Weston Sophie Zwodnicza namietnosc(1)


SOPHIE WESTON

Zwodnicza namiętność

Tytuł oryginalny: Deceptive passion

Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 135)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z westchnieniem ulgi postawiła walizkę na ziemi. Szó­sta nad ranem! Mimo normalnego gwaru, lotnisko w Ate­nach wydało się Dianie miejscem ponurym. Wszyscy się z kimś witali, machali rękami; miała wrażenie, że jest tutaj jedynym nieproszonym gościem.

Dwa lata temu, pomyślała z gorzkim rozbawieniem, na­wet nie mogłaby wyobrazić sobie podobnej sytuacji. Trzę­słaby się ze strachu, że nie zdoła wypożyczyć auta, nie mówiąc o samotnej jeździe. Była tu przecież po raz pier­wszy, w obcym kraju. Ale to było dwa lata temu. Dzisiaj radziła sobie ze wszystkim.

Biuro wypożyczalni samochodów wyglądało na nie­czynne, ale zastukała głośno w kontuar.

- Słucham? - Z zaplecza wynurzył się mężczyzna z wy­razem znudzenia na twarzy.

- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się najżyczliwiej, jak po­trafiła. Życie na własną rękę nauczyło ją i tego: nie warto spieszyć się z atakiem, na wojnę zawsze przyjdzie pora. - Chodzi oczywiście o pożyczenie auta.

- Zaczynamy pracę o ósmej.

- Mówię o samochodzie - wyprostowała się i podnios­ła nieco głos - który miał być gotowy na szóstą. Przylecia­łam z Hamburga, moje nazwisko Tabard.

- Przykro mi. - Urzędnik odwrócił się na pięcie, nie mrugnąwszy nawet okiem.

- Rezerwacji dokonał - powiedziała miękko - hrabia Galatas. - Obserwując Milesa, doszła kiedyś do wniosku, że niektórych łatwiej wyprowadzić z równowagi spokojem niż złością.

Mężczyzna stanął jak wryty. Zauważyła nie bez satysfa­kcji, że ściągnął łopatki, jakby ugodzony strzałą w sam środek pleców. Obrócił się wolno wokół własnej osi i spot­kał z jej szerokim uśmiechem.

- Ach, tak... Oczywiście, biuro hrabiego zgłosiło taką rezerwację.

Zniknął na chwilę i wrócił z kluczykami oraz blokiem formularzy. Poprosił o podpis, paszport, prawo jazdy -sprawa była załatwiona. Diana wyjęła z torebki kartę kre­dytową, ale pokręcił przecząco głową.

- Polecono nam wystawić rachunek na konto hrabiego.

- Z trudem ukrywał zdumienie, jakby dopatrzył się w jej wyglądzie czegoś szczególnego.

Zapewne zdarzyło się po raz pierwszy, chichotała w du­chu, że gość znakomitej rodziny Galatas przyleciał zwy­kłym rejsowym samolotem.

- Uprzejmie proszę, kluczyki do szarego citroena. Hra­bianka zostawiła pani wiadomość w skrytce na rękawiczki.

Diana zesztywniała. Nie spodziewała się żadnych oso­bistych powitań. A już najmniej ze strony tej dziwaczki - siostry hrabiego. Susie Galatas była kobietą pełną tempe­ramentu, nieobliczalną, ale kiedyś - z godną podziwu kon­sekwencją - unikała Diany jak ognia. Nic dziwnego, po­nieważ nigdy nie przestała marzyć o Milesie Tabardzie.

Urzędnik udawał, że nie zauważył nagłej zmiany nastro­ju na twarzy klientki. Wręczył jej kluczyki, karteczkę z nu­merem rejestracyjnym oraz dokumenty.

- Życzę udanych wakacji, pani Tabard. - Na jego war­gach rozkwitł promienny uśmiech. - Witamy w Grecji!

- Dziękuję! - Zmrużyła radośnie oczy.

Uległa magii jego słów, magii samej nazwy tego kraju. Gdyby nie doświadczenia ostatnich dwóch lat, nie wiedzia­łaby, że jest zdolna do zwykłej radości z byle powodu. Teraz, na przykład, wykończona po czterech dobach cięż­kiej, brudnej pracy w ruinach osiemnastowiecznego za­mku, z euforią myślała o tych krótkich wakacjach. Witamy w Grecji!

Nie marzyła, co prawda, o wizycie w zamku Galatas, ale sekretarka hrabiego postawiła sprawę jasno: przez wzgląd na starą znajomość, pan hrabia byłby wdzięczny, gdyby pani Tabard zechciała oszacować koszty niezbędnych reno­wacji w jego rodowej siedzibie. I przez wzgląd na tę samą starą znajomość ofiarował pani Tabard gościnę w zamku. Hrabia nie mógł wyrazić jaśniej swoich oczekiwań: stara znajomość powinna znaleźć odzwierciedlenie w wystawio­nym przez Dianę rachunku. A że hrabia oraz jego siostra żywili do niej urazę za małżeństwo z Milesem, ich ukocha­nym przyjacielem z dzieciństwa? Że nigdy tego nie ukry­wali? Hrabia uznał, że jedno z drugim nie ma nic wspól­nego.

Mężczyzna odwzajemnił uśmiech i skinął głową na tra­garza.

- No, no... - szepnął do kolegi - przy takiej sztuce to Susanna Galatas mogłaby uchodzić za pokojówkę.

Dziewczyna, która stała za ich plecami, skrzywiła się z niesmakiem.

- Chyba żartujesz! Hrabianka jest naprawdę piękna. I bardzo bogata. Widziałeś, jak się ubiera? Ładna mi poko­jówka!

- No i co z tego! Nie mówię o ciuchach. Ta ma coś takiego w oczach, że człowiek z miejsca głupieje.

Gdyby Diana mogła go słyszeć... Zawsze oceniała swo­ją urodę jako pospolitą. Inna rzecz, że po odejściu Milesa dbała o wygląd jak nigdy przedtem. Nie szczędziła ani czasu, ani pieniędzy, byle tylko udowodnić całemu światu, a przede wszystkim sobie, że nie ma to jak wolność. We własnym lustrze widziała jednak codziennie tę samą zwy­czajną twarz, a słowa Greka uznałaby za kpinę.

Wręczyła bagażowemu napiwek i wśliznęła się za kie­rownicę. Auto było nowe i nieskazitelnie czyste. Jakżeby inaczej, pomyślała z przekąsem. Przez ostatnie dwa lata często jeździła pożyczanymi samochodami, ciesząc się, ilekroć silnik zapalił od razu.

W skrytce na rękawiczki, zamiast wiadomości, znalazła wyrysowaną przez Susie trasę podróży. Męczyła się nada­remnie z rozszyfrowaniem jej treści, aż doszła do wniosku, że to godny jaśnie hrabianki sposób na niepożądanego gościa: a nuż się zgubi gdzieś w południowej Grecji... Dia­na, jak zwykle, nie mogła darować sobie złośliwości, kiedy myślała o Susie. Może dlatego, że przy swoim byłym mężu nie powiedziała o niej nigdy złego słowa?

Cisnęła w kąt „mapę" i ruszyła w drogę. Pewna, że je­dzie w dobrym kierunku, zaczęła myśleć o Milesie, który przecież kojarzył jej się z Grecją. A Grecja z nim.

Nie zdążyli odwiedzić zamku razem. Planowali ten wy­pad w ostatnim roku małżeństwa, ale kiedy nadeszła jesień, kartka w kalendarzu nie miała komu przypomnieć, że „Chris i Susie: Grecja", bo Diana i Miles bawili na różnych kontynentach i porozumiewali się już tylko poprzez adwo­katów.

Słońce wzeszło na dobre i zaczęło razić w oczy. Szuka­jąc jedną ręką okularów, Diana omal nie przegapiła zjazdu z autostrady. Zahamowała ostro i skręciła w boczną drogę. Pamiętała ją dobrze z wieczornych wędrówek palcem po mapie. Jeździło tamtędy więcej ciężarówek i wozów za­przężonych w muły niż eleganckich samochodów.

Miles opowiadał jej kiedyś, że do zamku Galatas wie­dzie stary historyczny trakt. Kręty i wąski, trzeba jechać ostrożnie i uzbroić się w cierpliwość. Nigdy zresztą, odkąd dostał prawo jazdy, nie zniechęcała go żadna trasa, nie bał się przygód czy niewygody. A jeżeli Miles sobie z czymś radził - ta zasada pozwoliła przetrwać Dianie najgorsze chwile - jej też musi się udać!

Z zaciśniętymi zębami, skupiona, jechała dalej, planując postój na stacji benzynowej. Wiedziała już, że w nie zna­nym kraju trzeba tankować do pełna, gdziekolwiek się da. Miles zawsze tak robił, ale wtedy nie zwracała na to uwagi. Nigdy nie pytała, dlaczego postępuje w ten czy inny spo­sób. Wykonywał swoje obowiązki sprawnie, w milczeniu, zawsze na czas. Lubił fachowość. Dopiero w ostatnim roku irytował się bez powodu, pod byle pretekstem, co z kolei Dianę doprowadzało do białej gorączki... I tak, w coraz gorętszej atmosferze, czekali na ostateczny wybuch.

Podjechawszy przed stację, z ulgą wyszła z samochodu, żeby wyprostować kości. Greckie słońce, parzące w plecy, wydało jej się czymś bliskim, fizycznie namacalnym przed­miotem. Trudno sobie nawet wyobrazić podobne uczucie w zamglonym Hamburgu czy Londynie. Wygrzebując z pamięci kilka greckich słów, wyjaśniła właścicielowi, o co chodzi, a gdy autem zajął się kilkunastoletni chłopiec w kombinezonie, usiadła w cieniu z filiżanką kawy.

Przechyliła się z krzesłem do tyłu, głowę oparła o ścianę i zamknęła oczy. Miles, oczywiście, mówił po grecku.

Oczywiście płynnie. Nic dziwnego, skoro po rozwodzie rodziców wychowywał go stary hrabia Galatas, dziadek Chrisa i Susie, a każde wakacje spędzał w zamku.

Diana zdjęła okulary. Chyba właśnie wtedy, w czasie letnich szaleństw, Miles poznał smak prawdziwego ryzyka. Cóż, może po takim dzieciństwie życie bez codziennej porcji dreszczy, bez niebezpieczeństw, wydaje się człowie­kowi bezbarwne? Przypomniała sobie jedną z opowieści, jak to Miles z Chrisem prosto z zamkowego muru dali nurka do wody. Stary hrabia długo przepraszał rybaków, którzy ich wyciągnęli, a chłopcy za karę narąbali drewna.

- I to miało was zniechęcić do powtórzenia wyczynu? Prace ręczne? - zapytała wtedy chłodno Diana.

- Powtórzenia? - Miles, jakby nie wierzył własnym uszom. - Niby po co mielibyśmy to robić? Żeby wpaść w rutynę? Nie ma nic nudniejszego od przyzwyczajenia.

Również małżeństwo, rzecz jasna, stało się dla Milesa rutyną. Czymś mało zabawnym. Zwyczajnym.

Zbyt prędko... ale skłamałaby mówiąc, że się nie spo­dziewała. Od początku wisiał nad nimi jakiś niepokój. Mi­les - ze swoją błyskotliwością, nerwowym sposobem by­cia, przeświadczeniem, że wciąż musi balansować na gra­nicy bezpieczeństwa - wydawał się Dianie dziwnie obcy, nieprzystępny. Onieśmielał ją. Nawet tuż po ślubie, kiedy była zakochana po uszy, drżały jej kolana na jego widok, nigdy nie czuła się naprawdę swobodnie.

Usłyszała chrząknięcie. Właściciel stacji postawił na stole szklankę wody, miseczkę oliwek oraz kieliszek przej­rzystego płynu. Ouzo. Znajomy anyżowy zapach. Poczuła wypieki na policzkach.

Pamięć nie dawała jej spokoju. Miles co wieczór nale­wał sobie kieliszek ouzo. Na przywitanie nocy, mówił ze śmiechem. Nie przepadała za greckim trunkiem i zwykle odmawiała, ale potem, kiedy się całowali, wdychała jego aromatyczny ziołowy zapach. Z tysiącem ukrytych w nim tajemnic, o nie znanym kraju i nieprzeniknionej naturze swojego kochanka.

Muszę z tym skończyć, powiedziała sobie stanowczo. Piekielne ouzo... Czuła, że łzy ściskają jej gardło. Wypiła wodę, podziękowała właścicielowi i zapłaciła rachunek.

Nie miała zamiaru spędzić tych kilku darowanych dni, swojej pierwszej podróży do Grecji, z duchem Milesa! Pra­wie słyszała jego drwiący śmiech. O, nie. Żadnego łkania. Bardzo przeżywała tamto rozstanie, ale wyrzuciła go z pa­mięci raz na zawsze.

Prawie uspokojona, wróciła do samochodu. Przez ostat­nie dwa lata ciężko nad sobą pracowała, żeby poznać lu­ksus cudownego uczucia: spokojnej pewności siebie. W dniu, w którym została przedstawiona rodzinie Galatas, zapomniała, co to znaczy. Wszyscy przecież wiedzieli, że jedyną i wymarzoną partią dla Milesa jest piękna Susie, zakochana w nim do szaleństwa.

Tak przynajmniej mówiono. Susie oczywiście zaprze­czała, a Miles nawet po ślubie nie ukrywał, że ją uwielbia. Wyskakiwał z wanny, kiedy dzwoniła. Zapominał szalika, kiedy wzywała go na spotkanie. To były pierwsze oznaki, że ich małżeństwo szwankuje, że coś jest nie tak...

Więc dlaczego wybrał jednak mnie? Diana zagryzła wargi. Czy nigdy nie przestanie o tym myśleć?

W wieku trzydziestu sześciu lat Miles został najmłod­szym profesorem uniwersytetu. Kochały się w nim wszy­stkie studentki, oprócz Diany. Może dlatego, że nie miała z nim żadnych zajęć? Kiedyś, przy jakiejś towarzyskiej okazji, zostali sobie przedstawieni, ale zachowała się jak chorobliwie nieśmiała uczennica. Do głowy jej nie przysz­ło, że profesor Tabard może ją zapamiętać!

Nie tylko zapamiętał, ale zaczął na nią polować. Wszy­scy to zauważyli, oprócz Diany. Niczego jeszcze nie rozu­miała, kiedy ni stąd, ni zowąd opiekun jej grupy, starszy pan, uraczył ją ojcowskim kazaniem na temat niebezpiecz­nych związków dojrzałych mężczyzn z niewinnymi dziew­czętami. Wiedział, co mówi, pomyślała Diana. Była wtedy niewinna jak dziecko.

Czy przypadkiem nie jej naiwność tak go pociągała? Pewnie w głębi duszy śmiał się z dziecięcego zdumienia w jej oczach.

Nie próbowała nawet ukrywać swojego zdziwienia i za­chwytu. Bezmiernego, cielęcego zachwytu, bo Miles był dla Diany olśnieniem. Bawiło go to, jasna sprawa, ale z drugiej strony on zawsze wyglądał na rozbawionego. Niezmiennie zadowolony, pewny siebie, namiętny w spo­sób, o którym nigdy przedtem nie śniła. Jeszcze dzisiaj czerwieni się na wspomnienie tamtych pierwszych miłos­nych szaleństw. Równie namiętnie, niestety, wyrażał swoją wrogość. Później.

Na samo wspomnienie tamtych ostatnich tygodni oble­wała się zimnym potem. Miles zachowywał się jak czło­wiek okrutnie zdradzony, ofiara perfidnego spisku. Jak gdyby to ona, podstępem, złapała go w sidła małżeństwa!

Minęło południe, kiedy dojechała do rozwidlenia dróg i bez wahania skręciła w lewo. Dzięki opowieściom Milesa znała trasę na pamięć. Nagle, ze szczytu kolejnego zbocza, na horyzoncie ukazało się morze. Atramentowoniebieskie, tylko w pobliżu skał mieniące się odcieniami złota i srebra.

Westchnęła oniemiała. Absolutny spokój. Dokładnie tak, jak obiecywała sekretarka hrabiego. Nic dziwnego, że Miles uwielbia to miejsce.

Zagryzła wargi. Znowu Miles! Nie ma żadnego Milesa! Nie zobaczy go nigdy więcej, bo nie chce. Ma przed sobą całe życie, ale dopóki nie uwolni się od cienia pana Tabarda... nic z tego. Przez ostatnie dwa lata harowała jak wół, uciekając od wspomnień, ale dojrzała wreszcie do własne­go, nie urojonego życia, w którym znajdzie czas nie tylko na pracę.

Za kolejnym zakrętem droga zmieniła się w wyboistą koleinę. Diana przeklęła cicho, podskoczyła na pierwszym garbie i nagle, spojrzawszy przed siebie, oniemiała z za­chwytu.

Na horyzoncie rysował się zamek w całej swojej okaza­łości: groźna wenecka forteca, tak czarna na tle błękitnego morza, że aż nieprawdziwa. Bajeczny, uśmiechnęła się do własnych myśli, z bajecznie stromym podjazdem. Dwa lata temu mdlała na sam widok takiej drogi. Teraz zacisnęła zęby, włączyła drugi bieg i dodała gazu. Samochód pruł w górę jak pocisk do wyznaczonego celu. Zatrzymała się pod rozłożystym drzewem na dziedzińcu.

Skrzyżowała ręce na kierownicy, oparła o nie głowę i czuła, że za chwilę się rozpłacze. Usłyszała lekkie kroki. Natychmiast się wyprostowała, przeczesała ręką włosy, ale to nie był nikt znajomy, tylko niska przysadzista kobieta z krzaczastymi brwiami i czarnymi siwiejącymi włosami.

- Pani Tabard? - Miała ciężki grecki akcent. - Ja - roz­płynęła się w szerokim uśmiechu - Maria.

Przez całą drogę nie zamykały jej się usta. Diana domy­ślała się, że może chodzić o posiłek, ale nie przełknęłaby teraz ani kęsa.

- Chcę tylko - zamknęła oczy i złożonymi dłońmi do­tknęła policzka - odpocząć. - Widząc zdumienie na twarzy Marii, zaczęła chrapać. - Spać! Chcę tylko spać!

- Tak, tak - ucieszyła się Greczynka. - Hypno. - Roz­kazującym gestem kazała iść za sobą.

W mrocznych korytarzach zamku Diana poczuła się nie­swojo. Z niekłamaną ulgą usłyszała, że dotarły na miejsce.

- Łóżko. - Maria otworzyła drzwi wielkiej komnaty.

Weneckie lustra, olbrzymia wiktoriańska toaletka, stylo­we krzesła. Całe wnętrze Diana przebiegła fachowym okiem, jednak dopiero łazienka zrobiła na niej wyjątkowe wrażenie. Nie mniejsza od sypialni, z olbrzymią wanną na środku, mosiężnym prysznicem, wieloma lustrami, stolika­mi i krzesłami, wydała jej się bardzo oryginalna, choć nie­mało takich domów już obejrzała.

- Kąpiel - powiedziała z dumą Maria.

- Widzę. Dziękuję bardzo.

Ale Greczynka odkręciła jeszcze kran nad wanną, sprawdziła temperaturę, wlała do wody pachnącego olejku, pokazała, gdzie są ręczniki i w końcu zniknęła.

Diana wybuchnęła śmiechem. Maria miała rację: po tej bohaterskiej podróży powinna odbyć kwarantannę w wan­nie. Kąpiel zapowiadała się cudownie, a długo odkładany sen mógł jeszcze dziesięć minut poczekać.

Wskoczyła do wody z radosnym pluskiem, ale wygrze­bała się z wanny ostatkiem sił. Z zamkniętymi oczami, le­dwie przytomna, owinęła się w wielki ręcznik i poczłapała do sypialni.

W zaciemnionym pokoju panował chłód. Niecierpli­wym ruchem, z półprzymkniętymi powiekami, odsunęła zasłonę łóżka i zamarła. Uciekł sen, zniknęło cudowne uczucie spokoju.

Pod kocem spał mężczyzna. Na boku, z nagim ramie­niem na poduszce. Muskularny, lekko opalony, wyglądał jak maratończyk po biegu. Przekręcił się niespokojnie.

Nie musiała przyglądać się jego twarzy: znała na pamięć arogancki profil, śmieszne loczki nad uchem, z którymi nie radził sobie żaden fryzjer... Boże, po samych muskułach poznałaby tego faceta na końcu świata.

Uniósł powieki, ale tylko na chwilę, jakby wciąż spał.

Diana wstrzymała oddech. Bezszelestnie, malutkimi kroczkami wycofywała się do łazienki, nie odrywając wzroku od łóżka.

Zapomniała o lustrze. Kiedy kątem oka zauważyła w nim własne odbicie, mimowolnie zachłysnęła się powie­trzem i głośno westchnęła. Wystarczyło. Miles otworzył oczy. Zawsze miał lekki sen, pomyślała z goryczą.

Obudził się natychmiast. Diana zdrętwiała, jakby wrosła w podłogę, za to on, wsparty na łokciach, z odsłoniętym do połowy torsem i leniwym uśmiechem na ustach, nie zdra­dzał cienia niepokoju. Zapanowała przeraźliwa cisza.

- Niespodziewany gość-powiedział zaspanym głosem.

Diana myślała już tylko o tym, żeby nie zemdleć. Naj­pierw przeniknął ją zimny dreszcz, potem fala gorącej krwi uderzyła jej do głowy. Wiedziała, że powinna się odwrócić i uciec, ale nic z tego. Jakaś piekielna siła zamieniła ją w drżącą osikę! Boże, żeby nie zauważył... Gdzież ta nie­złomna wola, której gratulowała sobie jeszcze dziś rano?! Do diabła! Dwa zmarnowane lata... Czuła złość i mimo­wolnie narastające podniecenie.

Miles, już zupełnie odkryty, wyciągnął do niej rękę. O, nie! Cofnęła się przerażona. Nie skorzysta z zaproszenia, choccy miała spalić się na popiół. Czy on się domyśla? Wszystkiemu winne zmęczenie, a może ten nieszczęsny kieliszek ouzo? Na pewno, gdyby jej nie zaskoczył, zacho­wałaby się normalnie.

- Nie! - wykrztusiła zdławionym głosem.

- Dlaczego? - zaczął łagodnie, z uniesionymi lekko brwiami.

- Przykro mi, to jakieś nieporozumienie. Dopiero przy­jechałam. Rozmawiałam tylko z Marią, która mogła coś pokręcić - wyrecytowała trzy zdania jednym tchem, ze ściśniętą krtanią. Mogło być gorzej, pomyślała z ulgą. Dzięki Bogu, nie zaczęła szlochać albo krzyczeć, na przy­kład: „Co ty tu, do licha, robisz, przecież wyjechałeś na drugi koniec świata!" - Przepraszam, że ci przeszkodziłam - ciągnęła dużo spokojniej - to moja wina. Byłam okro­pnie zmęczona i pewnie pomyliłam drzwi.

Miles wyglądał na szczerze rozbawionego.

- Bardzo dobrze zrobiłaś.

Czuła, jak krew napływa jej do twarzy. A więc wszystko jak dawniej! Spłoniła się jak panienka, bo profesor Tabard raczył na nią spojrzeć. Bo chciał, żeby się spłoniła!

- Przykro mi - powtórzyła lodowato. - Na pewno znaj­dzie się dla mnie jakiś pokój. Pójdę...

- Tylko po co? Tu jest mnóstwo wolnego miejsca. Rzeczywiście, w całym swoim życiu nie widziała wię­kszego łóżka.

- Nie śmiałabym...

- Dlaczego? - zapytał miękko, jakby przemawiał do dziecka. - Sama powiedziałaś, że jesteś wykończona. Ma­ria o tej porze zawsze wychodzi; łatwiej by ci było znaleźć igłę w stogu siana. Daj spokój, Diano. Przyłóż się jak czło­wiek do poduszki, a wieczorem pomyślisz, co dalej.

- Nie!

- Dlaczego?

- Bo to twój pokój i poduszka jest zajęta!

- Nie przywiązuję się do poduszek. Zaproponowałem ci spółkę... w jej używaniu.

- Pomysł dobry, ale kiepski - wycedziła chłodno.

- Boisz się, że nie wypoczniesz? - Jego brązowe oczy iskrzyły się kpiną. - Znalazłby się i na to sposób.

- Wiesz, co ci powiem? To ty daj spokój. Uważasz mnie za idiotkę? Musiałabym kompletnie stracić pamięć, żeby wejść do tego łóżka akurat z tobą!

- Masz na myśli amnezję! - Śmiał się jak z najlepszego dowcipu. - Hmm, pomysł dobry jak każdy inny...

Przeciąganie pojedynku nie miało sensu. Diana wzru­szyła nieostrożnie ramionami i ledwie zdążyła złapać ręcz­nik. Jeszcze bardziej pąsowa, poczuła na sobie jego palący wzrok. Czy z każdych oczu można wszystko wyczytać? Jej też? Odwróciła się gwałtownie.

- Więc gdzie zamierzasz spać? W wannie?

- Niewykluczone. Najpierw jednak poszukam Marii.

- Chyba łatwiej byłoby znaleźć Susie - powiedział bez­namiętnym głosem, ale zbyt dobrze go znała, żeby nie zrozumieć.

- Susie? Ona jest w zamku?

- To jej dom.

- Ale nigdy tu nie przyjeżdżała... - zamilkła na wspo­mnienie pewnego przyjęcia.

Aż do tej pory była wdzięczna Christosowi za to, że zakpił wtedy z Susie. Uwieszona na ramieniu Milesa wspo­minała „cudownie proste życie", jakie wiedli kiedyś na zamku, troje dozgonnych przyjaciół.

- O ile wiem, ty nie znosisz prostego życia, Susie - ode­zwał się wówczas Christos. - Takiego bez nocnych klubów, sklepów i bankietów. A w zamku po prostu nie bywasz.

Ale Susie nie zwykła się peszyć. Spojrzała z uwielbie­niem na Milesa.

- Tak samo jak Miles... - wyszeptała aksamitnym gło­sem.

Nie powiedziała wtedy, ze z Milesem zamieszkałaby nawet na pustyni. Nie musiała. No i teraz byli tu razem. Tyle chaotycznych myśli kłębiło się w głowie Diany. Skąd mogła wiedzieć? Chyba że...

- Wiedziałeś, że przyjadę dzisiaj?

- Jasne. Swoją drogą, spodziewałem się ciebie dopiero wieczorem. Dlaczego nie odpoczęłaś w Atenach? Opowia­dałem ci, że to ciężka podróż.

Diana zlekceważyła pytanie.

- Powiedziałeś Marii...

- Żeby przyprowadziła cię na górę, jak tylko się zjawisz.

Otworzyła usta, żeby krzyczeć, ale nie znalazła wystar­czająco mocnych słów. Żadną zniewagą nie wyraziłaby, co czuje na widok jego bezczelnej miny.

Milesowi nie drgnęła powieka.

- Dlaczego? - wycedziła zdławionym głosem.

- Wysil swoją wyobraźnię - szepnął.

Nie, to niemożliwe. Śni jakiś koszmarny sen. Za chwilę odzyska przytomność, usłyszy, że rozbiła samochód... Kiedy zobaczyła jego trzeźwy rozbawiony wzrok, przesta­ła się łudzić. To nie sen...

- Jesteś obłąkany. - Wykonała bezradny gest. - Mam nadzieję, że wiesz przynajmniej, po co to robisz. - Ścisnęła kurczowo węzeł ręcznika. - Czy pokażesz mi sam właści­wy pokój, czy wolisz, żebym biegała po tym cholernym zamku...

- Owinięta w ręcznik? Hmm, skłamałbym mówiąc, że nie wyglądasz w nim... ciekawie.

- Ależ nie ma sprawy! Jeśli aż tak doskwiera ci nuda, mogę zagrać rolę błazna, cała przyjemność po mojej stro­nie, tylko... - Ku swojemu przerażeniu, poczuła, że oczy nabiegły jej łzami. Odwróciła się na pięcie w pół zdania. - Do diabła z tobą, znajdę Marię.

- Diano... - Po raz pierwszy zaczął poważnie, bez śla­du kpiny w głosie.

Rzuciła się do drzwi. Doskonale znała jego chwyty. Kiedy Miles łagodniał, wiadomo było, że nie ustąpi, ze będzie parł do celu jak czołg. Ona też nie przypominała owieczki. Umiała walczyć, niekoniecznie w białych ręka­wiczkach, ale teraz czuła się jak strzęp człowieka: wyczer­pana, bliska płaczu, owinięta w cudzy ręcznik.

Zamknęła się w łazience i błyskawicznie ubrała. Po­gnieciona bluzka wyglądała okropnie, ale Diana była do­statecznie zdenerwowana, żeby nie przejmować się swoim wyglądem. Także i pod tym względem nigdy nie mogła, ani nie próbowała, dorównać Susie Galatas.

Znalazła ją przy pomocy Marii. Kiedy usłyszała głośne „proszę wejść", serce podskoczyło jej do gardła. Miała nadzieję, że już nigdy w życiu nie usłyszy tego głosu.

- Diana. Nie wiedziałam, że przyjechałaś. Czy podróż się udała? - spytała beznamiętnie, ledwie poruszając war­gami.

Diana drżała jak w febrze i ani myślała prowadzić towa­rzyskiej gierki z Susie.

- Susie, wytłumacz mi łaskawie, co Miles Tabard robi w moim łóżku - wycedziła równie „ciepło".

- Doprawdy, nie wiem, o co ci chodzi, Diano - Susie nie zadrżał nawet głos.

- Miałam spędzić w zamku pracowity weekend. Sama. Nikt mnie nie uprzedził, że bawi tu mój były mąż...

- I ja.

- ... który będzie mi przeszkadzał.

- Czy my ci w czymś przeszkadzamy?

„My" zabrzmiało jednoznacznie i choć Diana za grosz nie wierzyła Susie, cios został wymierzony celnie.

- Chyba nie zrozumiałaś: to nie na ciebie wpadłam, tylko na Milesa.

Twarz Susie wyrażała teraz niesmak i oburzenie.

- Na miłość boską! O człowieku, z którym żyłaś dwa lata, mówisz jak o trędowatym.

- Nadal nie rozumiesz. Nie spotkałam go na korytarzu, tylko we własnym łóżku. Maria wprowadziła mnie do po­koju i... - Pomyślała nagle, że jeśli Susie nie blefuje, Miles sam jej opowie zabawne szczegóły: jak żałośnie wyglądała w kąpielowym ręczniku, jaka była przerażona, wściekła i upokorzona. Jeśli to prawda...

Susie wzruszyła ramionami.

- Skoro on sam był w tym łóżku, to o co chodzi? Dwa lata temu zdarzało ci się chyba oglądać Milesa w pościeli - mówiła nienaturalnie cicho, napiętym jak struna głosem.

- Co było, a nie jest... - bąknęła pod nosem Diana.

Świetnie wszystko pamiętała. Dwa lata temu rzadko ze sobą rozmawiali. Ale przed czterema laty jedno w drugim było zakochane do szaleństwa. Kiedy wchodziła do poko­ju, Miles odwracał głowę, uśmiechał się i wlepiał w nią swoje ciepłe brązowe oczy, a jej ciało przenikały dreszcze.

W łóżku też nie był z nią po to, żeby udowadniać swoją przewagę, lub udowadniać cokolwiek. Kochali się jak wa­riaci, ale tak delikatnie i radośnie... Potrafili śmiać się bez końca. Łzy ścisnęły jej gardło. Odwróciła głowę, znów pokonana, bezsilna w złości na samą siebie.

- Posłuchaj, Diano, nie wiem, z czyjej winy wynikło to zamieszanie z pokojami. Wszystko się wyjaśni. Sama do­piero przyjechałam, nie miałam jeszcze czasu porozma­wiać z Marią.

- Powinnaś mi wyjaśnić tylko jedno: dlaczego mnie nie uprzedziłaś o swoich planach na weekend. Wiesz, że nie przyjechałabym.

- Wolałabyś, żeby tylko Miles zakłócał twą samotność? - Susie, o dziwo, wyglądała na coraz mniej opanowaną.

- Wolałabym pobyć tu sama. Tego się spodziewałam. Dlatego przyjęłam zaproszenie twojego brata. Kropka.

- Zaczynam ci wierzyć - powiedziała Susie poważnie, jakby do siebie.

- Z wzajemnością. Wierzę, że mi wierzysz.

- Wyobraź sobie, że nie wiedziałam. Nikt mi nie powie­dział, że wybierasz się do Galatas. Zresztą, ja tu jestem przez przypadek. Coś się wydarzyło i musiałam uciec z Aten. - Uśmiechnęła się smutno. - Obydwie zmarnujemy urlop.

- Ja wyjeżdżam. - Diana nie wahała się ani chwili.

- Nie możesz tego zrobić. - Susie zerwała się na równe nogi. - Chris mi nie daruje! Jak zwykle powie, że to moja wina.

- Przykro mi - odpowiedziała nieszczerze. Wyrozu­miałość Diany wobec Susie Galatas malała wprost propor­cjonalnie do rosnącej uwagi, jaką zaczął poświęcać jej Miles na rok przed rozwodem.

Z Susie opadła kamienna maska. Była zdenerwowana, mówiła coraz szybciej, jakby liczyła się każda minuta.

- Słuchaj, przysięgam, że nie wiem, o co tu naprawdę chodzi. Ale zdaje mi się... intuicja podpowiada mi, że Chris z Milesem coś uknuli. Tym razem skrócą mnie o gło­wę, jeśli pokrzyżuję im plany.

- Uważasz, że twój brat ściągnął mnie do zamku pod fałszywym pretekstem? - wycedziła Diana słowo po sło­wie.

- Możliwe - Susie zagryzła wargi - że Miles chciał się z tobą spotkać. Nic mi nie mówił, ale czy to jest aż tak nieprawdopodobne?

Diana nie wierzyła. Przez dwa lata nie zadzwonił do niej nawet w Nowy Rok. Owszem, kilka razy poprosił o spot­kanie w biurze adwokata, ale uznała, że to z inicjatywy jej obrońcy, który usilnie dążył do ugody. W końcu wytłuma­czyła mu, z absolutną szczerością, że nie zniosłaby nastę­pnego spotkania z Milesem... w takich okolicznościach.

- Gdyby Miles... - na dźwięk jego imienia dostawała gęsiej skórki - miał do mnie jakąś sprawę...

- Wiem. Napisałby do twojego adwokata. Ja też uwa­żam, że tak byłoby najdelikatniej. Po co rozdrapywać stare rany? Lecz Miles... wiesz, jaki on jest. Zawsze musi posta­wić na swoim. Słyszałam, jak opowiadał Chrisowi, że trzy­krotnie prosił cię o spotkanie. Nie zgodziłaś się, więc po­szukał innego wyjścia.

Tak, teraz zaczyna rozumieć... Uwielbiała kiedyś ten jego upór, niezłomną wolę w pokonywaniu przeszkód. Mi­les nigdy nie przegrywał walkowerem. Znaczenia takich słów, jak pokora czy uległość po prostu nie rozumiał. Kie­dyś... Kiedyś, kiedyś! Przełknęła łzy wściekłości.

- Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Każda rozmowa skończyłaby się boleśnie.

- Czyli brakuje ci odwagi. Wolisz nie ryzykować i nie cierpieć - westchnęła ciężko, nie doczekawszy się odpo­wiedzi. - W porządku! Tylko że z nim jest odwrotnie i na pewno nie ustąpi. A ty nie schowasz się do mysiej dziury.

- Nie wiem, naprawdę... Susie, nie chcę już o tym roz­mawiać. Nie teraz. Nie mam siły myśleć, jestem komplet­nie wykończona. Gdybyś znalazła dla mnie jakiś kąt, w którym mogłabym się przespać...

- Ale Miles...

- Proszę! - Podobnie stanowczy ton, jakim przekonała urzędnika na lotnisku, zrobił wrażenie na Susie.

- Dobrze, jak sobie życzysz. - Wzruszyła ramionami. - Dam ci pokój w przeciwległym skrzydle zamku i ręczę za twoje bezpieczeństwo. Zadowolona?

Diana nie odpowiedziała.

Pokój był wspaniały. W odcieniu kremowym, z lekkimi jasnymi meblami. Zupełnie inny, pomyślała, niż surowa, pełna antyków komnata Milesa, czy też pachnąca luksusem sypialnia Susie. Tamte obie znajdowały się w „rodzinnym" skrzydle zamku. Ukłuła ją zazdrość. Czy często się odwie­dzali?

Intuicja jej mówiła, że wcale. Te gorzkie uśmiechy, smu­tek w oczach Susie... Nie tak się zachowuje zwycięska rywalka.

- Boże, czy wszystko musi być aż tak skomplikowane - powiedziała głośno do samej siebie, potem z zamknięty­mi oczami zdjęła ubranie, wśliznęła się pomiędzy pachnące rozmarynem prześcieradła i zapadła w kamienny nieprzy­tomny sen.

Nie poruszyła się, kiedy godzinę później Susie zajrzała do jej pokoju, nie reagowała na krzątaninę Marii, która wniosła walizkę.

Obudziła się natychmiast, kiedy w drzwiach stanął Mi­les.

- Odżyłaś?

Uniosła się na łokciach, podciągając prześcieradło pod samą brodę. Dobrze, że hrabianka nie ręczyła głową, po­myślała złośliwie. Jak na spędzone razem dzieciństwo i nie tajone uczucie do Milesa, to nieźle go poznała! Dobre sobie: „ręczę za twoje bezpieczeństwo"!

- Niezupełnie, ale jestem na dobrej drodze. Mam do odespania kilka nocy.

- I dopóki tego nie zrobisz, będziesz mnie spławiać? Z bolesnym grymasem na twarzy, przykurczyła szyję. Zapomniała przed spaniem rozpuścić włosy, jak zwykle,

kiedy była zmęczona.

- Wyjmij te szpilki - powiedział miękko.

Wspomnienie jak żywy obraz: Miles siedzi za jej pleca­mi, u wezgłowia łóżka, wyjmuje z upiętych nad karkiem włosów szpilki, jedną po drugiej, nie spiesząc się, potem masuje delikatnie ramiona, całuje szyję...

- O co ci chodzi, Miles?

- Dlaczego, na miłość boską, nie rozpuścisz tych wło­sów? Lubisz swoje migreny?

- Dziękuję za radę - powiedziała przez zaciśnięte zęby.

- Powiedz mi jednak, czego naprawdę chcesz?

- Pogadać. Kilka słów. Nic więcej. - Jego twarz, z na­tury bardzo mimiczna, przypominała teraz papierową ma­skę. Nie pytając o zgodę, przysunął do łóżka krzesło, roz­parł się na nim wygodnie, opierając głowę na skrzyżowa­nych ramionach.

- Więc mów - powiedziała najwyraźniej i najgłośniej, jak potrafiła, z oczami utkwionymi w podkurczone kolana.

- Podobno wyjeżdżasz z mojego powodu.

Diana zdrętwiała. W czasie tamtej rozmowy nie czuła się na siłach, żeby podjąć ostateczną decyzję. Susie wie­działa o tym równie dobrze. Namawiała ją do zostania! Ciekawe, jaką grę prowadzi hrabianka Galatas...

- No więc?

- Czy to prawda?

Sama nie znała jeszcze odpowiedzi...

- A czego ty się, do diabła, spodziewałeś? - wybuchnęła gwałtownie. - Że dam się złapać w pułapkę i powiem: dziękuję uprzejmie?

- Pułapkę?

- A jak to inaczej nazwać? Genialny plan, żeby ściąg­nąć mnie do starego zamku, z którego trudno nawet uciec!

- Sądzisz poważnie, ze uknułem przeciwko tobie spi­sek? Że chcę cię porwać? - Jego głos nie tracił aksamitnego tonu. - A po cóż miałbym to robić?

- Właśnie nie wiem. Mówiłam, że to bez sensu, ale Susie wymyśliła, że ty i Chris konspirujecie za moimi ple­cami.

- A ty co robisz z Susie za moimi plecami? - skrzywił się z niesmakiem, nie podnosząc jednak ani trochę głosu.

Już, już chciała wyrazić skruchę... Miles opanował tę sztukę do perfekcji. Nigdy nie rezygnował z ataku, zapę­dzał ją w kozi róg i odwracając uwagę od sedna sprawy,

wymuszał kapitulację. W ostatniej chwili ugryzła się w ję­zyk.

- A kto, do licha, miał mi wytłumaczyć, co jest grane? Duch tego zamku? Czy może Maria, po grecku?

Po raz pierwszy wyprowadziła go z równowagi. Znieru­chomiał, zmrużył groźnie oczy i wybuchnął niespodziewa­nym śmiechem. Gwałtowna zmiana nastroju, pomyślała z przekąsem Diana. Przerabialiśmy to wiele razy.

- Widzę, że wydoroślałaś, Diano. Powiedz jednak, czy miałem inne wyjście? Twój cholerny adwokat nie dopusz­czał do naszego spotkania.

- Niby po co mielibyśmy...

- Jesteś moją żoną. Powinniśmy spokojnie porozma­wiać.

- Po co? Nie czułeś takiej potrzeby, kiedy byliśmy mał­żeństwem.

- Wciąż jesteśmy małżeństwem-powiedział łagodnie, po długiej chwili milczenia.

Ogarnęła ją dzika furia. Dwa lata temu wybrał wolność, zapominając o małżeństwie.

- I ten niewiele znaczący fakt daje ci prawo do zabawy moim kosztem? Jak śmiesz... - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- To prawda, że sytuacja wbrew naszej woli stała się zabawna. Szkoda, że nie umiesz tego dostrzec, albo uda­jesz, że nie dostrzegasz. Powiedz, Diano, czy na serio chcesz zatrąbić na odwrót i uciec?

Westchnęła głęboko, jakby razem z powietrzem wypu­szczała całą złość. Pulsujący ból w skroniach przypomniał jej o włosach. Wyjęła pierwszą szpilkę, potem powoli na­stępne, aż pozbierała nieco myśli.

- Nie wiem. Od tygodni nie myślałam o niczym innym, tylko o tym weekendzie. Szczerze mówiąc, jestem zbyt wykończona, żeby wsiąść dzisiaj z powrotem do samocho­du i trąbić na odwrót. Nie mam nawet siły rozmawiać.

- Chcesz, żebym ja wyjechał? Przypomniała sobie nagle o wykładach w Australii.

- Właściwie, co ty tu robisz, jeśli wolno spytać?

- Zerwaliśmy kontrakt - odpowiedział po długim wa­haniu. - Steve wrócił do Anglii na wakacje.

Przepracowanie, postawiła jedyną możliwą diagnozę. Ani Miles, ani Steve Gilman nie zwykli folgować sobie w pracy. Obaj bardzo obowiązkowi, tym razem przekro­czyli granice wytrzymałości. A więc Miles, tak jak ona, przyjechał odpocząć... Trudno. W końcu to dom jego dzie­ciństwa;

- Oczywiście, że nie powinieneś wyjeżdżać. Jesteś u siebie.

- Nie przesadzaj. Nigdy nie mieszkałem tu na stałe, ale to prawda, że w każdej chwili mogę wrócić. Po prostu odłożę wakacje na kiedy indziej. Nie ma problemu.

- Nie, Miles, nie zrobisz tego ze względu na mnie. Założę się, że gonisz resztkami sił i nie masz najmniejszej ochoty stąd wyjeżdżać. Tak samo jak ja, potrzebujesz od­poczynku.

Uśmiechnął się kącikami ust, ni to pobłażliwie, ni drwią­co. Bała się tego półuśmiechu, bo nigdy nie wiedziała, co on naprawdę znaczy.

- Wciąż ta sama poczciwa Diana - powiedział miękko. - Zawsze wyrozumiała dla bezdomnych włóczęgów. Za­stanawiałem się... niepotrzebnie. - Wstał jak oparzony, jedną ręką odsuwając krzesło pod ścianę. - Zgadza się, potrzebuję odpoczynku, ale nie chodzę jeszcze na ostatnich nogach. Mogę jechać na jakąś wyspę i zabawić się w tury­stę, jeśli miałoby ci to choć odrobinę poprawić nastrój.

- Nie - powiedziała zdecydowanie. - To ja wyjadę. No, może nie dzisiaj... i raczej nie jutro. Kiedy porządnie odsa­pnę.

- I zbiorę siły do ucieczki?

- Widzisz w tym coś dziwnego?

- Nic ci nie pomoże ciągłe uciekanie. Niczego to nie zmieni. W końcu i tak trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy. Im wcześniej, tym lepiej, Diano.

- Przestań, proszę. - Wykonała mimowolny bezradny gest, na który Miles tylko czekał.

- Poza tym, nie byłoby to dyskretne wyjście kuchenny­mi drzwiami. Oprócz Susie przyjechał tu na kilka dni Chris i... - zawahał się teatralnie - jakiś stary narzeczony Susie. Będą mieli o czym plotkować, jeśli ni stąd, ni zowąd spa­kujesz manatki i wyjedziesz. Kiedyś nie lubiłaś urządzać cyrku, tłumaczyłaś, że nieporozumienia powinniśmy zała­twiać między sobą, a nie na oczach ludzi.

To prawda. Diana przez kilka miesięcy, kiedy Miles prawie się do niej nie odzywał, ratowała pozory małżeń­skiego szczęścia: uśmiechała do niego ponad stołem, uda­wała, że wszystko w porządku, kiedy dzwonili znajomi. Zarzucał jej tchórzostwo, uważał, że powinna stawić czoło faktom. W końcu sam ją postawił przed faktem dokona­nym, wybierając wolność.

Nie zapomni tamtego poczucia bezsilności i niezrozu­mienia. Teraz czuła, że to wraca, ze ogarnia ją stary lęk, ale ani myślała się poddać. Nie była ani słaba, ani bezradna, a intencje Milesa rozumiała aż nazbyt dobrze.

- Nieporozumienia między nami od dawna są sprawą publiczną - powiedziała z wyniosłym spokojem.

- Fakt. Ale Susie nie spocznie, póki nie dowie się, o czym tu rozmawialiśmy, słowo po słowie, jeśli teraz wy­jedziesz...

Diana wzdrygnęła się na samą myśl o Susie i plotkach. Do diabła... Ten facet czytał w jej myślach.

- Więc co byś zrobił na moim miejscu? - mruknęła pod nosem.

Nie drgnął. Nie zakpił z kapitulacji Diany, nie wydał okrzyku triumfu. Starannie dobierał słowa, byle jej tylko nie urazić i nie spłoszyć.

- Zgódź się na małe ryzyko. Przez kilka dni możemy być dla siebie po prostu uprzejmi, prawda?

- Powiedzmy...

- Zresztą stęskniłem się głównie za morzem i łodzią, jak wiesz, nie jestem domatorem i rzadko, jak sądzę, bę­dziemy na siebie wpadać.

- W porządku. Obiecuję nie wchodzić ci w drogę.

- A więc... - podniósł się gwałtownie - do zobaczenia przy obiedzie.

Święcie przekonana, że Miles naprawdę wychodzi, rozluźniła się i z przymkniętymi oczami opadła na podusz­kę. Niemal w tej samej chwili poczuła na policzku jego oddech, a we włosach długie natarczywe palce, którymi wyjął ostatnią szpilkę. Zdumienie odebrało jej głos. Śmiał ją dotykać w ten sposób, jak gdyby nic się nie stało i nadal byli małżeństwem: nikt nikogo nie zranił, nikt nikogo nie porzucił. Kiedy pochylił sie i musnął ustami jej szyję, Dia­na syknęła złowrogo, odwracając głowę. Roześmiał się i zniknął za drzwiami.

Blada ze złości i upokorzenia, żałowała swojej pocho­pnej decyzji. To jasne, że powinna wyjechać natychmiast, nie tłumacząc się przed nikim, troskę o zachowanie pozo­rów pozostawiając Milesowi. Bezczelny cynik!

Delikatne pukanie do drzwi postawiło ją na równe nogi.

- Diano, przyszłam cię zabrać na obiad! - Susie, prze­brana w prosty bawełniany kaftan w czerwono-purpurowe geometryczne wzory, z koroną włosów upiętych na czubku głowy i bijącym od niej blaskiem klejnotów, wyglądała jak perska księżniczka.

Po raz tysięczny Diana zadała sobie pytanie: dlaczego ja? Dlaczego nie ona - najlepsza przyjaciółka, towarzyszka dziecięcych zabaw, fantastycznie bogata i piękna?

- Moje gratulacje, Susie! Wyglądasz niesamowicie! Czy ten... powiedzmy... królewski Orient jest obowiązu­jącym stylem na najbliższe lato, czy dopuszcza się wersje skromniejsze?

Susie, osoba nie dotknięta, o dziwo, chorobą próżności, wybuchnęła śmiechem.

- Nie wygłupiaj się. Spójrz na mnie obiektywnie, nie zwracaj uwagi na błyskotki.

Diana przełknęła ślinę. Przed ślubem prawdziwą biżute­rię oglądała wyłącznie na wystawach sklepów jubilerskich. Susie miała rację. Piękne błyskotki wciąż robiły na niej ogromne wrażenie. Łatwo mówić...

- Cudowne rubiny. Trudno nie zwrócić na nie uwagi.

- Mojej babci - skrzywiła się lekko. - Powiem ci w se­krecie, że wolimy nie pytać, jak ona je zdobyła. Gotowa?

Diana spojrzała z niesmakiem w lustro. Zwykle nie przesadzała z makijażem, ale dzisiaj ukryłaby się za jaką­kolwiek maską. Byle mieć wreszcie święty spokój!

- Dwie minuty. Zrobię sobie ekspresową tapetę; jestem blada jak ściana.

- Jesteś piękna - powiedziała nagle Susie - i dobrze o tym wiesz, prawda?

- Jeśli żartujesz, to... - Dianie drgnęła ręka i rozmazała tusz na powiece.

- Nie żartuję. - Zabrzmiało to dziwnie ponuro. - Masz charakter, że daj Boże zdrowie, a w oczach wyraz dziecię­cej bezradności. Istna mimoza! Można by pomyśleć, że ilekroć dotyka cię mężczyzna z krwi i kości, zamieniasz się w kosmiczny pył, więc jemu się wydaje... tak, teraz rozu­miem dlaczego...

- Susie, opowiadasz jakieś brednie! Jestem zwyczajną Angielką, czyli blond-wymoczkiem: bez koloru, bez cech szczególnych, czego nie można powiedzieć o tobie...

- Wykonała znaczący gest.

- Aaa! Moja skromna osoba - odsłoniła zęby w ironi­cznym grymasie - to zupełnie inny przypadek. Składam się z elementów ruchomych i wymiennych. Popatrz, na czas obiadu skomponowałam, jak to nazwałaś, królewski Orient. Robię, co mogę, ale tak naprawdę chciałabym wyglądać jak nimfa morska.

- Jeżeli do mnie pijesz z tą nimfą, Susie, to przedobrzy­łaś. Nie umiem nawet pływać. To jeden z powodów, dla których... - Diana zagryzła wargi.

- Miles czuł się taki opiekuńczy, co? Odpowiedzialny!

— W jej głosie brzmiało coraz mniej kpiny, a coraz więcej bólu.

- Nie. Jeden z powodów, dla których bywał... niezado­wolony. O Boże, ja naprawdę nie chcę o nim rozmawiać. Odkąd wysiadłam z tego diabelnego samolotu, wciąż tylko Miles i Miles! Zmieńmy temat, co? Umieram z głodu, a ty mówiłaś coś o obiedzie.

Susie roześmiała się przyjaźnie, jakby zapominając o całej rozmowie.

- Chodźmy. Tylko nie odstępuj mnie ani na krok. Zamek Galatas składał się z kilku potężnych skrzydeł, każde w innym stylu, dobudowywanych w ciągu wieków do pierwotnej weneckiej fortecy. Droga do części „rodzin­nej" wiodła przez nie kończące się spirale wąskich scho­dów, okrągłe wieżyczki, podziemne korytarze. Kiedy wre­szcie dotarły do celu - na rozświetlony zachodzącym słoń­cem taras z widokiem na morze - Dianie zawirowało w oczach.

Trzej mężczyźni przywitali ją uśmiechem. Ach, więc to tak... Stary narzeczony Susie... Nigdy przedtem nie sły­szała, żeby Miles nazwał Dimitriego Philippidesa inaczej niż przyjacielem rodziny. Zerknęła ukradkiem na Susie, ale w wyrazie jej twarzy nie znalazła rozwiązania zagadki.

Dimitri i Christos sączyli aperitif. Miles zapalał świece i wonne trociczki.

- Przeciw komarom. - Uśmiechnął się do Diany pro­miennie, z kocim przymrużeniem oczu.

Parsknęła śmiechem. Uleciało gdzieś napięcie, po raz pierwszy od tak dawna spojrzała na niego normalnie, bez żadnych podejrzeń i bez lęku.

- Właśnie miałam ci pogratulować romantycznego po­mysłu, a ty wyskakujesz z komarami!

- Mam pełno pomysłów. Romantycznych też.

Diana wstrzymała oddech. Uff! Obyło się bez dowci­pnych komentarzy.

- No, no! Tylko nie przed obiadem - poprosił Chris. - Jeżeli ponosi cię wena, żeby recytować Homera, pocze­kaj do deseru. Wypiłem za mało brandy, żeby to docenić. Cześć, Diana, jak samopoczucie?

- Wyobraź sobie, wczorajszego wieczoru... - Dimitri podsunął jej krzesło - Miles uraczył nas „Powrotem Odyseusza". Nie powiem, wzruszający kawałek.

- Bardzo długi kawałek - skrzywił się hrabia Galatas. - Kiedyś miałem nadzieję, źe z wiekiem mój przyjaciel będzie tracił pamięć. Nic z tego. On ma coraz lepszą, a ja przeciwnie.

- Bo ja o nią dbam. Gimnastyka, bracie. - Miles popu­kał się znacząco w czoło. - A ty zatrudniasz armię panie­nek, które muszą pamiętać za ciebie. Cieniutko, Chris!

Z umysłem Chrisa nie mogło być „cieniutko", skoro kierował prężną międzynarodową firmą. I ani myślał ustę­pować Milesowi w słownych przepychankach.

- Jasna sprawa. Cenię sobie wygody i komfort psychi­czny. A więc żadnej poezji epickiej, póki nie urżnę się na tyle, żeby pokochać Odyseusza. - Uznając temat za wy­czerpany, zwrócił się do Diany: - Mam nadzieję, że dobrze zniosłaś podróż? - spytał uprzejmym i doskonale obojęt­nym głosem.

Jeżeli ten facet, pomyślała gniewnie, ściągnął mnie na prośbę Milesa, zrobił to wbrew sobie. Tylko po co? Zasta­nawiała się kiedyś, czy to nie Chris przyspieszył koniec ich małżeństwa. Musiał mieć spory wpływ na przyjaciela... Hrabia Galatas znosi męczeńsko już trzecią żonę. Bieda­czek. Utwierdził się w przekonaniu, że kobieta z założenia nie może być inwestycją trwałą i praktyczną. No, ale z dwojga złego, jeśli Miles musiał się żenić, to dlaczego nie z Susie, tylko z jakąś biedną nijaką Angielką?!

Z drugiej strony... Kto jak kto, ale ona wiedziała dosko­nale, że Miles nie ulega żadnym wpływom. Robił zawsze to, co chciał i kiedy chciał. Do diabła z Chrisem.

W kącie tarasu skwierczało mięso.

- Dzisiaj ja jestem szefem kuchni - uroczyście oświad­czył Miles. - Kebab to moja specjalność!

- O, rany, Susie! - jęknął Chris.

- Pozwól mu. - Roześmiała się. - Przynajmniej nie bę­dzie nas krytykował, jak wczoraj.

- Rzeczywiście - Dimitri wyjaśnił Dianie - wczoraj na kolację jedliśmy to samo. Lubisz czosnek?

- Nauczyła się lubić. - Miles, który stanął nad rusztem, mrugnął do niej porozumiewawczo.

- Taak... - Zapiekły ją policzki. - W Anglii, zanim wstąpiłam na uniwersytet, nie jadłam czosnku. Nigdy nie byłam we Francji.

Christos, który spędził w Paryżu połowę dorosłego ży­cia, nie wierzył własnym uszom.

- Jak to? Wydawało mi się, że Anglicy dzielą się na tych, którzy do Francji jadą i tych, którzy z niej wracają.

- Zabawne spostrzeżenie... - powiedziała lodowatym głosem. - Ludzie na prowincji, utrzymujący się z pracy rąk, są mniej ruchliwi. Możesz mi wierzyć na słowo. Wiodą monotonne, osiadłe życie, bez czosnku.

- A wycieczki szkolne? - Chris zdawał się nie rozu­mieć. - Nigdy nie byłaś we Francji ze swoją szkołą? Na kursie językowym?!

Przechwyciła badawcze spojrzenie Milesa. Zawsze uważał, że jest przewrażliwiona na punkcie swojego po­chodzenia, ale szanował jej wolę bez zastrzeżeń. Nikomu o dzieciństwie Diany nie wspominał, a po ślubie ani razu nie wrócił do tematu. Ona tymczasem dojrzała.

Uniosła wysoko podbródek. Ich małżeństwo się rozpad­ło, a to, że Miles kiedyś tam popełnił mezalians... Błąd został naprawiony, młody hrabia dawno przyjacielowi wy­baczył.

- Wycieczki odbywały się w wakacje, przynajmniej tak było w mojej szkole. A ja wtedy pracowałam.

- Pracowałaś? - Zdumienie Chrisa sięgnęło zenitu. - Boże, wy Anglicy, ze swoją dyscypliną... Czy nauka francuskiego, we Francji, to nie dość pożyteczne zajęcie?

- Pracowałam, żeby zarobić na chleb. - Uśmiechnęła się swobodnie. - Mój ojciec był ogrodnikiem w wielkim majątku, a moja matka prowadziła dom jego właścicieli. Ojciec miał wypadek, po którym nie wrócił już do pracy. Na szczęście nie wyrzucono nas z mieszkania, ale matka za swoją jedną pensję z trudem wiązała koniec z końcem. Właściwie powinnam skończyć edukację w wieku lat szes­nastu, ale dobrze mi szło, rodzice bardzo chcieli, żebym nie przerywała nauki, i tak... zawarliśmy umowę. Miałam uczyć się dalej, zdawać egzaminy, a latem pracować. Upły­nęło wiele wody w Tamizie, zanim skosztowałam czosnko­wego masła i pierwszego ślimaka. C'est la vie!

Zapanowała głucha cisza. Wszyscy oprócz Milesa otwo­rzyli usta, nie odrywając od niej wzroku. Pierwsza odezwa­ła się Susie.

- Na ślimaki dzisiaj nie liczmy, ale trucizna, w której „szef kuchni" marynował kebab, składa się w osiemdzie­sięciu procentach z czosnku. Za to mogę ręczyć!

Wszyscy, jak na komendę, wybuchnęli śmiechem. Miles popisał się znakomitym daniem, co w gruncie rzeczy niko­go nie zaskoczyło. Atmosfera została rozładowana, robiło się coraz weselej i głośniej. Dimitri nie odstępował Diany. Dolewał jej wina, bawił rozmową. Nagle, zmęczona i oso­wiała, usłyszała teatralny szept:

- Nie sądzisz, że masz już dosyć?

Podskoczyła i obróciła się na krześle o sto osiemdziesiąt stopni. Miles klęczał za jej plecami, usiłując zapalić świecę. Zmierzyła go hardym wzrokiem.

- Nie masz zbyt mocnej głowy, wiesz o tym, Diano - szepnął czule. - Jeżeli nie zwolnisz tempa, nasz etatowy Don Juan, ten facet w jedwabnej koszuli, który krąży nad tobą jak sęp, nieźle się ubawi, kładąc cię do łóżka.

- Nie bądź obleśny.

- Czyż nie marzysz o takim zakończeniu wieczoru, Di?

- Jego zadowolone oczy mówiły co innego: przynęta chwyciła.

- Nie to miałam na myśli... - Ale na odwrót było za późno.

- Oczywiście, wytłumaczyłaś mi tylko, co ja mam na myśli...

- Ja... - Czuła się zapędzona w kozi róg. Gdyby powie­działa prawdę, że nie wyobraża sobie Dimitriego w roli Don Juana, sprawiłaby Milesowi nie lada satysfakcję. Zre­sztą, on jest zdolny do wielu rzeczy. Wyobraziła sobie, jak odwraca się do Dimitriego i proponuje mu odprowadzenie jej do łóżka. Zadrżała. - Jak ja cię nienawidzę, Miles!

- szepnęła.

- Przynajmniej nareszcie wiesz, co czujesz.

- Nie bez powodu.

- To zależy od punktu widzenia. Nie lubię się chwa­lić, ale, doprawdy, czy nie sądzisz, że byłem do tej pory idealnym eks-mężem?

Diana, pogrążona w niemym ataku furii, milczała.

- Hojnym - rozchylił wargi w uśmiechu. - Tolerancyj­nym. Nie naprzykrzałem się...

- Tolerancyjnym? Ty?

- Pomyśl. Ani słowa wymówki za ostatnie dwa lata. Zwiedzanie rezydencji nadzianych facetów, w końcu praca jak każda inna, tylko dlaczego nie na własny rachunek? Przyznasz, kotku, miałbym prawo się zdenerwować, może nawet ukrócić twoje podróże, gdyby nie moja wrodzona łagodność.

Siedziała osłupiała i zdruzgotana, nie rozumiejąc, o co naprawdę chodzi. Czuła jedynie, że za tym spokojem, uda­waną obojętnością Milesa, czai się furia. Burza uczuć, o których nie miała pojęcia.

- Wiesz, dlaczego korzystałam z tych pieniędzy? - za­pytała zduszonym głosem.

- Tak. Twój przywiązany do wózka ojciec.

- Przecież razem zaciągnęliśmy kredyt na ten dom. Nie mogłam pozwolić, żeby przepadł, kiedy tatuś nareszcie uwierzył, że będzie normalnie...

- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby znaleźć pracę?

Pracę? Od dwóch lat nie miała wakacji ani wolnych weekendów. Chciała krzyczeć, ale zniżyła jeszcze głos.

- Nie rozumiem. O czym ty mówisz, Miles?

- A może sądzisz, że skoro tak zażarcie walczyłaś, żeby skończyć studia, to już o nic więcej nie musisz walczyć? Że zdałaś egzamin z dzielności na całe życie? Odfajkowane, co? Wypiłaś swój kielich goryczy, a teraz świat winny ci jest zadośćuczynienie, dożywotnią rentę i medal?

Jego napięty głos ranił jak sztylet. Płomień świecy, którą trzymał w ręku, raził w oczy. Diana odstawiła kie­liszek.

- Nie rozumiem - powtórzyła.

- Nie?

- Nie! Co ja ci takiego zrobiłam, że atakujesz jak be­stia? Znienacka...

Zmierzyli się wzrokiem z taką siłą, że musiało zaboleć.

Miles wykrzywił usta, ale nie przyznałby się nigdy, że jego też zabolało.

- Mamy przed sobą mnóstwo pytań - zakpił. - Po pier­wsze, nie znienacka. Po drugie, nie atakuję bez powodu, tylko ostrzegam. Znudziło mi się po prostu twoje nicniero-bienie. Rozumiesz? Nie będę cię utrzymywał, czekając spokojnie, aż znajdziesz playboya z odpowiednim kontem. Sam się tobą zajmę. Ktoś musi to w końcu zrobić!

Diana wstała. Małżeństwo z Milesem nauczyło ją uda­wania, że nic nie boli, kiedy z chęcią zawyłaby z rozpaczy.

- Zajmij się sobą - powiedziała lodowatym pogardli­wym tonem. - Jutro wyjeżdżam.

- Mylisz się, kochanie. - Uśmiechnął się leniwie. - Zo­staniesz. I wysłuchasz wszystkiego, co mam ci do powie­dzenia.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dimitri odprowadził Dianę do pokoju. Nieomylność, z jaką pokonał ciemny labirynt schodów i korytarzy, świad­czyła o tym, że stary przyjaciel rodziny bywał w zamku częstym gościem. W przeciwieństwie do byłej żony Milesa Tabarda, pomyślała z goryczą, który, było nie było, uważał Galatas za swój drugi dom. Grek jakby czytał w jej my­ślach.

- Susie czuje się prawdziwą panią na zamku. Formalnie należy on do Milesa, ale...

- Milesa?

Dimitri spojrzał na nią zdumiony i lekko się spłoszył.

- Nie wiedziałaś? Wychował się tutaj razem...

- To wiem - przerwała. - Jego rodzice wciąż podróżo­wali, a hrabia Galatas, jako ojciec chrzestny, poczuwał się do opieki nad chłopcem. Nie miałam jednak pojęcia...

- Ojciec chrzestny... - Dimitri pokręcił głową.

- Co masz na myśli? - Musiała uzbroić się w cierpli­wość, bo Dimitri długo ze sobą walczył. W końcu wzruszył ramionami i spojrzał jej prosto w oczy.

- No więc... jeśli nie dowiesz się tego ode mnie, znaj­dzie się inny życzliwy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie powiedzieli ci do tej pory. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy tu jesteś... Stary hrabia, jak zapewne słyszałaś - Dimitri wa­żył każde słowo - miał dwóch synów. Ten lepszy trzymał się domu i robił pieniądze. No, powiedzmy, że nie zawsze.

To był ojciec Susie i Chrisa. A syn marnotrawny uciekł w siną dal, dosłownie, bo zaciągnął się na okręt.

- I wszelki słuch po nim zaginął...

- Ależ skąd! Dochodziły o nim wieści z całego świata: z Sydney, Rio, Nowego Yorku, Valparaiso. Łatwiej byłoby wyliczyć, dokąd go nie poniosło. Moja matka mówi, że Conrad był wolny jak ptak. Nie potrafił żyć inaczej.

- Chyba domyślam się reszty. - Diana zaczerpnęła po­wietrza. - Według twojej matki, Miles jest owocem... Gdzie?

Dimitri spojrzał na Dianę z szacunkiem.

- Gdzieś w Ameryce Południowej. Z Conrada był pra­wdziwy koczownik. Włóczęga, natchniony podróżnik, ba­dacz. Anne Tabard mieszkała ze swoim leciwym mężem dyplomatą w jakimś zapomnianym od Boga i ludzi przy­granicznym miasteczku, na skraju dżungli, gdzie powietrze było czarne od moskitów.

Diana poznała swoją teściową - dystyngowaną damę o wyrafinowanym guście, ambicjach intelektualnych... Nie, to nieprawdopodobne.

- Musiała się strasznie nudzić. - Dimitri wyrwał ją z zamyślenia. Jemu też trudno było uwierzyć w podwójne oblicze Anne Tabard. - A Conrad miał słabość do kobiet i, podobno, nigdy bez wzajemności. Pożeracz serc, mawiała moja mama z błyskiem w oku. Miles to wykapany ojciec!

Dianie nie drgnęła powieka. Jakby zupełnie nie dosły­szała, co powiedział Dimitri.

- Czy to są tylko domysły, czy ktoś zna naprawdę losy Conrada? - spytała rzeczowo. - Istnieją jakieś dowody?

- Conrad wędrował wtedy w górę Amazonki, w poszu­kiwaniu zaginionych plemion. Los sprawił, że zatrzymał się na pewien czas u Tabardów. No cóż... z zachowanych

listów wynika, że pozostawił po sobie więcej niż gorące wspomnienia.

- Dlaczego z nim nie pojechała? - spytała cicho, jakby samej siebie. - A może zrobiła to?

- Z tego, co słyszałem, pani Tabard chciała wyrwać się z tamtego piekła, a nie zagłębiać w dżunglę. A Conrad... Wędrował po swoich oceanach, kołach podbiegunowych, zawsze w pojedynkę.

Diana pokręciła głową. Po raz pierwszy myślała ze współczuciem o swojej nieprzystępnej, zimnej jak głaz te­ściowej.

- Wybuchł skandal?

- W angielskim domu? Moja droga, raczysz żartować. Jej mąż był cywilizowanym człowiekiem. Conrad oczywi­ście przepadł. Za to stary hrabia Galatas pokazał klasę. Dyskretnie, bez żadnych deklaracji, czy bicia się w piersi, służył im zawsze wsparciem. A Tabardom się nie przelewa­ło. No i wreszcie podział spadku mówi sam za siebie. Miles kochał zamek, więc go dostał. Chris jachty i przedsiębior­stwo, a Susie trochę akcji oraz biżuterię.

Diana drżała z przejęcia, nie wierząc w ani jedno słowo. Do diabła! Dlaczego Miles miałby ukrywać swoje pocho­dzenie? Przecież wiedział o niej wszystko i kiedyś napra­wdę byli sobie bliscy... Z drugiej strony, jakiś tłumiony głos rozsądku podpowiadał jej, że cała ta historia, od po­czątku do końca, brzmi przekonująco.

- Co się z nim stało? Z... - Nie umiała wykrztusić „oj­cem Milesa". - Z Conradem.

- Któż to wie? Może jest wodzem plemienia, które wreszcie odnalazł? A może od dawna nie żyje? Do rodziny, o ile wiem, żadne wieści nie dotarły.

Czy rzeczywiście, pomyślała z goryczą. Ile jeszcze taje­mnic Miles ukrywał przed światem i własną żoną? Wie­dział o niej wszystko. Chciał wiedzieć! Zranione wspo­mnienia: całe dorosłe życie, z jego naiwnymi złudzeniami, rozsypane na kawałki jak szkiełka w kalejdoskopie.

Odprawiła Dimitriego przed drzwiami sypialni. Zbyt zamyślona, by zauważyć w jego oczach ironię, a potem rozczarowanie.

W pokoju nie zapaliła nawet światła. Stojąc w otwartych drzwiach na taras, myślała tylko o jednym. Dlaczego jej nie powiedział? Ze wstydu? Absurd. Miles niczego się nie wstydził. Umiał patrzeć ludziom prosto w oczy i nie bał się ich krytyki. Jakże zazdrościła mu tej odwagi!

Może Anne Tabard kazała przysiąc synowi, że nie zdra­dzi ich tajemnicy? Ale skoro wiedział Dimitri, wiedzieli i inni... Czy uważał, że to nie jej sprawa? Bał się, że straci nad Dianą przewagę? Wzdrygnęła się na tę myśl - i zaczęła od początku.

Może to jednak nieprawda. Dimitri oraz rodzina Galatas obracali się w zamkniętym środowisku, które, jak każde towarzystwo wzajemnej adoracji, lubiło plotkować. Może więc pani Philippides, dziwiąc się zażyłości Milesa z wnu­kami hrabiego, puściła wodze wyobraźni, dodała dwa do dwóch... i wyszło jej pięć.

Może było tak, a może inaczej...

Usłyszała na dole jakiś hałas. Długie marmurowe scho­dy wiodły z tarasu wprost do ogrodu, a raczej zdziczałego oliwnego gaju. Zauważyła to już w dzień; teraz ledwie dostrzegała pojedyncze drzewa. Z duszą na ramieniu pode­szła do balustrady. Pomyślała o jaszczurce, ale czy jasz­czurki tak hałasują? A może...

Między gałęziami mignęła jasna ruchoma plama. Diana wstrzymała oddech.

- Nie przeszkadzam ci? - zapytał Miles, wynurzając się z ciemności.

- Przeszkadzasz - wykrztusiła. - O mało nie dostałam zawału. Wmawiałam sobie ze strachu, że to greckie jeże są tak hałaśliwe.

- Czyli tracę czucie. - Wbiegł po schodach jak kot, bez najmniejszego szelestu. - Dawno, dawno temu - szepnął jej do ucha - wchodziłem z tego tarasu do każdego pokoju, nie budząc nawet duchów.

- Minąłeś się z powołaniem. Zawód fizyka jest chyba mniej intratny niż dżentelmena-włamywacza.

- W tamtych czasach do głowy by mi nie przyszła jakaś głupia przyziemna fizyka. Miałem zostać gwiazdą rocka. Pilotem odrzutowca. Podróżnikiem.

- Jak to? - Wybuchnęła tłumionym chichotem. - Wszy­stkim naraz?

- Słowo honoru - zapewnił uroczyście. - Marzyły mi się jeszcze operacje mózgu, ale w swoich zainteresowaniach anatanomią stopniowo zniżałem loty. Coraz niżej od mózgu.

- Coraz niżej...?

- Uhm... Trochę wyobraźni... jeśli nigdy nie byłaś kil­kunastoletnim chłopcem.

Poczuła, że ma sucho w gardle, ale zebrała wszystkie siły, żeby odpowiedzieć równie lekkim tonem.

- Dajesz mi do zrozumienia, że w już dzieciństwie po­stanowiłeś zostać podłym uwodzicielem?

- Boże broń. Tylko nie podłym!

- Kamień spadł mi serca. Co za ulga!

- Sama powinnaś ocenić, czy podłym, czy dobrym - po­wiedział z wyrzutem.

- Cóż... nie znam wszystkich etapów twojej kariery uwodziciela. Moje początki były łagodniejsze...

- Wiele straciłaś, ale głowa do góry.

Mimo egipskich ciemności, czuła na sobie jego rozpalony wzrok. Gęsią skórkę tłumaczyła wiatrem od morza i cofała się, kiedy on robił nieznaczny krok do przodu.

- Nie jestem pewna.

- Miej się na baczności. Bezpieczne przejście z gaju na taras było pierwszym punktem wielkiego skoku. Ciąg dal­szy nastąpi. - Wyciągnął rękę.

Diana zatrzęsła się jak w febrze. Uleciała gdzieś odwaga i resztki poczucia humoru.

- No widzisz - powiedział z błogim zadowoleniem. - To wraca. Zupełnie jak z jazdą na rowerze.

- Trzymaj ręce z daleka... - Kiedy usłyszała drżenie w swoim głosie, pomyślała, że albo natychmiast się rozpła­cze, albo wpadnie w furię.

- Zniż głos, kochanie. Chyba nie chcesz obudzić całego domu.

- Guzik mnie obchodzi, kogo obudzę - mówiła przez zaciśnięte zęby. - Zabierz ode mnie te ręce!

- Kłopot z tobą polega na tym, że nie jesteś dociekliwa, coś, czego po prostu nie pojmuję.

- Ależ ja umieram wprost z ciekawości! Chciałabym dociec jednego: co się kłębi w twojej głowie? Co ty, do cholery, wyprawiasz?!

- Ja? - Roześmiał się dobrodusznie. - Nic szczególne­go. To przecież banalne: odwiedziłem swoją żonę, wróciły wspomnienia...

- Byłą żonę.

- Nie, kotku. Jeszcze nie.

- Tylko dlatego, że ten przeklęty adwokat nie potrafił cię znaleźć. Skąd wytrzasnąłeś takiego niezgułę! Brakuje tylko twojego podpisu.

- Kochanie, jesteś jak dziecko. Naprawdę uwierzyłaś w bajki mojego adwokata? Nie mieszkałem na Księżycu.

Dianie krew uciekła z twarzy. Zaniemówiła na kilka sekund, a Miles uśmiechał sie coraz promienniej.

- Ja... po prostu nie rozumiem.

- Dostał instrukcję, żeby mnie nie odnaleźć.

- Ale dlaczego? Wytłumacz mi to wreszcie! Odszedłeś. Powinno ci zależeć na rozwodzie.

- Czy dlatego wniosłaś pozew?

- Czy rozmyślnie odkręcasz kota ogonem?

- Jest w tym coś... prymitywnego. Mężczyźni niełatwo godzą się ze stratą...

- Własności. To miałeś na myśli? Przyjechałeś tu sprawdzić, czy jestem naprawdę wyleczona, czy potrafię należeć tylko do siebie, prawda? Otóż wiedz jedno: nie jestem twoją własnością. I nigdy nie będę.

Nie powiedziała najważniejszego. Po co? Nie istniały właściwe słowa. Oboje wiedzieli, że drugie czuje tak samo. Nie mogła z nim rozmawiać, nie patrząc na jego ciało, nie pamiętając, jak bez reszty do niego należała. Kiedyś.

- Nie? - zapytał cicho.

- Co, nie? - Czuła, że jest u kresu wytrzymałości. - Mi­les, nie rozumiem!

- Zauważyłem - odezwał się po chwili milczenia. - Masz uczucie, że mnie nie znasz, prawda?

- A pozwoliłeś mi się poznać? Dałeś mi jakąś szansę? Zlekceważył pytanie.

- Czy naprawdę myślałaś, że mnie to nic nie obchodzi, że uganiasz się po Europie za bogatymi facetami? Pałace, rezydencje... cóż za oryginalny gust! Ciekaw jestem... Czy zdarzyło ci się umówić na randkę z biedakiem, który ma skromną willę i tylko jeden basen? Teraz posłuchaj: skończyła się moja cierpliwość. Nie pobłogosławię cię na dalszą drogę takiego życia!

Gdyby to, co powiedział, nie było aż tak bolesne, śmia­łaby się do rozpuku. Miles i chorobliwa zazdrość... Nie­wiarygodne. Jej praca polegała na renowacji starych do­mów, a nie uganianiu się za ich właścicielami. Ale tłuma­czyć to byłemu mężowi? Nigdy. Nigdy mu nie powie, że przez całe dwa lata lizała rany. Że była sama, bo na myśl o kolejnym ryzyku cierpła jej skóra.

- Nie masz prawa mnie krytykować - powiedziała zdławionym głosem - ani wtrącać się w nie swoje sprawy.

- Chciałaś kiedyś uczyć. Nie mogłaś do tego wrócić?

- Kiedy? - Zaśmiała się drwiąco. - Po twoim wyjeździe? Po tak długiej przerwie? Odświeżę ci pamięć. To ty nie chciałeś, żebym została na uniwersytecie. Mał­żeństwo było ważniejsze, a twoje słowa święte.

- A więc to moja wina? - W głosie Milesa zabrzmiała po raz pierwszy nuta rezygnacji. - Mogłem się tego spo­dziewać...

- Niczyja wina. Stało się i już. A teraz staram się być dobra w tym, co robię. Koniec, kropka.

- I uważasz, że dobrze robisz?

Diana pomyślała o dniach spędzonych w podróży, o żmudnym mieszaniu kolorów, łzawiących oczach, mrówczej pracy nad rekonstrukcją tkanin i tynku.

- Może nie jest to życie jak z bajki, ale nie narzekam.

- Posłuchaj. - Zawiesił głos w przemyślany, aktorski sposób. - Dajmy sobie jeden tydzień. Przyjechałaś tu na urlop. Spróbuj spędzić go na luzie, odpręż się, a potem zrób rachunek sumienia. Taki osobisty remanent. Jeśli dojdziesz do wniosku, że wszystko w porządku, że nie chcesz nicze­go zmienić, twoja sprawa. Ruszysz w dalszą podróż do następnego pałacu, tylko pamiętaj, nie za moje pieniądze.

Diana zagryzła wargi. Czuła się bezsilna w swoim upo­korzeniu.

- Mówiłam ci, że alimenty...

- Skończą się.

Pomyślała o rodzicach, nareszcie szczęśliwych w swo­im domku „bez barier", ojcu, który prawie zapomniał o wózku... Ich niezależność była zagrożona, stała się mo­netą przetargową w małżeńskiej grze. Koszmar. To prawda, że zarabiała coraz lepiej, ale nie mogła liczyć na cuda! Nie spłaci tych rat, choćby pracowała dzień i noc, bez odpo­czynku.

- A jeśli wyjadę jutro?

- Od jutra konto zamknięte. Żadnego wyboru. Wiedzieli o tym oboje.

Taki był Miles. Nie walczył o drobiazgi. Nie podnosił głosu. Przewidywał kilka ruchów naprzód i mówił szach-mat. Uwielbiał wygrywać i zawsze wygrywał.

Zrobił jeszcze jeden krok do przodu, chwycił Dianę za ręce i musnął jej usta delikatnym lodowato-obojętnym po­całunkiem. Zesztywniała. Ze ściśniętego gardła wydobyła rozpaczliwy cichy jęk.

Zaśmiał się cicho i pogłaskał ją po policzku.

- Masz rację - syknął. - Jestem gościem bez przyzwoi­tego basenu, nie mówiąc o rezydencji. Będziesz musiała złagodzić swoje warunki wstępne.

Otoczył ją brutalnie ramionami. Zaczął całować z prze­rażającą gwałtownością: włosy, policzki, usta. Nigdy w ży­ciu tak nie robił. Nawet w czasach największej namiętno­ści, kiedy kochali się jak szaleńcy, Miles nie sprawiał jej bólu. Teraz wdzierał się głęboko, zębami i językiem, jakby uwierzył, że gwałtem może ją odmienić.

Wczoraj, kiedy zobaczyła go w łóżku, wróciło echem dawne odruchowe pożądanie. Teraz czuła zupełnie inaczej. Bezradna i przerażona, płonęła żywym ogniem, nie mogąc krzyczeć.

- Nie... - Nie wiedziała, czy mówi do siebie, czy do Milesa.

Zwolnił uścisk tak gwałtownie, że ledwie utrzymała równowagę. Paliły ją usta, bolało całe ciało. Cofnęła się o kilka kroków.

- Nie rób tego nigdy więcej. - Nie mogła na niego patrzeć. Odruchowo wyciągnęła ręce, czując, że pojedynek jeszcze nie zakończony.

- Di...

- Punkt dla ciebie. Postawiłeś na swoim.

- To znaczy?

- Udowodniłeś, że wciąż masz nade mną przewagę. Trochę władzy. Zadowolony?

- Di...

- Precz ode mnie! - W jej głosie było więcej strachu niż złości.

- Idź do diabła!

Miles odwrócił się na pięcie, zbiegł bezszelestnie ze schodów i zniknął w mroku, w tym samym miejscu, w któ­rym się pojawił.

Mimo ogromnego zmęczenia, nie mogła zasnąć. Skąd w głowie Milesa takie chore myśli? Przecież nie jest głupi! Poczuła śmiertelny strach, że ofiarami jego podejrzeń pad­ną rodzice, ich mały raj na ziemi. Oburzało ją, że dopuścił się szantażu.

Czy byłby w stanie spełnić swoją groźbę? Nie... Mści­wość nie leżała w jego charakterze. Z drugiej strony, dwa lata małżeństwa nauczyły ją, że Miles nigdy nie groził palcem w bucie, czcze pogróżki też nie leżały w jego cha­rakterze. Musi zapomnieć o dumie i porozmawiać z nim. A przynajmniej wytłumaczyć dobroczyńcy i wierzycielo­wi, na czym polega praca konserwatora. Może zdobyłby się na przeprosiny, a wtedy rozstaliby się zwyczajnie, w chłod­nej zgodzie.

Miles? Zaprotestowało jej mądrzejsze ,ja". Miles i prze­prosiny?

Profesor Miles w życiu prywatnym kierował się nader prostymi zasadami: nigdy niczego nie tłumaczyć, nigdy nie przepraszać. Taka filozofia, jak mawiał, cudownie wszy­stko upraszcza, eliminuje zbędne komplikacje. Jemu upra­szczała, pomyślała z goryczą. Pamięta, jak przez tamte os­tatnie wspólne miesiące nic tylko zgadywała jego nastroje, próbowała czytać w myślach, zawsze błędnie. Uproszczo­ne życie stało się piekłem na ziemi.

Tylko w nocy przypominał jej dawnego Milesa, z tamte­go wieczoru, kiedy się poznali. Drażnił się z nią i rozśmie­szał. Dobrze im było na początku i nigdy nie zrozumie, dlaczego tak...

Uważaj, zwróciła się do swojego odbicia w lustrze. Miej się na baczności, a jeśli ten facet powie syrenim głosem: „przeżyjmy to jeszcze raz", uciekaj, gdzie pieprz rośnie!

Nieśmiałe skrobanie do drzwi. Diana poderwała się na równe nogi. Ku jej zdziwieniu, Susie Galatas we własnej osobie wniosła do pokoju tacę ze śniadaniem. Koniec świa­ta.

- Maria powiedziała, że jeszcze śpisz, ale małe śniadan­ko dobrze by ci zrobiło - zabrzmiało to bardzo szczerze.

- Co za obfitość! - Na tacy dostrzegła stertę bułek, jogurt, miód w srebrnej miseczce, dzbanek parującej kawy. I dwie filiżanki.

- Niewiele zjadłaś wieczorem. - Susie zmrużyła oczy.

- Bałaś się, że Miles przyprawił kolację trucizną?

Diana puściła złośliwość mimo uszu.

- Normalne zmęczenie. Zbyt długo podróżowałam bez odpoczynku. Miles miał rację: powinnam była się wyspać w Atenach.

- Denerwuje cię, że on tu jest, prawda?

- Ma do tego święte prawo.

- Ale nie jesteś zadowolona.

Ostatnią osobą, której chciała się zwierzać, była Susie. Wzruszyła ramionami, a potem sięgnęła po jogurt i miód jednocześnie.

- Pycha! No wiesz, na szczęście Miles nie gryzie. No i znamy się jak łyse konie, więc jakoś to będzie.

- Chcesz powiedzieć - oczy Susie wyglądały jak dwa talerze - że wrócisz do niego? Po tym wszystkim...? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, zmieniła minę na zatroskaną.

- Boże, to musi być dla ciebie istne piekło, mijanie się z nim tutaj, jak gdyby... Słuchaj, jeżeli chcesz wyjechać, powiem mu to i już. Daję słowo, że nie poczujemy się urażeni.

- Wytrzymam jakoś. - Uśmiechnęła się ciepło, patrząc Susie prosto w oczy. - Mam zamiar wyspać się i wyleniuchować za wszystkie czasy! Nie martw się. Miles będzie pływał albo biegał. Grożą nam najwyżej wspólne posiłki.

Susie, kręcąc z niedowierzaniem głową, przygryzła do­lną wargę.

- Teraz, na przykład - Diana dolała sobie kawy - poło­żę się na tarasie i do południa nie ruszę nawet palcem.

- Mylisz się, kochanie. - Susie wstała z krzesła. Nadal mówiła zatroskanym tonem, ale jakby mniej poważnie. - Miles zabiera nas na ryby.

Diana nie protestowała. Przynajmniej nie groziła im samotność we dwoje. Mina jej zrzedła, kiedy zobaczyła stos bagaży, które Susie i Chris uznali za niezbędne na krótką wycieczkę.

- O mój Boże! Macie zamiar spać na pokładzie?

- Po prostu rodzeństwo Galatas... - Dimitri, który stał najbliżej, ujął z nabożeństwem jej rękę i pospieszył z wy­jaśnieniem - zabrało niezbędny zestaw prowiantu na cywi­lizowaną wyprawę rybacką.

- Akcent stawiam na „cywilizowaną" - powiedział z godnością Chris. - To znaczy, że nie podzielam upodo­bań Milesa.

- Miles musi upolować swój lunch - stwierdziła Susie. -I własnoręcznie go zabić.

- Lubię świeże ryby - uśmiechnął się Miles. Susie poklepała go po ramieniu.

- „Ta ryba dalej skacze". Wiemy, wiemy. Pamiętamy. Muszą pamiętać, pomyślała Diana. Zazdrościła im. Nic tak nie może łączyć ludzi, jak wspólne dzieciństwo. Naty­chmiast się otrząsnęła. Żadnych smutnych min.

- Mogę wam w czymś pomóc?

- Siedź i wyglądaj pięknie - powiedziała Susie. - Ktoś przecież musi.

- Masz do tej roli znakomite kwalifikacje. - Dimitri skłonił lekko głowę.

Kątem oka spojrzała na Milesa, a raczej na jego zmarsz­czone czoło. Odwdzięczyła się uśmiechem za komplement

- Chcecie powiedzieć, że będę jedynym pasażerem na tym rejsie? Naprawdę nie znajdzie się dla mnie żadne zajęcie?

- Wymyślimy coś - mruknął Miles, ale nie dosłyszał go nikt poza Dianą.

Zmierzyła go krótkim beznamiętnym spojrzeniem. Na pozór sympatyczna mina, gdyby nie ten wyraz oczu... Dostała gęsiej skórki. Odwróciła się tyłem, lecz natych­miast poczuła jego wzrok na plecach. Zapowiadał się długi ciężki dzień, a ona chciała spać. I zapomnieć o Milesie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Czekało ją na łodzi wiele niespodzianek. Po pierwsze, Chris Galatas zachowywał się w czasie całej wycieczki sympatycznie i po przyjacielsku. Do rany przyłóż. Niesły­chane, pomyślała złośliwie. Za rozwód z Milesem hrabia gotów zostać moim dozgonnym wielbicielem.

Nieprzyjemne odkrycie dotyczyło jej samej. Ilekroć Mi­les popisywał się swoją zręcznością, na przykład balansu­jąc na rufie rozpędzonej motorówki, drętwiała z przeraże­nia. Ani razu nie zachwiał się, nie stracił równowagi, a jed­nak zamykała oczy.

Co cię obchodzi Miles, powtarzała niczym zaklęcie, ze ściśniętym gardłem wracając do rozmowy z Chrisem.

- Słyszałem, że zajęłaś się domem Dietera. Jak ci się tam pracuje?

Klient z Hamburga. Oczywiście, powinna się była do­myślić, że zna hrabiego Galatasa.

- Jeszcze nic nie wiadomo. Prowadzę wstępne rozmo­wy z architektem.

- Wiadomo, wiadomo! - Chris błysnął zębami w sza­tańskim uśmiechu.

- Słucham? Czyżbyś miał świeższe ode mnie informa­cje?

- Nie... nic specjalnego. Trochę się wstawiłem... Po prostu znam od dawna Dietera Schlegera. To jasne, że jeżeli znalazł fachowca, który jest piękną kobietą i szczerze

się garnie do naprawiania jego ruiny za odpisy od podatku, to on się modli, żebyś przypadkiem nie zrezygnowała.

Uśmiechnęła się mimowolnie. Powód, dla którego Schleger kupił barokowy pałac, ocenił bezbłędnie. Archi­tekt powiedział dokładnie to samo.

- Pochlebiasz mi. - Uśmiechnęła się z godnością. - Nie zostałam przedstawiona Herr Schlegerowi. A ty i Miles macie dziwaczne pojęcie o mojej pracy. Wierz mi, ona nie polega na biesiadowaniu z milionerami. Kiedy odnawiam zrujnowaną rezydencję, jestem takim samym robolem jak hydraulik czy murarz. Zresztą nie narzekam, bo robię to, co lubię, z własnego wyboru.

- Zwracam honor. Słusznie nam przygadałaś. - Szel­mowski uśmiech nie schodził z jego ust. - Mam jednak nadzieję, że zechcesz pobiesiadować z właścicielami zruj­nowanej rezydencji Galatas.

- Wy, Grecy, macie tak zakorzenione poczucie demo­kracji, że... owszem, dla was zrobię wyjątek.

Chris wybuchnął gromkim niepohamowanym śmie­chem, który ściągnął Milesa. Kroczył w ich kierunku po­woli, z opalonym nagim torsem, jak gladiator. Diana ner­wowym ruchem sięgnęła po okulary.

- Oślepiło cię słońce?

Na pewno zauważył, co ją oślepiło. Zawstydzona, do­tknięta do żywego, nie odpowiedziała ani słowem.

- Nic dziwnego. - Chris przerwał milczenie. - Przez cały rok pracowała w ciemnych pałacach. Dobrze by jej zrobiło trochę słońca i świeżego powietrza.

- A tobie, cywilizowany hrabio - zachichotał Miles -dobrze by zrobił powrót do natury.

- Ja nie lubię się cofać. Uważaj, Diano. Tobie też każe wdrapać się ma maszt, zjeść trochę wodorostów i popić wodą. Oby słodką!

- Coś takiego... - Diana doszła już do siebie. - Kiedy obudziła się w tobie harcerska żyłka?

- Jak to? Chyba w życiu płodowym. Nie mogłaś za­uważyć tego w Anglii, bo nie znoszę parówek i mokrych namiotów.

- Ja z kolei - wtrącił się Chris - nie mogę zrozumieć angielskiego szkolnictwa.

- Ty nie rozumiesz żadnego szkolnictwa, baranku boży. - Miles kopnął go żartobliwie bosą stopą. - Jaką, hrabio kołtunie, czytałeś ostatnio książkę? Czekową, prawda? Znasz się tylko na pieniądzach. Żadnych refleksji. Do gło­wy ci nie przyjdzie, że jesteś cząstką tego świata, co? Ziarenkiem piasku? Pyłem w kosmosie?

- Oszczędzam energię - odpowiedział z godnością.

- Słusznie! Gdyby zepsuł ci się samochód, jak myślisz, ile kilometrów przeszedłbyś na piechotę?

Chris nagle spoważniał.

- Nie wiem, czy w ogóle musiałbym iść. Zresztą, za­mknij się, jajogłowy potworze. Nie wymachuj swoimi bi­cepsami, bo nie jesteś lepszy ode mnie ani od Diany.

- Diana to zupełnie co innego. Ty jesteś po prostu leni­wy. Nie wstydzisz się, ale i wiesz, że nie ma się czym chwalić. Ona zaś utrzymuje, że jako istota krucha zasługuje na dożywotniego opiekuna. Prawda, kochanie? Nie jestem jednak twoją polisą ubezpieczeniową - powiedział z lodo­watym spokojem. - A jeśli kiedykolwiek żywiłaś nadzieję, że zastąpię ci tatusia, to powtarzam: wybrałaś niewłaściwe­go faceta.

Bolało strasznie, ale, o dziwo, nie czuła się bezbronna.

Wyobraziła sobie, że prowadzi walkę na śmierć i życie. Jeśli się rozpłacze, przegra.

- Myślałam, że prawdziwi mężczyźni lubią się opieko­wać. .. nie tylko córkami - powiedziała słodkim głosem.

- Prawdziwi mężczyźni lubią, kiedy prawdziwe kobie­ty im dorównują.

- W czym dorównują? W polowaniu na żywy lunch, czy akrobatycznych popisach w pędzącej motorówce?

- Ona ma rację, stary - wtrącił się Chris. - Nie zniósł­byś dziewczyny, która odstawiałaby wszystkie twoje nu­mery równie dobrze.

- I ty, Brutusie? - Miles zrobił żałosną minę. - Powi­nieneś trzymać moją stronę.

- Ja? Jestem neutralny z natury.

- Jesteś cykorem z natury. Tchórz całą gębą.

Obaj ledwie powstrzymywali się od śmiechu. Dlaczego, myślała Diana, potrafi wykrzesać z siebie ten ciepły pobła­żliwy ton, kiedy drwi z Chrisa? Dlaczego na nią wciąż warczy? O co tu naprawdę chodzi...

- Ja jestem od myślenia, a nie od czarnej roboty! - za­wołał rozanielony Chris. - Tworzę, organizuję, sypię po­mysłami. To moja rola. Ale nie lubię brudzić sobie rąk. Powiedz szczerze - zwrócił się do Diany - lubisz mieć brudne ręce? Kiedy nadzorujesz pracę hydraulików czy dekarzy, wyrywasz im z ręki narzędzia, żeby wysmarować sobie śliczne dłonie?

- Odpowiedz, kochanie. - Miles wpił się w nią zacię­tym ołowianym wzrokiem. - Czy brud cię... jakby to po­wiedzieć... fascynuje?

- Częściej dokucza mi kurz, nie brud.-Diana starannie unikała jego wzroku.

- Myślałem, że jesteś dekoratorką wnętrz, konsultan­tką.

- Tam, gdzie w grę wchodzi restauracja całego budyn­ku, bywam wszystkim po trochu. W każdym razie, to bar­dziej przyziemne zajęcie niż dobieranie koloru zasłon. Wyczerpujące i mniej luksusowe.

- Chcesz powiedzieć - wydawał się ubawiony - że umawiasz się na dniówki i posilasz własnymi kanapkami...

- Oczywiście, nie ma mowy o kanapkach, kiedy oglą­dam stare tkaniny, ale sens złapałeś.

- Jesteś zadowolona?

- Na ogół tak. Idzie mi coraz lepiej, a to mile łechcze ambicję. Jedyne, czego nie cierpię, to oferowanie własnych usług, ale dużo zamówień pochodzi z rekomendacji. No i... co nie jest bez znaczenia - dodała z wyrafinowaną złośliwością - poznaję sporo ciekawych ludzi.

- Kilku ciekawych hydraulików, oto czego się domaga ten zamek. Czy nie zechciałabyś nam udzielić kilku reko­mendacji, Diano? - spytał Chris.

- Hej, Miles, kto tu miał łowić ryby? - Susie przerwała ich rozmowę.

Miles, wyraźnie się ociągając, wstał z pokładu, a Dimitri z nie ukrywaną radością zajął jego miejsce. Zaczął opowia­dać o zatoce, krajobrazach greckich wybrzeży, najbliższej okolicy. Chris zasnął. Diana, udając, że słucha, mimowol­nie zerkała w stronę wędkarzy.

Dimitri przerwał swoj ą gawędę krajoznawczą w pół słowa.

- Chyba w końcu osiągnie to, czego chce. - Skinął bro­dą w kierunku Susie.

Diana ani drgnęła. Nie próbowała udawać, że nie rozu­mie. W nadzwyczajnym ożywieniu rywalki dostrzegła ja­kieś szaleństwo, coś bardzo niepokojącego. Znając Milesa, pamiętając, jak gwałtownie potrafi zmienić front, tak sobie, dla czystego kaprysu, omal nie zaczęła jej współczuć.

- Jeśli tego właśnie chce...

- Diano - Dimitri spytał pobłażliwie - ile ty masz lat?

- Dwadzieścia sześć. Dlaczego pytasz?

- Skończyłaś Bóg wie ile fakultetów i prowadzisz włas­ny biznes?

- Coś w tym rodzaju... nic wielkiego, ale...

- Mniejsza o szczegóły. - Machnął ręką. - Chodzi mi o to, że musisz się jeszcze wiele nauczyć. - Wydął lekko wargi, jakby z zakłopotaniem i zaczął łagodnie przema­wiać: - Myślisz, że jesteś inteligentna. Wykształcona. I do pewnego stopnia masz rację. Ale nie dorównujesz Susie. Ona robi błędy ortograficzne w każdym języku, bez pomo­cy służby nie umiałaby zorganizować przyjęcia, nie mó­wiąc o własnym biznesie! Mimo wszystko, to ona ma cię w garści.

- Nie rozumiem.

- Jasne, że nie. Bo Susie jest sprytną kobietą. W prze­ciwieństwie do ciebie.

- Serdeczne dzięki...

- Nie przejmuj się. W gruncie rzeczy to komplement. Sprytne kobiety bywają pokrętne, a mężczyźni tego nie lubią. Jeśli tylko nie zorientują się za późno - dodał ponuro - idą po rozum do głowy. Swoją drogą - zamyślił się, patrząc na roześmianą parę - wygląda na to, że Susie idzie na całość. Miles chyba nie zauważył...

- Niemożliwe - powiedziała z goryczą. - Miles zauwa­ża wszystko. Nie mówił ci?

Dimitri uśmiechnął się blado i zapalił papierosa.

- W takim razie nie grozi nam dzisiaj nuda. Święte słowa, pomyślała Diana kilka godzin później.

W drodze powrotnej z przystani do zamku Miles wrócił do przerwanej z nią rozmowy. Pozostałe osoby, łącznie z Susie, ciągnęły się za nimi w dyskretnej odległości.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że z tą pracą to na serio? - zapytał bez cienia drwiny w głosie.

- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek rozmawiała z to­bą o pracy.

- Ależ tak.

- Ależ nie. Raczyłeś wyciągnąć wnioski bez konsultacji ze mną. A teraz śmiesz mieć pretensje! Uwierzyłbyś, gdy­bym powiedziała, że interesują mnie domy, a nie ich wła­ściciele? Czy kiedykolwiek uwierzyłeś mi na słowo? Niko­mu, poza tobą, nie przyszło do głowy, że pod pretekstem pracy poluję na facetów z wypchanymi portfelami! Dlacze­go właśnie ty? Czy dawałam ci jakieś powody? Nie słyszę, oczywiście, żebyś prosił o wybaczenie.

- Chcesz, żebym cię przeprosił? - spytał po dłuższej chwili, szczerze zdziwiony.

- Niczego nie chcę.

- Śmiem wątpić.

- Miles, czego ty właściwie chcesz? Tak napra­wdę? Powiedziałam, że nie będę opóźniała rozwodu. Je­śli taka twoja wola, nie zobaczysz mnie nigdy więcej. A kiedy tylko stanę na nogi w interesach, sama zacznę spłacać dom.

- Nie o to chodzi. - Machnął niecierpliwie ręką.

- Czyżby? Myślałam, że właśnie moje wycieczki po Europie, za ciężko zarobioną przez ciebie gotówkę, spro­wokowały tę żałosną farsę.

- Jeśli rzeczywiście tak myślałaś, musisz się sporo na­uczyć. O wiele więcej, niż sądzi Dimitri.

- Dimitri? - Nie kryła zażenowania. - Podsłuchiwałeś? Prywatną rozmowę???

- Sama powiedziałaś... - Nie dosłyszała w jego głosie cienia skruchy.

- Jak śmiałeś...

- Jesteś moją żoną.

- To nie znaczy, że masz prawo mnie szpiegować!

- Może i nie mam. Ale istnieje coś takiego jak wyższa konieczność.

- Pojęcia nie mam, o czym ty mówisz! - krzyczała.

- Wiem, że nie masz.

- Nienawidzę cię...

- Możliwe.

- Więc posłuchaj - opanowała się przed decydującym starciem. - Skoro już wiesz, że jestem przyzwoitą obywa­telką, która uczciwą pracą zarabia na chleb - czy pozwolisz mi stąd wyjechać?

- Nie.

- Nie pozwolisz chyba, żeby moi rodzice wylądowali na bruku. Nie zrobili ci nic złego.

- Powiedziałem, nie.

- Lubiłeś ich! - Czuła, że wybuchnie histerycznym pła­czem. - Chodzi tylko o kilka lat, tłumaczyłam ci.

- Powiedziałem: wyjedziesz z zamku, koniec ze spła­caniem rat.

Stało się. Zaczęła łkać jak dziecko.

- Skąd w tobie tyle okrucieństwa?

- To, że zmuszam cię do odpoczynku? Widzisz w tym jakieś okrucieństwo?

- Nie zniosę tego... - powiedziała bezwiednie.

- Zniesiesz, zniesiesz. Z dużym wdziękiem zniosłaś pierwszy dzień; następne będą łatwiejsze. - Zamilkł nagle, a po chwili odezwał się zmienionym poważnym głosem: - Zrozum, proszę cię o jeden jedyny tydzień. Czy to za wiele? Obiecuję, że dam ci spokój.

- Zdaje się, że nie mam wyboru...

Dotrzymał słowa. Nie chodził za nią, nie męczył rozmo­wami. Kiedy następnego ranka odmówiła udziału w wy­prawie na ryby, protestowali wszyscy, oprócz Milesa. Naj­głośniej protestowała Susie.

Miała wymarzone warunki do odpoczynku. W niczym nie zakłócanej ciszy powinna była się odprężyć, czytać, myśleć o niebieskich migdałach. Nic z tego: z godziny na godzinę rosło w niej napięcie. Podskakiwała na każdy sze­lest za drzwiami, wyglądała chwili jego powrotu znad za­toki, nie mogła doczekać się obiadu. Tęskniła jak Penelopa. Trzeciej nocy, nie wiadomo dlaczego, zamknęła się na klucz. Niepotrzebnie. Nikt nie zakłócił jej spokoju.

Po śniadaniu zwiedzała pomieszczenia, które wymagały remontu. Ani Chris, ani Susie nie chcieli jej towarzyszyć, w gruncie rzeczy nie zdradzali najmniejszego zaintereso­wania stanem zamku. Czyżby Dimitri i jego matka mieli rację...

Całe popołudnia spędzała na tarasie, w cieniu winorośli, leżąc i drzemiąc. Jeśli nie mogła zasnąć, wpatrywała się niewidzącymi oczami w zatokę, myśląc wciąż o tym sa­mym. Kiedy zaczęło się między nimi psuć? Dlaczego? Czuła, że uciekają z niej siły. Stawała się apatyczna i wy­glądała na coraz bardziej przemęczoną.

Pierwszy, o dziwo, zauważył to Chris. Czwartego dnia, w czasie kolacji na tarasie.

- Czy ty się nie przemęczasz, Diano? Nikniesz w oczach, a przecież miałaś odpocząć.

- Nie... Lubię swoją pracę.

- A doszłaś do jakichś wniosków? Czy jeszcze za wcześnie o tym mówić?

- Do jednego... - zawahała się. - Uczciwa renowacja kosztowałaby majątek.

- Jakżeby inaczej - roześmiał się Miles.

- Słucham? - Diana odwróciła się wolno w jego stronę z kamienną twarzą.

- Była niezwykle luksusową damą. Też kosztowała ma­jątek. Mówię o księżniczce. - W oczach Milesa igrały dia­belskie ogniki.

- No wiesz... - Chris stanął w obronie rozrzutnej pra­prababki. - Musiała sobie czymś wynagrodzić życie w nie­znanej dziurze, na końcu świata, z facetem, którego nie zdążyła nawet poznać. Cudzoziemcem.

- Starym cudzoziemcem - przypomniał Miles.

- Nie przesadzaj - obruszyła się Susie. - Jakim starym? Miał czterdzieści lat. Ty też jesteś przed czterdziestką, śmiem zauważyć.

- Wystarczająco starym, żeby być jej ojcem...

-Ile lat miała księżniczka? - spytała Diana.

- Dokładnie nie wiadomo. - Susie wzruszyła ramiona­mi. - Nie zachowała się przecież jej metryka urodzenia. Była najmłodszą córką tureckiego beja i jego faworyty. Musieli wpaść w szał, kiedy okazało się, że ich oczko w głowie nie tylko pomogło uciec wrogom, czyli naszym przodkom, ale uciekło razem z nimi.

- Według legendy rodzinnej miała dwadzieścia lat. Mo­że trochę mniej albo więcej - powiedział Miles.

Ja miałam zaledwie dwadzieścia dwa, myślała zdener­wowana Diana, kiedy wyszłam za mąż.

- Ale co za osobowość! - Chris zabrał się do dłuższej opowieści. - Stworzyła tu prawdziwy salon. Wyczyn gra­niczący z cudem: w połowie osiemnastego wieku ściągnąć na grecką pustynię cywilizowanych ludzi. A jej się to uda­ło. To ona kolekcjonowała te wszystkie cenne meble... których renowacja będzie kosztować fortunę.

Wymienił błyskawiczne spojrzenie z Milesem. Diana pomyślała o rachunku. Który z nich...

- Będzie - zwróciła się do Chrisa - jeżeli zechcesz to robić właściwie.

- Co znaczy, właściwie?

Zawahała się. Czy aby na pewno mieli ochotę na wykład o technikach konserwacji mebli?

- Weźmy na przykład obicia. Można je wymienić, zro­bić „nowe" meble. Ale jeśli chcemy, żeby przeżyły nastę­pne dwieście lat i wyglądały tak samo, trzeba cerować, odtwarzać nitka po nitce. To żmudna praca, rękodzieło wymagające wielkiej zręczności. Dlatego tak kosztowne.

- Nie będziemy - przerwała Susie, która chwilę wcześ­niej również patrzyła na Milesa - robić muzeum z pokoju księżniczki. Nie wątpię w twoją zręczność, Diano, ale to zwykły rodzinny dom, ma być wygodny i przytulny. Wyda­wanie góry pieniędzy na... artystyczne cerowanie nie wchodzi raczej w rachubę.

- Nie wydaję żadnych pieniędzy, Susie. I nikogo do tego nie namawiam. Pytaliście mnie o zdanie, więc pozwo­liłam sobie na konkretną odpowiedź.

- Jasne. Oczywiście, Diano. - Susie udała skruchę. - Swoją drogą... straszna robota. Dla nieprzytomnych en­tuzjastów. Ludzi z taaaką wiedzą, kilkoma dyplomami w kieszeni, lecz bez zdrowego rozsądku. Mam nadzieję, że cienie uraziłam...

- Nie lubisz entuzjastów, Susie? - Miles postanowił Dianie pomóc.

- Lubię ludzi praktycznych. - Wybuchnęła nienatural­nym śmiechem. - Powinieneś o tym wiedzieć, skarbie.

Chris podniósł rękę, jakby prosząc o głos.

- To, co powiedziała Diana, brzmiało wystarczająco praktycznie.

- Właśnie. - Miles jakby czekał na jego słowa. - Powi­nieneś oprowadzić ją jutro po pokojach i zacząć ustalać szczegóły.

Czy ja się nie przesłyszałam, myślała w popłochu. Miles rozkazuje Chrisowi?

- Nie na wszystkim się znam. Mogłabym cię wprowa­dzić w błąd...

- Boże, nie przejmuj się drobiazgami. Jestem bogatym facetem.

- Och, ona zdaje sobie z tego sprawę - zachrypiał Miles. - Prawda, kochanie? Inaczej nie przyjechałabyś do nas.

Zapadło głuche ciężkie milczenie, które przerwać mogła tylko Diana.

- Przyjechałam tu na zaproszenie Chrisa. I, wyobraź sobie, nie muszę natrętnie zabiegać o klientów. Jestem eks­pertem, a nie domokrążcą. Wracając do komnaty księżni­czki: jeżeli chcecie, żeby wyglądała po prostu ładnie, bez renowacji, potrzebujecie zwykłych malarzy i dekoratorów. Moje usługi są rzeczywiście drogie.

- To dopiero odkrycie... - parsknął Miles.

- Porozmawiamy o tym jutro. - Chris miał wyraźnie dosyć. - Roztrząsanie poważnych spraw po zachodzie słońca grozi niestrawnością.

Chociaż Miles przez resztę wieczoru był nienagannie uprzejmy, Diana nie mogła się wprost doczekać chwili, kiedy wreszcie znajdzie się w swojej sypialni.

- Sam powiedziałeś, Chris, że wyglądam na zmęczoną. Pójdę spać, jeśli pozwolicie... Bawcie się dobrze - prze­prosiła, kiedy Chris z Susie zaczęli parzyć kawę.

- Dobranoc, Diano. Śpij spokojnie.

Wracając do pokoju, jak zwykle pomyliła drogę. Wyplą­tawszy się z labiryntu, odetchnęła z ulgą, lecz niemal w tej samej chwili zamarło w niej serce. Na końcu korytarza, w półmroku, dostrzegła sylwetkę Milesa. Stał pod drzwia­mi sypialni z założonymi rękami.

- Co tu, do diabła, robisz?

- Zajmiesz się tym, prawda? Z radością? - spytał po­woli, cedząc słowa.

- Jak zwykle nie wiem, o czym mówisz.

- O pomyśle Chrisa. Żeby odnawiać buduar jego głupa­wej protoplastki.

- Tak samo twoja, jak i jego... - Głos zamarł Dianie na ustach. Stało się.

Położył jej ręce na ramionach i odwrócił jak lalkę twarzą do światła.

- A więc spiknęłaś się z tym... Jakżeby inaczej. Zastana­wiałem się tylko, kiedy... Tak, to prawda. Ja też, jako bastard rodziny, dziedziczę geny księżniczki, którą George Galatas przywiózł z Turcji. Hodował żmiję na własnym łonie.

- Dlaczego mówisz o niej z nienawiścią?

- Bo to nie żadna romantyczna historia, w którą wierzy Susie. Była zepsutą do szpiku kości gówniarą. Stąd te francuskie meble, włoskie obrazy.

- Piękna kolekcja. Z radością zrobię, co w mojej mocy - powiedziała jednym tchem.

- Wczuwasz się w jej los? Kiedy wchodzisz do tego pokoju, słyszysz głos biednej pokutującej duszyczki? Głos, który cię woła po imieniu...

- Nie! Wchodzę do tego pokoju i czuję silny odór zgni­łego końskiego włosia. Jak wszyscy.

- Źle skończyła nasza księżniczka. - Roześmiał się nie­przyjemnie. - Wyprowadziła George'a z równowagi. O je­den raz za dużo...

- Usłyszałam o niej dzisiaj po raz pierwszy - szepnęła przerażona Diana.

- Och, nic straconego. Znajdziesz w bibliotece mnó­stwo książek, nawet w języku angielskim. Biografów fa­scynował oczywiście wątek miłosny, potem, kiedy dogrze-bywali sie prawdy, tracili do niej serce.

- Prawdy?

- Była wyrachowaną jadowitą dziwką. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat, a zabrała się do biednego Geor­ge'a jak profesjonalistka.

Diana nie wierzyła własnym uszom. On oszalał. Albo wcale nie mówił o ludziach, którzy żyli dwieście lat temu.

- Był spokojnym facetem - ciągnął dalej. - Typ na­ukowca, książkowego mola. Diabli wiedzą, skąd się wziął w tamtej nieszczęsnej wyprawie do Turcji. Nie był nawet żołnierzem. Zwolnili go za okup, a on przemycił na pokład córkę beja! Omal nie wywołał następnej wojny.

- Musiała być w nim bardzo zakochana... - Zanim do­kończyła zdanie, usłyszała cichy, przejmująco zimny śmiech Milesa.

- Czyżby? Nie widziała dla siebie przyszłości w domu, nie paliła się też do życia na własną rękę w Europie. Roz­pieszczona, nawykła do służby i luksusów. George okazał się idealnym rozwiązaniem. Uwiodła go, zaprowadziła do ołtarza. A potem urządziła mu piekło na ziemi.

Diana milczała, porażona nienawiścią tych słów. Miles mówił o sobie. I o niej.

- Ty nigdy nie dałeś się uwieść... podejrzewam.

- Nie - zgodził się uprzejmie. - A więc, jak powiedzia­łem, księżniczka bardzo źle skończyła. Legenda głosi, że zabili ją na drodze bandyci, ale równie dobrze mógł to zrobić kochanek, albo sam George.

- To okropne. - Diana dygotała na całym ciele.

- Owszem, ale zasłużyła na swój los. Nie tylko ja tak uważam.

- Wierzysz w to, co mówisz? - wyszeptała.

- Wierzę, że bezmyślne młode kobiety kuszą mężczyzn z premedytacją, lawirują na krawędzi bezpieczeństwa, nie zdając sobie sprawy, jakie to ryzykowne... Tak więc bied­ny stary George, nieważne, czy zabił ją, czy też nie, musiał wycierpieć swoje, zanim umarła. Był niezłym matematy­kiem, napisał potem kilka przyzwoitych prac.

- Tobie też się udało? - zapytała ze ściśniętym sercem, patrząc mu prosto w oczy.

- Masz rację. - Roześmiał się diabolicznie. - Bardzo wiele łączy mnie z przodkiem George 'em.

Zrobił krok do przodu. Twarz Diany, z zamkniętymi oczami, przypominała marmurową rzeźbę. Poczuła na szyi jego dziesięć gorących rozczapierzonych palców.

- Widzę, że się ze mną zgadzasz - szepnął.

Nagle przyciągnął ją do siebie, przytrzymał kilka se­kund, a kiedy poczuła każdy muskuł napiętego ciała... wy­puścił z rąk jak worek.

- Interesujące - mruknął. Potem ukłonił się jak błazen i odszedł bez słowa.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Diana zamknęła się w pokoju i, drżąc jak w febrze, oparła plecami o drzwi. Nigdy, przenigdy nie wyobrażała sobie Mi­lesa w ataku furii, która była niczym innym jak tłumioną namiętnością. Wiedziała o tym dobrze. W czasie koszmar­nych miesięcy milczenia, które pogrzebało ostatecznie ich małżeństwo, nauczyła się rozumieć każdy gest jego ciała.

Wiedziała też i to, że namiętność może być zła. Zdradli­wa jak grząskie dno.

Postanowiła nie zmuszać się do spania. Otworzyła sze­roko okno i zaciągnęła się wilgotnym, ciężkim od woni jaśminu powietrzem. Identycznie pachniało pierwszej no­cy, kiedy Miles wyłonił się z ciemności, z oliwnego gaju. Co za natarczywość wspomnień. Może zapach jaśminu do końca życia będzie jej przypominał to miejsce... i jego silne ramiona.

Naprawdę uwierzyła, że jest wolna. Dwa lata zdobywa­nej w pocie czoła niezależności i wszystko na nic. Nie czuła się już bezpiecznie, drżała na myśl o jutrze.

Nie była w nim zakochana. Niemożliwe. Po tym, co się stało... Nie, to nie to!

Ona pierwsza zakochała się tak rozpaczliwie, że własne uczucie ją przerażało. Nawet kiedy Miles, na przekór całe­mu światu, zaczął traktować ją poważnie, nie dowierzała jemu ani swojemu szczęściu.

Westchnęła. Owszem, mówił, że kocha. Ale zarówno to, jak i dziesiątki innych słów rozumieli zupełnie inaczej. Miles, naukowiec, pupilek uniwersytetu, znużył się po pro­stu kolejną, wpatrzoną w niego jak w obraz studentką. Co­raz więcej czasu spędzał z kolegami z uczelni, coraz rza­dziej bywał w domu.

Jedyne, co w tamtych czasach wprawiało go w lepszy nastrój, to zwariowane, nie kończące się rozmowy telefoni­czne z Susie. Śmiertelnie znudzony żoną, potrafił rzucić wszystko, nawet przerwać golenie, kiedy dzwoniła uko­chana, cudowna i olśniewająco piękna przyjaciółka z dzie­ciństwa. Tak właśnie wspominała ostatni rok małżeństwa Diana. Tak to widziała...

A więc najpierw wydawał się znudzony, potem coraz bardziej niecierpliwy, a w niej narastał paniczny strach, że go straci. Coraz ciszej mówiła, zaciskała zęby, aż w końcu jedynym uczuciem, które umiała wyrazić, które miała wy­pisane na twarzy, była wrogość.

Zatrzęsła się na samo wspomnienie. Wybuchy gniewu jak z gorącego wulkanu. Nie tylko przestała rozumieć Mi­lesa, ale i siebie. Czego naprawdę chce, co się dzieje w jej głowie, dlaczego nie panuje nad własnymi reakcjami? Po­pełniała błąd za błędem. Całymi dniami nie otwierała ust, a kiedy próbowała z nim rozmawiać, wpadał w jeszcze większą wściekłość.

- Nie jestem twoją polisą ubezpieczeniową. - Tyle po­gardy w jednym zdaniu...

Uciekała przed jego złością do sypialni, niegdyś wspól­nej, która stała się jej kryjówką, oazą normalności. Do czasu. Kiedy pewnego wieczoru wtargnął niespodziewa­nie, po kolejnym wybuchu furii, Diana nie była przygoto­wana do walki. Oniemiała i bezradna, uległa jego dzikiemu pożądaniu.

Nie zapomni tego do końca życia. Namiętność może być zła. Zdradliwa jak grząskie dno.

Do uratowania miała resztki szacunku dla samej sie­bie. Zebrała siły i jednym tchem, o nic już nie pytając, kazała mu odejść precz. Miles zamienił się w słup soli, potem odwrócił na pięcie i wyszedł bez słowa. Okazało się, że na długo. Pamięta tamto uczucie: jakby cały świat się zawalił.

Nigdy więcej!

Nie zdawała sobie sprawy, jak żywe są jej rany. Żadna się nie zagoiła. Dlatego była taka niespokojna i zła, czując w zamku obecność Milesa. Upokorzona swoim stanem, gotowa na wszystko, byle tylko udowodnić, że stał się obcym facetem...

- Żeby to mogła być prawda - jęczała przez zaciśnięte zęby. - Cholera! Żeby to była prawda...

Dlaczego tak się zachowywał? Czy wszystko miał za­planowane? Miles, którego znała, zawsze wszystko plano­wał, układał, wymyślał. Jednak tej pierwszej nocy, kiedy pocałował ją na tarasie... coś jej mówiło, że stracił nad sobą kontrolę. Dlatego dzisiaj był jak zwierzę. Mścił się za własną słabość. Nic go jednak nie usprawiedliwiało. Nawet jeśli go kochasz, mówiła do siebie, nie wolno ci wyba­czyć...

- Do diabła! Co się ze mną dzieje? Przecież nie ko­cham Milesa Tabarda! Pamiętam tego faceta, to prawda. W końcu zasłużył na moją dozgonną pamięć. Ale to nie miłość.

Położyła się do łóżka z postanowieniem, że przestanie używać wielkich słów. Kiedy się obudziła, z kuchni nie dochodził jeszcze zapach kawy, ale na tarasie pojawiły się

pierwsze promienie słońca. Może by tak pospać na leża­ku...?

Chris wpadł na identyczny pomysł.

- Decydujesz się na ryzyko poparzenia greckim słoń­cem? - Zaśmiał się spod kapelusza.

- Ryzyko kontrolowane - pokazała mu krem do opala­nia. - Obłaskawia nawet greckie słońce.

- Ostrożna i dobrze zorganizowana. Godne podziwu!

- Podniósł się i rozstawił drugi leżak.

- Chris? Mogę cię o coś zapytać?

- Spróbuj.

- Znasz Milesa lepiej ode mnie...

- Nie powiedziałbym - mruknął oschle.

- Przestałam go rozumieć. Jakbyśmy się wcale nie zna­li... Jest taki, sama nie wiem... Wściekły. Może wydarzyło się coś złego?

- I ty mówisz, że go nie znasz? - pokręcił głową.

- Oczywiście, wiem, o co ci chodzi, ale... On sam - zaczął niechętnie, ważąc każde słowo - tłumaczy się, że jest prze­pracowany.

- Nie wierzysz mu?

- Ależ wierzę. - Wzruszył ramionami. - Odkąd pamię­tam, zawsze był przepracowany. To kwestia temperamentu. Książka, która okazała się początkiem wielkiego cyklu, wykłady na całym świecie, kto by to wytrzymał? Ten drugi już wylądował w szpitalu. Wyczerpanie nerwowe.

- Boże, nie! - Steve Gilman, zrównoważony flegmaty­czny mówca o błyskotliwym umyśle, ostatni człowiek, któ­rego podejrzewałaby o depresję. - Może Miles czuje się winny?

- Nie wiem. Po prostu nie wiem.

- Nie powiedział nic Susie?

- Wykluczone. On się nie wywnętrza. Oświadczył, że wrócił do Grecji, bo chce popracować w polu. Kropka. Dopiero po butelce armaniaku wykrztusił, że Gilman leży w szpitalu.

- Ale co z cyklem wykładów? Z pracą naukową? Ta praca to jego życie.

- Już nie - powiedział Chris śmiertelnie poważnie.

- Zdaje się, że zrobi to, o czym marzył w dzieciństwie. Spędzał je na tych polach. Moje biuro w Atenach zawalone jest teleksami do Milesa. Ludzie błagają go o kontakt. Na­wet ich nie czyta. Odkąd przyjechał do zamku, nie otwo­rzył książki ani nie usiadł przy biurku. Susie, jak tylko się dowiedziała, rzuciła wszystko i jest tutaj, razem z nim.

- Ale... - Diana była wstrząśnięta - on nigdy tak nie reagował...

- Zgadza się. Czy wiesz, że za siedem tygodni ma wystąpić z poważnym wykładem w Moskwie? Jakaś pre­stiżowa impreza pod patronatem ONZ. Spotkanie naukow­ców ze Wschodu i Zachodu. O tym też nie chce rozmawiać. Poważni ludzie się denerwują, a on im nawet nie powie, czy będzie łaskaw pojechać. Dam głowę, że nie napisał jeszcze ani słowa.

- Coś musiało się zdarzyć. Nigdy nie lekceważył ludzi.

- Wiem. I nie mogę przestać myśleć...

- O czym?

- O pewnej... - zawahał się nagle - słabości naszej rodziny. Upodobaniu do życia w niebezpieczeństwie. Na granicy normalności. Jedni coś odkrywają, inni - jak ja

- prowadzą ryzykowne interesy i najczęściej jakoś leci. Ale kiedy sprawy przybierają zły obrót, kiedy Galatasom coś nie wychodzi, powiedzmy, że dotknie nas niespra­wiedliwość, wtedy staczamy się po równi pochyłej w ot­chłań szaleństwa. Zwykły ryzykant staje się straceńcem. Samobójcą. Czy Miles opowiadał ci o moim wuju Conra­dzie?

- Jego ojcu? - Zagryzła wargi. - Tak, wiem o tym, ale Miles niczego mi nie opowiadał. Wie tylko, że ja wiem.

- Tak czy inaczej - Chris nie ukrywał zdziwienia - on był najgorszy. Zabił w szale wielu ludzi. Dziadek często powtarzał, że Miles to wykapany ojciec.

- Miles nie jest straceńcem.

- Tak? A jak byś go nazwała? Jeśli nie pojedzie z wy­kładem do Rosji, zaprzepaści lata pracy, czyli swoją zawo­dową reputację. I guzik go ona obchodzi. Uważasz, że to w granicach normy? Ty, Diano? Taka rozsądna?

- Musi istnieć jakiś powód. Miles nie robi niczego bez przyczyny. A kariera znaczy dla niego tyle, co życie.

- A jednak - spojrzał na nią spod przymrużonych po­wiek - myślę, że przynajmniej w tej chwili w życiu Milesa liczy się coś zupełnie innego.

- Na przykład co?!

- Skąd ja mam wiedzieć? Zastanawiałem się nawet, czy tobie nie powiedział czegoś więcej.

- Nie. - Odwróciła mimowolnie głowę. - Staramy się być uprzejmi. Zresztą widziałeś...

Nie odezwał się ani słowem.

- Nie... nie jesteśmy już nawet przyjaciółmi... niestety - wybąkała z trudem.

- Prawdziwa rewelacja - zakpił bezlitośnie. - Nie za­uważyłem, szczerze mówiąc, żebyście kiedykolwiek byli przyjaciółmi.

Cios w samo serce.

- Masz rację-szepnęła.

- Diano, przyjaciele nie rozszarpują się na kawałki. Nie pożerają się. Wiem na pewno, że facet kochał cię jak wariat. To jeszcze jedna słabość Galatasów.

- O której mówisz? - Miles wyrósł przy nich jak­by spod ziemi. Usłyszeli tylko ostatni cichy krok na scho­dach.

- Kuszeniu młodych niewiast, żeby pozbyły się garde­roby - odpowiedział Christ ze spokojem. - Namawiam Dianę, żeby założyła bikini i spróbowała złapać trochę ko­loru.

- Ona łapie na słońcu oparzenia. - Wydął wargi. - Co byście powiedzieli na małego drinka? - spytał Chrisa, któ­ry poderwał się na równe nogi, jakby tylko czekał na jakiś pretekst.

- Nareszcie głos rozsądku. Sam pomyszkuję w piwni­cy. Diano, na co masz ochotę?

- Za wino dziękuję - powiedziała nienaturalnie wyso­kim tonem. - Poproszę szklankę wody z lodem. - Czuła na sobie badawczy wzrok Milesa. Czy słyszał poprzednie zda­nie Chrisa?

- Zaraz wracam. - Chris zniknął, a Miles zajął jego miejsce na leżaku.

Ułożył się wygodnie, twarzą ku słońcu. Diana nie mogła oderwać oczu od jego ciemnooliwkowej skóry. Znała na pamięć każdy skrawek jego ciała. Skrzyżowała ręce za głową.

- Czy poznałaś już autoryzowaną wersję legendy o słodkiej księżniczce?

- Nie.

- Diano, nie chciałbym, żeby każda nasza rozmowa stawała się pojedynkiem... delikatnie mówiąc. O czym rozmawialiście?

- O sobie.

- Di... chciałbym bardzo... - przerwał nagle i dokoń­czył po kilku sekundach. - Chodźmy razem popływać po południu.

To był rozkaz, nie prośba. Nigdy w życiu razem nie pływali. Nigdy nie wyjechali na prawdziwe wspólne waka­cje. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Milesa bez reszty pochłaniała praca. Jej brakowało pewności siebie, żeby nalegać. We wszystkim brakowało jej tej przeklętej odrobiny odwagi.

- Nie pływam dobrze.

- To będziemy siedzieć w łodzi i patrzeć na ryby.

- Żadnego zabijania? Roześmiał się rozweselony.

- Zabijamy, żeby jeść. Nie jesteś chyba wegetarianką.

- Nie po to jadę na wakacje, żeby zabijać - powiedziała z dziecięcym uporem.

- W porządku. Żadnej wędki, żadnej rzezi niewiniątek. Zgoda?

To był cały Miles. Mimo że czuła się zmieszana, pąsowa na twarzy, nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Widzia­ła z bliska jego oczy: ciepłobrązowe i drwiące. Chwila złu­dzenia, że jest jak dawniej. Nieprawdziwe szczęście.

- Kochanie, nie patrz tak na mnie - powiedział żałoś­nie. - Nie jestem potworem. Chcę tylko...

Nie obchodziło ją, co chciał naprawdę, kiedy patrzył jej w oczy i uśmiechał się w ten sposób. Odwróciła wzrok.

- W porządku, pójdę pływać.

- Nie pożałujesz. - Sięgnął po jej rękę, nie kryjąc radości.

- Miles, czy ta posiadłość należy do ciebie?

- Dlaczego pytasz? - Uniósł brwi, nie wypuszczając z rąk jej dłoni. - Czy to ma jakieś znaczenie?

- Tak. Czuję wokół siebie jakąś zmowę milczenia.

Wszyscy coś przede mną ukrywają, a ja o tym wiem... od nich samych. Jak byś reagował na moim miejscu?

Wstrzymała oddech, a on milczał długo z kamienną twarzą. Potem wzruszył arogancko ramionami. Ten gest wydał się Dianie bezbronny.

- Jest twój? - powtórzyła pytanie.

- Zamek? Tak. - Machnął obojętnie ręką.

- Dlaczego?

- Bo taka była wola mojego dziadka. - Uśmiechnął się anielsko.

- Wiesz, że nie o to pytam. Po co te podchody? Idioty­czny spisek? Dlaczego Chris proponuje mi pracę w nie swoim domu?

- A przyjechałabyś na moje zaproszenie, do mojego domu?

- Oczywiście, że nie.

- Więc masz gotową odpowiedź.

- Jesteś wstrętny. Jak śmiesz mnie tak traktować?

- Musiałem wiedzieć...

- Co?!

- Do jakiego stopnia oczarowały cię pałace. Z ich wła­ścicielami. - Postawił kropkę nad i. - Moja matka wyszła za faceta, który miał być czarującym światowcem, a okazał się zwykłym mężczyzną. Kiedy odkryła ten smutny fakt, rzuciła się w ramiona prawdziwie światowego cudzoziem­ca, czyli mojego ojca. Jemu podobno zawdzięcza najlepsze lata swojego życia. Leciała z nim do Rio pograć w karty, potańczyć, a rano, prywatnym samolotem, wracała na mał­żeńskie śniadanko. Światowe życie!

- Nie zauważyłam, żeby mieszkańcy moich podupad­łych pałaców często grali w karty.

- No tak... - Zaśmiał się ciepło. - Ale ludzie mówili, że zmieniasz milionerów jak rękawiczki. Musiałem wie­dzieć.

- Ludzie? Jacy ludzie?

- Nie miej do mnie pretensji o to, że się martwię. Na­dziani faceci i zamki. Wierz mi, znam to życie lepiej, niż możesz sobie wyobrazić. To nie dla ciebie, Diano.

- Nie dla panienki ze spracowanymi rękami? - zapyta­ła słodko.

- Nie dla kobiety, która lubi porządek i ustabilizowane życie.

- Takie jak z tobą, kiedy byliśmy małżeństwem? Właś­nie słyszałam, że jesteś uosobieniem porządku i stabiliza­cji! Zwłaszcza ostatnio. Jak śmiesz, ty... ty playboyu, pra­wić mi kazania!

Oboje, jednocześnie, podnieśli się z leżaków. Ona kipia­ła złością, a Miles zanosił się diabelskim śmiechem. Usły­szała głos Chrisa i Susie. Nie mogli zobaczyć jej w tym stanie! Odwróciła się na pięcie i uciekła do pokoju.

Do lunchu zdołała się uspokoić, ale przy stole starannie unikała wzroku Milesa. W najgorszym nastroju była Susie. Po spacerze z Dimitrim wyraźnie szukała z nim zaczepki. Kiedy więc poprosiła, żeby zawiózł ją do miasta, stanow­czo odmówił.

- Przykro mi, Susie, wybieram się motorówką z nar­tami.

Odetchnęła. Jeśli Dimitri zabiera łódź, odwlecze się jej sam na sam z Milesem. W chwili, kiedy o tym pomyślała, spotkali się oczami. Uśmiechnął się tak rozbrajająco, że Dianie natychmiast zrzedła mina.

- Żałuję, stary - powiedział Chris. - Miles zaklepał łódkę na całe popołudnie.

- Nie ma sprawy, mnie się nie pali. Diana chce potreno­wać pływanie, ale przecież mogę ją zabrać na wschodnią plażę. Tam jest nawet spokojniej. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Zapadło nieprzyjemne milczenie. Wszyscy, bez wyjąt­ku, zwrócili uwagę na ton, jakim mówił Miles, i wszyscy widzieli czerwone policzki Diany. Wściekła i zawstydzo­na, utkwiła wzrok w talerzu.

- Ja wam na pewno nie będę przeszkadzać. - Oczy Susie zaszły mgłą.

Diana opanowała się w mgnieniu oka. Znudzone towa­rzystwo tylko czeka na dobrą scenę, pomyślała. Nic z tego, kochani! Igrzysk nie będzie! Z dostojnym uśmiechem wstała od stołu. W pokoju znalazła jakiś kostium i bez słowa pomaszerowała za Milesem.

Schodzili w dół wąską kamienistą ścieżką, trzymając się za ręce. Rzadkie krzewy, okalające plażę, pachniały grecką kuchnią. Ciepło i bardzo aromatycznie.

- Ale tu pięknie - powiedziała z tłumionym zachwy­tem. - Nigdy dotąd nie widziałam tylu maków.

- Mam pomysł. Okrążymy ten cypel.

- Chcesz przedzierać się ze mną... przez granitowe skały?

- Popłyniemy.

- Nie dam rady - powiedziała zatrwożonym głosem. - Wiesz, jak pływam. Jeśli nie czuję pod stopami dna, wpadam w panikę. Przykro mi, Miles, nie mogę.

- Nic ci nie grozi, będziesz ze mną. - Ścisnął mocniej jej rękę. - No, chodź, proszę.

Nim zdążyła zaprotestować, wbiegli do wody.

- Połóż się na plecy. - Przekręcił ją jednym sprawnym ruchem i chwycił pod pachy jak topielca. - Zaholuję panią na drugą stronę cypla. Pływanie poćwiczymy trochę później - szepnął jej prosto do ucha.

- Nigdy ci tego nie wybaczę.

- Wpisz to na listę niewybaczalnych krzywd, ale, na miłość boską, w domu. Diano, rozluźnij się, nic ci nie grozi, wierz mi.

- W porządku! - parsknęła. - Mam tysiąc powodów, żeby ci wierzyć. Z ufnością powierzam ci swoje życie.

- Diano, oszczędzaj siły. Powiesz, co o mnie myślisz, na lądzie. Z dużo większą frajdą.

Płynął powoli i pewnie, do zamkniętej maleńkiej zatoki, niewidocznej od strony zamku.

Diana, kiedy tylko dotknęła dna, westchnęła z wdzięcz­nością, rozejrzała się wkoło i cała złość wyparowała z niej w jednej chwili. Ujrzała cudowne, dzikie, najbardziej odo­sobnione miejsce na świecie. Równie przerażona jak za­chwycona, odwróciła się gwałtownie do Milesa.

- Dlaczego właśnie tutaj? Co ty wyprawiasz?

- Kochanie, zrób użytek z wyobraźni - szepnął najłagodniej jak potrafił.

Wpatrywała się w niego jak sparaliżowana. Miał w oczach tyle dzikiego uporu, że nie próbowała żadnych sztuczek, nie wykrztusiła ani jednego słowa protestu. Za­mknęła oczy i pogrążyła się w kojącym zapomnieniu. Po­wietrze było bardzo wilgotne, a jego ręce cudownie chłod­ne. Nie spieszył się. Pieścił ją ostrożnie, jakby w zwolnio­nym tempie. Choćby chciała, nie mogła od tego uciec.

Ostatni odruch buntu. Zacisnęła mocno powieki. Z całej siły, aż do bólu. Zobaczyła płonące gwiazdy, ale wszystko na nic. Słonymi wargami przywarł do jej głodnych ust płonęła na przemian z rozkoszy i wstydu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wracali o zmierzchu. Słońce dogasało za odległymi wzgórzami, a nad zamkiem pojawił się księżyc.

Diana pięła się pod górę o własnych siłach, nie dotykając Milesa. Nigdy by się nie przyznała, ile ją to kosztowało. Kiedy powiedział coś pod nosem, nie zareagowała. Gdy wyciągnął rękę przed stromym podejściem, udała, że jej nie widzi. Była w szoku. Trzęsła się cała, nie mogąc tego opanować.

W kuchni i w korytarzach paliło się światło, ale nikt ich nie witał. Jakże była im za to wdzięczna!

- Idę do swojego pokoju - powiedziała zdławionym głosem, nie odwróciwszy nawet głowy.

- Nie zabrzmiało to jak zaproszenie.

- Jak zwykle masz rację. - Zatrzymała się gwałtownie, odgarniając z szyi mokre rozpuszczone włosy.

- Wyglądasz jak uczennica przed maturą.

- No to masz ciekawe upodobania. Może właśnie dlate­go... - próbowała zapanować nad drżącym głosem, nad własnym upokorzeniem, ale czuła, że zbliża się do kresu wytrzymałości.

Jeżeli nie ucieknę od niego w tej sekundzie, myślała, zacznę wyć. Zacięła mocniej usta.

- Muszę wziąć prysznic i umyć włosy. Nie pojawię się na kolacji z fryzurą topielicy.

- Chowamy głowę w piasek, co?

- A niby dlaczego miałabym to robić?

- Z wielu powodów... - pogłaskał ją po policzku - pró­bujesz udawać, że nic sie nie stało.

- Planowałeś to od samego początku! - Jej oczy ciskały gromy.

- Jesteś pewna?

- Zaciągnąłeś mnie na bezludną plażę i... dopadłeś jak dzikus. Rozmyślnie. Zgodnie z planem. Możesz temu za­przeczyć?

- Myślałem, że dopadliśmy się z rozkoszą, wzajemnie. Diana zaczerpnęła powietrza.

- Mam rację? - Nie zamierzał ustąpić.

Czuła się zbyt dotknięta, żeby zagrać w otwarte karty.

- Dałeś mi jakiś wybór? Pytałeś o zdanie? - Odwróciła się gwałtownie, żeby zdławić łzy. Łzy wściekłości, przeko­nywała się w duchu. Łzy wściekłości.

- Di...

Był jedynym człowiekiem, który zdrabniał jej imię. Za­wsze z czułością, kiedy się kochali, albo kiedy chcieli się kochać. Teraz nie mogła tego znieść. Ani chwili dłużej.

- Nie nazywaj mnie tak. Nie mów tak do mnie nigdy więcej!

Żadnej reakcji. Przeszył ją tylko swoim przenikliwym, badawczym wzrokiem. O Boże, znowu dała się ponieść nerwom.

Diano, jeżeli w tej chwili nie weźmiesz się w garść... Do diabła! Musisz uznać dwa lata życia za zmarnowane.

- Nie wiem, co ci się roi w głowie, Miles. W każdym razie, oboje doszliśmy do wniosku, że nie ma przed nami żadnej przyszłości.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali o przy­szłości. Ale można chyba mieć trochę frajdy, nie myśląc o jutrze. Nie umiesz cieszyć się chwilą?

- Nie. Nie w ten sposób. Wiesz, że nie jestem taka. - Po raz pierwszy od owej chwili zapomnienia na plaży spoj­rzała mu prosto w oczy. - Przynajmniej o tym powinieneś pamiętać. Przygoda na jedną noc, to frajda nie dla mnie.

- Nie z własnym mężem?-Miles wyglądał na szczerze rozbawionego.

- Nasze małżeństwo to fikcja! - parsknęła z nienawi­ścią w głosie. Poczuła w sobie ogromną siłę. Nagłe olśnie­nie uwolniło ją od lęku i wstydu. Wycedziła przez zaciśnię­te zęby: - Zanim przypomnisz mi po raz kolejny, że spła­casz raty moich rodziców, ugryź się w język. Od tej chwili nie weźmiemy od ciebie złamanego grosza!

- Myślałem, że korzystałaś z tych pieniędzy ze względu na nich, nie mając innego wyjścia. Jak im wytłumaczysz, że znów stracą dach nad głową?

- Zrozumieją.-Diana dyszała jak po biegu.-Oni mnie kochają. Jeśli wiesz, co to znaczy.

Zapadła groźna cisza. Wyprostowała się i w napięciu czekała na następny ruch Milesa.

Nie drgnął. Nie odezwał się ani słowem. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. A jednak czuła przez skórę, że syn Conrada ma ochotę ją zabić. I już zna swoje kolejne posunięcie.

Chce mi zafundować wyrzuty sumienia, myślała. Nic z tego. Nie czuję się winna. Nie będzie grał, jak dotąd, na moich uczuciach.

- Można by powiedzieć tani gest, Diano Tabard, gdyby, o ironio, nie był taki kosztowny. Uniosłaś się honorem, bo uważasz, że twój honor wart jest każdej ceny, nawet...

- Uspokój się - powiedziała drżącym głosem. - Wysłu­chaj mnie do końca, a potem zacznij trenować swoje tanie chwyty na kimś innym. Po tym, co się stało... dzisiaj, chcę, żebyś zniknął z mojego życia. Na dobre. To oczywiste, że nie możemy być nawet przyjaciółmi...

- Czy rozumiesz przynajmniej, dlaczego? - przerwał jej w pół zdania z bezczelną miną.

- Nie mam zamiaru - uniosła brodę - widywać cię z konieczności, z konieczności wysłuchiwać tego, co masz do powiedzenia, ani myśleć o tobie. Koniec! - Wykonała rozpaczliwy gest, który zupełnie nie pasował do słabego zduszonego głosu. Wszystkie uczucia miała wymalowane na twarzy, ale przestała się tym przejmować.

Zmierzył ją badawczym wzrokiem, od dołu do góry.

- Teatralne - oświadczył z pogardą, wydymając usta. Przez ułamek sekundy Diana, która nigdy nie podniosła na nikogo ręki, zastanawiała się poważnie, czy go nie ude­rzyć. Biała jak kreda, z lśniącymi chorobliwie oczami, wy­glądała na osobę doprowadzoną do ostateczności. Miles natychmiast zrozumiał.

- Porozmawiamy o tym jutro - szepnął łagodnie. Właśnie tę nagłą zmianę tonu, tę udawaną delikatność potraktowała jako ostateczną obrazę. Podjęła decyzję.

- Nie. Jutro wyjeżdżam. Żadna siła mnie tu nie zatrzyma. Straciłeś swoją władzę, a ja odzyskałam rozum. Masz pojęcie, jakie to cudowne uczucie?!

- Naprawdę wierzysz, że można tak po prostu uciec?

- Naprawdę brakuje mi doświadczenia - zadrwiła z dzi­kim ogniem w oczach. - Z nas dwojga tylko ty jesteś pra­ktykującym uciekinierem. - Odwróciła się i odeszła.

- Co takiego? - Miles jednym skokiem zagrodził jej drogę. Potrafił być szybki jak pantera i równie niebezpiecz­ny. Teraz on przestał dbać o pozory. Spiorunował ją wzro­kiem, który nie wróżył niczego dobrego.

- To ty odszedłeś. Nie ja.

- Bo kazałaś mi odejść. - Drżącą ręką pociągnął Dianę za włosy.

- Puść mnie... I posłuchaj uważnie. Powiedziałeś, że wybrałam niewłaściwego mężczyznę, że nie masz zamiaru zastępować mi ojca. Czułam się zdruzgotana. A ty myśla­łeś, że padnę ci w ramiona... - Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Zgadza się, tamtej nocy byłam wściekła. Chciałam zostać sama. Tamtej nocy, Miles. Nie chciałam, żebyś odszedł na zawsze. Wybrałeś - i tak trzymaj! A teraz zejdz mi z drogi.

Cofnął się bez słowa.

Zatrzasnęła drzwi pokoju i natychmiast zaczęła zdzierać z siebie ubranie. W pośpiechu, ze wstrętem, jakby minuty decydowały o tym, czy zarazi się jakąś chorobą. Spodnie i koszulę postanowiła spalić.

Spojrzała z niesmakiem na swoje odbicie w lustrze. Po­życzony kostium był wyjątkowo skąpy, jaskrawy, wyzywa­jący...

Nagle ujrzała to, co widział na plaży Miles. Na wpół odsłonięte, lekko uniesione piersi, dwa elastyczne trójkąty opinające biodra. Skrzywiła się, zaciskając usta.

Może nie tylko Miles był winny... W każdym razie nie powinna go prowokować.

Weszła do łazienki. Odkręciła kran, a potem, starając się nie patrzeć w lustrzane ściany, odwiązała jeden sznurek na szyi, drugi na biodrach i obie szmatki rzuciła na podłogę.

Stała tak kilka minut. Zdrętwiała, z zamkniętymi ocza­mi, świadoma swojej odmienionej nagości. Czuła się jak w obcym ciele. I wolała nie oglądać dowodów. Czerwieni­ła się na myśl o własnym odbiciu. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek znormalnieje.

To śmieszne i żałosne, drwiła z samej siebie. To tchórzo­stwo. Miles ma rację. Potrafi tylko uciekać. Podeszła do najbliższego lustra, blisko, na wyciągnięcie ręki, i otworzy­ła szeroko oczy. Ślady na udach. Ledwie widoczny siniak na szyi. Piersi miała nieco obolałe, wrażliwe na dotyk. Słońce! Tak, cały dzień był upał, na pewno spiekła sobie skórę. Nic jej nie chroniło, tylko ciało Milesa, kiedy... Zawyła bezgłośnie.

Tak naprawdę zdradzały ją tylko usta. Popękane i spuch­nięte. Drobne siniaki można ukryć, ale wargi mówiły za siebie.

Zamknęła oczy. Czuła się zmieszana jak nastolatka. Cie­kawe, jakie ślady ogląda teraz Miles? Co się właściwie wydarzyło? Nigdy dotąd, nawet na początku znajomości, nie zachowywali się w łóżku jak dzicy.

Nagle wszystko wróciło. Wbrew sobie i zdrowemu roz­sądkowi, na który, zwłaszcza przez ostatnie dwa lata, po­woływała się w każdej sytuacji, zaczęła rozpamiętywać scenę na plaży. Sekunda po sekundzie, w najdrobniejszych szczegółach. Siedziała na brzegu wanny, ściskając dłońmi skronie.

Jak długo trwał ten pierwszy wariacki pocałunek? Mi­nutę, dwie? Diana zaczęła tracić oddech. Pozwolił jej na­brać powietrza, ale wtedy już wiedział na pewno, że ona nie będzie walczyć. Kiedy Miles uniósł się na łokciach, nie śmiała otworzyć oczu. Oddychała płytko, coraz szybciej. Opuszkami palców musnął delikatnie jej ramię, ledwie dotykając skóry. Zamarła na moment, potem zaczęła drżeć.

Miles ujął w ręce jej dłonie. Zaczął całować palec po palcu, coraz wolniej i coraz namiętniej. Głos, który z siebie wydobył, był niski i zdławiony.

- Diano...

Odważyła się spojrzeć mu w oczy. Te dwa żarłoczne ognie zdolne były spalić ją całą na popiół. Choć zbuntowa­na i przerażona, zrobiła pierwszy niebezpieczny krok w ot­chłań, z której nie ma odwrotu.

Nie umiała odejść w takiej chwili. Czuła wielkie nie­spełnienie i trudne do ukrycia zażenowanie. Każdy dotyk Milesa budził w niej chorobliwe podniecenie i tym bar­dziej przypominał o dwóch straconych latach.

Odgarnął delikatnie kilka jasnych kosmyków włosów, które ułożyły się na policzku w błyszczącą mozaikę. Błą­dził palcami po delikatnej linii nosa, kościach policzko­wych i brodzie. Diana rozchyliła usta. Kiedy dotknął jej wargi, cichutko jęknęła.

Powietrze było bezwietrzne i lepkie od wilgoci. Morze zamarło. Słyszeli tylko bzyczenie owadów, a gdzieś dale­ko, w dużej zatoce, warczała motorówka.

Przyciągnął ją do siebie i objął. Dopiero wtedy, wtulona w jego ramiona, rozkleiła się na dobre. Drżała cała, zanim jeszcze ją pocałował. Wsunął palce w jedwabiste włosy, potem muskał je policzkiem, poszturchiwał delikatnie bro­dą. Niepewnie uniosła ręce i przytuliła go mocniej. Nastę­pny krok.

Nie potrafiła myśleć, kiedy oplatał rękami jej szyję, nie była pewna, gdzie się kończy jej własne ciało, a zaczyna jego. Miała ochotę płakać. Powinna wiedzieć o nim wszy­stko. Znała na pamięć każdy muskuł, siłę ramion, ciepło oddechu, zapach i smak, ale nie wiedziała niczego.

Miles wziął ją na ręce. Ich usta połączyły się w długim, gwałtownym pocałunku. Kolejny krok.

Bardzo powoli, sennym ruchem, oderwała dłoń od jego ramienia i dotknęła szorstkiego policzka. Miles złapał war­gami jej palce.

Wtedy przestała liczyć kroki. Zatraciła się w cudownej i zarazem strasznej świadomości, że tej lawiny nic nie po­wstrzyma. Była bezsilna wobec jego rosnącej siły i podnie­cona własną uległością.

Ułożyli się na piasku, nie przestając całować. Tonęli w swoich ramionach, zagarniając się nagimi gorącymi uda­mi. Miała wrażenie, że jakaś nadzwyczajna siła unosi ją w powietrze i że jest o krok od szaleństwa.

Kiedy spotkały się ich oczy, zapadła cisza jak przed burzą. Wyprężyła się, rękami oplotła jego szyję i przyciąg­nęła do siebie z nie tłumionym jękiem. Z ust Milesa wydarł się dziki skowyt. Zaczął pędzić na oślep, porywając ją ze sobą. To, na co czekali, nadeszło. Wspólnie dobili do brze­gu-

O Boże... Miał rację... Diana siedząc na brzegu wanny, z twarzą ukrytą w dłoniach, była bliska omdlenia. Miles, jak zwykle, miał rację. Zgoda, rzucił się na nią jak głodny wilk, a ona umierała z rozkoszy... Teraz udaje skrzywdzo­ną niewinność. Żałosne. To dlatego z zażenowaniem patrzy w lustro.

Czuła się kompletnie pokonana. Nagle, mimo całej nie­chęci do samej siebie, pogodzona z losem. I zakochana po uszy.

Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Opuszkiem środkowego palca dotknęła nabrzmiałych warg. Trudno. Winy musi szukać w sobie. Te śmieszne deklaracje nieza­leżności, przysięgi, że nigdy więcej, upór z jakim zohydza­ła sobie Milesa, ich małżeństwo... Nadęta odwaga, z jaką wypowiedziała mu wojnę, rzekoma pewność, że stracił nad nią magiczną władzę... Cała ta psychologiczna maskarada miała ukryć fakt, że nigdy, ani przez moment, nie przestała go kochać. Nawet kiedy był zły, zimny jak głaz, kiedy wychodził do Susie bez słowa usprawiedliwienia, nawet kiedy patrzył na nią szklanym, obojętnym wzrokiem.

Cierpiała i tęskniła za jego miłością. Beznadziejnie.

Zakręciła kran i wśliznęła się do wanny. Próbowała rozluźnić napięte do bólu mięśnie. Musi być jakieś wyjście. Przecież jeszcze kilka dni temu czuła się wyleczona. Pra­wie... Wciąż te same natrętne myśli. Gdyby się tutaj nie spotkali, gdyby ich nie łączyły żadne sprawy, nawet konto bankowe, z którego niestety korzystała... Gdyby nie te nieszczęsne raty, wspólni znajomi, miejsca, w których by­wali razem. Gdyby, gdyby, gdyby! Musi wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy. Nigdy nie przestanie go kochać. Jest na tę miłość skazana do grobowej deski.

- Boże - szepnęła do siebie - co ja mam robić, żeby się nie domyślił? - A zresztą, znając Milesa, musi dobrze zda­wać sobie sprawę ze stanu jej uczuć. Jeżeli miał wątpliwo­ści, to tylko do dzisiaj.

Rachunek sumienia nie pokrzepił Diany, wyszła jednak z wanny nieco uspokojona. Ubrała się w swoją najlepszą, srebrzystozieloną suknię, zrobiła staranny makijaż i zado­wolona z siebie sprawdziła efekt w lustrze.

Kiedy wkroczyła na oświetlony lampami taras, zapadła idealna cisza. Chris i Dimitri poderwali się na równe nogi, patrząc na nią jak zaczarowani. Miles stał w cieniu z zało­żonymi rękami i nawet nie drgnął.

Susie, tym razem w szkarłatnej kreacji, wycedziła os­trożnie, z figlarnym błyskiem w oku:

- No, no, nie wyglądasz na dziewczynę, którą Miles przez pół dnia maltretował spacerami albo pławił w mo­rzu.

Miles przestąpił z nogi na nogę, potem sięgnął po butel­kę, żeby nalać Dianie drinka.

- Rzeczywiście, wyglądasz wspaniale - powiedział wolno.

- Czy kazał ci pływać do utraty tchu? - spytała szorstko Susie. - Czy też miał trochę litości?

- To drugie. Holował mnie w tę i z powrotem.

- Bez litości... - szepnął jej prawie do ucha, ale Diana udała, że nie słyszy.

- Miles pływa jak delfin - wtrącił Chris. - Od dziecka. Ale do głowy mu nie przyjdzie, że inni mogą się bać. Nie doprowadził cię, mam nadzieję, do apopleksji...

- Doprowadziłem? - spytał z szatańskim uśmiechem.

- Nie.

- Tak też myślałem.

- Jutro możesz mnie zabrać na skałki - głos Susie za­brzmiał dziwnie poważnie, bez nutki ironii - a biednej Dia­nie pozwól poleniuchować.

- Biedna Diana jutro wyjeżdża. - Roześmiał się niena­turalnie wesoło.

Rozległ się lament. Wszyscy, poza Milesem, ubolewali nad jej decyzją.

- Kochanie, naprawdę musisz? - ożywiła się Susie, za­pominając o skałkach i złym humorze.

- Jeżeli wytrzymasz jeszcze trzy dni - poparł ją Chris - Dimitri odstawi cię do Londynu własnym samolotem. Zaoszczędzisz co najmniej jeden dzień na podróży, niewie­le się spóźnisz, a trzy dni odpoczynku to nie w kaszę dmu­chał. Masz miejsce dla jednego pasażera, Dimitri?

- Zawsze do usług. - Dimitri pocałował Dianę w rękę. Miles zmarszczył brwi i w tym momencie zdecydowała.

Pokaże mu, ile dla niej znaczy niezadowolenie byłego męża. Nie potrzebuje jego łaskawej zgody. Z największą przyjemnością zagra mu na nosie.

- Jeżeli jesteś pewny...

- Więcej niż pewny. - Dimitri złożył jeszcze jeden czu­ły pocałunek na jej dłoni.

- No to załatwione! - Chris-menedżer był w swoim ży­wiole. - Jutro Susie drapie się po skałkach z Milesem, a Diana leniuchuje, łapiąc opaleniznę. - Zerknął na Milesa, wyraźnie ubawiony. - A teraz, szable w dłoń! Jemy!

Dopiero następnego ranka Diana poczuła się zmęczona. Skorzystała ze wszystkich rad Chrisa, szczerze podziwia­jąc jego rozsądek. Skąd taki skarb wśród zwariowanych Galatasów? Postawiła wiklinowy fotel na biegunach pod rozłożystą oliwką i z książką w ręku zapadła w sen.

Kiedy ocknęła się po godzinie albo dwóch, u jej stóp klęczał Dimitri.

- Miles nieźle cię wczoraj zmęczył - zaczął oschle. Diana, świadoma, że Grek zarzuca przynętę, skoncen­trowała całą swoją wolę, żeby się nie zarumienić.

- Pływanie nie jest moją mocną stroną - odpowiedziała spokojnie.

- Czyli... - roześmiał się - nic z tego. Nie ma sensu cię pytać, czy popływałabyś ze mną łodzią?

- Nie. Jeżeli miałabym wracać wpław, zdecydowanie odmawiam. Ale z drugiej strony, na wodzie nie jest tak upiornie gorąco, więc... Gdyby jedynym moim obowiąz­kiem okazało się chowanie twarzy przed słońcem i ogląda­nie, jak ty pływasz, czemu nie?

- Zgoda. - Klasnął w ręce. - W takim razie zajmujemy łódź, zanim Susie i reszta towarzystwa wpadną na identy­czny pomysł. - Głos Dimitra, mimo udawanej wesołości, brzmiał ponuro.

- Pokłóciłeś się z Susie? - spytała nieśmiało, kiedy wy­nurzył sie z wody na pokład. - Przepraszam, jeżeli to zbyt osobiste...

- Zauważyłaś? - odpowiedział pytaniem po dłuższej chwili, leżąc na rufie z zamkniętymi oczami.

- Nic specjalnego, ale...

- Zachowuje się jak kompletna idiotka. - Usiadł nagle, nie kryjąc wzburzenia. - Próbowałem jej tłumaczyć, ale czy Susie kiedykolwiek kogoś słuchała?

- Owszem. Milesa.

- Och, niezupełnie. - Roześmiał szorstko. - Normalnie nie słucha nawet Milesa. W tej chwili chodzi przed nim na paluszkach, bo myśli, że on... - przerwał gwałtownie, jak­by zawstydzony własnym gadulstwem.

- On co? - Diana nalegała spokojnym aksamitnym gło­sem. - Zakocha się w niej? Poprosi o rękę?

- Bóg raczy wiedzieć. - Dimitri był coraz widoczniej zmieszany.

- A on? Ożeniłby się z Susie?

- No wiesz? O zamiarach Milesa to chyba ty powinnaś mieć dokładniejsze informacje.

- Nie widzieliśmy się przez całe dwa lata. Aż do tego spotkania. Właściwie wcale go nie rozumiem. Nie wiem, czy kiedykolwiek się rozumieliśmy. - Ściszyła głos i za­częła mówić pod nosem, jakby do samej siebie. - Dopiero wczoraj zdałam sobie sprawę... Może zawsze, gdzieś tam głęboko, w podświadomości, miałam nadzieję, że spróbu­jemy od nowa. Damy sobie ostatnią szansę. To głupie, ale wszystkie marzenia są takie, prawda?

- Nadzieja bywa okrutna - zgodził się ponuro. - Ale jesteś pewna, że w waszym przypadku nie ma nadziei? Nie znam dobrze Milesa, widzę jednak, że... jakoś mu na tobie zależy. To oczywiste.

- Jakoś? Wiadomo nawet, jak. Ciągnie mnie do łóżka! Przepraszam za dosłowność.

Dimitri, wcale nie zażenowany, patrzył na nią z lekkim rozbawieniem.

- Trudno mu się doprawdy dziwić, ale mówiąc poważ­nie, dla Milesa jesteś czymś więcej... Wiesz, Diano, on nie wygląda na szczęśliwego faceta.

- Nawet jeśli go coś gryzie, to przez pracę albo Susie. Jak zwykle nie mam z tym nic wspólnego.

- Rozumiem. - Pokiwał głową. - Ale ludzie się zmie­niają.

- Ludzie tak. Ale nie Miles - powiedziała z absolutnym przekonaniem. - Chce, żebym robiła wszystko pod jego dyktando. Wścieka się, kiedy się sprzeciwiam. Ale guzik go obchodzą moje sprawy, moje zdanie, to, czy jestem szczęśliwa. Nie kocha mnie i koniec. Zdarza się w najle­pszej rodzinie...

- No tak - westchnął. - Więc dlatego wyjeżdżasz?

- Tak. Może to dziecinne, ale chcę go stracić z oczu. Trzymać się jak najdalej od wspomnień.

- Jeśli to dziecinne, oboje powinniśmy dorosnąć. Czuję zupełnie to samo. - Nagle otworzył szeroko oczy, spojrzał na nią z takim błyskiem, jakby doznał cudownego oświece­nia, a wszystko, co powiedział do tej pory, było nieważne.

- Ucieknijmy razem!

- Dokąd? - Diana rozpłynęła się w uśmiechu. - Do Katmandu? Na koniec świata?

- Żeby naprawdę zapomnieć - wzruszył ramionami - trzeba by pokonać szmat drogi. Im trudniej, tym lepiej. Ale dzisiaj moglibyśmy zrobić małą próbę.

- Mówisz poważnie?

- Poważnie nie mam ochoty na lunch w towarzystwie Susie, która kreci się koło Milesa i szczebiocze jak dzierla­tka.

- Boże, na samą myśl robi mi się słabo - westchnęła ciężko.

- W porządku. - Dimitri wstał z pokładu absolutnie zdecydowany. - Groty Hippolita. Dotrzemy tam po połud­niu. Wrócimy późnym wieczorem.

Włączył silnik i wysterował łódź w kierunku wyjścia z zatoki. Diana usiadła obok niego przy sterze.

- Co to są Groty Hippolita?

- Cierpliwości. Sama zobaczysz.

Czekała ich długa podróż. Kiedy wypłynęli na otwarte morze, niespodziewanie zmieniła się pogoda. Słońce wciąż dokuczało, ale fale były coraz wyższe. Na odległym hory­zoncie gromadziły się złowieszcze ciemne chmury. Zauwa­żyła, że Dimitri zerka na nie odruchowo, raz za razem.

Nagle wyłączył silnik i ostrożnie, nic nie mówiąc, wpro­wadził łódź między skalne groty.

- Wyglądają jak góry lodowe - powiedziała z zachwy­tem.

- Nie góry, tylko Groty Hippolita. - Dimitri skierował się do najwyższej, której sklepienie miało wysokość co najmniej trzech dorosłych mężczyzn.

- Dlaczego tak się nazywają?

- To z mitu o Fedrze, która zapałała namiętną miłością do swego pasierba Hippolita. Kiedy młody myśliwy odtrą­cił uczucie macochy, Fedra oskarżyła Hippolita przed Te-zeuszem o próbę uwiedzenia jej. Mąż uwierzył i poprosił Posejdona o zgładzenie własnego syna. Gdy Hippolit prze­jeżdżał wozem nad brzegiem morza, z fal wynurzył się byk Posejdona, konie poniosły, a Hippolit zginął, wleczony za wozem. Morze porwało jego ciało i zniosło do tych grot.

- Dimitri skończył opowieść i zaczął nadawać przez radio komunikat. Kiedy odwrócił się do Diany, na jego wargach igrał blady uśmiech. - Załatwione. Teraz straż przybrzeżna wie, gdzie nas znaleźć. Poprosiłem ich, żeby zawiadomili zamek. Na wszelki wypadek.

Na wypadek, gdyby stęskniła się za nim Susie, pomyśla­ła ze współczuciem. Biedny Dimitri. Nie może myśleć o niczym innym. Dopóki Susie ma przy sobie Milesa, nie zajmuje się nikim innym.

Pomógł jej wysiąść z łodzi na kamienisty brzeg.

- Jest tu cały labirynt grot - wyjaśnił.

- Nie zamieszkanych?

- Nie. W czasie przypływu fale podchodzą za wysoko. Świetne miejsce dla rybaków. Te jaskinie przypominają plaster miodu, złożony ze skał i wody. Podziurawione rze­szoto. Pełno jest takich oczek, do których nie sposób dostać się łodzią i tam dopiero biorą ryby! - Uśmiechnął się.

- Okoliczni spryciarze zastanawiali się, jakby z nich zrobić dochodową atrakcję turystyczną. Niestety, są zbyt niebez­pieczne.

- Niebezpieczne? - Spojrzała ze zdziwieniem na deli­katnie rozkołysaną taflę wody.

- Tylko w czasie przypływu, kiedy jest fatalna pogoda i człowiek nie wie, co robić - wyrzucił z siebie jednym tchem. - Ze mną możesz się czuć bezpiecznie.

- Oczywiście - odpowiedziała uprzejmie.

Przez ciemny wąski tunel przecisnęli się do następnej groty. Dużo większa, z prześwitem na niebo, wydała się Dianie zaczarowanym miejscem. Chmury pędziły tak szybko, że patrząc w górę, dostawała zawrotu głowy. Kie­dy wrócili do łodzi, półmetrowe fale uderzały w burtę jedna za drugą.

Dimitri spojrzał na zegarek. Wiedziała, co powie, ale ona nie miała ochoty wracać do zamku... Jeszcze nie. Usłyszeli jakiś brzęczyk. Diana podskoczyła.

- To radio. - Dimitri położył jej rękę na ramieniu. - Idę odebrać, ale wkrótce powinniśmy wracać.

- Pozwól, że się rozejrzę, po raz ostatni.

- W porządku. Dziesięć minut - odpowiedział po chwi­li wahania, spoglądając jej prosto w oczy. Musiał zrozu­mieć.

Weszła do groty, w której jeszcze nie byli. O takiej krótkiej chwili samotności Diana marzyła od kilku godzin. Lubiła Dimitriego, ale przez całe popołudnie miała wraże­nie, że patrzy na ducha, a Miles, nieobecny i niewidzialny, towarzyszył jej naprawdę. Niezbyt przyjemne uczucie.

Wąskim kamiennym chodnikiem powędrowała do ko­lejnej, tym razem maleńkiej i ciemnej, skalnej dziupli. Zgięta wpół, żałowała, że nie ma latarki, usłyszała jednak fale uderzające o skały. Zrozumiała, że posuwając się do przodu, trafi na prześwit.

Kiedy ujrzała wreszcie stalowoszare niebo, miała wra­żenie, że to inny dzień. Otwarte morze musi być wzburzone jeszcze bardziej, pomyślała.

Skały przypominały granitowe szczyty: mokre, strome i groźne. Ani mowy o wspięciu się wyżej. Czas wracać.

Dopiero kiedy znalazła się przed najdłuższym do poko­nania tunelem, zrozumiała, że droga jest odcięta. Woda podeszła za wysoko.

Pokonała pierwszy odruch paniki. Dimitri wiedział przecież, gdzie jej szukać. Nie pomyślała, jak rozległe są groty. Odnalezienie człowieka w zatopionym częściowo labiryncie graniczyło z cudem.

W końcu jakoś mnie znajdzie, podpowiedział jej we­wnętrzny głos. Kiedy opadnie woda.

Woda podnosiła się coraz wyżej. Zaczęło kropić. Diana znalazła najwyższe suche miejsce, w którym mogła już tylko czekać. Skulona, z kolanami pod brodą, trzęsła się cała, ze strachu i z zimna.

Usłyszała piorun. Deszcz zmienił się w ulewę. Pomyśla­ła nagle, że nie ma szansy. Nie wydostanie się żywa z groty.

Co powiedział Miles? Że ucieczka, czyli tchórzostwo, nigdy nie popłaca. Znów jego na wierzchu, uśmiechnęła się przez łzy. Przyznałaby mu rację, gdyby tylko nadarzyła się okazja.

Przestań, zacisnęła pięści. To nie filmowy melodramat. Nie udusisz się z braku powietrza, ani nie utopisz. Ludzie potrafią unosić się na wodzie. Zmokniesz, zmarzniesz, bę­dziesz wyglądała żałośnie i dobrze ci tak. Ale nie umrzesz w Grotach Hippolita.

Nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała powiedzieć Milesowi, że go kocha.

Boże... Wyprostowała się gwałtownie i omal nie spadła ze swojej półki. Powiedzieć Milesowi? O czym ona myśli? Ale po chwili, wewnętrznie uspokojona, zgodziła się ze sobą, że jest to najważniejsza sprawa na świecie.

Ukryła twarz w dłoniach. Gdyby mogła zobaczyć go jeszcze raz, jeszcze raz dotknąć...

Straciła poczucie czasu. Sztorm zbliżał się do skał, nio­sąc ze sobą złudzenie ludzkich głosów. Nagle nabrała pew­ności: to były ludzkie głosy! Gdzieś nad jej głową. Spojrza­ła w górę i zdrętwiała.

Miała dziwne wrażenie, że ludzie stojący na występie skalnym, wysoko nad nią, kłócą się. Jeden z nich wyprosto­wał ręce nad głową... Tak! Szykował się do skoku.

Diana zacisnęła ręce na szyi. Ktokolwiek to był, groziła mu śmierć.

Przypomniała sobie słowa Chrisa o rodzinnej skłonno­ści do niebezpieczeństwa.

Mężczyzna skoczył łagodnym płynnyn łukiem. Jego ciało przebiło taflę wody jak ostry nóż. Dostrzegła czupry­nę miedzianorudych włosów i zawyła rozpaczliwie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Każda sekunda wydawała się jej nieskończonością. Mi­les nie wypływał. Z oczami utkwionymi w miejsce, gdzie zniknął pod wodą, kołysała się w przód i w tył, modląc się bezgłośnie.

Boże, niech mu się nic nie stanie. Zrobię wszystko, co chcesz. Tylko go uratuj. Błagam.

Usłyszała plusk. Potem kilka następnych. Kiedy zoba­czyła wynurzającą się głowę, zamarła w bezruchu. Wycho­dził z wody jakby po omacku, wciąż przecierając oczy.

- Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz. - Oddychał cięż­ko.

Nie odpowiedziała. Podała mu rękę, ale nawet jej nie dotknął. Wdrapał się zwinnie po ścianie komina i usiadł koło niej, na tym samym występie.

- Czasami jesteś naprawdę beznadziejna. - Parsknął wściekły i przyciągnął ją brutalnie do siebie. Kiedy poczuł, jak się trzęsie, przeklął siarczyście. - Nie wiedziałaś, że to niebezpieczne? Masz więcej niż cztery lata...

- Wiem. - Przylgnęła z całej siły ustami do jego mokre­go ramienia. - Wiem. Ale nie pomyślałam.

- A powinnaś. Zawsze trzeba myśleć. Nie próbowa­łaś wspiąć się wyżej? To kiepska kryjówka przed sztor­mem.

Uniosła głowę, żeby jeszcze raz ocenić skalną ścianę nad swoją głową.

- Moje umiejętności wspinaczki są ograniczone... Do tej wysokości.

- Wrócą z linami za jakieś pół godziny - powiedział pod nosem, raczej do siebie. - Bardzo ci zimno?

Pokiwała głową.

- Myśl o pływaniu strasznie cię mierzi?

Zerknęła w dół na wzburzone fale, pomyślała o cie­mnym tunelu i zadrżała. Czubki jej palców miały kolor sinoniebieski. Miles, mimo że ociekający wodą, wyglądał przy Dianie jak uosobienie ciepła i energii. Jak wulkan koło lodowca.

- Posłuchaj, Diano, wiem, że to wbrew twojej naturze, ale musisz mi zaufać. - Westchnął ciężko, widząc jej nie­przytomny wzrok. - Potrafię cię stąd wydostać, jeśli dasz mi szansę. Na szczęście w korytarzu jest jeszcze prześwit. Mógłbym cię poholować, tak jak wczoraj na plażę. Za dziesięć minut bylibyśmy na zewnątrz. Może szybciej. Ale oboje ryzykujemy życiem, jeśli wpadniesz w panikę i za­czniesz ze mną walczyć. - Zaczął rozcierać jej lodowate ręce. - Zaufasz mi?

Diana spojrzała jeszcze raz na wzburzone morze. Wiatr się wzmagał, a na cyplu, ponad ich głowami, nie było teraz żywej duszy. De czasu zajmie im sprowadzenie pomocy... Próbowała zmusić zdrętwiałe z zimna wargi do uśmiechu.

- Nnnic tu chyba po nas. Nie mam wyboru. Muszę ci zaufać.

- Dobra dziewczynka. - Pogłaskał delikatnie jej poli­czek. - Chodźmy.

- Ttteraz?

- Na co czekać? Na twoim miejscu zdjąłbym spódnicę. Będzie wyglądała jak zatopiony żagiel, poza tym może przeszkadzać.

Diana miała na sobie sukienkę, ale wahała się tylko przez moment.

- Jeżeli jesteś do niej szczególnie przywiązana, wróci­my tu w czasie przypływu - obiecał Miles i ześliznął się do wody. Jedną ręką wczepiony w skałę, drugą podał Dianie.

- W drogę.

Woda była lodowata i spieniona. Ledwie dotknęła sto­pami dna, natychmiast straciła grunt pod nogami. Zagryzła usta do krwi, wczepiając się paznokciami w jego ramię.

- Nie myśl - powiedział beznamiętnym głosem. - Od­pręż się, pozwól, żeby niosła cię woda.

Dopiero w ciemnym tunelu jęknęła głośno, nie potrafiąc opanować przerażenia.

- Spokojnie, leżysz spokojnie, o niczym nie myślisz - przemawiał do niej cały czas, między jednym oddechem a drugim, w najtrudniejszych chwilach wzmacniając uchwyt. Tak jak przypuszczał, cała przeprawa zajęła im dziesięć minut.

W łodzi, oprócz Dimitriego, czekał na nich ponury Chris oraz kilku okolicznych rybaków. Rzucili się na Dianę z szorstkim ręcznikiem, kazali wypić brandy, a potem opa­tulili swetrem z owczej wełny, który pachniał rybami. Di­mitri milczał jak zaklęty, gdy Chris nadawał przez radio komunikat. Nikt, zauważyła smętnie, nie zwracał uwagi na Milesa.

Ona sama niewiele potrafiła powiedzieć. Patrzyła, jak Miles zakłada koszulę, widziała twardy profil i zaciśnięte szczęki. Musiał być wykończony, zmarznięty i wściekły. Słowa zamierały jej na ustach.

Na brzegu czekała na nich limuzyna Chrisa. Zawahała się przez moment. W mokrym rybackim stroju na siedzenia z cielęcej skóry... Miles chyba czytał w jej myślach. Złapał ją za ramię i niemal wepchnął do samochodu.

- Właź natychmiast - syknął ostro.

Weszła posłusznie, przytrzymując mu drzwi, ale Milesa już nie było. Jak spod ziemi wyrósł Dimitri. Oparł brodę na szybie.

- Dobrze się czujesz? Naprawdę? - zapytał konspira­cyjnym szeptem.

Pokiwała głową. Tyle zamieszania. Wszyscy się o nią zamartwiają.

- Miles mnie zadziwia - szepnął Dimitri zmienionym głosem. - Nie przypuszczałem, że może być taki... tragiczny.

- Ja też nie. - Wybuchnęła tłumionym śmiechem.

- Oczywiście. - Otworzył drzwi i usiadł obok niej. - Bo i skąd mogłaś przypuszczać. Zaskoczył nas wszystkich.

Miles, jak się okazało, skończył naradę z Chrisem. Wbiegł lekko na górę.

- Do zamku - zwrócił się do kierowcy. - Hrabia wróci łodzią. - Usiadł na przednim siedzeniu, z głową odwróco­ną do tyłu. Ruszyli do domu. - Zmarzłaś i jesteś w szoku, ale myślę, że to wszystko. W zamku obejrzy cię lekarz, ale chyba obejdzie się bez szpitala, co?

- Oczywiście! Byłam głupia i tyle. To ty... - przypo­mniała sobie, że kiedy przepływali przez najwęższe miej­sce w tunelu, Miles zawadził głową o skałę.

- Nic mi nie jest - uciął krótko, najwyraźniej nie mając ochoty na rozmowę o swoich ranach.

- W życiu nie widziałem takiego skoku - westchnął Dimitri. - Często to robiłeś?

Zaczęli rozmawiać o pływaniu. Diana ułożyła się wy­godnie i zasnęła kamiennym snem.

Obudziła się dopiero w zamku, kiedy Miles otwierał łokciem drzwi do sypialni. Pomyślała, że ktoś ją wynosi na rękach z samochodu.

- Dimitri?

- Nie - odburknął.

Ułożył ją na łóżku i zaczął zdejmować pospiesznie ryba­cki sweter. Diana zacisnęła palce na jego dłoniach, ale Miles nie wydawał się skłonny do ustępstw.

- Pomijając fakt, że jesteśmy małżeństwem, jeżeli są­dzisz, że strój, w którym wyszłaś z wody, okrywał twoją nagość choćby minimalnie, to żyjesz w bajce.

Znów go nienawidziła.

Zlekceważył jej zmieszanie, grymas na twarzy i czerwo­ne policzki. Trzema wprawnymi ruchami ściągnął sweter oraz resztki bielizny.

- Włóż ten płaszcz kąpielowy. Idę przygotować kąpiel. Wszelkie protesty nie miały sensu. Chris i Dimitri mieli rację. Ludzie się zmieniają, a już na pewno zmienił się Miles. Owszem, kiedyś też bywał zły. Podminowany, zło­śliwy, ale nigdy nie tracił dystansu do ludzi i wydarzeń. Nie pieklił się. Nigdy nie błyszczały mu tak oczy. W porówna­niu z dzisiejszym Milesem był chłodny i opanowany. Per­spektywa, że przy kolejnej sprzeczce jej mąż nie utrzyma nerwów na wodzy, wydała się Dianie przerażająca. Nie. Wcale nie przerażająca. Podniecająca.

Wyszedł z łazienki w rozpiętej koszuli. Ze ściśniętym gardłem błądziła oczami po muskularnym torsie, gęstwinie miedzianych włosów, zmierzwionych na piersi, niżej coraz delikatniejszych. Wziął ją na ręce, a ona bala się zaprote­stować.

Kąpiel była gotowa. Zsunął jej z ramion płaszcz i podał rękę, kiedy wchodziła do wanny. Wycisnął z gąbki wodę prosto na jej plecy, potem polewał ręką szyję i ramiona.

Poczuła nagle, że nie może sobie pozwolić nawet na tę odrobinę intymności. Niewinna zabawa burzyła Dianie spokój i mąciła myśli nie mniej niż gorący pocałunek. Z zamkniętymi oczami oparła głowę o krawędź wanny. Zbierała siły, żeby odezwać się naturalnym głosem.

- Naprawdę nic mi nie jest. Tobie też należy się kąpiel. Zmarzłeś nie mniej...

- Mam to rozumieć jako zaproszenie? - Omal nie wy­buchnął śmiechem, a Dianie spąsowiały nawet uszy.

- Nie!

- Rozumiem. Mnie się należy słona woda. Słona i zim­na. W porządku. - Oddał jej gąbkę, zaglądając prosto w oczy. - Na pewno dobrze się czujesz?

- Zupełnie normalnie.

- No to wskakuj jak najszybciej do łóżka. Postaram się o szklankę ciepłego picia i coś na ząb.

- Nie jestem głodna.

- To wyobraź sobie, że jesteś. I nie zasypiaj w wannie. Zaraz wracam.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Diana wyskoczyła z wo­dy i w pięć minut znalazła się w łóżku. Miles dotrzymał słowa. Wkroczył z pełną tacą, nim zdążyła zasnąć.

- Mówiłam, że nie chcę jeść.

- Rozumiem. Nie bój się, nie będę cię karmił na siłę. Wszyscy jednak zauważyli moje dobre chęci. Dzięki tej tacy nie grozi nam nalot usłużnych przyjaciół. Mam dosyć ich towarzystwa.

- Słucham? - Poczuła, że ma sucho w ustach.

- Nie zauważyłaś, żę kręci się tu cholernie dużo ludzi? Kiedy wychodziłem ze skóry, żeby ściągnąć cię do Grecji, do głowy mi nie przyszło, że zrobi się tu takie koszmarne rodzinne letnisko.

- O... o co ci właściwie chodzi?

- Rzadko się zdarza, że jesteś sama, a jeżeli już, po trzech minutach ktoś nam przerywa. Raz się udało... i też nie umieliśmy rozmawiać. Nie sądzisz, że musimy wresz­cie normalnie pogadać? Że oboje tego potrzebujemy, Dia­no? - Patrzył z premedytacją na jej coraz bardziej pąsowe policzki.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, normalne rozmowy nie były twoją mocną stroną.

- Oskarżony przyznaje się do winy - powiedział kwaś­no, wprawiając Dianę w osłupienie. - W tamtych ostatnich tygodniach skomplikowało się wiele rzeczy. Kładłem na­wet sprawy zawodowe, masz pojęcie...

- Nie tylko w ostatnich tygodniach. I nie tylko sprawy zawodowe.

- Nie wiedziałem, jak to z nami będzie. Ale co powie­działaś?

Wiele by dała, żeby odwołać swoje słowa. Niestety. Wygarnie mu teraz prosto w oczy to wszystko, z czego sam doskonale zdawał sobie sprawę. Że zawsze stała między nimi Susie. Że onieśmielały ją też inne olśniewające, mądre kobiety, które krążyły wokół niego jak ćmy. Raczej piękne motyle...

- Psuło się między nami od kilku miesięcy, a ty mówisz o tygodniach.

- No i...? - Miles zmrużył oczy.

- Kiedy nie wracałeś do domu na noc... - przełknęła ślinę, zdając sobie jednak sprawę, że nie ma odwrotu - nie zawsze spędzałeś je w pracowni.

Milesowi nie drgnęła nawet powieka. Miała wrażenie, że jego umysł pracuje teraz na przyspieszonych obrotach, a twarz szulera maskuje nadludzki wysiłek.

- Myślałaś wtedy, że cię zdradzam? - zapytał wreszcie po długim milczeniu.

- Tak przypuszczałam.

- Ale z kim, na Boga Ojca? Spędzałem upojne bezsen­ne noce z komputerem i Steve'em Gilmanem. Nie możesz sobie tego wyobrazić?

- Nie wszystkie - wycedziła dobitnie, wytrzymując je­go wzrok przez kilka morderczych sekund. Po raz pierwszy w życiu nie spuściła oczu.

- A coś takiego jak zaufanie? - westchnął ciężko. - Co się z nim stało?

- Na zaufanie trzeba zasłużyć - odpowiedziała wynio­śle.

- Poważnie myślisz, że cię oszukiwałem? Zmyślałem jakieś bzdury?!

- Niezupełnie. - Dziecięce kłamstwa nie pasowały do Milesa. On zawsze robił swoje. Nigdy nie tłumaczył, co ani dlaczego, ale żeby tak po prostu kłamać? Nie, to nie Miles.

- Wiec o czym ty mówisz?

- Jak to o czym? Czy znałam prawdę o twoim życiu, o twoim ojcu? Kiedy się dowiedziałam, że masz jakiś dom, że Chris i Susie są twoimi kuzynami?

- Te szczegóły biografii wydają ci się takie ważne?

- Nie, Miles! Nie o to chodzi. Świetnie rozumiesz, o co chodzi naprawdę. Gdybyś mi powiedział, miałabym w no­sie szczegóły biografii. Ale ty bawiłeś się w sekrety.

I śmiesz teraz mówić o zaufaniu.

- Spokojnie. O tym wszystkim dowiedziałaś się kilka dni temu. A ja pytam o powody naszego rozstania.

- Rozstaliśmy się... - Diana zamknęła oczy. Wyma­wiała słowo po słowie z ogromnym wysiłkiem. - Bo od pewnego czasu nie byliśmy małżeństwem.

- Ach tak? A jak doszłaś do tego wniosku, jeśli można wiedzieć ?

- Miles, przypomnij sobie - zaczęła mówić szybko. - Ty wciąż pracowałeś. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Całe tygodnie milczenia. Komunikaty wypowiadane mo­nosylabami. I tak przez ponad rok. A na telefon Susie rzu­całeś wszystko i leciałeś do Londynu.

- Susie? - Stanął w miejscu jak ugodzony strzałą. - Su­sie - powiedział obojętnie, na długim wydechu. - Myśla­łaś, że ja z Susie... Dlaczego mnie, do licha, nie spytałaś?

- Wydaje mi się, że spytałam. Odpowiadałeś wściekły. Zresztą nie robiłeś z tego żadnego sekretu.

- Boże święty. - Ukrył twarz w dłoniach. - Do głowy mi nie przyszło. Dlaczego akurat Susie, skąd ten pomysł?

- Przyjaźnicie się od dziecka. A ona jest... po prostu piękna. Wszyscy myśleli, że jeśli w ogóle się ożenisz, to właśnie z nią.

Chwila martwej ciszy wydawała się ciągnąć w nieskoń­czoność. Miles kręcił rozpaczliwie głową.

- Nie odzywałeś się do mnie całymi dniami. Do niej biegłeś na każde wezwanie.

- Ja... tak, chyba rzeczywiście biegłem. I pewnie z twojego punktu widzenia nic się nie zmieniło. Tak są­dzisz, Diano?

Nie drgnęła, nadal wpatrzona w ziemię.

- Posłuchaj - wybuchnął namiętnie. - Pozbędę się Su­sie, Chrisa, ich wszystkich bez wyjątku! Zostaniemy sami i podarujemy sobie trochę czasu. Pozwolimy, żeby biegł własnym rytmem. Nie będziemy się donikąd spieszyć. Pro­szę cię, Diano, zastanów się, zanim powiesz nie.

Zamknęła oczy. Wiedziała, czym grożą takie wakacje.

Powinna uciekać, nie zastanawiając się ani minuty. Albo przepadła.

- Żadnych obietnic. - Miles jakby czytał w jej myślach. - Żadnych nacisków. Zafundujemy sobie normalne waka­cje, które i mnie, i ciebie postawią na nogi. Di? - Uśmiech­nął się nieznacznie. - Nie dostawałaś nigdy wysypki na mój widok, prawda? To nie będzie bolało.

Mogłaby mu powiedzieć, jak bardzo bolało. Że jeszcze dzisiaj dostaje dreszczy na wspomnienie tamtych koszmar­nych dni, nie mówiąc o pustych samotnych nocach. Od­wzajemniła się jednak uśmiechem.

- Nie myślałam o wysypce, kiedy ratowałeś mi...

- Odpowiedz raczej na pytanie. - Przerwał jej niecier­pliwym gestem. - Zostaniesz ze mną?

- Tak.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wierzchem dłoni pogłaskał ją po policzku. Delikatnie, bez cienia triumfu w oczach.

- Śpij - szepnął. - Wyglądasz na nieco zmęczoną, ma­lutka. Porozmawiamy później.

Wyszedł na palcach, nie czekając na odpowiedź. Tym lepiej, pomyślała z ulgą. Nie miała pojęcia, jak potoczyła­by się ich rozmowa.

Opadła na poduszki, zaciskając mocno powieki. Czy powinien odejść w takiej chwili? Naprawdę tego chciała? Obecność Milesa budziła w niej chorobliwe podniecenie i tym bardziej przypominała, że jest taki daleki i tajemni­czy.

Tęskniła za jego dotykiem. Marzyła o miłości, jego pie­szczotach i śmiertelnie się bała. Gdyby odszedł jeszcze raz „na zawsze", z takim samym uprzejmym grymasem na twarzy...

- Nie - powiedziała głośno - nie przeżyłabym tego po raz drugi.

Po raz drugi? O czym ona myśli?! Wyrzucić na śmietnik wolność, jak parę wytartych dżinsów, żeby wrócić do Mi­lesa? Nakryła głowę poduszką i zasnęła z twardym posta­nowieniem, że nie będzie taką idiotką.

Nie pamiętała, jaki koszmar wyrwał ją ze snu. Miała mokre od łez policzki, ale nie wiedziała, gdzie jest i dlacze­go płacze.

- Nie przeszkadzam?

Serce skoczyło jej do gardła. Odwróciła się w stronę okna, skąd dobiegał tajemniczy głos. Dostrzegła tylko cień jego głowy.

- Miles... - szepnęła niemal bezgłośnie.

- Tak.

Była pewna, że się uśmiecha. W skroniach jej huczało, przyciskała do kolan drżące ręce, ale odetchnęła z ulgą.

- Co ty tu robisz?

- Zdejmuję koszulę. Spytaj teraz: „A dlaczego masz takie długie zęby?"

- Nie! - Odrzuciła koc, próbując wyskoczyć z łóżka, ale Miles był szybszy. Chwycił Dianę za przegub dłoni. Straciła równowagę i upadła na plecy. Zanim zdążyła po­myśleć, poczuła gorący oddech na policzku. Z trudem za­czerpnęła powietrza. Nagim torsem muskał delikatnie jej piersi, mrucząc z zachwytu.

- Przestań...

Schylił jeszcze niżej głowę, szukając wargami jej ust.

- Dlaczego? Dlaczego nie mogę cię pocałować? - W je­go głosie brzmiała udręka.

Miała ułamek sekundy na odpowiedź, bo kiedy Miles dotknął jej zachłannymi wargami, czuła tylko podniecenie i strach. Błądził językiem po drżących ustach, zapraszając do zabawy, potem całowali się gwałtownie, ale nie tak brutalnie jak na plaży. Teraz było cudownie, zupełnie jak dawniej... Diana poddała się całkowicie. Nie było pomię­dzy nimi żadnej gry, strach okazał się niczym wobec pożą­dania.

Przez całe dwa lata nie szukała innego mężczyzny. Dwa lata samotnych nocy, a teraz był tutaj, udowadniając, że miała rację. Miles był najcudowniejszym kochankiem.

Przeczuwała, że są dla siebie stworzeni już pierwszej nocy, kiedy się poznali, ale na myśl o kolejnym rozstaniu... Drgnęła, jak po niemiłym przebudzeniu.

Jeżeli zostawi mnie tym razem, umrę.

Po chwili leżeli nadzy w swoich ramionach. Jak daw­niej, porozrzucane na podłodze ubrania, znane gesty, ulu­bione pieszczoty. Jakby czas zatrzymał się w miejscu.

Zajrzał jej głęboko w oczy. Dłońmi poznawał jedwabistość skóry, dotykając wszędzie, aż oboje zanurzyli się w pożądaniu, od jakiego nie ma odwrotu.

Po następnej drzemce obudziła się z uśmiechem. W bło­gim zadowoleniu wyprężyła się jak kotka, przewróciła na bok i zobaczyła, że jest sama.

Przeszył ją zimny dreszcz. Z otwartej na oścież łazienki nie dochodził żaden dźwięk. Z dywanu zniknęły męskie ubrania, i gdyby nie jej piżama, złożona w kostkę na brzegu łóżka, pomyślałaby, że to we śnie kochała się z Milesem.

Dianę ogarnęła panika. Czy powiedział tej nocy, że ją kocha? Czy w ogóle coś mówił? Tak, jeden jedyny raz, drżąc z rozkoszy przed nadchodzącym spełnieniem, wy­szeptał jej imię. Żadnych zwierzeń, pytań, rozmów o prze­szłości. Jak zwykle...

Wyskoczyła z łóżka, owinięta w prześcieradło. Ani w pokoju, ani w korytarzu nie było Milesa. Nikt nie opalał się na tarasie. Żadnych śladów, kartki z wiadomością, ni­czego, co mogłoby ją pocieszyć.

Ubrała się błyskawicznie i wyruszyła na zwiady. Pod murami dziedzińca spotkała Chrisa.

- Miles wyjechał - wycedził z markotną miną, napię­tym jak struna głosem.

- Wyjechał?

- Chciałem cię zapytać, o co mu poszło, ale ty oczywi­ście wiesz tyle samo...

Stało się. Porzucił ją po raz drugi. Bez słowa, bez pocałun­ku, bez listu. Mógł przecież napisać, dokąd jedzie, albo: „Przepraszam, zadzwonię, wszystko ci wytłumaczę". Z jed­nej strony, nie mogła w to uwierzyć, a z drugiej - podświado­mie - cały czas się tego obawiała.

Jak mógł... Po takiej nocy? Przysięgłaby, że jest równie wzruszony jak ona. Nie lubił wyrażać swoich uczuć słowa­mi, ale przecież drżał, kiedy go dotykała. Takich rzeczy się nie udaje...

Skąd wiesz, co udaje, a czego nie udaje Miles! Chyba nic w życiu, pomyślała z rozpaczą, nie mogłoby mnie zranić bardziej niż ta druga ucieczka.

- Na dodatek - Chris nie taił swojej złości - zabrał ze sobą moją głupią siostrę.

Zaczerpnęła głęboko powietrza. Następny błąd. Zabo­lało jeszcze bardziej. Jaki będzie następny cios? Wybuchnęła histerycznym śmiechem. Zaledwie kilka godzin te­mu powiedziała sobie, że umrze, jeśli Miles porzuci ją po raz drugi. I proszę! Okazuje się, można żyć z dwiema śmiertelnymi ranami! Można żyć bez powietrza. I bez mi­łości...

- Sądzisz, że pojechał napisać referat na konferencję w Rosji? - Spojrzał na Dianę spod przymrużonych powiek, zaniepokojony jej śmiechem.

- Nie mam pojęcia, dokąd pojechał i po jakiego diabła - powiedziała wyniośle. - Nawet kiedy byliśmy małżeń­stwem, Miles nie był łaskaw wtajemniczać mnie w swoje sprawy.

- Jemu nadal się wydaje, że jesteście małżeństwem.

- Nie jesteśmy-odrzekła ponuro.-Bez względu na to, co się wydaje Milesowi. - Ale nie mówmy o nim. Chris, cudownie tu odpoczęłam - powiedziała ze zjadliwą uprzej­mością. - Muszę jednak wracać do swojego życia. Wyjeż­dżam natychmiast.

- Miles mnie zabije. - Chris nie ukrywał zakłopotania. - Nie chciał słyszeć o twoim powrocie do Aten wynajętym samochodem. Jesteś zdenerwowana, a o wypadek nietrudno.

- Nie jestem zdenerwowana.

Zawołał jednak szofera i na lotnisko pojechali jego pry­watną limuzyną.

- Powiedz mi, Diano - zapytał Chris, kiedy przedziera­li się przez podmiejskie dzielnice Aten - co będziesz robiła po powrocie?

- Pracowała. Muszę uporządkować wiele spraw. Do­prowadzić do końca rozwód.

Chris zagryzł wargi i milczał długo, zanim znów się odezwał.

- Dlaczego wyszłaś za Milesa?

Nabrała ostrożnie powietrza. Sama zadawała sobie to pytanie setki razy. A od kilku godzin nie myślała o niczym innym.

- Byłam zakochana. Po prostu. A Miles wydawał się tak pewny, że postępujemy słusznie... - Wzruszyła ramio­nami. - Wtedy oboje czuliśmy, że pasujemy do siebie...

- Miles też był zakochany.

- Nie. Wcale nie jestem tego pewna.

- W takim razie - westchnął ciężko - bardzo się mylisz. Miles kochał cię jak wariat. Szczerze mówiąc, zazdrości­łem mu. - Chris, patrząc w szybę, kiwał jeszcze długo głową, ale rozmowę uznał za skończoną.

W zatłoczonym samolocie, na wpół odrętwiała, pogrą­żona we własnych myślach, ledwie zauważyła moment startu i lądowania. Ocknęła się na lotnisku Heathrow, w londyńskiej taksówce.

Jej mały dom po raz pierwszy wydał się Dianie taki ciemny i nieprzytulny. Szczęśliwi Grecy...

Przestań, ostrzegł ją wewnętrzny głos. To dom, który urządziłaś tylko dla siebie, według własnego gustu, kiedy odszedł Miles. Czujesz się w nim wygodnie i bezpiecznie. Tego właśnie chciałaś.

Tak. Tego chciałam. Ale czy będę jeszcze kiedyś szczę­śliwa? Czy już do końca życia przyjdzie mi zadowalać się wygodnym, rozsądnym do obrzydliwości życiem? Prze­stań. Użalanie się nad sobą prowadzi donikąd.

Przejrzała korespondencję. Błyskawicznie odpowie­działa na wszystkie listy, potem zabrała się do przesłuchi­wania rozmów telefonicznych. Miles oczywiście nie dzwo­nił. Wszystko już zrobiła, wszystko było takie łatwe, za łatwe, żeby skupić się na pracy i przestać myśleć...

Z filiżanką nie dopitej kawy wyszła do ogródka. Dre­pcząc bez celu, w tę i z powrotem, robiła plany na przy­szłość, które, ledwie sformułowane, wydawały jej się śmie­szne i bez sensu. Włączyła adapter. Na chybił trafił sięgnęła po płytę. Angielskie suity Bacha. Miles je uwielbiał. Nasta­wiła głośno Charlie Parkera.

Bezład w głowie także do niczego nie prowadził. Pomy­ślała o czymś mocniejszym od kawy. Pijąc tak rzadko, nie pamiętała oczywiście, co jest w barku. Spojrzała na baterię butelek z niesmakiem: gin za słodki, brandy za wytrawne, do whisky trzeba lodu i zimnej wody, ouzo...

Zdrętwiała. Skąd się to świństwo tutaj wzięło? Za nic by nie kupiła greckiej wódki i na pewno nie przywiozła butel­ki Milesa z ich wspólnego domu. Na pewno nie!

- Jakiś nowy diabelski spisek - powiedziała głośno, trzęsąc się ze złości.

Drżącymi palcami wyjęła butelkę z szafki i ostrożnie, jakby miała do czynienia z niebezpieczną trucizną, zanio­sła ją do kuchni, zdjęła zakrętkę i całą zawartość wylała do zlewu. Ciepły zapach anyżku uderzył ją w nozdrza. Zacis­nęła zęby.

- Wyrzucę go ze swojego życia jak tę pustą butelkę! - zawyła cicho, wierzchem dłoni ocierając łzy. - Będę wol­na. Przysięgam, że będę!

Niewiele myśląc, sięgnęła po słuchawkę i wykręciła nu­mer adwokata. Joan była starą przyjaciółką, która pomogła założyć jej firmę doradczą.

- Joan, jak wiesz, rozwodzę się z Milesem - zaczęła prosto z mostu, chlipiąc coraz głośniej. - Przepraszam, że dzwonię w takim stanie, ale muszę wiedzieć natychmiast. Chciałabym zmienić adwokata. Poprowadzisz moją spra­wę?

- Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? - Joan Dryden spytała ostrożnie, po chwili zastanowienia. - Może wolała­byś ze mną porozmawiać, zanim...

- Nie - ucięła Diana. - Chcę mieć to jak najszybciej z głowy.

- No więc... - odezwała się przyjaciółka po jeszcze dłuższym milczeniu - domyślasz się, że to zależy w rów­nym stopniu od Milesa...

- Widziałam się z Milesem. Nie ma żadnych argumen­tów, żeby opóźniać sprawę. Właśnie porzucił mnie po raz drugi - wydukala ze ściśniętym gardłem.

- Zapewne wyjechał z jakimś wykładem. To jego za­wód. Musisz być rozsądniejsza. - Lodowaty spokój, z ja­kim ważyła słowa, doprowadzał Dianę do pasji.

- Wyjechał z Susanną Galatas - powiedziała wyraźnie, w zwolnionym tempie.

- O, Boże... - Joan zrezygnowała z zawodowego tonu. - Tak mi przykro, Diano. Co za łobuz...

Nie będę beczeć, powtarzała bezgłośnie. Oddychała głę­boko, jakby w powietrzu brakowało tlenu.

- Od dziecka byli ze sobą zżyci. Podobno mieli się pobrać. Nie wiem zresztą. Nic mnie to nie obchodzi. Joan, chcę mieć to poza sobą. Chcę zapomnieć o Milesie raz na zawsze!

- Rozumiem. Od jutra zacznę działać. Diano, dobrze się czujesz? Może chcesz, żebym do ciebie przyjechała?

- Nie. Jadę do rodziców. Ale dziękuję ci, Joan.

Do rozmowy z rodzicami musiała się starannie przygo­tować. Jeżeli Miles naprawdę zamierzał wstrzymać jej pen­sję, nie pozostawało im nic innego, jak rozważyć wspólnie, czy będą w stanie, wszyscy troje, spłacić dług hipoteczny. Nie miała najmniejszego zamiaru użalać się nad sobą. Ani ojciec, ani matka nie mogą wiedzieć, że ich jedynaczka znalazła się na dnie rozpaczy.

Widok córki uszczęśliwił ich oboje. Ojciec gotował coś w kuchni. Wysłał ją do ogrodu, żeby poplotkowała naj­pierw z matką.

Uściskały się gorąco, a potem Constance Silk odsunęła Dianę na odległość wyciągniętych ramion, spoglądając jej w oczy.

- Jak było w Grecji? Niespecjalnie się opaliłaś.

- Mamo, spotkałam tam Milesa.

- Tak? Dzięki Bogu, to dobra wiadomość. - Pani Silk usiadła na ławce okalającej starą gruszę. Wyznanie córki nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.

- Nienajlepsza.

- Znów się pokłóciliście? - spytała z wesołym bły­skiem w oczach.

Od czasu rozstania z Milesem, matka Diany pozostawa­ła święcie przekonana, że chwilowe kłopoty małżeńskie to żadna tragedia. Jej córka miała impulsywny charakter i nie­potrzebnie traciła cierpliwość wobec męża, który był wspa­niałym, choć bardzo zajętym człowiekiem...

- Mamo, my się bez przerwy kłóciliśmy.

- Jesteś bardzo przekorną dziewczyną. - Pokiwała bro­dą. - Zastanawiałam się nieraz, czy ty i Miles, ludzie z ta­kimi głowami, nie macie nic lepszego do roboty, niż kłócić się jak dzieci? Kiedy wy macie na to czas? Nie szkoda wam życia? - Zerknęła na Dianę poważnym, zatroskanym wzro­kiem, ale natychmiast się rozchmurzyła. - Powiedz mi te­raz, co słychać u Milesa?

- Milesowi znudziło się utrzymywanie mnie. A to ozna­cza, że musimy jeszcze raz przejrzeć hipotekę. Nie wiem, mamo, czy sama podołam tym spłatom... W każdym razie nie wiem, jak długo. Przykro mi.

- No, no... Tym razem wyprowadziłaś go z równowagi na dobre - powiedziała z absolutnym spokojem, wprawia­jąc Dianę w osłupienie.

A ona tak się bała strachu w ich oczach... Musi wyznać im wszystko. Zimne fakty, bo nad uczuciami sama nie panowała.

- Powiedziałam, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego.

- Aha... Teraz rozumiem.

- Rozumiesz? Mamo, co ty mówisz?

- Adwokaci z Oxfordu przysłali do nas kogoś w ze­szłym tygodniu. Chyba w środę. A może w czwartek... Nie pamiętam. Ten człowiek tłumaczył nam w imieniu Milesa,

ze umowa o kupnie domu wygląda niekorzystnie, więc pan Tabard postanowił spłacić wszystkie raty i oczyścić hipote­kę. Ojciec i ja podpisaliśmy jakieś papiery. Myślałam, że chodzi o zmianę przepisów podatkowych czy coś w tym rodzaju.

- Spłacić? - Dianę ogarnęło przerażenie. - Chcesz powiedzieć, że dom zostanie przepisany na jego nazwi­sko?

- No nie... Nie sądzę, kochanie. - Pani Silk po raz pierwszy wyglądała na poruszoną. - Musisz zapytać ojca. Adwokat przyniósł mu akt notarialny, ale złożyliśmy wszy­stkie dokumenty w banku.

Diana chciała zapaść się pod ziemię.

- Naprawdę nie rozumiem.

- Może jestem głupia, ale wydaje mi się, tak na zdrowy rozum, że Miles nie chciał nas wplątywać w wasze sprawy. Żeby ten dom nie był pretekstem do kłótni. To chyba dobrze o nim świadczy, prawda?

Z kuchni dobiegł radosny okrzyk triumfu.

- Szatańska babka. Twój ojciec znalazł na nią przepis w jakimś kolorowym magazynie. Jeżeli powiesz mu, że jesteś na diecie, przestanę z tobą rozmawiać. Swoją drogą, mogłabyś trochę przytyć. Skóra i kości. Jakbyś wróciła z ciężkich robót, a nie z wakacji.

Frank Silk czekał na nie w swoim wózku z wypiekami na twarzy. Diana spojrzała na blachę z parującym jeszcze czekoladowym ciastem i omal się nie rozpłakała.

- Kiedy będziemy mogli pożreć to cudo?

- Zrobię herbatę - roześmiała się matka - a w tym cza­sie babka zdąży przestygnąć. Zamiast łykać w kuchni ślinę, idźcie do ogrodu.

Frank zjechał na podwórze po specjalnej rampie i za­trzymał się pod gruszą. Diana usiadła na trawie.

- A więc udało wam się wreszcie spędzić wspólne wa­kacje? - Patrzył na nią z bezgranicznym zachwytem. - Jak się miewa Miles?

- Jest w dobrej formie. Opalony na czarno.

- Bogu dzięki. Ostatnio wyglądał jak własny cień. On za dużo pracuje. Pewnie nie śpi po nocach.

- Tak - odpowiedziała jak automat. - Tato, kiedy Miles był u was po raz ostatni?

- Kilka miesięcy temu. Przed podróżą do Australii. Wpadł, żeby się pożegnać.

- Często się widywaliście? - Diana przeżywała kolejny szok.

- Mniej więcej raz w miesiącu. Nie mówił ci? - Tym razem on był zdziwiony.

- Przecież się rozstaliśmy, tato. W ogóle się nie spoty­kamy.

- Myślałem, że wróciłaś z Grecji. Pojechaliście na wspólne wakacje...

- Nie. Gdybym wiedziała, że Miles tam będzie, żadna siła nie zmusiłaby mnie do wyjazdu.

- O, Boże... Nie wiedziałem. Myślałem... Zrozumia­łem, że znów będziecie razem. Więc to nieprawda?

- Nie, tato.

- Przykro mi, dziecko. Dlatego, że nigdy nie będziesz szczęśliwa bez niego. Wiesz o tym równie dobrze.

- Wiem. Ani szczęśliwa z nim.

- Przeżywacie po prostu ciężkie chwile - powie­dział miękko. - W małżeństwie nie wszystko idzie jak z płatka, ale kiedy Miles wkładał obrączkę na twój pa­lec, miał nadzieję, że tak już zostanie. Do końca waszych dni. Możesz wierzyć staremu ojcu. - Pogłaskał ją po gło­wie.

Zdjęła obrączkę po powrocie z Grecji. Cisnęła ją na dno szuflady z chusteczkami, ale dlaczego dopiero teraz? Po­winna to zrobić dwa lata temu. Gdyby naprawdę chciała odzyskać wolność, nie wahałaby się ani chwili.

Wieczorem zaczęła pracować. Mimo zmęczenia i późnej pory, bała się kłaść do łóżka. Nie chciała w nim spędzić następnej bezsennej nocy.

Ślęczała przy biurku nad szkicem jakiegoś wnętrza, kie­dy odezwał się dzwonek. Podskoczyła na krześle, spoglą­dając na zegar. Wpół do dziesiątej. Joan Dryden? Bez uprzedzenia?

Odebrała domofon.

- Halo?

- Gdzie ty, do diabła, byłaś? - Mimo trzasków w słu­chawce, rozpoznała groźbę w głosie Milesa.

- Kto tam? - spytała, żeby zyskać na czasie.

- Nie próbuj bawić się ze mną w ciuciubabkę. Albo mnie natychmiast wpuścisz, albo obudzę sąsiadów.

Wiedziała, że jest do tego zdolny. Nacisnęła guzik. Biegł jak do pożaru, po dwa schody naraz. Nasłuchiwała jego kroków, stojąc w otwartych drzwiach. Zawsze tak robiła, kiedy mieszkali razem, a Miles nigdy nie wchodził wolno po schodach.

Nie zachowam się jak sentymentalna żona, szeptała bez­głośnie. Do niczego mnie nie namówi, niczym nie zastra­szy. Nie dam się zaciągnąć do łóżka... Boże, wszystko, tylko nie to!

Dopiero kiedy postawił nogę na najwyższym stopniu, Diana włączyła światło w salonie.

- Siedzisz po ciemku? Pogrążona w czarnych myślach?

- Siedzę przy biurku - powiedziała chłodno. - Pogrą­żona w bardzo praktycznych myślach. Nie wiedziałam, że jest tak późno.

- Czyli nic nie jadłaś. Wkładaj płaszcz.

- Przykro mi, ale nie zrozumiałam.

- Powinno ci być bardzo przykro. Weź płaszcz i idziemy.

- Ani myślę.

- W takim razie nie bierz płaszcza. - Rozchylił usta w czarującym uśmiechu. - Możesz wyjść w cienkiej bluz­ce i zmarznąć na kość. Od tego się nie umiera.

- Nie mam zamiaru z tobą wychodzić.

- Ależ tak. Idziemy na kolację. A potem wrócimy ra­zem do domu.

- To jest mój dom.

- Od dawna bylibyśmy w naszym domu, gdybym cię nie przeoczył na lotnisku. Wszystko przez ten tłok. Że też ludzie muszą tyle podróżować...

- Niepotrzebnie się oszukujesz, Miles. Nigdy, za żadne skarby, nie wróciłabym do tamtego domu.

- Zupełnie co innego mówiło twoje ciało... dwie noce temu. Di...?

- Wolałabym zmienić temat.

- Domyślam się. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - A jednak będziemy o tym rozmawiać.

- Proszę bardzo, ze mną jak z dzieckiem: powiedz, co masz do powiedzenia, a potem wyjdź.

- Wyjdziemy razem.

- Powtarzam po raz ostatni, Miles. Nie.

- W ostatnią noc w zamku....

- Zachowałam się idiotycznie i bardzo tego żałuję. Miles jakby nie słuchał. Z błyszczącym wzrokiem zbli­żył się do Diany na wyciągnięcie ręki i zanurzył palce w jej włosach.

Oniemiała, z bijącym sercem, chwyciła go za przeguby i odwróciła głowę.

- Zmieniłam adwokata i kazałam wznowić postępowa­nie rozwodowe.

Miles znieruchomiał. Odzyskał słuch, pomyślała z saty­sfakcją.

- Co kazałaś?

Na wszelki wypadek nie powtórzyła. Jedyne co mogła zrobić, to stać w miejscu z uniesioną brodą. I nie rozbeczeć się. Oczy Milesa natychmiast straciły ciepły wyraz. Nie iskrzyły się już tysiącem żywych ogni. Powleczone mgłą zapowiadały coś strasznego. On nigdy nie traci zimnej krwi, pocieszała się Diana. Nigdy nie traci nad sobą pano­wania... Nie odważy się...

- Nie zabij mnie tym wzrokiem - powiedziała zduszo­nym głosem.

- Dwie noce temu umierałaś w moich ramionach z roz­koszy. Nie udawałaś, prawda?

- Ja... - Zaczerwieniła się po uszy.

- Mówiłaś, że mnie kochasz.

Wbiła oczy w podłogę, kręcąc żałośnie głową.

- Trudno było nie dosłyszeć, Diano. Pamiętam każde twoje słowo.

Postanowiła pozbierać się za wszelką cenę. Choćby i po to, żeby ocalić resztki godności.

- Możliwe. Różne rzeczy mówi się w takim stanie... Po prostu nie pamiętam.

- A ja ci nie wierzę.

Diana wzruszyła ramionami w sposób, jakiego nie po­wstydziłaby się żadna aktorka.

- Nigdy nie umiałaś kłamać, kochanie. Zwłaszcza w łóżku.

Nie mógł uderzyć celniej. Co za okrucieństwo. Wbiła w niego oczy jak dwa sztylety.

- To się nazywa seks, kochanie. Fizyczny pociąg. Bar­dzo przyjemne, zresztą akurat my oboje nie musimy sobie o tym opowiadać... Szkoda, że to „umieranie z rozkoszy" jest takie ulotne. Nikomu nie zastąpi uczucia sympatii ani zaufania. I nie sposób zbudować na tym małżeństwa.

- Nie pozwolę ci tak po prostu odejść. - Spojrzał na nią osowiałym zmęczonym wzrokiem.

Diana była u kresu wytrzymałości. Zrozumiała, że jeśli Miles nie wyjdzie natychmiast, zacznie go błagać na kola­nach, żeby został. A wtedy znów ją porzuci, nie oglądając się za siebie, aż do następnego razu...

- Nie wytrzymam tego ani chwili dłużej - powiedziała bezwiednie. - Nie zniosłabym kolejnej niespodzianki, Mi­les. Mam ciebie dosyć.

Powiedziała nie to, co chciała, i nie tym tonem. Za wcześnie się załamała. Stali zbyt blisko siebie, strasznie samotni, w cichym pustym domu.

- Tym razem na pewno się mylisz - szepnął czule i wziął ją w swoje ramiona.

Nigdy dotąd nie kochali się w ten sposób: rozpaczliwy, ślepy, niepohamowany. Oboje zranieni do żywego, każde, na swój sposób, doprowadzone do ostateczności. Nie cie­szyli się tym, co będzie, nie chcieli smakować rozkoszy krok po kroczku, tylko pędzili na oślep, w szalonym tem­pie, w dzikim zespoleniu, zostawiając za sobą wszystko, co nie było ich jednym rozpalonym ciałem.

Kiedy opadli z jękiem na plecy, Diana miała uczucie, że ocalała z pożaru. Miles oddychał ciężko, a potem wyciąg­nął do niej rękę i cichutko zachichotał.

- Di...

Może, gdyby nie jego wesołość, zareagowałaby spokoj­niej. Ale ten śmiech ją drażnił.

- Wyszło na moje - powiedziała nienaturalnie obojęt­nym głosem. - Seks. Łączy nas seks i nic więcej.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tym razem uciekła Diana. Narzuciła jakieś ubranie, wskoczyła do samochodu i pojechała do Joan Dryden. Miała szczęście, jak sama potem przyznała, że działo się to w nocy, kiedy ulice Londynu bywają puste.

Joan spojrzała na nią jednym okiem i bez słowa, z fili­żanką gorącej herbaty, wysłała do łóżka. Następnego dnia odwiozła roztrzęsioną przyjaciółkę do domu, ale Milesa już nie było.

Pokój dzienny wyglądał jak pole bitwy: przewrócone krzesło, na podłodze mnóstwo zmiętych papierów. Joan zmarszczyła brwi.

- Wystąpię o zakaz molestowania powódki na czas po­stępowania rozwodowego - powiedziała rzeczowo.

- Nie! Nie rób tego. On tu nie wróci.

- Jesteś pewna?

- Najzupełniej.

- Cóż... - wzruszyła ramionami - twoja sprawa. Mam nadzieję, że wiesz, czego chcesz. Tak czy inaczej, porozu­miem się z jego adwokatem. O ile wiem, on korzysta z Hendona?

- Tak... Chyba tak.

Diana wyglądała na niezbyt przytomną. Odpowiadała jak automat, monosylabami. Joan dotknęła jej ramienia.

- Musisz teraz myśleć o przyszłości. Przewidywać fa­kty. Zacznij od książki rachunkowej. Sprawdź, czy be­dziesz w stanie opłacić rachunki. Życie ci się trochę skom­plikuje, zwłaszcza, jeżeli zabraknie pieniędzy. Uważaj na siebie i weź się w garść.

Diana odprowadziła ją do wyjścia i zatrzasnęła mocno drzwi. Dobre sobie! Weź się w garść... Uważaj na siebie! A co innego robi od początku małżeństwa? Przecież to nie Miles zajmował się przyziemnymi sprawami. Praktyczne życie go przerastało. Zawsze niecierpliwy, daleki, nieobec­ny myślami. Tylko w chwilach ich rozpaczliwej, niepo­skromionej namiętności odsłaniał się przed nią... Pozor­nie! Nie. Tamte wybuchy pożądania wcale nie skracały dystansu między nimi. Były taką samą maską jak spokój, chłodna obojętność i nieznośne milczenie za dnia.

Dość szybko zrozumiała, że jedyne, co jej w tym mał­żeństwie pozostawało, to zająć się sobą, zamiast oczekiwać beznadziejnie miłości, której zabrakło. Ich wzajemne pożą­danie maskowało obojętność Milesa. Ale nie tylko to... Również bezradność Diany wobec układu, na który nie potrafiła wpłynąć.

Skorzystała z wszystkich rad Joan. Sporządziła listę umów, które już zawarła i drugą, wstępnych propozycji, które nadeszły w czasie jej nieobecności. Wpisała dane do komputera, a ten zaplanował pracę firmy doradczej Diany Tabard na najbliższe pół roku.

Z głodu nie umrę, pomyślała z satysfakcją.

Bardzo długo wpatrywała się w notatki dotyczące apar­tamentu księżniczki. Nie musiała pracować w zamku Mile­sa. Z drugiej strony, gdyby w ogóle nie odpowiedziała na propozycję Galatasów, wyglądałoby to na tchórzostwo. A Diana nie miała zamiaru uciekać.

Przed północą oferta z fachową opinią oraz kosztory­sem prac restauracyjnych w zamku Galatas leżała wydru­kowana i gotowa do wysłania.

Diana wstała od biurka i wyprostowała nad głową zdrę­twiałe ramiona. Słysząc własny oddech, przypomniała so­bie nagle, że jest całkiem sama w zbyt dużym, otulonym nocą mieszkaniu. Zagryzła wargi. Nie sama. Samotna bez Milesa. Jej skóra domagała się dotyku jego palców. Opuści­ła bezradnie ręce i ukryła w nich twarz.

- To musi się wreszcie skończyć - powiedziała głośno przez zaciśnięte zęby. - Szlaban. Dość już dziecinnego oszukiwania się, że jakoś tam będzie. Nie chcę go widzieć na oczy. Nigdy więcej! Jestem wystarczająco dorosła, żeby sobie poradzić z własnym życiem.

Przez cały następny miesiąc pracowała po czternaście godzin na dobę. Automatyczna sekretarka odseparowała ją od reszty świata. Niepotrzebnie, bo Miles nie pisał ani nie próbował dzwonić.

Kilka razy odwiedziła rodziców. Mieli rację. Adwokat zaręczył, że dom pozostał własnością państwa Silków. Mi­les Tabard spłacił z ich poręczenia wszystkie raty.

Czuła przez skórę, że rodzice nadal się z nim widują. Kiedyś, w sobotę wieczorem, ojciec oglądał w telewizji program o najnowszych odkryciach naukowych.

- To nie na moją głowę - mruknął pod nosem. - Miles będzie musiał mi wytłumaczyć.

- Tato...

Ale Constance Silk przerwała im pod jakimś błahym pretekstem, zmieniając temat.

Ach, więc to tak... Diana została u nich na niedzielę, z silnym postanowieniem, że „przesłucha" na tę okolicz­ność zarówno matkę, jak i ojca. Każde z osobna, żeby so­bie nie podpowiadali. Rano okazało się, że ma mnóstwo zajęć: przeflancować jakieś kwiatki, przynieść z farmy śmietanę, kupić ojcu gazety.

- W porządku, mamo - zgodziła się ze stoickim spoko­jem. - Wszystko załatwię, ale potem i tak porozmawiamy. Nie wykręcisz się.

- Oczywiście, kochanie, oczywiście.

Jednak to nie z winy pani Silk nie doszło do rozmowy. Wracając na piechotę z farmy, Diana zasłabła. Zielona na twarzy, cudem dotarła do domu o własnych siłach. Matce wystarczyło jedno spojrzenie. Złapała ją w ramiona i posa­dziła na progu, z głową między kolanami. Ojciec zbladł jak ściana.

- Nie ma co wpadać w panikę, Frank. Zaszkodziło jej słońce, nic więcej.

Rzeczywiście, po obiedzie czuła się już zupełnie nor­malnie. Wróciła do domu samochodem, zapominając o ca­łym incydencie.

Rano, niestety, zaczęło się od nowa. Wstała późno, z ciężkimi powiekami i uczuciem, że w jej żołądku dzieje się coś strasznego. Miała mdłości. Ponieważ następnego dnia historia się powtórzyła, Diana poszła do lekarza. Nig­dy w życiu nie chorowała, a tu raptem kolejny stracony dzień, teraz, kiedy tyle pracy...

Lekarz okazał się młodym, bardzo wesołym człowie­kiem. Z pobłażliwą miną, za którą miała ochotę go zabić, wysłuchał opowieści o wypadku w Grecji oraz jej wątpli­wości, czy to nie są przypadkiem spóźnione objawy lekkie­go wstrząsu mózgu...

- Droga pani, poczekamy na wynik testu, ale stawiał­bym raczej na lekkie objawy wczesnej ciąży. Moje gratu­lacje.

Następnego dnia nie pamiętała, w jaki sposób wydostała się z gabinetu i dotarła do domu. Na pewno trzęsła się z zimna. Ogarnęła ją panika. Przerażające uczucie, że dała się złapać w pułapkę zdarzeń, nad którymi nie panowała.

Nie musiała czekać na wynik testu. Była absolutnie pewna od chwili, kiedy sympatyczny doktor wymówił to słowo. Spodziewa się dziecka. Jego dziecka.

- I co ja teraz zrobię? - spytała pustego ekranu kompu­tera.

Gdyby powiedziała rodzicom, oszaleliby z radości. Ra­dziliby jej wrócić do Milesa. Nie! A jednak. A jednak...

Miles miał prawo wiedzieć. Zawsze potępiała kobiety, które uważały inaczej. Ale gdyby się w tej chwili przyzna­ła? Czego mogła się spodziewać po Milesie? I pytanie zna­cznie ważniejsze: czego naprawdę chciała.

Diana zamknęła oczy.

Przyznaj się... Czuła rosnącą pogardę dla samej siebie. Chcesz powrotu do fantazji. Miles, który cię kocha. Miles, który pragnie tego dziecka i przeprowadzi cię za rączkę przez wszystko, czego się boisz: lekarzy, szpitale i całą tę biurokrację. Nie chcesz tego robić sama, nie chcesz nawet sama rodzić. A wiesz, czego pragniesz najbardziej? Mile­sa! Bez względu na dziecko. Jesteś bez charakteru. Nie wiedziałaś, skąd się biorą dzieci?

I tak przez cały dzień, a potem kolejne długie dni, od rana do wieczora... Pod jakimś zmyślonym pretekstem nie pojechała w weekend do rodziców. Matka umiała patrzeć takim przenikliwym wzrokiem... Może już się domyśliła?

Każdego ranka budziła się z przekonaniem, że powinna powiedzieć Milesowi. Z łatwością by go odnalazła... Jeże­li przygotowywał referat na moskiewskie spotkanie,

pewno mieszkał w Oxfordzie. Joan Dryden mogła zadzwo­nić do jego adwokata. Diana jednak milczała.

Zamknięta w domu, pracowała od świtu do nocy, a kie­dy nie mogła zasnąć, dziergała czapeczki dla swojego zi­mowego dziecka. Zdawała sobie sprawę, że czas biegnie nieubłaganie, i że wkrótce szydło samo wyjdzie z worka. Ale milczała dalej, coraz bardziej przerażona.

Aż tu nagle pewnego dnia, bez żadnego uprzedzenia, wpadła jak bomba Susie. Stała za progiem, zrobiona na bóstwo, obwieszona biżuterią, czekając, aż Diana odzyska mowę.

- Ach, to ty...

- Jesteś zajęta?

- Niestety tak, Susie. Wybacz, ale wypijemy szybką kawę i muszę wracać do pracy. Terminowe zobowiąza­nie... rozumiesz.

- Tak właśnie myślałam - Susie usiadła, nie czekając na zaproszenie - że starczy ci rozsądku, żeby nie wracać do Milesa. Chris miał inne zdanie... zresztą nie to było przed­miotem naszego sporu.

- Życzysz sobie kawę z mlekiem? - Twarz Diany prze­obraziła się w kamienną maskę.

- Na pewno słyszałaś te wszystkie plotki. O nim i żonie faceta, z którym pracował. Tak, poproszę z mlekiem i odro­biną cukru. Dlatego właśnie odwołali zaplanowaną podróż. Biedaczek odkrył, że żona kręci z Milesem i kompletnie się załamał. - Podniosła do ust filiżankę. - Hmm... Od po­czątku sądziłam, że nie bez powodu zabrał się do sklejania waszego małżeństwa. Stary lis... Myślał, że ukróci w ten sposób plotki i pogodzi się z kumplem. Musi mu cholernie zależeć na tej współpracy. Nie sądzisz?

- Sądzę, że masz język żmii i pusto pod sufitem - po­wiedziała z prawdziwą ulgą, wprawiając Susie w osłupie­nie. - Gilmanowie są przyjaciółmi Milesa, a on, w prze­ciwieństwie do ciebie, nigdy nie robił świństw przyjacio­łom.

- Tak dobrze go znasz? - Mimo warstwy makijażu, jej twarz oblała się pąsem.

- Wystarczająco dobrze, żeby dać sobie uciąć rękę, że nie wystawia do wiatru przyjaciół.

Susie wybuchnęła zjadliwym wymuszonym śmiechem.

- Nie przejmuj się! Wszystko można zatuszować. Mąż wylądował w jakimś akademickim wariatkowie, oddana żonka siedzi w domu, żeby trzymać rękę na pulsie, a Mi­les... Okopał się w zamku i zgrywa farmera! Zanim się znudzi i wróci do swoich jajogłowych profesorów, musi zdobyć ciebie, do roli parawanu.

- To śmieszne, co mówisz. Miles nie potrzebowałby żadnego parawanu. W środowisku akademickim ludzie wymieniają się żonami dla sportu. Czasami grają na pun­kty.

- Tylko że Milesowi - rozpromieniła się Susie - nawet cudze żony wydają się zbytecznym ciężarem. Taki już jest! Lubi podróżować tylko z bagażem podręcznym. Zauważy­łaś, prawda? Nie wplątuje się w żadne stałe układy.

- Kiedyś się wplątał... - Diana powiedziała do siebie, odruchowo zamykając oczy.

- Kochanie! Masz bielmo na oczach. Miles był kawale­rem przez trzydzieści sześć lat! Uganiały się za nim wspa­niałe dziewczyny. Setki panienek: do wyboru, do koloru. Więc jak myślisz, dlaczego się nie żenił? Bo nie czuł takiej potrzeby! Kiedy cię zobaczyliśmy po raz pierwszy, no wiesz, kochanie, szczerze mówiąc, nikt z nas nie mógł zrozumieć. W końcu Chris doszedł do wniosku, że Miles nie mógł cię zdobyć w inny sposób. Jak ci się podoba ta wersja, kochanie? Brzmi sensownie, prawda? Diana zbladła.

Przypomniała sobie tamte wieczory, kiedy Miles odpro­wadzał ją do akademika, a potem siedzieli do świtu, pijąc kawę za kawą. Chciał więcej. Rozbierał ją wzrokiem, na­mawiał, przekonywał, że lgną do siebie wzajemnie, że przecież są dorośli... Ona się wahała. Nie z wyrachowania, ale to uczucie zmysłowej fascynacji było tak silne i dotąd nieznane... Bała się.

Co za ironia losu. Wykrzyczała Milesowi, że nic ich nie łączy poza seksem, a teraz Susie mówi jej to samo.

- No i cała tajemnica. - Oczy Susie błyszczały jak w gorączce. - Gdybyś od razu poszła z nim do łóżka, po trzech miesiącach miałabyś kochasia z głowy, jak my wszystkie. A tak, rozwody, kłótnie, ucieczki... Warto było?

Diana oddychała głęboko i ostrożnie. Susie wariuje z zazdrości, powtarzała sobie w duchu. Tylko dlaczego? Miles biegł do niej na kiwnięcie palcem. Kto tu ma w koń­cu powody do zawiści?

- Było, minęło, Susie. Po co wracać do przeszłości. Powiedz mi lepiej, czy to wyłącznie towarzyska wizyta, czy masz jakąś sprawę?

- Pokój księżniczki. Ten Włoch, którego nam podrzuci­łaś, powiedział, że jeśli całość ma wyglądać autentycznie, trzeba zrobić specjalną farbę w Anglii. Polecił ciebie.

Diana zamknęła oczy, przeklinając w duchu niedźwiedzią przysługę Francesca. Pewnie to wymyślił w odruchu wdzię­czności za skuteczną rekomendację. Niech to diabli! Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.

- Jestem naprawdę okropnie zajęta. Czekalibyście na tę farbę nie wiadomo jak długo.

- Jeden weekend - przerwała Susie. - Włoch uważa, że akurat tyle by ci to zajęło. Zrobisz zdjęcia, weźmiesz prób­ki starej farby i złożysz zamówienie w jednej z firm, które znasz. I koniec. Oni sami ją przyślą.

Argumenty Susie były nie do zbicia.

- W porządku. Jeden weekend. - Położyła bezwiednie rękę na brzuchu. - Ale jak najbliższy.

Dimitri przyleciał po nią własnym samolotem. Wylądo­wali na małym prywatnym lotnisku, gdzie czekał na nich mercedes Galatasów. Pożegnali się z pilotem i wsiedli ra­zem do samochodu.

- Często spędzasz tu weekendy?

- Przyzwyczaiłem się. - Wzruszył ramionami, dziwnie przygnębiony, jakby nie ten sam Dimitri, którego poznała w kwietniu. - Licho wie, po co tam jadę. Nie mam pojęcia, w co gra Susie. Jaki numer wytnie mi tym razem.

Odkręciła głowę, żeby nie dostrzegł współczucia w jej oczach. Sama nie znosiła litości.

- Wiesz, że poprosiłem ją o rękę?

- Tak. Tak myślałam. Przykro mi.

- Już myślałem, że zmądrzała. Że przestanie fruwać bez celu po całym świecie. Na to wyglądało w ubiegłą zimę. Ale... - zaciął się na chwilę - wrócił Miles, no i poleciała za nim jak na skrzydłach. Nic się nie zmieniło. Jak gdyby nadal byli dziećmi.

- Przepraszam, Dimitri, ale nie sądzę, żeby Miles tra­ktował ją jak dziecko.

- Ależ tak. - Roześmiał się pogodnie. - Bo Susie jest dzieckiem. Za nic nie chce dorosnąć. Żyje w świecie fan­tazji.

Na miejscu przywitała ich Maria, która z sobie tylko wiadomych powodów unikała wzroku Diany jak ognia. Zanim szofer wypakował walizki, podreptała do kuchni, mrucząc coś" pod nosem o kolacji.

W swoim pokoju Diana błyskawicznie się rozpakowała, usiadła przed lustrem i rozpuściła włosy. Czesała je z przy­jemnością, kiedy nagle otworzyły się z hukiem drzwi ła­zienki. Podskoczyła na nogi, wypuszczając z rąk szczotkę.

- Kto... - wstrzymała oddech, ale ku jej rozbawieniu do pokoju wpadł jak burza Dimitri.

- Czy wiesz, co zrobiła ta kobieta?!

- Maria?

- Nie! Oczywiście, ze nie Maria. Mówię o wiedźmie tego zamku. Nazywa się Susanna Eleni Penelope Galatas. Chodź ze mną.

Przeprowadził ją przez łazienkę do sąsiedniego pokoju.

- Wyznaczyła mi tę sypialnię. Teraz rozumiesz? Rozu­miesz, co się roi w jej zgniłym umyśle?! Że my dwoje powinniśmy się pocieszyć.

- Może to pomyłka...

- Żadna pomyłka. Najnowsza gierka Susie. Założę się, że jej tu nawet nie ma.

- Co? Ale sama mnie prosiła, żebym przyjechała na weekend...

- Mnie też, droga przyjaciółko. Urządziła nam roman­tyczną schadzkę we dwoje.

- Nie wierzę. - Dianie zakręciło sie w głowie.

- No to zrobimy małe dochodzenie. - Nacisnął z furią dzwonek w ścianie.

Po minucie zapukała Maria. Wciągnął ją do środka i trzasnął drzwiami tak mocno, że biedaczce zadrżały wargi.

- Gdzie jest hrabianka, Mario?

Spojrzała przepraszająco na Dianę i zaczęła mówić po grecku.

- Zatrzymały ją w Atenach niespodziewane obowiązki. - Dimitri poszarzał na twarzy. - Dzwoniła rano do Marii. Ale ja z nią porozmawiam. Lada moment.

Wypadł z pokoju, jeszcze raz trzasnąwszy drzwiami.

- Jest mi niedobrze - jęknęła Diana, łapiąc się za brzuch.

Maria nie potrzebowała tłumacza. Posadziła ją na łóżku i delikatnie, jak dziecko, ułożyła do snu.

Rano obudziły ją podniesione głosy na korytarzu. Mi­les? Raczej moja wyobraźnia bawi się w złotą rybkę i speł­nia najskrytsze życzenia, pomyślała gorzko. Ale ktoś wy­mówił jej imię. Harmider narastał, głosy stawały się coraz wyraźniejsze, ale to nie Miles... W drzwiach stała Susie: z rozwichrzonymi włosami, z trudem łapała oddech.

- Co się dzieje? - zapytała Diana.

- Cały dzień nie było cię pod telefonem. Myśleliśmy, że Dimitri miał wypadek. Sprawdzaliśmy wszędzie, ale nikt niczego nie wiedział. Do głowy nam nie przyszło, że on cię przywiózł prosto tutaj... Odchodziliśmy od zmysłów.

-My?

Susie nie zauważyła pytania, umykając gdzieś wzro­kiem.

- Susie, co to za cyrk? Co ty wyrabiasz? Przecież obie­całaś...

Nie zdążyła odpowiedzieć. W drzwiach łazienki stał Miles. Zapanowała martwa cisza. Dianie zaschło w gardle. Przełknęła ślinę, odruchowo poprawiając ramiączko ko­szuli.

- Byli tu razem przez całą noc. - Susie odwróciła się do Milesa i zaczęła krzyczeć. - Miałam mu właśnie powie­dzieć, ze się pobierzemy. Myślałam, że mnie kocha, a ta dziwka... Gdzie on jest?!

Diana wyskoczyła z łóżka, a „zdradzona" hrabianka wrzeszczała coraz głośniej. Jej oczy pałały nienawiścią. Miles stanął pomiędzy nimi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Czy uwierzył w melodramat, którego autorką i bo­haterką w jednej osobie była kuzynka Susie? Może gardził nimi dwiema, a może...

Usłyszała klaśnięcie wymierzonego precyzyjnie poli­czka.

- To za dziwkę. No, dosyć, Susie - odezwał się łagod­nym, ale stanowczym głosem. - Znowu wyciągasz pocho­pne wnioski.

Gdzie się podziała tamta olśniewająca, błyskotliwa, ele­gancka kobieta? Dimitri miał rację. Przypominała teraz bezradne skarcone dziecko. Łkała jak dziewczynka, której odebrano lalkę.

- On... on...

- Nie wiesz jeszcze, co się stało. - Miles nie zmienił tonu.

- Ależ tak, wiem bardzo dobrze-wycedziła przez zęby i rzuciła się na rywalkę z dzikim piskiem.

Jej ręka zawisła w powietrzu. Diana zdążyła zrobić unik, ale potknęła się o kant łóżka i upadła.

- Dosyć! - usłyszała zduszony, zmieniony nie do po­znania głos Milesa.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Susie zamilkła, ale nie poczuła się dostatecznie zmiesza­na ani upokorzona, żeby wyjść. Wlepiła w Milesa swoje wielkie ciemne oczy.

- Och, Miles! -I rzuciła mu się prosto w ramiona. Diana wzdrygnęła się na tę scenę. Gdyby na nią tak krzyknął, zapadłaby się pod ziemię. Czuła, że reszta krwi odpływa jej z twarzy.

- Byli tutaj - chlipała Susie. - Wierz mi, całą noc ra­zem.

Miles, niewzruszony, oderwał ją od siebie i posadził na krześle. Zaczęła szlochać ze zdwojoną siłą. Skrzywił się z niesmakiem i odwrócił do Diany.

- No i co ty na to?

Wykonała bezradny gest. Patrzyła na jego zimną przy­stojną twarz, prawie nie mogąc uwierzyć, że kiedykolwiek się dotykali.

Słowa uwięzły jej w gardle. Potrząsnęła głową jak nie­mowa.

- Sam widzisz, nawet nie zaprzecza!

- Miles, proszę... - Diana wydobyła z siebie błagalny szept.

- Diana mówi zawsze prawdę. - Nie odrywał od niej wzroku, choć mówił do Susie. - Tylko prawdę, nawet jeśli jest przykra.

- Byli kochankami. Ona i Dimitri.

- Czy to prawda?

- Nie - zachrypiała Diana.

- Nie wierz jej! - Susie zaczęła wrzeszczeć jak opętana.

- Nie masz prawa jej wierzyć!

- Susie, znamy się od dawna, ale Dianę znam lepiej - powiedział zmęczonym, choć nadal obojętnym głosem.

- Nie ma wątpliwości, kochana. Jeżeli Diana mówi, że nie spała z Dimitrim, to znaczy, że nie spała. Koniec kropka. Musisz wreszcie skończyć z zabawą w udawane. Niestety, kochanie, nie masz już czternastu lat, czy to ci się podoba, czy nie. Nie mogę cię ratować z każdej opresji, w którą wpadasz z własnej woli. Mam swoje życie, a ty zaczynasz mi je bardzo utrudniać. Moja żona podejrzewa, że łączy nas coś więcej niż przyjaźń. To twoja sprawka, prawda? Przy­kro mi, kotku, ale musimy przerwać tę absurdalną komedię pomyłek.

- Ona cię nienawidzi, Miles. - Susie wyglądała na prze­rażoną. - Musiałam jej przysiąc, że ciebie tu nie będzie. Inaczej by nie przyjechała, rozumiesz?

- Wiem. Ale to wyłącznie nasza sprawa. Ja z kolei nie ponoszę odpowiedzialności za twoje nieporozumienia z Dimitrim. Jasne?

- Ja nigdy...

- Ale tak jakoś wychodziło. Susie była bliska histerii.

- Każda miłostka, każda zawalona sprawa, niepowo­dzenie, samolot, na który się spóźniałaś, hotel, którego nie raczyłaś zarezerwować, wszystko skrupiało się na mnie - ciągnął bezlitośnie Miles. - To ja musiałem odkręcać, załatwiać, nadstawiać karku. A kiedy śmiałem nie stawić się na rozkaz, wpadałaś w szał.

Susie poruszała bezgłośnie wargami, nagle odarta ze swojej urody, żałosna i wylękniona. Diana nie mogła tego dłużej znieść.

- Dlaczego? - wybuchnęła. - Jeżeli kochałaś Dimitrie­go, dlaczego mu do diabła nie powiedziałaś?! On chce się z tobą ożenić. Dlaczego wciągasz w to Milesa?

- Bo on jest mój! - wykrztusiła z dzikim grymasem na ustach. - Całe lata należał tylko do mnie, do nikogo więcej!

- Mylisz się - powiedział twardo. - Nie należę do niko­go. Nigdy nie byłem niczyją własnością i nigdy nie będę.

Diana poczuła się jak spoliczkowana i bezwiednie od­wróciła głowę. Susie zauważyła to natychmiast, wybucha­jąc bezwstydnym obłąkanym śmiechem. Puściły ostatnie hamulce.

- Myślałaś, że jest twój, co? Nie był. Ani przez minutę. Taka jesteś z siebie dumna, bo powiedział, że nie kłamiesz? Cholernie zadowolona! Już, już miałaś nadzieję, że dosta­niesz go w swoje łapy z powrotem. Guzik!

Diana czuła zażenowanie i nic więcej. To jakiś sen­ny koszmar... Normalni ludzie nie pokazują swoich wnę­trzności, żeby budzić wstręt. Susie będzie strasznie żałowa­ła, kiedy się uspokoi.

Ale Susie przybierała coraz wyższe tony.

- Nigdy ci nie wierzył. Nigdy. Wiedział, że masz go za starego nudziarza. Wiedział, że zabawiasz się z jego stu­dentami, chodzisz z nimi na balangi, włóczysz się po no­cach ze swoimi rówieśnikami, kiedy on haruje jak wół. - Podeszła do Diany i syknęła jej prosto w twarz: - Wie­dział ode mnie!

- Kłamałaś. - Zamknęła oczy, czując, że pokój zaczyna wirować razem z nią.

- Mówiłam mu nieraz, że cię widziałam. Straszliwa maska nacierała, Diana widziała już tylko oczy i wykrzywione usta. Serce biło jak oszalałe. Objęła szyję rękami.

- Widziałaś mnie...

- Pamiętasz zieloną suknię od Lalanda? Pokazała mi ją Solange, mówiąc, że kupiłaś podobną. Powiedziałam Mile­sowi, że widziałam dziewczynę wychodzącą w zielonej kreacji od Lalanda z mieszkania Simona Herriota. O piątej nad ranem, kiedy on nie wrócił na noc. Powiedziałam mu nawet, że to pewnie nie ty, że ciebie nie stać na Lalanda. Dobre, co?

Diana przypomniała sobie jego straszny wyraz twarzy, w tamtą noc przed balem. Suknia miała być niespodzian­ką... Miles lubił, kiedy się dobrze ubierała. Co on wtedy czuł?

- Bardzo sprytne - powiedziała bezbarwnym głosem, myśląc tylko o tym, żeby się nie rozkleić. - Cały czas byłam zabawką w twoich rękach, prawda?

- Zrozumiałe - zachrypiał Miles i ruszył w kierunku Susie z takim wyrazem twarzy, że Diana omal nie krzyknę­ła. - Powiedz mi, Susie, nigdy nie pomyślałaś, że kiedyś powinie ci się noga, że zginiesz od własnego miecza?

- Nic nie rozumiesz...

- Och, rozumiem, rozumiem... Nie masz żadnych skru­pułów, prawda? Zawsze wiedziałem, że jesteś cwana i ze­psuta do szpiku kości, że z nudów przewraca ci się w gło­wie, ale niech mi Bóg wybaczy, takie potwory rodzą się tylko w koszmarnych snach. Okazałem się naiwny, a to niewybaczalne...

- Nie powinieneś był się z nią ożenić. Nie pasowała do ciebie!

- A ty nie omieszkałaś jej tego powiedzieć...

- Nie musiałam niczego mówić. - Susie zaczęła się cofać. - Nie jest przecież głupia. Ma oczy. Nie potrafiła ci dać tego, do czego byłeś przyzwyczajony, czego naprawdę potrzebowałeś.

- A czego ja potrzebowałem? Oświeciłaś Dianę, że tyl­ko ciebie? Powiedziałaś jej to wprost?

- Niezupełnie. Tego też nie musiałam mówić. Sama widziała, co się dzieje.

- A co się działo?

- Nie bądź głupi, Miles! Każda kobieta dostrzegłaby to samo. Znikałeś z domu na całe dni, a kiedy ja kiwnęłam palcem, leciałeś jak na skrzydłach. Nie trzeba być geniu­szem, żeby wyciągnąć wnioski.

- Tak, rzeczywiście, starałem się, żebyś mniej boleśnie to odczuwała, że stałaś się zawadą w moim życiu. Litowa­łem się nad twoim kompleksem trutnia, bo człowiekowi zajętemu życie bezczynne wydaje się piekłem. Traktowa­łem cię jak bluszcz, który zazdrości róży.

Susie skamieniała w najbrzydszym ze swoich gryma­sów. Zapadła martwa cisza.

- Czy możesz sobie wyobrazić - mówił coraz słodszym głosem - że do chwili poznania Diany myślałem, że wszy­stkie kobiety są takie jak ty? Szukające poklasku, sztuczne, wdzięczące się przed lustrem mimozy, samolubne i mało­stkowe. Myślałem, że wszystkie pakujecie się w kłopoty tylko po to, żeby jakiś głupi facet dał się nabrać i biegł wam na pomoc. Osaczacie go, jeśli tylko podejdzie zbyt blisko. Popełniłem zasadniczy błąd, do głowy mi nie przyszło, że możesz być tak niebezpiecznie złośliwa. Mając taki pokręt­ny charakter nie czuje się żadnych wyrzutów sumienia, co, Susie?

Susie zaczęła trząść się jak w febrze i nagle, jakby po omacku, z niewidzącymi oczami podbiegła do Diany.

- Ty! To wszystko przez ciebie! To ty go nastawiłaś przeciwko mnie!

Diana zauważyła jej drobne pięści na wysokości swoich oczu, usłyszała własny krzyk i osunęła się na podłogę. Potem, jakby z oddali, głos Milesa, ciąg siarczystych prze­kleństw i odjazd w mrok.

Kiedy Diana odzyskała przytomność, promienie słońca przedzierały się przez nie dosunięte kotary. Nie poznawała mebli ani ścian, dopiero zapach jaśminu przywrócił jej pamięć.

- O, Boże! - Podniosła się gwałtownie.

- No, nareszcie - usłyszała radosny głos Milesa, który siedział na kanapie z wyciągniętymi niedbale nogami i po­duszką pod głową. - Czujesz się lepiej? - Podszedł do łóżka i uklęknął na podłodze.

- Tak, oczywiście. Dziękuję.

- Na tyle dobrze, żeby ze mną porozmawiać? - Musnął dłonią jej policzek.

- O czym?

- O nas, rzecz jasna.

- Nie tutaj. To znaczy, nie teraz, nie w tej chwili. Muszę wstać i ubrać się. Daj mi trochę czasu.

- Czasu na włożenie zbroi, Diano?

- Nie. Byle czego.

- Zgoda. - Roześmiał się. - Nawet dobrze by było...

- Jeżeli mamy rozmawiać sensownie, musisz mi obie­cać, że...że...

- Będę trzymał ręce z daleka od ciebie?

- Ostatnio przychodziło ci to z trudem.

Czego noszę konsekwencje, uśmiechnęła się do swoich myśli.

- Proszę bardzo - ściszył głos. - Obiecuję. Niech to bę­dzie miła dyskusja na neutralnym gruncie, w pełnej zbroi, przy ogrodowym stoliku, który zagwarantuje nam konieczny dystans. Jeśli życzysz sobie przyzwoitki, nie ma sprawy.

Nawet z dwiema przyzwoitkami nie czułaby się bezpie­cznie. Zdradzało ją własne serce i własne ciało, już tyle razy, pomyślała gorzko.

- To nie będzie konieczne - odezwała się uprzejmie. - Dziękuję.

- Poproszę Marię, żeby przyniosła śniadanie. Czekam na tarasie.

- Świetnie.

Zmierzyli się wzrokiem. Diana zacisnęła palce na koł­drze, a on spojrzał na nią z ironiczną, bardzo smutną miną. Wzruszył lekko ramionami, wreszcie odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Zerwała się z łóżka, wyjęła z walizki ubranie i zniknęła w łazience. Poranne mdłości ustąpiły jak ręką odjął, kiedy zanurzyła się w ciepłej wodzie. Musi być odprężona... Ab­solutny spokój, żadnego podnoszenia głosu, zimna bezna­miętna rozmowa.

Nagle roześmiała się głośno. Czy kiedykolwiek w życiu poczuje się beznamiętnie w obecności Milesa?

Tak czy inaczej, musi próbować. Wskoczyła w robocze dżinsy i bawełnianą bluzkę. Wyszczotkowała włosy i upię­ła je na czubku głowy. Spojrzała w lustro i zobaczyła w nim bladą przezroczystą twarz. Trudno. Wygląda coraz gorzej.

Czy to możliwe, że Miles sam w końcu zauważy jej ciążę? A jeśli już się domyśla? Wszystko jedno. Coś musi mu powiedzieć... Przecież mają rozmawiać o przyszłości.

Zagryzła wargi. Kompletny chaos w głowie. Nie potrafi podjąć żadnej decyzji. Wyprostowała ramiona i wyszła do ogrodu.

Miles podniósł się na jej widok i wskazał uprzejmie tacę z parującą kawą, jogurtem, miodem oraz słodkimi bułkami.

- Śniadanie. Maria bardzo się martwi twoim stanem. To w jej stylu. Mnie przywitała raczej ozięble. Myślała, że przyjechałaś na lewy weekend z Dimitrim - powiedział tak, jakby rozmawiali o pogodzie.

- Dlaczego?

- Bo jesteś moją żoną. Ona ma konserwatywne poglądy.

- Nie o to mi chodzi. Dlaczego tak pomyślała?

- Przyznasz, że na to wyglądało. Ludzie nie wierzą w cudowne zbiegi okoliczności, zwłaszcza w takich spra­wach. Susie też was podejrzewała.

- Ale ty podobno nie...

- Nie. Ja nie.

Diana postanowiła nie wyciągać pochopnych wnios­ków. Ani z troski Marii o jej stan zdrowia, ani z kredytu zaufania, jakim obdarzył ją Miles. Sięgnęła po dzbanek.

- Susie ocenia ludzi i zdarzenia z własnej perspektywy.

- Właśnie. Delikatnie mówiąc. Ale potem dzieli się swoimi spostrzeżeniami z całym światem. Niesamowite jest to, że ludzie wciąż jej wierzą.

- Ona sama wierzy w to, co mówi. Dlatego jest taka przekonywająca.

- Tak, chyba masz rację. - Rzucił jej łagodne, powłó­czyste spojrzenie. - Wyrządziła nam sporo złego.

Diana zawahała się. Nalała kawę do dwóch filiżanek, potem w swojej długo mieszała mleko, zbierając myśli.

- Gdyby pomiędzy nami wszystko było dobrze - za­częła wolno - Susie nic by nie wskórała.

- Więc co było nie tak?

- A ty nie wiesz?

- Mam swoją teorię - w jego głosie zabrzmiała ironicz­na nuta - ale ciekaw jestem twojej.

- Powiedziałabym, że od samego początku nie paso­waliśmy do siebie. - Zarumieniła się, mówiąc nieprawdę. - Popełniliśmy błąd.

- Ciekawe... - Wystawił twarz do słońca. - Powie­działbym, że na początku lepiej już być nie mogło. A może nie pamiętasz?

- Pamiętam.

- Pełne porozumienie, fascynacja umysłowa... Nie mówiąc o sercach i ciałach.

Położył rękę na jej nadgarstku. Diana podskoczyła, ale nie cofnęła dłoni. Czuła pulsującą pod jego palcami krew.

- Nie mówiłam o seksie.

- Ja też nie. - Chłodnym kciukiem zaczął ją delikatnie głaskać.

- Nie rób tego! - Wyrwała rękę.

- Dlaczego?

- Dla ciebie to po prostu gra, tak?

- Co?

- Susie okazała się zawadą. Bluszczem. Jak wiele in­nych panienek. A ja znam swoje miejsce i nie pcham się tam, gdzie mnie nie zapraszają. Myślisz, że pochlebiasz mi swoją namolnością?

- Nie miałem zamiaru ci pochlebiać. - Rozbawiony uśmiech nie znikał z jego twarzy.

- Wszystkie jesteśmy takie same i wszystkie równo tra­ktujesz. Używasz mnie do swoich gier. Więc nie jesteś lepszy od Susie! Wyznaczasz sobie jakiś cel, a potem prze­stawiasz ludzi jak pionki na szachownicy. Aż do skutku. Jak ci się znudzi zabawa, mieszasz pionki i grasz od nowa.

Długie milczenie. Miles nie odpierał wprost żadnego ataku.

- Gdyby to była prawda, nie powinienem mieć u ciebie żadnych szans, prawda?

Mówił spokojnie i beznamiętnie, co doprowadzało Dia­nę do pasji. Zamknęła oczy. Przypomniała sobie plotki o żonie przyjaciela. To wcale nie brzmiało nieprawdopo­dobnie...

- Kiedy powiedziała, że chcesz mnie wykorzystać jako parawan, nie uwierzyłam...

- O czym ty, do licha, mówisz?

- Myślałeś, że to do mnie nie dotrze? Steve jest chory, prawda? Dlatego musieliście wrócić. Z powodu Hilary?

- Hilary? - Patrzył na nią z przerażeniem, jak gdyby zaczęli mówić różnymi językami.

- Nie próbuj udawać, skoro sam prosiłeś o rozmowę! Steve zrobił się podejrzliwy, tak? A ty potrzebujesz jego współpracy, więc trzeba go było w jakiś sposób przekonać.

- Ach... - Coś zaczynało mu świtać. - Hilary Gilman jest tym problemem.

- Więc przyznajesz - powiedziała zdławionym głosem, odwracając się do Milesa plecami.

- Niczego nie przyznaję. Jedyny kłopot miałem z Hila­ry po naszym ślubie, kiedy rzuciła mi się do oczu z twojego powodu. Podobno postąpiłem nieludzko wobec kolegów i, oczywiście, im szybciej cię zwrócę, tym lepiej.

- Co proszę?

- Diano... - Położył ręce na jej ramionach i cierpliwie czekał, aż spojrzy mu w twarz. - Posłuchaj, moja... Diano, wysłuchaj mnie. Hilary Gilman jest moją przyjaciółką. Właściwie była, bo teraz obwinia mnie za chorobę Steve'a.

- Nieodwracalne załamanie nerwowe?

- Boże, nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Złapał jakie­goś dziwnego wirusa. Sytuacja wyglądała groźnie. Był już wtedy wykończony pracą, stan się nie poprawiał, no i rze­czywiście załamał się trochę. Tym, że musiał przerwać robotę i odwołać nasz wyjazd. Hilary powiedziała, że to moja wina, bo narzuciłem mordercze tempo. Rzeczywi­ście, w ten sposób próbowałem zapomnieć...

- Ale Susie powiedziała...

- Znów Susie! No więc dobrze, miejmy to raz z głowy. Powiedz, jaką historię ułożyła Susie. Doprowadziłem do paranoi Steve'a, żeby móc spokojnie pocieszać Hilary?

- Nie - pokręciła głową. - Steve załamał się przez was. Dlatego...

- Dlatego co?

- Dlatego chciałeś, żebym wróciła.

- Ach tak. Teraz rozumiem, skąd ten parawan. Jednak dziwię się. Jest mi przykro, że nie znałaś mnie na tyle...

- Myślę, że znałam - westchnęła ciężko. - Gdyby ci zależało na Hilary, nie trzymałbyś tego w tajemnicy, bez względu na ryzyko zawodowe.

- Aaa, Bóg zapłać za pochwałę mojego charakteru, nawet jeżeli zasady moralne pozostawiają sporo do życze­nia.

- Tak naprawdę... - Diana zaczerwieniła się i spuściła głowę - nie uwierzyłam jej. Powiedziałam Susie, że to nie w twoim stylu...

- Wiem, że znasz mnie lepiej niż Susie. I gdyby nie ślepa zazdrość...

- Nie jestem zazdrosna!

- Ależ jesteś, jesteś - powiedział z dumą i zadowole­niem, jak prawdziwy komplement.

- A ty jesteś najbardziej aroganckim i zarozumiałym facetem, jakiego znam. Pozbawionym skrupułów. - Wzięła głęboki oddech i spoważniała. - Wiem, że ciebie to śmie­szy. Obiektywnie rzecz biorąc, pewnie masz rację, ale ja na twój widok tracę resztki poczucia humoru. Nic na to nie poradzę.

- Interesujące. - Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Raczej nieznośne. Żyć się odechciewa, kiedy czło­wiek traci dystans i nie potrafi się śmiać.

- Przeciwnie. Od dawna nie słyszałem zdania, które by mnie tak zachęciło do życia. Więc jednak ci zależy.

Patrzyła odważnie w jego twarz. Przestał się uśmiechać. Wstał gwałtownie, ale nie próbował jej dotknąć.

- Zależy ci trochę na mnie, prawda?

Diana wykonała bezradny gest i odwróciła głowę.

- Diano...

Zacisnęła mocno powieki, żeby nie uronić ani jednej łzy. Długo milczała, przełykając ślinę.

- Błagam, nie zmuszaj mnie do takiego wyznania. Zabra­łeś mi już wszystko. Zostaw choć trochę godności, dobrze?

- Czy pomogę twojej urażonej godności, jeśli powiem, że cię kocham? Że odkąd się rozstaliśmy, nie przeżyłem jednego szczęśliwego dnia? Że zrobię wszystko, co tylko chcesz, bylebyś wróciła. Boże, nie miej takich zdziwionych oczu. Wszyscy o tym wiedzą, oprócz ciebie.

- Wszyscy-odpowiedziała jak echo.

- Chris. Twoja matka i ojciec. Moja matka.

Pomyślała o rodzicach, którzy nie przyjmowali do wia­domości, że rozstała się z Milesem na zawsze. Patrzyli na nią pobłażliwie, kiedy mówiła o rozwodzie. Widywali się z nim, darzyli niezmienną sympatią i wierzyli w każde jego słowo.

- Czy oni wszyscy wiedzą, kiedy mówisz prawdę?

- A co ja ci takiego zrobiłem, czym sobie zasłużyłem na brak zaufania?

Nareszcie pytanie, na które znała odpowiedź.

- Porzuciłeś mnie. A wcześniej, przez kilka tygodni, traktowałeś jak mebel. Myślałam, że oszaleję. Skąd miałam wiedzieć, co robiłeś przez te wszystkie wieczory, kiedy nie nocowałeś w domu? Mogła to być Hilary Gilman, Susie albo którakolwiek z twoich bardzo mądrych, wyrafinowa­nych przyjaciółek. Skąd mogłam wiedzieć?

- Bo znasz mnie.

- Czyżby?

- Wiesz, że tak jest. Ty jedna mnie znasz. Di... napra­wdę sądziłaś, że pociągają mnie mądre, wyrafinowane ko­leżanki z uniwersytetu? - Przez kilka sekund nie odrywał od niej wzroku i hipnotyzował swoją odzyskaną rado­ścią. .. - To po co bym się tak strasznie trudził, żeby zdobyć ciebie?

- To brzmi rozsądnie. - Diana traciła ochotę do walki. Coraz śmielszy uśmiech igrał na jej wargach.

- Czy to, że wariuję na twoim punkcie, wzbudzając powszechną litość, nie wydaje ci się rozsądnym argumen­tem?

- Niewystarczającym.

- Może zachowywałem się głupio, kiedy mieszkaliśmy razem, ale ściągnąłem cię do zamku, łaziłem za tobą jak cień, kochaliśmy się... sądzisz, że to z nudów? Pusta gra?

- Miles - Diana zarumieniła się - przyciągamy się jak dwie połówki magnesu, od samego początku, ale to nie znaczy...

- Że można mi wierzyć, czy że zależy mi na mojej zgubionej połówce jak na niczym innym w życiu?

- Miles... musisz zrozumieć, że kiedy mnie zostawiłeś, czułam się zdruzgotana. Nigdy tego nie zapomnę. Wiedzia­łam, że coś się dzieje nie tak, ale nie rozumiałam, na czym polega moja wina. Co ja takiego zrobiłam? Moje życie rozpadło się na tysiąc kawałków i w ogóle przestało być życiem. Kiedy je trochę pozbierałam, przysięgłam sobie, że nikt nigdy więcej nie potraktuje mnie w ten sposób. Tylko dlatego, że trafiliśmy tu na siebie...

- Nie trafiliśmy na siebie przypadkiem, kochanie. Wszystko zostało precyzyjnie zaplanowane. To ja wymy­śliłem renowację apartamentu księżniczki. Wciągnąłem do spisku Chrisa, prawie na siłę. Musiałem się z tobą spotkać, a twój adwokat był niewzruszony. Nawet twoi rodzice nie chcieli dać mi adresu. Boleli nad nami, pocieszali mnie, ale powiedzieli, że wola ich córki jest święta. A ty nie chciałaś mnie widzieć. Więc zacząłem działać. Możesz nazwać to manipulacją, posługiwaniem się ludźmi, ale wierz mi, ja też czułem się zdruzgotany. Gotowy na każde szaleństwo, byle cię odzyskać.

Nie wygląda teraz na desperata, pomyślała. Chłodny, pewny siebie, panujący nad sytuacją.

- Mieliśmy być sami, ale w paradę weszła Susie. Jakże­by inaczej, szósty zmysł! Zapowiedziała swoją wizytę w ostatniej chwili, pewnie po kolejnej kłótni z Dimitrim. Próbowałem ją zniechęcić, ale... - Machnął ręką. Pozosta­wało tylko ściągnąć narzeczonego, żeby dotrzymywał jej towarzystwa.

- Dlaczego nie próbowałeś odwołać mojego przyjazdu?

- Nie mogłem się ciebie doczekać. Po prostu. Powie­działem Marii, żeby cię przyprowadziła prosto do mnie. Tylko do mnie.

- Więc to nie była pomyłka...

- Jednak... bez przesady, nie miałem zamiaru przyjąć cię w łóżku. Przyjechałaś niespodziewanie. Tłumaczyłem ci przecież.

- Ach tak!

- Uspokój się, proszę. - Chwycił w powietrzu jej dło­nie i zamknął w swoich rękach. - Naprawdę nie miałem żadnych podejrzanych zamiarów. Dopiero kiedy cię zoba­czyłem, kompletnie straciłem głowę. Byłaś taka piękna. Jeszcze delikatniejsza niż przed rozstaniem. Krucha i ura­żona. Pomyślałem, że nie ma mowy o tanich gierkach, że nie zrobię żadnego fałszywego kroku. Wtedy już wiedzia­łem na pewno, że to najważniejsza sprawa w moim życiu.

- Nienawidziłam cię.

- Dało się zauważyć.

- Za to, co poczułam wbrew sobie, na sam twój widok.

- To znaczy?

- Od pierwszej chwili... - Oddychała ciężko, ale z uniesioną brodą patrzyła mu prosto w oczy, gotowa wy­krztusić całą prawdę. - Kiedy tylko odwróciłeś głowę i wy­ciągnąłeś rękę. Byłam wściekła i zawstydzona.

Miles nabrał powietrza. Utkwił w oczach Diany napięte spojrzenie, jak gdyby chciał ją przykuć do jednego miejsca i zatrzymać czas.

- Niby miałam to za sobą, prawda? Byłam silna i wy­zwolona. Nie potrzebowałam nikogo. Aż tu nagle zjawiasz się i burzysz w sekundę to, co budowałam przez dwa lata! Co za wstyd... Ogarnęło mnie przerażenie.

- Przerażenie?

- Pomyślałam: pragnę tego faceta bardziej niż kiedy­kolwiek. Nie mogę bez niego żyć i nie mogę go mieć.

- Boże, kochanie... - przyciągnął ją do siebie i objął. Potem całował gwałtownie oczy, policzki, szyję, mrucząc niezrozumiałe zaklęcia. - Wyrachowany drań? Pusta gra, tak? - pytał drżącym głosem.

- Nie. - Diana dotknęła jego twarzy. - Całkiem szalo­na...

- Namiętność. Na pewno szukałaś tego słowa.

- Namiętność może być zdradliwa.

- Nie. Pomiędzy nami nie może. Gdybyśmy się jej poddali bezwarunkowo, słuchali własnych uczuć, zamiast plotek, pomówień, kłamstw innych ludzi, nigdy nie doszło­by do rozstania. Przyznasz mi rację? Czy może zbierasz nowe siły do walki?

- Nie na długo starczyło mi tych sił, prawdę mówiąc...

- Tak, pamiętam.... Nie raczyłaś ze mną rozmawiać, traktowałaś jak powietrze, i ni stąd, ni zowąd, kiedy wypły­nęliśmy w morze, powiedziałaś coś o szczeniackim popisy­waniu się na rufie. Pomyślałem sobie: dobra nasza, patrzy na mnie, więc jeszcze nie wszystko stracone. Złapałem swój promyk nadziei.

- Przestraszyłeś mnie.

- A ty mnie w tej cholernej grocie.

- Wyobrażam sobie. - Zadrżała na samo wspomnienie. - Kiedy skoczyłeś ze skały i nie wynurzałeś się tak długo... Miles, przez moment myślałam, że nie żyjesz i to był mój koniec. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że wciąż się łudzę. Wpadłam w panikę. I zaczęłam traktować cię jesz­cze gorzej...

- Wybaczam ci.

- Wysłuchiwałam tych wszystkich podłości, które opo­wiadała Susie.

- To też ci wybaczam. - Pocałował ją w brew. - Do­świadczyłem jej trucizny na własnej skórze. Wiedźma po­wtarzała mi przy każdej okazji, że jestem dla ciebie za stary. Że marnuję ci życie.

- A intuicja nic ci nie podpowiadała? Miałeś powody, żeby jej uwierzyć?!

- Na początku nie wierzyłem. - Uśmiechnął się krzy­wo. - Ale ty byłaś taka delikatna. Sama byś się nie przyzna­ła. A ja pracowałem jak osioł, dzień i noc. Kiedy wracałem nad ranem do domu, patrzyłaś na mnie jak na pluskwę.

- Ilekroć spotkałam Susie, nie omieszkała mi przypo­mnieć, że poziomem umysłowym nie dorastam ci do pięt. Postaw się na moim miejscu, Miles...

- Męczyła mnie obsesja, że znajdziesz kogoś innego.

- Ale wczoraj słyszałam, że masz do mnie zaufanie.

- Tak, w pewnym sensie zawsze miałem. Z drugiej strony, czułem się nie w porządku, że zamknąłem młodą dziewczynę w nudnej klatce małżeńskiej. Nie zdążyłaś na­wet rozejrzeć się po świecie, poznać innych mężczyzn. Ja, stary wyjadacz, mógłbym być prawie twoim ojcem. Mia­łem wyrzuty sumienia.

A więc to było źródłem ich nieporozumień. Diana bała się poruszyć. Każde nieopatrzne słowo, nie daj Boże nutka współczucia, może tylko pogorszyć sprawę. I przekreślić ich szanse na zawsze...

- Musiałeś przedwcześnie dojrzeć do ojcostwa. Ale to raczej patologia, a nie argument w poważnej rozmowie.

Parsknął śmiechem. Uff... Diana odetchnęła z ulgą.

- Ale Susie...

- Susie oświeciła mnie dobrodusznie, że, wbrew roz­sądkowi, zdecydowałeś się na małżeństwo, bo nie mogłeś mnie zdobyć w inny sposób.

- Susie jest niedouczona i zacofana. Istnieje tysiąc in­nych sposobów: porwanie, szantaż, tortury, bilet na Wene­ckie Biennale Sztuki. Albo zwykłe uwiedzenie.

- Ale nie wykorzystałeś żadnego z nich przed ślubem.

- Bo chciałem, żebyś była pewna. Ja wiedziałem od pierwszej chwili, ale ty nie miałaś żadnego doświadcze­nia. Wiele ryzykowałaś, mała. Potem, kiedy Susie zaczęła robić delikatne aluzje, że spotykasz się z młodszymi męż­czyznami, puściły mi nerwy, Nie wytrzymałem, rozu­miesz?

- Rozumiem - powiedziała drżącym głosem, kładąc dłonie na jego policzkach. - Byłam naiwna i głupia. Zasła­niałam się dumą ze strachu.

- Duma bywa mordercza. - Pocałował ją w czoło.

- Miles... - Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy.

- Dlaczego zostawiłeś mnie po raz drugi? Tutaj w zamku, po wspólnej nocy?

- Co?! Boże, Diano, do głowy mi nie przyszło, że tak pomyślisz. - W jego oczach malowało się przerażenie.

- Chciałem pozbyć się Susie. Powiedziałem, żeby zała­twiała swoje porachunki z narzeczonym na neutralnym gruncie. Wywiozłem ją do Aten, a kiedy wróciłem i ciebie nie było, nie mogłem w to uwierzyć. Po takiej nocy...

- Miles...?

Nigdy dotąd nie widziała tyle czułości w jego oczach. Miała rozpalone policzki. Ten wzrok działał na nią jak najbardziej wyrafinowana pieszczota. Zamknęła oczy.

- Uhm?

- Miles, uwielbiam cię i chcę się z tobą kochać. Teraz. Nie odmawiaj mi.

Wstrzymał oddech. Ujął w ręce jej głowę, potem wsunął palce w rozpuszczone włosy, pociągnął lekko do tyłu, żeby spojrzała mu w oczy.

- Jesteś tego pewna?

- Pocałuj mnie!

O sprawach przyziemnych zaczęli rozmawiać dopiero wieczorem.

- Miles, gdzie będziemy mieszkali?

- Czy ja wiem? Na księżycu, w Krainie Śniegu? Gdzie chcesz?

- Pytam poważnie. Myślisz o powrocie do starego do­mu w Oxfordzie?

- Niekoniecznie. Jeśli masz złe wspomnienia...

- Nie o to chodzi, tylko...

- Sądzę, że dekoratorka wnętrz może mieć apetyt na coś bardziej stylowego. Fińskie ranczo z sauną na dachu, co ty na to?

- Przestań! Ale będzie mi potrzebny gabinet.

- Oczywiście. Tyle gabinetów, ile zechcesz. Wierzę w wyzwolenie kobiet. Pod warunkiem, że sama będziesz przenosić meble.

- Nie w moim stanie... - Spojrzała na niego niewin­nym wzrokiem.

Miles poderwał się jak oparzony, ale dopiero po kilku sekundach zdołał wykrztusić pytanie.

- Jesteś...? Chcesz powiedzieć...?

- Że następny genialny Galatas jest w drodze. Będzie nam potrzebny dodatkowy pokój. Chociażby maciupki.

Miles uklęknął i zaczął ją całować w obłąkany sposób, od stóp do głowy.

- Dosyć, Miles, udusisz mnie. Nas. Więc nie masz nic przeciwko temu?

- Di, to cudowne. Chyba że ty się nie cieszysz. - Spo­ważniał na chwilę.

- Bałam się. Mówiłam sobie, że będę wdzięczna loso­wi, jeśli potrzymasz mnie za rękę. A teraz mam cię napra­wdę, więc wszystko będzie dobrze. Dopóki nie uciekniesz.

- Nigdy - powiedział ze ściśniętym gardłem. -I nigdy nie pozwolę ci odejść.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
135 Weston Sophie Zwodnicza namiętność
Weston Sophie Zwodnicza namietnosc
Weston Sophie Zwodnicza namiętność
648 Weston Sophie Córki milionera 02 Bella znaczy piekna
648 Weston Sophie Córki milionera 02 Bella znaczy piekna 4
R911 Weston Sophie Książę pustyni
Weston Sophie Romans we Francji
Weston Sophie Sekret za sekret
642 Weston Sophie Sekret za sekret
A==04==WESELLNE DZWONY Weston Sophie KSIĄŻE PUSTYNI
Weston Sophie Podwojne zycie Sary Thorn
781 Weston Sophie Weselne dzwony 01 Zakochany profesor 4
785 Weston Sophie Weselne dzwony 02 Zakochany podróżnik
085 Weston Sophie Podwójne życie Sary Thorn
642 Weston Sophie Córki milionera 01 Sekret za sekret
Sekret za sekret Weston Sophie
Weston Sophie Sekret za sekret
642 Weston Sophie Córki milionera 01 Sekret za sekret

więcej podobnych podstron