Kto i dlaczego zamordował księdza Jerzego Popiełuszko?
Sensacyjne kulisy zbrodni i śledztwa.
Będziesz ukrzyżowany (1)
Krzysztof Kąkolewski
Wczesną wiosną 1985 roku przekazano mi oprawiony w angielskie płótno, liczący 687 stron tom, którego karty dwustronnie były zadrukowane na powielaczu. Wolno mi było trzymać go dwa tygodnie, czekali na niego inni. Tytuł brzmiał: Proces o zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki, Toruń 1984. Nie było wydawcy ani autora. Dziś, porównując "Pismo okólne" Biura Prasowego Episkopatu Polski i jego numery z początku 1985 r. stwierdzam, że tom ten był oprawionym zespołem kilku numerów tegoż biuletynu, pozbawionym jednak wszelkich cech, które pozwoliłyby mi zidentyfikować wydawcę czy autora tekstu.
Zrobiłem z tego dokumentu 70 stron notatek i zwróciłem go w terminie. Już w czasie pierwszej lektury tomu, a potem w czasie robienia notatek, znalazłem się pod silnym wrażeniem wykrytej przez siebie luki w procesie i materiale dowodowym, zasadniczym braku, pęknięciu, które podaje w wątpliwość wszystko, o czym w Toruniu mówiono, a przede wszystkim okoliczności i czas śmierci ks. Jerzego Popiełuszki.
Stwierdziłem, że wszystko, co wiemy o tej zbrodni, wiemy od oskarżonych, wysoko wyszkolonych oficerów tajnej komunistycznej policji politycznej, którzy sami siebie oskarżyli o dokonanie mordu i opisali jego przebieg. Jedyne świadectwo, jedyna relacja, pochodzi z ust wspólników, osób, które okazały się też jedynymi świadkami swojej zbrodni i to najmniej wiarygodnymi. Zaproponowałem analizę procesu jednemu z pism wychodzących poza zasięgiem cenzury, ale spotkałem się z odmową następująco uzasadnioną: To byłoby podważeniem wiarygodności procesu toruńskiego, a może i obaleniem wyroku i to wykorzystałaby SB, starając się o rewizję, by w ten sposób uwolnić Piotrowskiego i innych. Musimy w każdym razie przez jakiś czas udawać, że proces toruński, mimo wszystkich uchybień, uznajemy. Wydaje mi się, że tak uważali nawet ci, którzy należeli do grup, dziś nazywanych niepodległościowymi, bo gdy po spotkaniu na plebanii u ks. Józefa Maja z Janem Olszewskim jesienią 1985 r. przedstawiłem mu swoją koncepcję, nie odpowiedział mi ani słowem.
Podobnie po dziesięciu latach zareagował prok. Andrzej Witkowski, nie komentując mojego wywodu. Mecenas Edward Wende natomiast w grudniu 1995 roku powiedział, że nie odrzuca mojego wywodu, szczególnie w świetle powtórnego procesu morderców Grzegorza Przemyka (ten motyw zanalizuję dalej szczegółowo) spostrzega się, że na procesie toruńskim "wszystko od początku do końca było wyreżyserowane". Wende przypomniał słowa ministra Kiszczaka do jednego z aktorów wielkiego widowiska toruńskiego, będącego pułkownikiem: Towarzyszu generale trzeba będzie posiedzieć. Z góry wliczono w sprawę możliwość, że oficerowi UB czy SB nie powiodłaby się nielegalna akcja. Odsiadując więzienie dalej jest na służbie (jak w przypadku np. zamieszanego w organizację zabójstwa Żydów w Kielcach w 1946 r. mjr płk Władysława Spychaja vel Sobczyńskiego pobyt w więzieniu zaliczano mu do stażu służbowego). Po roku prezydentury Lecha Wałęsy, gdy Jaruzelski i Kiszczak, koalicjanci poprzednich rządów, rzekomo solidarnościowych, odeszli w dal tak ulubionej przez siebie historii i niektóre pisma zaczęły wychodzić spod kurateli RSW Prasa, doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, by ogłosić moją koncepcję.
W siedmiolecie śmierci ks. Jerzego otworzyła się przede mną możliwość przeprowadzenia małej kampanii prasowej, w czym pomogły mi trzy osoby: Bogdan Możdżyński z "Expressu Wieczornego-Kulis", oraz Jacek Mroczek, Ryszard Jórczak z "Kuriera Polskiego" i Janusz Gazda, ówczesny redaktor naczelny miesięcznika "Kino". Moje wypowiedzi i ocenę filmu Antoniego Krauzego Czyny i rozmowy opublikowano w okresie od października 1991 roku do sierpnia 1992 r. Poza jednym, który omówię w dalszej części - nie nadeszły żadne protesty, sprostowania, wyjaśnienia.
Czynniki oficjalne zbyły te publikacje milczeniem. Urząd prokuratorski nie wezwał mnie, by przesłuchać, mimo iż przedstawiona przeze mnie wersja wydarzeń podważała ustalenia procesu toruńskiego. Sądzę, że nie reagowano, gdyż Witkowski był już usunięty, a szykowano się do poprowadzenia procesu generałów, tak, by ich uniewinnić. Nasuwa się podejrzenie, że za cenę rzekomego dopuszczenia do władzy, do współrządzenia, koła, które zawarły porozumienie z komunistami, weszły w zmowę w sprawie zbrodni na księżach: Popiełuszce, Niedzielaku, Suchowolcu, do których już po "okrągłym stole" dołączył zamordowany ks. Zych, objęty widać tym samym gentlemen agreement.
Oba procesy o porwanie i zabójstwo ks. Jerzego, poza tym, że dotyczyły tej samej sprawy, tej samej ofiary, łączyła inna uderzająca cecha. Było nią ucięcie odpowiedzialności - w toruńskim już nie wolno było dalej sięgnąć, niż do Pietruszki. W warszawskim procesie, gen. gen. Ciastonia i Płatka - byli ostatnim ujawnionym ogniwem zbrodni, jak przedtem Pietruszka. Generałów rzucono na żer, gdy sytuacja rozwinęła się w niepomyślnym kierunku. Wybór Lecha Wałęsy na prezydenta, pucz moskiewski, klęska jego przywódców i (czasowe) rozwiązanie ZSRR spowodował, że nie udawało się dotrzymać pewnych ustaleń.
Początki pluralizmu politycznego w Polsce powodują, że nie wszyscy czują się związani układami z ul. Zawrat, I i II Magdalenki i "okrągłego stołu", że trzeba ujawnić następny szczebel wspólnictwa, człon, by ocalić od odpowiedzialności czynniki, które podejmowały decyzję lub ich decyzja mogłaby powstrzymać zbrodnicze działania i ocalić ks. Jerzego. Zniszczenie protokołów posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR, poświęconych ks. Jerzemu, jest wymowne. Lech Kaczyński w jednej ze swoich wypowiedzi przyznał: "...nie wykluczam, że takie rozmowy w Magdalence były na temat ks. Jerzego... Ja w nich nie uczestniczyłem, ale mam powody przypuszczać, że były. Wiele powiedziano w tych dwu zdaniach: po pierwsze, że ze strony, którą nazwijmy opozycyjną, nie zawsze te same osoby, nie wszystkie uczestniczyły we wszystkich rozmowach w Magdalence i że akurat osoba taka, jak Lech Kaczyński, do której strona rządowa nie miała zaufania, była wyłączona z rozmów o ks. Jerzym. Prowadząc rozmowy z komunistami, trudno było wyizolować sprawę ks. Jerzego z ciągu morderstw dokonanych na księżach, które w odróżnieniu od zbrodni na ks. Jerzym przedstawiane były jako przypadki, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności - przed rozpoczęciem obrad "okrągłego stołu" prawie w przeddzień zamordowano w dziewięciodniowym odstępie czasu księży: Niedzielaka i Suchowolca, a latem, zanim sformowano rządy jedności narodowej - z Jaruzelskim, Mazowieckim i Kiszczakiem - zabito ks. Zycha.
Zbigniew Branach w znakomitej i prawie nieznanej ogółowi książce Tajemnica śmierci ks. Zycha analizuje działalność "komand śmierci". Wśród znaczących i wybitnych osób pozbawiły one życia także Piotra Bartoszcze, prawdopodobnie Jana Strzeleckiego, a może i Piotra Jaroszewicza. Największą wartością książki Branacha jest analiza zbrodni dokonanych na trzech księżach, tak by móc z góry zaplanować naturalne wyjaśnienie ich śmierci. Mordercy są wśród nas - kończy Branach. Analiza tylko jednego matactwa - wokół zamordowania ks. Zycha, zajmuje 150 stron druku.
Ugoda z komunistami była zawarta w sprawie ks. Jerzego, a tym samym w sprawach Grzegorza Piotrowskiego, Zenona Płatka, Ciastonia, Adama Pietruszki, Waldemara Chmielewskiego i Leszka Pękali?". Pacta sunt servanda? - odpowiadali centroprawicy lewicowcy, którzy uczestniczyli w "okrągłym stole", nie dopuszczając do jakiejkolwiek rewizji jego postanowień.
Uzgodnienia w sprawie zamknięcia sprawy ks. Jerzego, ucięcia odpowiedzialności, wymusili na opozycji, Solidarności może i Kościele przedstawiciele rządu PRL - Jaruzelski i Kiszczak już przedtem. Nałożone było embargo informacyjne nawet w pismach emigracyjnych. Latem 1995 roku otrzymałem od prof. Jerzego Przystawy kopię jego artykułu przesłanego do paryskiej "Kultury" zaufanym kanałem w grudniu 1989 r. pod pseudonimem Czesław Odrowąż, pt. "Kilka pytań bez odpowiedzi". Pytania te pozostawały do dziś bez odpowiedzi, a "Kultura" analizy prof. Przystawy nie opublikowała. Prof. Przystawa podważa w swojej analizie szereg podanych przez oskarżonych faktów, obala ich interpretację przyjętą bez zastrzeżeń w procesie, lub zadaje pytanie: dlaczego taką interpretację przyjęto? Dlaczego nie zbadano na procesie pewnych zagadkowych wydarzeń, nie wyjaśniono rzucających się w oczy sprzeczności? W listopadzie 1994 r. również Zbigniew Herbert na łamach "Tygodnika Solidarność" przypomina, że nie usiłowano rozwikłać na procesie toruńskim najważniejszych kwestii i stwierdza, że pewnie nigdy nie dowiemy się, kto kierował zbrodnią.
Analizę zaczniemy od faktu zdumiewającego - choć być może w systemie socjalizmu realnego nieuniknionego - że śledztwo w sprawie morderstwa na księdzu Jerzym prowadzili ci sami ludzie, którzy kazali go inwigilować, podsłuchiwać, podrzucać mu fałszywe materiały dowodowe, urządzać prowokacje. Prowadzili śledztwo w sprawie swoich własnych rozkazów, które spełnili, lepiej lub gorzej, mordercy - ich zwierzchnicy. Prowadzili je koledzy morderców, a może mordercy prowadzili śledztwo we własnej sprawie? Nie zatrzymano i nie osadzono oskarżonych w różnych aresztach, w obawie matactw, porozumienia. Oni właśnie nadali bieg, najpierw pozorowanym poszukiwaniem ks. Jerzego, a potem pozorowanemu śledztwu w tej sprawie, tworząc fikcyjny kształt wydarzeń, przedstawionych opinii publicznej i sądowi w Toruniu, jaki wypracowali w swoich gabinetach jeszcze, być może, przed porwaniem ks. Jerzego.
Współmordercy prowadzili śledztwo przeciw innym współmordercom, którym kilka dni wcześniej wydali odpowiednie rozkazy - i przeciw samym sobie. Symulowali, iż wpadli na trop zbrodniarzy, choć znali ich od początku. Silne zespolenie i współdziałanie winnych w tej sprawie z organami ścigania ujawnia się w zupełnie jawnej zmowie prokuratora i głównego oskarżonego w procesie toruńskim, gdy w sposób brutalny i kłamliwy atakowali ks. Jerzego oraz Kościół katolicki, przenosząc częściowo oskarżenie z trójki podsądnych - i osądzając ofiarę. Piotrowski sądzony za morderstwo, osądzał zamordowanego. Przedstawiał siebie - jako ofiarę bezbronnego i żyjącego w opinii świętości ks. Jerzego, który jakoby zmusił go do zamordowania samego siebie.
Zmowie, która doprowadziła do zbrodni, towarzyszyła zmowa mająca na celu ukrycie rzeczywistego przebiegu i przyczyn morderstwa.
Nawet jednak góry obmyślanemu i przygotowywanemu równocześnie ze zbrodnią wyjaśnianiu sprawy towarzyszyły dwa tajemnicze i spektakularne wydarzenia, które wskazują, że coś wymykało się z rąk winnych zbrodni i winnych kłamstwa w sprawie zbrodni. Zginęli dwaj oficerowie SB, wraz z kierowcą samochodu, współuczestniczący w tworzeniu wyjaśnień w sprawie zabójstwa ks. Jerzego. Mało wiemy o tym wydarzeniu. Wracali z południa Polski, rzekomo z Tarnowa i Krakowa. Nigdy nie podano, jaki dokładnie był cel podróży, do komunikatu dodano jednak zagadkowe słowa: akta, które wieźli ze sobą, nie zaginęły. Ich fiatowi 125-p - według oficjalnych komunikatów - zajechał drogę olbrzymi jelcz z przyczepą z rejestracją ostródzką. Stało się to pod Białobrzegami. Wszyscy trzej zostali zmiażdżeni. Kierowcy jelcza nic się nie stało. Skądinąd wiemy, że ośrodki szkoleniowe NKWD i GRU prowadziły specjalny kurs wychodzenia cało ze sprowokowanych wypadków, w których mieli zginąć inni. Takie skojarzenie z góry uprzedzał jednocześnie dementując informacje rozchodzące się drogą nieoficjalną Jerzy Urban: Wypadek ten jest ponad wszelką wątpliwość zdarzeniem przypadkowym, którego nikt w taki sposób nawet gdyby chciał nie mógł zaprojektować i zrealizować. Zaprzeczenie to zawiera dokładne, choć negatywne odwzorowanie planów operacyjnych "zaprojektowanych i zrealizowanych" przez tajne służby tak właśnie, by wypadek, aż za bardzo wyglądał na przypadkowy. Jednoznacznie mówił potem płk Artur Gotówko, były szef ochrony gen. Jaruzelskiego, o tym, jak jako nosiciel tajemnic na temat Jaruzelskiego był zagrożony: Chciano mnie wyprowadzić z tego świata pozorując wypadek... pod Białobrzegami... pasażerom fiata nie dano żadnych szans przeżycia... wiem, jak to się robi...
Drugim tajemniczym faktem było odsunięcie prokuratora Andrzeja Witkowskiego od prowadzenia sprawy generałów Ciastonia i Płatka pod koniec 1991 roku. Początkowo ówczesny minister sprawiedliwości prof. Wiesław Chrzanowski publicznie wyraził uznanie dla jego wyjątkowego zaangażowania w prowadzenie śledztwa. Widocznie było ono zbyt wielkie, bo zaraz po wypowiedzeniu tych słów odebrał sprawę Witkowskiemu, co miało się odbić na karierze politycznej Chrzanowskiego, ponieważ nigdy nie potrafił czy nie chciał wyjaśnić, dlaczego uległ naciskom w tej sprawie ani nie wyjawił, kto te naciski tak skutecznie na niego wywarł.
Usunięciu prok. Witkowskiego towarzyszyło - zdaniem opinii prawników warszawskich - zbyt szybkie, wręcz pośpieszne, skierowanie niedokończonej, nie udokumentowanej w pełni sprawy przeciw generałom do sądu, tak, że z góry niejako przesądzało o tym, że nie zostaną ukarani. Według mojej opinii proces nie mógł przynieść rezultatów, skoro oskarżenie było sformułowane błędnie "o kierowanie zabójstwem", a nie "o nielegalne prace operacyjne, w czasie których doszło do śmierci ks. Popiełuszki" przy przewidywaniu z góry takiego skutku, zmowy przestępczej w celu zatajenia przed wymiarem sprawiedliwości przestępstwa, postawienie zarzutu zdrady, wykonanie rozkazu, który przyszedł z obcego państwa - czyli zdrady głównej.
Gdy latem 1995 roku zadałem prokuratorowi Witkowskiemu pytanie, czy odsunięcie go od śledztwa było spowodowane odkryciem przez niego faktów sprzecznych z oficjalną linią - okazał się absolutnie zamknięty, nie odpowiadając na pytania inaczej, jak tylko nieokreślonym uśmiechem. Jeszcze jedną osobliwością jest, że odsunięty od śledztwa prok. Witkowski został wezwany jako świadek w sprawie, którą częściowo sam przygotował. Odmówił złożenia zeznań, argumentując, że nie został zwolniony przez ministra z zachowania tajemnicy służbowej oraz, że nie może być konkurencyjnym prokuratorem dla obecnego oskarżyciela publicznego... Pewne w tej sprawie jest tylko jedno: że prok. Andrzej Witkowski dalej pozostaje przy życiu.
____________
*Według niepotwierdzonych danych jeden z oficerów nie był funkcjonariuszem SB, ale służby kryminalnej MO.
Proces Ciastonia i Płatka był dalszym ciągiem procesu toruńskiego, przygotowanym według identycznego schematu, i opartym na sztucznej konstrukcji i sfałszowanych zarzutach i skonfabulowanych zdarzeniach. Choć dotarto szczebel wyżej, nic to nie dało i obu generałów, z ulgą, jako tryumfatorów uniewinniono.
Sąd w Toruniu, ferując wyrok przyłączył się w 1984 roku do ukartowanej z góry linii postępowania, która miała zrównać prawie ofiarę i zbrodniarzy. Nie tylko daje się do zrozumienia, że dla Kościoła ks. Jerzy był równie niewygodną postacią, co dla władz PRL, ale stwierdza wręcz:...o ile ks. Popiełuszko miał podstawy sądzić, że jego "góra" okaże tolerancję, funkcjonariusze MSW jaskrawo naruszający prawo (gdyby nie dobili ks. Jerzego nie byłoby to jaskrawe naruszenie prawa - przyp. KK) nie mogli i nie powinni tego oczekiwać. Dopuszczający się zbrodni podobnie jak ks. Popiełuszko prowokacyjnie godzili w politykę, którą organa państwowe konsekwentnie realizują... (podkr. KK).
Przeciw ks. Jerzemu jako ofierze i Kościołowi jako drugiemu oskarżonemu współpracowali trzej oskarżeni, większość świadków, czterej obrońcy oskarżonych, dwaj prokuratorzy, sąd. Stąd łatwość przeprowadzenia procesu, bo w atmosferze terroru, jaki panował w Polsce od 13 grudnia 1981 r., oskarżyciele posiłkowi byliby nie tylko odsunięci od czynności w procesie, ale i skreśleni z listy adwokatów, gdyby podważali w jakikolwiek sposób ustaloną przez SB wersję. Każdy z nich mógł też podzielić los ks. Jerzego.
Jakie fakty są bezsporne, lub możemy - ufając Waldemarowi Chrostowskiemu - uznać za bezsporne? Kiedy tracimy z oczu ks. Jerzego, bo traci go z oczu Chrostowski? Kiedy powtórnie się z nim stykamy? Widzimy go dopiero na stole sekcyjnym, martwego, gdy rozpoznaje go rodzina.
Co działo się z ks. Jerzym pomiędzy ostatnim kontaktem Chrostowskiego z ks. Jerzym a rozpoznaniem go w kostnicy? Wiedzę o wydarzeniach czerpiemy od trzech osób, które działały w zmowie i jak przyznały się do tego, pozbawiły życia ks. Jerzego, były i są naprawdę tylko więźniami posłuszeństwa, służebnej zależności i były zatrudnione w instytucji, która choć nie została formalnie uznana (jak w Czechach) za zbrodniczą, jest taką w przekonaniu każdego, kto poznał jej działalność. Takim świadkom podwójnie zainteresowanym w ukryciu prawdy nie należało i należy dawać wiary.
Dochodzi element trzeci: na ich samooskarżeniu oparto oskarżenie ich o zbrodnię i wyrok. Gdy samooskarżają się, drobiazgowo opisując zbrodnię, jeszcze mniej zasługują na zaufanie, niż gdyby zaprzeczali, że jej dokonali. Za rozkazem, by przyznali się, opisali - według ustalonego przedtem jej domniemanego przebiegu zbrodnię, musiała działać o wiele cięższa groźba, niż wyrok, skoro odruch samoobrony zastąpiony został dążeniem do samooskarżenia, ba, wydawałoby się - samodestrukcji. Zadziwiająca jest zgodność zeznań oskarżonych, wzajemne się ich pokrywanie, brak sprzeczności, który w takich okolicznościach byłby usprawiedliwiony.
Mimo iż w ich oczach zabicie księdza nie było zbrodnią, a tylko zasługą, to jednak instynkt samozachowawczy powinien ich skłonić, by choćby w jakiejś fazie procesu, choć częściowo odwołać zeznania, czy przyznać, jak hitlerowscy zbrodniarze wojenni, że działali na rozkaz. A tu właśnie jest odwrotnie, podkreślają swoją samowolę, przewagę uczuć (!) nad rozsądkiem.
Chrostowski zeznał, że gdy kazano mu usiąść na miejscu przy kierowcy we fiacie 125 chwilę po zatrzymaniu golfa i wyciągnięciu z niego ks. Jerzego, zakuciu w kajdanki i nałożeniu knebla, kierowca przyłożył Chrostowskiemu pistolet do głowy i wydał jednoznaczny rozkaz: Nie ruszaj się i nie odwracaj głowy.
Po chwili: Poczułem, że coś wrzucano do kufra i że go zatrzaśnięto. Nie przypominam sobie, by ktoś wydawał polecenie otworzenia kufra. Wyczułem to na podstawie ugięcia się samochodu. Brałem pod uwagę możliwość, że albo wrzucono Księdza do bagażnika, albo zamaskowano to (winno być "zamarkowano" - przyp. KK) pozostawiono księdza na szosie i naciśnięto jedynie na zderzak.
Ten motyw uporczywie Chrostowski powtarza za każdym razem, gdy mowa jest o decydującym momencie, który trwał zaledwie 10 sekund. W czasie szczegółowego przesłuchania przed sądem, Chrostowski ponownie stwierdza, że nie słyszał polecenia otwarcia kufra, ale też nie mówi o tym, by słyszał odgłos otwierania się kufra i zamykania go. (Gdy podchodził do samochodu, kufer był zamknięty - przyp. KK).
Co było jego pierwszym wrażeniem, wtedy? Zeznał w sądzie: Najpierw pomyślałem - relacjonuje tok swojego rozumowania i wyciągania wniosków - że może zamaskowano (zamarkowano - przyp. KK) wrzucenie księdza, a on jest gdzieś w lesie.
Dokładnie przepytywany na tę okoliczność, Chrostowski powtarza sędziemu: Być może markowano przede mną wrzucenie księdza do kufra, któryś z nich po prostu nadepnął na zderzak. Musiałem brać pod uwagę, że ks. Jerzy został porzucony tam w lesie.
Zeznania te uzupełniają się z pewnym fragmentem zeznań Leszka Pękali. To on trzymał pistolet przy głowie Chrostowskiego: Piotrowski prowadził go (ks. Jerzego) na tył naszego samochodu... widziałem, że ks. Popiełuszko opierał się i coś mówił (...) Nie docierało do mnie to, co działo się zewnątrz samochodu. Wszystko to przebiegało bardzo szybko. Odniosłem wrażenie, jakby we trójkę (ks. Jerzy, Piotrowski i Chmielewski) we trójkę weszli do lasu. Mogli wejść jeden do dwu metrów w jego głąb. Nie potrafię określić,. jak długo to trwało. Usłyszałem odgłosy. Zdaje mi się, że to było jęknięcie, szamotanie... jęk. Sądzę, że ks. Popiełuszki. Skojarzyłem, że ten jęk mógł być spowodowany ciosami. Nie widziałem jednak, czy był tam Chmielewski... czy wszyscy weszli do lasu. Wówczas myślałem, że ta szamotanina na skraju lasu trwała minutę lub dwie (...).
Niezawisły sąd po tym zeznaniu odrzuciłby akt oskarżenia jako oparty na sprzecznych ustaleniach. Pękala nie wspomina (choć to było jego obowiązkiem, ze względu na spójność zeznań) o ugięciu karoserii samochodu. Nie zwrócił na nie uwagi, było bowiem przeznaczone dla Chrostowskiego, by nabrał przekonania, że ks. Jerzy został wrzucony do bagażnika, mimo to, jako doświadczony kierowca nie wykluczył, że naciśnięto na zderzak tak, by wywołać takie wrażenie. Dla Pękali jest oczywiste, bo wie z planu operacyjnego i przebiegu wydarzeń, że ks. Jerzy znalazł się na brzegu lasu z Piotrowskim i Chmielewskim. Nie jest zdecydowany tylko, jak głęboko weszli w las i jak długo trwało, nim obaj funkcjonariusze bez księdza Jerzego wsiedli do samochodu. Dopiero potem przypomina sobie, co ma zeznawać i umieszcza w zeznaniu: wkładanie ciężaru do bagażnika. Poprawia się też, że scena pod lasem trwała nie minutę lub dwie... ale kilka sekund.
W oficjalnie podanym przebiegu procesu i publikowanych stenogramach nie ma ani słowa o tym, czy przeprowadzono ekspertyzę i odtworzenie momentu domniemanego wrzucenia ks. Jerzego do bagażnika. Czy możliwe, by człowieka można było umieścić i zmieścić w bagażniku fiata 125p jak podręczną torbę podróżną, w dodatku kogoś stawiającego opór? A przewożono tam już szereg przedmiotów potrzebnych do przestępstwa. Pominięto takie kwestie, jak: czy klapa bagażnika była zablokowana czy nie, i jak funkcjonowała, skoro rzekomo ks. Jerzy otwierał ją od środka, kiedy chciał? Czyżby w fiatach dla MSW przewidziano wariant do przewozu osób w bagażniku z zamkiem otwierającym się od środka?
Te kwestie musiały być pominięte w procesie, jak się przekonamy, dlatego, że ks. Jerzego w bagażniku nie było. W świetle tego faktu ucieczka Waldemara Chrostowskiego nie tylko nie była porażką porywaczy, ale wręcz konieczna, była im na rękę. Gdyby Chrostowski nie wykorzystał sam sytuacji, jaką mu stworzono, przestępcy uczyniliby coś - jak np. zatrzymanie się na poboczu pod pozorem załatwienia własnej potrzeby, by Chrostowski mógł uciec w bardziej komfortowych warunkach.
Z analizujmy rozmieszczenie osób w samochodzie. O Chrostowskim, jak mawiali funkcjonariusze "wiedzieli więcej, niż on sam o sobie". Wiedzieli, że jest wyszkolonym komandosem, fachowym kierowcą. Powszechnie znana praktyka przewożenia zatrzymanych przez władze bezpieczeństwa samochodami osobowymi była taka, że umieszczano taką osobę pomiędzy dwoma funkcjonariuszami na tylnym siedzeniu, lub po prawej stronie siedzenia przy zablokowanych trwale drzwiach (często bez klamki), a po drugiej stronie siadał funkcjonariusz, który odcinał możliwość ucieczki drzwiami po tej stronie pojazdu. Gdy chodzi o kogoś szczególnie cennego lub niebezpiecznego sadzało się go z tyłu między dwoma urzędnikami policji. Czasem dodatkowo siedzący obok kierowcy funkcjonariusz pół odwrócony nadzorował jego zachowanie. Chrostowski, były komandos, zawodowy kierowca, znający tajniki ruchu drogowego i pojazdu, którym go wieziono, jak i zasady walki wręcz, sposoby oswabadzania się z rąk przeciwników, posadzony był na uprzywilejowanym miejscu, które na ogół zajmował dowódca patrolu czy ekipy. Nie tylko nie zablokowano drzwi, ale założono mu kajdanki, które pękły przy wyskakiwaniu z wozu. Jak wykazała ekspertyza, były nadpiłowane. Wręcz prowokowano jego ucieczkę, ostrzegając, że to jego "ostatnia droga" - czy coś w tym rodzaju, słowa te nie zostały dokładnie odtworzone i nie wiadomo, jak brzmiały, ale była to zapowiedź śmierci. Któryż morderca, a szczególnie wysoko kwalifikowany, utrudniałby sobie zadanie, narażając się na opór rozpaczliwą obroną? Przeciwnie, łudziłby go, by zaskoczyć morderczym ciosem, a nie ostrzegał o swoich zamiarach. Także szybkość samochodu, którą Leszek Pękala określił jako ok. 80 km/godz. rzekomo z powodu uszkodzenia wozu, w rzeczywistości miała dodać odwagi Chrostowskiemu. Skoro zapowiedzieli, że go zabiją, mniej ryzykował w swoim pojęciu skacząc, niż biernie czekając na śmierć.
Absurdy koronuje fakt, który najbardziej zadziwia: gdy Chrostowski wyskoczył z samochodu, Leszek Pękala nie zwolnił - w swoich zeznaniach nawet nie fatyguje się, by powiedzieć, że przeszła mu taka myśl - tylko cytuje Piotrowskiego: Piotrowski wydał polecenie, by jechać dalej i nie zatrzymywać się... Nie zatrzymując się jechałem w kierunku Torunia.
Jak wyniknie z moich dalszych rozważań, te pozorne bezsensowne zachowania trzech oficerów SB, włącznie z użyciem przepiłowanych kajdanek, należały do planu porwania ks. Jerzego. Ucieczka Chrostowskiego była trzem porywaczom niezbędna. Przed udaniem się oprawców na miejsce, gdzie był ksiądz Jerzy, musiał zniknąć z samochodu nieświadom, co się naprawdę stało i co ma się wydarzyć, przeciwnie: przekonany (jak się okazało nie do końca), że ks. Popiełuszko odjechał w bagażniku. Mieli do wyboru: zabić go - musieliby ukryć jego trupa, co pochłaniało bezcenny czas - lub puścić wolno. Kłopot z likwidacją Chrostowskiego opóźniałby akcję, musieli bowiem natychmiast znaleźć się w miejscu, gdzie był przetrzymywany ks. Jerzy.
Chrostowski nie mógł się dowiedzieć, że Księdza nie było w bagażniku. Była to fikcja stworzona na jego użytek; miał uciec i przekonany o tym alarmować władze milicyjne i kościelne, wprowadzić je na mylny trop. W wypadku bowiem zatrzymania samochodu z trzema funkcjonariuszami, jadącego na miejsce, gdzie był ks. Jerzy, w bagażniku Księdza by nie znaleziono.
Zatrzymanie samochodu ks. Jerzego przez porywaczy odbyło się w miejscu dziś tłumnie odwiedzanym, oznaczonym krzyżem. Z tego miejsca w prawo biegnie dukt leśny i tam na brzegu lasu prawdopodobnie stał drugi samochód. Stamtąd Chrostowski słyszał słowa protestu - widać ks. Jerzy stawiał opór i wtedy po raz pierwszy uderzono go i wepchnięto do tego samochodu, po czym Piotrowski musiał wrócić do swojego samochodu - zamarkował wrzucenie ks. Jerzego do bagażnika i ruszyli, chcąc jak najszybciej pozbyć się Chrostowskiego i dotrzeć na miejsce, gdzie drugi samochód zawiózł ks. Jerzego.
A więc mamy już skraj lasu - a nie bagażnik. Te zeznania nie zostają zauważone, a Chrostowskiego widać ta sprawa nurtuje, skoro powraca do niej, sygnalizując ją nam, choć może sam nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tego, co mówi, do jakich to może prowadzić wniosków, wręcz uporczywie, jakby zostawiał jakąś wskazówkę, o której wie, że jest ważna, ale sam jej nie potrafi zinterpretować.
W swoich wspomnieniach pt. Świadectwo powraca raz jeszcze do owej chwili, a przypomnijmy, że jest zawodowym kierowcą: Przez chwilę sądziłem, że zamaskowali to (wrzucenie Księdza do bagażnika - KK), by mnie zmylić. Ale w jakim celu? - pyta po latach, jakby wzywając kogoś innego, by dał na to odpowiedź. Można by sądzić, że myśli te przyszły mu po jakimś czasie, zastanowieniu, ale tak nie było.
Pod pierwszym wrażeniem, gdy pokrwawiony, posiniaczony, w rozerwanych kajdankach zjawił się szukać pomocy w znajdującym się blisko drogi hotelu robotniczym, "wpadł - zeznał jeden z jego mieszkańców Mirosław Malinowski - mówił, że Ksiądz został (podkr. KK), martwił się o Księdza. Mówił, że nie wie, co z nim jest, że może go do lasu wyprowadzają, coś w tym sensie. Pod pierwszym wrażeniem i jak zauważyli świadkowie, bardzo silnym, Chrostowskiemu nawet na myśl nie przyszło, by powiedzieć, że Księdza uwięziono w bagażniku. W ogóle nie brał pod uwagę takiej możliwości. Sugestywność słów Chrostowskiego była tak duża, że gdy zaraz potem z hotelu robotniczego dotarł do miejscowej plebanii, jej proboszcz, ks. Józef Nowakowski zatelefonował do Pogotowia MO i poprosiwszy o połączenie z dyżurnym funkcjonariuszem, SB żądał wszczęcia poszukiwań. Powiedział: (...) gotowi jesteśmy budzić ludzi i sami zacząć szukać w lesie. W swoich wspomnieniach Świadectwo Chrostowski ciągle krąży wokół tej myśli, wraca do swoich obaw tamtego dnia: Co zrobili z Jerzym? Zostawili go w lesie, jeśli tak, to gdzie go przetrzymują? Ks. Nowakowski zeznawał: Na moje pytanie, czy zabrali go do tego samochodu i zostawili w lesie, odpowiedział (Chrostowski - przyp. KK), że nie jest pewien, mogli go tam zostawić, w lesie. Chrostowski tłumaczy się przed sądem, że wszczął alarm i wywołał tym poszukiwania na wielką skalę: Musiałem brać pod uwagę, że Ksiądz może się tam (w lesie - przyp. KK) znajdować, a wrzucenie do bagażnika było tylko maskowaniem.
Armia funkcjonariuszy przeczesywała las - mówił do Chrostowskiego z wyrzutem przewodniczący składu sądzącego.
Początkowo poszukiwania ograniczyły się tylko do lasu, który wskazał Chrostowski jako miejsce zaniknięcia ks. Jerzego: Szliśmy (w głąb lasu - przyp. KK) około 500 metrów - zeznaje jeden ze świadków. Wołaliśmy. Oświetlaliśmy teren latarką. Wołaliśmy, by Ksiądz się nie bał, by wyszedł.
Za dnia akcja trwała dalej. Zachowały się zdjęcia ubranych w panterki i rogatywki żołnierzy (czy zomowców), idących jak w obławie, jeden przy drugim w odległości około dwu metrów. W górze helikopter. Nawet ów błąd językowy, który powtarza prawie za każdym razem Chrostowski zamiast "zamarkowane" używając słowa "zamaskowane" wskazuje na podświadome biegnącą myśl, że naciskanie zderzaka było czynnością maskującą fakt, że Księdza wprowadzono do lasu.
Dopiero w miarę mijania czasu - im dalej od wydarzenia - i prawdopodobnie pod wpływem sugestii, jakie wynikły z zeznań porywaczy - na nich oparto oficjalną wersję wydarzeń - Chrostowski zaczyna coraz częściej wspominać o bagażniku i ta wersja staje się po trochu równoległa do wersji wyprowadzenia ks. Jerzego na brzeg lasu, nigdy jednak Chrostowski nie ulega jej całkowicie. Podobne zjawisko ulegania sugestii dało się zaobserwować równocześnie u patologa prof. Byrdy, do czego wrócę analizując kolejne wersje jej ekspertyz. Naszedł moment, by przypomnieć decydujący, moim zdaniem, dowód - a raczej brak dowodu, że ks. Jerzego wrzucono do bagażnika i wożono w nim. Jest to brak śladów krwi w tymże bagażniku. To, że do tego stopnia zmasakrowana ofiara - jak wynika z obdukcji - nie zostawiła ani kropelki krwi, a przecież poraniona, broczyła nią, i to z miejsc, jak to się potem określa, "unaczynionych". Nawet nie starano się w czasie procesu udowadniać, że ślady te usunęli lub usiłowali usunąć porywacze. Ten wątek został jednak skwitowany - dla uprzedzenia ewentualnych pytań - tłumaczeniem Leszka Pękali: (...) chcieliśmy zatrzeć te ślady, ale ich nie było. Ten, nawet ten jeden fakt braku krwi męczennika obala całkowicie wersję oficjalną, która była przedmiotem procesu.
Nie ma też w procesie eksperymentu śledczego z wrzuceniem człowieka (pozoranta) do bagażnika, jego uwalnianiem się przez wyłamanie zamka, klapy itp. Następna, niewyjaśniona, jest ucieczka Waldemara Chrostowskiego. Nie pasuje to pozornie ani do okrucieństwa sprawców, ani ich zdecydowania na ryzyko poczucia bezkarności. Dlaczego pozwolili mu uciec? Dlaczego go nie zabili? Jeszcze bardziej nie pasuje do oficjalnej wersji, że zrobili wszystko, by ułatwić mu ucieczkę. Kto zatrzasnął za nim drzwi?
Porywacze chcieli się jak najszybciej pozbyć Chrostowskiego. Gdyby nie uciekł, musieliby go zabić, co byłoby dla nich tylko kwestią techniczną, ale kłopotliwą. Zajęłoby to im sporo bezcennego czasu - a również mogło wywołać nieprzewidziane komplikacje. Dlatego nie tylko nie próbują zatrzymać Chrostowskiego, ale pędzą dalej. Dokąd?
Tam gdzie był ksiądz Jerzy. Albo zawracają za jakiś czas i jadą do tego samego duktu leśnego, przy którym zatrzymali auto z księdzem Jerzym - zostało ono tam z otwartymi drzwiami - lub pojechali dalej do miejsca, gdzie miało się zacząć przesłuchanie ks. Jerzego.
Ponieważ ks. Jerzy wcale nie znajdował się w bagażniku, a jedynym pasażerem auta porwanym był Chrostowski. Ks. Jerzego wciągnięto błyskawicznie w głąb duktu leśnego, gdzie oczekiwał na niego drugi samochód, być może mikrobus, do którego go wepchnięto i prawdopodobnie początkowo drogami leśnymi, przedtem wyszukanymi, odwieziono tam, gdzie mieli przyjechać trzej porywacze. Ich jedynym zadaniem było, więc pozbycie się Chrostowskiego, nie mogli go bowiem zabrać tam, dokąd dążyli. Im szybciej Chrostowski uciekł, tym było to dla nich lepsze. Przedstawienie ucieczki Chrostowskiego jako nieoczekiwanej, niepożądanej, będącej prawie "wypadkiem przy pracy" jest, więc jednym z elementów osłonowych, za którymi kryto prawdziwe wydarzenia i rzeczywiste cele.
To, że nawet się nie zatrzymali po jego skoku nie mówiąc o tym, że nie strzelali za nim, nie krzyczeli "stój" przyjmując tę wersję czy jakąkolwiek inną jego wydostania się z ich rąk, wskazuje na chęć jak najszybszego rozstania się z panem Waldemarem. To, że wywoła on alarm, spowoduje natychmiastowe rozpoczęcie poszukiwań księdza Jerzego - a nie dopiero parafia im. św. Stanisława Kostki nazajutrz rano, gdyby samochód z ks. Jerzym i Chrostowskim nie przybył - nie miało dla porywaczy znaczenia.
Wiedzieli, że ksiądz Jerzy nie zostanie znaleziony, gdziekolwiek by go poszukiwano i jakimkolwiek środkami by to czyniono, dokąd nie zadecydują o tym służby specjalne. Poszukiwanie ks. Jerzego, przeczesywanie lasów itp. było operacją pozorowaną, o której bezsensowności i bezcelowości może nie wiedzieli dowódcy jednostek, natomiast wiedzieli ci, którzy byli wtajemniczeni w operację, której kryptonimu dotąd nie ujawniono.
Od chwili, gdy Chrostowskiemu, któremu nie wolno się odwrócić, ksiądz Jerzy niknie z pola widzenia, a potem słyszy jeszcze jego głos jak protestuje, a potem odgłosy uderzenia, szarpaniny pod lasem - tracimy z oczu księdza Jerzego. Jest około dziesiątej wieczór. Świadek Malanowski zapamiętał, że na zegarze w hotelu robotniczym była za minutę dwudziesta druga, gdy wbiegł Chrostowski. Czyli od godziny około za piętnaście dziesiątej 19 października, aż do wtorku 30 października, gdy Księdza wyłowiono ze zbiornika wodnego na Wiśle przy Włocławku - jego losy nie są nam znane, jak tylko z relacji oprawców. Nikt poza nimi już ks. Jerzego nie widział.
Nawet moment znalezienia ciała jest sporny. Już bowiem w sobotę 27 października w Warszawie mówiono o odnalezieniu zwłok ks. Jerzego przy tamie włocławskiej, trzy dni przed ich oficjalnym znalezieniem. Informacja przeciekła różnymi drogami. Byłaby to zbyt wielka zbieżność, by plotka podawała tak precyzyjnie miejsce znalezienia.
W podziemnym piśmie "Polska" nr 8 czytamy, że gdy gen. Kiszczak mówił, iż los ks. Jerzego Popiełuszki nie został ustalony definitywnie, rejon, gdzie zbrodnia miała być popełniona przeszukano, ale żadnych śladów nie odnaleziono. "Polska" wiedziała z "kół zbliżonych do MSW", że 27 października przed południem ciało ks. Jerzego zostało wyłowione z zalewu. Informację tę potwierdziła podziemna Toruńska Informacja Solidarności. Ekipy płetwonurków od kilku dni przeszukujące zalew, opuściły teren. Również koła wojskowe (LWP) otrzymały trzy dni przed oficjalnym znalezieniem zwłok ks. Jerzego informację o tym, że został on wydobyty z tamy na Wiśle koło Włocławka, i wzmianka o tym znajduje się w nie wydrukowanym artykule prof. Przystawy dla paryskiej "Kultury". Na nagrobku ks. Jerzego przy kościele pod wezwaniem św. Stanisława Kostki nie ma daty jego śmierci, ponieważ pozostaje ona nieznana i może nigdy jej nie poznamy.
Jak długo był w rękach funkcjonariuszy żywy? Jak długo martwy? Od stwierdzenia jego zaginięcia do oficjalnego odnalezienia ks. Jerzego minęło dziesięć dni. Wydaje się, że między pierwszym wydobyciem jego zwłok a drugim odnalezieniem minęło trzy dni. Jeśli tak było, to czy znajdował się w tajnej trupiarni SB (MSW), lodówce przeznaczonej do przechowywania zwłok ukrywanych przez SB? Są informacje o takiej kostnicy, mającej osobny wjazd przy ul. Wołoskiej. Według jednego z czytelników "Expressu Wieczornego" ks. Jerzy był wrzucony do jeziorka na Mokotowie - niedaleko ul. Rakowieckiej, przez trzech mężczyzn. A jeśli tak, to kiedy wydobyty, by być wrzuconym powtórnie do zalewu pod Włocławkiem?
Trzy doby - podobne do Chrystusowych między Ukrzyżowaniem a odnalezieniem pustego grobu - manipulowania poniewieranym ciałem ks. Jerzego jakby to nie były zwłoki ludzkie, zasługujące na szacunek, ale śmieć - jest oznaką wielkiego, dodatkowego pośmiertnego udręczenia. Czyni je relikwią tym cenniejszą i świętszą, bo umęczoną. Jednak nie to było celem oprawców; stało się tylko ubocznym skutkiem. Chodziło o zyskanie czasu na dokładniejsze wypracowanie fikcyjnej wersji śmierci ks. Jerzego, podjęcie decyzji co do podania fałszywych przyczyn porwania, uściślenie i powiązanie wszystkich elementów, przygotowanie dla wszystkich odpowiednich ról i zeznań dla osób, które będą obwinione o skorelowanie niezbędnych posunięć przygotowawczych.
Pierwsze zetknięcie z odnalezionym ks. Jerzym nasuwa, więc tyle samo wątpliwości, co chwili i okoliczności, w których zginął.
Ekspertyza biegłej Marii Byrdy, by nawiązać do omawianej sprawy trzymania ks. Jerzego w wodzie i przejść do innych ważniejszych zagadnień - nie stwierdza ani kiedy nastąpił zgon, ani czy nastąpił przez utopienie, ani jak długo ks. Jerzy leżał w wodzie, i wreszcie - o co pytał prof. Przystawa w owym artykule dla "Kultury" - czy jest możliwe, żeby ekspert medycyny sądowej nie zauważył np., że zwłoki były kilka dni wcześniej wydobyte z wody, a potem do wody ponownie wrzucone?
Zaskakujące przede wszystkim, że biegli wydali najpierw ekspertyzę tymczasową, którą, nazwali "Opinią Tymczasową". Czyli przygotowując ją z góry zakładali, że będzie niepełna i wiarygodna tylko jakiś czas, dokąd nie przeprowadzą następnej? Dlaczego? Ale nawet gdy biegli wydają "Opinię Ostateczną", jak to nazywają, potem odcinają się od niej, wydając "Uzupełnienie do "Opinii Ostatecznej". Niedostatki "Opinii Ostatecznej" tłumaczą: Była wydana pod silną presją opinii społecznej. Kogo rozumie p. Byrdy przez "opinię społeczną", czyli, kto wywierał na nią presję i dlaczego? W jaki sposób? "I dodają wzmiankę o ciągłych naciskach prokuratury na szybki termin wydania opinii".
D ruga część tego wywodu jest przekonywająca: nie wiemy tylko, czy prokuraturze, z kolei będącej pod presją i zależnej od władz politycznych, które dokonały zbrodni i same prowadziły śledztwo, zależało na jak najszybszym, pospiesznym wręcz, załatwieniu sprawy ks. Jerzego przez proces toruński? Czy chodziło o to, by w pośpiechu i zdenerwowaniu, jakie powodowały naciski władzy, ekspertyza była powierzchowna, niedokładna, a może błędna?
Nie wykluczam, że jeszcze za życia ks. Jerzego, torturom nadano taki kierunek, by uprawdopodobnić przygotowaną na wszelki wypadek wersję jego porwania i śmierci. Nie wykluczam nawet tego, że w czasie przesłuchań, przed zabiciem go podano mu pokarm zawierający ser, jak posiłek przed wyjazdem ku śmierci, a co jadł ks. Jerzy łatwo było się dowiedzieć. Dbano, by ten materiał rozrósł się potem w ogromny, całkowicie lub częściowo fikcyjny, bardzo dokładny obraz tworzący wymyśloną rzeczywistość, której nie było i nie ma (podobnie jak było to w sprawie Katynia, zbrodni na Żydach w Kielcach, czy morderstwie Grzegorza Przemyka). Nie chodzi tu bowiem o reżyserię, ale o coś o wiele bardziej istotnego, o scenopis, cały utwór dramatyczny, sztukę sceniczną, której odegranie było elementem tylko wykonawstwa, a nie inwencji.
Nie mieliśmy - mówi dalej przed sądem biegła Byrdy - spojrzenia z dystansu na całokształt sprawy... Dalej wspomina, że dostrzegli luki w opinii - nie wyjaśnia jakie - i stąd przedstawia trzecią ekspertyzę, czyli uzupełnienie do uzupełnienia "Opinii Ostatecznej".
N a tym nie koniec! Do ostatecznej opinii i ostateczniejszego jej sprostowania z dn. 31 października 1984 r. - w dwa i pół miesiąca później, dnia 14 stycznia 1985 r. - dodane zostaje sprostowanie:...biegli proszą uprzejmie o dokonanie pewnych drobnych (podkr. KK, po co to słowo?) uzupełnień i poprawek do protokołu sekcyjnego z dnia 31.10. r., które uszły uwadze w czasie dyktowania do protokołu przy stole sekcyjnym.
Zmian jest pięć. Jako przykład podam ostatnią: wiersz trzeci, należy skreślić słowo "dolnego" i wpisać "górnego". Rzeczywiście, drobna różnica.
Już następnego dnia, 15 stycznia, prof. Byrdy i dr Jóźwik wydają nowe oświadczenie, nie zatytułowane, będące nowym sprostowaniem poprzednich opinii i sprostowań. Biegli stwierdzają, że przeprowadzili jeszcze jedno, dodatkowe badanie treści żołądkowej - nie wyjaśniając, czemu dotychczasowe uznali za niewystarczające - i stwierdzili tam obecność niedających się bliżej zidentyfikować, bezkształtnych, drobnych tworów miazgi pokarmowej. Dalej jest mowa o innych drobnych tworach intensywnie pomarańczowo zabarwionych i również nielicznych, bezkształtnych tworach o rozmazanych konturach... W tej nie zatytułowanej ekspertyzie biegli stwierdzają obecność w miąższu płucnym treści pokarmowej i krwi.
Dopiero po tej ekspertyzie następuje ostatnia ekspertyza zatytułowana "Opinia", bez daty. W nawiązaniu do wydanej opinii ostatecznej z dnia 30.11.1984 r. niżej podpisani uważają za konieczne dokonanie w pewnych punktach uzupełnień i merytorycznej podbudowy treści medycznych istotnych dla zrozumienia mechanizmu śmierci ks. Popiełuszki - i tu następują nowe zmiany.
Prof. Byrdy mówi o trzech opiniach przed sądem, podczas gdy było ich w rzeczywistości sześć. Zeznając przed sądem, prof. Byrdy przyznaje, że nie zaznaczyła (dlaczego? - KK) w opinii (opiniach - KK) iż w obrębie tkanki płucnej natrafiła na pęcherzyki normalnej wielkości z zachowanymi odpowiednio szerokimi przegrodami, nieprzerywanymi.
Zadziwiające, że wydawcy "Procesu o uprowadzeniu i zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki" ze Stowarzyszenia Archiwum Solidarności ocenzurowali w drugim tomie zbiór ekspertyz, pomijając dwie z sześciu opinii. Jeszcze większe zdumienie budzi fakt, że z rzekomego pełnego wydania dokumentów wykreślono kluczowe dla całej ekspertyzy, a może i procesu zdania.
Już w pierwszej, tymczasowej opinii z dnia 30 października prof. Byrdy zastrzega z góry, że to co stwierdzili - w szczególności rana, jaką dostrzegli nie dawała (...) wyjaśnienia co do możliwości przyczyny śmierci. Wspomina o nasuwających się przypuszczeniach. Uderza w jej słowach brak pewności. Dodaje: Po 17 godzinach pracy w sali sekcyjnej mieliśmy w głowach chaos. Trudno nam było wszystkie fakty powiązać... Kolejne orzeczenia wydawały ciągle te same osoby niejako przyznając się tym do dalej trwającej bezsilności. Obraz tak osobliwy, który przedstawiało sobą ciało ks. Jerzego, był niedostępny analizie patologicznej!
Kiedy wątki udało się wreszcie powiązać i dokończyć ten serial w odcinkach? Wtedy kiedy eksperci poznali zeznania oskarżonych! Przyznają to w kilku miejscach swoich opinii. Najbardziej uderza to, iż tam, gdzie wyjaśnienie zagadnień fizjologicznych ważnych dla przyczyn śmierci ks. Jerzego podaje się - jak sami biegli piszą zgodnie z treścią wyjaśnień podejrzanych - jak to należy rozumieć. W innym miejscu biegli idą dalej. Mówią o bezpośredniej zależności ekspertyzy od zeznań oskarżonych. Mówi się wręcz, że Opinie były wydane po zapoznaniu się z materiałami śledztwa, w szczególności protokołami przesłuchań podejrzanych: Grzegorza Piotrowskiego (z dnia 1, 4 i 13 listopada) Pękali i Waldemara Chmielewskiego.
To właśnie zdanie wykreślili wydawcy ze Stowarzyszenia Archiwum Solidarności.
Tak więc podejrzani, działający w zmowie, zdobywają decydujący wpływ na opinie biegłych, którzy dostosowują je do podanych przez morderców wersji wydarzeń! Mimo to na wszelki wypadek biegli skarżą się: Powyższe wywody opieramy na fragmentarycznych i enigmatycznych zeznaniach oskarżonych (!)
Czy zawiera się w tym zdaniu ukryta krytyka wiarygodności czy prawdziwości zeznań trzech oficerów SB, a tym samym wskazanie, kto jest winien, iż żadna z sześciu ekspertyz nie daje odpowiedzi, co było przyczyną śmierci ks. Jerzego? Całość ekspertyzy dotknięta jest poważnymi wadami.
Zacznijmy od tego, że p. Brydy zaznacza, iż w opinii występują pojęcia obce laikom i może trudne do zrozumienia. Uważam to zdanie za wręcz podejrzane, odstręczające sędziów i adwokatów, których obowiązkiem jest zrozumienie ekspertyzy, nawet kosztem przeprowadzenia odpowiednich studiów, zdanie zapowiadające, że wszelka polemika ze stwierdzeniami ekspertyzy będzie odrzucona jako wynik niezrozumienia i braku odpowiedniego przygotowania naukowego.
Ale oto autorka ekspertyzy zdradza się z niekompetencją czytelną dla laika. Na pytanie, czy istniały uzasadnione obawy, że ks. Jerzy mógł dostać zawału serca, prof. Byrdy odpowiada:...nie należało się obawiać zawału. Ks. Popiełuszko liczył 37 lat... itd.. Jak wiadomo, mężczyźni wiele lat młodsi zapadają coraz częściej na zawały serca. Czy możliwe, by prof. Byrdy o tym nie wiedziała? Czy odrzucenie możliwości zawału było konieczne ze względu na braki w ekspertyzach? Czy nie do przyjęcia w oficjalnych wersjach, przygotowanych dla procesu?
Większą wiedzę w tej sprawie wykazują funkcjonariusze SB, być może szkoleni w zakresie medycyny, gdy uczono ich różnych możliwości zadawania śmierci. Pietruszka mówił o potrząśnięciu ks. Popiełuszką do granicy zawału. Przy okazji rozważań wywołania ataku serca u ks. Jerzego ujawnia się raz jeszcze, że w planach operacyjnych tylko liczono się ze śmiercią ks. Jerzego i zastanawiano się, jak postępować gdyby ona nastąpiła: co zrobić gdy ksiądz umrze na zawał? Cel był inny. Śmierć przewidywano jako skutek uboczny niezamierzony.
Zagadkowo przedstawia się trudna wręcz do opisania sprawa języka ks. Jerzego. Z kilku wiarygodnych źródeł otrzymałem informacje, że oprawcy wyrwali ks. Jerzemu język. Jest to trop ważny, gdyż, jak wyniknie z dalszych moich rozważań, należy traktować poważnie możliwość, że w sprawę ks. Jerzego włączone były radzieckie tajne służby (KGB, GRU, SMIERSZ). Wyrwanie języka od początku istnienia - jeszcze Czeki, a potem GPU i NKWD - było w ZSRR karą za odmowę zeznań, nieprzyznawanie się do winy. Ostatnio syn laureata Nagrody Nobla, Izaaka Singera, Izrael przypomina o losie jednego z wyższych funkcjonariuszy partyjnych w Budapeszcie w 1956 r., któremu obcięto język, gdyż odmówił zadenuncjowania członków partii komunistycznej, którzy uznali sowiecką inwazję za "imperialistyczną zbrodnię".
Pojawia się wątek Andropowa. Jako ambasador ZSRR i de facto suweren na Węgrzech roku 1956 miał poważny wpływ na decyzje Chruszczowa. Osobiście uczestniczył w przesłuchaniach działaczy węgierskiej partii, którzy dołączyli do powstania i doprowadził do zamordowania Pal' Maletera.
W "Świadectwie" Waldemar Chrostowski pisze, że Jacek Lipiński z Huty Warszawa poprosił w czasie rozpoznawania zwłok - były tak zmasakrowane i zniekształcone, że nie było pewności, czy to ks. Jerzy - laboranta sekcyjnego o rozwarcie zabitemu ust, w celu sprawdzenia uzębienia. Wtedy zobaczył, że zamiast języka było coś co przypominało miazgę.
W listopadzie 1991 r. w tej sprawie wypowiedział się prof. Edmund Chróścielewski, który jako mąż zaufania Kościoła brał udział w sekcji zwłok: To nie może być prawda. Ksiądz Jerzy na pewno był torturowany, ale jestem przekonany, że nie wyrwano mu języka. Owe "przekonanie", być może głębokie, zastąpiło profesorowi stwierdzenie, którego zabrakło w jego wypowiedzi, a przede wszystkim w pięciu opiniach p. Byrdy. Sprawa wnętrza ust w oficjalnych dokumentach jest pominięta. Natomiast ważne jest u prof. Chróścielewskiego skojarzenie, mówiące, że ks. Jerzego torturowano. Słowa "tortury" używa także prof. Krystyna Daszkiewicz, autorka dwu cennych książek o porwaniu i zamordowaniu ks. Jerzego, przyjmujących jednak za podstawę proces toruński, co w moich oczach podważa wagę tych publikacji. Bo co innego było bicie, katowanie ks. Jerzego, które zarzucano sprawcom i do którego się przyznali, a czym innym są tortury. Tortura to nie ciosy zadane dla pozbawienia życia. Tortura to męczarnie stosowane wobec obwinionych celem wymuszenia zeznań. To słowo, które się obojgu uczonym wymknęło, obalało sens procesu toruńskiego.
O pis zwłok ks. Jerzego dokonany przez Chrostowskiego daje istotne uzupełnienie do tego, co potem usiłowali zrobić patolodzy...golenie wyglądały tak, jakby płatami czy miejscami pozdzierano z nich naskórek. Obecny przy rozpoznaniu zwłok lekarz powiedział, że był zaskoczony jamą brzuszną... w swojej praktyce lekarskiej nigdy nie dokonywał sekcji zwłok, które wewnętrznie byłyby tak uszkodzone. To znów nasuwa analogię z "pracą" - w ich pojęciu - którą wykonali funkcjonariusze nad Grzegorzem Przemykiem, niszcząc jego narządy wewnętrzne w sposób niepozostawiający śladów na skórze i mięśniach.
Osobliwe jest, że przypadkowa osoba, i to w czasie rozpoznania zwłok, mówi nam więcej o dziejach męczeństwa ks. Jerzego, niż patolodzy w swoich sześciu opiniach. Jest tu też - być może - wymarzone przez ks. Jerzego podobieństwo, jak w każdym męczeństwie - do Chrystusa, ponieważ teologowie i lekarze spierają się, od czego, od jakiej rany umarł Chrystus? Oddał ducha Bogu, opuścił ciało - czy udusił się, jak chcą niektórzy, z powodu położenia, jakie przybrało ciało Ukrzyżowanego? Nie wiemy na skutek czego umarł ks. Jerzy. Nie wiemy jak, i w jakich okolicznościach. Tak więc o losie ks. Jerzego nie dowiadujemy się nic z jego skatowanego i deformowanego ciała, podobnie jak straciliśmy go z oczu, gdy go porwano i musimy zdać się na relację morderców, specjalistów od dezinformacji, i prowokacji, co działo się z nim przez owe dni...
Ponieważ jednak Piotrowski, Chmielewski i Pękala zeznawali o pałce, pięści i biciu bez celu, na oślep, z nienawiści, patolodzy dostosowali się do ich wersji. Ślady pobicia na ciele w opisach przedstawiono tak, by odpowiadały zeznaniom podsądnych, post factum wymyślonym i opisanym przez nich uderzeniom i choć nie neguje się tu, że bili ks. Jerzego pałką, dusili, kneblowali - to patolodzy szukają na ciele ks. Jerzego potwierdzenia samooskarżenia się podsądnych.
To jest jedyna nić, która porządkuje nieprawdopodobny wręcz zestaw obrażeń, ran, zadaławień, zachłyśnięć się. Działo się tam coś i to długo, co było dla biegłych niepojęte i nie do odczytania, tak więc uchwycili się zeznań oskarżonych, by wyjaśnić sytuację, której nie rozumieli, nie potrafili odczytać. Bowiem tortury były urozmaicone, długo trwały i możliwe, że pod koniec, kiedy ks. Jerzy żył jeszcze, przystosowano obraz, który zostawili na ciele ks. Jerzego do wersji, którą miano ogłosić.
Wyjaśnienie Jego śmierci, udoskonalone, aż przekształciło się w niewiarygodną opowieść procesu toruńskiego. Każą nam widzieć ks. Jerzego, jak w jakiejś tragicznej burlesce: to wyskakuje z bagażnika, to z powrotem jest do niego wpychany. Przyjdzie nam odnieść się znów do sprawy zamordowania Grzegorza Przemyka, nie dlatego, że ks. Jerzy tak go lubił, bolał nad jego stratą i być może w przewidywaniu swojego losu powiesił w swoim pokoiku jego fotografię przy podobiźnie św. Maksymiliana. Trzecim w tej galerii portretów miał być ks. Jerzy.
Chodzi o inne powiązanie tej sprawy ze zbrodnią nad ks. Jerzym. Jedna była wstępem do drugiej. Jedna okazała się zadaniem ćwiczebnym do drugiej, sprawdzeniem i potwierdzeniem nieograniczonych możliwości tworzenia niebyłych zdarzeń, w związku z czym pojawiają się twierdzenia, że gdyby nie udało się sfałszować sprawy zabicia Przemyka, nie porwano by i nie zamordowano ks. Jerzego.
Może będzie to dotkliwym ciosem dla p. Byrdy, ale nieuniknione jest zacytowanie sposobu, w jaki rok przed zamordowaniem ks. Jerzego w sprawie o wiele bardziej błahej dla władz komunistycznych - dobierano biegłych do sprawy Przemyka. Na początku marca 1996 r. Zbigniew Supryn, były funkcjonariusz Komendy Głównej MO zeznał, że został wysłany do kierownika zakładu medycyny sądowej w jednym z miast wojewódzkich na wschodzie Polski. Supryn miał za zadanie wybadać go, czy ten zgodziłby się wydać ekspertyzę w sprawie Przemyka. Tenże Zbigniew Supryn przesłuchiwał oskarżonego fałszywie Jacka S., sanitariusza karetki przewożącej Przemyka z miejsca kaźni - komisariatu na Jezuickiej do szpitala - wmawiając mu czyn niepopełniony. Czyli dla przyszłego biegłego Supryn był głównym źródłem informacji, co ma dostrzec, a czego nie w czasie obdukcji ciała Przemyka, tak by zgadzało się to z oficjalną wersją i fałszywym oskarżeniem niewinnego zbrodni Jacka S. Wyszło też na jaw, że milicja - instytucja winna zbrodni na Przemyku - prowadziła również pertraktacje z rzeczoznawcami w Akademii Wychowania Fizycznego. Chodziło o stwierdzenie, przez analogię do boksu czy judo, że śmiertelne w skutkach uderzenia, jakie otrzymał Przemyk, mogły być zadane w windzie czy w karetce pogotowia. Sąd powtórnie badający sprawę morderstwa na Przemyku w 1996 r. musiał aż przypomnieć, że biegłych powołuje sąd lub prokurator, a nie policja lub milicja (nie dodając, że w tym wypadku była stroną).
Jeśli by tak było, jak orzeczono w procesie toruńskim, porywacze nie mieli żadnego motywu, by porwać i zabić ks. Jerzego. Piotrowski, człowiek chłodny, cyniczny, wyrachowany i przebiegły, mający na uwadze jako rzecz główną swoją karierę, bezwzględnie posłuszny, giętki, dokładny wykonawca rozkazów - zbuntował się nagle. Uległ furii? Okazał się nieposłuszny, zaszkodził resortowi, który był jego bóstwem?
Możliwie, że ks. Jerzego znienawidził - ale wtedy kiedy zwalono na niego całą winę i uczyniono kozłem ofiarnym? Była to więc nienawiść na rozkaz, na pokaz, czy wzbudzona post factum? Klasycznym przykładem nienawiści na rozkaz była nienawiść obywateli ZSRR do Hitlera w latach 1933-39, miłość w latach 1939-41 i znów nienawiść w latach 1941-45. To, co później nazywano Chruszczowowskim gniewem: który jak za dotknięciem różdżki zdejmował but i walił w mównicę w ONZ, by zastraszyć Zachód i chwilę potem był przyjazny. Zaryzykuję stwierdzenie, że prawdziwa, sataniczna nienawiść do ks. Jerzego wywyższałaby Piotrowskiego, doświadczenie jej zaszczytnie by go wyróżniało, wobec tej zbrodni dokonanej na zimno.
Zwierzchnicy, rozkazodawcy, a potem oskarżyciele Piotrowskiego i innych przypisali im sprzeczne ze sobą motywy na użytek procesu toruńskiego, a jak się miało okazać, także przeniosło się to po latach na pochodny - warszawski. Jeśli bowiem wybuch zbiorowego szału nienawiści, psychozy, patologicznego gniewu ogarnął Piotrowskiego, Chmielewskiego, Pękalę i Pietruszkę, a potem - jak się okazuje - także Ciastonia i Płatka (rozdzielonych osobnym procesem od ich kolegi Pietruszki, rzuconego na ofiarę jako pierwszego, jak dawniej z sań na pożarcie wilkom zrzucało się najpierw służących) - to jak pogodzić z tym niekontrolowanym wybuchem uczuć - jednoczesne planowanie i wykonanie zakrojonej na wielką skalę prowokacji przeciw władzom wojskowym PRL? W jej wyniku Kościół miałby wywołać zamieszki, może nawet rodzaj powstania, które doprowadziłoby do obalenia komunistycznych generałów. Miałby za tym stać gen. Milewski powiązany z KGB, zaniepokojony napływem i wszechwładzą w MSW "zielonych" generałów, działających z nadania radzieckiego wywiadu wojskowego (GRU)?
Było jasne dla wszystkich od początku, że nic się nie stanie. Właśnie pogrzeb Grzegorza Przemyka był tu miarodajną wskazówką. Nikt nie mógł liczyć na to, że Kościół wystawi na niebezpieczeństwo masowej zagłady część społeczeństwa Warszawy, które spotkałby los górników z kopalni "Wujek", czy demonstrantów kopalni miedzi w Lubinie. Nim wyruszył kondukt z trumną Grzegorza Przemyka, ksiądz prałat Teofil Bogucki, proboszcz parafii św. St. Kostki ogłosił, że każdy, kto będzie wznosił okrzyki czy rozwinie transparenty, będzie uznany za prowokatora. Wszystkie wydarzenia, w których uczestniczył Kościół (w tym pielgrzymki Jana Pawła II) wskazywały, że Kościół nie da się sprowokować, że uznał, iż lepiej, by naród polski jednostronnie się rozbroił, walczył o niepodległość i swoje prawa innymi metodami, niż walki uliczne. Gdyby ten motyw traktowano poważnie, przedmiotem procesu przeciw Piotrowskiemu i innym byłaby zdrada główna, przestępstwo przeciw ustrojowi, pewnie i szpiegostwo, a proces byłby tajny.
Oba procesy generałów - toruński i warszawski - utopione zostały w bezmiarze bezsensu. Nie udowodniono nikomu z sześciu oskarżonych, że działali w zamiarze pozbawienia życia ks. Jerzego. Dla oskarżonych tak zredagowane oskarżenie było i jest wygodne i bezpieczne. Sądzono ich za winę niepopełnioną, chroniąc od odpowiedzialności za zbrodnię, której byli winni. Rzeczywisty bowiem rozkaz, jaki padł, był sformułowany inaczej. Ze strzępów wyjaśnień na procesie toruńskim, procesu generałów Ciastonia i Płatka oraz z odprysków wyznań w szeregu wywiadów, których udzielił Grzegorz Piotrowski, można złożyć - jak by to określił Wańkowicz - jak mozaikę pewien obraz.
Grzegorz Piotrowski twierdzi, że przed przeniesieniem do centrali, gdy pracował w Wydziale IV w Łodzi, pozyskiwał dla współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa proboszczów okolicznych parafii. Wkurzało mnie, że moje możliwości kończyły się na poziomie proboszcza. Biskupi byli zastrzeżeni dla Departamentu IV w Warszawie. Pamiętam, mieliśmy jak na talerzu człowieka Kurii. Czekaliśmy na człowieka z centrali. Spaprali robotę. Przysłali nieudacznika.
Trudno to przyjąć za prawdę. Rzekomo nieudolny pracownik z MSW mógł natrafić na opór duchownego, który nie poddał się szantażowi czy groźbom. Sądząc po tym, jakich metod używał Piotrowski, musiał on mieć za złe zbyt delikatne obejście się z dostojnikiem kościelnym. Piotrowski uważał, że na wyselekcjonowanych przez siebie księży zdobywał wpływ - choć nie twierdzi, że pozyskał ich dla współpracy - przez załatwianie cementu na budowę kościoła.
Przymykało się oczy na różne rzeczy przywożone do kraju i wywożone..
W państwie przemocy prawie każde samodzielne działanie było zagrożone represjami. Fakt, że w drugiej połowie XX wieku duchowny musiał być wdzięczny oficerowi tajnej policji politycznej, zajmującemu się walką z duchowieństwem, że mógł kupić za wielkie sumy cement potrzebny do budowy świątyni, a ów oficer opowiada o tym jako o czymś zwyczajnym, mówi o szczególnej perspektywie, w jakiej Piotrowski widział otaczający go świat.
Zacząłem służbę w departamencie (do walki z Kościołem katolickim - przyp. KK) od czytania cudzych listów - chełpi się bez cienia wstydu Piotrowski - tropienia myśli, najbardziej prywatnych zachowań. Jaki jesteś prywatnie - jaki jesteś, gdy stoisz przed ludźmi w sutannie. Wiem, że byli szlachetni kapłani, ale ci mnie nie interesowali. W czasie szkolenia poznawaliśmy te właśnie negatywne przykłady.
Przestępca, czytając cudze listy, potępia ich autorów. Czy naprawdę zawierzali swoje najskrytsze uczucia, myśli, zwątpienia poczcie PRL - a za tym Piotrowskiemu - skoro wszyscy wiedzieli, że listy duchowieństwa poddane były prelustracji? A jednak to właśnie w listach ks. Jerzego znajdowały się ostrzeżenia, które Piotrowski - obejmując "sprawę Popiełuszki", czytając stosy jego listów - powinien zauważyć i zrozumieć, że sprawa nie będzie łatwa. Ks. Jerzy nie tylko nie ufał poczcie, zwanej polską, ale właśnie w listach, o których wiedział, że są cenzurowane, pisał o tym, że są cenzurowane. Ironizował:...tajemnica korespondencji w naszej kochanej Ojczyźnie nie jest zachowana, o czym świadczą listy, które w czasie drogi zmieniają adresata i trafiają do niewłaściwych rąk.
Mnie autentycznie oburzała ta podwójność zachowań, ta obłuda - podkreśla Piotrowski. To już początek uzasadniania zbrodni: że działał w afekcie. Skąd to słówko "autentycznie". Czyżby podejrzewał siebie, że nie potrafi się oburzać w sposób naturalny, tylko na zawołanie, gdy jest mu owo oburzenie narzucone, nakazane? Dostarczono funkcjonariuszowi motywacji, gdy było nią tylko poczucie zagrożenia - księża podważają ustrój, który oficerowi SB zapewnia dobrobyt.
Jedną z cech totalitaryzmów, hitlerowskiego i stalinowskiego (i poststalinowskiego) było umniejszanie wrogów i przecenianie własnej potęgi, co prowadziło do niedoceniania przeciwnika, i ostatecznie przerodziło się w klęskę Niemiec i przegraną Rosji w zimnej wojnie. W dodatku łączyło się to z dezinformowaniem drugiej strony w kierunku wyolbrzymiania własnej potęgi, co prowadzi do samoindoktrynacji, samointoksykacji. Aparat bezpieczeństwa nastawiony był na zbieranie informacji o słabościach charakteru, wykroczeniach, przestępstwach tak zwanych obiektów zainteresowania lub śliczniej: "figurantów".
Z zebranego przeze mnie materiału na ten temat wynika, że w czasie przesłuchań np. przypadkowo zatrzymanych osób, które znały kogoś będącego przedmiotem zainteresowania, lub nawet nie, ale mogły zetknąć się z plotkami na jego temat, pytano: "czy jest homoseksualistą lub biseksualistą?". "Czy korzysta z usług prostytutek?". "Jest alkoholikiem?". "Czy wdaje się w awantury pod wpływem alkoholu?". "Czy prowadzi samochód pod wpływem alkoholu?". "Czy używa narkotyków?". "Jaka jest jego sytuacja materialna?". "Zła?". "A może odwrotnie, ma dużo pieniędzy nie wiadomo skąd?".
Obraz, jaki tworzy się z tego negatywu stworzonego przez pytania stawiane autorytarnie tajnej policji, rodzi pogardę i lekceważenie.
Dla Piotrowskiego "sprawą życia", niezwykłą szansą, nadzieją na oszałamiającą karierę było jednak nie szpiegowanie Episkopatu, kardynałów i biskupów, purpuratów, ale sprawa szeregowego księdza w zwykłej czarnej sutannie. Był to ktoś na miarę ambicji Piotrowskiego, kapitana, który dowodził pułkownikami, zarazem u człowieka wychowanego w kulcie władzy, stopni służbowych - sam widział siebie w mundurze generalskim - ks. Jerzy miał zbyt niski stopień służbowy, był kimś, kto miał niewspółmierne małe znaczenie w stosunku do rangi Piotrowskiego.
W wyszkoleniu Piotrowskiego, w jego aparacie pojęć Kościół był instytucją świecką, czymś w rodzaju międzynarodowego biura szpiegowsko-terrorystycznego, a ks. Jerzy nie był księdzem, ba, jako kapłan był czymś mniej niż "obywatelem Popiełuszką", czy "panem Popiełuszką", był "Popiełuszką", chłopaczyną ze wsi, który cierpi na rodzaj manii wielkości, chcąc zrobić karierę na zwalczaniu najwyższego tworu, jaki wydała ludzkość - socjalizmu realnego. Ks. Jerzy wydał się zbyt mały, by Piotrowski nienawidził go. On go drażnił. Dotychczasową nieugiętą postawę w śledztwach toczonych przeciw niemu uważał Piotrowski za przejaw swojej bezkarności, buty księdza, za którym stoi potęga znienawidzonego przez Piotrowskiego Kościoła i Papieża. Uważał się za wielce wykształconego - był inżynierem elektronikiem i przeszedł wiele szkół policyjnych. Teolog w jego oczach nie miał żadnego wykształcenia. Przekonany, że Boga nie ma, Piotrowski uważa, naukę nauczania o Bogu za kłamstwo, w dodatku odciągającą od budownictwa socjalizmu. Tworząc portret psychologiczny "osoby zainteresowania", "figuranta", ciągle przykładali własne miary do ks. Jerzego. Łagodność, wyrozumiałość, ustępliwość, a przede wszystkim dobroć ks. Jerzego brano za słabość. Wynoszenie gorącej kawy funkcjonariuszom, którzy śledzili ks. Jerzego, było rozumiane zarówno jako bezczelność, policzek wobec tajnych służb, jak i próbę złagodzenia ich nastawienia, udobruchania ich. W zestawieniu z ostrością, a nawet gwałtownością jego kazań, huraganem który uderzał z kazalnicy nad tłumem, jego cierpliwe i uprzejme znoszenie prześladowań brano za fakt wskazujący, że ks. Jerzy tylko woła głośno, a w rzeczywistości jest słaby i bojaźliwy. Mylili bowiem u Piotra Skargi naszych czasów ostrożność męczennika, który nie chce prowokować swojego męczeństwa, ani swoich oprawców - z trwożliwością. A ta cecha wiązała się w wyobrażeniu funkcjonariusza SB z bezsiłą. Piotrowski sam będąc tchórzem i dążąc do nieustannego zapewnienia sobie przewagi we wszystkich dziedzinach, uświadamiał sobie z dumą (do czego się przyznawał) swoją ogromną siłę fizyczną.
Trudno wyobrazić sobie skrajniejsze przeciwieństwo. Gdy stanął na szosie toruńskiej naprzeciw ks. Jerzego, niskiego, chudego i słabowitego - on, olbrzym, wyćwiczony w walkach wręcz, w zadawaniu ciosów, uzbrojony w broń palną - a był dobrym strzelcem - pałki, skarpety z piachem, mający pod swoimi rozkazami dwu ludzi absolutnie oddanych, posłusznych jak psy, gotowych patrząc mu wiernie w oczy dokonać każdej zbrodni, każdego okrucieństwa - stał się uosobieniem materialnej, ziemskiej potęgi, naprzeciw ks. Jerzego. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że stoi wobec ucieleśnienia siły ducha. Stopień bezbronności, bezradności samotnego ks. Jerzego (Chrostowski zniknął) był trudny do wyobrażenia, w kontraście z rozmodlonymi tłumami, które właśnie opuścił. Piotrowski wiedział, jak ludzie odcięci od świata, bliskich, pod wpływem bicia i tortur się zmieniają, jak pokornieją. A Piotrowski był mistrzem w zadawaniu bólu. Kto wierzy w oficjalnie podawany w procesie toruńskim i procesie generałów przebieg wydarzeń sądzi, że ks. Jerzy będąc w bagażniku musiał usłyszeć, że Chrostowski uciekł, uwierzyć, że sprowadzi pomoc, ratunek. To, według moich badań nie było mu dane. Przeciwnie: trzej napastnicy po pozbyciu się Chrostowskiego, przybyli tam, gdzie trzymali ks. Jerzego do dziś nieznani sprawcy, pomocnicy, niżej lub wyżej stojący od Piotrowskiego. Ks. Jerzy musiał brać pod uwagę, że Chrostowski został zabity. Jeśli pytał oprawców, co z Chrostowskim, mogli dać odpowiedź dowolną, ale taką, która musiała przygnębić ks. Jerzego, przerazić. Może przedstawili tak sprawę, że Chrostowski jest ich zakładnikiem i od postawy ks. Jerzego zależy jego życie.
Przesłanki do traktowania ks. Jerzego jako kogoś słabego - choćby fizycznie - wynikały z materiałów, jakie zebrał wywiad wojskowy (podległy GRU) w czasie jego służby w jednostce wojskowej stworzonej specjalnie do prześladowania rekrutów z seminariów duchownych. Jednostka karna, taka, jakie tworzono w Armii Czerwonej dla elementów podejrzanych politycznie, przestępców czy dezerterów, zwana była "czarni". Ks. Jerzy, skarżył się wielekroć na okrucieństwo, pozorną bezmyślność, z jaką traktowano przyszłych księży. Tam tworzono pierwsze charakterystyki i zapewne próbowano werbunku. W jednym z listów ks. Jerzy skarżył się na uczucie osamotnienia, gdy człowiekowi wydaje się, że został sam, opuszczony przez wszystkich. (...) Dowódcy starają się nas wykończyć fizycznie i psychicznie, żebyśmy (...) byli niezdolni do pracy w swoim kierunku... czyli w kapłaństwie.
Służba Bezpieczeństwa interesowała się stanem zdrowia ks. Jerzego. Jest to tradycja rosyjskich, a potem radzieckich służb inwigilacyjnych. Spis chorób, operacji, słabości - wśród nich choroba tarczycy, przebyta operacja, w czasie której był w klinicznej śmierci z powodu krwotoku, jaki wywołała niska krzepliwość krwi na pograniczu hemofilii - musiały nasuwać myśl, że ks. Jerzy będzie się bał nawet lekkiego uderzenia, które mogłoby go zranić.
Męczeństwo ks. Jerzego powiązane jest wszystkimi elementami z zamachem na życie Jana Pawła II; gdyby był udany - ks. Jerzy żyłby. Ta dziwna wymiana, mająca początek w rozpaczy ks. Jerzego po zamachu i poczuciu winy, że wielki papież, a nie jakiś skromny ksiądz, jak on, padł ofiarą zamachu. Warto się zastanowić, dlaczego Ojciec Święty uszedł żywy, a także dlaczego zostało ocalone życie zamachowca Agcy, który w dodatku, gdy został złapany powiedział, kim byli jego mocodawcy.
Element nie brany w rachubę w obliczeniach KGB i Andropowa, nieoczekiwany, niewyobrażalny, nieprawdopodobny - zda się niemożliwy - nie dający się sklasyfikować, a więc powiedzmy otwarcie - nadprzyrodzony, zaważył nad losem papieża, Agcy i zmienił bieg wydarzeń. Przygotowujący zamach fachowcy nie odróżniali bowiem tłumu, przypadkowego zgromadzenia gapiów czy wiecowników od zgromadzenia wiernych. Gdy padają strzały, tłum rozbiega się w popłochu na wszystkie strony. Rozproszenie się tłumu miało umożliwić ucieczkę Agcy, a potem zlikwidowanie go przez mężczyzn, którzy przyczajeni, skuleni uciekali z miejsca zamachu. Tymczasem zakonnica, siostra Letycja, chwyciła Agcę za ramię i uwiesiwszy się na nim całym ciężarem unieruchomiła je wraz z ciężkim browningiem. Czwarty strzał do papieża nie został oddany. Niepewny rezultatu, Agca strzelałby w głowę, gdyż ciało, już zgięte w pół, było przesłonięte przez tych, którzy pierwsi rzucili się na ratunek. W dodatku Agca nie mógł ruszyć się z miejsca. Dlaczego nie zastrzelił siostry Letycji? Czemu poddał się jej woli, bezwiednie zyskując życie?
Piotrowski stworzył jeszcze jedną analogię: bo na Agcę właśnie pozował w wywiadach, których udzielał, podobnie starając się zwracać uwagę opinii publicznej, podobnie uważając Agcę i siebie za "kozły ofiarne", jak on nie chcąc mieszać rodziny do sprawy. Rzeczywista jednak, najgłębsza więź polega na identycznym załamaniu planów i rachunków KGB-GRU z powodu niewzięcia pod uwagę owego tajemniczego momentu, gdy siły duchowe się materializują. Idealnie zaplanowane, obie sprawy skończyły się fiaskiem KGB-GRU.
Klęska komunistów w obu tych sprawach wynikła bezpośrednio z błędnej ideologii, każącej widzieć im w Kościele katolickim wyłącznie siłę świecką, doczesną. Nazywają go "aparatem Watykanu", modły i homilie - "kampanią propagandową", religię - "ideologią" lub wręcz używają słownictwa militarnego. Działania Kościoła według wysokich oficerów KGB-GRU "to taktyka", "operatywne lub strategiczne plany", "demonstracja siły", "dominująca pozycja" na danym terenie albo: "sieć wywiadowcza Rzymu". Daje o sobie znać kompleks niższości Stalina, który pytał o "dywizje papieża", a cel religii utożsamiał z własnymi celami podboju świata. Religia ateizmu, której teologami, arcykapłanami, a zarazem czczonymi bożkami byli przywódcy komunistyczni zakładała, że życie jest najwyższym dobrem jakie ma człowiek. Jak się okaże, Piotrowski stanął wobec podobnego problemu co Frietsch w chwili, gdy zaskoczyła go prośba św. Maksymiliana, by jego przeznaczył do bunkra głodowego na miejsce Gajowniczka. Ofiarowanie życia za życie nie było przewidziane w pragmatyce służbowej SS, ale usłuchanie więźnia przez SS-mana było jedynym przypadkiem w historii obozów zagłady.
Celem porwania ks. Jerzego było dosięgnięcie Jana Pawła II. Watykan był obiektem zainteresowania Moskwy od zawsze, ale od czasu zdobycia w latach 1939-45 Litwy, Polski, Węgier, Słowacji - krajów katolickich, a również Czech i NRD, gdzie katolicy też byli liczni, nasilił się obłędny lęk, by katolicyzm nie przeniknął do ZSRR. Wszystko to postawiło przed radziecką Rosją zadanie dokładniejszej infiltracji Watykanu. Przedziwną drogę odbyły zeszyty zapisywane przez tajną informatorkę ps. "Ptaszyńska", podstawioną prymasowi kard. Stefanowi Wyszyńskiemu na czas jego internowania. Dzięki niej mamy zapis słów ks. kardynała mówiący, jak wcześnie te infiltracje zostały zauważone:
Pokazując na zdjęciu gmach (kard. Wyszyński) polskiego Hospicjum dodał, że po drugiej stronie bardzo wąskiej ulicy mieści się polski urząd bezpieczeństwa. Jego okna wychodzą na wprost okien Hospicjum. Tam zawsze ktoś siedzi i obserwuje, co się dzieje w domu arcybiskupim. Wyraziłam - pisze "Ptaszyńska" - najwyższe zdziwienie, że i tam znajdują się "ubecy", ale Kapelan zapewniał mnie, że "oni" są wszędzie i wszędzie mają "swoich" - pisała w meldunku z dnia 27 maja 1954 roku.
Piotrowski w rozmowie z Tadeuszem Fredro-Bonieckim jedyny raz zbliża się niebezpiecznie do prawdy, dając zaszyfrowany, tajemny znak, który nie został odczytany. Bezpośrednio po wyborze Karola Wojtyły na papieża: Podjęto gwałtowne poszukiwania wszystkich, którzy mieli lub mogą mieć kontakt z kardynałem Wojtyłą - papieżem. Szukano też wśród ludzi, którzy byli, są lub może będą w kontakcie z otoczeniem papieża. Obowiązywało hasło: rzucić wszystko i rozpracowywać tylko te osoby. Wiadomo było, że rozpocznie się ruch księży między Polską a Watykanem, szukano więc i na tej drodze. Prowadzono szczegółowe analizy ewentualnych kandydatów na wyjazd do pracy w Watykanie.
Piotrowski mówi Fredro-Bonieckiemu wprost, brutalnie o próbie pozyskania na agenta jego brata, powszechnie znanego polskiego księdza w Rzymie, ks. Bonieckiego, jakby chcąc sprowokować Tadeusza Fredro-Bonieckiego do zadania kluczowego pytania.
Zajmowaliśmy się też tymi, którzy już pracowali w Watykanie i przyjeżdżali do kraju (...) Takie podejścia były też robione wobec pana brata. Pytanie, jaki był cel zwerbowania księdza Bonieckiego i o jaką osobę chodziło - kogo miałby inwigilować w Rzymie i w jaki sposób - nie pada.
Papież żył i nadarzała się okazja, by w bezpośrednim jego kręgu umieścić agenta najwyższej wagi.
Od jakiego momentu, w jaki sposób rozmówcy Kościoła (gen. Kiszczak) zaczęli sugerować polubowne załatwienie sprawy ks. Jerzego przez wysłanie go do Rzymu na studia? Właśnie gen. Kiszczak najmocniej ukazuje nam bezsens wersji Procesu Toruńskiego, "porwania dla porwania", zamierzonego - tylko - zabójstwa ks. Jerzego, gdy wyraża zdumienie:
Na około dwa tygodnie przed uprowadzeniem, zostałem poinformowany przez arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego, że Popiełuszko (!) w najbliższym czasie wyjedzie na studia do Watykanu. O fakcie tym poinformowałem zainteresowanych podwładnych, uznając, że ten kłopot mamy z głowy, dlatego szczególnie byłem zaskoczony (!) jego uprowadzeniem 19 października 1984 roku i początkowo przez myśl mi nie przeszło (!), że sprawcami mogą być funkcjonariusze MSW, bo i po co, kiedy sprawa już jest nieaktualna?
Tak równie bezsensowne działania, urągające wymogom służby, potrzebom PRL, trudno by sobie wyobrazić. Po co porwano księdza Jerzego, skoro już był nieszkodliwy, i do tego ukarany de facto kościelnym nakazem opuszczenia parafii św. Kostki w Warszawie, co równało się dezaprobacie dla jego działalności i co powinno było w pełni satysfakcjonować władze? Mnie nie dziwi zdziwienie najlepiej poinformowanego, po rezydencie KGB w Polsce gen. Pawłowie, człowieka w PRL. Musi je okazywać nawet w nadmiarze. Ponieważ przesłuchania, proces, wyrok na ks. Jerzym, podrzucanie mu do mieszkania materiałów wybuchowych, ulotek, gigantyczna akcja propagandowa wymierzona przeciwko niemu nie dały rezultatów, teraz kiedy jest bardzo mało czasu do jego wyjazdu do Rzymu, powracanie do tamtych środków nie ma sensu. Zostaje więc wybrane 1. Porwanie. 2. Tortury. 3. Grożenie śmiercią i to w taki sposób, by umęczony człowiek wiedział, że prześladowcy gotowi są go zabić (dobić) jeśli ich plany zawiodą.
Gdyby ks. Jerzy w jakimś momencie tortur zgodził się podpisać zobowiązanie do współpracy, jak wytłumaczono by jego rany, stan zdrowia? Skoro już by dla nich pracował, musiałby potwierdzić każdą - być może przygotowaną z góry - wersję. Np. że porwało go podziemie Solidarności lub "nie zidentyfikowana grupa" i dokonało na nim masakry, w dodatku stwarzając pozory (podrzucenie milicyjnego orzełka), że został zatrzymany przez władze. Z rąk oprawców, pobitego, wyswobodzili go oficerowie SB.
Od roku 1991 starałem się zwrócić uwagę opinii publicznej na wyniki moich dociekań (m.n. udzieliłem wywiadów "Expressowi Wieczornemu", "Kurierowi Polskiemu", opublikowałem szkic na ten temat w "Kinie") - bezskutecznie. Moimi twierdzeniami zainteresował się tylko płk Henryk Piecuch, autor popularnych książek z najnowszej - jak ją nazywa - "Tajnej historii Polski". Odwiedził mnie i zaproponował transakcję polegającą na wymianie informacji. Nawiązawszy do tego, że zajmuję się także zbrodnią na Żydach, popełnioną w 1946 r. w Kielcach, zaproponował mi tajne, cenne dane o tym wydarzeniu w zamian za podanie, na jakich materiałach opierałem się i skąd je czerpałem w sprawie ks. Jerzego. I tylko Henryk Piecuch nawiązał do moich twierdzeń, wypytując w swojej książce Gen. Jaruzelski tego nie powie gen. dyw. Pożogę o sprawę ks. Jerzego.
Choć generał zaznacza, że do czasu morderstwa nie był ks. Jerzym zainteresowany, potwierdza moje tezy:
Gen. dyw. Władysław Pożoga: Nie chciano zabić. Księdza usiłowano zwerbować lub nastraszyć. Więcej przemawia za zwerbowaniem niż straszeniem, choć pierwsze nie wyklucza drugiego. Jeśli prawdziwa jest informacja, że Popiełuszko miał być przeniesiony do Watykanu, straszenie nie miałoby sensu (...) Nie wykazują żadnego zainteresowania losem Chrostowskiego... Mordercy tego nie robią. Celowo zostawiają świadka, co może wskazywać, że los księdza nie był jeszcze przesądzony... Popiełuszko miał być przestraszony, zmuszony do przyjęcia propozycji prześladowców.
Teza, że chodziło o pozyskanie za wszelką cenę ks. Jerzego (nawet za cenę jego śmierci w wypadku nieudania się werbunku), świadczy nie tylko o ogromie przemocy i pogardy dla życia, jaka panowała pod rządami generałów w Polsce, ale także o wadze sprawy, rodzącej determinację. Teraz widzimy, jak wielka luka znajduje się w oskarżeniu przedstawionym na procesie toruńskim. Nikt nie wydał rozkazu porwania i zabicia ks. Jerzego, tylko rozkaz porwania go i wszystkimi dostępnymi środkami zmuszenia do zgody na współpracę, nawet jeśli tortury, przekroczywszy pewną granicę, przyniosą ks. Jerzemu śmierć.
Godzono się więc z góry z ewentualnym skutkiem śmiertelnym, ryzykując komplikacje, jakie potem nastąpiły; tak wielka byłaby wartość pozyskania na agenta ks. Jerzego. Jego męczeństwo jawi się nam w nowy sposób. Nie tylko jako wynikłe z ogólnych prześladowań wiary, ale także dla obrony swojej własnej czystości i świętości, obrony Kościoła przed wielkim niebezpieczeństwem, obrony papieża.
Dopiero teraz widzimy, jakiego znaczenia nabiera wrażenie, które odniósł Chrostowski, który powtarzał od pierwszej chwili, że ks. Jerzy został wyprowadzony do lasu; odczucie, któremu dawał wyraz od pierwszej chwili, aż nie przytłumiły go zeznania jedynych świadków morderstwa.
W kilku zeznaniach i dokumentach mówi się, że w akcji uczestniczyły dwa samochody. Gdy Chrostowski już miał nałożoną opaskę na oczy, księdza popchnięto w dukt leśny, gdzie czekał drugi wóz, wsadzono go do niego i powieziono w miejsce, gdzie miał być torturowany. Oczywiście nie była to ani ruchliwa szosa, ani parking widoczny ze wszystkich okien przepełnionego hotelu "Kosmos". Wytaczając Piotrowskiemu i innym procesy i fałszując wszystko, co było przedstawione sądowi i zaakceptowane przez sąd, nie zadano sobie trudu, by przedstawić fałszywych świadków, którzy widzieliby bicie księdza na szosie, na parkingu, tak ta wersja wydawała się spójna - a przede wszystkim nie wiadomo było, że nadejdą czasy, w których będzie ona mogła zostać podważona.
Miejsce, które wybrano na porwanie ks. Jerzego, nie jest tak obojętne, neutralne jak by się wydawało. Cytowany już ks. Nowakowski pierwszy natychmiast dokonał skojarzenia: w Toruniu to nie jest pierwsze porwanie... Odbyły się one według tego samego klucza: samochód, kajdanki, wyrzucenie... Po czym na pytanie mec. Jana Olszewskiego wyjaśnia: W lutym, w marcu i latem były w Toruniu porwania ludzi. Te osoby po ich uprowadzeniu szukały u mnie pomocy... Czemu porwania dokonano w tej podróży, na drodze pod Toruniem, a nie w czasie poprzednich, licznych podróży ks. Jerzego po kraju, gdzie były też lasy, zbiorniki wodne, głębokie rzeki?
Oba wydarzenia: zniknęcie ks. Jerzego i odnalezienie go, wydarzyły się w tym samym województwie - toruńskim. Osobliwe było to województwo, podobnie jak legnickie, bydgoskie i pilskie. Należało do bastionów militaryzmu komunistycznego, jako bezpośrednie zaplecze północno-zachodniej, najdalej wysuniętej flanki Paktu Warszawskiego, mającej naprzeciw siebie siły NATO w Niemczech Federalnych, a na swoim prawym skrzydle Morze Bałtyckie, a więc w pojęciu moskiewskich strategów zagrożonej z dwu stron. Musiały to być tereny najsilniej spacyfikowane. (Wybory prezydenckie 1995 r. potwierdziły wierność tych obszarów komunistom). Znajdują się tu jednostki i bazy LWP i służb wewnętrznych, poligony, osiedla, całe dzielnice z wojskowymi, gdzie panował większy niż gdzie indziej dobrobyt. Personel cieszył się przywilejami, rodziny wojskowe i milicyjne całymi pokoleniami służyły tu tzw. władzy ludowej, odziedziczywszy wysoki stopień zdyscyplinowania po niewoli pruskiej. Organizacje partyjne były tu potężne, opierając się na zmilitaryzowanych enklawach. Stąd w 1956 r. ruszyły (na zbuntowany Poznań, potem na Warszawę) najzaufańsze wojska, by rozprawić się z niepokojami, które nazwano potem "polskim październikiem".
W czasach, o których piszę, stworzono stałe połączenia lotnicze (co dzień lub parę razy dziennie) z Kwaterą Główną Armii Radzieckiej na terenach polskich w Legnicy. W ciągu 20 minut helikopter z najtajniejszymi dokumentami, których nie wolno było powierzyć nawet szyfrowanym i kodowanym sposobem przekazu, lub z oficerami przybywał jak tramwaj z Legnicy do Bydgoszczy lub Torunia. Tu odpór dany Solidarności był najsilniejszy. Tu zorganizowano tzw. prowokację bydgoską, po której Solidarność wycofała się ze strajku powszechnego, tracąc inicjatywę, przewagę i otwierając komunistom nadzieję, że stan wojenny da się narzucić. Był to teren pewny, jak określali go stratedzy komunistyczni. Stąd szczególnie silne prześladowania Solidarności podziemnej, które przejawiały się m.in. w nowej, szczególnej dla tego terenu technice zastraszania - w formie porwań.
Kidnaping od czasu porwania synka Lindberga, uznany za jedno z najniebezpieczniejszych i najbardziej odrażających przestępstw, stał się na tym terenie, gdzie komuniści mieli zaplecze, szczególnym wyzwaniem.
Istnieje cenne źródło - nie wydana książka Zbigniewa Branacha, mieszkającego w Toruniu, autora znakomitej i świetnie udokumentowanej analizy dotyczącej śmierci ks. Zycha. Tytuł roboczy książki o grupie OAS, znajdującej się w moim posiadaniu w maszynopisie brzmi - Sekcja Tajna. Początkowo rozszyfrowano ten skrót: Obronna Armia Socjalizmu lub Odrodzona Armia Socjalizmu, potem okazało się, że nazwa tajnej organizacji brzmi: Anty-Solidarność. Ponieważ już samo SB było tajną, nielegalną strukturą, zakonspirowaną przed społeczeństwem, spiskiem przeciw niemu, nasuwa się tu jedno z wyjaśnień ciągle nie rozszyfrowanych słów Piotrowskiego o "konspiracji w konspiracji".
Branach pisząc o działaniach tej organizacji używa swojskiego nazewnictwa - specgrupa, lub "szwadron śmierci" (południowoamerykańskie), naśladując skrótem francuski OAS, twierdzi, że oficerowie SB - OAS widzieli w Polsce kolonialny obszar Rosji - dla nich Polska to Algieria, która chce wyrwać się spod panowania kolonialistów. Sprzysiężenie to, obejmujące bliżej nie znaną liczbę osób - postawiono potem przed sądem sześciu oficerów SB - miało własną parareligię, filozofię, przypominającą sektę, o satanistycznej, antychrześcijańskiej symbolice. Jako motto swojego manifestu, rozrzucanego i podrzucanego w formie ulotki, OAS wybrał sobie cytat z Apokalipsy, w tłumaczeniu ks. Wujka. W nowym tłumaczeniu brzmi jaśniej ...i pokłon oddali Smokowi, bo władzę dał Bestii. Symboliczny dla tej grupy był rozdział nr 13 - data ogłoszenia stanu wojennego. Manifest datowany jest 4 marca 1984 r. Gra rozpoczęta. Będziemy uderzać wszędzie tam, gdzie nie jesteśmy oczekiwani (...) Strzeżcie się. Grupa Kierownicza OAS Regionu Pomorza i Kujaw.
Jak pisał w "Życiu Warszawy" dziesięć lat potem, w grudniu 1994 roku, Jerzy Morawski, Roman Bartoszcze oglądając telewizyjne relacje z procesu toruńskiego rozpoznał w Piotrowskim funkcjonariusza SB, który pojawił się, gdy odnaleziono w melioracyjnej studzience ciało jego brata. Piotrowski wyróżniał się wśród innych funkcjonariuszy wzrostem i elegancją. Był w krótkim brązowym kożuszku z białym kołnierzem. Zamordowanie Bartoszcze nie było pierwszym wyzywającym morderstwem tajnych komunistycznych służb, jakie zaczęły się w 1984 r. Wówczas pod Inowrocławiem, w Sławęcinie, grupa funkcjonariuszy porwała Janusza Krupskiego, działacza Solidarności z Torunia, przybyłego do Warszawy na kontakt z łączniczką (która potem okazała się agentką SB). Do mieszkania jego narzeczonej w Toruniu wtargnął na czele grupy funkcjonariusz - potężnie zbudowany mężczyzna w krótkim brązowym kożuszku z białym kołnierzem. W czasie transmisji z procesu o porwanie i zabójstwo ks. Jerzego, narzeczona i przyszli teściowie Krupskiego rozpoznali w Piotrowskim owego oficera, który kierował najściem.
Piotrowski często widywany był w Toruńskiem w latach 1982-84. W ośrodku w Okoninie spędzał sylwestra 1983/84. Tam widziano go, goszczącego w październiku, tuż przed porwaniem ks. Jerzego.
Sądzę, że w czasie tego pobytu, po którym wrócił do Warszawy, przygotował na miejscu (w terenie) wszystko na porwanie ks. Jerzego. Wybrał miejsce w woj. toruńskim, najkorzystniejsze na trasie, którą miał wracać ks. Jerzy. Toruńskie bowiem miało infrastrukturę, czy, mówiąc innym językiem, bazę niezbędną do tego typu porwania, jakie planowano.
Przez ostatnie półtora roku życia ksiądz Jerzy odbył kaznodziejskie pielgrzymki do Gdyni, Częstochowy, Suchowoli (woj. białostockie, miejsce rodzinne ks. Suchowolca zamordowanego po ks. Jerzym), jeździł do Gdańska, Zakopanego, Mistrzejowic (Krakowskie), i jeszcze raz do Gdańska. Dowiedziawszy się, że ks. Jerzy jest zaproszony do Bydgoszczy, jako miejsce porwania wybrano województwo toruńskie, przez które - jak musiano stwierdzić - przejeżdżał on w drodze także z Gdyni i Gdańska. Znano trasy księdza Jerzego, jego zwyczaje - jazdy najkrótszą drogą, bez unikania inwigilacji; przyjęto słusznie, że ks. Jerzy będzie wracał przez Toruń szosą E 16. Wiedziano, że będzie jechał prosto do Warszawy, gdyż dowiedziano się (prawdopodobnie z podsłuchu telefonicznego), że nazajutrz czeka ks. Jerzego msza św. w macierzystym kościele St. Kostki w Warszawie. Piotrowski, jak na ćwiczeniach w szkole NKWD, wybrał teren optymalny: zalesiony po obu stronach szosy, z duktem prowadzącym w głąb lasu, w niedużej odległości od ośrodków Okonin i Kijaszków, lub innych dotąd nam nie znanych. Może wszystkie czekały na przyjęcie szczególnie ważnego więźnia, by w ostatniej chwili Piotrowski miał możność wyboru?
To, że w ośrodku w Okoninie, na wschód od Torunia, spędzał noc sylwestrową, może być poszlaką, że w tymże Okoninie, pustym w sezonie zimowym, ks. Jerzy był więziony przez ostatnie dni swojego życia. Do Okonina trzeba przejechać przez Toruń - może nawet auto wiozące ks. Jerzego i konwojujące je auto Piotrowskiego z jego grupą przejeżdżały koło hotelu "Kosmos" (stąd późniejsza konfabulacja dotycząca nieprawdopodobnych scen pod tym hotelem). Z Torunia, bocznymi drogami, jeśli wybrano Okonin, przyjechano doń przez Chełmżę i Wąbrzeźno.
Być może na dukcie leśnym stała pomarańczowa nysa z napisem "Firma polonijna" o numerach rejestracyjnych ustalonych przez podziemną Solidarność w związku z innymi porwaniami, a zaczynających się od liter WLG oraz cyframi: "4 i 8". Ruszyła w głąb lasu, przejechała jego skrajem wracając do szosy ominąwszy po lewej stronie Wisły Toruń, a objazdem Bydgoszcz, znalazła się na drodze nr 81 do Piły. Jest to miejsce, które w potocznym języku nazywało się "trójkątem bermudzkim", między trzema twierdzami socjalistycznych sił policyjno-wojskowych. Od tej szosy wiedzie boczna droga ku małej miejscowości o nazwie Kijaszkowo. Znajdował się tam ośrodek wypoczynkowy zakładu Włókien Chemicznych "Elana", składający się z trzydziestu domków. Każdy miał swoją nazwę.
Zbigniew Branach ustalił na podstawie opowieści jednego "z toruńskich porwanych" - Hrynkiewicza, że domek, w którym go torturowano nazywał się "Ślimak", co musiało cieszyć dzieci spędzające latem wakacje w tym domku, nieświadome, że zadawano tam tortury. Czy jednak nie zachował się tam zapach moczu, potu, alkoholu i krwi?
O ośrodku w Okoninie, takim, jakim był wtedy, mamy mniej informacji. Natomiast o Kijaszkowie, dzięki Branachowi, mamy dokładne relacje. Sami funkcjonariusze nazywają podobne miejsca "ośrodkami tortur". Trudno je nawet sobie wyobrazić: połączenie lochów z al. Szucha z ośrodkiem wczasów pracowniczych.
Na podłodze - wykładzina bordo. Stał tapczan, lub rozłożona wersalka z pościelą, nie obleczoną (na której jednej z osób porwanych, kobiecie, pozwolono się na chwilę położyć). Jeden stół służył rozdzieleniu oficerów przesłuchących od osoby torturowanej, drugi był przewrócony i do niego przykuwano kajdankami więźniów. Okna szczelnie zasłonięte. Czy dla spotęgowania grozy, czy ze względów konspiracyjnych, przesłuchania prowadzono przy świecach. Gdy funkcjonariusze, mimo ciepłych kurtek, zaczynali marznąć, włączali elektryczne ogrzewanie. Kobietom przy przesłuchaniu towarzyszyła funkcjonariuszka umalowana tak, że wyglądało to na ucharakteryzowanie, w peruce.
Niektóre osoby porwane miały przez cały czas zawiązane oczy. Jednak gdy udało się zmusić ją do pisania, opaska bywała zdejmowana. Wtedy więzień dostrzegał naprzeciw siebie kilku mężczyzn, którzy na głowach mieli naciągnięte pończochy, rajstopy czy kominiarki. Marynarki, kurtki nienaturalnie powypychane, jak wywatowane bronią. Czasem dochodziły odgłosy z innego pomieszczenia. Muzyka, szum wody z kranu, zagłuszały krzyki.
Po kilku porwaniach władze podziemnej Solidarności toruńskiej zwróciły się do osób, z których porwaniem się liczono, by starały się ewentualnie w przyszłości usytuować jak najstaranniej bazę porywaczy i zapamiętać, jak najwięcej szczegółów. W ten sposób została zidentyfikowana nysa koloru pomarańczowego z częściowym oznaczeniem jej rejestracji.
W aucie znajdowało się na ogół trzech mężczyzn. Porywacze toruńscy wieźli ofiary z zawiązanymi oczyma; nieraz prymitywnie, tylko szalikiem. Porwani usiłowali zapamiętać liczbę zakrętów, którą samochód pokonywał, w którą stronę skręcał (po działaniu siły odśrodkowej), jakość nawierzchni, próbowali ustalić i zapamiętać czas trwania jazdy. To było najważniejsze, gdyż - gdyby mieli przeżyć - mogliby po promieniu wyznaczonym przez długość trasy wyodrębnić krąg, obszar, w którym potem szukaliby miejsca swojego uwięzienia i torturowania. Jazda asfaltową szosą na ogół trwała około pół godziny.
Istniał pewien rytuał czy pragmatyka służbowa, opracowana dla porwań. Nakazywała wykonanie czynności zmierzających do śmiertelnego zastraszenia ofiary. Pierwszy etap odbywał się w lesie. Padał rozkaz kopania sobie grobu. Ofiara musiała położyć się na ziemi, odmierzyć sobą długość mogiły, wyciągano z samochodu łopatę i porwany kopał. Towarzyszyły temu przekleństwa i ordynarne słowa, narzekania, że oficerowie SB marzną. Zdarzały się też żądania, by ofiara modliła się przed śmiercią.
Nasze możliwości są nieograniczone. Niczym! Pod żadnym względem. Nam wolno wszystko. Prawo nas nie obowiązuje. Na ciebie wydany jest wyrok śmierci. Czy to jest zgodne z prawem czy nie - nie ty będziesz decydować. W Polsce rocznie ginie bez wieści około dwustu osób - mówili oficerowie-porywacze.
Po wykopaniu dołu - tym, co przeżyli - kazano z powrotem wsiadać do samochodu. Zawiązywano oczy i znów trwała okołopółgodzinna jazda. Mijano jakąś bramę. Klucz od kłódki miał zwykle jeden z porywaczy. Czasem jednak wystarczyło oficerowi SB tylko pchnąć bramę, czekała otwarta na ich przyjazd. Po drodze był jakiś stopień czy pomost, próg - ofiara nic nie widząc, sądziła, że albo to są stopnie samochodu do przewozu więźniów, albo pomost nad jeziorem, skąd skuta będzie wrzucona do wody. Okazywało się to jednak wnętrzem domku letniskowego. Domek nie był ogrzany. Uruchamiano magnetofon. Rozlegał się głos kogoś bliskiego, tak, że porwany domyślał się, że i ta osoba jest w rękach porywaczy. Kobiety są pytane na okoliczność ciąży. Jeśliby tak, niech się zgodzi na wszystko, jeśli chce chronić nie narodzone dziecko.
Cele porywaczy można sprowadzić do kilku standardów. Chcieli wymusić nieformalne zeznanie o podziemnej Solidarności, zmusić do podpisania zgody na współpracę, lub zaangażować na wyższy jej stopień - zawodowej działalności szpiegowskiej. Groźby łączono z obietnicami. Tworzono kontrast miądzy śmiercią w męczarniach a niebotyczną karierą. W czasie porwań toruńskich, ofiarom proponowano popierane przez MSW wejście na wyżyny społeczeństwa w kraju, także pracę agenta na Zachodzie. Dawano czas na decyzję, oswajając z myślą o zdradzie - zarazem im dłużej porwanie trwało, tym malały nadzieje na interwencję z zewnątrz, na ratunek. Porywaczy nie obchodził upływ czasu, fakt, że czynione są poszukiwania. Ofiara wiedziała, że szukają jej ci sami, którzy ją porwali i jednym miejscem, do którego się na pewno nie zbliżą, przeczesując lasy, będzie ten leśny pawilon.
Propozycje często były skonstruowane w wyrafinowany sposób. Ofiara zaczynała przypuszczać, że podziemie jest przeniknięte agentami SB. Porywacze umiejętnie ujawniali, jak wiele wiedzą z najtajniejszych spraw podziemia. Twierdzili, że przez swoich agentów tam umieszczonych mogą wszystko. Porwanemu Antoniemu Mężydle zaproponowali, że uczynią go szefem toruńskiego podziemia opozycyjnego.
Groźby śmierci i obietnica kariery nie były czczymi przechwałkami (widzimy to po losach Romana Bartoszcze). I po karierach niektórych działaczy opozycji, którzy ostatnio ujawnili swoje związki z komunistami.
Ofiary - poza kobietami - były bite pięściami, ciosami karate, uderzeniami dłoni, po głowie i całym ciele. Były kopane, kosmykami wyrywano im włosy. Niektórym funkcjonariusze SB nakazywali zdjąć buty i bili po piętach. Zadawano ciosy w brzuch, kark, żebra, nerki i okolicę lędźwiową. Gdy porwani prosili o pozwolenie wyjścia do ustępu - odmawiano im. Bawiono się tym, że ofiara, bita, musi jednocześnie powstrzymywać oddawanie moczu. Jeśli doszło do zmoczenia się, triumf oficerów SB był ogromny: Nalał w pory. Zeszczał się, popuścił. Ale kultura! Nie wie, że to się robi w ustronnym miejscu - szydzili.
Rzecz zastanawiająca: w propagandzie przeciw ks. Jerzemu, prowadzonej przez tzw. agentów wpływu i trwającej do dziś (np. przez protesty przeciw zmianie nazwy ulicy na Żoliborzu) w latach 1984-1989 rozpuszczano "poufną informację", że ten Popiełuszko nawalił w pory (spodnie), co miało oznaczać, że się bał. W rzeczywistości mogło tak się stać pod wpływem tortur.
Od tej chwili przesłuchiwany zaczyna brzydzić się sam siebie, staje się dla siebie odrażający i zaczyna się godzić z obelgami płynącymi z ust porywacza. W końcu ofiary oddają mocz przy oprawcach do plastikowej miski. Jeśli pomieszczenie jest ogrzane, każą im siedzieć w zimowym ubranku. Jeśli jest zimno, rozbierają do koszuli. Mają syfon z wodą sodową, mają też butelkę ze zwykłą wodą. Nagle puszczają w twarz strumień wody z syfonu albo leją wodę z butelki na głowę i za kołnierz przesłuchiwanego. Wlewają wodę do miski z moczem i polewają ofiarę. Przy tym dają pić, lub nie. Sami piją cały czas wódkę z butelki, będąc pijani i udając jeszcze bardziej pijanych, bawią się bronią, repetując pistolet, odbezpieczają go, kierując jego lufę w stronę ofiary.
Czasem z sąsiedniego pokoju słychać było radio. Głos spikera dochodził jak z innego świata. Milionom nieświadomych, którzy słuchali tej samej fali, nie przychodziło na myśl, że w leśnym pawilonie informacja (podaje to Branach za Mężydłem): - Mamy dziś czwarty dzień marca. Imieniny Łucji i Kazimierza. Jest godzina 17.00, - jest bezcenną wiadomością o tym, jaki jest dzień i godzina, może ostatnia w ich życiu.
Czy ks. Jerzemu, jeśli był w takim miejscu, puszczano komunikaty o bezsensownych i beznadziejnych poszukiwaniach, które omijały właśnie ten pawilon, w którym się znajdował? Mógł przeżyć też "próbę generalną" śmierci: oprawcy przykuwają ręce ofiary do dwóch krzeseł i przystawiają do szyi miseczkę, do której pozwolili mu oddać mocz. Do tej miseczki wykrwawi się. Tędy będzie się lała krew po przecięciu tętnicy szyjnej. Wlewają mu do ust siłą wódkę, polewają alkoholem twarz, ubranie. Ofiara wie, że jej śmierć pójdzie na marne: mokra od moczu i alkoholu, cuchnąca, odrażająca, ofiara bójki pijackiej czy samobójstwa? Jej ciało zostanie porzucone w rowie lub na śmietniku.
Wiarygodny informator z Torunia twierdzi, że w dniu porwania ks. Jerzego od rana było wiadomo w Toruniu, że miejscowa SB miała uczestniczyć w ważnej akcji, wspomagać tajne przedsięwzięcie.
Prof. Jerzy Przystawa w analizie odrzuconej przez "Kulturę" paryską pisze, że sprzeczności i zagadkowe zachowanie się porywaczy zmusza go do postawienia hipotezy, iż komando Piotrowskiego oddało ks. Jerzego w ręce jakiejś innej grupy... Kto jeszcze brał udział w tej zbrodni?" - zastanawia się prof. Przystawa.
Czy byli nimi funkcjonariusze z Torunia czy osoby postawione wyżej w hierarchii od Piotrowskiego? Nie można wykluczyć, że mogli być i jedni, i drudzy. Czy, używając enigmatycznego określenia, obcokrajowcy? Czy powstała mieszana ekipa polsko-radziecka? Do tej kwestii wrócimy.
W tym momencie bowiem rozważania nad miejscem, gdzie ks. Jerzy był torturowany, i hipotezami, kto to robił, zaczynają być nierozdzielne.
Najbardziej śmiała teza: że ks. Jerzego torturowano w jednym z niezliczonych budynków MSW czy Ministerstwie Obrony Narodowej, lub w jednym z tzw. lokali kontaktowych, pozornie prywatnym lokalu znajdującym się w budynku mieszkalnym, zwykłym lub zarezerwowanym dla pracowników tajnych służb. Zgodnie z nią, ks. Jerzy został przerzucony helikopterem z lasu pod Toruniem do Warszawy.
Istnieje zeznanie świadka, który widział przy jednym z mokotowskich jeziorek trzech mężczyzn, którzy wrzucili czyjeś ciało do wody. Postura, wygląd trzech mężczyzn, ich współdziałanie zgadzałyby się z opisem komando Piotrowskiego. Było to jednej z nocy pomiędzy porwaniem a odnalezieniem księdza Jerzego. M.in. w zeznaniach Chmielewskiego na procesie toruńskim występuje Jeziorko Czerniakowskie. Chmielewski twierdzi, że wrzucili z mostku do wody spakowane do worka niepotrzebne już akcesoria, które im służyły lub miały służyć, choć nie były użyte przy porwaniu.
Chmielewski określa początkowo datę tego zacierania śladów jako "potem", ale po czym? W dalszej części zeznania "przypomina sobie", że było to w nocy z 21 na 22 października. Czy więc wrzucili tylko worek? Chmielewski przyznaje, że pojechali jeszcze dalej nad jeziorko.
Nocny świadek, który zgłosił się do "Expressu Wieczornego", widział nad jeziorkiem samochód. Poruszał się koło mostku wzdłuż brzegu jeziorka. Jechały w nim osoby, które wrzuciły to, co obserwator nazwał "ciałem ks. Jerzego".
Po "przechowaniu" w jeziorku zwłok, ci trzej lub inni wydobyliby je i przewieźli nad zalew na Wiśle koło Torunia i wrzucili tam? Istnieje też wersja, że po śmierci ks. Jerzy był przechowywany w jednej z kostnic znajdujących się pod kontrolą MSW w Warszawie.
Istnieje jednak trzecia, bardziej prawdopodobna, hipoteza, że ks. Jerzy po porwaniu był więziony w jednej z radzieckich jednostek na terenie woj. toruńskiego. Niektóre z nich, nadzorujące łączność w ramach Układu Warszawskiego, nie były liczne i choć zajmowały spore, wydzielone, odcięte murami i drutami kolczastymi obszary, nie rzucały się w oczy. Niektóre jednostki LWP na zewnątrz miały wartowników nie w mundurach wojskowych, ale straży przemysłowej. (Jedna z baz radzieckich pod Warszawą strzeżona była również przez wartowników ubranych w mundury straży przemysłowej).
Owe obszary były strategicznym labiryntem paktu. I tu występuje wątek helikoptera. Przypadkowi obserwatorzy skojarzyli dzień i czas porwania ks. Jerzego z lotami helikoptera nad obszarem na południe i zachód od Torunia. Mogło to być transportowanie ks. Jerzego, ale i mógł być nadzór z powietrza. W czasie innej wielkiej operacji komunistycznych służb specjalnych - morderstwie Żydów w Kielcach, nadzór, obserwacje czy dokumentowanie z powietrza było widoczne.
W polskiej prasie polemizowano, piętnowano i wyszydzano tę część obrony. Gdy gen. Kiszczak, czy osoba pozornie postronna, np. Róża Pietruszkowa, powoływali się na tzw. moskiewski trop w sprawie ks. Jerzego. Mówiło się, że chcą zrzucić winę na Rosjan i siebie wybielić. Ale to tylko pogarszałoby sytuację i ich winę, bo wchodzili w spisek przeciw własnemu państwu, którym kierowali, narodowi i obywatelom, których rzekomo byli współbraćmi. Było to trzy dni po porwaniu ks. Jerzego. Nikt nigdy nie chciał zbadać tego tropu.
Proces toruński był widowiskiem propagandowym. Nie określał winy Piotrowskiego i nie wymierzał kary. Bowiem nie było rozkazu "zabić księdza", jak to specjalnie w uproszczeniu przedstawiono, by kryć - skomplikowaną grę operacyjną. Nie wolno było jej ujawnić, gdyż miała być powtórzona lub powtarzana w stosunku do innych osób.
Na czym polegała wina rozkazodawców i wykonawców? Jak sformułowane były cele operacji, której kryptonimu nigdy nie podano? Przypadkowym i na pewno nieumyślnym komentarzem były nie zauważone prawie zeznania byłego pułkownika, Romualda Zajkowskiego, złożone na procesie generałów w dziewięć i pół roku po porwaniu ks. Jerzego. Opowiada on o aktach operacyjnych dotyczących ks.Jerzego Popiełuszki. Gdy na rozkaz gen. Kiszczaka płk Zajkowski zapoznał się z nimi, były tam stenogramy kazań (w kościele znajdował się funkcjonariusz ze stacją nadawczą krótkofalówki, której emisję odbierano w pobliskim budynku, nagrywano i stenografowano), rozmów telefonicznych ks. Jerzego, plany zalecające dalszą inwigilację jego osoby.- Nie było tam natomiast planu dotyczącego likwidacji duchownego - zeznał płk Zajkowski - a akta urywały się na trzy miesiące przed uprowadzeniem (...) Na podstawie tych akt nie można było stwierdzić kto porwał i zamordował księdza - zeznawał dalej, by postawić konkluzję: uprowadzenia i zamordowania księdza dokonała grupa doświadczonych pracowników, ale działała w sposób dyletancki.Skąd ta sprzeczność? Dlaczego obwinia się porywaczy o niefachowość, działanie nie skoordynowane, w pośpiechu, amoku? W dodatku - Zajkowski rzuca na Piotrowskiego obelgę: krytykuje jego profesjonalizm. Zajkowski zastanawia się - już w niby wolnej Polsce - komu najbardziej zależało na śmierci ks. Jerzego. Sugeruje, że opozycja, bo zyskiwała w ten sposób silny argument do walki z władzami.
Zniknięcie części akt mówi wszystko - rozkaz był. Jak więc brzmiał? Sprawa była tak wielkiej wagi, że polecenie porwania ks. Jerzego musiało przewidywać szereg wariantów przebiegu wydarzeń. Podobne plany są obecnie znane z innych spraw, do których uzyskano dostęp. Są punkty, podpunkty, przewidujące, jak postępować wobec najbardziej zaskakujących sytuacji. Posądzanie KGB i SB o to, że kazały zwyczajnie zabić księdza, zlikwidować go w przededniu wyjazdu do Rzymu, gdy jego sprawa była załatwiona, jest równoznaczne z utożsamianiem potężnej organizacji, doskonale wyszkolonej z gangiem małoletnich rabusiów. Tajne służby miały swój cel w porwaniu ks. Jerzego i przetrzymywaniu go w swoich rękach. Zabicie go było ostatecznością, wariantem najgorszym z możliwych
, stratą prawie równie wielką, jak dla Kościoła i pogrzebaniem nadziei porównywalnym do tego, jakie odczuwali wierni. Stąd może rys szczególnej bezwzględności wobec Piotrowskiego jego szefów - od chwili gdy Pietruszka, prawdopodobnie szef "wykonawców", zapytał rzeczowo, technicznym językiem tajnych służb komunistycznych, ale naznaczonym niepokojem: Czy Popiełuszko jest do odzyskania?
To fachowe pytanie oddaje stan rzeczy, trafia w sedno sprawy; najbardziej obciąża Pietruszkę. Stanowi zarazem domykającą poszlakę. Przy czym pytanie jest tu ważniejsze niż odpowiedź. Ten sposób porozumiewania się jest językiem przestępców. Mieści się w tym nie tylko bezgraniczna pogarda dla życia ludzkiego, wolności, ale niepokój, czy ważna praca nie została spaprana. Utracono szansę ogromnej wagi i ściągnięto sobie na głowę kłopot, jakim było uporanie się z wyjaśnieniem śmierci ks. Jerzego i stworzeniem fałszywej jej wersji, tak aby można było wmówić ją Kościołowi, wytrawnym prawnikom, lub zawrzeć z nimi umowę; to są prawdziwi winowajcy w oczach władz SB byli takimi, bo zepsuli robotę - i my ich ukarzemy, ale wy nie dociekajcie głębiej, nie dochodźcie za co.
W procesie toruńskim doszło do sytuacji, gdy występowała kara bez winy, a wina bez kary. Celowo bowiem sformułowano oskarżenie kłamliwe. Nikt nie byłby na tyle śmieszny i szalony, by porwawszy ks. Jerzego od razu go zabijać, bezcelowo, bezmyślnie, dlazabawy. Nawet gdyby był projekt jego likwidacji, to wiele mówiłby fakt, że nie zabito go, jak potem księży Niedzielaka, Suchowolca i Zycha, czy przedtem Pyjasa i jego kolegę, Bartoszcze albo Strzeleckiego - z marszu, gdy te osoby były na wolności i rozporządzały sobą. Ksiądz Jerzy został porwany, był w rękach "firmy" (resortu) i to odwraca sytuację o 1800. Porwanie go było absolutnie niepotrzebne, jeśli miałby być tylko zgładzony. Wystarczyłby snajper umiejscowiony w jednym z wynajętych dla celów operacyjnych mieszkań na ówczesnej ul. Stołecznej. Mógłby z dachu strzelić do księdza wygłaszającego homilię na balkonie w czasie Mszy św. za Ojczyznę.
Piotrowski na tyle, na ile mógł się bronić, wielekroć podkreślał, że śmierć ks. Jerzego była "błędem w sztuce" (jest to określenie neomarksistowskie zapożyczone z nauk medycznych, użyte ostatnio przez prezydenta
A. Kwaśniewskiego dla wyjaśnienia, czemu podał, że ma wyższe wykształcenie, nie posiadając go).
Nie było aż tak proste, prostackie. Zagadnienie zostało moim zdaniem postawione nie: "czy mamy zabić" - ale: "czy wolno nam zabić?". Rozkaz porwania ks. Jerzego był połączony ze zgodą na jego ewentualną śmierć. Było oczywiste, że ks. Jerzy - wynikło to z przesłuchań, którym poprzednio był poddany - nawet porwany, nie przestraszy się tak, by od razu zgodzić się na to, czego od niego porywacze żądają. W maltretowaniu ks. Jerzego doszło do punktu krytycznego. Pobity i poraniony człowiek dalej nie wyraża
zgody na to, czego od niego żądają.
Postawmy się w położeniu tajnych służb ZSRR i PRL. Z ich punktu widzenia lepiej, by ks. Jerzy zginął (odwrotnie niż twierdzono na procesie - nie spowodowało to zagrożeń dla władz komunistycznych i zostało potwierdzone w czasie spokojnego pogrzebu ks.Jerzego), niż gdyby ujrzano go żywym w ranach, potłuczonego. Ale i to władze by zniosły. Ksiądz dowiedziawszy się czego od niego żądają albo mógł na te żądania przystać, lub ponieść śmierć. Wszedł już w posiadanie tajemnicy: wie, czego żądają. Zna plany tajnych służb. Skoro nie zgodził się, jest - jak mówili gestapowcy Geheimnistraegerem - nosicielem tajemnicy, który jeśli nie został współpracownikiem tajnej policji, musiał zapłacić życiem. W owym "krytycznym momencie" został zmasakrowany ponad miarę. Wypuszczenie go na wolność w takim stanie bardziej zaszkodziłoby komunistom, niż zawikłana i w gruncie rzeczy nie wyjaśniona śmierć ofiary tortur.
Gdyby zgodził się na to, co mu proponowano w zamian za darowanie życia, musiałby od tej chwili współpracować z SB i zacząć od wyjaśniania przyczyn swojego poranienia, podtrzymywać wersję oficjalną: np. wzorowaną na wydarzeniu z udziałem Chrostowskiego: musiałby twierdzić, że wyskoczył w biegu z auta (powiedzmy, otworzywszy w biegu bagażnik, jak to rzekomo robił, gdy samochód się zatrzymywał) lub że np. uderzył go parokrotnie Chmielewski, a zakazał bicia Grzegorz Piotrowski, lub że Piotrowski i inni wyrwali go z rąk "terrorystów" z Solidarności. Czego żądano od księdza? Prawdopodobnie były co najmniej trzy żądania, postawione naraz, z tym, że wystarczyłoby, gdyby ks. Jerzy przystał tylko na jedno z nich i podpisał odpowiedni dokument, a zgodę na pozosta
łe wymuszono by na nim potem, mając ten dokument w rękach. 1. By znalazłszy się w Watykanie, prawdopodobnie jako pupil Jana Pawła II, w jego bliskim otoczeniu raz na miesiąc, w jakimś ustronnym kościele Rzymu spotykał się z rezydentem wywiadu PRL lub ZSRR, informował go ustanie lub pisemnie o zagadnieniach interesujących tajne służby. 2. By jako kapłan podziemnej Solidarności wydał znane sobie jej struktury i wprowadził do nich osobę (osoby) wskazane przez Piotrowskiego, który prawdopodobnie liczył na to, że będzie prowadził najważniejszego agenta komunistycznego od czasów V Komendy WiN. Chodziło nie o podziemie, które w części kontrolowały służby specjalne, prawie jawne, ale podziemie niepodległościowe, o którym wiemy niewiele (mamy nadzieję, że i SB,
i Informacja Wojskowa wiedziały równie mało - a ks. Jerzy był kapelanem tegoż właśnie podziemia, które komuniści podejrzewali o posiadanie broni, a także sum, które interesowały resort.
3. Może też był zastępczy program "minimum". Może chcieli, by ksiądz wydał oświadczenie potępiające swoją działalność, Solidarność i poparł np. PRON lub tworzył organizację księży "nawróconych" na współpracę z rządem komunistycznym, zawiesił Msze za Ojczyznę, lub starał się je poprowadzić jako modły za gen. Jaruzelskiego, WRON i PRON. Zgoda na śmierć ks. Jerzego oczywiście była wyrokiem śmierci na niego, ale warunkowym. Mogła być po wykonaniu go traktowana przez aktyw PZPR jako kara tajnych służb za podburzanie przeciw rządowi, czego nie chciano przeprowadzać oficjalnie, przez sąd, mimo iż znaleźliby się sędziowie, którzy wyrok wydaliby. Ale nie byłby to wyrok śmierci, a proces przeciw księdzu katolickiemu odkrywałby powinowactwo między stalinizmem a rządami stanu wojennego.
Wyroki śmierci w ustroju socjalistycznym wydawały często tajne służby. Na podstawie ujawnionych dotąd materiałów radzieckich z lat 1917-91 i polskich z lat 1944-56 możemy prześledzić ewolucję tajnego systemu sądowego służb specjalnych. W latach 1944-47 decyzje o likwidacji podejmowano na niskim szczeblu, na ogół niejednoosobowo, tylko w składzie (najniższy szczebel): pierwszy sekretarz Komitetu Powiatowego PPR, szef WUBP. Jeden z nich wydawał rozkaz wykonawcom. Na wyższym szczeblu - gdy chodziło o osobę bardziej znaną, uczestniczył czasem także doradca radziecki. Mord na polskich oficerach był osobistą decyzją J.W. Stalina. Potwierdziło ją swoimi podpisami Biuro Polityczne KC WKP(b). Czasem decyzje podejmowały całe egzekutywy KP PPR, choć na ogół było to tylko potwierdzenie i przyjęcie na siebie odpowiedzialności za rozkaz, który przyszedł z KW lub od szefa WU BP. Skrytobójstwa lat 1956-81 miały często podłoże nie w walce przeciw opozycji politycznej, ale w starciach frakcyjnych w PZPR i w walce o podział nielegalnych zysków. Absurdem jest twierdzenie, że Ciastoń i Płatek mieli tyle władzy, by mogli wydać rozkaz, który implikował branie pod uwagę śmierci ks. Jerzego. Czy na terenie Polski znajdowała się kompetentna osoba, która mogła podjąć decyzję o likwidacji tak ważnego i sławnego człowieka? Wątpię, czy zwracano się z tym do gen. armii W. Jaruzelskiego. W systemie dwuwładzy, jaka panowała w najważniejszych resortach KC, w całym systemie - decydowały tajne służby i nawet gen. Kiszczak mógł być tylko powiadomiony o tym, że ma udzielić pomocy w wykonaniu planu operacyjnego.
Proces toruński był widowiskiem propagandowym. Nie określał winy Piotrowskiego i nie wymierzał kary. Bowiem nie było rozkazu "zabić księdza", jak to specjalnie w uproszczeniu przedstawiono, by kryć - skomplikowaną grę operacyjną. Nie wolno było jej ujawnić, gdyż miała być powtórzona lub powtarzana w stosunku do innych osób.
Na czym polegała wina rozkazodawców i wykonawców? Jak sformułowane były cele operacji, której kryptonimu nigdy nie podano? Przypadkowym i na pewno nieumyślnym komentarzem były nie zauważone prawie zeznania byłego pułkownika, Romualda Zajkowskiego, złożone na procesie generałów w dziewięć i pół roku po porwaniu ks. Jerzego. Opowiada on o aktach operacyjnych dotyczących ks.Jerzego Popiełuszki. Gdy na rozkaz gen. Kiszczaka płk Zajkowski zapoznał się z nimi, były tam stenogramy kazań (w kościele znajdował się funkcjonariusz ze stacją nadawczą krótkofalówki, której emisję odbierano w pobliskim budynku, nagrywano i stenografowano), rozmów telefonicznych ks. Jerzego, plany zalecające dalszą inwigilację jego osoby.- Nie było tam natomiast planu dotyczącego likwidacji duchownego - zeznał płk Zajkowski - a akta urywały się na trzy miesiące przed uprowadzeniem (...) Na podstawie tych akt nie można było stwierdzić kto porwał i zamordował księdza - zeznawał dalej, by postawić konkluzję: uprowadzenia i zamordowania księdza dokonała grupa doświadczonych pracowników, ale działała w sposób dyletancki.Skąd ta sprzeczność? Dlaczego obwinia się porywaczy o niefachowość, działanie nie skoordynowane, w pośpiechu, amoku? W dodatku - Zajkowski rzuca na Piotrowskiego obelgę: krytykuje jego profesjonalizm. Zajkowski zastanawia się - już w niby wolnej Polsce - komu najbardziej zależało na śmierci ks. Jerzego. Sugeruje, że opozycja, bo zyskiwała w ten sposób silny argument do walki z władzami.
Zniknięcie części akt mówi wszystko - rozkaz był. Jak więc brzmiał? Sprawa była tak wielkiej wagi, że polecenie porwania ks. Jerzego musiało przewidywać szereg wariantów przebiegu wydarzeń. Podobne plany są obecnie znane z innych spraw, do których uzyskano dostęp. Są punkty, podpunkty, przewidujące, jak postępować wobec najbardziej zaskakujących sytuacji. Posądzanie KGB i SB o to, że kazały zwyczajnie zabić księdza, zlikwidować go w przededniu wyjazdu do Rzymu, gdy jego sprawa była załatwiona, jest równoznaczne z utożsamianiem potężnej organizacji, doskonale wyszkolonej z gangiem małoletnich rabusiów. Tajne służby miały swój cel w porwaniu ks. Jerzego i przetrzymywaniu go w swoich rękach. Zabicie go było ostatecznością, wariantem najgorszym z możliwych
, stratą prawie równie wielką, jak dla Kościoła i pogrzebaniem nadziei porównywalnym do tego, jakie odczuwali wierni. Stąd może rys szczególnej bezwzględności wobec Piotrowskiego jego szefów - od chwili gdy Pietruszka, prawdopodobnie szef "wykonawców", zapytał rzeczowo, technicznym językiem tajnych służb komunistycznych, ale naznaczonym niepokojem: Czy Popiełuszko jest do odzyskania?
To fachowe pytanie oddaje stan rzeczy, trafia w sedno sprawy; najbardziej obciąża Pietruszkę. Stanowi zarazem domykającą poszlakę. Przy czym pytanie jest tu ważniejsze niż odpowiedź. Ten sposób porozumiewania się jest językiem przestępców. Mieści się w tym nie tylko bezgraniczna pogarda dla życia ludzkiego, wolności, ale niepokój, czy ważna praca nie została spaprana. Utracono szansę ogromnej wagi i ściągnięto sobie na głowę kłopot, jakim było uporanie się z wyjaśnieniem śmierci ks. Jerzego i stworzeniem fałszywej jej wersji, tak aby można było wmówić ją Kościołowi, wytrawnym prawnikom, lub zawrzeć z nimi umowę; to są prawdziwi winowajcy w oczach władz SB byli takimi, bo zepsuli robotę - i my ich ukarzemy, ale wy nie dociekajcie głębiej, nie dochodźcie za co.
W procesie toruńskim doszło do sytuacji, gdy występowała kara bez winy, a wina bez kary. Celowo bowiem sformułowano oskarżenie kłamliwe. Nikt nie byłby na tyle śmieszny i szalony, by porwawszy ks. Jerzego od razu go zabijać, bezcelowo, bezmyślnie, dlazabawy. Nawet gdyby był projekt jego likwidacji, to wiele mówiłby fakt, że nie zabito go, jak potem księży Niedzielaka, Suchowolca i Zycha, czy przedtem Pyjasa i jego kolegę, Bartoszcze albo Strzeleckiego - z marszu, gdy te osoby były na wolności i rozporządzały sobą. Ksiądz Jerzy został porwany, był w rękach "firmy" (resortu) i to odwraca sytuację o 1800. Porwanie go było absolutnie niepotrzebne, jeśli miałby być tylko zgładzony. Wystarczyłby snajper umiejscowiony w jednym z wynajętych dla celów operacyjnych mieszkań na ówczesnej ul. Stołecznej. Mógłby z dachu strzelić do księdza wygłaszającego homilię na balkonie w czasie Mszy św. za Ojczyznę.
Piotrowski na tyle, na ile mógł się bronić, wielekroć podkreślał, że śmierć ks. Jerzego była "błędem w sztuce" (jest to określenie neomarksistowskie zapożyczone z nauk medycznych, użyte ostatnio przez prezydenta
A. Kwaśniewskiego dla wyjaśnienia, czemu podał, że ma wyższe wykształcenie, nie posiadając go).
Nie było aż tak proste, prostackie. Zagadnienie zostało moim zdaniem postawione nie: "czy mamy zabić" - ale: "czy wolno nam zabić?". Rozkaz porwania ks. Jerzego był połączony ze zgodą na jego ewentualną śmierć. Było oczywiste, że ks. Jerzy - wynikło to z przesłuchań, którym poprzednio był poddany - nawet porwany, nie przestraszy się tak, by od razu zgodzić się na to, czego od niego porywacze żądają. W maltretowaniu ks. Jerzego doszło do punktu krytycznego. Pobity i poraniony człowiek dalej nie wyraża
zgody na to, czego od niego żądają.
Postawmy się w położeniu tajnych służb ZSRR i PRL. Z ich punktu widzenia lepiej, by ks. Jerzy zginął (odwrotnie niż twierdzono na procesie - nie spowodowało to zagrożeń dla władz komunistycznych i zostało potwierdzone w czasie spokojnego pogrzebu ks.Jerzego), niż gdyby ujrzano go żywym w ranach, potłuczonego. Ale i to władze by zniosły. Ksiądz dowiedziawszy się czego od niego żądają albo mógł na te żądania przystać, lub ponieść śmierć. Wszedł już w posiadanie tajemnicy: wie, czego żądają. Zna plany tajnych służb. Skoro nie zgodził się, jest - jak mówili gestapowcy Geheimnistraegerem - nosicielem tajemnicy, który jeśli nie został współpracownikiem tajnej policji, musiał zapłacić życiem. W owym "krytycznym momencie" został zmasakrowany ponad miarę. Wypuszczenie go na wolność w takim stanie bardziej zaszkodziłoby komunistom, niż zawikłana i w gruncie rzeczy nie wyjaśniona śmierć ofiary tortur.
Gdyby zgodził się na to, co mu proponowano w zamian za darowanie życia, musiałby od tej chwili współpracować z SB i zacząć od wyjaśniania przyczyn swojego poranienia, podtrzymywać wersję oficjalną: np. wzorowaną na wydarzeniu z udziałem Chrostowskiego: musiałby twierdzić, że wyskoczył w biegu z auta (powiedzmy, otworzywszy w biegu bagażnik, jak to rzekomo robił, gdy samochód się zatrzymywał) lub że np. uderzył go parokrotnie Chmielewski, a zakazał bicia Grzegorz Piotrowski, lub że Piotrowski i inni wyrwali go z rąk "terrorystów" z Solidarności. Czego żądano od księdza? Prawdopodobnie były co najmniej trzy żądania, postawione naraz, z tym, że wystarczyłoby, gdyby ks. Jerzy przystał tylko na jedno z nich i podpisał odpowiedni dokument, a zgodę na pozosta
łe wymuszono by na nim potem, mając ten dokument w rękach. 1. By znalazłszy się w Watykanie, prawdopodobnie jako pupil Jana Pawła II, w jego bliskim otoczeniu raz na miesiąc, w jakimś ustronnym kościele Rzymu spotykał się z rezydentem wywiadu PRL lub ZSRR, informował go ustanie lub pisemnie o zagadnieniach interesujących tajne służby. 2. By jako kapłan podziemnej Solidarności wydał znane sobie jej struktury i wprowadził do nich osobę (osoby) wskazane przez Piotrowskiego, który prawdopodobnie liczył na to, że będzie prowadził najważniejszego agenta komunistycznego od czasów V Komendy WiN. Chodziło nie o podziemie, które w części kontrolowały służby specjalne, prawie jawne, ale podziemie niepodległościowe, o którym wiemy niewiele (mamy nadzieję, że i SB,
i Informacja Wojskowa wiedziały równie mało - a ks. Jerzy był kapelanem tegoż właśnie podziemia, które komuniści podejrzewali o posiadanie broni, a także sum, które interesowały resort.
3. Może też był zastępczy program "minimum". Może chcieli, by ksiądz wydał oświadczenie potępiające swoją działalność, Solidarność i poparł np. PRON lub tworzył organizację księży "nawróconych" na współpracę z rządem komunistycznym, zawiesił Msze za Ojczyznę, lub starał się je poprowadzić jako modły za gen. Jaruzelskiego, WRON i PRON. Zgoda na śmierć ks. Jerzego oczywiście była wyrokiem śmierci na niego, ale warunkowym. Mogła być po wykonaniu go traktowana przez aktyw PZPR jako kara tajnych służb za podburzanie przeciw rządowi, czego nie chciano przeprowadzać oficjalnie, przez sąd, mimo iż znaleźliby się sędziowie, którzy wyrok wydaliby. Ale nie byłby to wyrok śmierci, a proces przeciw księdzu katolickiemu odkrywałby powinowactwo między stalinizmem a rządami stanu wojennego.
Wyroki śmierci w ustroju socjalistycznym wydawały często tajne służby. Na podstawie ujawnionych dotąd materiałów radzieckich z lat 1917-91 i polskich z lat 1944-56 możemy prześledzić ewolucję tajnego systemu sądowego służb specjalnych. W latach 1944-47 decyzje o likwidacji podejmowano na niskim szczeblu, na ogół niejednoosobowo, tylko w składzie (najniższy szczebel): pierwszy sekretarz Komitetu Powiatowego PPR, szef WUBP. Jeden z nich wydawał rozkaz wykonawcom. Na wyższym szczeblu - gdy chodziło o osobę bardziej znaną, uczestniczył czasem także doradca radziecki. Mord na polskich oficerach był osobistą decyzją J.W. Stalina. Potwierdziło ją swoimi podpisami Biuro Polityczne KC WKP(b). Czasem decyzje podejmowały całe egzekutywy KP PPR, choć na ogół było to tylko potwierdzenie i przyjęcie na siebie odpowiedzialności za rozkaz, który przyszedł z KW lub od szefa WU BP. Skrytobójstwa lat 1956-81 miały często podłoże nie w walce przeciw opozycji politycznej, ale w starciach frakcyjnych w PZPR i w walce o podział nielegalnych zysków. Absurdem jest twierdzenie, że Ciastoń i Płatek mieli tyle władzy, by mogli wydać rozkaz, który implikował branie pod uwagę śmierci ks. Jerzego. Czy na terenie Polski znajdowała się kompetentna osoba, która mogła podjąć decyzję o likwidacji tak ważnego i sławnego człowieka? Wątpię, czy zwracano się z tym do gen. armii W. Jaruzelskiego. W systemie dwuwładzy, jaka panowała w najważniejszych resortach KC, w całym systemie - decydowały tajne służby i nawet gen. Kiszczak mógł być tylko powiadomiony o tym, że ma udzielić pomocy w wykonaniu planu operacyjnego.
Jaką rolę w porwaniu księdza Jerzego odegrał "trop moskiewski"? Co łączyło ze sobą dwa "pokazowe" procesy: w sprawach zamordowania Grzegorza Przemyka i mordu dokonanego na ks. Popiełuszce?
Na te pytania odpowie Krzysztof Kąkolewski w kolejnym odcinku swej nie drukowanej książki o kulisach tamtej zbrodni sprzed lat.
Czemu zrezygnowano z planu, którego wykonanie byłoby równe akcji pod Arsenałem w 1943 r., czy rozbiciu więzienia w Kielcach w 1945 r.? Czy Rosjanie czynnie uczestniczyli w przesłuchaniu? Czy tylko kierowali torturami, poddając pytania? Czy pytania były gotowe, a oni kontrolowali przebieg? Po trochu o udziale oficerów sowieckich w porwaniu zaczyna mówić gen. Kiszczak. W książce składającej się z rozmów z nim, wspomina W. Beresiowi i J. Skoczylasowi, że Piotrowski, mówiąc o udziale oficerów sowieckich w porwaniu ks. Jerzego: ...nie potrafił podać (...) żadnego nazwiska, świadków, wiarygodnych okoliczności. Znał tylko imię (Andriej), nie wiadomo czy prawdziwe rzekomego oficera KGB - którego zlecenie wykonał.
Imię, nie wiadomo, czy prawdziwe, oficer, nie wiadomo, czy prawdziwy. Dwa zaprzeczenia sumują się: po co nieprawdziwy oficer miałby podawać nieprawdziwe imię? Innym razem generał przeczy sobie, wypunktowując sprzeczność tkwiącą w oficjalnej wersji śmierci ks. Jerzego:
...Ten wariat (Piotrowski) sam tego nie wymyślił. Kto kazał mu to zrobić? - zapytuje sam siebie. Choć podejrzenie być może nakierowane na rywala gen. Kiszczaka, gen. Milewskiego, już nie mówi się o tym, że "wariatem" kierowały urojenia, jego choroba, ale inna ręka. Dalej gen. Kiszczak wspomina jeden z grypsów Piotrowskiego, który zamierzał przekazać osobie, która wywodzi się z mocodawców zbrodni.
W miarę, jak coraz więcej mówi się o "mocodawcach", "rodowodzie zbrodni", pojawia się dążenie do zdemaskowania gen. Pietruszki, jako domniemanego, zaufanego człowieka Moskwy (KGB) w MSW. Przedtem, gdy ograniczono się do niższego szczebla, skupiano oskarżenie na Piotrowskim, teraz na jego miejscu, tylko wyżej - pojawia się Pietruszka. Jako potwierdzenie tej tezy nie sięga się jednak do przeszłości, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, ale do czasów, gdy generał ten był już zwolniony ze służby. (Czy całkowicie? - przyp. KK). Po nieudanym puczu moskiewskim, czasowym rozwiązaniu ZSRR, byli dygnitarze MSW wspominają nawet KGB. Ta instytucja już nie istnieje. Pojawia się w różnych relacjach nazwisko Durys. Ma to być rzekomo małżeństwo Rosjan, Andrieja i Haliny, związanych z KGB. Mieli oni wraz z niejakim Griegorijem Winagradskim udzielać materialnego wsparcia rodzinie Pietruszków po aresztowaniu generała.
Podsłuchano i nagrano rozmowy prowadzone z aparatu Pietruszków w ich mieszkaniu "z wujkiem repatriantem", co miało tłumaczyć podsłuchującym jego rosyjski akcent. Gen. Kiszczak stwierdził, że ów "wuj ze Wschodu" to klasyczny agent. To Andriej Durys miał być rzekomo tym wujem, który przejął opiekę nad Pietruszkami i był to prawdopodobnie ów "Andriej", występujący tyle razy w sprawie zamordowania ks. Jerzego. Analizując tę kwestię, Krystyna Daszkiewicz pisze: Było zatem dwóch niezidentyfikowanych oficerów KGB: "Stanisław", który według rzekomych planów miał wziąć bezpośredni udział w zbrodni, i "Andriej", który ją zlecił. Czy więc "Stanisław", a może i "Andriej" brali udział w przesłuchaniach księdza?
Czy obaj byli w Toruniu? Którego z nich widziano tam w dniach 18 i 19 października 1984 r.? Pojawił się sygnał, że małżonce gen. Pietruszki zaproponowano wyjazd wraz z synem do Szwajcarii na pobyt stały. Musiała jednak nie być zadowolona, czy czuła zagrożenie, gdyż nieoczekiwanie zaczęła szukać pomocy gdzie indziej. Jak podał w "Życiu Warszawy" Jerzy Morawski, w 1989 roku podsłuchiwano telefon Róży Pietruszkowej. W czasie jednej z ważnych rozmów, z ówczesnym przewodniczącym komisji sejmowej dla zbadania działalności MSW, posłem Janem Marią Rokitą, żona uwięzionego dygnitarza powiedziała: To, co było w Toruniu, to było widowisko. Nie zdążyła tego uzasadnić, gdyż rozmowę przerwano, widać przybrała zbyt groźny obrót - komentuje Morawski.
Z kolei żona Grzegorza Piotrowskiego odwiedziła opozycyjnego adwokata, Władysława Siłę-Nowickiego, a nie wybranego przez resort (firmę). Piotrowskiego zaś zaczęli nachodzić w więzieniu specjalni wysłannicy, by wyperswadować mu (jak?) pomysł zaangażowania niezależnego obrońcy. Potem Pietruszkowa wytoczyła gen. Kiszczakowi proces za "zniesławiający jej rodzinę" charakter jego rewelacji o powiązaniu męża i jej z tajnymi służbami Wschodu. Kiszczak wycofał się zręcznie, dając satysfakcję Róży Pietruszkowej, nie tracąc prestiżu generała tajnych służb, pracującego od dziecka w policji. Jedna z gazet warszawskich zatytułowała sprawozdanie z procesu: "Kocioł kłamstw wokół Pietruszków".
Zbrodnia na ks. Jerzym była swoistą kulminacją ciągu morderstw na działaczach opozycji i księżach i choć nie zamknęła ona tego cyklu, należy do specyficznej kategorii zbrodni, dokonanych przez tzw. n.n. sprawców. O ile klasyczna kryminalistyka mówi o modus operandi jako o zespole cech indywidualnych czynu, po których poznajemy przestępcę, w krajach totalitarnych, autorytarnych, zdominowanych przez mafie wyróżniamy nowy typ przestępstw, o których wiemy, że nigdy się nie wyjaśnią, a prawdziwi sprawcy nie będą ujawnieni. To właśnie - niewykrycie - jest swoistym modus operandi - wskazuje, że zbrodniarzem były władze, czy stojące za nimi zmowy przestępcze. Przestępstwom politycznym nadaje się znamiona pospolitych, przy częstym zniesławieniu ofiar, które jakoby same weszły z niskich pobudek w kontakt z osobami niebezpiecznymi. W innej odmianie tego samego modus operandi prawdziwi lub domniemani sprawcy znajdują się natychmiast i skazani na śmierć, zostają straceni, nim cokolwiek powiedzą. Tak było w sprawie zabójstwa prok. Martiniego w Krakowie, który nieprawidłowo - zdaniem służb specjalnych - ocenił materiał, jaki otrzymał w sprawie katyńskiej, przypisując ją Rosjanom. Tak było ze zgładzeniem Jana Gerharda. W obu tych sprawach zabójcy nie mieli żadnych motywów, a w procesie przeciw niedoszłemu zięciowi Gerharda, prokurator przejęzyczył się mówiąc: a któż to zabija kurę, która znosi złote jajka (Gerhard, który wbrew materiałom procesu, godził się na małżeństwo córki i utrzymywał ją wraz z przyszłym zięciem).
W przypadkach Stanisława Pyjasa, jego kolegi, którego utopiono w jeziorze, bo widział morderców, w sprawach księży: Sylwestra Zycha, Stefana Niedzielaka, Stanisława Suchowolca, speckomando Nieznanych Sprawców pozostaje nieznane. W wypadku Grzegorza Przemyka i ks. Jerzego zdecydowano się na jawne i poddane zabiegom propagandowym procesy. W socjalistycznym prawie karnym rola świadectw od osób (świadkowie oskarżenia, oskarżeni, ich przyznanie się do winy, samooskarżenia) odgrywała kluczową rolę. Fałszywe świadectwo o sobie samym łatwiej było uzyskać, niż wyprodukować fałszywe dowody materialne. Pod pozorami szacunku do człowieka, jego prawdomówności, pełni zaufania do obywateli, szantaż, przymus, przemoc, prowokacja i tortury powodowały, że był to najtańszy i najszybszy sposób szafowania wyrokami wydanymi przed procesem.
Andrzej Wyszyński w Teorii dowodów sądowych w prawie radzieckim (W-wa 1949 r.), pisze na str. 309: ...wyjaśnienia oskarżonych w sprawach tego rodzaju (spraw spisków, występnych zrzeszeń, a w szczególności spraw organizacji i grup antyradzieckich, kontrrewolucyjnych - przyp. wg Wyszyńskiego - KK), uzyskują siłą rzeczy charakter i doniosłość dowodów podstawowych, najważniejszych, decydujących. Okres stanu wojennego był cofnięciem się do stalinizmu. Anulowano zdobycze października 1956 r., cofając kraj do lat 1950-54, i dalej - do procesów moskiewskich. Oskarżonymi byli bowiem wtedy fanatyczni komuniści (lub karierowicze gotowi na wszystko), którzy na rozkaz partii sami się oskarżali dokładnie o to, czego od nich żądano.
Nieprawdą jest, że proces Piotrowskiego i innych był pierwszym procesem ludzi z tajnych służb, co chciała sobie za dobre zaliczyć propaganda stanu wojennego. Jagoda, Jeżow, Beria, całe ich ekipy ginęły, oskarżone jawnie, sądzone w pozorowanych procesach, jak np. sprawców pogromu kieleckiego - funkcjonariuszy UB, KBW i ówczesnego WP. Sądzono "winnych przemocy" w Gryficach. Tyle że funkcjonariusze byli podwójnie lojalni wobec "resortu" - resort zastępował im religię, często rodzinę, ale także wiedział o ich rzeczywistych zbrodniach, popełnionych na rozkaz tegoż resortu. Procesy pokazowe, jakim było widowisko toruńskie, łączą się z koniecznością opanowania pamięciowego opisu wydarzeń, które nie miały miejsca, lub też przeinaczonej wersji faktów prawdziwych.
Ks. biskup Czesław Kaczmarek, nim zaczął swoje zeznania w 1953 r., w których przyznawał się do nie popełnionych czynów - nie wolno mu było wspomnieć o powodzie postawienia go przed sądem: patriotycznym czynię przekazania raportu dla ambasadora USA o rzeczywistym przebiegu pogromu kieleckiego - poprosił sąd o pozwolenie korzystania z notatek, ponieważ nie był w stanie zapamiętać przypisanych mu czynów.
Nigdy jeszcze stopienie się przemocy i propagandy, kłamstwa i okrucieństwa używanego do kreowania fikcyjnego świata, nie było tak silne. Sale sądowe bywają odtwarzane w teatrach (Świadkowie w STS) lub przebiega tam akcja filmu (Anatomia zbrodni) - tu zaś zachodzi odwrócenie: teatr, kino są odgrywane przed sądem. Fotografia, Grzegorza Przemyka, jak groźna zapowiedź losu księdza Jerzego, wisiała w jego celi obok portretu św. Maksymiliana Kolbe.
Było w tym coś proroczego, nie tylko dlatego, że oba pogrzeby wyszły z tego samego kościoła w tak niedługim czasie, ale ponieważ w miarę mijania lat, sprawy te coraz bardziej okazują się bliźniacze. W większym stopniu wyjaśniana sprawa Grzegorza, staje się zwierciedlanym odbiciem sprawy Jerzego. Z drugiego procesu o zamordowanie Grzegorza Przemyka można wyczytać, co wydarzyło się w sprawie ks. Jerzego. W obu sprawach mordercami są policjanci, którzy winni ścigać morderców. W obu tych sprawach - z różnych powodów - przeprowadzono fikcyjne śledztwa i inscenizowane procesy. Tyle tylko że mniej ważna z politycznego punktu widzenia dla komunistów sprawa Przemyka doczekała się powtórnego rozpatrzenia i doszło na niej do ujawnienia sposobu tworzenia fikcji sądowej: jak wiele można uczynić, jak daleko można pójść w fałszowaniu faktów analizowanych potem publicznie, jakby były prawdziwe. Apologia wagi zeznań świadków, będących w zmowie z winnymi, a obwiniających o zbrodnie niewinnych, przyznanie się oskarżonych, szczegółowe, obmyślane, nieprawdziwe, a robiące wrażenie szczerego, odporne na krzyżowe pytania.
Winien zbrodni awansuje do roli obiektywnego świadka, który swoim morderstwem obciąża niewinnego. Jego zwierzchnicy, powołani do ścigania zbrodni, wymuszają zeznania niewinnego, który obciąża samego siebie, uwalniając od podejrzeń winnego. Splot nieprawości doprowadza do współpracy niewinnego ze zbrodniarzami, wielopiętrowej zmowy przestępczej, której patronuje i za stopień perfidii nagradza komunistyczny minister w randze generała.
W komisariacie na Jezuickiej tworzono całe scenairusze, by prawdziwi sprawcy śmierci Przemyka nie zostali wykryci - przyznał zamieszany w sprawę Paweł W., lekarz psychiatra z Pogotowia i syn komunistycznego dyplomaty. Badał on Przemyka i był instruowany, co ma mówić w sprawie. Akt oskarżenia dopasowuje się do przyjętej koncepcji - zeznał. Na pytanie, kto go instruował odpowiedział sądowi: Nie mogę tego ujawnić. Dlaczego? Boi się pan? - pytał go sąd, ale pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Wynaleziono też odpowiednich biegłych i prokuratorów. Najpierw ułożono fikcyjny przebieg zbrodni, a po zmuszeniu niewinnych do przyznania się, nauczono ich, co mają zeznawać, by zniszczyć siebie. Odtwarzano w wizji lokalnej fakty niebyłe, nieprawdopodobne, niemożliwe, ze względu na warunki zewnętrzne (rozmiar windy, a potem karetki, gdzie sanitariusze mieli rzekomo zatłuc Przemyka). W zeznaniach stawało się to prawdopodobne i możliwe. Oficerowie prowadzący śledztwo odwiedzali stale jednego z oskarżonych, kontrolując czy dobrze zapamiętał, co ma zeznać i czy nie zwątpił w sens fałszywych zeznań? Z drugim oskarżonym siedział w celi milicjant, udający więźnia (czyli, jak twierdzono, zwykłego skazanego), który bez przerwy pracował nad nieszczęśnikiem, donosił o jego nastrojach i prawdopodobnie był "korepetytorem", przepytującym go jako "kolega z celi" o przebieg zabójstwa, kontrolującym opanowanie pamięciowe wymyślonych okoliczności zbrodni. Dodawał mu odwagi, podtrzymywał w zamiarze fałszywego oskarżenia siebie.
Gdy zrozpaczony chłopak, mając poczucie winy, że oskarżył kolegę o współudział w zbrodni, usiłował odebrać sobie życie, agent z celi uniemożliwił mu to, ponieważ jego śmierć zburzyłaby plan procesu.
Po pierwszej próbie samobójczej do jego celi zostaje wprowadzona uzbrojona brygada antyterrorystyczna. Jak w science - czy political fiction - ci których zadaniem jest zabijać, zmuszają go, by żył.
Stworzono specjalny dokument operacyjny obowiązujący wszystkich zaangażowanych w sprawę. Autorem był zastępca komendanta stołecznej MO w stopniu pułkownika. Zalecano tam: fachowo przygotować ich (milicjantów wskazanych przez Cezarego F. - przyp. KK) do zachowania podczas śledztwa i rozprawy sądowej. Był tam plan współdziałania z oskarżonymi. Mieli być zaznajomieni z dowodami (? - KK) i poszlakami, na których przedstawiano im zarzuty. W wypadku najmniejszej rozbieżności nakazywano zapoznać ich z treścią wcześniejszych protokołów ich zeznań lub innych funkcjonariuszy MO i zapewnić jedną wersję wydarzeń.
Musieli pamiętać "co który zrobił", a "co widział". Przed oficjalną wizją lokalną w miejscu przestępstwa przeprowadzono w ścisłej tajemnicy wersję próbną, na której, jak na generalnej próbie teatralnej, odegrano zachowanie poszczególnych aktorów fikcyjnego procesu. Każdy występował na miejscu przewidzianym dla niego w scenopisie i mówił przeznaczone dla siebie kwestie.
Zarządzono inwigilację funkcjonariuszy zamieszanych w sprawę, kontrolując, czy nie zdradzają prawdziwej wersji wydarzeń, bądź czy nie "wysypują" przygotowań do przedstawienia wersji fikcyjnej. Wydaje się, że dalej nie można było pójść na drodze fikcji i inscenizacji, a jednak, gdy do sprawy powrócono w warunkach większej wolności, w 1989 r., kiedy to rozpoczęła pracę tzw. Komisja Rokity - KG MO poleciła zorganizowanie tajnych spotkań ze wszystkimi osobami związanymi ze sprawą morderstwa na Przemyku, by funkcjonariusze przypomnieli sobie swoje zeznania z 1984 r. i zeznawali dokładnie jak w czasie procesu. Wydobyte akta skopiowano i kazano się od nowa uczyć (przypominać sobie co się zeznało) by przez zaniedbanie, chwilę niepewności czy pomyłkę nie wydostał się z ich ust strzęp prawdy.
Osobliwością pierwszego procesu w sprawie Przemyka było to, że obaj (fałszywie) oskarżeni z zastanawiającą zgodnością obciążali siebie wzajemnie. Szykując długoletnie więzienie - jeden drugiemu - jednocześnie mówili uzgodnioną - jakby ze sobą - wersję. Jeden z prokuratorów wspomina po latach: Byłem skonsternowany. To rzadko się zdarza. Zupełnie jakby powtarzali wyuczoną lekcję - i dodaje - Funkcjonariusze pracowali nad Michałem W. przez całe tygodnie i miesiące. Mimo iż winni zbrodni mieli rozkaz zrzucić winę z siebie, musiano ich egzaminować z zapamiętania korzystnej dla nich wersji wyuczonej. Czy nie zakłóca jej prawdziwe wspomnienie? Czy recytują materiał pewnie? Czy nie grozi im, że na jakieś pytanie nie będą znali odpowiedzi?
Adwokaci milicjantów byli pouczeni przez resort jak kierować podejrzenia na niewinnych. Taki wysoki stopień zmowy uzupełniały plany stworzenia szeregu wydarzeń, pozornie niemożliwych do przeprowadzenia, jak np. wyeliminowanie jedynego świadka, który mówił prawdę (i jakiś czas ukrywał się). Chciano go skłonić by zrobił prawo jazdy (na co nie miał ochoty), by potem go upoić i zainscenizować wypadek drogowy z jego winy. Kreowanie rzeczywistości, to wyższy stopień niż prowokacja. Możemy zorientować się jak nieograniczone możliwości fałszerstwa (nazywane "matactwem" w prawodawstwie klasycznym, które nie znało totalizmu), miały zakonspirowane przed społeczeństwem siły bezpieczeństwa.
Wielki egzamin z fałszywych zeznań świadkowie zdali przed sądem, który nie wychwycił najmniejszych niezgodności.
Zawodowym oficerom tajnej policji politycznej, jak Piotrowski, wyćwiczonym w prowokacji, dezinformacji, fałszerstwach, terroryzmie, łatwiej było współdziałać w ułożeniu wersji niebyłej własnej zbrodni. Oficer wywiadu czy kontrwywiadu jest wyszkolony w przyswajaniu sobie cudzego życiorysu, wchodzenia w cudze życie, przywłaszczania go, graniu innej osoby; jest przygotowany na wszystkie niespodzianki, pytania, nawet zasadzki. Byli wyszkoleni w tworzeniu kłamliwych plotek, faktów, które nie miały miejsca. Stworzyli kreacje, dzięki którym fakty zmyślone wydawały się prawdopodobniejsze, bardziej realne niż prawdziwe.
Sądzę, że nim porwano ks. Jerzego - na wypadek nieszczęścia, a dla tajnych służb była nim śmierć ks. Jerzego, gdyż trzeba było go zabić z powodu jego niezłomności - przygotowano prawdziwe "gotowe" zdarzenia: porwanie ks. Jerzego, pozbycie się Chrostowskiego, wątek zalewu itd. Wszystko to mogło być przewidywane w planie operacyjnym jako naturalna wersja, którą da się przystosować do kilku ewentualności szykowanych jako wersje przeżycia lub śmierci ks. Jerzego.
Według posiadanych przeze mnie informacji Grzegorz Piotrowski był konsultantem filmu wyprodukowanego w PRL, dziś zapomnianego, który opowiadał podwójną fikcyjną historię opanowania i wzięcia zakładników spośród personelu Ambasady PRL w Bernie przez "terrorystów z Solidarności". W czasie tej operacji samobójstwo popełnił (został zgładzony) rezydent wywiadu wojskowego (GRU) mający siedzibę w tejże ambasadzie, jako attacheUe wojskowy. W ostatniej chwili projekcję filmu wstrzymano. Polecono z czołówki usunąć nazwisko konsultanta ds. terroryzmu, Piotrowskiego.
Z kół zbliżonych do byłej SB przychodzi informacja, że szykuje się beatyfikacja Popiełuszki. SB - podobnie, jak subtelnie i brutalnie zarazem inspirowało wyjazd ks. Jerzego do Rzymu, tak teraz chce stanąć u źródeł jego świętości.
Z bezmyślnego mordercy, przepełnionego nienawiścią, który dla dania jej upustu łamie sobie karierę, a może i życie, z niesubordynowanego, bezmyślnego siepacza z pałą w ręku - Piotrowski przetwarza się w pokutnika, przepełnionego poczuciem winy, skruchą, pragnieniem poprawy.
I oto mamy kolejne wcielenie Grzegorza Piotrowskiego - jako nawróconego i skruszonego w książce Fredro-Bonieckiego, a potem w filmie "Czyny i rozmowy" Antoniego Krauze.
Zadziwia łatwość z jaką kpt. Piotrowski przeistacza się i wciela w dowolną postać. Daje do zrozumienia, że żal, nawrócenie mordercy Księdza będzie dowodem cudu, jaki dokonał się za jego przyczyną. Marksista, niewierzący komunista, nieuznający Boga, Kościoła, za sprawą ks. Jerzego nawraca się! W rozmowach z Tadeuszem Fredro-Bonieckim przypisuje się do swojej ofiary jako obiektu adoracji i miłości. Przymila się do ks. Jerzego po jego zabiciu. Chce powtórnie użyć go dla swoich celów. Jak sądzę, oficerowi służb specjalnych ks. Jerzy był obojętny. Chciał go tylko zamienić w narzędzie swojego wielkiego sukcesu życiowego. Dopiero po zamordowaniu nabrał do niego stosunku uczuciowego. Gdy go zabił - znienawidził go, a w niedługim czasie po tym zaczął głosić, że go kocha. Już w czasie zeznań przed sądem w Toruniu widać było jego złość do ks. Jerzego. Prawdopodobnie było to przeniesienie poczucia krzywdy, rozżalenia, z resortu na ofiarę zbrodni.
Książka Fredro-Bonieckiego i film Krauzego są jednak cennymi dokumentami rzucającymi światło na osobę Piotrowskiego, jego sztukę mówienia nieprawdy w czasie procesu toruńskiego i warszawskiego (generałów). Nie ma on zbyt wielkiej możliwości manewru, obowiązany jest do zachowania tajemnicy. Czasem ujawnienie jakiegoś faktu jest wyraźnym ostrzeżeniem wobec tych, których osłania, a nawet mówi wręcz: nie wiadomo, jak ja długo jeszcze wytrzymam.
Dzięki Fredro-Bonieckiemu pojawiają się pierwsze luki w wersji toruńskiej i wydaje się, że Piotrowski zaczyna zapominać swoje kłamstwa. W celi miał komplet akt, by nie tracić kontaktu z materiałem i móc go powtarzać, odnawiać. Krystyna Daszkiewicz wykrywa jednak w swojej drugiej książce wiele sprzeczności, które są cennym przyczynkiem do twierdzenia, że kłamstwa, nawet te, w które się w końcu uwierzyło, trudniej jest zapamiętać, niż przeżytą prawdę. Jeśli w coraz to nowych wypowiedziach Piotrowskiego raz i drugi pojawia się zaprzeczenie tego, co zeznawał na procesie toruńskim - czy rzeczywiście jest to przypadek, skutek mniej zdyscyplinowanej pamięci, czy też ostrzeżenie?
Pięć lat wytrzymam, potem będę mówił - zapowiadał Piotrowski. Czemu nie spełnił groźby? Minęło przeszło 11 lat od jego aresztowania. Gdy odwiedził go gen. Pudysz - Piotrowski pytał: Co mam mówić? Gen. Pudysz nie odpowiedział wprost, ale przypomniał, że Piotrowskiego nikt nie zwolnił z tajemnicy służbowej. Sygnałem uległości wobec Piotrowskiego, a nawet lęku przed nim było aż dwukrotne zastosowanie ustawy amnestyjnej - jedyny przypadek w historii - 17 lipca 1986 r., żeby było ciekawiej uchwlaonej po to, by wypuścić część uwięzionych działaczy opozycji demokratycznej po dojściu do władzy Gorbaczowa. Już raz komuniści zastosowali podobny trick. Z racji amnestii po Październiku 1956 r. - przeznaczonej dla żołnierzy podziemia antykomunsitycznego i osób z opozycji skazanych z tzw. Małego Kodeksu Karnego - uwalniano winnych zbrodni i tortur na tych osobach: funkcjonariuszy UB i tajnych służb. W końcu uwięziono Piotrowskiego powtórnie. Dlaczego? Mimo oficjalnych wyjaśnień - nie wiadomo.
Wybitny polski uczony, wykładowca uniwersytetów w Polsce i w USA, specjalizujący się m.in. w psychologicznej analizie odbioru i nadawania w masowych środkach przekazu samorzutnie przysłał mi swoją ekspertyzę zachowań Piotrowskiego przed kamerami Krauzego:
Nie było to kłamstwo w szczegółach (np. że był oszukany przez zwierzchników, że wzruszał się na pogrzebie etc.) lecz w pryncypiach. Przebieg wydarzeń i to, co mówił, było dostosowywane w trakcie wypowiedzi do nieprawdziwej wersji. Inaczej mówiąc - w wersji Piotrowskiego oraz oficjalnej (sądowej) mamy do czynienia z nieprawdą. Istotnie, przebieg wydarzeń musiał być odmienny. Tyle diagnozy, a teraz uzasadnienie:
1. Piotrowski cały czas mówił bardzo wolno, z nieomal czytelnym wysiłkiem. Tymczasem jest to typ sangwistyczny i dlatego można założyć, że mówi nienaturalnie. Dlaczego? Ustawicznie kontroluje to, co mówi, gdyż cały czas bada informacje zwrotne. Prowadzi bowiem jednocześnie dwie czynności intelektualne - zapamiętaną i stworzoną przez siebie (?) wersję wydarzeń traktuje jako zwierciadło, a to co mówi ogląda w owym zwierciadle, kontrolując, czy wypowiedź nie jest sprzeczna z jego wersją.
2. Mówi z charakterystycznym brakiem emocji, a tak sangwinik mówi tylko o fikcji, której de facto nie przeżył.
3. Piotrowski zasłania się brakiem pamięci w odniesieniu do różnych poziomów szczegółowości. To nienaturalne. Można zapomnieć różne szczegóły, fachowcowi jednak nie trudno odkryć, że są one na jednym poziomie. Rzadko pamięta się bardzo dobrze jakiś szczegół z tego samego ciągu, a inny z tegoż ciągu zupełnie się zapomina. To absurd charakterystyczny w patologii, lecz nie u osobników mieszczących się w normie.
4. Całość wypowiedzi Piotrowskiego świadczy o tzw. braku pierwowzoru naturalnego (empirycznego). Czyli opowiada o tym, czego nie przeżył. Zatem mówi nieprawdę. Czujny wobec własnych słów odtwarza jedynie bądź wzbogaca przyjętą (nauczoną) wersję.
Odgrywanie przed sądem ról przez trzech oskarżonych o porwanie i pozbawienie życia ks. Jerzego było chwilami wyjątkowo teatralne. Jeden pokazywał jak zamierzał się pałką na ks. Jerzego. Omal nie uderzył jednego z współoskarżonych. Odtwarzanie na sali sądowej wydarzeń i warunków przeniesionych z innych miejsc było od strony procesowo-prawnej nieprofesjonalne. Teatralizacja procesu w wypadku zbrodni na ks. Jerzym była łatwiejsza, niż w sprawie zabójstwa na Grzegorzu Przemyku. W wypadku Przemyka, rolę oskarżonych grali dwaj nieprofesjonaliści. Trzeba było przesłuchiwać świadków zdarzenia. W wypadku ks. Jerzego świadków nie było. Dlatego świadkowie powołani byli tylko na okoliczności towarzyszące i dlatego może było ich bardzo wielu. Ciężar wykonania spoczywał wyłącznie na profesjonalistach, zadbano by ułożyć historię tak, by można było obejść się bez świadków czynu głównego - zabójstwa.
Mordercy, nim zabili ks. Jerzego, liczyli, że da się zbrodni uniknąć, dzięki zastraszeniu księdza. Telefonowali przedtem całe miesiące powtarzając natrętnie, jak zegarynka kwestię: Będziesz ukrzyżowany. Nie wiedzieli, że męczennik pragnie tego, czym mu grożą oprawcy.
KONIEC
Copyright by
KRZYSZTOF KĄKOLEWSKI
książka ukazała się w Wydawnictwie Marcina Dybowskiego
"Antyk"