Bronisław Komorowski, Pierwsza niezależna biografia. Po Smoleńsku - przejęcie władzy
opublikowano: 2010-10-23 19:37:54 | ostatnia zmiana: 2010-10-24 17:33:07
fot. wPolityce.pl, kam
Po Smoleńsku - przejęcie władzy
W dniu katastrofy Polacy najpierw dowiadują się, że Bronisław Komorowski przejmuje obowiązki głowy państwa, ale brakuje komunikatu o tym, że już je przejął. Wreszcie o 13.43 pojawia się informacja, iż marszałek Sejmu, już jako p.o. prezydenta, ogłosił tygodniową żałobę. (...) Według Andrzeja Dudy, byłego podsekretarza stanu w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, pierwszy telefon z biura marszałka zadzwonił już około godziny 11. Przekazano informację, że marszałek przejmuje obowiązki głowy państwa. Duda, prawnik, był zdziwiony, że dzieje się to bez oficjalnego stwierdzenia zgonu prezydenta:
- Czy ktoś z państwa widział zwłoki prezydenta?
- Nie. Ale w telewizji podano.
- A czy ktoś z państwa widział notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej? Przecież nie można przejmować władzy na podstawie czerwonego paska w TVN 24.
Po 13 Duda odebrał kolejny telefon, informujący, że marszałek Komorowski rozmawiał telefonicznie z prezydentem Miedwiediewem i że od rosyjskiej głowy państwa „przyszła nota informująca o śmierci prezydenta".
Zapytali, czy to wystarczy, i stwierdzili, że to kwestia bezpieczeństwa państwa
- relacjonuje dalej Duda, który po tym argumencie skapitulował, choć nadal miał obiekcje. Inni też mieli i uważali, że aby mogło dojść do przejęcia władzy, powinien istnieć oficjalny akt zgonu prezydenta.
Ostatecznie jednak Duda i jego koledzy przyjęli telefoniczne zaproszenie na spotkanie Komorowskiego z „tymi ministrami z kancelarii, którzy przeżyli".
Na miejscu dowiedzieli się, że nowym szefem kancelarii będzie Jacek Michałowski, znajomy Komorowskiego. Prezydencka minister Małgorzata Bochenek zaprotestowała i domagała się, by obowiązki szefa pełnił Jacek Sasin, zastępca Władysława Stasiaka, szefa kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Sasin w tym czasie leciał już do Warszawy.
Andrzej Duda:
Dodałem, że w przypadku nieobecności szefa kancelarii obowiązki jego szefa podejmuje jego zastępca. Marszałek Komorowski jakby tego nie usłyszał. A przecież nawet jeszcze nie było potwierdzenia zgonu Władysława Stasiaka.
Komorowski obstawał przy swoim, ale zapowiedział, że swoje funkcjonowanie w ramach kancelarii ograniczy do minimum - zgodnie zresztą z sugestiami konstytucjonalistów. Zdaniem byłych pracowników kancelarii tak się nie stało. W samym dniu katastrofy doszło do kilku potwierdzonych aktów ponurej bezduszności wobec przeciwników politycznych. W przyszłości posłużyły one do jeszcze większego podgrzania sporu i wzajemnych uprzedzeń.
W PiS do dziś żywa jest pamięć tego, że sojusznik i przyjaciel Komorowskiego poseł Janusz Palikot rozsyłał SMS−a w swoim stylu:
Dlaczego do Smoleńska wyjechał kartofel, kurdupel, alkoholik, a wrócił mąż stanu?
Komorowski nie odciął się od przyjaźni z Palikotem, a nawet zbyt ostro go nie skrytykował. Sojusznicy tacy jak Palikot wkrótce okazali się bardziej niekiedy szkodliwi niż zapiekli wrogowie. Krótko po katastrofie wśród dziennikarzy zaczęła krążyć pogłoska, jakoby Władysław Bartoszewski w dniu katastrofy w rozmowie z jednym z dziennikarzy miał stwierdzić: „Nic się nie stało". Bartoszewski tego nie zdementował. (...)
Kolejne dni też nie były łatwe. Przede wszystkim trzeba było podjąć kilka decyzji personalnych - Komorowski wywiązał się z tego nie najgorzej. Nie zdecydował się na czysto partyjne nominacje. Na przykład do Biura Bezpieczeństwa Narodowego w miejsce zmarłego w katastrofie Aleksandra Szczygły trafił generał Stanisław Koziej, teoretyk wojskowości i znany komentator od spraw wojskowych. To swoją drogą mogło być odbierane jako kolejny prztyczek wymierzony ministrowi obrony narodowej, którego Koziej, tak samo zresztą jak większość ekspertów od wojskowości, nie ceni - w przeszłości zrezygnował przecież z funkcji doradcy ministra Bogdana Klicha.
Ale i w BBN, i w Pałacu Prezydenckim było poczucie opuszczenia, a nawet wrogości. To tam odczuwano największy żal wobec Komorowskiego, który nie kontaktował się z przypadkowo „odziedziczonymi" podwładnymi. Pracownicy BBN o nowym szefie dowiedzieli się z telewizji.
Oczywiście, bez względu na błędy w kontaktach z politycznymi sierotami po zmarłym prezydencie, jako człowiek z wrogiego obozu Komorowski był raczej u przeciwnika na spalonej pozycji. Ale wiele wskazuje na to, że dla politycznych wrogów nie ma współczucia nawet wtedy, gdy giną lub przeżywają tragedię. Na mszy pogrzebowej w Bazylice Mariackiej w Krakowie było niemal 40 miejsc dla rządu, a nie było ich w ogóle dla podwładnych i przyjaciół z pracy zmarłego prezydenta. Jako gospodarz brylował tam i przemawiał Bronisław Komorowski. Zniesmaczeni tym byli potem nawet niektórzy działacze krakowskiej Platformy.
Jutro: Wszyscy przyjaciele Komorowskiego
POPRZEDNI ODCINEK:
Ze wstępu profesora Antoniego Dudka:
Książka Świetlika należy do popularnego na Zachodzie, a w Polsce dopiero raczkującego gatunku dziennikarskich biografii czynnych polityków. W przeciwieństwie do tzw. wywiadów-rzek, których od czasu wydanej w 1990 r. w milionowym nakładzie rozmowy Janusza Rolickiego z Edwardem Gierkiem ukazało się całkiem sporo, nie doczekaliśmy się dotąd zbyt wielu analitycznych książek o czołowych postaciach naszej sceny politycznej. Przyczyna tego nie leży, jak się wydaje, po stronie czytelników, chętnie sięgających po tego rodzaju pozycje, ale autorów, często obawiających się gwałtownych reakcji swoich bohaterów i ich zwolenników. Awantury wokół kolejnych książek krytycznie oceniających Lecha Wałęsę, których byliśmy świadkami w ostatnich latach, pokazały, że próg tolerancji osób publicznych na zgłębianie ich życiorysów nie jest niestety zbyt wysoki. A przecież możliwie szeroka wiedza na temat polityków sprawujących wysokie funkcje państwowe stanowi jeden z fundamentów zdrowej demokracji.
Jak każdy biograf Świetlik zmuszony był manewrować między hagiografią i pamfletem, które zwykle są najłatwiejsze do napisania. Najprościej jest bowiem zestawiać wyłącznie jasne (bądź ciemne) karty z życia wybranego przez siebie bohatera. Znacznie trudniej jest je dobrać w takiej proporcji, która będzie w sposób możliwie obiektywny oddawać złożoność opisywanej postaci. Wiktorowi Świetlikowi sztuka ta udała się w sposób godny naśladowania. Otrzymaliśmy bowiem książkę nie tylko wartko napisaną, ale i pozbawioną łatwo rzucanych ocen oraz kategorycznych konkluzji. Sporo w niej natomiast interesujących faktów, ale i celnych pytań, na które nie ma dziś jeszcze odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 1. Młoda Anna Komorowska - muza opozycji
Z lat 70. przyszła żona Bronisława Komorowskiego została zapamiętana jako wyjątkowo piękna kobieta. Ludwik Dorn twierdzi:
Wyglądała jak urodziwa panienka z dworku szlacheckiego na starych obrazkach.
Andrzej Czuma ocenia, iż była to „najładniejsza żona wśród ówczesnych opozycjonistów". Inny ówczesny opozycjonista zaś wyraża to dobitniej:
Taka, co kiwnęłaby na któregokolwiek chłopa, a on już byłby na kolanach.
ROZDZIAŁ 2. Szorstka przyjaźń z Tuskiem
Jeden z byłych mazowieckich działaczy PO relacjonuje, jak pewnego dnia jego ówczesny szef Paweł Piskorski siedział u Tuska w gabinecie. Panowie pili wino, palili cygara i gaworzyli o piłce nożnej. W pewnym momencie Tuskowi powiedziano, że Komorowski czeka na spotkanie. Tusk odparł, że gość musi zaczekać, bo na razie jest bardzo zajęty. Komorowski czekał pół godziny na korytarzu, a oni dalej siedzieli, gawędząc. Z tego okresu ma też pochodzić zwięzły opis Bronisława Komorowskiego autorstwa Donalda Tuska: „polityk typu buu". Chodzi o to, że wystarczy zrobić „buu!" i Bronisław Komorowski ucieka. (...)
Po przegranych w 2005 roku przez PO i Tuska wyborach parlamentarnych i prezydenckich - „piskorczycy" łapią na chwilę oddech. Atmosfera w Platformie się rozluźnia. Przewodniczący sam nie czuje się zbyt pewnie.
Z czasem tę pewność odzyskuje, ale równocześnie coraz częściej pojawiają się pogłoski, że Komorowski mógłby być kontrkandydatem dla Tuska, wspieranym przez ambitnych i zagrożonych przez zaborczego lidera partii „piskorczyków". Pojawiają się spekulacje, że były prezydent Warszawy chce obalić Tuska z Brukseli.
Ostateczna rozgrywka trwa przez kilka miesięcy przed - a jak że! - majowym zjazdem PO w 2006 roku. Paweł Piskorski:
Przyznaję, że dogadywałem porozumienie regionów, by ograniczyć władzę Tuska. Twarzą tego miał być Komorowski.
Jak relacjonuje były prezydent stolicy, pewnego dnia podczas pogawędki z Tuskiem nagle ten ostatni stwierdził od niechcenia:
Paweł, słuchaj, bo był u mnie Bronek i mówił, że ty go namawiasz, żeby startował przeciwko mnie w wyborach przewodniczącego, no i on u mnie był i powiedział, że się nie zgodzi.
Z tego czasu pochodzi też inna anegdota. Krótko przed kongresem nasz bohater przyszedł do Tuska, a ten wypomniał mu, że spotyka się z Piskorskim. Komorowski miał zaprzeczyć, na co Tusk podał mu dokładne daty i godziny. „Ale teraz jestem tutaj" - miał odpowiedzieć rezolutnie Komorowski.