Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Paulina Krakowowa
Powieści z dziejów naszych
Warszawa 2012
Spis treści
TYSIĄC LAT TEMU
NAWRÓCENIE
BOHATERKA Z NAD SZRENIAWY
Z ŻYCIA WIELKIEGO WOJEWODY
MĘCZENNICY
Kolofon
TYSIĄC LAT TEMU
I ta strzecha choć uboga,
Chociaż niska, przecież bliska
Dla obcego i dla swego;
I od Boga aż do wroga
Jest tu miejsce dla każdego.
Wincenty Pol
Jeszcze o polskiej ziemi nie wspominali kronikarze, a i mało kto z postronnych
wiedział co więcej nad to, że między Bałtykiem, Elbą, Wisłą a Dunajem, rozsiadły
się liczne Słowian plemiona, gdy już tam życie silnym choć cichym płynęło
strumieniem, kwitło życie rodzinne pod patriarchalną, powagą ojców, rozwijało się
rolnictwo, a chów zwierząt domowych dawał dobrobyt mieszkańcom.
Gdy się w pobliżu gęściej zebrały rodziny, za wspólną zgodą, łączyły się w tak
zwane opola, (może gminy) dla wzajemnej pomocy i obrony przeciw burzliwym
sąsiadom, zapędzającym się z bliska lub z dala, najczęściej za grabieżą. Kiedy z
nową rodziną, za ciasno było komu między drugimi, wybierał sobie siedzibę wśród
licznych borów, walił toporem drzewa, z pni wznosił chatę, wypalał na jej ognisku
wyrąbane korzenie, póki sobie tyle otwartego pola nie wyrobił, ile mu go na
gospodarstwo było potrzeba.
Tysiąc lat temu, na niewielkim wzgórzu wznosił się niski, ciężki budynek, na
którym chętnie spoczywało oko rzadkiego przechodnia, bo ściany z grubych kłód
modrzewiowych, dach grubo pokryty igliwiem, przyciśniętym silnie giętkimi
gałęziami leszczyny i częstokół starannie chrustem przepleciony, kazały się
domyślać, że tu zamożna jakaś przesiaduje rodzina.
Rozpatrzywszy się bacznie dokoła, łatwo było rozpoznać, jak przezornym i
umiejętnym być musiał pierwszy tej siedziby założyciel. Od północy zostawiono
kilkanaście drzew rozłożystych, jakby tu same w półkole wyrosły, dla zasłonienia
domu od słot jesiennych, zimowych śnieżyc i zawiei; dalej, jakby na dalszą, straż
wysmukłe dęby w zwartej stojąc gromadce, silnymi konarami stawiały opór
natarczywym wiatrom i burzom szalonym.
W tym też celu pozostawiono z początku te olbrzymy, bo po otwartym polu
dokoła, pustym już w późnej jesieni, sterczące tu i ówdzie pnie rosochate
świadczyły, że to urodzajne dziś błonie przed laty ciężką, pracą wydarto spod cienia
drzew odwiecznych, a walką, z różnorodnym zwierzem przywłaszczono sobie jego
siedzibę.
Zagłuszona zbitym zarostem ziemia, wydobyta na słońce, wygrzała się w
ożywczych jego promieniach, przesiąkła nieznanym blaskiem i wypłaciła się swemu
odkrywcy, bogato wydając pożyteczne plony, w miejsce dawniejszych mchów i
porostów, rozlegających się dotąd swobodnie w mroku gęstych lasów, które w
ciemnych liniach, w oddali, poruszane wiatrem jesiennym, widniały prawie dokoła.
Nie lękano się jego poświstu w domu na wzgórzu stojącym; jedyny wygląd na
pole nawet był zasłonięty zwierzęcymi skórami, które rozpięte i napuszczone
tłuszczem, musiały chroniąc od zimna użyczać wewnątrz pewnego światła.
Wąskie wrota zbite z równych okrąglaków, uczepione na sękach zawiasami z
grubej skóry dzika, dawały przystęp do wnętrza rzadko wychodzącym mieszkańcom
i rzadziej jeszcze zaglądającym tu gościom. Poza nimi ukazywało się podwórze,
otoczone z jednej strony ścianą domu, z drugiej niższymi jeszcze budowlami, skąd
dochodzące rżenie i poryk przeciągły wskazywały, że stanowią, czworonożnych
domowników mieszkanie. Dalej przy częstokole stało parę pni niskich, szorstką
korą pokrytych, a choć w zimną obecną porę nie słychać było srebrzystego brzęku,
który się tu w lecie rozlegał, nie myliłby się nikt uznając je za siedzibę pszczółek
roboczych, co plonem swojej pracy słodzą zbyt nieraz suchy chleb rolnika, jeżeli w
ciężką, zimę pamięta o zabezpieczeniu skrzętnych pracownic od chłodu i głodu.
Pierwszy osadnik tutejszy rozpoczął ciężkie swoje zadanie z punktu, w którym
oprócz ziemi co go żywić miała i błękitu nieba, który sobie własną ręką odsłonił, by
utkwione w siekierę oczy podnieść doń od czasu do czasu, znalazł też napój
przejrzysty, krzepiący w znoju i rozlewający życie dokoła. U stóp ogromnej lipy,
spod kamienia sączyło się z cichym szmerem prawie nieznaczne źródełko, lecz i tu
dłoń pracowita pokierowała darem przyrody; o kilka kroków ułożono płaskie
kamienie, obstawiono nimi wykopany poniżej dołek głęboki, poprowadzono rowek
aż pod częstokół i otrzymano całą wygodę domową; było źródło, sadzaweczka ku
gospodarskiej potrzebie i strumyczek, odprowadzający zbywającą wodę na coraz
szerzej uprawne pole, by żyzność jego podnieść i świeżą utrzymać roślinność.
Znalazłszy się w podwórzu, poszukajmy mieszkania. Oto włosami jeszcze pokryta
skóra łosiowa zwiesza się z wysoka ku ziemi; uchylmy ją, przestąpmy ukryty poza
nią próg wysoki, a znajdziemy się w obszernej izbie, po której rozejrzeć się warto.
Mroczno w niej; choć na dworze zaledwie się ma ku wieczorowi, światło dnia
jesiennego z trudnością się przeciska przez okno błoną, zasłonione, a zamiast
oświecać ściany, walczy owszem z płomieniem sęków, palących się w obszernym
kominie, wzniesionym naprzeciwko i znaczną część izby zajmującym. Przy nim
ogromne ławy dębowe stanowią najgłówniejsze sprzęty; broń różnego rodzaju,
myśliwskie i rybackie przyrządy, szaty i futra porozwieszane na ścianach, dowodzą,
że tu dostatek panuje. W rogu izby z mchów i suchych liści usłano szerokie łoże;
puszyste futra niedźwiedzie pokrywają je dostatnio, a wilki powszednie rozesłały
się pokornie pod nogami i pokryły podłogę z twardo ubitej ziemi, widocznie by się z
niej nie wznosił chłód i nie dochodził do spoczywającego na łożu sędziwego starca.
Głowa jego o wysokim czole wspiera się o ciemne skóry, a twarz wyschła i blada
ostro się od nich odcina, wychudłe ręce utonęły prawie w rosomakowym okryciu,
ale ilekroć smolna głownia jaśniejszym buchnie płomieniem i po ścianach nim
poswawoli, blask ten odbija się w czarnych głębokich oczach, jakby w nich drugie
tlało ognisko, z którego od czasu do czasu gęste pryskają iskry.
Nad łożem zawieszona wielka siekiera i łuk z kołczanem, napełnionym strzałami,
nieco odmienne kształtem od takiejże broni zdobiącej przeciwległą, ścianę i znać z
dawniejszego czasu pochodzące, widocznie należały do spoczywającego; w samym
zaś kącie przytwierdzone do ściany, jaśniejszą od nich barwą odznaczało się kilka
małych naczyń i bryłek glinianych, którym przypatrzywszy się bliżej, można by
przyznać podobieństwo do posążków, używających tu wysokiego znaczenia, bo co
raz spojrzenia obecnych w izbie zwracały się ku nim z wyrazem poszanowania.
Przed kominem młoda jeszcze niewiasta w ciemnym prostym odzieniu,
przyklęknąwszy od strony słabszego żaru, wyciągała długim zastruganym drewnem
spod gorącego popiołu rumiane placki i otarłszy każdy garstką zwilżonej słomy,
składała na rogu ławy, na której dziewięcioletnia może dzieweczka siedząc,
oskubywała czarne połyskliwe pierze, z dwóch głuszców i składała je w kobiałkę
uplecioną, z giętkich prątków. Twarzyczka jej rumiana, podobna zupełnie do
starszej kobiety, wskazywała dokładnie, że to matka była i córka, tylko biała i długa
a cienka chusta, przysłaniająca czarny włos i szyję gospodyni i nadająca jej
prawdziwe znaczenie białogłowy, różniła oprócz wieku Zbigniewę od Halki, której
bladozłote warkocze, wijąc się po ciemnej sukience, prawie do jej bosych nóżek
spływały.
Dziewczę dotknęło rączką stosu placków i zwracając się do matki, rzekło
półgłosem:
– Już przestygły.
– Możesz zanieść dziadowi; nim mięso będzie gotowe, niechaj się trochę posili.
Halka wykonała polecenie, u gdy starzec, odebrawszy ciasto, głaskał ręką jasną
jej główkę, uniosła się skóra, drzwi zasłaniająca i schylony pod brzemieniem
drzewnych sęków starszy od niej wyrostek przestąpił próg, a rzuciwszy paliwo
blisko komina, wyprostował się, odgarnął z czoła ciemne kędzierzawe włosy i
odetchnął głośno.
– Po co bierzesz tyle od razu, Wszeborze? – zapytała matka.
– Bo wolę zrobić od razu co potrzeba – rzekł chłopak, i żebym tak mógł, jak nie
mogę, to bym tu całe dęby za jednym zamachem przynosił.
– Jak Wyrwidąb, co nam o nim dziadek opowiadał – zaśmiała się Halka wracająca
od starca.
Brat potwierdził głową.
– A gdyby ci ten Waligóra przeszkodził? – mówiła dalej Halka.
– Nie będzie już Waligóry – rzekł prostując się dumnie, chyba że obydwa będą w
mojej osobie.
Uśmiechnął się dziadek na te słowa.
– Szkoda, chłopcze – rzekł zwolna, że was tu obu nie było, kiedy mój ojciec zaczął
to pole karczować i trzeba było ścinać toporem drzewa, a korzenie ich wykopywać.
My we dwóch ledwie na dzień z jednym pniem zdołaliśmy się uporać.
– Aleście tyle zrobili – odrzekł Wszebór, podchodząc do łoża, że już dla mnie nic
nie zostało.
– Wy młodzi będziecie mieli inną robotę – mówił starzec; Ziemowit jeszcze nie
stary, nie pozwoli Czechom i Morawom zapuszczać się częściej w nasze opola. Jak
dorośniesz, a pójdą wici na wojnę, to jak przystało na kmiecia, wraz z ojcem
staniesz w potrzebie.
– Czas jeszcze, ojcze! – przemówiła Zbigniewa; młody taki, a i jeden w chacie.
– Nie kobiece to sprawy – rzekł surowo starzec; a niewiasta w milczeniu
pochyliła się znów do komina i owijając w zwiędłe liście oskubane przez Halkę
ptactwo, wsuwała je pod żar, gdzie się już podpłomyki popiekły.
Wszebór postąpił ku oknu, zmierzył wzrokiem jedną z kłód, z boku przy nim
stojących, podparł ją silnym ramieniem i zatoczył przed wygląd, potem zabrał się do
drugiej, zasunął ją w jednej linii, i pokazało się, że otwór został zaparty i
bezpieczeństwo na noc z zewnątrz zupełne.
Halka patrzyła ciekawie na brata, a skoro się zbliżył do ogniska, przyciągnęła go
do siebie aż przysiadł obok niej na ławie, ujęła gruby splot złocistych swoich włosów
i ocierając spocone jego czoło rzekła półgłosem:
– Zmocowałeś się: pierwszy dopiero raz zataczasz te pnie ogromne, myślałam, że
nie podołasz.
Uśmiechnął się.
– Nie dziecko już, choć matce tak się wydaje, a ojciec, jak wróci, rad będzie, że
go i w cięższej pracy zastąpić potrafię, nie tylko w strzelaniu głuszców i jarząbków.
– Słyszysz, jak się Obal u wrót targa i mruczy? Może ojciec powraca...
Przeciągłe gwizdnięcie dało się słyszeć na dworze, pies radośnie zaszczekał,
Halka zmiotła szybko resztę pierzy z ławy, Wszebór zerwał się na nogi, a starzec
rzekł:
– Tak, to Skarbimierz powraca, poznam od razu głos jego; trzeba otworzyć.
Jeszcze nie dokończył, a już chłopak wyskoczył na podwórze i wnet dało się
słyszeć radosne psa skomlenie, i męski głos, zadający Wszeborowi pytania, równie
jak jego odpowiedzi. Za chwilę, przestąpiwszy próg, stanął w izbie wysoki, miody
jeszcze i piękny mężczyzna, spojrzał bystrym okiem dokoła i postąpił ku kątowi,
gdzie stało łoże; schylił głowę przed ojcem, czy przed wyobrażeniem bożyszcz,
ustawionych przy ścianie i zapytał:
– Nic tu się nie zdarzyło?
– Nic: czekaliśmy na ciebie – odpowiedział stary.
– Wcześniej wrócić nie mogłem. I odwrócił się do komina, przy którym stała
spokojnie Zbigniewa, oczekując swojej kolei.
– Całe trzy dni cię nie było – rzekła z czułością, bałam się, że może i dziś nie
wrócisz. I jasne jej oczy utonęły w obliczu męża, który ją do piersi przytulał.
Halka tymczasem osunęła się ojcu do kolan, ściskając je i pieszcząc rękę, co się
do jej głowy spuściła.
– Gdzie chłopię? – zapytał przybyły.
– Pewno został przy wrotach, by je na noc zaprzeć.
– Trzeba mu będzie pomóc, nie zdoła wielkim drągiem podeprzeć – rzekł ojciec.
Matka ręką ku oknu wskazała. Spojrzał na zasunięte kłody.
– Dobrze, że wzrasta w siłę, może jej niezadługo potrzeba będzie użyć,
powiedział jakby do siebie.
– Skarbimierzu! zawołał starzec, wskazując ręką miejsce na łożu.
Syn pośpieszył na wezwanie, usiadł i z zapytań i odpowiedzi rozwinęła się między
dwoma mężczyznami żywa, choć na pół głośna rozmowa.
Reszta rodziny tymczasem zajmowała się czynnie ugoszczeniem gospodarza. Na
najwyższej ławie pod oknem rozłożono placki, położono pokaźny kawał uwędzonej
w dymie łosiny, w misie bielały jaja od żaru stwardniałe, Wszebór przyniósł mleko w
drewnianym naczyniu powracając z podwórza; Halka sięgnęła w załamek ściany po
nad ławą i zdjęła kilka krótkich, a u nasady szerokich rogów żubra, które jako kubki
położyła blisko mleka; na koniec Zbigniewa na cienkie drewniane widełki chwytając
zręcznie spod żaru zanurzone w nim pieczyste, złożyła je na misę glinianą i ponętna
woń rozeszła się po wszystkich zakątkach izby.
Stary Sobiesław wypytywał tymczasem syna z czym wracał z podróży, a po kilku
ogólnych wiadomościach rzekł:
– A teraz, o naszej sprawie! Gdzie się Poraj obraca!
– Znowu go nie znalazłem. Jak kamień w wodę tak znika, ile razy chcę go
spotkać. Ale teraz nie ujdzie przede mną. Wezwano opola na wielki wiec, stanie kto
żyje, ja z drugimi i Poraj ze swoimi przyjdzie, toż dadzą bogi, że się po tylu latach
jeszcze raz spotkamy.
– Już ja nie podołam – rzekł z żalem starzec, poglądając na broń swoją. –
Próbowałem wczoraj, nie dźwignie ramię siekiery. Jak wąż chytry uchylał się przed
moją dłonią, póki go ukarać mogła, aż i siły zabrakło.
– Uspokójcie się, ojcze, toż to i moja rzecz; wy za syna, ja za brata pomścić się
muszę, a w ostatku i Wszebór stryja pamięta, choć się sprawiedliwość odwlecze,
stać się jej zadość musi.
– To mnie jeszcze przy życiu trzyma – rzekł Sobiesław – bo cóż powiedzieć
Dobrowojowi, gdy kiedy spyta, jak ukarany jego zabójca?
– Żyjcie zdrowi, ojcze – rzekł Skarbimierz, kara go nie minie. Szukaliśmy go w
pobliżu jego opola, a to duch niespokojny, nie pilnuje się domu, ani roli. Trzeba iść
przeciw niemu, gdzie się swarzą a biją; z taką kupą on zawsze, to na Miśnię, to w
Czechy; teraz powiadają, że dawno go już nikt nie widział, podobno ku Niemcom się
rzucił.
– Któż z dziećmi w chacie?
– Z dziećmi? Toż Sławomir był rówieśnikiem naszego Dobrowoja; pewno z ojcem
się trzyma, a Górka...
– Cóż Górka?
– Nie wie o niej nikt z sąsiadów, pewnie przy której świątyni na posługę osiadła.
– Dzieci moje! – rzekł smutno starzec, spuszczając na piersi głowę – mój
Dobrowój! W boju twardy jak kamień, gorący jak ogień, a w domu dobry i miękki
jak dziecko... O Poraju, Poraju! bogdaj byś jeszcze popadł w moje ręce!
W uniesieniu starzec powstał na łożu, twarz się jego ożywiła, oczy pałały,
zaciśnięte pięści wyrzucił w powietrze. Syn obeznany z podobnymi wybuchami,
chcąc go ukoić, podsunął się ojcu pod ramię, mówiąc:
– Wstaniecie ojcze? W izbie dobrze się ogrzało, stół zastawiony, już kilka dni nie
łamaliśmy z sobą chleba.
Zdjął zawieszone blisko długie, futrzane odzienie i zarzucił je na ramiona starca.
Wszebór to widząc, poskoczył ojcu w pomoc, miękkie z łyka obuwie obcisnął koło
nóg dziada, a Halka, która znać sama miała do tego prawo, wydrzanym szłykiem
nakryła sędziwą jego głowę.
Wsparty na ręku syna, puścił się Sobiesław na drugą stronę izby, lecz przed
kominem przystanął. Wspomnienia jego ożywiły się znowu.
– Co się dzieje w drugiej połowie domu? – zapytał.
– Tam składy – rzekła Zbigniewa, a jest też kącik dla mnie i dzieweczki.
– Dobrowoja chata! Takie samo jak tu założyłem im ognisko. Myślałem, że sobie
między dziećmi szczęśliwie końca dożyję. Ach, Poraju!
Zbliżyła się Zbigniewa, podparła drugie ramię starca, mówiąc z pieszczotą:
– Czy źle wam z nami, ojcze? Czy wam czego brakuje?
– Brakuje mi tego, czego już wrócić nie można i czego nie przestanę nigdy
żałować, odrzekł łagodnie: A żeby mi źle być miało między wami, nie! Toż w tym
cała pociecha moja, że na waszą miłość i zgodę poglądam. Któż to wić? może by ta
Porajanka, przez którą Dobrowój życie postradał, zakłóciła ten spokój.
Rzucił ręką i postąpił ku ławie; umieszczono go wygodnie, zasiadła rodzina cała,
już Zbigniewa napełniła rogi mlekiem i Halka obnosiła je po kolei starszeństwa, gdy
spoza wyglądu doszedł głos jakiś, niby cichy jęk ludzki. Wszyscy w milczeniu
zwrócili się w tę stronę, jęk się powtórzył; każdy z obecnych pytające spojrzenie
posłał dokoła, Skarbimierz rzekł:
– Wyjrzeć trzeba; ciemno i zimno było gdym wracał, może się kto zbił z drogi.
– Poczekaj – odpowiedział z cicha starzec; słyszę dwa głosy, a i więcej ich jeszcze
być może; ostrożność nie zawadzi.
– Jeden jest głos dziecka albo kobiety – odparł gospodarz, pójdź, Wszeborze,
zostaniesz we wrotach z Obalem, pilnując łańcucha, gdyby go spuścić wypadało, i
drąg od podparcia miej pod ręką.
To mówiąc, wziął ze ściany lekki oszczep, toporek za pas założył i wraz z synem
znikł za skórą, we drzwiach rozpostartą. Pozostali z niepokojem oczekiwali
dalszych następstw, cisza panowała zupełna, tak, że pomimo kłód zasuniętych,
słychać było głosy z za okna.
– Ślepego prowadzę – przemówił cichy i słaby głos drżąc tak, że ledwie słowa
dosłyszeć było można – daleko nam jeszcze do domu.
– A dziecko potknąwszy się o korzeń, musiało zwichnąć nogę, bo dalej postąpić
nie może, dodał gruby, głęboki, ale schrypnięty głos męski.
– Jesteście przed chatą – rzekł Skarbimierz, ujmijcie moje ramię, schronicie się
przed słotą.
– A dziecię? Dźwigniesz się?
– Nie mogę, ojcze, idźcie, ja się za wami powlokę – odpowiedziano słabo.
– Chwyć mnie za szyję, tak! Poniosę cię.
– Wszeborze – wołał Skarbimierz, przynieś zapalone łuczywo, ciemno, jak w
lochu, a Obala uczep dalej, bo obcych prowadzę.
Uspokojona rodzina poczęła wnet myśleć o przyjęciu nadchodzących gości;
zrobiono miejsce na ławie, Halka dorzuciła drzewa na ognisko, Zbigniewa
spoglądała na szaty wiszące po ścianach, myśląc, które poda zziębniętym i
przemokłym, bo zauważyła, że mąż mówił o słocie.
Wtem podniosła się zasłona skórzana – trzymał ją Wszebór, mówiąc:
– Ostrożnie! Próg wysoki.
I w otworze okazała się oczekiwana grupa. Skarbimierz troskliwie obejmował
wysokiej postaci człowieka, w krótkiej dość i lichej siermiędze, z której cienkimi
strumykami spływała przenikająca ją woda deszczowa; szłyk głęboko wciągnięty na
czoło zasłaniał oczy przybysza, a wąsy i nastrzępiona broda, zakrywały zupełnie
twarz jego tak, że rysów wcale nie można było rozejrzeć. W silnych widać
ramionach niósł lekko, nie dziecinę, jak z mowy jego pod oknem wnosić by można,
ale sporego chłopca, który osłabiony, czy omdlały, zwisł bezwładnie w tulącym go
objęciu.
Przestąpiwszy próg, stanął jakby niepewny przez chwilę, ale Wszebór wziąwszy
go lekko za rękę, powiódł uważnie do ławy przy kominie stojącej i rzekł:
– Tu ciepło, i na ławie możecie złożyć swego przewodnika; może orzeźwieje, a
tymczasem ja zobaczę, co się jego nodze przytrafiło.
Nowo przybyły zastosował się do tego wskazania i zasiadł obok, trzymając
swego towarzysza za rękę; ale ten, na pół zaledwie oprzytomniawszy, usunął nogę
za zbliżeniem Wszebora.
– Nie bójcie się, znam się na tym – rzekł nieco urażony Wszebór – ale zbliża, się
matka, ona wam jeszcze lepiej poradzi.
Jakoż Zbigniewa przystąpiła do podróżnych, podała im mleko na pokrzepienie,
mówiąc: – Pozwólcie młodzieńcze, opatrzeć waszą nogę. I zręcznie a lekko
odwinęła ściśnięty około stopy kurpik lipowy. Noga mała, obrzmiała mocno, znać,
bez względu na cierpienie, wędrowiec szedł na niej długo, aż dopóki ostatka sił nie
wyczerpał; z pomocą córki i syna, gospodyni złożyła go wygodnie na ławę, opatrzyła
bolesne miejsce i w zimnej wodzie umaczaną chustą owinąwszy nogę, okryła ją
ciepło. Tymczasem kołpaczek spadł z głowy zemdlonego i pokazała się blada,
drobna twarzyczka, z przymkniętymi oczyma, z jasnymi włosami przyciętymi nad
czołem, lecz z boku sięgającymi do ramion i z powodu przemoknięcia
przylegającymi w grubych kosmykach do twarzy; wysmukłą kibić obejmował pas
skórzany na ciemnej grubej katance, a gdy z uczuciem ciepła i spoczynku podniósł
chłopak powieki błysnęły spod nich ciemnobłękitne oczy, tak głębokie i łagodne, że
od razu serca patrzących pociągnęły ku sobie.
Sobiesław pozostał jeszcze na swoim miejscu, syn zaś jego coraz podchodził ku
niemu, zdając ojcu sprawę ze spostrzeżeń swoich, to znów wracał do
zgromadzonych przy ognisku, przemawiając do starszego gościn.
– Przebierzcie się z tej mokrej odzieży – mówił – zawieszona przed ogniem
wyschnie wkrótce. Tu oto sucha szata, pomogę wam chętnie.
– Obeschnę i tak – odpowiedział chrypliwie; zmoknąć dla mnie nie nowina. Byle
mi dziecko nie ochromiało! – dodał z niepokojem.
– Wasz syn? – spytał Skarbimierz.
– Moje jedyne dziecko – odpowiedział, zostanę przy nim.
– Jak wasza wola. Ale niechże tu dzieci posiłek przyniosą, pokrzepcie się
przynajmniej po drodze.
Powoli wieczerza, zastawiona pod oknem, przeniesioną została bliżej komina;
przybysze ugoszczeni, zachęcani serdecznie, musieli posilić się dostatnio, a
potrzebowali tego widocznie, bo z pożywieniem wstępowały w nich siły, a
młodzieniec, wsparłszy się na łokciu – odezwał się:
– Czemu nie chcecie osuszyć się, ojcze? Mnie tak dobrze, a i wam spocząć
trzeba, by pójść dalej ku domowi.
– A noga twoja?... Nieść cię będę, a po dniu drogę wskazywać mi będziesz –
odrzekł mężczyzna ponuro.
Już teraz wszyscy byli obok wędrowców, dziadek nawet opuścił ławę i idąc przy
ścianie, przysiadł na pieńku niskim, stojącym blisko komina, w milczeniu patrząc
tylko i słuchając.
– Idziecie słyszę do domu – mówił Skarbimierz i spieszycie znać, ale jesienna
droga ciężka.
– Ciężka, jęknął gość – ciężka bez oczu.
– Dawno żeście oślepli? – zapytała z współczuciem Zbigniewa – znam zioła różne,
pomagają czasem...
– W płonącej chacie zostały moje oczy – odrzekł ponuro. Wyprostował się:
wspomnienie ciężkiej niedoli wzburzyło zmartwiałą jego istotę, płomień wystąpił na
lica.
– Ja, mąż niedawno, woj, znany między innymi i prowadzący drugich, dziś ślepiec
bez broni włóczę się po ziemi, u ręki słabego dziecka, co mnie jedno nie opuszcza.
Nastała chwila milczenia; dziadek unosił się na swoim pniu, błyszczące
spojrzenie utkwił w obcym, jak gdyby w rysach jego coś nowego upatrywał.
Przychodzień rozpacznie załamane ręce wsparł na kolanach, pod wrażeniem
silnego uczucia mówił dalej:
– Byłem nieraz przy najazdach sąsiadów, znali mnie czeskie graniczniki;
Morawcy wilkiem nazywali; nigdy nie schyliłem czoła, nigdy z pola nie zszedłem –
aż na koniec...
– Ojcze – jęknął słaby chłopiec – nie odnawiajcie bólu, nie odgrzebujcie
nieszczęścia!
– Aż na koniec – mówił ślepy, jakby nie słyszał tej prośby silniejszym uczuciem
porwany – na koniec w czarną godzinę poszli z naszego opola odważniejsi ku
niemieckim kresom, by grabieżców odeprzeć, i ja poszedłem z nimi, a ze mną
poszedł mój syn jedyny.
– Ojcze! – szepnęło jeszcze pacholę, ujmując ręce mówiącego i siadając na ławie
tuż przy nim.
– Poległ – stęknął głęboko i głowę opuścił. – Wzięli nas w zasadzkę – z zapartej
chaty bylibyśmy się wybili, ale ją podpalili. Wydarliśmy się ogorzałym wyglądem,
młody, nie chciał krzywdy darować, wpadając z orężem w pośród rabusiów, musiał
się cofnąć przed nawałą, potknął się i zatoczył w zgliszcza.
Żywo przejęty opowiadaniem, Wszebór zapytał:
– Widzieliście?
Ale Skarbimierz i Sobiesław dziwnie też wzruszeni opowiadaniem, podchodzili z
pałającymi oczyma ku ślepcowi; zdawało się, że dziadek urósł, wyprostował się i
stał o swojej mocy, choć usta mu drżały; Skarbimierz założył rękę za pas, gdzie
tkwił jeszcze toporek.
Mówiący nie widział tego, lecz blady jego towarzysz, zmieszany i wylękły, rękami
otoczył jego szyję, wołając:
– Dosyć już, dosyć!
Ślepemu, miotanemu gorączką, brzmiało w uszach pytanie Wszebora.
– Widziałem jeszcze wtedy, mówił, biegłem na pomoc, skoczyłem za nim w
płomienie – na próżno! Już więcej nie ujrzałem Sławomira.
– Sławomira! powtórzyli wszyscy mieszkańcy gościnnej izby. Imię to wszystkim
było znajome i wrogie, ale teraz wzruszało ich do głębi serca.
Starzec tylko powtórzył jeszcze grobowym głosem: Sławomir!
– A tyś Poraj! Zabójca mego brata – krzyknął Skarbimierz.
– Dobrowoja, mego syna! – dodał dziadek. Otóż bogowie podali cię w nasze ręce!
Zerwał się z ławy niewidomy, nie przeczył, zrzucił szłyk z czoła, pytając:
– Gdzie jestem?
– W chacie Sobiesława – rzekł Wszebór w odpowiedzi.
W tej chwili wszyscy obecni ścisnęli się dokoła ogniska, obcy nie przeczyli nie
siadał, jakby oczekując napaści i wyzywając ją, trzej domowi mężczyźni zdawali się
naradzać spojrzeniem, ale Zbigniewa stanęła pomiędzy nimi, wyciągnęła uroczyście
rękę i wymówiła głośno a spokojnie:
– Tak, oddali nam Bogowie w ręce Poraja, ale jako gościa!
– Jako gościa! powtórzono poważnie dokoła. Opadły gotowe do walki ręce,
Sobiesław bezwładnie i ze spuszczoną głową opuścił się na pień, na którym przed
chwilą spoczywał, umilkł Skarbimierz, przysuwając się do ojca i głębokie dokoła
zaległo milczenie.
Poraj stał jeszcze; rozwiane włosy spadały mu na czoło i zamknięto oczy, czekał.
Na koniec rzekł powoli i smutnie:
– Uderz, Sobiesławie! Masz prawo. Przed tobą nigdy bym głowy ani piersi mojej
nie bronił. A! teraz wiem, co to za cios ręka ci moja zadała. Macie mnie, uderzcie
wszyscy, bo i co mi po życiu!
Blade chłopię podniosło się także, ujęło w pas stojącego i opuściło się na jego
biodra, widocznie gotowe dzielić los, jaki by go spotkał. I dziwnie zmieniła się ta
twarz dziecięca teraz, kiedy z wyrazem bólu i zmęczenia powiodło w koło
błękitnymi oczyma. Chociaż małego wzrostu, nikt by już tej postaci nie nazwał
dzieckiem; zwiędłe lice, wysokie w drobne rysy pokreślone czoło i boleśnie
ściśnięte usta, tyle malowały cierpienia, że obok tego ślepca, nie za syna jego, ale
raczej za troskliwą opiekunkę wziąć ją było można. Tylko jedno mówił Poraj: Gdy
pomsty dokonacie, dostawcie bezpiecznie to dziecię, gdzie pragnąć będzie.
Wśród ciszy, w której słowa ślepego odbijały się jedynie, w umyśle starszych
mężów ciężka toczyła się walka; odbywały ją pieszczona od lat kilku myśl zemsty i
odwetu, litość nad skruszonym i startym w proch wrogiem, i wrodzone uczucie
polskiej gościnności; bo od początku istnienia każdego tutejszego mieszkańca, gość
był mu świętością, której życiem swoim bronić był gotów. Po niejakim czasie,
Sobiesław podniósł sędziwą głowę i rzekł poważnie:
– Kto mówi o pomście kiedy gość w moich progach? Nie mścić się człowiekowi,
gdzie już z karą przeszli bogowie!
– Pójdźmy podzielić się chlebem – zawołała gospodyni, biorąc pod rękę dziwną
jasnowłosą istotę i pomagając jej przejść do ogólnej ławy; tam powoli zebrali się
wszyscy, zasiedli bez wyboru i podawali przybyszom najrumieńsze podpłomyki z
życzeniem: na zdrowie! Zbigniewa szepnęła Wszeborowi słówko i niezadługo
młodzieniec przyniósł czarę pieniącą się słodkim, napojem, którym w wypłukane
przez Halkę rogi nalano po brzegi i raz jeszcze spełniono za zdrowie i szczęśliwy
powrót gości do domu.
– A wtedy – rzekł Poraj spokojnie – wtedy stanę wam gdzie i jak zechcecie.
– Już nie do odwetu – odpowiedział równie poważnie Sobiesław. Dopełnili go
Bogowie i stoją między nami.
Jak zeszła reszta tego wieczoru, łatwo się już domyślać; Zbigniewa z dziećmi
radaby, jak to mówią, nieba gościom przychylić; otaczali ich też wszystkim, co było
najlepszego, zgadywali myśli, nie badając ciekawie, lękali się bowiem znów
przywieść ciężkie wspomnienia, chociaż poważny a dziwny chłopak zwracał
mimowolnie całą ich uwagę. Halka posługiwała mu starannie; przyniosła pienieczek
pod cierpiącą nogę, przysunęła króbeczkę z leśnymi tarnkami, które sama bardzo
lubiła, na koniec dłużej wytrzymać nie mogąc, spytała:
– Dalekoście stąd spotkali Poraja?
– Na niemieckich kresach, leżał tam i chorował u dobrego kmiecia.
– Czy i wy chodziliście z nim na wojnę?
– Nie; przynieśli tę wieść do domu ci, z którymi był wyszedł na wyprawę.
Halka ciekawą była dokładniejszej wiadomości, ale rozmowa ta doszła do uszu
innych i zwróciła uwagę; zauważył to sam Poraj i rzekł:
– Nie mam dla was nic tajnego; idąc polem i lasem, między nieznajomymi ludźmi,
bezpieczniej było chłopięciu; pod waszą, strzechą, wraca mi córka jedyna.
– Górka! Zawołano jednomyślnie.
– Górka, odważna i wytrwała, co na wiadomość o mojej niedoli, pośpieszyła w
nieznaną, stronę, by ojcu służyć i ratować go.
Zarumieniła się zwiędła twarzyczka.
– Toż nikt prócz mnie nie miał do tego prawa – rzekła z cicha i ze spuszczonymi
oczyma.
Teraz serdeczniej jeszcze otoczono mniemane pacholę, Zbigniewa ściskała ręce
nowo poznanej, Halka uwiesiła jej się na szyi, ściskając ją gorąco. Wszebór patrzył
na nią nieśmiało, Skarbimierz ze smutkiem, Sobiesław zaś powstał i przeszedłszy
naprzeciw córki Poraja, rzekł wzruszony:
– Niech cię uścisnę, o narzeczona mego Dobrowoja! i wyciągnął drżące ramiona.
Podniosła się i przysunęła Górka, a starzec rozrzewniony utulił ją w długiem
objęciu.
Wzruszenie było ogólne; Poraj dłoniami przycisnął ociemniałe oczy i słychać było
jak płakał.
– O, czemuż nie chciałeś przyjąć Dobrowoja za syna? – spytał rozrzewniony
Skarbimierz.
– Bogom z dzieciństwa Górka była poślubioną – odrzekł Poraj, Dobrowój na to
nie dbając, chciał ją unieść w swoje strony i wtedy to – los boju, nie zdrada moja...
Nowy więc jeszcze węzeł powstał między niedawnymi wrogami. Niedoszła
synowa, bratowa, stryjenka, zaledwie wydołać mogła serdecznym powitaniom.
Późno już w noc było, gdy Zbigniewa od dawna myśląca o wygodzie gości, zachęciła
do spoczynku. Jak się ułożą i pomieszczą? Wszebór opuścił izbę po krótkim z matką
porozumieniu, w jakiś czas potem Zbigniewa poczęła odczepiać szaty i futra,
wiszące na ścianie, a złożywszy je na ławie, rzekła:
– Suche na noc przebranie.
W opróżnionym miejscu pokazał się otwór, tak jak u drzwi wchodowych, skórą
zakryty, Halka wślizgnęła się pod nią, a wróciwszy wkrótce, powiedziała matce
słów kilka i wyszły obie.
– Tam stoi moje łoże – rzekł Sobiesław, sprzykrzyło mi się już, bo często na nim
spoczywam; tam dziś wytchniecie, mnie tu na ławie uścielą, a młodzi o sobie
pomyślą.
Uśmiechnęła się wracająca z synem gospodyni.
– Już pomyśleli – rzekła, wskazując boczne wyjście – my kobiety tam resztę nocy
prześpimy; bezpiecznie tam i zaciszno, a ogień napalony dostatnio.
Skarbimierz potrząsnął głową, jakby coś sobie rozważał, a ojciec jego szepnął:
– W świetlicy Dobrowoja!
– Gdzie Górka? – spytał Poraj; a gdy córka podeszła żaląc się, że rozdzielić im się
na krótki czas trzeba:
– Idź, idź, spocznij na koniec, widzisz żem tu pod dobrą i bezpieczną opieką.
Matka z córką uprowadziły swoją towarzyszkę do sąsiedniej izby, ale choć Halka
zasnęła po niezwykłych wrażeniach upłynionego wieczoru, choć Górka,
przebrawszy się w odzież niewieścią, ułożona troskliwie na futrzanym łożu
Zbigniewy, pierwszy raz od kilku miesięcy mogła spokojnie skłonić strudzoną głowę,
sen uciekał z powiek obydwóch niewiast. Tyle miały do mówienia! Górka raz już
odbyła kolej swoją w świątyni i teraz znowu zimę tam przebyć miała, ale potem
niewiadomo, co tam mężczyźni uradzą; gdyby jednak ojciec jej mógł być spokojny i
bezpieczny, radaby czasem przybyć tu do chaty i pomóc Zbigniewie w
pielęgnowaniu starego ojca Dobrowoja, by nie mając dwóch synów, miał dwie córki
przy sobie.
ISBN (ePUB): 978-83-7884-051-0
ISBN (MOBI): 978-83-7884-052-7
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Noc świętojańska” Henryka Siemiradzkiego (1843–1902).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie