z oczu, zuchwały wasalu, jeżeli nie chcesz, byśmy cię tu w proch starli. — Oczy jej strzelały, jak błyskawice, drgały usta, a ręce szarpały bezwiednie bogate szaty. Władysław podniósł się, chcąc ją uspakajać, a przechodząc koło Dunina, rzekł mu:

— Odejdźcie teraz! innym razem pomówimy. Zadziwiony wojewoda, spojrzał raz jeszcze na tę książęcą parę, pokłonił się powolnie i opuścił komnatę.

Skoro wrócił na biskupstwo i opowiedział, czego był świadkiem, poważne zebranie, oczekujące na niego, uradziło, że w obec wpływu, jaki księżna na małżonka wywiera, nie należało podniecać do wyższego stopnia tej gwałtowności charakteru, w której uniesieniu, mogła księcia przywieść do postanowień godnych pożałowania.

Ułożono zatem raz jeszcze zostawić rzeczy jak były, w nadziei, że książę Władysław weźmie do rozmysłu, co dnia tego od najżyczliwszego sobie dotąd doradzcy usłyszał, a co nieraz już przekładali mu inni, choć nie tak dobitnie i naznaczywszy sobie datę zjechania się znów za parę miesięcy, pod smutnem wrażeniem powrócili do spraw, każdemu właściwych.

Pomiędzy rzekami Wołgą i Jarkiem żyły jak utrzymują około ósmego wieku po narodzeniu Jezusa Chrystusa dwa ludy, oba jak się zdaje pochodzenia tureckiego; z tych jeden słabszy, zwany Pieczyngami, Pieczenigami, albo Jazygami, drugi miał nazwę Kumanów, lub Połowców. Ludów tych dzikich zajęciem i celem były napady kolejne, to wzajemna siebie, to na sąsiadów, na których

coś zyskać było można, posuwając się zawsze ku południozachodowi; a zawsze Pieczenigi ustępowali Połowcom, chociaż czasami i łączyli się w napadach. To z księciem Igorem szli na Greków, jako sprzymierzeńcy, to podstępowali pod Kijów, to na Bulgaryą czynili wycieczki, zawsze się posuwając w obranym kierunku, aż na koniec Pieczenigi musieli ustąpić przed Połowcami i ci rozsiedli się stanowczo w ich miejscu na stepach północnych morza Czarnego, aż do ujść Dunaju i ztamtąd czynili wycieczki na Bulgaryą i Bizantyńskie państwo.

Niewiadomo kto pierwszy podał pomysł wezwania tej hordy w pomoc dla załatwienia sporów, jątrzących się coraz mocniej między synami Bolesława Krzywoustego, lecz widocznie zamajaczył on w myśli Władysława II, podsycany żądzą jego żony do powiększenia władzy i pokonania uporu braci, nie chcących dobrowolnie ustąpić ze swych dzielnic, (to były jej przekonania i wyrażenia). Na nieszczęście, zgubny ten pomysł dojrzewał szybko i nakoniec, skoro wiosna nowem życiem tchnęła na żyzne i piękne lubelskie niwy, ukazali się na nich straszliwi goście. Ciągnąc od Wołoszczyzny przez Ruś halicką, Kumanowie znaczyli przejście swoje rabunkami i pożogą, wszedłszy zaś w granice Polski, którą dopiero za nieprzyjacielski kraj uważali, rozleli szeroko niezliczone tłumy swoję, grabiąc i mordując dokoła, przystawając dłużej w miejscach, gdzie siebie i swoje konie obficiej wyżywić mogli.

Wszebor, wojewoda sandomierski i lubelski, pierwszą wieść o tem powziąwszy, rozesłał najprzód rozkazy po grodach i zamkach, by się miano ku obronie, następnie do książąt, zawiadamiając ich o tem, do biskupów i duchowieństwa o radę i nakoniec do krakowskiego księcia z prośbą, by tych srogich sprzymierzeńców swoich wstrzymał, a naznaczył zjazd ogólny, gdzieby mu się podobało, aby się naradzić, co czynić, byle ludności i kraju całego nie marnować.

Trwoga padła na polską ziemię, osobliwie na tę stronę, którą Połowcy weszli. Każdy czynił co mógł, by z swojej strony gotowym być do pomocy, lub własnej obrony, a oprócz tego, znakomitsi mężowie świeccy i duchowni, nie widząc z Krakowa odpowiedzi,

zbierali się do tego miasta, by księciu zrobić stosowne przedstawienia.

W dniu do tego naznaczonym, obecny wtedy biskup poznański wraz z biskupem krakowskim, kilku wojewodów, kasztelanów i starostów, każdy z wspaniałym, lub przynajmniej pokaźnym orszakiem, stawili się około południa na wawelskim zamku, prosząc o posłuchanie.

Po długich zwłokach, wprowadzono wszystkich do obszernej sali, gdzie po niemałem znów oczekiwaniu wyszedł starosta, zamkowy, rycerz Traumberg, z pokojowcem, który miał jego słowa, nie wyraźnie wymawiane po polsku, dla dokładnego zrozumienia obecnych powtarzać.

— Książę jest nie zdrów i przyjąć zgromadzonych nie może, ale się zapytuje, czy jest między nimi wielki palatyn Dunin, gdyż z tym jednym chciałby pomówić.

Skoro to powiedzianem i powtórzonem zostało, poczęły się narady; Dunin jednakże koniec im położył, oznajmiając, że chętnie pójdzie do księcia, a może go i uprosi, by dzień na ogólne przyjęcie naznaczył.

Wszedł zatem do komnat książęcych; zebrani jednakże nie rozchodzili się, chcieli czekać na powrót Dunina, by w takiem samem gronie wrócić, w jakiem tu przybyli. Nie broniono im tego, lecz po dość długim czasie, zjawił się znowu Traumberg, z oznajmieniem, że: Wojewoda jeszcze jakiś czas u księcia zostanie i prosi sam, by na niego nie czekano.

Dziwnem się to wszystkim wydało, lecz po naradzie poczęli przypuszczać, że może w sercu księcia obudziła się znów życzliwość do pokrewnego sobie wojewody i że może tym sposobem na dobre jakie myśli da się naprowadzić; całe zgromadzenie odeszło spokojnie, tylko orszak Dunina, czekając pana, pozostał na dziedzińcu.

Pozostał długo, już się prawie ku wieczorowi mieć zaczynało, już nieraz, nie widząc pana, pytali czekający zamkowych ludzi o niego, lecz na pytania z początku tylko milczenie lub wzruszenie ramionami otrzymywali w odpowiedzi, później wmawiano im, że się nie musieli dopatrzeć, jak wojewoda wyszedł z innymi panami,

nakoniec, widząc przybywającego krakowskiego wójta ze sprawą, do starosty, gdy go spytano, czy książę zwykł był tak długo trzymać gości u siebie? ten im odpowiedział:

— U księcia nie ma nikogo, bo i sam książę pan nie wrócił jeszcze; a widziałem jak rankiem wyjeżdżał nad Rudawę, gdzie się nowy, ozdobny dom wiejski buduje.

Przerażeni słuchacze nie namyślali się dłużej, pośpieszyli na biskupstwo, by tam zdać sprawę znajomym i przyjaciołom Dunina i prosić ich o radę a pomoc. Jeden tylko pozostał, najmniej pokaźny, nie na dworzanina nawet, ale na sługę jednego z nich wyglądający. Nie czekając oddalenia wszystkich, wsunął się za załamek muru i uszedł uwagi zarówno swoich towarzyszy, jak i zamkowej służby, rzadko się już na dziedzińcu snującej.

Dunin tymczasem, wezwany do księcia, szedł do znanej sobie komnaty Władysława, dobre z tej pamięci jego o sobie snując nadzieje; Traumberg postępował przed nim sporym krokiem, a pokojowiec zamykał przebyte podwoje. Tak doszli do pokoju przedzielonego zasłoną; starosta ją uniósł i szedł dalej, Dunin mniemał, że tam na łożu spoczywa książę; nie było go jednak i łoże tam nie stało, bez zdziwienia ani złego przeczucia postępował za swoim przewodnikiem za drzwi, które gdy tenże otworzył, znaleźli się w ciemnem i ścieśnionem przejściu, gdzie nim się wojewoda rozpatrzył lub zapytać zdążył, uczuł, że mu gruby kaptur zarzucono na głowę i usta, a jednocześnie powrozem ściągnięto silne ręce i jak spowite dziecię podniesiono od ziemi, postępując w milczeniu. Nie łatwo było dźwigać krzepką postać wojewody, rzucającego się w oburzeniu na zdradę, jakiej się względem niego dopuszczono, ale widać siły i ramion nie brakło, bo pomimo szamotania się jego, nie przestawano unosić go to w prostym, to pochyłym, to zwracającym się kierunku, aż nakoniec uczuł, że zstępują z nim po schodach.

— Więźniem jestem! — pomyślał sobie.

Rzeczywiście po niejakim czasie uczuł, że go złożono na ziemi; niezadługo trzask ciężkich drzwi i zgrzyt zasuwanych wrzeciądzów potwierdziły jego domysły. Był więźniem. Niemało potrze

bował czasu i cierpliwości, by stopniowem poruszaniem i ściąganiem dłoni a palców o tyle rozluźnić krępujące sznury, aby z nich jednę wydobyć rękę; wtedy zrzucił owijający mu głowę kaptur i spojrzał dokoła siebie.

Położony na słomie, znajdował się w lochu podziemnym; poznał to po sklepieniach nad swoją głową i po głębokiej pomroce, zalegającej całą przestrzeń, zaledwie w jednym załamku ustępującej nieco przed bladym dziennym promykiem, co tam wązkim otworem zaglądał. Uwolnił drugą swoję rękę i podszedł ku światłu, lecz nic się nie dowiedział, wpadało ono bowiem pomiędzy umyślnie w tym celu zostawioną szparą, a dość wysokim murem, rozciągającym się na pewnej przestrzeni. Potem obejrzał ściany z dużych układane kamieni, pokryte wilgotną pleśnią; następnie udał się ku drzwiom mocnym dębowym, obitym żelaznemi sztabami i zamkniętym na podwójne rygle..

— Tak, więźniem jestem — powtórzył — ale za co? z czyjej woli? i na co się to moje uwięzienie przydać komu może?

Siadłszy na słomie, na dłoni oparłszy głowę, tworzył tysiączne domysły i przypuszczenia, ale te, zamiast go uspakajać, dręczyły coraz więcej. Po sposobie, jakim go w zasadzkę wciągniono, musiał przypuszczać, że się to stało z rozkazu księcia, a cała dusza jego wzdrygała się na myśl, by się takiej nikczemności dopuścić miał ów Władysław, prawie na jego i jego żony ręku wykołysany.

— Nie, to być nie może — rzekł sobie nakoniec. — Gdyby chciał, mógł przecież jawnie mnie uwięzić, osądzić.

Ale przypomniał sobie, że nie raz podrzędni słudzy pozwalają sobie chwytać słowa władców i wykładać je po swojemu. Przypomniał, jak Bolesław III, w rozżaleniu na ciągle go napastującego Zbigniewa, wyrzekł raz: "Ach, kiedyż będę wolnym od tego człowieka?" A fałszywi i podchlebni dworzanie, myśląc się tem przypodobać królowi, przy pierwszej sposobności pochwycili burzliwego syna Prawdzicówny i pozbawili go życia, zostawiając w sercu brata wieczny żal i zgryzotę za wyrazy, niebacznie w uniesieniu wymówione.

Myślał więc i rozważał czas jakiś, lecz czując, że mu go

rycz serce zalewa i gniewne a nawet mściwe myśli napływają do głowy, przeżegnał się, jakby dla ich odegnania i ugiąwszy kolana, szczerą, gorącą modlitwą wzniósł duszę ku niebu, prosząc jak zawsze Boga o opiekę i błogosławieństwo, a potem zdając się zupełnie na wolę Opatrzności.

Święty wpływ modlitwy ukoił wzburzonego ducha wojewody, bo skoro powstał i ujrzał się w zupełnej pogrążonym ciemności, legł na słomie i w cichym, głębokim śnie znalazł zapomnienie ciężkiej troski.

Nawykły do niewygód, na garści słomy przespał noc wiosenną; jaśniej było w ciemnicy, bo promyk rannego słońca wciskał się jaskrawo w ciasną szczelinę, za okno służącą. Po modlitwie, Dunin obejrzał się bacznie, upatrywał dzbana z wodą zwykłego w każdem więzieniu; pragnienie go dręczyło, ale nic dopatrzeć nic mógł.

— Czyżby mnie chcieli głodem zamorzyć — pomyślał.

W tej właśnie chwili szmer jakiś dał się słyszeć za drzwiami, skrzypnęły zawiasy i przez uchylające się tarcice wsunął się człowiek, ciemno ubrany, z szarym kapturem na twarz spuszczonym, zupełnie podobnym do tego, który Dunin wczoraj odrzucił. Niósł w jednej ręce upragniony dzban wody, w drugiej kawał czarnego chleba. Złożył to przed więźniem, mówiąc:

— Posilcie się!

Napróżno uwięziony, zadając różne pytania, starał się dowiedzieć czegoś o spotykającej go przygodzie, człowiek ów, zapewne dozorca, nie odpowiadał na żadne, patrzył tylko bez przerwy na niego, nakoniec rzekł:

— Przyjdę niezadługo. — I wyszedł powoli, zamykając drzwi starannie za sobą.

Dunin, uważając daną sobie radę za właściwą, ugasił pragnienie i posilił się grubym chlebem, jaki nieraz pożywał z upodobaniem, pomiędzy przysmakami, pokrywającemi zwykle stół jego.

Za kilka godzin ten sam człowiek ukazał się w lochu i cisną" wszy w kąt jakąś wiązkę, zbliżył się do wojewody, postał chwilę naprzeciw niego, a potem zapytał poważnie:

— Przynoszę wam pytanie.

— Pytaj — odrzekł wojewoda — odpowiem wyraźniej, niż ty mnie rano. Ale któż zapytuje?

— Taki — odpowiedział — co ma moc żądać odpowiedzi.

— Więc o cóż idzie?

— Macie wybierać: albo staniecie przeciw młodszym książętom, po stronie ich starszego i przysięgniecie tu na to...

— Nigdy! — krzyknął Dunin — nigdy niepójdę przeciw woli nieboszczyka króla i swojemu sumieniu.

— Albo — po chwili dodał ciszej i ponuro zakapturzony — albo dacie tu oczy i język, byście tej sprawie nie szkodzili. — Na jedno oka mgnienie wstrząsnął się Dunin, ale wnet silnym głosem odpowiedział:

— Czyń co ci kazano. Choćbym miał życie dać, nie zdradzę królewskich sierot.

Zdarł kaptur z głowy tajemniczy człowiek a padając do nóg wojewody, zawołał:

— Panie! nie miejcie do mnie żalu za to co czynię; to się stać musi, by uniknąć gorszego.

Wojewoda wpatrzył się w twarz klęczącego, nie były to rysy żadnego z rudobrodych niemców, o których wiedział, że straż lochów trzymali, zdziwiony więc i wzruszony mimowoli zapytał:

— Cóżem ci uczynił, człowieku, że nie ze stanu swego, ale z ochoty przychodzisz pastwić się nademną?

— Coście zrobili? — powtórzył płacząc serdecznie ów człowiek. Byłem jeńcem z Czech, a wyście mi darowali wolność, daliście mi dom, ogród, potem postawiliście mnie włodarzem nad swoją ziemią; córka wasza uzdrowiła moję żonę, ocalając ją od ślepoty, a wnuk wasz uratował tonące dziecko moje jedyne.

— I za to?... — rzekł zdziwiony Piotr Hugo.

— I za to, panie, Wawrzon ocali wasze oczy, uratuje waszę mowę, jeśli mu Bóg dopomoże. Tylko ufać mi musicie, musicie zawierzyć i spokojnie się zachować.

— Pozwól pomodlić się wprzódy!

— Czyńcie, ale nie bawcie długo, bo zajrzeć tu kto może.,

W nie długą chwilę Wawrzon zabrał się do srogiego na pozór, lecz zbawczego dzieła. Wojewoda czuł na powiekach i w ich okolicy ostre narzędzie, czuł gorącą krew, spływającą po licach, lecz czuł zarazem, że źrenice jego nie tknięte i w milczeniu głębokiem, polecając się Bogu, oczekiwał końca niebezpiecznej roboty.

— Teraz, panie, otwórzcie usta — mówił drżącym głosem — muszą być rozkrwawione, ale mi ufajcie!

Chustami, które przyniósł z sobą, owiązał pokrwawione powieki, mniejszemi płatkami założył usta, przyczem wydawał głośne i rozpaczliwe krzyki, widocznie dla złudzenia mogących nasłuchywać podedrzwiami. Następnie ułożył wojewodę na słomie, uściskał jego nogi, ucałował ręce, mówiąc:

— Zostańcież z Bogiem! a bądźcie ostrożni, byście się nie zdradzili.

— I ciebie także — rzekł Dunin. — Ale czyż tobie uwierzą?

— Uwierzą; znam tutejszych strażników, Niemcy, dawniej byli przy koniach, a ja się znam na lekach dla nich. Przyjęli mnie jak swego, bo nieco po niemiecku zarywam, a że dźwigając was tu Kraus potknął się na schodach i nogę wykręcił, Wolfa zaś, jego towarzysza, nie było, więc dał mi klucz wczoraj.

— Ale dzisiaj? czyż to oni na twoich słowach poprzestaną?

— Dzisiaj, panie, nie wiedząc co będzie nakazanem, Wolf się napił; a wtedy to on zawsze ma na trzy dni. Prosili mnie obadwa, bym ich zastąpił. Może tu jeszcze i jutro zostanę.

— Jeżeli kto zechce oglądać moje oczy? — zapytał niespokojnie Dunin.

— Nie przyjdą! Będą mieli w ręku oczy i kawałek języka — ze smutkiem odrzekł Wawrzon — mój Kruk dał życie na to. — Ale jabym i swojego nie żałował.

— Niech ci Bóg płaci, dobry człowiecze!

— Mam już naprzód zapłacone!

* * *

Biskupi, dostojnicy i towarzysze Dunina powziąwszy wiadomość o zatrzymaniu go na zamku, chcieli wraz udać się do księcia

prosząc, by go uwolnił; księcia, jak wiadomo, nie było, musiano zatem zamiar ten do dnia następnego odłożyć. Nazajutrz książę od rana wyjechał na łowy, mając wrócić wieczorem. Czekano do wieczora, w licznym orszaku, cicho, spokojnie, przy bramie dziedzińca, Wyglądając przybycia Władysława.

Gdy o wieczornym zmroku orszak książęcy dojeżdżał do zamku, z łowieckiej wracając wyprawy, zdziwiło księcia tak liczne u bramy zebranie, wstrzymał konia, a widząc znajome sobie twarze, spytał o powód.

— Przychodzim dopominać się wyrządzonej nam krzywdy!— odpowiedziano.

— Tu, u bramy? — zapytał Władysław — pójdźcież bliżej. Nastąpiła chwila wahania, lecz niezadługo stał się znaczny

ruch między czekającymi i przybyłymi, część ich weszła w dziedziniec, część u bramy została, zamkowa służba wysypała się odbierać konie i przybory myśliwców, zmieszało się wszystko na oka mgnienie, dworzanie zajęci przyjmowaniem pana nie uważali, że z kupy przybyłych oddzieliła się garstka ludzi, zmierzając ku bramie i że wśród niej znajdowało się dwóch zakapturzonych, z których jeden troskliwie drugiego prowadził.

Skoro krakowski książę zsiadł z konia, zwrócił się ku stojącym mężom, których sam wezwał w dziedziniec i powtórzył:

— Chodźcież za mną, rozmówim się!

Był w dobrem usposobieniu, łowy się powiodły, a ruch i powietrze zawsze mu służyły.

— Wybaczcie, książę! — odrzekł Jakób, biskup poznański— nie wejdziemy do zamku, dopóki wojewoda Dunin, zatrzymany tu wczoraj, nie zostanie nam wydany.

— Co? Dunin, wczoraj? ależ mnie cały dzień nie było...

— Przybyliśmy tu wszyscy, jak jesteśmy, by stanąć przed waszem, książę, obliczem, lecz odeszliśmy bez niego i dotąd go niema.

— Czekajcież, kiedy wejść nie chcecie—zawołał zdziwiony i oburzony, przestępując próg przyśpieszonym krokiem. —Dam odpowiedź.

Odpowiedzi tej nie łatwo byłoby doczekać, bo książę sam napróżno jej się domagał od dworzan, jeden tylko rycerz Traumberg, starosta zamkowy, mógł wiedzieć, gdyby się co stało, a Traumberga nie było. Nie czekano też zbyt długo, czy z braku cierpliwości, czy z innej jakiej przyczyny, grono poważnych mężów postąpiło znowu ku bramie, gdzie zaledwie mała cząstka ich otoczenia oczekiwała jeszcze powrotu panów, reszta orszaku, a osobliwie konni, porozpraszali się bez śladu.

Przez parę dni gniewał się i wrzał oburzeniem a ciekawością krakowski książę, ale powoli, po słówku, wykazywano mu, co to za szkodliwym człowiekiem był ten Dunin, którego imię słynęło w całym kraju, wypisane na kamieniu i marmurze po kościołach, które w całej Polsce pobudował, na słupach stawianych przy drogach, które książęcym kosztem przeprowadzał, po rozlicznych aktach i nadaniach, któremi szkoły i klasztory uposażał. Wiedziano o nim więcej, niż o samym księciu. To też co za zuchwalstwo! Przychodził przecie swego władcę upominać! A ma widać silne stronnictwo, kiedy się tak o niego dopominają.. Nicby nie szkodziło uspokoić go w zamknięciu na czas jakiś; osobliwie teraz, kiedy ma się rozstrzygnąć sprawa z książęcemi braćmi.

Po trosze płynęły podobne słowa z wymownych ust małżonki i padały przekonaniem w słabą duszę Władysława. Kiedy rycerz Traumberg powrócił ze Szlązka i po swojemu opowiedział o uwięzieniu Dunina, już się książę nie oburzał, a nawet w jakiś czas sam względem niego wydał niezwykłe rozporządzenie.

Oskarżonego o rozliczne występki i nadużycia wielkiego wojewodę Dunina powołano, by z nich zdał sprawę, a jednocześnie umocowano sądy, by kazały zabrać na skarb książęcy wszystkie jego posiadłości z królewskich darów pochodzące. Choć ze wszech stron podniósł się krzyk oburzenia i zgrozy, pozajmowano: Duninowo w Kujawach, Mstów w Piotrkowskiej ziemi, Strzelno pod Inowrocławiem, zkąd przerażona ksieni Norbertanek, osadzonych tam przez Dunina, wyprawiła umyślnego posłańca do Jaksy z Miechowa z wiadomością o niespodziewanym najeździe.

Odebrawszy tę nowinę, rozumny Dux Jakób postanowił, nie

badając głębiej wypadków, ratować co mogło być najszacowniejszem dla Dunina — rodzinę. Natychmiast osobiście pośpieszył do Skrzynna, gdzie wojewodzina z synem i wnukami przebywała i uprosił ja;, by tymczasowo przeniosła się do niego, do Zagórzyna pod Miechów, gdzie już niegdyś za szczęśliwych czasów odwiedzała na czas dłuższy córkę swoja, a niezapomnianą żonę Jaksy, Bożennę.

Zabrano i wyprowadzono co do potrzeby i nawyknień mieszkańców należało, zostawiając resztę przemożnej niesprawiedliwości, a podczas gdy się strapiona Marya w nowej pomieszczała siedzibie, wierny przyjaciel i zięć, szczerze do teścia przywiązany, wraz z młodym, ciężko zasmuconym i wrzącym z oburzenia synem, wybrali się natychmiast do przyjaciół, szukać najprzód pewnych wieści, a następnie oswobodzić i jeżeli będzie można, pomścić srogą krzywdę Dunina.

Tymczasem krakowski książę, zrobiwszy co mu się zdawało właściwem, nie był ze swego czynu zadowolonym; spodziewał się, że zabierając posiadłości Dunina, wywoła odezwanie się jego

O niesłuszność, jaką mu wyrządzono, że tym sposobem, albo przez głosy jego stronników dowie się, gdzie się tyle zasłużony a tak ciężko pokrzywdzony wuj jego znajduje; bo nakoniec musiano mu wyznać, że oślepionego, okaleczonego Dunina nie było w lochach wawelskiego zamku, a gdzie i kiedy z nich zniknął, nikomu nie było wiadomo.

Milczenie jednak zupełne panowało pod tym względem; znikąd nie dochodził odgłos imienia wojewody, nikt się nie skarżył, nie upominał, chociaż zwożono z mieszkań zabranych nieraz na zamek rozmaite kosztowności, znane jako należące do wojewodziny i pochodzące z jej panieńskiej wyprawy. Donoszono tylko, że zięć i syn Dunina bardzo czynnie pomagają w zbieraniu i zbrojeniu wojska młodych książąt.

Zebrał się też i Władysław na porządne zwołanie siły zbrojnej, rozesłał nakazy do przewodzących Połowcom, by ich zgarnęli po nad Pilica i przyszło do walnej bitwy nad brzegami tej rzeki, w której z wielką stratą i wstydem krakowski książę pobitym został przez braci.

Nie poprzestał na tem wszelako; nie mogąc się pozbyć swoich sprzymierzeńców, chciał raz jeszcze korzystać z ich uciążliwej obecności w kraju i pojedynczo z braćmi młodszemi wojować. Oni jednak nie czekając na to, zebrali się wszyscy do Wielkiej polski i u poważnego Mieszka w Poznaniu osadziwszy mocna, już twierdzę, licznym a przychylnym sobie ludem, gotowali się do dzielnego odparcia napaści, gdyby do niej przyjść miało.

W niedługi czas przyszło istotnie do tego, że z licznemi siłami Władysław stanął w Wielkiejpolsce, i pomimo próśb i napominania gnieźnieńskiego arcybiskupa, obiegł braci swoich w Poznaniu. Nie poszczęściła mu się ta wyprawa, odparty kilkakrotnie ze wstydem i wielką, stratą ludzi, mając odwrót do Krakowa przecięty przez szerzące się przeciw niemu powstanie ogólne, widząc niechęć przeciw sobie i oburzenie powszechne, przemknął się z małym pocztem do Niemiec, ufając w opiekę krewnego żony, Konrada III i niedobitki swego wojska w rozproszeniu zupełnem zostawił.

Do księżnej Agnieszki nie prędko doszła ta wiadomość, a i wtedy ona jej wiary dać nie chciała. Zebrała ile mogła stronników, dworzan i sług, zamknęła się z nimi na wawelskim zamku, zapewniając, że bram jego dopóty nie otworzy, póki jej książęcy małżonek nie wróci.

O ile mogła dotrzymywała słowa; już się wojenne zapasy uciszyły w całej Polsce, już Władysława II powszechnem uznaniem za odpadłego od panowania uznano, już nawet brat jego, Bolesław Kędzierzawy, krakowskim i zwierzchnim całego kraju księciem ogłoszonym został, a jeszcze Agnieszka trzymała się w Krakowie i dostępu do miasta nie dawała. Miała widać silną wolę i wytrwałość charakteru, szkoda tylko, że tych przymiotów dobrze i szlachetnie używać nie potrafiła.

Upór jej oburzył braci i wszystkich zacnych a znakomitych mężów; nie chcąc jednak wojować z niewiastą i wyganiać ją wraz z dziećmi przemocą, zwrócili się do uznawanej wtedy ogólnie powagi Papieża z prośbą., by zaciętą w obronie księżnę upomniał i polecił jej opuścić spokojnie tron, porzucony przez męża, jako nie mającej już do władzy prawa, wedle ustaw boskich i ludzkich.

Ówczesny biskup rzymski, Eugeniusz III, znać że sobie charakter i postępki księżnej miał przedstawione szczegółowo i żywo, bo nietylko, że Krystynie Agnieszce, córce Leopolda austryackiego, a żonie krakowskiego księcia Władysława, nakazał wydać miasto Kraków wraz z zamkiem, lecz nadto, jako na niewiastę nie okazującą chrześcijańskiego ducha i pomiędzy rodzonymi braćmi siejącą niezgodę, a nawet wojny —rzucił na nią klątwę.

Ciężka to była kara; papieże, którzy sami mogli ją tylko narzucić, rzadko ją. wymierzali; jedynie uporni i zacięci grzesznicy ociągali ją na siebie. Wyklęty stawał się wyjętym z pod wszelkiego prawa, bezbronnym w obec każdej złej woli, bo ktokolwiekby mu udzielił pomocy, schronienia, posiłku, ognia i wody, ściągał na siebie udział w strasznym wyroku dotykającym winnego.

Zimowym wieczorem roku, z lasu otaczającego wschodnią stronę Wrocławia wysunęła się gromadka jezdnych na pole pokryte świeżo upadłym śniegiem, co jak tysiące brylantów iskrzył się w świetle księżyca. Grono było nieliczne, każdy w podróżnej szacie futrem podbitej, każdy z kapturem nakrywającym głowę, lecz po postawach niektórych można się było domyślać, że pod zwierzchnią odzieżą mogli nosić zbroje lub wytworne ubranie. Ludzi było więcej niż koni, na kilku siedziało ich po dwóch, co zresztą nie było nic dziwnego, bo w owe czasy bywały siodła tak urządzane, że za rycerzem, kierującym koniem, siadywała dama, bezpieczna i nie potrzebując trudzić się wyborem drogi i czuwaniem nad ruchami rumaka. I w jadącej teraz gromadce tak było; dwie kobiety, które po długich sukniach łatwo było poznać, siedziały za dwoma jeźdźcami, ale i mężczyźni po dwóch jechali; w samym zaś środku grona, na dzielnym koniu, w długiej szacie, z powiewną to kaptura zasłoną, postępowała szczupła, prosta, z nakazującą postawą widocznie niewiasta. Otulona ciemną szatą, trzymała silną ręką cugle, pomimo mrozu, który mógł ziębić jej palce, chociaż długiemi rękawami okryte; jechała w milczeniu, zdając się nie zwracać uwagi na kroczących obok niej dwóch jeźdźców, którzy bacznie śledzili każde jej poruszenie i każdy krok jej rumaka.

Już od pewnego czasu kopyta koni tętniły po zmarzłej drodze, gdy wysoka podróżna przerwała milczenie, zapytując:

— Gdzież jesteśmy? w lesie mogliśmy się zabłąkać, ale tu pole szerokie. Gdzie nam wypadnie nocować?

Jeden z najbliższych jej towarzyszy zwrócił się ku dwom ludziom siedzącym na jednym koniu; na rozkaz jego jeden z nich zsunął się z siodła i postępując zwolna rozprostowywał, zdrętwiałe długą jazdą nogi, drugi zaś, spiąwszy konia ostrogą, popędził w drogę sobie wskazaną. Rozkazujący zwrócił twarz ku podróżnej i rzekł:

— Widzę tam zdala coś jakby wzgórze, posłałem się dowiedzieć, czy to nie mieszkanie jakie, gdzieby spocząć można.

— Pośpieszmy i my w tamtą stronę, śnieg znowu sypać zaczyna, możemy znów zabłądzić.

Wkrótce wracający wysłaniec spotkał jadących ku sobie. Opowiedział, że tam znaczne jakieś zabudowanie być musi, bo i światła i drzewa, lubo śniegiem pokryte, rozróżnić można zdaleka Dążono zatem we wskazanym kierunku i rzeczywiście coraz widoczniejsza stawała się jakaś ludzka siedziba równo i mocno opasana kamienną, czy drewnianą ścianą, z poza której podnosiły się dachy widocznie drzewami otoczone, a na nich odbijało się światło tak pożądane podróżnym w śnieżną noc zimową.

Dojechano do muru, odszukano bramę usłyszano za zagrodą szczekanie psów i zakołatano do fórtki.

Uchylił ją niebawem mężczyzna średnich lat, ostrych rysów i czarnej brody; wyjrzał, przyglądał się przez chwilę przybyłym, policzył uważnie ludzi i konie i spytał:

— Zkąd to? i po co?

— Jedziemy zdaleka — odpowiedział jeden z jezdnych—po gołoledzi padło nam kilka koni, zapóźniliśmy się, zbłądziwszy w lesie i chcielibyśmy odpocząć.

— A są tu widzę i niewiasty?

— Tak, są, właśnie dla tego potrzebujemy wypoczynku.

— Poczekajcie maluczko — rzekł odźwierny — zaraz będzie odpowiedź.

Zamknął szczelnie fórtkę i upłynęła dość długa chwila nim

wrócił; otworzono całą, bramę i wprowadzeni za nią. przybyli ujrzeli się w obszernym dziedzińcu, z trzech stron otoczonym budynkami nierównej wysokości i widocznie nie jednakiego przeznaczenia.

— Zsiadajcie bezpiecznie! — rzekł człowiek, który już z nimi poprzednio rozmawiał. — Spoczynku i posiłku nikomu tu jeszcze nie odmówiono.

Najznaczniejsi jeźdźcy pierwsi zeskoczyli z koni, poczem, gdy jeden ujął konia za cugle, które mu wysoka niewiasta na kark zarzuciła, drugi przystąpił do siodła, a podróżna, wsparłszy się ręką na jego ramieniu, stąpiła wązką noga na dłoń, ktorą. jej podawał i ociężale spuściła się na ziemię; widać było w postawie jej i ruchach wielkie utrudzenie, a gdy odrzuciła zasłonę, na twarzy uwidoczniły się plamy czerwone i sine podkrążenie głęboko zapadłych oczu.

W miarę zsiadania przy blasku pochodni, trzymanych przez kilku pachołków, inni przystępowali do koni, w milczeniu prowadzili je do stajen i stawiali u obficie nasypanych żłobów. Odźwierny zaś o ostrych rysach, wysunąwszy się przed innych, poszedł przodem, wskazując zapraszającym skinieniem ręki drogę do drzwi szeroko otwartych, a prowadzących widocznie do mieszkalnego domu, oświetlonych zawieszonym na haku żelaznym kagańcem. .

Wszyscy szli w milczeniu; przebywszy dość ciemną, sień, za otworzeniem drzwi uderzeni zostali widokiem oczekującej ich gościny.

W obszernej komnacie, przy kominie na którym jaskrawo płonął stos szczap sosnowych i jodłowych, stało wysokie, wygodne krzesło, przy niem dwa niższe siedzenia, a nieco dalej, lecz zawsze w światła i ciepła promieniu, ustawiono szerokie ławy, na których wszyscy przybyli wygodnie pomieścić się mogli. Przywykła widocznie do pierwszeństwa niewiasta, rzuciła się strudzona i zziębnięta na krzesło przy kominie, wskazując niższe dwom swoim towarzyszkom i widząc, że mężczyźni pomimo zmęczenia stoją., z uszanowaniem na nią poglądając, rzekła:

— Siadajcie! wszyscy tu musimy być równi.

Usłuchali, a po pewnym przeciągu czasu, poświęconym mimowolnie na to uczucie dobrobytu, co zziębniętych i nad miarę strudzonych wędrowców przy pierwszym spoczynku ogarnia, poczęto się rozglądać dokoła.

Była to widocznie jadalnia; w pośrodku stojący mocny stół dębowy właśnie do posiłku zastawiano; uwijająca się koło niego gromadka mężczyzn, dostatnio ale nie wytwornie odzianych, znosiła po kolei misy i kubki, dzbany i kosze, nakoniec postawiono cztery srebrne świeczniki z zapalonemi świecami z żółtego wosku, a blask ich oświecił ściany, dotąd tylko w półcieniu migające.

W ścianach tych z dwóch stron musiały być drzwi albo okna, ale poznać tego nie było można, bo wgłębienia zdradzające ich obecność zasłaniały od stropu do podłogi ciemnoczerwonawe, szeroko nasunięte tkaniny; pomiędzy zasłonami na mocnych policach ustawione były srebra, używane już wówczas do stołu w bardzo zamożnych domach, a było tego dużo, rozmaitych rozmiarów i pięknego wyrobu. Z podziwieniem poglądali na nie podróżni; niewiasta u komina siedząca z zajęciem także zwracała na wszystko uwagę, lecz nikt nie przerywał milczenia i ta cisza głęboka, panująca dokoła, nieprzerwana najmniejszym brzękiem licznie zastawianego naczynia, poczęła umysły obecnych tłoczyć niemiłym jakimś ciężarem, gdy z poza jednej zasłony wysunął się przemawiający już kilkakrotnie domownik i stanąwszy przy stole rzekł:

— Oto chleb i sól, przyjmijcie co Bóg dał i pożywajcie w pokoju.

Powstała z krzesła nieznajoma, podeszła prosto ku stołowi, gdzie właśnie okazalsze było siedzenie, a zająwszy je, dała znak towarzystwu swemu i przykładem zachęciła je do posilenia sił wyczerpanych; jadła i napoju było więcej jak potrzeba: zimne mięsiwa, miód, wino, pieczywo rozmaite, mleko w dzbanach i ulubione wtedy piwo, a przed głównem miejscem stała srebrna czarka z gorącą polewką, parującą silnie i wydającą woń grzanego wina z rozgrzewającemi korzeniami, podług niedawno wprowadzonej do kraju niemieckiej mody. Nie tknęła jej podróżna, podsunęła ją owszem siedzącej przy sobie kobiecie, zachęcając do spożywania,

lecz na białe jej czoło wystąpiła głęboka zmarszczka, zabłysły oczy, zacisnęły się wargi i uważano, że odtąd nic już w usta niewzięła, oczekując w milczeniu rychło jej współpodróżni pokrzepią, się dostatecznie, już to zwierzyną, już gorącemi napojami, których sobie nie żałowali. Ciepło i posiłek dobrze wpłynęło na wędrowców, rozmarszczyły się czoła, zarumieniły policzki, na ustach zaczął występować uśmiech i żartobliwe słowa.

— Czy kto z was wie, gdzie jesteśmy?—spytała pochmurna pani.

— W jakimś czarodziejskim zamku zapewne—odparł Wesoło najpokaźniejszy z obecnych.

— Prawdziwie, dodała jedna z dwóch kobiet, po jej bokach siedzących, tak tu wszystko tajemniczo, a tak świetnie, tak bogato!

Pani klasnęła w dłonie; miała znać zwyczaj rozkazywania i zapomniała może na chwilę, że się nie w swoim domu znajduje Po chwili znany nam już niepiękny mężczyzna wyszedł znów z poza zasłony i postąpiwszy ku pierwszemu miejscu, oczekiwał w milczeniu.

— Kto tu jest gospodarzem? — spytała.

— A co każecie? — czy przyjęcie niedostateczne?

— Widzieć go chcę! i.... podziękować — wyrzekła z wysiłkiem

— On sam niezdrów jest, ale przyjdą jego zastępcy. Wyszedł, nie czekając dalszych rozporządzeń, a niezadługo

z za tej samej zasłony wysunęły się do sali dwie postacie niespodziewane i tuż za niemi posłaniec co ich sprowadził. Młodzieniec, lat może ośmnaście liczyć mogący, w ciemnem, niedługiem, a do kształtnej kibici przylegającem ubraniu, bramowanym futerkiem, szedł pierwszy, po szacie spływał złotem przerabiany pas, ściśnięty na węzeł, ze spuszczonemi naprzód końcami, a na szyję spadały bogate pukle złotych włosów, z pod których jaśniało pogodne Czoło i poważne błękitne źrenice.

Młodzian podał rękę i wprowadził tak piękne i pełne wdzięku zjawisko, że wszyscy mężczyźni, siedzący przy stole, obrócili się jednym ruchem ku falującej jeszcze zasłonie, kobiety podniosły

głowy, a sama pani wysoką swoję postać naprzód podawszy, podparta czoło na dłoni, jakby powstrzymując objaw podziwienia.

Obok młodzieńca stała zaledwie z dzieciństwa wyszła dziewica, wysmukła, wiotka, ale postawy tak poważnej i godności pełnej, że zdawała się książęcą córą, zstępującą, na przyjęcie obcych; z pod kształtnych czarnych brwi błyszczały ciemne, wielkie oczy, w których coś, jakby niechęć, czy przestrach widniało, a niedomknięte wiśniowe usta wzmacniały jeszcze ten wyraz, ukazując zarazem brzeg równiutkich i białych zębów. Twarz o prostych, czystych rysach, zdawałaby się do marmurowego należeć posągu, gdyby rumieniec zdrowia nie krasił i nie ożywiał pięknego oblicza. Ciemnomodry zimowy kontusik z szerokiemi rękawami obciskał tę postać powiewną, a na futrzany jego kołnierzyk spadały w dwa grube warkocze splecione czarne, błyszczące jak skrzydła kruka a miękkie jak jedwab włosy; na cienkim złotym łańcuszku zawieszony miała u szyi krzyżyk, była to jedyna ozdoba; trzymała go zaś tak mocno przyciśnięty do piersi, że widać było, iż w nim szukała obrony.

— Jakież jest miano wasze? — spytała po chwili podróżna a czoło jej ściągnęło się silniej, jakby oczekiwała niemiłej odpowiedzi.

— Zegota i Bożenna — odpowiedział młodzieniec.

— A rodzice?

— Jesteśmy dziećmi Jakóba z Miechowa.

— Czy jest w domu?

— Niema go, a dom nie jego. Żyjemy tu u dziadów.

Na twarzy podróżnej pani malowały się gwałtowne, lubo jeszcze niejasne uniesienia; po marszczkach ściągających brew jej szeroką znać było, że coś szukała i porównywała w umyśle, ale fizyczne a zapewne i moralne utrudzenie niedozwalało jej przyjść do stanowczego rozwiązania trudności. Po niedługiem milczeniu rzekła:

— Czyjże to dach, co mnie przyjął tak gościnnie i jak się właściciel jego nazywa?

Jednem spojrzeniem porozumiały się dzieci, i spojrzały ku to

warzyszowi, a raczej domownikowi swemu, stojącemu na uboczu, on skinieniem na to pytanie odpowiedział, a młodzieniec, po chwilowem wahaniu, rzekł:

— To jest Sobota; ojcowizna Piotra Dunina.

Wysoka niewiasta, jakby silnym pociskiem odepchnięta od stołu, rzuciła się z okrzykiem w głąb krzesła i zasłoniła sobie twarz i oczy białemi rękami. Całe jej towarzystwo, przerażeniem zdjęte" podniosło się z miejsc swoich, otaczając ją cicho i gotując się do posługi lub obrony; ale ona nie poruszała się, tylko pierś podnosząca się gwałtownie zdradzała wielkie wzruszenie, i jakby łkanie głośne wydzierało się z ust zasłoniętych.

Wnuki Dunina przelękły się także piorunującym skutkiem, jaki ich proste słowa wywarły i cofnęły się zkąd przyszły, tylko ponury Wawrzon pozostał, oczekując czego od niego żądać będą.

Upłynęło czasu niemało, zaczem ręce podróżnej opadły od jej oblicza, a rysy te dumne, twarde zazwyczaj, były tak zmęczone, tak blade, że patrzących na nią strach zdejmował, na myśl walki, jaką ta nieugięta niewiasta stoczyć z sobą teraz musiała. Nie było śladu łez na zapadłych policzkach, a przygasłe oczy, wygorzałym ogniskom podobne, poglądały bez wyrazu dokoła. Zebrała powoli myśli, tak ciężko wstrząśnione, i głosem bez właściwego dźwięku wymówiła, patrząc na stojącego opodal Wawrzona.

— Gdzie on jest, dziad tych dzieci?

— Niezdrów — odparł zakłopotany. — Nie pokazuje się nieznajomym.

— Ha! nieznajomą ja nie jestem. A widzieć go chcę, koniecznie i... — dodała głosem ledwie się z ust wydzierającym, załamując przytem dłonie, tak ciężko jej było wyrzec — i... przeprosić...

Głowa opadła znękana na piersi, ręce zsunęły się po kolanach, dokazało, czego tylko najsilniejsza wola dokazać mogła, złamała złość i pychę swoję, ukorzyła się w sumieniu!

Najbliższa niewiasta podniosła do ust jej czarę z winem, lecz odsunęła to sztuczne pokrzepienie; od drugiej za to przyjęła kubek zimnej wody i wychyliwszy ją, ochłodzona spojrzała w stronę Wawrzona; nie było go, musiał pójść z wiadomością o tem, co się

działo, bo powoli, zwieszona naprzeciw najwyższego krzesła zasłona rozsunęła się na dwoje, a między jej połami, jak obraz silnego wrażenia, ukazała się niewielka komnatka, na środku której, obok wygodnego krzesła służącego letniej, bladej niewieście o pięknych jeszcze rysach i czarnych włosach, wysuwających się z pod cienkiego rąbka, siedział na dębowym stołku, przybrany w barani kożuszek samodziałem pokryty, Piotr Hugo Dunin, którego pomimo domowego ubrania poznało kilku z zebranych w jadalni. Twarz czerstwą otaczały mu długie śnieżne włosy i takaż broda spadająca na piersi, lekka z bielizny przepaska przysłaniała oczy. Z obu stron staruszków, jak spłoszone gołębie przysunęły się do nich wnuki, a za krzesłem sędziwego Piotra stał mąż dojrzały, pięknych rysów, dorodnej postaci i surowego spojrzenia; z postawy jego znać było obrońcę, lub mściciela: był to Idzi Świętopełk, syn, a w wolnych od wojennej pracy chwilach wierny i nieodstępny towarzysz byłego wojewody.

Jednym rzutem oka objęła wysoka niewiasta cały ten obraz; pod wpływem silnego wrażenia czy woli podniosła się i blada, sztywna, powolnym krokiem postąpiła naprzód; za nią poszło całe jej otoczenie, nie bardzo przewidując, co nastąpić miało.

Duninowie pozostali nieporuszeni; otworzyli oni dom swój i przyjęli gościnnie podróżnych; gotowi byli pod dachem swoim udzielić im noclegu a nawet pobytu, dopókiby go żądali, chociaż Wawrzon poznał był, że na czele orszaku jechała księżna Agnieszka, uchodząca z kraju; dozwolili wnukom swoim nawet przyjąć wygnankę, bo to były dzieci nieletnie, których jeszcze przepisy kościelne nie obowiązywały do spełniania ściśle warunków klątwy. Teraz jednak, księżna ze świadomością i wolną wolą wdzierała się za ich progi, nie myśleli naprzeciw niej wychodzić — wszakże była wyklętą. Wyklętym stawał się każdy, wchodzący z nią w przyjazne stosunki, a pomimo dobrego serca i szlachetnych uczuć, Dunin, jako wierny syn kościoła, dobrowolnie przestępować praw onego nie chciał.

Stanąwszy u progu, Agnieszka, nadludzkie czyniąc wysilenie, by spełnić postanowienie powzięte, rzekła stłumionym głosem:

— Wojewodo! Jam Agnieszka austryacka, jeśli możecie... przebaczcie...

Powstał Piotr Dunin z swojego krzesła, wsparł się ręką na ramieniu wnuka i dźwięcznym głosem przerwał z trudnością wygłaszane wyrazy.

— Widzę was i poznaję, księżno! A co się stało, Bogu to polecam i do was urazy nie chowani.

Piorun upadający nagle przed Agnieszką nie mógłby silniejszego wywołać wrażenia; osłupiała na chwilę, jak wszyscy świadkowie, potem ściskając sobie skronie dłoniami, jakby wstrzymać chciała gwałtowny napływ krwi i myśli, wyjąkała:

— Widzi! mówi!... a ja... O! teraz dopiero czuję się wyklętą!

Odwróciła się nagle, rozepchnęła skupionych swych dworzan i zawołała silnie, doniośle:

— Traumberg! konia! zaraz! uciekajmy z tej ziemi, nogi mi pali!

Otoczono ją, poczęto przekładać noc, mróz, utrudzenie.

— Konia! konia! — wołała, wybiegając do sieni i nie bacząc na śnieg płatami sypiący; zaledwie przyjąwszy ciepłe okrycie, biegała po dziedzińcu, przerażona i wzburzona, dopóki ze stajni nie wyprowadzono jej rumaka, na którego wskoczywszy, zacięła go silnie prętem sobie podanym, przebyła zaledwie uchyloną bramę i niezważając, że jeszcze połowa jej orszaku nie zdążyła dosiąść koni, popędziła sama białą od śniegu, stwardniałą od mrozu i w świetle księżyca iskrzącą się drogą.

W niedługą chwilę rozległ się tętent licznych kopyt końskich na gościńcu, dworzanie dopędzili księżnę, by ją ostrzedz, że wraca do lasu, z którego tak niedawno wyjechali, a z bramy Soboty wyjeżdżał na silnym koniu człowiek w opończy i kapturze, trzymający na długiej żerdzi smolną, kulę w żelaznym kagańcu, zwracając się w stronę wprost przeciwną tej, którą uciekający goście tak mylnie wybrali.

Po niespodziewanym a tak nagłym odwrocie księżnej, zdumio

na rodzina Duninów poglądała na siebie wzajemnie, a nakoniec wszystkie spojrzenia skierowały się ku ojcu; stał on jeszcze przy swojem krześle, wzruszony także nieprzewidzianem następstwem słów swoich, lecz myśli jego, przywykłe snuć się w prostym kierunku, wnet podążyły gdzie było potrzeba. Spojrzał dokoła i dostrzegłszy Wawrzona, rzekł:

— Który tam z naszych ludzi najprędzej gotów będzie do wyjazdu? Głęboka droga musi być zasypana, niechaj śpieszy tamtędy, mogą w nią powpadać!

Wawrzon namyślał się trochę, poczem odparł:

— Żaden się chętnie nie wybierze, ani zrobi jak należy. Ale kiedy tak chcecie, ja sam pojadę, niech mi Bóg przebaczy!

* * *

Nadzwyczajne wstrząśnienie, jakiego doznała księżna Agnieszka, nie zadziwiło towarzyszącego jej orszaku, owszem podzielali je wszyscy, byli to najwierniejsi jej dworzanie, a ci wiedzieli, że nazajutrz po uwięzieniu Dunina przyniesiono do jej komnaty na srebrnym talerzu parę zakrwawionych oczu i koniec języka i że jeżeli ich nie oglądała, to z przyczyny nerwowej drażliwości, która jej na krew patrzeć nie pozwalała. Wiedzieli też, przynajmniej najbliżsi, że tegoż dnia w południe kazała Traumbergowi odwiedzie Dunina, a gdy jej zdał sprawę, że widział zranione jego oczy i usta i znalazł go osłabionym, a prawie bezwładnym, poleciła, by mu przyprowadzono lekarza. Jednakiem zatem uczuciem wiedzeni towarzyszący swej pani, oprócz zdziwienia i uwielbienia dla zjawiska, które im się tak cudownie przedstawiło, czuli się upokorzeni gościnnością człowieka, tak ciężko pokrzywdzonego przez ich panią, upokorzeni prostotą jego obejścia, bo wiedzieli, że jednym z pierwszych czynów Bolesława Kędzierzawego po objęciu władzy było powrócenie Duninowi wydartych mu posiadłości.

Nie przywiązywał on już teraz wielkiej ceny do zwróconej sobie godności i potęgi; nie mieszał się do spraw publicznych, rodzinne nawet zdał na syna i zięcia, poruczajac mu kierowanie

losem przyszłym wychowanych przez niego wnucząt. Świat i jego wielkości straciły swój powab dla wielkiego wojewody, widywał tylko najbliższych przyjaciół i tych, którym rady lub opieki mógł udzielić i w swojej ulubionej Sobocie w cichości ducha chwalił Boga i gotował się do śmierci, która też łagodnie przymknęła mu powieki w roku życia, a w r. p. . Rzecz szczególna, że bawiąca przy cesarzu niemieckim, Konradzie III, krewnym swoim, Agnieszka Austryacka, w tymże samym roku życie zakończyła.

MĘCZENNICY.

MĘCZENNICY.

Nad Sandomierzem poranek płynie —

Ale tak cicho, tak głucho wszędzie,

Że w całem mieście, w całej krainie

Z żadnej się piersi głos nie dobędzie.

Tak głucho w mieście w porannej chwili,

Że ci, co bramy zamkowej strzegą,

Mogliby słyszeć szelest motyli

I liczyć bicie serca własnego.

Jeden głos tylko, jeden ślad ludzi,

Dzwonek kościelny milczenie budzi.

Władysław Syrokomla,

Huż Mucu! Huż! k'sobie! — wołał jasnowłosy, rumiany chłopak, zganiając wesoło trzódkę owieczek, rozproszonych po łące i widocznie nieposłusznych staremu pastuchowi. Ten, wsparty na kiju, głosem silnym jeszcze wskazywał służbę szaremu, kudłatemu psu owczarskiemu, nie bardzo ufając starym nogom, by za komendą własnego pana podążyć zdołały. Chłopak i pies uwijali się tymczasem ochoczo i skutecznie, bo niebawem becząca gromadka, w gęstą kupkę zbita, opuszczała zieloną łąkę, na której przez dzień cały skubała tymianek i koniczynę i wchodziła na drogę, zagłębiającą, się pomiędzy wzgórza, ponad któremi wznosił się starożytny Sandomierz.

Młodzieńczyk, tak czynnie pomagający dopiero staremu owczarzowi, wrócił na łąkę, obejrzał się dokoła i pośpieszył pod rozłożystą gruszę, stojącą na skraju. Tam na kamieniu siedział średniego wieku mężczyzna, czarną zakonną szatą odziany, o bladej twarzy, ze smutnym i łagodnym uśmiechem.

— Tęskno ci za pastuszym stanem? — zapytał wracającego chłopaka.

— Nie, mój ojcze! wcale nie! — odpowiedział — ale żal mi było patrzeć na starego Bartucha, co już sobie wcale ze swojemi baranami rady dać nie może, a chciało mi się i Muca napędzić, co też już pana swojego nie słucha.

— Nie usprawiedliwiaj się, chłopcze, nie dziwiłbym się ani trochę, gdyby cię serce ciągnęło do ludzi, a choćby do zwierząt, życie swoje i wesele głośno okazujących, bo młodemu, jak ty, nie może wystarczyć to snucie się po klasztornych ścianach, pełnych milczenia i modlitwy, nie zawsze dla ciebie zrozumiałej.

Zadumał się chłopak, a po chwili przyklęknął przy kamieniu i patrząc w twarz mówiącego, odpowiedział:

— Nie chcę kłamać, boście mi tego zakazali, więc powiem, że czasem, jak ojcowie są w chórze, lub się po celach rozejdą, jak się wy u siebie zamknięcie i niema do kogo przemówić, to mi tak jakoś, jakbym był sam jeden na świecie, chodzę od Brysia do Marucha, bo ze starym Jackiem, to się ani raz porozumieć nie mogę. Ale za to, jak się tylko do biblioteki drzwi otworzą i mogę się tam wsunąć, a księgi zobaczyć, jak mogę mięciuchną wierzbową gałązką pył z nich obmiatać i czasem otworzyć którą, a zajrzeć do niej, tobym i owieczek i znajomych dawniej pastuszków, może nawet braci, gdybym ich miał, odstąpił, tak mi dobrze i wesoło..

— Dziwna to! — odrzekł siedzący — przecież czytać jeszcze dobrze nie umiesz,

— Nie umiem, ale będę umiał, jeśli mnie od siebie nie odegnacie ojcze. Tymczasem patrzę na malowania i zakręty z kwiatami, ptaszkami i koronami i przypominam sobie, coście mi o nich powiadali, a powtarzając to sobie, zdaje mi się, że czytam piękne modlitwy i opowieści, co się tam mieszczą.

— Przy takiej ochocie i zdolności, jaką okazujesz, może skoro Pan Bóg pozwoli zastąpisz mnie z czasem i dorobisz, czego już ja nie zdołam — rzekł wstając blady mężczyzna.

Chłopak poruszył zwolna głową, na znak wątpienia, potem zapytał:

— Czy umiejąc, co wy umiecie, ojcze, będę musiał tak być strasznie smutnym, jak wy jesteście?

— Wcale nie; umiejętność i praca daje człowiekowi szczęście,. I przynajmniej pociechę.

— A czegóż się tak trapicie? Toć was ojcowie i bracia kochają, i każdy w klasztorze radby pył zmiatać z waszej drogi, a wy rzadko do kogo przemówicie, rzadko podniesiecie oczy od ziemi, chyba na książki albo do nieba. r

— Już mnie takim zostać do śmierci, mój Józwiku!

— Ale co was tak gnębi? powiedźcie mi kiedy, mój dobry ojcze — prosił z przymileniem Józwik, a oczy jego, błyszczące łzą rozczulenia, dowodziły, jak szczerze radby widzieć weselszym towarzysza. Mówią przecież, że się w smutku wypłakać albo wygadać, to lżej na sercu. Ulżyjcież sobie, ojcze Brunonie.

— Nie zwij mnie tak! nie mam prawa do tego tytułu, ani do żadnego w klasztorze, ani na świecie — mówił Bruno mocniej jeszcze zasępiony; jam skazaniec, wygnany z ludzkiego społeczeństwa. Ale co ci po tej wiadomości, nie zrozumiesz tego dziecko.

— Zrozumiem mój... ojcem mi przecie przez miłosierdzie jesteście; zrozumiem, nie jedno już przecię z waszych dawniejszych lat słyszałem, powiedźcie tyle, żebyśmy mogli mówić o waszym smutku, a może we dwóch wygadamy i spłaczemy wasze gorycze!

— Serdeczne ty chłopię! — mówił rozrzewniony Bruno, przy ciskając do piersi wyrostka i powolnym krokiem poszli oba ku widniejącemu na dalekim wzgórzu klasztorowi..

Jaka się utworzyła całość z dawnych wspomnień i obecnego dopełnienia, opowiemy w krótkości.

Za wysokiemi progami przemożnego pana z Góry obchodzono uroczyście dwudziesty dzień urodzin najstarszego jego syna, na którego przyjście długie lata oczekiwał w małżeńskiem stadle z przykładną, i bogobojną panią Małgorzatą. Już na ich skro

niach poczęły się srebrzyste nitki ukazywać, gdy im ta pociecha przybyła, nic więc dziwnego, że wszystkie pragnienia i nadzieje najświetniejszej przyszłości na tej maleńkiej głowie złożyli rodzice, każde podług wyobrażenia swojego.

— Może będzie wielkim wojownikiem lub królewskim kanclerzem? — myślał ojciec, patrząc na kolebkę syna.

— Może będzie świętym biskupem, lub uczonym benedyktynów opatem? — mówiła matka, tuląc do serca dziecinę.

A chociaż później temu pierworodnemu przybyli bracia i siostry nawet, życzenia i marzenia rodziców towarzyszyły mu jeszcze z równą siłą i wtedy, gdy po ukończeniu lat dwudziestu i odbyciu nauk pod kierunkiem domowego kapelana, wyprawiano go podług ówczesnego zwyczaju w świat, by się mu po pańskich i książęcych dworach przypatrzył, a na wyższych szkołach przetarł i zdobył sobie może tytuł doktora, konieczny dla uzyskania duchownych godności.

Na zamkowym dziedzińcu wrzał gwar licznego zjazdu; po ogólnym południowym posiłku zbierał się przed progiem podróżny orszak młodego panicza, ulubionych sług kilku konno, parę koni jucznych z potrzebnemi przyborami, ognisty rumak dla panicza, mocny i spokojny muł dla jego nauczyciela, który na prośby rodziców zgodził się towarzyszyć wychowankowi swemu, by głównie obawy matki, trwożącej się o pobożność syna, uspokoić.

Całe zgromadzenie wytoczyło się przede drzwi z życzeniami i uwagami; już młodzieniec klęcząc u nóg rodzicieli odebrał ze łzami wdzięczności tkliwe ich błogosławieństwo, już ucałował ręce stryjów, ciotek, chrzestnych rodziców i przyjaciół domu, żegnających go z rozrzewnieniem i przystępował do czekającego nań niecierpliwie konia, gdy mu przyszło na myśl spojrzeć na podróżny swój tabor, a powiódłszy po wszystkiem badawczym wzrokiem, zawołał:

— A Brunek?

— Na cóżby w drogę? — pytał przemożny ojciec — przecież sfory z sobą nie będziesz wodził?

— Sfory nie, choć jeden Zagraj nie wadziłby wcale, ale co Brunek, to jechać musi koniecznie — odrzekł panicz.

Pan skinął i niebawem do ustawiającego się orszaku przyskoczył na zręcznym szpakowatym podjezdku młody chłopak w prostem brunatnem odzieniu i z lekkim na głowie kołpaczkiem. Pojechali więc; gdzie i jak długo bawili, nie mam zamiaru opowiadać; młody Samuel z Góry podobał sobie po pańskich w Polsce i po książęcych za granica dworach i podobał się na nich, bo nie tylko urodą, i zręcznością w rycerskich ćwiczeniach, lecz wiadomościami i pięknym obyczajem celował nad przebywającą tam młodzieżą. Nie na jednym zamku chciano go nadłużej zatrzymać, lecz ksiądz Kleofas czuwał nad swoim wychowankiem i przypominał mu, że za mało jeszcze wie i umie, by się popisywać i że należało dopełnić tych umiejętności, aby rzeczywistą korzyść przynieść mogły, nie tylko jemu samemu, lecz i ojczyźnie.

Panicz prawdy te rozumiał dokładnie, bez oporu zatem, a nawet bez niechęci, po skończonych igrzyskach na dworze babenbergskim, skierowano konie ku sławnemu benedyktyńskiemu klasztorowi, gdzie już ksiądz Kleofas uprzedził zwierzchność o bliskiem swojego wychowanka przybyciu, a że i sam w młodości tamtejszym był uczniem i piękne po sobie wspomnienie zostawił, przyrzeczono mu dobre przyjęcie.

W Bawaryj, nad brzegiem ogromnego jeziora Tegern wznosił się wspaniały klasztor, od wieków już przez Benedyktynów osiadły, obfitujący w dostatki, pomniki sztuki i nauki, znane naówczas, którego zakonnikami byli po większej części potomkowie znakomitych rodzin, a opatami książęta, przez samych cesarzów niemieckich poważani. Do tego to przybytku ciszy, spokoju i nauki, przywiózł rozumny nauczyciel młodego Samuela, pewny że skarby i wzory, jakie tam znajdzie, zachęcą go do umysłowej pracy, ukoją i uszlachetnią rozbujałego nieco wśród świata młodzieńczego ducha.

Nie omylił się poważny kapłan; młody polak z zapałem rzucił się do nauki, pilnie uczęszczał na wykłady, długiemi godzinami przebywał w salach, gdzie się zakonnicy zajmowali wygotowywaniem rękopisów zdobnych rysunkami i rozchodzących się po królewskich dworach, jako psałterze królowych, a po

klasztorach, jako kanony i brewiarze. Na usilne prośby dozwolono młodemu Samuelowi mieć przy sobie wiernego sługę Brunona, a raz dostawszy się na kurytarze, nikt już młodemu chłopcu nie bronił poruszać się swobodnie i korzystać z wszystkiego, co udzielała miejscowość. Nie było w wielkim klasztorze istoty równie chciwej wiadomości i nauki; Bruno był wszędzie, gdzie coś zobaczyć lub usłyszeć było można, pomagał wszędzie, podziwiał wszystko, nie pomijając obowiązku, nie tylko służenia lecz towarzyszenia młodemu swemu panu. On był jego pamięcią., jego narzędziem, a przynajmniej dostarczycielem narzędzi do pisma i potrzebnych matematycznych rysunków, on ostatecznym wykonawcą, zadań, kiedy po dłuższym przeciągu czasu pracowite to życie sprzykrzyło się młodemu paniczowi.

Od czasu do czasu wolno było uczniom opactwa, nie mającym zamiaru pozostania w zakonie, odbywać dalsze wycieczki w góry, lub urządzać polowania w klasztornych lasach, a i wtedy Bruno nieodstępnym był towarzyszem Samuela, dzieląc z nim trudy i niebezpieczeństwa, a odwagą i zręcznością, zadziwiając młodych i starszych myśliwych. Nieraz wspominając ubiegłe lata i poglądając na szeroko rozlane przejrzyste wody Tegernu, obaj cofali się pamięcią do osób i stron znajomych, opuszczonych od tak dawna i obaj do nich tęsknili serdecznie. Nakoniec, nie mogąc się oprzeć temu uczuciu, po rozmowie z księdzem Kleofasem, stanowczy Samuel rzekł Brunonowi:

— No, Brunku! za tydzień wyjeżdżamy do domu. Już wiem, że ja doktorskiego biretu nie zdobędę, choćbym tu nie wiem ile lat przesiedział, trzeba się przetrzeć w czem innem, co mi jakoś snadniej przyjdzie.

Bruno pobladł; wyrazista twarz jego przeciągnęła się tak boleśnie, że zwykle dość roztargniony Samuel spostrzegł dziwny jej wyraz.

— Cóż ci to? — zapytał — zdaje mi się, że i ty miałeś ochotę powrócić do kraju.

— Tak, ale nie myślałem, że to tak prędko stać się ma. — Ale pojedziesz chętnie?

— Jeśli taka wasza wola, muszę; ale wolałbym jeszcze tu pozostać — odpowiedział Bruno.

— Może masz ochotę zostać doktorem? — pytał drwiąco panicz. — Pewnie wiesz, że na to nie trzeba być szlachcicem? ale trzeba koniecznie na egzamin do jakiej akademii jechać.

— Wiem, że mieszczanie mogą, być uczonymi doktorami, alem ja kmieć, a bez tego nie idzie mi o to — odparł młodzieniec.

— Więc o co ci idzie? co tu będziesz robił bezemnie? myślisz może, że ci tu będą radzi, jak mnie nie stanie? pójdziesz do kuchni, albo rąbać drzewo — mówił jeszcze Samuel.

— Pozwólcie mi tylko tu zostać — prosił sługa — wrócę niezadługo i jak dotąd służyć wam będę wiernie.

— To zostańże sobie, kiedy tego tak pragniesz. Zostawię parę grzywien u odźwiernego, żebyś miał o czem powrócić.

Pożegnali się tkliwie młodzieńcy; panicz odjeżdżając z orszakiem swoim, oglądał się ciekawie, Bruno za łzami w oczach spozierał tęsknie za panem i dobrym towarzyszem, ale po ustach jego igrał poważny i tajemniczy uśmiech.

Nie bez celu młody kmieć pragnął pozostać w klasztorze, z dawna już za wstawiennictwem ojca Kleofasa wyprosił on sobie pozwolenie usługiwania ojcom malarzom i kopjistom, to mu dawało wstęp do biblioteki, a tam na środkowej policy, zasłanej szmatą, złotogłowu, spoczywał najdroższy w oczach Brunona skarb, który jakąbądź ceną zdobyć i do swej ziemi wrócić postanowił.

Był to starożytny rękopis, pierwotnie prosto na pargaminie skreślony, z biegiem czasu coraz staranniej i bogaciej zdobiony przez najbieglejszych klasztornych artystów, cacko i klejnot, stanowiący od dwóch wieków pamiątkowe dziedzictwo opatów miejscowych. Był tu opis życia i męczeństwa Świętego Wojciecha, należący niegdyś do Bolesława Chrobrego, który w czasie wojen jego z Henrykiem II, Cesarzem niemieckim, dostał się w r. temu monarsze, a przez niego podarowanym został przyjacielowi jego, dostojnemu Opatowi benedyktyńskiemu w Tegernsee.

Podczas pobytu młodych polaków w klasztorze, rękopis ten przeniesiony z opackiego oratoryum, złożonym został w bibliotece, bo zdarzyło się właśnie, że między młodszymi braćmi okazało się kilku obdarzonych szczególnemi zdolnościami, które wypróbowawszy na innych pargaminach, mieli użyć na przyozdobienie cennego zwoju. Było tam jeszcze miejsca nie mało: nagłówki rozdziałów miały wyobrażać w skróconych obrazkach treść, którą każdy zawierał, żywemi barwami na złoconem tle przedstawioną; pierwsze głoski każdego okresu już poprzednio liniami i zakrętami przybrane, miały jeszcze zyskać nowe ożywienie, przez dodanie im postaci ptaków, wież, kwiatów lub liści, okrytych stosownie dobranemi kolorami.

Bruno, mając pozwolenie usługiwania pracującym benedyktynom, a przez długi czas towarzysz nauki jak zabawy Samuela z Górki i prawie tyle co i on przez księdza Kleofasa nauczony, rozumiał całą wartość pracy uczonych braci i przyglądał się jej z głębokiem zajęciem, nie tylko dla treści, która była jej podstawą, a którą niekiedy ściśle naukową, nie zawsze dokładnie rozumiał, tem bardziej, że dorywczo tylko mógł się jej oddawać — ile dla jej illustracyi.

Zachwycały go ozdobne zarysy, kształty, naśladujące żywą i martwą naturę, postacie świętych, otoczone światłokręgiem i żywe a dobrane barwy, podnoszące tak cudnie każdy przedmiot. Godzinami całemi mógł się wpatrywać, jak pod ręką pracownika rosły kwiaty i drzewa, wznosiły się świątynie, na drobnych twarzach rycerzy lub pustelników, po kilku lekkich zarysach wykwitał wyraz natchnionej modlitwy, lub niezwyciężonego męztwa. Patrzył, uważał, chociaż zajęty swemi obowiązkami, tu płókał i suszył miękkie pędzelki, tu farby w muszelkach rozcierał, chodził od stołu do stołu, wyskrobywał delikatnie stare pisma, nieprzydatne w klasztorze, by otrzymać znów czysty a w owe czasy bardzo drogi pargamin, doszedł nawet do tej zręczności, że mu pozwolono zastrugiwać krucze pióra, do najdrobniejszych rysunków potrzebne, a on każdemu ojcu umiał do ręki utrafić i każdemu dogodził.

Pracowici pisarze i malarze chętnie widzieli młodzieńca między sobą, pozwalali mu czytać rękopisy, objaśniając je niekiedy, oddawali mu zużyte pióra i pędzelki, dostawał mu się często zasmolony szmat pargaminu, który on przemysłem swoim skrobał, wycierał, mył dopóty, póki na nic lepszego nie przydatny mógł dla niego służyć za pole prób i ćwiczeń przeróżnych. Rękę miał lekką i zręczną, a oko doskonałe i nieraz benedyktyni dziwili się z jaką zręcznością i wiernością. Bruno naśladował ich dzieła; bawiła ich ta ukradkowo chwytana nauka, dziwili się łatwości, z jaką mu przychodziła i bardzo często to ten, to ów zakonnik, wskazywał mu sposób wykonania trudniejszych linij, ten i ów resztkę farby w muszelce zostawił; młody samouczek patrzył i pracował wytrwale, a czując się coraz silniejszym na tym gruncie, począł snuć myśli i pragnienia, o których napomknęliśmy wyżej.

Opis żywota Świętego Wojciecha oczywiście musi pozostać na swej złoconej podkładce w niemieckiem opactwie, bo myśl przywłaszczenia sobie cudzej własności nieprzedstawiła się nigdy jasno w umyśle uczciwego młodzieńca, ale przepisać i przemalować to dzieło, odnoszące się do ukochanej jego ziemi, opisujące życie i męczeństwo wielkiego apostoła Polski, zdawało mu się możliwem, a dla wykonania tego zamiaru, ani czas za drogim, ani trudy wszelkie niezdawały mu się zbyt ciężkiemi.

Wyrobił już w sobie to postanowienie, gdy go Samuel z sobą do powrotu wzywał, lecz nie wspominał o niem przed nikim, " lękając się żartów i przeszkód wprzód, nim pierwszy krok na swojej drodze postawił; sam jeszcze czując nieudolność swoję dotychczasową, pojmował, że przedsięwzięcie jego było zuchwałem i że między powzięciem go a doprowadzeniem do końca, lata całe i niezliczone leżały trudności.

Łatwiej sobie wyobrazić, aniżeliby przyszło opisać, ile to zabiegów, ile starań musiał podjąć nieznaczny posługacz biblioteczny każdego dnia, by choć o maleńki krok na drodze swojej postąpić, a przynajmniej nie cofnąć się na niej znacznie. W ciągłem stykaniu się z pismem i rysunkiem, młodzieniec wzbogacał

się nie tylko w coraz dokładniejszą, znajomość tych umiejętności, o których nabycie głównie mu chodziło, lecz mimochodem, podając zakonnikom księgi i zwoje, składając je kolejno, zapuszczał bystre oko w kształty, wyrażające głębokie myśli ludzkie i coraz lepiej je rozumiał, coraz jaśniej, jakby pilnością i gorliwością jego zniewolone występowaly one z dziwacznej swojej osłony, by umysł jego rozbudzić i podnieść do coraz wznioślejszych, szlachetniejszych pojęć.

Łacina, której początki winien był ojcu Kleofasowi, tu stała mu się zupełnie przystępnym językiem; pod weselszą myśl lub mniejsze zatrudnienie ojców prosił niejednego o wytłómaczenie trudności, o objaśnienie wątpliwości, które go nieraz trapiły, a otrzymawszy czego żądał, stosował zaraz wiadomość nabytą. i wiedzę swoję coraz więcej rozszerzał. Nie wszystko jednak szło mu po myśli; wprawdzie na podrzędnych materyałach, ani na czasie nie zbywało, na drobnych skrawkach pargaminu które mu się dostawały od skryptorów, przepisywał Bruno pojedyncze wiersze dostępnych mu rękopisów, nieraz siedząc u nóg pracującego benedyktyna i podnosząc wzrok na dzieło wykonywane jego ręką, naśladował je cierpliwie i zręcznie, a zdarzało się, że autor zdziwiony przyglądał się kopji, porównywał ją z oryginałem i pogładziwszy głowę naśladowcy pytał, czemuby się nie starał wejść do klasztoru jako zakonnik, by się doskonalić i pracować bez przeszkody?

Ale Bruno co innego miał na myśli, jego celem było zdobyć owe dzieło, ów skarb ojczysty, który pragnął wrócić, zkąd został wzięty. Gdzieby go złożył dokonawszy swego zamiaru, czy w zamku górzeńskim pod opieką ojca Kleofasa, czy w zakrystyi kościoła, gdzie był chrzczonym, gdzie się modlił tak szczerze w dzieciństwie i do mszy sługi wał, tego jeszcze sam nie wiedział i nie zastanawiał się nad tem, dopókiby jeszcze składać co nie było.

Długi czas upłynął, nim pracowity i przemyślny młodzian przekonał się nakoniec, że łatwiej było powziąć myśl szlachetną i usposobić się do jej wykonania, niż ją do skutku doprowadzić. Przez kupców, przynoszących do klasztoru pargamin, dowiedział

się o wysokiej jego cenie; z tego, co mu Samuel z Góry u odźwiernego zostawił, wypraszał u surowego starca cząstkę jakąś pieniędzy i kupował sobie niekiedy ćwiartkę szacownego materyału, na której wolno mu było do woli pisać i przerysowywać, co go od tak dawna nęciło, ale nie mógł się łudzić; choćby cały swój zapas, na powrót do kraju przeznaczony zdołał użyć na zakupienie tej drogiej skóry nie zdobyłby nawet połowy tego, co mu było potrzeba. Oprócz tego, starzec był ścisłym przestrzegaczem przyjętych zobowiązań; pod żadnym pozorem nie chciał z powierzonych mu grzywien udzielić tyle, by reszta nie miała wystarczyć na powrotną drogę do domu młodzieńca, skoro na to była przeznaczoną.

Do tego zaś domu, do tego kąta, może tylko do tej ziemi, na której się urodził, do tego powietrza, którem tyle lat oddychał, coraz częściej teraz zwracała się myśl Brunona. Sierota, wzięty do dworu za towarzysza zabawy dla panicza, wśród dostatku chleba i wygody, do której nie nawykł, wśród igraszek i wesołości, którą podzielał z Samuelem na jego wyraźne żądanie, z początku zapomniał się chłopak, w dobrobycie nie myślał o tem, zkąd wyszedł, gdzie pierwsze swoje przepędził lata.

Napatrzywszy się jednak na zamkowe wielkości, na suto zastawione stoły, na bogate ubiory ludzi, wśród których był zupełnie obcym, płoche lecz nie zepsute jego serce zwróciło się ku niedawnej przeszłości, westchnęło za tym czasem, gdy w komorze nie swojej i ubogiej chaty stary dziadek, dzieląc się z nim suchym i czarnym chlebem, głaskał sędziwą ręką młodą głowę wnuka, przytulając go do serca, gdy maleńka siostrzyczka, młodziej od brata, bo w kolebce osierocona, wzywała jego pomocy i z wdzięcznością przyjmowała jego żarty i pieszczoty.

Zajrzał do dziadowej chaty, a przygarnięty serdecznie, przyrósł do niej na nowo, dzieląc swe życie między służbę i naukę z jednej strony w zamku, a przywiązanie i prostotę pod rodzinną strzechą. Wprawdzie, wezwany nagle do drogi przez Samuela, w pośpiechu i pierwszem uniesieniu radości, że zapomnianym przez towarzysza nie został, nie pomyślał o pożegnaniu ze swoimi;

w przejeździe przez wieś, hamując konia, który mu się przed innych wyrywał, nie spostrzegł, jak stojąca przed progiem Rozalka wyciągała rączęta i goniła brata błękitnemi oczyma; na obczyźnie jednak nieraz wspomnienia jego błądziły po ubogiem rodzinnem ustroniu.

W cieniu pysznego Tegernzejskiego opactwa, między obszernemi salami, wygodnemi celami, pod wspaniałem sklepieniem kościoła, Bruno, zatopiony w myślach, pogrążony w usilnej i drobiazgowej pracy, nieraz na widok jakiego pustelnika, lub twarzy dziecięcia, czy anioła, zdobiącej początkową głoskę jakiego rękopisu, uśmiechał się błogo, a wraz z uśmiechem po ustach przebiegały wyrazy: "Rozalka, dziadulo!"

Bywały czasy gorączki dla niego; pożerany nią i zatopiony w pracy, nie myślał o niczem, nie wiedział nawet jak żył, nie spał, nie jadł prawie, dążąc do celu, który mu się czasem dość blizkim wydawał; pisał, patrzył, rysował, nie zwracając uwagi na przeszłość ani na teraźniejszość. Dni mu się zdawały za krótkie, a do tego zajęte drobiazgowemi obowiązkami; nieraz więc nocą, na ławie przeznaczonej dla stróża w korytarzu, przed lampką, skąpe rzucającą światło, Bruno na skrawkach przeznaczonych na wyrzucenie ćwiczył niedość giętkie palce, niedość posłuszną w dzień rękę, aż dopóki nie skreśliła tego, czego od niej wymagał.

Bywały jednak i inne przejścia; chociaż wolno mu było patrzeć na wszystkie rękopisy i czytać je od czasu do czasu, widział doskonale, że kopiować cały "Opis życia Śgo Wojciecha, " pomimo wszelkich jego zabiegów i długo łudzącej go nadziei, jest rzeczą, niepodobną. Pominąwszy brak pargaminu, nigdy nie udało mu się spotkać z uwielbionem dziełem na tak długo, ile było potrzeba, by zawierającą się w niem treść i zdobiące ją rysunki wiernie odpisać i odkreślić, nawet najbieglejszej ręce. Zakonnicy, którzy nad niem obecnie pracowali i ci, którym straż nad skarbem opactwa była zleconą, czuwali nad nim pilnie; ponieważ nie można było zamykać drewnianych okładek księgi, by nie zamazać zarysów świeżo skreślonych, zawsze jeden z pomienionych stróżów przebywał we dnie w bibliotece, choć wszyscy inni opuścili ją na czas

krótszy lub dłuższy, na noc zaś zamykali najstaranniej wielkie drzwi, dopilnowawszy wprzód, by w niej nikt nie pozostał.

Doszedłszy do tego przekonania, Bruno upadł na duchu, zesmutniał, z obojętnością poglądał na swoje rękopisy, co go przez lat tyle zachwycały, coraz częściej tęsknił do swoich, to znów niepewny, czy i gdzie ich znajdzie, rozpaczał prawie myśląc, że tyle lat, najpiękniejszą młodość swoję zmarnował napróżno, bo nie osiągnąwszy zamierzonego celu, resztę za nic uważał; zbrzydł mu ten świat cichy, gdzie tak długo czuł się szczęśliwym, z największą ochotą wyrywał się do zajęć zewnątrz klasztoru; przez czas jakiś wolał wozić drzewo z lasu i wodę z jeziora, podczas przybycia gości w łowach im pomagać i coraz częściej marzył o powrocie do Góry, o Samuelu, co może już teraz był sam panem zamku i rozległej przy nim ziemi, o siostrze i dziadku, i nabiedziwszy się sam z sobą, doszedł nakoniec do wyraźnego postanowienia.

Podniósł zwieszoną od jakiegoś czasu głowę, stał się znów pilnym pomocnikiem zakonników, ale wszystkie na półkach spoczywające księgi i zwoje nie zajmowały go teraz, całą uwagę zwrócił na rękopis, należący ojczystej jego ziemi, nie odstępował tych, co go teraz ozdabiali; widząc, że ani w rzeczywistości, ani w odpisie nie będzie go mógł unieść z niemieckiego opactwa, postanowił treść jego przyswoić sobie pamięcią, a piękność jej poczuciem głębokiem. Całe dni odtąd trawił, stojąc za rysownikiem i pochłaniając myślą, co zawarte było w pokręconych dziwnie literach, a co może zamknął w nie towarzysz świętego męczennika i świadek jego czynów i śmierci. Wieczorem, chodząc po dziedzińcu lub ogrodzie, powtarzał, czego się we dnie nauczył, a nazajutrz po cichu, mając cenne karty blizko oczu, sprawdzał, czy go pamięć nie zawiodła.

Na posiadanych, a wyskrobanych czysto kawałkach pargaminu, nakreślił sobie porządek, w jakim rozdziały po sobie następowały, co zaś do zdobiących je obrazków, aż nadto był pewnym, że ich nigdy nie zapomni.

Wtedy poprosił ojca bibliotekarza o pozwolenie opuszczenia klasztoru, gdyż miał zamiar wracać do kraju; otrzymawszy

je, pożegnał wszystkich, których znał od tak dawna i którzy dobrymi byli dla niego, a pożegnanie było czułe, bo młodziana lubiono dla pogodnego charakteru, i ceniono dla licznych wiadomości, które sobie przyswoił, równie jak dla pomocy i umiejętnej posługi, miłej i pożądanej dla wszystkich pracowitych i uczonych zakonników.

— Zostań z nami, Brunonie! — rzekł mu jeden z najmłodszych braci, wiem, że nie pochodzisz ze szlachetnej rodziny, ale cóż to szkodzi? Tyle tylko, żeby cię opatem nie wybrano kiedyś.

— Ale gdybym został zakonnikiem, to już ztąd nigdy, nigdybym do mego kraju nie wrócił?

— Chyba gdyby opat miał tam jaką pilną sprawę, lub polski król mieć cię zażądał — odparł brat z uśmiechem.

— A gdybym kiedy napisał lub namalował co dobrego — pytał Bruno ciekawie — czy wolnoby mi było darować to lub posłać komubym pragnął?

— Gdyby szczególnym trafem opat pozwolił; ale to się nie zdarza, cała praca, cała umiejętność zakonników należy się najprzód Bogu. potem klasztorowi.

— Muszę iść — odrzekł Bruno — jesień nadchodzi, a chciałbym stanąć przed zimą w swoich kątach.

I zabrawszy małe zawiniątko, złożone z rzeczy do niego należących, Bruno, rozrzewniony pożegnaniem wszystkiego, co mu tu miłem było, zwiedziwszy raz jeszcze wszystkie zakątki, co jego marzeń i pragnień były powiernikami, opuścił Tegernsee.

Idąc drogą, koło jeziora wiodącą, uprzytomnił sobie swoje tu przybycie; młodym chłopakiem, a raczej wyrostkiem był wtedy gdy za Samuelem z Góry po pierwszy ją raz, przebywał, mając myśl zajętą dopiero co przerwanym rycerskim, a raczej pańskim objazdem i mimowoli przypominał sobie uroczystości i igrzyska, których był świadkiem, a w swojem stanowisku i uczestnikiem; konie, psy, sokoły, pióra i wstęgi stanowiły wspomnień jego zarysy. Teraz po latach dziesięciu spędzonych spokojnie, w poważnej ciszy pracy i modlitwy, wracał dojrzałym człowiekiem, bogatym w wiadomości, pełen pojęć zacnych i szlachetnych,

rozumiejący całą wartość nauki i pracy, a życie, nie jako zabawę, lecz jako ciąg obowiązków.

Nie znając drogi w niemieckim kraju przypominał sobie kolej, jaką tu przybył za Samuelem i księdzem Kleofasem, chcąc tym samym porządkiem powracać, i spojrzeć raz jeszcze na miejsca i rzeczy raz już widziane i zrozumieć to, co mu dawniej tylko jako ciekawe obrazki przed oczyma mignęło. Znajomość języka ułatwiła mu to przedsięwzięcie, szedł więc z miłą nadzieją ujrzenia się niezadługo między współziomkami, bez zbytniego jednak pośpiechu, bo żadnych stałych nie miał widoków, nie wiedział jeszcze, gdzie żyć i co robić będzie, bo to mu się dopiero na miejscu wyjaśnić miało.

Jedynym punktem pewnym w podróży Brunona było to, że pragnął zatrzymać się w Górze, zobaczyć dziadka, siostrę, Samuela, lub się o nich przynajmniej coś pewnego dowiedzieć, bo tę nadzieję, ożywiającą go z początku drogi, w miarę posuwania się ku domowi, poczęły zachmurzać różne wątpliwości. Cofając się myślą w niedawno przebyte lata, odnajdywał głuche wieści, zalatające w głęboką ciszę bawarskiego klasztoru, o jakiejś nieznajomej, srogiej i okrutnej dziczy, co przez Ruś i Polskę wielką nawałą przeszła do Węgier i przepadła niewiadomo gdzie.

W onczas zajęty gorącą myślą kopijowania bez przeszkody wielbionego rękopisu, zatopiony w zabiegach dla osiągnięcia swojego celu, lubo tu i ówdzie coś zasłyszał o napadach, wojnie, co w mniejszych lub większych rozmiarach dość się często na świecie w trzynastym wieku zdarzało, nie zdawał sobie sprawy, ile ten właśnie wypadek na jego ojczyźnie zaciążył.

W swej prostej, ciemnej odzieży, obciśniętej szerokim pasem skórzanym, z słomianym na głowie kapeluszem, z zawiniątkiem na ramieniu, z małą u pasa torebką, w której najdroższe swoje mienie ukrywał, wspierając się na mocnym dębowym kiju, przebył młodzieniec samotnie i spokojnie tę drogę, którą kiedyś w licznym orszaku Samuela wesoło i ochoczo przebywał, i wyglądał już, rychło też po różnicy zachodzącej w budowie domów, uprawie roli

i w odzieży mieszkańców, pozna, że już po swojej stąpa ziemi, nim jeszcze ucha jego dojdą dźwięki rodzinnej mowy.

Ale jakaż to klęska przeszła po tej ziemi?

Zamiast licznych chat, w zamożne sioła i włości zebranych, zaledwie tu i ówdzie zręby opalone, mchem zamiast słomy pokryte stoją z wypartemi drzwiami, nie opuszczone jednak zupełnie, bo i pod tę nędzną uchronę tulą się jeszcze głowy, nie mające innej przystani. Mury kościołów, okopciałe, wznoszą się pustką.; po rzadkiem rżysku gdzieniegdzie tylko wlecze się socha, krając z trudnością skamieniałą ziemię, a za nią w lichych szmatach wybladły, znękany, wlecze się zniechęcony rolnik, ledwie chudego psa mając za towarzysza. Niewiasty ani dziecięcia nie było widać dokoła, a Brunonowi, oczekującemu co chwila ożywionych, z dzieciństwa sobie znanych widoków, ściskało się serce coraz boleśniej, znajdując na własne pytania przerażające tylko odpowiedzi.

Obejrzał się dokoła, stał na płaskowzgórzu, pochylającym się ku południowi; bacznem spojrzeniem można ztąd było sięgnąć daleko; z lewej strony widza, jak okiem sięgnąć, rozlegało się pustkowie, wskazujące rzadkiemi rozwalinami, że nie zawsze niem było; z prawej, poza szerokiem błoniem, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, na tle coraz zieleńszem w miarę oddalenia, widniały gęściej ludzkie mieszkania, które oznaczały kolumny dymu, unoszące się przejrzyście z ponad ścian, białawo majaczących w różowym zmroku wieczora. Bruno namyślał się chwilę, czy objaśnienia szukać na miejscu, u tego rolnika, ponuro chodzącego za sochą, lecz widok jego onieśmielał młodzieńca; gdyby czuł, że tej widocznie ciężkiej doli zdoła przynieść jakąkolwiek pociechę, nie wahałby się ani chwili, ale roztrząsać tę widoczną nędzę, dla zaspokojenia swojej ciekawości, nie czuł odwagi w sobie i dla tego zawrócił się w prawo, pewny, że u blizkich sąsiadów znajdzie objaśnienie jakiego szukał.

Noc się zbliżała, gdy hyżym puściwszy się krokiem, młodzieniec przebył szerokie pole, ugorem leżące i po przed chatami, które już teraz spostrzegał wyraźnie, dojrzał nieco obszerniejsze domostwo; parę wózków i posilających się przy nich koni, ludzi

kilkoro, to wchodzących, to wychodzących ze drzwi otwartych wskazywało, że tu dla wielu miejsce dostępne; poszedł i Bruno, dowiedział się że to gospoda i za drugimi wstąpił do izby, gdzie u płonącego ogniska niewiasta jakaś sporządzała posiłek, a na ławach pod ścianami porozsiadali się kupkami ludzie i popijając piwo gwarzyli, jak zwykle między podróżnymi bywa.

Zażądał i Bruno posiłku, a tymczasem powitawszy po chrześcijańsku najbliższego sąsiada, zapytał go, co się to takiego stało na szerokim skraju wzgórza, którem szedł od południa i którego opustoszenie kilkoma słowy opowiedział.

— A zkądżeś to, miły bracie? — odparł ze zdumieniem zapytany — co o takiem nieszczęściu możesz nie wiedzieć? Toćże tamtędy przed kilkoma laty... i tu przeżegnał się z pobożną trwogą, — tamtędy, trochę ku północy i ku zachodowi przeleciała tatarska chmura, jako bicz boży i pańskie pokaranie. Tam, kędy szedłeś, już tylko brzegiem samym zatoczył się ów szlak pogański, którym po naszej ziemi waliło się to dzikie plugawstwo, bo gdzie przeszli całą nawałą, już tam niema mieszkać komu, ani orać ziemi zasianej kośćmi ludzkiemi.

Zebrani w gospodzie, usłyszawszy jak straszliwą dla całego kraju klęskę potrącono w rozmowie, poczęli zbliżać się do pytającego; każdy dorzucał swoje słówko, swoję wiadomość, aż przerażony straszliwemi obrazami Bruno, spuścił na piersi pobladłą głowę i słuchając w milczeniu, zaledwie zdołał wzajem odpowiadać na zadawane sobie pytania, kimby był i zkąd przybywał.

Po niejakim dopiero czasie, przyszedłszy do rozwagi, począł pytać z kolei o Górę, o jej panów i o jej mieszkańców. Już tylko mały dzień drogi dzielił młodziana od wszystkich, co mu miłymi byli na ziemi, jeszcze kawał pola ku wschodowi przejść było trzeba i gęste, obszerne dębowe i lipowe lasy które tę część kraju zasłoniły przed poganami podczas ich pochodu, chętniej po otwartych polach, niż po zaroślach puszczających swoje zagony.

O niedalekich tak sąsiadach wiedziano wiele i Bruno dowiedział się niezwłocznie, że pan z Góry przeniósł się do mniejszego dworu, zdawszy zamek i główną posiadłość najstarszemu synowi,

skoro się ten ożenił i został królewskim starosta. Młody pan żył głośno, miał łaskę u dworu i czynnie a serdecznie pomagał królowi w walkach, które tenże lubo spokojne życie nad wszystko przekładał, musiał toczyć od najpierwszej młodości, by się przy należnem mu państwie utrzymać.

Już to od wieków bywało, że ubogi ludek chętnie prawił i słuchał o tych, co stoją wysoko i przemożną dzierżą, władzę; zebrani w gościnnej izbie ludzie różni radzi odpowiadali na ciekawe badania Brunona, który tak dawno kraj opuściwszy, nie miał wyobrażenia o tem, co się tu działo obecnie, a i z przeszłości, jako młody a prosty chłopak służebny, nie zachował żadnych ważnych, wspomnień i chciał się teraz objaśnić w wielu rzeczach, co mu dotąd obcemi były zupełnie.

Rozpowiadano mu zatem, jako pan Samuel z Góry, pomagając królowi Bolesławowi w walkach, ze stryjem tegoż, Konradem Mazowieckim, stał mu się miłym i mało kiedy oddalał się ze dworu, bo i stara matka królewska, księżna Grzymisława, lubiła młodego starostę, że się tak dzielnie stawiał Konradowi, któremu darować nie mogła, że ją. wraz z młodym synem, jako opiekun jego, więził długo w sieciechowskim zamku, nad nią się osobliwie znęcając.

Tymczasem gospodyni, uwarzywszy posiłek, postawiła misę na stole, a przy niej kubek z lipiny rzezany; każdy gość wyjął kawał chleba z torby i drewnianą łyżkę z zapasa, i wszyscy otoczyli buchającą gorącą, wonną parą polewkę i zabrali się do wieczerzy. Brunon, czując jeszcze nieco grosza w kieszeni, zbliżył się wraz z innymi i jedząc dziwił się, że każdy coraz sięgał do rzeźbionego kubka i zawartym w nim białym szronem posypywał i nacierał do woli swój kawał chleba. Nakoniec zrobił jak drudzy, skosztował... była to czysta sól, jaką kiedyś w takiej obfitości tylko na pańskim stole w Górze widywał, bo to była rzecz droga w owe czasy, aż z Węgier sprowadzać ją było trzeba, a nawet w bogatym Tegernsejskim klasztorze znano ją tylko ze smaku wody, czerpanej w niedalekiem źródle, którą zaprawiano pożywienie.

Spostrzegli to zdziwienie współbiesiadnicy Brunona:

— O! tak, mamy teraz soli do woli — mówili. — Przed kilku laty młody nasz król ożenił się z piękną, i młodą, węgierską królewną, a niezadługo za nią przyszła nam sól, ta okrasa powszedniego chleba i już dziś człek ubogi suchego chleba w Polsce nie

— Niechaj za to Bóg nagrodzi pobożną, świętą naszą królowę Kingę!

Powtarzały wszystkie usta, a był to tylko odgłos po całym kraju szerzących się błogosławieństw, dla cnotliwej jego dobrodziejki i opiekunki.

Właśnie pod tę porę, uspokoiwszy się w królestwie swojem po napadzie i przepędzeniu Tatarów, ojciec królowej, Bela, słał w odwiedziny do Polski syna swojego, by mu doniósł, jak tam dostojna jego siostra po niedoli i tułactwie chwilowem spoczywa na ubezpieczonym tronie, i czy prawdą jest, że za sprawą Kingi odkryto bogatsze jeszcze od węgierskich kopalnie soli w Bochni.

Bolesław Wstydliwy i bogobojna Kinga radzi byli bratu nad wyraz wszelki, pragnąc przyjąć go jak można było najświetniej, bo z książęciem przybył też jeden biskup i panów węgierskich orszak liczny, a choć po biedzie i w nieustannym od Konrada niepokoju, chciał monarcha, by kraj jego nie zbyt znowu ubogo przedstawił się książęcemu gościowi. Zwierzył się z tą myślą najbliższym dworzanom, a między nimi kanclerzowi swemu, Pawłom z Przemankowa, który lubo ksiądz, będąc lubownikiem myśliwstwa, podał myśl, by gościom pokazać, co wówczas było rzeczywiście pięknem i żadną niedokniętem klęską, to jest odwieczne lasy, w przeróżną zwierzynę bogate i dla ich zabawy urządzić tu i owdzie świetne i dobrze obmyślane łowy.

Krzątano się około tego od jakiegoś czasu, a słuchający o tem wszystkiem powieści Bruno, rozważał sobie, że i Samuel z Góry tak niegdyś zapalony myśliwiec będzie pewnie do tej zabawy należał i odgadywał, czy też zastanie go w zamku i czy mu się będzie mógł przedstawić nazajutrz. Zanocował w gospodzie, a chociaż długo z wieczora wszystko, co w dniu tym widział. i słyszał, przepełniając myśl jego, sen mu z powiek spędzało,

przecież nazajutrz nie bardzo się jeszcze słońce wzniosło do góry, kiedy młodzieniec po modlitwie i rannym posiłku opuściwszy gospodę, przebył już kawał pola i wzrokiem ciekawym sięgał szeroko rozciągnionej linii, co się na widnokręgu jak ciemna odbijała ściana, a jak z doświadczenia wiedział nie czem innem jak rozległym lasem była.

Do swego dążąc kąta, każde stworzenie, choćby strudzone, bezwiednie nawet przyśpiesza kroku, cóż dopiero człowiek od długiego czasu z domu oddalony i w miarę zbliżania się ku niemu coraz silniej ujrzeć go pragnący. Bruno też szedł sporym krokiem, bez względu, że jakkolwiek w jesieni południowe słońce dogrzewało silnie i gęste krople potu pokrywały jego czoło; szedł aż dopóki nie dojrzał pojedynczych dębów, co jak strażnicy występowały napole, darząc je szerokiemi kiściami cienia, tyle pożądanego w upał na rozłogu. Pod jednym z nich usiadł nasz podróżny, dobył z zawinięcia chleba z solą, a posilając się, spoczywał i namyślał się, czy też rozpozna się w tej gęstwinie, którą w dzieciństwie jeszcze zbiegał za jagodą, ptakami lub zwierzyną. Wtedy znał tu wszystkie ścieżki, znał leśników, czuwających nad kniejami, krynice, z których najczystsze tryskały wody; czy przy rozroście drzew zaszłym przez lat tyle pozna się nasz wędrowiec w tak dawno nie zwiedzanej puszczy? Trzeba się było o tem przekonać; podniósł się więc wypocząwszy i bez pewnego celu, obiecując sobie korzystać z każdej wskazówki, puścił się wprost przed siebie pod nieprzebyty dach zieleni. Szedł długo, sam nie wiedząc, czy postępuje naprzód, czy krąży po tej samej przestrzeni, lecz nie zrażając się bynajmniej tem, że żadnych dotąd znanych nie spotyka śladów, zbierał borówki, orzechy, dojrzałe derenie, tu i owdzie słysząc strumyka szemranie, orzeźwiał się chłodzącym napojem; nakoniec począł się oglądać ciekawiej. Widział dokoła dęby, coraz ciaśniejszym zwierające się wieńcem, a wśród nich niewielką, otwartą przestrzeń w pośród gęstwiny; postąpił jeszcze kilkanaście kroków i dojrzał w samym środku utworzonej tym sposobem polanki ogromną., rozłożystą lipę, dziwnem igrzyskiem natury kołyszącą ja

sną zielenią pokryte konary na ciemnem, prawie czarnem tle dębowych liści.

Miejsce to przypomniało się żywo Brunonowi; gruby pień lipowy otaczały umyślnie tu sadzone jarzęby, bzy i wysmukłe kaliny, tworząc ozdobny wieniec dokoła, niżej jeszcze, lubo już przekwitłe, rozesłały fijołki okrągłe swoje liście i konwalie, choć nie chwiały już białemi dzwonkami, zostawiły jasno zielone pęki wachlarzy, ścieląc je niejako pod stopy poważnej matrony lipy. Znał on to wszystko, nieraz chodził tu za Samuelem, gdy go matka w cichy, pogodny wieczór prowadziła na modlitwę dziękczynną, bo miejsce to uświęconem było wspomnieniem ważnego w tej rodzinie wypadku.

Kiedy Samuel był jeszcze jedynakiem i rodzice, uważając tę późno przy byłą, dziecinę za skarb nieoceniony, nad własne szacowany życie, zdarzyło się, że zaszedłszy w tę stronę lasu ze sługą, mającym obowiązek pilnowania go, żwawy chłopczyna, rwąc zioła, goniąc motyle, zauważył ślicznego ptaszka, którego pragnął schwycić — rozumie się, napróżno; to go jednak nie zrażało; wcześnie miał silną wolę i lubił na swojem postawić; ptaszek schronił się pod liście lipy, Samuelek bez namysłu wdrapał się na niższe gałęzie, a pomimo wołania swego dozorcy piął się wyżej a wyżej, w miarę jak ptaszek przeskakiwał z gałęzi na gałąź. Przerażony sługa widząc, że wołania jego i prośby nie skutkują, puścił się w pogoń za paniczem tą samą drogą, którą tenże się wdzierał; już wyciągał rękę, by swawolnika uchwycić za odzienie, gdy gałąź, po której chłopak stąpał bezkarnie, skruszyła się pod ciężką stopą służebnika i obadwa spadli na ziemię, a raczej na wystające z niej korzenie odwiecznego drzewa.

Pani Małgorzata, podążająca zdaleka za synkiem, nadeszła właśnie pod lipę w chwili, gdy stłuczony mocno sługa począł do przytomności wracać; leżące bez życia dziecię i ułamana gałąź objaśniły przerażoną matkę, jaka była nieszczęścia przyczyna. Niewiasty przybyłe z panią nie wiedziały, czem się wprzód zająć, ratowaniem dziecka, czy trzeźwieniem matki omdlewającej w rozpaczy; rozumie się, że wszelkie środki znane wówczas zostały

użyte przez obecnych, wyprawiono do zamku po lekarza, znoszono przeróżne zioła, skrapiano dziecinę wodą zdrojową., odmawiano głośno i serdecznie modlitwy i po długich godzinach oczekiwania, gdy już gotowano się martwego jedynaka nieść do domu, co teraz miał się pokryć żałobą, dziecię otworzyło oczy i nad wszelkie oczekiwanie, wypadek cały przeszedł bez śladu. Oddano chłopca nadzorowi lekarza, matka czuwała nad nim dniem i nocą, ojciec przypatrywał się bacznie jego ruchom i postaci, w obawie, czy który członek nie został w upadku uszkodzonym, czy przyszły dziedzic Góry chromym lub przełamanym nie zostanie; po niejakim czasie jednak wszelkie obawy i przewidzenia minęły. W sercu matki pozostała pamięć zdarzenia i głęboka wdzięczność ku Bogu za odebraną w tej okoliczności laskę, uczucie zaś to na miejscu wypadku ujawniła w ten sposób, że w korze lipy kazała wyciosać krzyż, pień jej otoczyła najozdobniejszemi krzewy, jakie naówczas znano i często bardzo przychodziła tu składać dziękczynne modły, prowadząc z sobą syna, a później i młodsze dzieci, nazywając miejsce to ogrójcem, czyli ogrodem, a lipie dając cudownej miano.

Brunon zbliżył się do drzewa i nie bez zdziwienia ujrzał pamiętny sobie krzyż, odświeżony niedawnym kory nacięciem, ukląkł podług dawnego zwyczaju i gorącą modlitwą polecił się Bogu, który mu w to miejsce tyle kiedyś miłe powrócić znowu pozwolił, a w serce mu żywsza wstąpiła nadzieja, że teraz i swoich uda mu się odszukać. Dobrze mu było w świeżej, zielonej, lekkim powiewem poruszanej uchronię, dumał sobie o minionych zdarzeniach, oddechem chwytał woń lipy i cierpki zapach dębowych liści, a uchem łowił rozmaite, chociaż lekkie szmery, ożywiające puszczę. Zdawało mu się, że w pewnem oddaleniu słyszał wyraźniejsze jakieś ruchy, podszedł ku nim i rozpoznał, że ktoś łupie lub struże gałęzie, bo nie był to odgłos rąbania; zbliżył się jeszcze, za uchem pobiegło i oko w zarośla, a tam, w szarej siermiędze, z lekkim toporkiem w dłoni, nad stosem dębowych kołów, stał zaciosując je pochylony staruszek, tak do znanej Brunonowi postaci podobny, że nie myśląc wiele, młodzieniec poskoczył kilka kro

ków, spojrzał w schylone ku ziemi oblicze i rzucił się do drżącej, pomarszczonej ręki, trzymającej siekierkę, z głośnym, serdecznym wykrzykiem:

— Dziadulo!

On to był rzeczywiście, lata nie wiele go zmieniły, żył, jak żyją w lesie odwieczne dęby i jesiony, po których nie znać wieku, aż dopóki pień, silny na pozór, nie skruszeje wewnątrz do szczętu, a wtedy, pomimo zieloną jeszcze wiechę na czole, za silniejszym wiatru podmuchem pada krzepki na oko olbrzym i ziemię którą strzegł i chłodził, szczątkami swemi zaścieła.

Przywitanie było gorące, dziad i wnuk zasypywali się nawzajem pytaniami, Brunon czuł, że z jego życia, a osobliwie z jego myśli, dziadulo nie wiele zrozumie, więc mu się nie wywnętrzał do głębi, a i tego, co widział i słyszał, dość było, by zadowolnię staruszka. Ten zaś opowiadał wszystko, co zaszło przed jego oczyma, o tatarskim napadzie, o ustanowieniu w Górze starostwa dla obrony kraju w tej stronie, nie przeciw temu co minęło, ale przeciw Jaćwieży, którą, znów podobno podburzał mazowiecki stryj królewski, przeciw rozbojom, mnożącym się a mającym gniazda swoje w opustoszałych ziemiach i tak na słuchaniu a opowiadaniu płynął czas szybko, aż starzec spostrzegł się nareszcie.

— Dość gadania! — zawołał — dokończymy nocą; a teraz do roboty, bo i tak dużo zmitrężyłem z tobą, chłopaku.

— Jakąż tu robotę macie, dziadulu? — zapytał wnuk.

— Widzisz oto, teraz na zamku wszyscy zajęci, próżnych rąk niema, tydzień temu zawołała mnie matka starosty, dobra, pobożna pani, pamiętasz, co nikomu dobrego słowa nie żałuje i powiedziała:

— Słuchaj, Grzela! gotują się wielkie łowy w naszych lasach; będą naganki, obławy, by grubego zwierza napędzić w wiadome knieje, a potem go puszczać gdzie trzeba, to już rzecz leśników i pana starosty, nasze lasy są duże, niech się sobie bawią. Ale nie chciałabym, żeby mi mój ogrójec ztratowali po drodze; pójdźże tam zawczasu, dopomnij się o drzewo, jakiego ci trzeba

i między dębami tak mi ogrodź lipę, żebym ją potem całą znalazła, jak tam pójść zechcę na modlitwę.

— Już się z tóm dość długo biedzę — mówił dziadek — bo sam sobie dębczaki ciąć musiałem, ale teraz to już wnet będzie gotowe, a o łowach jeszcze nie słychać.

— Pomogę wam, dziadulu, kiedy swojem gadaniem tyle czasu wam zabrałem — rzekł Brunon. Spocznijcie, ja będę koły zacinał, a wy mi tymczasem powiedźcie co o Rozalce.

— Rozalka teraz prawie pani, moje dziecko; poszła za wrotnego z zamku i dobrze im się wiedzie. Czasem mi tu sama posiłek przynosi, czasem przysyła, bo mi na noc daleko wracać i mam tu szałas do spoczynku, widzisz?

— To połóżcież się i odetchnijcie trochę, już ja nie popróżnuję. I widząc, jak dziadulo wsparł się na ręce w szczupłej uchronię, a poglądając na rączą pracę wnuka, począł przymykać strudzone powieki, Brunon pracował ochoczo, rad, że na pierwszym zaraz kroku może wyręczyć ukochanego starca.

Przez jakiś czas tylko uderzenia jego toporka budziły leśne odgłosy, lecz wśród zajęcia, zdaleka, z wielkiej gdzieś dali, poczęły go jakieś dochodzić szmery, później głosy, nakoniec coraz donośniejszy zgiełk i wrzawa, na których podstawie odbijały się to gwarne, to pojedyncze krzyki i nawoływania; słuchał Brunon ciekawie, uważając, że ten ruch zmieniał się, to po prawej, to po lewej stronie, pracował jednak i za każdą przerwą odgłosów, mniemając, że już się wszystko skończyło, zwracał radosne spojrzenie w stronę łagodnie drzemiącego dziadka i rad był, że go ten hałas nie zbudził.

Na jeden raz naprost siebie usłyszał gwałtowne krzyki, głos licznych kroków, tentent połączony z hukiem i trzaskiem gałęzi, jak gdyby ogromny jakiś ciężar, puszczony straszną siłą pomiędzy drzewa, łamał je i druzgotał; jak zajrzyć, bujały się gwałtownie liście, niby podczas ulewnego deszczu lub burzy, a szum i szelest wzrastał z każdą chwilą; Brunon wypuścił wzrok przed siebie i pomiędzy drzewami dojrzał pędzącego jak strzała, bez względu na upadające przed nim gałęzie, ogromnego daniela z rozsocha

temi jak krzaki rogami; pod kopytami jego dudniała ziemia jakby po niej stado koni puszczono, a z oczu czarnych, wypukłych, zdało się, że tysiące iskier tryskało.

Biegł prosto w stronę, gdzie między dębami stał cichy szałasik śpiącego dziadula; rozpędzony, wystraszony krzykami i wołaniem ludzi, co poruszywszy to pyszne zwierzę z legowiska, nie byli w stanie doścignąć go, ani biegiem jego pokierować. Jednem spojrzeniem ogarnął Bruno niebezpieczeństwo i bez namysłu, z kołem dębowym w dłoni poskoczył naprzeciw królewskiemu zwierzęciu, w nadziei, że je spłoszy i choć cokolwiek z obranej drogi zwróci. Jakoż cel został osiągniętym, jeleń wpadł na zastępującego mu drogę młodziana całą siłą trzymającego ostry kół, jedyną jego broń stanowiący, nie mogąc się wstrzymać w rozpędzie postąpił jeszcze kilka kroków, biorąc młodzieńca pod siebie i jak piorunem rażeni Obadwaj padli nieżywi, daniel z piersią przebitą kołem, na który wpadł własnym rozpędem, Bruno przytłoczony przez zwierzę i ogłuszony gwałtownym upadkiem.

Teraz nadbiegli doganiacze, wyszedł i dziadek z szałasu, obudzony zgiełkiem; po ogólnem zadziwieniu rozpoczęły się narzekania leśników nad zwierzęciem, a staruszka nad wnukiem, daniel był martwym zupełnie, napróżno go dźwigano i przewracano, nie tyle może rana, ile gwałtowne przerwanie szalonego biegu śmierć mu zadało; Bruno uwolniony z pod ciężaru swej ofiary, poczynał oddychać i stroskany staruszek krzątał się, by go do przytomności przywrócić.

— Co mu tam już po tem, — mówili łowcy — lepiej go już może nie budzić.

Oburzył się na to dziadek.

— Czyliż nie wiecie, co go czeka? — objaśniali go leśnicy; za zabicie grubego zwierza śmierć. Chyba że szlachcic?

— Kmieciem jest, ale przecież to przypadek..

— Jakbądź, z jego ręki zginął, przeczyć nie można. A jeszcze taki przepyszny daniel, przeznaczony na królewskie łowy i prez samego starostę oddawna upatrzony!

— O, mój Boże! — wołał dziadek łamiąc ręce — toćże przecię

sprawiedliwość i miłosierdzie mieć będą. nad taką młodą krwią! — szeptał dziadek, cucąc zemdlonego jeszcze wnuka.

— O miłosierdziu niewiadomo, a sprawiedliwość, wiadomo, podług prawa szubienica!

Zakłopotani ludzie przemyślali, coby uczynić dalej, po namyśle, z dębczaków nagotowanych przez staruszka sporządzili obszerne nosze, złożyli na nich daniela, przy nim mimowolnego jego zabójcę, który jeszcze z wstrząśnienia i potłuczenia nie przyszedł do siebie i zabrali obu do zamku, rozmawiając po drodze, jak strasznym będzie gniew starosty, surowego pod względem praw łowieckich i lękając się sami pierwszego z nim spotkania.

Dziadek szedł za nimi.

Nie doszła do nas forma ówczesnych sądów na grodowych starostwach, rzeczą jednakże jest pewną, że dopiero Zygmunt August w roku Marca srogość praw łowieckich złagodził, wyrażając: iż "niechce aby wilk lub jeleń większą miał wartość niż człowiek". W czasie zatem, o którym w tem opowiadaniu wspominamy, prawa te były w całej pierwotnej ścisłości wykonywane. Sprawa Brunona wniesioną została na sąd, nim jeszcze powstał z choroby spowodowanej spotkaniem w lesie i ogłoszono mu wyrok śmierci wprzód, nim do sił powrócił o tyle, by zdołał wstąpić na rusztowanie.

Chory, potłuczony, niezdolny i nie mający myśli uciekać, zdanym został na odpowiedzialność wrotnego, i o ile się to ze zwyczajami więzienia pogodzić dało, doznając życzliwych starań siostry i dziadka, zamiast ciemnicy, w której jako skazany powinien był zostawać, osadzonym był w kątku nad bramą, gdzie i światła miał dosyć i otwarty widok na rozległą okolicę.

Starosty w zamku nie było; dziadulo i Rozalka podeszli do pani Małgorzaty, opowiadając jej całe wydarzenie i ujęli dobre jej serce o tyle, że lubo nie mieszała się zazwyczaj do żadnych spraw męża ani syna, na ten raz odroczyła wykonanie wyroku na Brunonie aż do powrotu starosty.

Z początku przygnębiony nieszczęsnym zwrotem zaszłym w jego losie, widząc za całą przyszłość śmierć w kwiecie wieku,

młodzieniec pochylił smutnie czoło, zobojętniał na wszystko, co mu jeszsze przeżyć zostawało i nie miał odwagi żalić się na swoje przeznaczenie. Z czasem jednakże, z powrotem sił fizycznych, ocknęły się i moralne jego władze; miał wiarę szczerą, i głęboką" czuł i wiedział, że czyn, który mu za zbrodnię poczytano, winą nie był, nie czuł zatem wyrzutów sumienia, z pokorą ale coraz pogodniej zaczął się na przyszłość swoję zapatrywać i godzić się z udziałem, jaki mu naznaczyła Opatrzność. Tyle lat przepędziwszy w klasztorze, umiał się modlić, i większą, część chwil swoich na to poświęcał, gotując się do wielkiego przejścia, które go niezadługo czekało, lecz młodej duszy oprócz modlitwy, potrzeba było pracy; poprosił więc, by mu odnaleziono torebkę, z którą tak ochoczo wracał do domu, wydobył z niej szacowne swoje przybory i wziął się do ulubionego zajęcia; począł pisać, rysować i zapomniał o smutnem swojem położeniu.

Z początku tylko rodzina Brunona podziwiała jego dzieła, ale na zamku, różnymi ludźmi osiedlonym, rzecz się taka nie ukryje; po trosze wszyscy dowiedzieli się, czem to się zatrudnia skazany więzień, sądowi panowie kazali sobie jego pisma pokazać i uznali, że Bruno był wielkim kopistą, co na ówczas tak rzadką, było umiejętnością, że posiadający ją, nawet Zbrodzień, miewał sobie darowaną, winę, byle resztę życia szacownej tej pracy poświęcił.

Starosta nie wracał, podobno za jakiemiś ważnemi sprawami wysiany, powołał był do siebie uczonego ojca Kleofasa i opiekę nad młodą małżonką zdawszy troskliwym rodzicom, przestał na czas jakiś myśleć o domu i starostwie swojem. Urzędnicy, sprawiający sądy na grodzie, wysłali wprawdzie do niego wiadomość o wszystkiem co zaszło, lecz nie było żadnej odpowiedzi, więc wszystkie sprawy zostały w zawieszeniu, a między innemi i Brunona. On tymczasem nie próżnował; często sąd dawał mu polecenie przepisania jakiego dokumentu, starsza i młoda pani pragnęły do nabożnej książki mieć jaką modlitewkę, więzień spełniał każde życzenie chętnie i gorliwie, zaco łagodziło się coraz jego położenie; pozwalano mu chodzić po dziedzińcu otoczonym murami, modlić się u progu zamkowej kaplicy i widywać ile chciał dziadka, coraz

już słabszego i coraz piękniejszych swoich siostrzeńców. Głównem jego zajęciem stała się jednak wracająca coraz silniej chęć wykonania dawno powziętego zamiaru, odtworzenia Bolesławowskiego rękopisu, który zawsze przed wzrokiem jego duszy stał, jako niedościgniona piękność i doskonałość, jako skarb ziemi jego wydarty, który on tylko mógł jej, jeżeli nie w całości, to przynajmniej w części powrócić. Do tego więc celu zwrócił wszystkie swoje siły, przekonał się najprzód, zbierając zapiski swoje, że tekst "Opisu życia Śgo Wojciecha" pamięć jego zatrzymała jak najwierniej, że je słowo w słowo i głoska w głoskę dokładnie odpisać zdoła i wszelkiemi siłami zabrał się do dzieła.

Miał czas po temu, starosty przez dwa lata nie widziano na zamku, Bruno tymczasem dochodził lat trzydziestu; wisiał nad nim wprawdzie wyrok śmierci, ale przywykł on już do tego stanu i nie troszczył się nim bynajmniej, widząc, że praca jego postępuje widocznie i wszelkim jego życzeniom odpowiada, jedno już tylko mając pragnienie, choć wiedział, że na zawsze zostanie niespełnionym, a mianowicie przekonać się, czy rozdział, który już wykończył, w czem się różni od wielkiego oryginału.

Zaczął się rok trzeci od przygody z danielem; dziadulo pożegnał świat ten, błogosławiąc swoje wnuki, Rozalka wraz z mężem, który inne otrzymał pomieszczenie, musiała opuścić Górecki zamek, więzień został samotnym, częściej smętnym wspomnieniom oddanym, ale nie nieszczęśliwym, bo miał przed sobą cel, który go pochłaniał zupełnie i odrywał od ziemi i spraw jej wszelkich. Nakoniec przyszły wiadomości od dworu. Pan Samuel wzywał małżonkę, by z orszakiem dworzan i krewnych przybyła do Krakowa, bo on tam jeszcze długo zostać musi, przesyłał namiestnikowi swojemu rozporządzenia różne, a do sądowych urzędników nakazywał:

— Kiedy tam macie takiego dobrego kopjistę, niechże wszystko co potrzeba przepisze, a potem odesłać go do Sandomierza, bo tak obiecałem Ojcom Dominikanom, którzy takiego pilno potrzebują.

Taką była przeszłość Brunona w chwili, kiedyśmy go poznali

wracającego z młodym chłopakiem do klasztoru z wieczornej przechadzki.

Od dziesięciu już lat przebywał on w sędomirskim klasztorze; poprzepisywał ojcom potrzebne Kanony, Mszały i Psałterze, radzi mu byli, a nawet lubili go Dominikanie za łagodność, umiejętność i pracowitość, z jaką spełniał ich życzenia, lecz przepisywacz całą swoję sztukę, wszystkie starania łożył na oddzielną, pracę; na tworzenie i zdobienie ukochanego swojego dzieła. Czasu wolnego, pargaminu i wszelkich materyałów miał tu Bruno dostatek, sporządziwszy zatem za świeższej pamięci rękopis, zdobił go i upiększał nieustannie, dni całe na to poświęcał, praca ta była jedynem szczęściem jego i sam nie wiedział, czy mocniej pragnął by ukończoną została, czy lękał się, że mu życie opustoszeje, gdy jej zabraknie.

— Ale wtedy — mówił sobie — wyproszę pozwolenie zostania tu zakonnikiem i będę Boga chwalił, a na zbawienie duszy mojej pracował. Teraz nie mógłbym, choćby wolno było, całem sercem przykuty jestem do rękopisu.

Oprócz Brunona, była w klasztorze jeszcze jedna dusza przywiązana gorąco do jego pracy, pomagająca mu serdecznie, i dzieląca jego zachwyty; był to młody chłopak, którego z upoważnienia ojców przybrał sobie przepisywacz. Prosty pastuszek wkrótce rozmiłował się w księgach, a choć nie miał ani nauki, ani dokładnego o niej pojęcia, podziwiał i uwielbiał wszystko, co wyszło z pod ręki Brunona, a osobliwie jego samego dziecięcą ukochał miłością, o tem tylko marząc, jakby w myśl jego trafić i dogodzić mu lub w ciężkim smutku rozweselić.

Klasztor w Sandomierzu nie był wspaniałym, dawał jednak dostateczne schronienie ojcom Dominikanom, którzy się tu byli z Koprzywnicy przenieśli, widząc, że w mieście i jego okolicy obszerne było pole do ich apostolskiego i miłosiernego powołania.

Sandomierz od wielu lat był świadkiem klęsk rozlicznych, leżąc niejako na szlaku sąsiadom nieżyczliwym, bywał przydrożną bramą, przez którą zapędzali się w głąb kraju i pierwszy, lubo Często bezskutecznie stawiał opór. Niszczyli miasto często Rusini,

a osobliwie pod dowództwem Komana, księcia halickiego, od którego dopiero Leszek Biały, pokonawszy go miasto i kraj oswobodził. Cierpiało także od wojen domowych, które prowadzili z sobą" dobijając się o opiekę nad małoletnim Bolesławem, znanym później pod imieniem Wstydliwego, Konrad, książę mazowiecki i Henryk Brodaty wrocławski, wzywając sobie do pomocy to Prusaków, to Litwę, to dziką Jaćwież. Najsroższą. jednak klęskę poniosło w roku, kiedy mongolscy Tatarzy pod wodzą Batego, czyli Batuhana, przeszedłszy z nad Wołgi przez Bulgaryą., i Kuś całą w liczbie blisko półmiliona, wpadli na Polskę i Węgry, pustosząc ogniem i mieczem wszystko, gdzie tylko noga ich stąpiła.

Napróżno polskie rycerstwo wystąpiło przeciw nim, prowadzone przez kasztelanów i wojewodów Włodzimierza i Klimunta, a Pakosława i Jakóba Kaciborowicza sandomierskich, zwyciężeni, a raczej zgnieceni mnóstwem, powiększyli tylko liczbę ofiar dzielni obrońcy, jak ją powiększył na Szlązku Henryk pobożny, zastępując z swemi hufcami barbarzyńcom drogę pod Lignicą.

Po takiej nawale, kraj cały, a szczególniej Sandomierz, potrzebował wielce pomocy różnego rodzaju; zacni zakonnicy udzielali jej pod wszelką postacią, pocieszając pozostałych, pielęgnując rannych i chorych, zasilając nędzarzy tem, co pobożność okolicy dostarczała im samym na utrzymanie, a nakoniec garnąc do siebie dzieci i ucząc je a prowadząc, by młode pokolenie, opuszczone bez opieki, nie zmarniało w nędzy i rozpaczy.

Przeorem Dominikanów w owe lata był poważny, łagodny, dziwnej bogobojności mąż, Sadoch imieniem. Od młodości żył on w regule Śgo Dominika i żarliwie pełnił naznaczone mu obowiązki nawracania pogan i nauczania nieumiejętnych, dzieląc w tem trudy Jacka i Czesława Odrowążów, przewodników swoich w zakonie. Do prac takich gorące miał on powołanie, lecz z polecenia przełożonych swoich, zamiast biedz raz jeszcze do Jaćwieży i Litwy, pozostał w Sandomierzu, pocieszając się tem, że i tu wiele dobrego było do zrobienia dla pognębionej i zrozpaczonej ludności.

Cichego i bardzo poważnego ułożenia, kochanym był serdecznie, nietylko przez mieszkańców, którym nieustanne świadczył

dobrodziejstwa, lecz i przez zakonników, których prowadził w duchownem życiu, zachęcając do największej doskonałości, pilnując pomiędzy nimi ściśle prawdy i bojaźni bożej, i własnym przykładem do surowego życia zachęcając. Czterdziestu dziewięciu braci było w sandomierskim klasztorze, wszyscy ożywieni jednym duchem i jak ojca miłujący swojego przeora; oprócz przepisanych modłów i dzieł chrześcijańskiego miłosierdzia, wszyscy po kolei spełniali wszelkie prace domowe, nie składając ich na świeckie osoby, z których mało bardzo było w klasztorze, bo tylko stróż, furtyan, przepisy wacz i jego pomocnik.

Brunon przebywał zwykle w obszernej celi, przytykającej do refektarza, którą zwano biblioteką, ponieważ zwyczaj chciał, by w klasztorze nazwa taka istniała; nie należy przecież mniemać, że to był, jak obecnie bywa, liczny zbiór ksiąg ciekawych, lub nawet, jak w bawarskiem opactwie, poukładane na policach szacowne zwoje rękopisów. W ubogim sandomierskim klasztorze, oprócz mszałów złożonych na ołtarzach w kościele, oprócz martyrologii, leżącej na pulpicie w chórze, w bibliotece było tylko kilka odpisów rzymskich kanonów, czyli ustaw niewzruszonych, podług których odprawiane były wszelkie religijne obrzędy: na środku, ku oknu zwrócony, stał duży stół, na nim przedmioty do pisania potrzebne, a przy stole szeroka ława zbita w kształcie skrzyni z przednim bokiem odkrytym, tak dla dogodności siedzącego, jak dla składania w nią, co pod ręką nie było potrzebne.

Na tej ławie nieraz przysiadał przechodzący dominikanin, przypatrując się zajęciu przepisywacza, a osobliwie upiększającym pismo rysunkom, lub słuchając opowiadań jego o dziwnej cierpliwości benedyktynów, na końcu jej zaczepiał się prawie zawsze Jóźwik, nie spuszczając oczu z Brunona, jak on sam kiedyś zatapiał swój wzrok w pracę zakonników nad Tegernem. Nie śmiał pragnać, by się kiedyś mógł oddać podobnej pracy, lecz szczęśliwy, gdy mu Brunon ustęp jaki przeczytał, lub objaśnił obrazek, zasłuchany i zapatrzony w cudowne kartki, tonął w nich całą duszą, z czcią i miłością na nie poglądał.

"Opis życia Świętego Wojciecha, "napisany w Rzymie przez

Kanapariusa a dopełniony przez Świętego Brunona, towarzysza świętego apostoła i męczennika, został nakoniec wykończonym. Kopista sandomierski nic już dodać nie miał zamiaru, bo widział, że wszelkie dodatki już tylko mogły zmniejszyć wartość rękopisu.

Pargaminowe kartki leżały ułożone na stole, związane nitką, czerwony Bruno, wsparłszy głowę na ręku, dumał pogrążony w łagodnym smutku, Jóźwik stał naprzeciw niego czekając, czy nie przemówi; nakoniec spytał: — Już więc dłużej pisać tego nie będziecie?

— Już skończone; należy tylko włożyć w deseczki i oddać Ojcu przeorowi.

— A gdzie on też to każe położyć? — rzekł chłopak, oglądając się dokoła.

— Dziecko! — zawołał Bruno, podnosząc nagle głowę — zkąd ci przyszło pytać mnie o to? czyś wyczytał na mojem czole grzeszną i pyszną myśl, co pod niem właśnie powstała?

Zatrwożony chłopak stał w milczeniu, nie rozumiejąc. Bruno mówił powoli.

— Widzisz, grzesznik ze mnie wielki, zamiast dziękować Bogu serdecznie za to, że mi pozwolił dokonać com pragnął, zacząłem właśnie rozmyślać, że co zrobiłem pięknem jest.

Alboż to nie prawda, ojcze? Toż się wszyscy dziwują!

— Ze za piękne, by w tym ubogim klasztorze pozostać miało.

— A gdzieżbyście chcieli? — pytał Jóźwik, jakby od niego zależało spełnienie życzenia swego opiekuna.

— Oto, myślałem jeszcze, że gdyby się tak zwój cały dostał do Sto Krzyzkiego klasztoru na Łysą górę, toby, się na nim poznali benedyktyni, co tam mieszkają i pewnie sami podobne księgi piszą, a może — możeby więcej ludzi tam bywających widziało — no! i chwaliło...

Kończył, pochylając chmurne czoło; podniósł je wnet zarumienionóm, wstał z ulubionej ławy i patrząc pogodniej, dodał:

— Widzisz, dziecko! to była myśl grzeszna i niewdzięczna. Za ojcowski przytułek, za tyle lat spokoju, za życzliwość, jaką mi

tu ojcowie okazywali, nie miałbym im zostawić tego, co pod ich dachem wykonałem? Nie, choćby nikt nie pochwalił, nikt nie widział, wszak Bóg widział, patrzył na moję pracę i czytał w mojej myśli!

Zamyślił się znowu.

— Tak, jutro pójdę do przeora, wyspowiadam się i poproszę, by mi pozwolił zacząć nowicyat, a z rękopisem uczyni co zechce. Nauczę się prawdziwego ubóstwa i pokory.

Klęknął pod oknem i utkwiwszy wzrok w szyby porosłe srebrnemi liśćmi ze szronu, któremi początek Lutego ozdobił je bogato, modlił się długo i głęboko, aż póki dzwonek donośnym dźwiękiem nie wezwał na posiłek do refektarza.

Po obiedzie ojcowie odetchnąwszy udali się jak zwykle do chóru, by odśpiewać nieszpory i odczytać, co w pobożnych księgach na ten dzień było naznaczone.

Brunon zwyczajem swoim ukląkł w otwartych drzwiach na progu, myśląc z rozrzewnieniem, że niezadługo i on jako braciszek świętego Dominika, w jego szatę przybrany, będzie miał swoje miejsce w chórze; będzie pięćdziesiątym, a nie jak dotąd samotnym na świecie.

Jóźwik wsunął się do biblioteki, popatrzeć jeszcze dziś na księgę ojca Brunona, jak mówił, kiedy jutro miała zostać oddaną przeorowi.

Tymczasem w chórze bracia w właściwych ławkach, a przeor przed swoim klęcznikiem, odmawiali wzniosłe psalmy Dawida, składające nieszporne nabożeństwo, a odmawiali je goręcej może niż zwykle z powodu, że już od kilku dni zgromadzało się mnóstwo ludzi z okolicy, szukając w mieście schronienia, dotąd tylko przed popłochem i wieścią, jakoby znów zdaleka gdzieś pokazywali się Tatarzy. Zakonnicy modlili się za ten lud przerażony, błagali Boga, by udarował roztropnością zacnego Piotra Krempę, dowodzącego w sandomierskim zamku i błogosławił męztwu jego i przygotowaniom obrony. Już się skończyło nabożeństwo; jeden z braci, na którego to właśnie przypadało, wyszedł z ławki i postąpił do pulpitu, stojącego wśród choru, by przeczytać imiona i opis

zgonu świętych męczenników, którzy w dniu tym odbierali cześć w kościele. Stał chwil kilka, przetarł sobie oczy, a cała twarz jego śmiertelnie pobladła.

— Cóż to wam, bracie? — zapytał przeor.

Teraz zakonnik przyszedł do przytomności i nagłem ożywiony natchnieniem, donośnie wygłosił:

— Dziś w Sandomierzu męka Sadocha i czterdziestu dziewięciu braci z nim razem.

— Co to może być takiego? — wyszło z ust wszystkich zapytanie. Za przykładem przeora, bracia zbliżyli się do pulpitu i na rozłożonych kartach martyrologii wszyscy ujrzeli wypisane ognistemi głoskami dopiero przeczytane słowa, a korząc się przed widocznym cudem, padli na twarze w gorącej modlitwie.

Wieszcze głoski znikły z księgi, ale psalmy i suplikacye trwały jeszcze długo i żarliwie; nakoniec przeor Sadoch podniósł się najpierwszy; twarz jego sędziwa jaśniała świętem uniesieniem, ukląkł przed kapłanem, który był proroctwo przeczytał i poważnie, spokojnie, głośno odbył przed nim spowiedź, a otrzymawszy rozgrzeszenie, udzielił je z kolei każdemu bratu i przystąpiwszy do ołtarza, podał im, pomimo spóźnionej dnia pory, święty wijatyk, jako wzmocnienie na drogę wieczności. Słońce, chyląc się ku zachodowi, rzuciło ostatnie swoje promienie w okna zaiskrzone szronem i ozłociło jakby blaskiem świętej chwały wszystkie to głowy, pochylone kornie ku ziemi. Świątobliwy przeor zanucił od ołtarza:

"Witaj, Królowo! Matko litości,

Nadziejo nasza, życia słodkości. "

Wdzięczna pieśń zabrzmiała zgodnie i uroczyście.

Nagle zadźwięczał gwałtownie dzwonek u furty, to odźwierny chciał dać wiadomość klasztorowi o czemś nadzwyczajnym, lecz już nie było tego potrzeba. Jak wicher, jak burza łamiąca wszystko w przechodzie, wpadła z przeraźliwym wrzaskiem czerń tatarska w ciche dotąd klasztorne ściany; w jednej chwili chmary

całą uderzyli do chóru, gdzie ich wiodły pobożne głosy świętych śpiewaków, i z pieśnią, razem popłynęły w niebiosa duchy męczenników z piersi ich, otwartych barbarzyńców orężem.

Brunon po spowiedzi wrócił na dawne swoje miejsce u progu i jak przez dzikie zwierzęta stratowany przez Tatarów, zakończył życie w dniu dokończenia swojego dzieła. Furtyan i stróż nie przeżyli przejścia straszliwych gości. Już oni napadając klasztor wracali z rabunku, mordów i pożogi; ostra zima roku ułatwiała im drogę, stawiając lodowe mosty na rzekach; obdarłszy ołtarze kościoła i przekonawszy się, że w klasztorze nie było nic takiego, coby ich nęcić mogło, rzucili tu i owdzie płonące żagwie i w zgiełku, wrzawie, pisku i wrzasku opuścili dom boży, pędząc w stronę zamku, zamierzając go dobywać.

Przywiedli zamiar ten do skutku siłą, i zdradą, pomimo dzielną obronę; rozleli się na miasto i wsie przyległe, a na białym zimowym kobiercu strugi krwi płynące szeroko, oznaczyły przejście pogańskiej tłuszczy.

Jóźwik, przeglądający w bibliotece rękopis swojego opiekuna, rozmyślał nad wszystkiem, co od niego przed obiadem usłyszał, nie rozumiejąc dobrze, co on to o grzechu i o spowiedzi mówił; tentęt i straszliwe krzyki wyrwały go z rozmyślania. Hałas był tak okropny, tak dziki i niesłychany, że chłopak przestrachem zdjęty, nie rozważając, co ma czynić, chwycił rękopis ze stołu, przycisnął go do piersi i wsunął się z nim przez otwór przedni pod ławę, oczekując co dalej nastąpi.

Po przeraźliwych wrzaskach, których sobie niczem objaśnić nie był w stanie, drżący z przestrachu, w czas jakiś począł chłopiec zbierać myśli, a gdy nakoniec wszystko ucichło i żadnego ruchu, żadnego szmeru słychać już nie było dokoła, przelękły tem milczeniem niezwykłem o wieczornej już porze, wyszedł ze swego ukrycia, ze zdziwieniem ujrzał, że koło niego wszystko było na swojem miejscu i powoli, ostrożnie, puścił się na dalsze poszukiwania.

Z cel i refektarza, gdzie napotkał ślady licznych kroków i zniszczenia, korytarzem, po którym dym się rozchodził, doszedł

Jóźwik do chóru, gdzie go wiodła linia światła, pochodzącego jak mniemał ze świec zapalonych na ołtarzu. Widok, jaki go tam spotkał, zmroził krew w jego żyłach; wszyscy zakonnicy wymordowani, w śmierci jeszcze zachowali na twarzach wyraz świętego spokoju, białe ich szaty w części w purpurowe się zmieniły, w pośrodku od główni zatliła się podłoga i gorzał pulpit, rozlewając dym i płomienne blaski w około. Po krótkiem odurzeniu, obejrzał się Jóźwik baczniej, i blizko progu na podłodze dostrzegł coś podobnego do czarnej szaty jego ukochanego ojca Brunona; pochylił się, spojrzał, chciał unieść drogie sobie szczątki, widząc jednak niepodobieństwo, na bladem czole złożył tkliwe pocałowanie i wzruszony głęboko wyszedł z chóru, gdzie szerzące się zwolna płomienie nowe w nim wzbudzały obawy.

Zszedł do furty, sam nie wiedząc po co, bo objaśnienia już żadnego nie potrzebował, furtyan zabity i odrzucony na stronę, w budce stróża mieszkaniec jej nieżywy; w całym klasztorze nic było więc prócz niego żyjącej istoty, zdjął go strach osamotnienia; pierwsza myśl, jaka mu w głowie powstała, była:

— Uciekać!

Wszelako, lubo drogę miał otwartą, chłopak powrócił do klasztoru; już mu się jakoś jaśniej robić zaczęło w duszy; poszedł prosto do biblioteki, przy bladem świetle księżyca, oświecającem celę, wydobył rękopis ojca Brunona, ucałował go pobożnie, położył sobie na piersiach, przytwierdził sznurkami, potem z kąta wyjąwszy swój kożuszek, okrył się nim ze swoim skarbem, mówiąc:

— Niechże się choć w tem spełni ostatnia jego wola! Potem przeżegnał się u kropielnicy, zarzucił kaptur od kożucha na ciężko sfrasowaną. głowę i wyszedł w otwarty, biały śniegiem, błyszczący mrozem świat, co się szeroko przed nim rozściełał.

Za furtą spojrzał na prawo, w Sandomierzu huczał, chociaż oddaleniem stłumiony, znany mu już gwar złowrogi, a tu i owdzie buchały płomienie; na lewo wielkie ogniska i ruch licznych czarnych postaci koło nich, nie wróżyły nic pomyślnego, bo też rzeczywiście było tam obozowisko tatarskie, okrążył więc klasztor

i puścił się w stronę, która mu się cichszą i pustą, wydawała. Jak długo szedł, jak błądził, zawracając od śladów tatarskiego przejścia po drodze, jak upadał z zimna i głodu, nie spotykając ani chaty ani człowieka, to sobie czytelnicy równie jak ja wyobrazić mogą; czasem spotkał starego o kiju żebraka, co nic nie mając, śmielszym od innych szedł krokiem, a okruchami z swej torby pożywił drętwiejącego chłopca i wskazał mu kierunek, w którym iść było trzeba by się dostać do SwiętoKrzjzkiego klasztoru benedyktynów. Kierunek ten szedł przez lasy, po których, wyczerpawszy ostatnie siły, Jóźwik o świcie dnia pewnego znalazł się przed obszernym klasztorem.

Pociągnął za dzwonek, milczenie — po niejakim czasie sam uchylił furtę i ujrzał taki sam obraz, jaki w Sandomierzu opuścił, bo już tędy przeszło było pogaństwo! Pociągnął jednak ostatniem wysileniem przez cele i gmachy, przez szczątki ludzkie, głównie i popioły, a trzymając się już ściany stanął w bibliotece; poznał to po pargaminach i księgach porozrzucanych i po części zetlonych na kamiennej podłodze.

Obejrzał się naokoło, a upatrzywszy na głównej ścianie ocalałą jeszcze półkę, zdjął z piersi swojej: "Opis życia Świętego Wojciecha" złożył go na desce, starłszy ją wprzód rękawem i padł bez życia z wyrazem szczęścia na wyschłej twarzy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Powieści z dziejów naszych Paulina Krakowowa ebook
Powieści z dziejów naszych Paulina Krakowowa ebook
Krakowowa Paulina POWIEŚCI STAREGO WĘDROWCA
Krakowowa Paulina KAMPANELLA Koleje życia sieroty
Jeż Teodor Tomasz Narzeczona Harambaszy Powieść z dziejów słowiańszczyzny południowej
Krakowowa Paulina PAMIĘTNIK MŁODEJ SIEROTY
Rozwój przestrzenny Krakowa Paulina Pietras
Krakowowa Paulina WSPOMNINIA WYGNANKI
Krakowowa Paulina NOWA KSIĄŻKA DO NABOŻEŃSTWA DLA POLEK
Zeznanie Pauliny Klein w Wojewodzkiej Zydowskiej Komisji Historycznej w Krakowie [maszynopis]
Konrad Wallenrod Powieść poetycka z dziejów litewskich i pruskich
Konrad Wallenrod Powieść poetycka z dziejów litewskich i pr 2
Prezentacja Spadki WSZiB KRaków
ANALIZA RYNKU NIERUCHOMOŚCI KOMERCYJNYCH W KRAKOWIE W LATACH 2008 2012
KRAKÓW
Chemia wyklad I i II (konfiguracja wiÄ…zania Pauling hybrydyzacja wiazania pi i sigma)

więcej podobnych podstron