Duchińska Seweryna CÓRKA WDOWY


Duchińska Seweryna

CÓRKA WDOWY

I.

Dolina nad Pilicą — opodal widać wieś na wzgórzu.— Z jednejstrony dwór biały — z drugiej skromny drewniany kościółek z wieżyczką. — Wieczór letni — słońce chyli się ku zachodowi.— W cieniu olch starych na murawie śpi kilkoletnia dziewczynka, obok niejsiedzi młoda jeszcze niewiasta w czarnej odzieży, i patrzy z miłością w dziecinę.

MATKA.

— „Jak ona piękna! — jaki blask anioła

Odbija cudnie z gładkiego jej czoła,

Zdobnego w wianek złotych pierścieni,

Świeże jej lica rumieniec płomieni,

A w pół otwarte usta koralowe

Do swobodnego uśmiechu gotowe.

Zkądże wdzięk taki twe jagody pieści,

Biedne ty dziecię płaczu i boleści,

Córka wdowy.

Zrodzone w pośród żałoby a trwogi!

Gdyś ty kwileniem ożywiało progi

Mej pustej strzechy, — już wyrokiem Pana

Radość z niej była na zawsze wygnana;

Już moje serce sieroce i wdowie

W grobie z małżonkiem zamarło w połowie,

Tylko w niem jeszcze, jakby z pod całuna,

Jedna zadźwiękła niezerwana struna

Związana z twojem dziecino istnieniem!

Tyś cichą gwiazdką, co drżącym promieniem

Lśni mi nad głową w tę noc wiekuistą;

Tyś białym kwiatem — który wonią czystą

Rozprasza wdzięcznie on powiew grobowy,

Co mgłą się snuje wkoło mojej głowy.

Biedna dziecino! ty jasno — wesoło

Na świat z ukrycia twe wychylasz czoło,

Wszystko cię mile przyzywa i nęci,

Złotemi głoski kreśląc w twej pamięci

Lat młodocianych wrażenia bez skazy;

Anioł ci we śnie maluje obrazy

Twej przeszłej doli barwy tak jasnemi,

Lecz czy się spełnią sny twoje na ziemi?

O! czemuż wiecznie nam Anioły Boże

Barwią poranek w promienistą zorzę?

Czemu nadziei sieją cudne kwiaty?

Które chłód życia, musi rozwiać z laty!

Czemu ten odblask niebiański na czole,

Jeźli go przyćmią zawody i bole?

Po co ta krasa na gładkiej jagodzie,

Jeźli domotać nie można w pogodzie

Na tęsknej ziemi złotego dni wątku,

Co tak się cudnie wysnuwa z początku?

I czemuż dusza, szczęście przeczuć zdolną,

Jeźli jej szczęścia używać nie wolno!?

(Dziecię porusza się — Matka śpiewa).

„Śpij mi dziecino — śpij mi aniele,

Używaj wczasu w pączku twych lat;

Bo jeno patrzeć, za dni niewiele,

Ze snu błogiego zbudzi cię świat.

On cię rozbudzi dziecię przedwcześnie!

Nowemi zgłoski — na nowy ton

Inną niż matka zanucić pieśnię,

Nową cię złudą otoczy on.

On cię przynęci słowy zdradnemi,

Od twych rodzinnych odwiedzie pól;

Zwodną otuchę wskażeć na ziemi,

A da w jej miejsce gorycz i ból.

On sita kolców i głogu wplecie

W dziewiczy wieniec z majowych róż,

On cię udarzy o biedne dziecię,

Obok wesela — niedolą tuż.

On miodem brzegi osłodzi czary,

A żółć na samem zachowa dnie;

Nie daj mu dziecię, o nie daj wiary,

Spoczywaj lepiej w niewinnym śnie.

Niechaj cię matki otoczy ramie,

Główkę na łonie mem cichem złóż;

Tu cię o kwiatku! zamieć nie złamie,

Nie dojmie siła wichrów i burz.

Śpij mi dziecino — śpij mi aniele

Pod cieniem owych odwiecznych drzew;

Póty ci radość — póty wesele,

Póki cię matki kołysze śpiew!

(Ociera łzę — chwila milczenia).

PAN RAFAŁ (zbliżając się).

— „O słaba matko — zaniechajże wreszcie

Kwilić wciąż skargi i żale niewieście,

Ty macierzyńską ślepotą olśniona,

Pragniesz to dziecię, kwiat twojego łona,

Skrzydłem miłości osłonić na wieki,

By dni jej zbiegły jak wody tej rzeki,

Bez wichru — burzy — zamieci, ni słoty;

Chcesz by jej wiecznie świecił odblask złoty

Promiennej doli, tak rzewnie przez ciebie

Na dni jej pasmo, wymodlonej w niebie?

MATKA.

Którażby matka, dziecinie swej g'woli,

Chętnie się własnej niewyrzekła doli?

P. RAFAŁ.

Miłość ci siostro zaślepia wzrok ducha,

Szczęściem, Bóg takiej modlitwy nie słucha;

On miłych sobie nie zbywa pieszczotą,

Lecz dni im skrzepia bólem i tęsknotą,

Bo wie, jak siła gorących łez trzeba,

By dziecię ziemi sposobić dla nieba!

Wie, że nie z kwiatów wieńce niosą w dani

Przed Tron odwieczny, ci Boży wybrani

Co stale w górę za Chrystusa śladem,

Z sercem rozdarłem, a obliczem bladem,

Z piętnem boleści wyryłem na czole,

Idą przez walki życia i niedole;

Podczas gdy anioł dłonią nieskażoną

Nie ziemski spokój zasiewa im w łono;

I barki skrzydły zbrojąc im białemi,

W niebo ku Bogu wiedzie, ślady swemi.

(Zbliża się do dzieciny i podnosi nad nią ręce).

Gdybyś ty była, o dziecino hoża,

Modrym bławatkiem co kwitnie wśród zboża,

Lub wątłą różą, co przez krótką chwilę

Barwą i wonią zmysł napawa mile,

A gdy kwitnienia zadanie spełnione,

Chyli ku ziemi uwiędłą koronę;

Wtedy o dziecię! jabym błagał Pana,

By chłodną rosą orzeźwiał cię z rana,

By rozwijając twoją krasę młodę,

Zsyłał ci z nieba słońce i pogodę;

A strzegł od chłodu, spiekoty i burzy,

Byle przechować wdzięk twój chwilę dłużej!

Lecz ty potęgą cudu niepojętą,

Obmyta w duchu ową wodą świętą,

Co zbawia człeka pierworodnej plamy:

Ty! której niebios otworzone bramy

Wzywają ciebie byś odwiecznym szlakiem

Szła, zbrojna świętym odkupienia znakiem;

Dostojna bólem — skąpana niedolą —

Wielka cierpieniem, niezachwiana wolą,

Siejąc po ziemi miłość a ofiarę,

Aby powstrzymać wiszącą już karę,

Co zdawna gromem wezbrana na niebie,

W proch samolubne wnet serca zagrzebie,

Jeźli gorącem tchnieniem swego łona,

Niewiasta jeszcze cudu nie dokona.

W obec takiego wielkiego zadania,

O! niech Bóg serca twego nic nie ochrania,

Niech fala miota życia twego łodzią,

Walcz słabe dziecię, z wichrem i powodzią;

Strzeż nieskalana tych świętych ołtarzy,

Gdzie Bóg niewiastę postawił na straży,

A dłonią czystą chroń od zatracenia

Iskrę, czczonego przez wieki płomienia.

Skupiaj go dziecię w twojem cichem łonie,

Mniejsza choć on twe istnienie pochłonie,

Choć w popiół twoją pierś młodzieńczą spali,

Miłość, świat jeno od zguby ocali!

Bo ona dzisiaj tem ogniwem świętem,

Co nad zbolałej ludzkości odmętem

Wzlata swobodna po nad mgły i chmury,

Serca płomienne unosząc do góry,

Mocą ofiary, przez walki i burze,

I godne Boga ściele z nich podnóże.

Takiej miłości niepożyta władza,

Świat wpół zakrzepły do życia odradza,

O! miłość taka — nie roskosz to płocha!

Siłaż ten cierpi — kto siła ukocha,

Gdybyż wśród ludzi jednako dzielona,

Zarówno wszystkie ożywiała łona,

Pokój z niebiosów ściągłaby na ziemię,

Błogą pociechę tchnąc na ludzkie plemie.

Ależ dopóki pan nie zrówna szali,

Wybrano serca, żar bólem przepali;

Bo gdy serc tysiąc marnieje bez celu,

Wybrane cierpi i kocha za wielu!

A jednak dziecię, ja nad twoją głową

Tajne zaklęcia śmiem wymówić słowo,

Niech świat ci gorzkiej nie oszczędza czary!

Jeżeli mocą bólu i ofiary,

Czysta a święta wśród aniołów grona,

Masz się ku niebu unieść nieskażona;

Jeżeli usty zmazą nietkniętemi,

Spokój i dolę wymodlisz dla ziemi.

MATKA (klęka i wznosi ręce do góry).

— Przebacz w miłości nieprzebrany Boże!

Iż matka słów tych wymówić nie może —

Bo nazbyt drogą matce dziecka dola,

Panie! o panie!

(z rezygnacyą).

Stań się Twoja wola!

(błyska się — słychać grzmot).

MARYA (budząc się).

— Co to jest matko?

MATKA.

Burza dziecię moje.

Nie bój się — nie bój!

MARYA.

O ja się nie boję.

Wszakżeś mnie nieraz nauczała słowy:

Że Bóg policzył włosy naszej głowy.

Co się mam lękać, gdy on czuwa w górze?

Czy świeci słońcem — czyli zsyła burze,

Bądź Jego wola!...

(Nowa błyskawica — Marya pada na kolana — wznosi ręce i oczy

do góry i modli się w milczeniu).

PAN RAFAŁ (patrząc na dziecię).

Tak, skrzydło Anioła

Jeno przed burzą uchronić cię zdoła.

Ja się dziecino nie lękam o ciebie,

Na gromy życia znajdziesz siłę w niebie!

(wicher zrywa się gwałtowny).

MATKA.

Pójdźmy Maryniu — zapalmy ognisko,

By Bóg ocalił strzechę naszą niską,

Rozniećmy zioła z wiarą na kominie;

Niech płomień w trwogi zabłyśnie godzinie.

Z kłębami woni ślijmy pieśni w górę,

Dzwonek z Loretu niech rozpędza chmurę.

Bóg grom wstrzymuje po nad wiernych głową!

Idźmy dziecino.

(Piorun uderza w pobliskie drzewo — wszyscy padają na ziemię).

A stało się słowo!

II.

(Las — wicher nagina z szumem gałęzie drzew — błyskawica raz poraz porze obłoki. — Dwaj myśliwi chronią się w gęstwinę — Ojciecidzie wprzód — syn ociąga się),

OJCIEC.

Chwała bądź Bogu! — ot, mamy uchronę,

Tu owe muru odłamy zemszone

Skryją nas obu. Siądźmy na murawie.

Co się ociągasz? Chodź za mną Zdzisławie!

ZDZISŁAW.

Dozwól mi ojcze stawić burzy czoło,

Zmierzyć oczyma widnokrąg w około,

Gdy po nim czarne wiatr bałwani chmury;

Lubię on odmęt groźny a ponury.

O! bo mnie burza nie łacno zatrwoży,

W niej widzę dowód Wszechmocności Bożej

Stokroć cudniejszy — niżeli gdy nocą

Spokojnie gwiazdy na niebie migocą.

Dzielniej się Stwórcy objawia potęga,

Kiedy wzburzone żywioły rozprzęga,

Przyrodę całą wzywając do boju!

OJCIEC.

Synu, Bóg równie wielkim i w spokoju!

Jednakże zapał szanuję twój młody;

I jam był taki, nim żywota chłody,

Starganą duszą owiały do głębi;

Nim włos przed czasem przypruszył gołębi

To blade czoło, poorane bólem!

I jam rad okiem zataczał sokołem

Po bożym świecie daleko — szeroko!...

ZDZISŁAW.

Jabym rad ojcze, posiąść orle oko,

I orle skrzydło — i pióry lotnemi

Zawisnąć w górze zdaleka od ziemi,

W kłębach tej czarnej owiniony chmury,

I z szumem groźnej przelatać wichury,

I biedz za świata znanego krawędzie;

Poznać co było — odgadnąć co będzie;

Wyczytać owe tajemnicze zgłoski,

Które w przyrodzie skreślił palec Boski;

Których myśl darmo badana od wieka,

Wiecznie ubiega przed pycha człowieka, —

Bo dumny wiedzą zdobywaną z laty,

Mniema, że cyrklem porozmierza światy,

Że je mozolną rachubą obliczy.

O! choćby zbadał on świat tajemniczy

Choćby na ludzkiej mądrości stał szczycie,

Czyliż odgadnie nieśmiertelne życie,

Którem przez wieki niepojęta władza,

Wszystko ożywia — wszystko w ruch wprowadza,

Płomiennem tchnieniem wszelkie twory darzy,

I wieczną walką żywot równoważy?...

Tak! w walce słowo ostateczne świata.

Gdy czarną chmurą wichura pomiata,

Czy słyszysz ojcze jak dziwnie szeleści?

Z niebios to ona przynosi nam wieści.

Cóż gdy ich człowiek zrozumieć nie może!

O! przemów gromem niepojęty Boże!

Wstrząśnij do głębi nim ludzkiego ducha,

Niech w proch ukorzon głosu Twego słucha;

A pierworodną pychę niech zagrzebie,

I promień światła czerpie jeno z Ciebie!

(Piorun uderza w wierzchołek dębu).

OJCIEC (przerażony).

Chodź tu Zdzisławie — nie wyzywaj Boga.

Jakże mnie straszna wskroś przejęła trwoga.

Ten grom co zwalił konary dębowe,

O włos mój synu co chybił twą głowę.

Gdzieżby cię próżna ciekawość zawiodła?

ZDZISŁAW.

Byłbym już ojcze u owego źródła,

Kędy nieznana wiedzie mnie tęsknota!

Jużby mi błysła owa prawda złota

Którą przeczuwam; — a przecież na ziemi

Nigdy jej pierśmi nie chwycę pełnemi.

O! szkoda ojcze!

OJCIEC.

Jak na mękach plecie!

Choć tu Zdzisławie! chodź tu moje dziecię

Daremnie gromu nie wzywaj szalony,

Miej wzgląd na włos mój wiekiem ubielony,

Szanuj dar życia: — bo życie, to droga

Co wiedzie zwolna przed oblicze Boga.

A tyś przepomniał że człeku nie wolno

Sięgać jedynie myślą nieudolną

W dziedzinę ducha, — lecz stopami trzeba

Po ziemi ścieżkę wydeptać do nieba;

I żyć dla drugich, nim g'woli sam sobie

Człek się odrodzi w nowej życia dobie.

Bóg tajnie wiedzy przysłonił nam synu,

A żyć na ziemi, rozkazał dla czynu!

(Piorun uderza — Ojciec w ciąga syna za odłam muru. — Zdzisław

idzie za nim bez oporu).

III.

(Wieczór letni. — Matka z robotą w ręku spoczywa w ogrodzie pod starą lipą. — Marya o podał, piele kwiaty na grzędzie i śpiewa.)

Niewinne kwiatki — od ziemi matki

Wzrastajcie w górę z ochotą,

Strójcie korony — w blask nieskażony,

W lazur, purpurę i złoto!

Pójcie kielichy — w poranek cichy

Perłami rosy czystemi,

Po gwiazd promieniu — nieście w milczeniu

Woń, jak daninę od ziemi.

Słońce was stroi — rosa was poi,

Wietrzyk was z pączków dobywa;

A pełne życie — w cudnym rozkwicie,

Od Boga z niebios przypływa.

O! kwiatki małe! Bogu na chwałę

Wzrastajcie w barwy i wonie:

Bo wielkość Pana — tkwi niezbadana,

I w wątłej kwiatu koronie

P. RAFAŁ (wchodząc).

Witaj mi siostro!

MATKA.

O bracie mój drogi

Powracasz przecie w rodzinne twe progi,

Zdrów i ochoczy. — Chwałaż Tobie Boże!

P. RAFAŁ.

Z radością siostro, kij pielgrzymi złożę

W twojej zagrodzie. Zbyt długo po świecie

Już się tułałem.

(ogląda się).

Kędyż twoje dziecię?

MATKA.

Dziecię?! O dawno zbiegł ten czas Rafale!

Dziś nasza Marya nie dzieckiem już wcale, —

Bo kwiat się z pączka rozwinął uroczy!

Wszak to lat dziesięć jak cię moje oczy

Już nie widziały.

RAFAŁ.

Tak, — dziesięć lat blisko,

Jakem rad nie rad porzucił ognisko,

Kędy poranne przepędziłem lata.

(słucha).

Śpiewże to Maryi tak wdzięcznie dolata?

MATKA.

Tak — ona bracie swoje kwiaty piele,

I wciąż coś nuci. — Wiele, nazbyt wiele

Bóg zsyła smutku na me stare lata, —

Toż miło troski zwierzyć sercu brata!

P. RAFAŁ.

Jakto? twa Marya— twe dziecię jedyne,

Czyż niepokoju daje ci przyczynę?

Niebaczny bracie, twoje to zaklęcia

Zwisły nad głową mojego dziecięcia, —

One sprawiły że po Bożej ziemi,

Marya nie stąpa ścieżki zwyczajnemi; —

O! w złej je pono wyrzekłeś godzinie!

W onczas gdy burza szumiała w dolinie:

Czy pomnisz bracie?

P. RAFAŁ.

Pamiętam do słowa. —

MATKA.

I pamięć moja nazbyt wiernie chowa

Straszne twe wróżby, — które Maryi g'woli

Wcześnie zgasiły promień złotej doli.

Choć Bóg nieskąpił dostatków, urody.

W cichej zagrodzie trawi wiek swój młody,

A wrzawa świata dziwny wstręt w niej budzi.

RAFAŁ.

Jakto?—Więc Marya ucieka od ludzi?

Czyż ich nie kocha?

MATKA.

O bracie mój miły!

Więcej niż kocha — miłuje nad siły,

Żyjąc dla drugich, nic baczy na siebie.

RAFAŁ.

Taką miłością Bóg ukochał w niebie

Cały ród ludzki,—i taką na ziemi,

Ludzi ku sobie wiedzie ślady swemi.

MATKA.

Lecz taką miłość komu w serce składa,

Temu o bracie, biada! — stokroć biada! —

To też i Marya, biedne dziecię moje!

Jakże się dziwnie o jej przyszłość boję,

Wiecznie tak tęskna, smutna i żałosna,

Choć jej kwiecista uśmiecha się wiosna.

Wszak ten nie zazna szczerego wesela,

Kto wszelkie z bliźnim niedole podziela;

Kto wiecznie drugich cierpieniem boleje,

Kto osobiste zagrzebie nadzieje,

I własny żywot w życie drugich wplata,

O! ten sierotą wśród Bożego świata!

RAFAŁ.

Wszak taką każda niewiasta bydź winna.

Dziś to przemija jej doba dziecinna,

Dziś jej nie znęcać błyskotki marnemi;

Lecz ciężar życia, już barki znojnemi

Nieść jej przystało! — Niechaj płoche dzieci

Gonią za cackiem co ułudnie świeci, —

Jeźli niewiasta chce dorosnąć męża,

Niech naprzód próżność dziecinną zwycięża;

Niechaj kłamliwe porzuci osłony,

Którym hołdował niegdyś tłum skażony,

Niechaj blask prawdy jaśnieje z jej czoła;

A będzie czystym obrazem Anioła! —

MATKA.

Jednak kto żyje na ziemi, Rafale,

Źle gdy do ziemi nieprzystaje cale,

Źle gdy porzuca udeptane drogi:

Toż serce moje truchleje od trwogi

Ilekroć pomnę na me dziecię hoże,

Gdy stare kości do mogiły złożę;

Co się z nią stanie? Już trzykrotnie pono

O rękę Maryi zabiegi czyniono.

Ależ jej serce niewinne a młode,

Nad wszystko ceni swą błogą swobodę.

A jednak dziwnie wolności używa, —

Szczęśliwa jeno gdy marzy i śpiewa.

Niekiedy rankiem gdy siędzie nad rzeką

I myśl z jej falą zasyła daleko,

Gdy zaświegoce skowronek w dolinie;

To z piersi Maryi pieśń, uroczo płynie,

Ale tak rzewna — a cicha a łzawa,

Że mnie tajemna przejmuje obawa:

Czy Bóg jej ramion nie osłonił pióry,

Czy nie ubiegnie, wysoko do góry;

I czyli duchem ku niebu wiedziona,

Nie osieroci matczynego łona.

Dziwneż to dziecię; — myśl jej wiecznie wzlata,

I zda się piękność ssać z Bożego świata,

Jak owa pszczoła, co w poranek cichy,

Z miodu kwiatowe wysysa kielichy,

I owe plony uzbierane całe

Do tronu Boga zanosi na chwałę.

Życie jej, pieśnią — modlitwą — cierpieniem!...

(Ociera łzy).

P. RAFAŁ.

Nie płacz nad córką, bo Bóg ją natchnieniem

Oświecił swojem. — Bóg w duszy jej czystej,

Wzniecił on płomień święty, wiekuisty,

Co skoro serce w około ogarnie,

Zbroi jak stalą, na życia męczarnie, —

A myśl dopóty z uśpienia wyzwala,

Dopóki prawda nie zalśni jej zdała. —

Nie płacz nad córką, bo ona szczęśliwa!

Wiesz? jak stan duszy taki świat nazywa?

Wieszże czem ona w przyszłości bydź może?

Ona poetką!

MATKA (z trwogą).

Poetką? o Boże!

A! jabym sławę oddała jej całą

Za trochę szczęścia.

P. RAFAŁ.

Siostro! już się stało!

Trudno zaprawdę zmienić wyrok Pana. —

Lecz kędy nasza Marya ukochana?

Prowadź mię ku niej!

MATKA.

Zapewne w dolinie

Patrzy, jak smugiem nurt Pilicy płynie.

Dawno w ogrodzie umilkły jej pieśnie...

(Oddalają się. — Marya która przysłonięta gałęźmi lipy, słyszała ostatnie słowa, wchodzi. — Chwila milczenia).

MARYA.

Co? jam poetką! — prawdaż to? czy we śnie

Tak mi się marzy? — Zkąd mi tyle łaski?

Miałżeby światła swojego odblaski

Pan mi ukazać? Miałżeby mi w łono,

Tchnąć swej potęgi iskrę nieskażoną;

I usposobić mojej myśli loty,

Abym owiana mgłą wiecznej tęsknoty,

W cichym a łzawym goniła zachwycie?

Brzaski przedświtu po rannym błękicie?

Miałżeby zesłać dar mojemu oku,

Ażeby w ziemskim dojrzało pomroku

Cuda ukryte przed ludzką źrenicą,

W których promienie myśli Bożej świecą?

Mnież to — pył ziemi — Pan wezwał do koła

Wybranych swoich! Na mnież to on woła,

Abym rozmogła w sobie siłę ducha;

I kiedy ziemię okrąży noc głucha,

Czerpiąc z niebiosów nieśmiertelne tchnienie,

W pieśnię zaklęła całe me istnienie? —

Tak! — Pan mnie woła, — ja głos jego słyszę;

Kiedy w wieczoru uroczystą ciszę

Szumi Pilicy tajemnicza fala,

Gdy szmer dąbrowy dobiega mnie zdala,

Kiedy z szelestem wiatr nocą pierzchliwy

Kołysze zwolna uzłocone niwy;

Gdy czuję we śnie, jak skrzydło Anioła,

Skroń mą dotyka! — Wtedy pan mnie woła

Abym ziemskiego zaparła się bytu;

I z piersią pełną Bożego zachwytu ,

Wybiegła śmiało w obszar nieskończony,

I ród mych braci, tęskny a uśpiony,

Krzepiła pieśnią wysnutą z mej duszy. —

Pan mi przyrzeka, że pieśń ma poruszy

Struny zrdzewiałe od ziemskiego błota,

Które im w łonie stępił ból żywota!

Pan mi przyrzeka, że im pieśni moje

Skruszą chwilowo tę kamienną zbroję,

Pod którą serce lodem im zakrzepło;

Że lód ów stopi mojej piersi ciepło;

Że pieśń im z oka łzę wydobyć zdoła,

Że im rozwieje cień z bladego czoła,

I bratnie zbudzi do uścisku dłonie,

I błogi spokój zaszczepi im w łonie

Skoro źrenica ich obmyta łzami,

Dostrzeże kwiat on, co pod ich stopami

Tak bujnie wzrasta, — który ja im wskażę!

O! ja im powiem, gdzie mają ołtarze

Zakładać Panu, w dowód kornej części, —

Ja iskrę w piersi rozniecę niewieściej;

Barki jej w skrzydła przybiorę łabędzie,

Że znów aniołem cichej strzechy będzie, —

Że próg domowy zasieje znów w kwiaty,

Jak jej prababki czyniły przed laty. —

Ja to uczynię! bo słowa potęga

W skryte serc ludzkich tajniki dosięga!

Ale o panie! daj mi słowo wieszcze;

Bo czuję z bolera, że nie zdołam jeszcze

Przyoblec myśli w promienistą szatę,

Czuję, że źródło natchnienia bogate,

Darmo przedemną roztacza swe czary.

(Klęka.— P. RAFAŁ i matka zbliżają, się niewidziani).

Daj mi o panie! daj mi promień wiary!

Niech się uczuję narzędziem Twej woli,

Zlepkiem twej gliny, kęsem Twojej roli

Na której ziarno dłoń Twoja posieje,

Co gwoli światu zakwitnie w nadzieję! —

Niech duch mój Panie! wiecznie ukorzony,

Takiemi tylko odzywa się tony,

Jakie tajemnie poszepnie mu z góry

Zwiastun Twej łaski, Anioł biało pióry!

Niech z Ciebie czerpie siłę pieśń nieśmiała,

A w głosie moim zabrzmi Twoja chwała!

P. RAFAŁ (wznosząc ręce).

Boże! coś w duszy jej wyrył Twe znamię!

Na trudy życia uzbrój młode ramie,

Niech go nie zmogą boleść i niedola!

MATKA.

Biedne me dziecię! — Panie! Twoja wola!

IV.

Wierzchołek góry — po obu stronach ciągną się pasmem pieniny,zarosłe u podnóża świerkami — powyżej ciemno zieloną buczyną,z pomiędzy której sterczą nagie skały. Ku północy we mgle oddalenia widać Tatry, po za świerkowym lasem — słońce rzuca ukośnypromień na pokryte śniegiem wierzchołki Krywania i Łomnicy — Na południe, u stóp góry, wije się z szumem spieniony Dunajec. Tu i ówdzie widać przyczepione do gór chaty góralskie; a przy nich,małe poletka zasiane zielonym owsem. Po stokach gór pasą się rozsypane trzody: odgłos dzwonków dobiega z oddali, połączony z głosem pasterskich śpiewek.Zdzisław w podróżnej bluzie i słomianym kapeluszu z koszturemw ręku, wstępuje na górę w towarzystwie młodego Górala, przybranego w krótką gunię i w kapelusz okrągły ozdobiony zieloną gałązką.

ZDZISŁAW.

(Ogląda się do koła. — Chwila milczenia)

Jak tu odetchnąć pełną piersią błogo,

Dusza przejęta miłością a trwogą,

Dziwnie się korzy przed obliczem Pana,

Siła ją jakaś przepełnia nieznana;

Krew bystrym pędem bije w piersi wrzącej,

A myśl w modlitwie ulata gorącej

W górę do Boga!

GÓRAL.

Oj! toć góry Panie,

Na to Bóg stworzył gdy człek na nich stanie,

Zda się w sokole niby odzian pierze,

I jeno dziwna ochota go bierze

Lecieć wysoko — het prosto do nieba!

Toż góralowi choć Bóg skąpi chleba,

Kocha on przecież te pola jałowe,

One gór stoki i lasy bukowe;

A gdy za Wisłę z kośbą idzie wiosną,

To mu na duszy ciężko i żałosno,

I jeno myśli rychło wróci doma!

Oj! bo tu Boża opieka widoma,

Wszędy nad człekiem Boskie oko baczy,

Ale co w górach, to zawdy inaczej!

ZDZISŁAW.

Toż mi opowiedz mój bracie kochany,

Jaki cud Boży w owych stronach znany?

Musisz znać przecie podania miejscowe?

(po chwili).

I czemu milczysz? co pochylasz głowę?

No! mówże bracie.

GÓRAL (nieśmiało).

Ej bo to panowie

Kadzi wyciągać od człeka po słowie,

A potem jeno śmieją się z prostaka.

ZDZISŁAW.

Niech Bóg uchroni, by niewiara taka

Zarazić miała kiedy moje serce.

Wszak sprawiedliwie Bóg karze bluźniercę

A kto już cudom wiary dać nie może,

O! ten zmarnieje jak chwast na ugorze!

Mówże mój bracie — ja w prostocie ducha,

Zawierzę Tobie.

GÓRAL.

Toż niechaj pan słucha,

Bo coś panosku dobrze patrzy z oczu.

Widzisz Pan oto, jak tam na uboczu

Sterczy nad rzeką skała rozpęknięta?

ZDZISŁAW.

Widzę ją bracie.

GÓRAL.

Nikt z nas niepamięta

Owego czasu — boć to lat nie mało,

I siła wody Dunajem zbieżało;

Jeno przy ogniu jak zasiędą starzy,

To dawne dzieje który z cicha gwarzy,

A młody słucha, — by jak młodość minie,

Miał co znów dziatwie gwarzyć przy kominie:

Toż jak wiadomo, na Wawelskiej górze,

Stało zamczysko obronne a duże,

A tam przed laty mieszkała królowa

Co ją do dziś dnia lud w pamięci chowa,

I choć raz w życiu odwiedza w pokorze

Ubogą celkę w Sądeckim klasztorze,

Kędy zamarła; a zkąd Bóg do siebie

Wezwać ją raczył, by świeciła w niebie

Jako Patronka, całej polskiej ziemi,

Którą zdeptała stopami krwawemi,

Choć to królowa — trudnożby dać wiary.

Przecież tak bvło!

Ot, srogie Tatary

Naszły na zamek: — owa pani święta,

W dziwnym przestrachu, duchem Bożym tknięta;

W te góry nasze ubiega co siły.

Patrz pan! — nad rzeką jak się rozstąpiły

Skały na dwoje, przed stopą królowej.

(wskazuje na bok)

A tara pod górą na ziemi jałowej,

Co się to zdala zieleni pod lasem

Siał sobie owies góral owym czasem.

— „Słuchajcie bracie!— królowa zagadnie —

Jeśli Tatarzyn te góry napadnie

W pogoń za memi ślady, — i jeżeli

Spyta, czyliście królowę widzieli?

Mówcie, że wtedy zbiegłam owo pole,

Gdyście tu ziarno porzucali w rolę."

Skłonił się góral strachem zdjęty cały,

A kiedy powstał, — to skraj szaty białej

Mignął mu jeno jak mglisty płat chmury;

I znikła święta w rozpadlinie góry,

A on siał dalej owies na zagonie,

Oczy z przestrachem zwracając ku stronie

Kędy na dwoje rozpadła się skała!

Nazajutrz z rana, ledwie zaświtała

Zorza na niebie, góral w pole bieży,

Patrzy — i oku własnemu nie wierzy:

Tam gdzie przed dobą powlókł zasiew broną,

Wiatr chłodny niwą powiewa zieloną.

Ku ziemi drobne skłaniają się kłosy,

Cudnie świecące od porannej rosy;

A na zagonie przepiórka pierzchliwa,

Wzywa piosenką do rychłego żniwa.

Góral pobożnie wzniósł ręce do góry;

A wtem od Wisły jakby tuman chmury

Wpada na koniach ćma poganów dzika,

Istna szarańcza — i „Allah!" wykrzyka;

A Han zaklina górala na głowę,

Aby zaprzysiągł czy widział królowę.

Góral przyklęka — ręce na krzyż składa,

I świętą prawdę Hanowi spowiada:

— „W on czas królowa przebiegła to pole,

Gdy ziarna owsa składałem na rolę."

Tatar choć dziki, zawierzył na słowo,

Trzykroć kudłatą potrząsł jeno głowa,

Trzykroć poświsnął — a hołota cała,

Znów ku powiślu wichrem poleciała!

A święta pani bezpiecznie wśród boru,

Do Sądeckiego ubiegła klasztoru,

Gdzie do ostatka żywota, w pokorze,

Postem, modlitwą, czciła imię Boże.

A gdy skonała w ubożuchnej celi,

Niewinną duszę unieśli Anieli

Na białych skrzydłach wysoko do nieba,

Zkąd pilnie baczy, by ludowi chleba

Nigdy niebrakło! — Na prośby królowej

Pan Bóg na góry zsyła deszcz majowy,

I one piękne połoniny nasze,

Dla owiec górskich ściele w wonną paszę,

Co od niej słynie po kraju daleko,

Nasza żętyca — i trzód naszych mleko.

Co więcej panie! — o to Kinga święta,

O doli swoich góralów pamięta.

Ona ich krzepi w starej ojców wierze,

A cnoty niewiast pilnem okiem strzeże;

I pierś młodzieńczą każdego górala,

Taką ku górom miłością zapala,

Że chociaż biedny, za skarb świata cały,

Nie odda panie, swej jałowej skały!

ZDZISŁAW.

(Zbliża się do Górala i podaje mu rękę).

Bóg zapłać bracie za te dobre słowa.

Pamięć je moja na wieki zachowa,

Dajże mi za to uścisnąć w podziękę

Szorstką od pracy, twą poczciwą rękę.

GÓRAL (do siebie).

Zacne panosko! — znać zaraz po mowie,

Oj! są na świecie i dobrzy panowie!

(głośno).

Niechże pan nasze raczy zwiedzić progi,

Choć biedna chata — i sprzęt w niej ubogi;

Lecz za to serca ochocze mój panie,

Nie braknie sianka na miękkie posłanie;

A na posiłek żętycy i mleka.

(wskazuje ręką w bok).

Het! tam w dolinie — pod borem z daleka,

Gdzie dym się kłębem unosi z komina,

A dach cienista przysłania buczyna,

Ja naprzód ptakiem polecę do matki.

(do siebie).

Taki gość w chacie pono dzisiaj rzadki,

Jak Bóg przykazał, w święte rzeczy wierzy,

Trzeba go przecie poczcie jak należy.

(Zbiega z góry śpiewając — ZDZISŁAW słucha, pieśni w milczeniu).

— „Dobrze góralowi, póki mu wiek młody,

Przeskoczy on raźno jaworowe kłody! —

Jemu się buczyna zieleni o wiośnie,

Dla niego jak kwiatek, hoże dziewczę rośnie.

Jemu na ochłodę, z góry potok płynie,

I ptastwo mu nuci na kozodrzewinie;

Dzwonkami na halach pobrzękują trzody,

Dobrze góralowi — póki mu wiek młody!..."

(Pieśń coraz bardziej niknie w oddaleniu).

ZDZISŁAW (po chwili).

Błoga prostoto! niewinne gór dziecię,

Tyś jeno szczęścia rękojmią na świecie,

Niech cię na wieki uchronią te skały,

By tu wyziewy świata nie powiały,

Owego świata skażonego pychą,

Co gardząc dolą ubogą a cichą,

W zwodnym odmęcie świecącego błota,

Zatraca iskrę, promienną żywota.

O! mistrze słowa! ukorzcie się szczerze

Przed ową pieśnią, w prostodusznej wierze,

Czerstwo z krzepkiego wyśpiewaną łona!

Któryż z was tego zadania dokona,

By wypowiedział wesele swej duszy

Szczerze i prosto, jak ten śpiew pastuszy?

Na łzawych łonach wam nie zbywa wcale,

Aby wyjęczyć serc zbolałych żale,

Lecz tylko ludu myśl czysta a zdrowa,

Chwilę radości umie przybrać w słowa.

A czyliż nie jest świętym człeka celem,

By cichem serca czcił Boga weselem,

I ust uśmiechem — i czoła pogodą,

I myślą wiecznie niewinną, a młodą!

Ależ to trudno pochwycić prostotę

Raz uronioną! — choć jej blaski złote

Świecą przelotnie przed śpiewaka okiem,

Owianem wkoło błędnych marzeń mrokiem.

Czyż z serc trawionych płomieniem gorączki

Mogą wykwitnąć nieskażone pączki?

Czyliż z nich krasą kwiat hoży zapłonie,

Gdy robak listki podgryza w koronie!

Pieśń li ma zabrzmieć pełną siłą, — trzeba

By dusza piewcy miała błękit nieba;

Aby Bóg na niej wyrył prawdy znamie!

Bo biada pieśni, gdy nikczemnie kłamie

Święte uczucia, — gdy pustemi słowy

Sieje widziadła chorobliwej głowy!

O pieśni! ciebie lud jeno pojmuje,

On to opiewa co zaznał — co czuje,

On to opiewa co kocha, w co wierzy,

Ale próżnemi słowy nie szermierzy,

Aby wywołać znikome oklaski.

Ty mu przypływasz z tchnieniem Bożej łaski,

W chwili gdy serce jego pragnie młode,

Rozlać swą radość na całą przyrodę;

Lub gdy niedolą zraniono boleśnie,

Kroplą krwi żywej przelewa w swą pieśnię;

I zcicha — w rzewnie wyśpiewanej nucie,

Błaga serc bratnich o szczere współczucie.

O! tyś żywotna i czerstwa — jak owe

Tchnące żywicą lasy smerekowe,

Których pas stromy dziki a ponury,

Zawisnął wieńcem u podnóża góry!

Zostań o pieśni! w tej stronie górzystej

Świeża jak strumień on Dunajca czysty,

By w twojem łonie, nasi młodzi wieszcze,

Sokole skrzydła mogli nurzać jeszcze,

Przez długie rojeń a obłędów lata,

Dopóki powiew skażonego świata

Zgnity a chłodny, na rodzinną nutę

Wiać jeszcze będzie swe pleśnie zatrute,

Nim, jak te śnieżne szczyty Karpat, biała

Pieśń, swojskiem tchnieniem nieprzesiąknie cała!

(Schodzi powoli z góry).

V.

Chata góralska przyczepiona jednym bokiem do urwiska góry; — pod wystawą na przyzbie siedzi Marya obok Matki. — Na stoliku, okrytym białem płótnem, zastawiona skromna wieczerza, złożona z chleba, sera, mleka i żętycy. — Stara góralka przędzie len na boku Zdzisław ukazuje się wpośród cienistych buków; — młody góral idzie przeciwko niemu i uspokaja poruszone psy.

ZDZISŁAW.

"Bądź pochwalony Chrystus!

WSZYSCY.

Na wiek wieki!

STARA GÓRALKA.

Już też i zachód pono niedaleki,

Szczęściem, że pomrok nie zaskoczył pana

Między górami.

ZDZISŁAW.

Strona mi nie znana,

Toż podążałem w gościnne te progi,

Nim mgła wieczorna zawieje ślad drogi.

STARA GÓRALKA.

Biada! kto złego przytrzymany mocą,

W owych parowach zabłąka się nocą:

Każda pieczara ma tam swego ducha

Który ją strzeże; — niech jeno pan słucha,

Jak coś szeleści w tej ciemnej buczynie!

GÓRAL.

Nietrwoż się matko — bo na połoninie

Dzwonkami nasza pobrzękuje trzoda.

STARA GÓRALKA.

Czy słyszysz synu jak plusnęła woda?

I pies przez wrota wybiega na pole!

GÓRAL.

Ot — kamyk w rzekę wrzuciło pacholę,

Albo rybitwy zaplusnęły skrzydła.

STARA GÓRALKA.

Prędzej na człeka złe zastawia sidła...

ZDZISŁAW.

Czy tu się jawią cudne dziwożony,

Z rozwianym włosem, w czapeczce czerwonej?

STARA GÓRALKA.

Na Boga, panie! nie wyzywaj złego.

Niechaj nas święci Aniołowie strzegą

Od zwodzicielek tych nieczystej sprawy!

GÓRAL.

Toż dobry panie, chciejcie lichej strawy

Skosztować przecie. — Ot, kęs chleba z solą,

Prawda że czarny — ale z dobrą wolą

Podany szczerze; — czem chata bogata

Tem ci i rada....

(ZDZISŁAW posila się).

STARA GÓRALKA.

Zdalekiegoż świata

Przybywa panicz?

ZDZISŁAW.

Z mazowieckiej ziemi,

Kędy Pilica smugi zielonemi

Dąży ku Wiśle.

MATKA.

Co? — Pan z nad Pilicy?

I my toż samo! — lecz dalej stolicy

Nasza siedziba — tuż u źródła rzeki.

ZDZISŁAW.

A jam jej ujścia za to niedaleki.

Dziękuję Bogu za miłe spotkanie.

Dawnoż w tych stronach przebywają panie?

MATKA.

Juże się prawie kończy miesiąc drugi,

Lecz mnie ten przeciąg zda się dziwnie długi;

Zwykle to bywa! — człeku, póki młody,

Snadniej się ostać bez własnej zagrody.

Świat go szeroki przyzywa i nęci;

Jeno staremu to zawsze w pamięci

Domowa strzecha!...

MARYA.

I mnież ona droga;

Ale w tych stronach, dziwne ręka Boga

Zrządziła cuda! — Duch nasz ukorzony,

Tutaj przemawia tajemnemi tony;

A podziwiając wielkie dzieła Boże,

Oko się niemi nasycić nie może.

ZDZISŁAW.

Prawda, — gdy duszę tchnienie gór owionie,

Dziwną otuchę rozbudza nam w łonie.

O! kto lat siła, kołacząc się w świecie,

Zahaczył chwili, gdy prosty jak dziecię

Z modlitwą w niebo wznosił dłoń bez skazy,

Komu świat w duszy przysłonił obrazy,

Co mu uroczo w poranku świeciły;

Komu ozionął już powiew mogiły

Kwiat życia, tchnieniem zgniłem a złowrogiem

Kto się pokłócił sam z sobą i z Bogiem,

A tknięty ciężką sieroctwa chorobą,

Widzi świat Boży owiany żałobą;

Ten niechaj przyjdzie do gór tych podnóża,

Wnet duszę zwiędłą przeniknie myśl Boża,

Usta wyszepczą modlitwę dziecięce,

Same do góry uniosą się ręce;

I zapomnianą łzę wyroni oko,

I duch powróci do Boga wysoko,

Odkąd go ziemskie oderwały wpływy!

MARYA.

— I znowu będzie jak dziecię szczęśliwy.

Albo jak lud ten, pobratan z przyrodą,

Co w krzepkiej piersi chowa myśl tak młodą;

Jakby na każdym szczycie skały stromej

Czuwał na straży Anioł niewidomy,

Z płomiennym mieczem, i zganiał surowo

Obłęd krążący nad niewinnych głową!

GÓRAL

(podając Zdzisławowi mleko).

Niech pan nie gardzi owym Bożym darem.

(patrzy na góry).

Już utonęły Tatry w mroku szarym,

I jeno patrzeć jak za las jodłowy

Zapadnie słonko.

MARYA (wskazując na rzekę).

Jaki smug różowy

Wstęgą się wije po Dunajca fali.

Patrz pan, jak zwolna blednieją w oddali

Wierzchołki pienin za sinym obłokiem,

Ledwie je dojrzeć...już giną przed okiem.

Już mgła wełnista słoni gór podnóża...

Cały widnokrąg jakby przestrzeń morza,

Niby się pieni — wzdyma — i bałwani...

ZDZISŁAW.

O! jakże duchem umiesz wniknąć pani

W cuda przyrody, — Bóg z tobą na wieki!

MARYA.

Już słońce gaśnie — nawet z łona rzeki

Spada urocza przepaska tęczowa.

ZDZISŁAW.

Ziemia pomału cudne barwy chowa,

Aby nam jutro, gdy wzejdzie świt nowy

Nadobnie w szacie zabłysnąć godowej.

MARYA.

Któż nam zaręczy na jutro pogodę?

ZDZISŁAW.

Wszak ufać Bogu winno serce młode.

MARYA.

Ja mu też ufam!

(zwracając się do matki).

Powiedz matko droga,

Czy ci nie chłodno?

MARTA.

Jużem z łaski Boga

Nieco silniejsza, to rai chłód wieczora

Szkodzić nie może.

MARYA (z uczuciem).

Ale późna pora,

A ja się szczerze o twe zdrowie boję.

Chodźmy już matko... —.

MATKA.

Dobrze dziecię moje!

(odchodzą do chaty).

ZDZISŁAW (sam do siebie).

Jakże natchnieniem jej dusza bogata!

Zda się, blask dziwny z jej czoła ulata;

Jak wszelką piękność czuje i rozumie,

A serce tkliwe, jakże kochać umie.

Jaki w niej urok przebija niewieści,

Gdy starą matkę utula i pieści.

O! nad myśl wieszczą, stokroć wyżej cenię

Czystą łzę oka — i ciche westchnienie...

Wszakże kobietę miłość tylko zdoła

Przyodziać w skrzydła promienne Anioła.

VI.

Tatry. — Na wierzchołku Centyrza pokrytym odwiecznym śniegiem stoi Zdzisław obok Maryi. — W pobliżu widać szczyty Krywania i Łomnicy, ozłocone promieniem słońca.— Po nad doliną szumi burza — od czasu do czasu słychać grzmot. — Matka klęczy z boku pod krzyżem zatkniętym na górze.

ZDZISŁAW (wskazując ręką okolice).

Szczęśliwy — Maryo! kto młodzieńcze oko

Po widnokręgu zapuszcza szeroko,

Z wyżyny patrząc na ziemskie obszary;

Kiedy mu u stóp tumany mgły szarej

Pełzają kłębem, — a wicher i burza

Miotają gromy u jego podnóża.

On na szczyt skały wdarłszy się z mozołem,

Po trwożnej ziemi wzrok zatacza kołem,

Świadom, że jego nie dosięgną gromy,

Bo śmiało ubiegł przestrzeni ogromy;

I tam przystanął, zkąd jeno nad głową

Dostrzega błękit i zorzę różową, —

Tam, gdzie go ziemska już niedojmie trwoga,

Zkąd piersią chwyta żywe tchnienie Boga.

Duch mój pojmuje na tym stromym szczycie,

W pełni i jasno — czem człowieka życie: —

To wieczny pochód wysoko, do góry,

Przez mgły marzenia, i obłędu chmury,

Przez łzy, tęsknotę, boleść i zawody,

Aż duchem wniknie w świat wiecznej pogody;

Zkąd przez powietrza przezroczyste fale,

Słońca mu promień spływać będzie stale. —

Lecz komu prawda błysła w głębi ducha,

Biada! gdy świętych natchnień nieposłucha!

Bóg od prostaczków nie wymaga wiele,

Bo im poziome wskazał jeno cele;

Lecz w silne skrzydła komu odział barki,

Czyjej dał myśli lot wzniosły a szparki;

Ten grzeszny, skoro światu nie wypowie

Co Bóg mu w sercu rozniecił i głowie;

Gdy w samolubnej za szczęściem pogoni,

Płomień swej piersi niebacznie roztrwoni!

MARYA (z zapałem)

O tak Zdzisławie! — tobie już nie wolno

Pełzać po ziemi stopą nieudolną, —

Bóg swojem godłem namaścił twe czoło,

On ci zakreślił to promienne koło,

Po którem krążąc wysoko nad światem,

Masz go potrząsnąć twojej myśli kwiatem!

Skrzepiać gorącym twej piersi płomieniem;

Wzywać ku Bogu, owej gęśli brzmieniem,

Którać puścizną przypadła wiekową

Po wieszczych piewcach, co braciom nad głowa

Ronili pieśnie od wieka do wieka,

Dźwięk jej składając w żywą pierś człowieku.

O! tyś powinien wysnuć dalsze tony

Z tej liry świętej, czystej — nieskażonej,

Którą Stróż Anioł położył za młodu

Na ukwieconej kołysce narodu;

A z której pierwsze sam wydobył dźwięki,

I jednem tknięciem swej przeczystej ręki

Tak ją uświęcił, że rdza nawet mała,

Anielskiej liry nigdy nie zmazała,—

Że choć w niemocy umilkła chwilowo,

Nigdy z niej kłamstwa niespłynęło słowo.

Bo wieszcze nasi, brali ją w pokorze,

W proch pochyleni — wielbiąc imie Boże;

I niebieskiego świadomi maszczenia,

Czyste z niej póty dobywali pienia,

Póki nie zmilkła na ich cichym grobie!...

Te święte struny dziś przypadły tobie.

O! tyś ich godzien zaprawdę Zdzisławie, —

ZDZISŁAW (z zapałem).

Niech mnie Bóg chroni, bym ku marnej sławie

Pragnął cię dzierżyć — liro szczerozłota!

Abym na ścieżki własnego żywota,

Chciał pieśnią ściągnąć promień ziemskiej chwały

Niechaj mnie żywcem zagrzebią te skały,

Nimbym miał żebrać u świata wawrzynu.—

Ja pragnę śpiewać — dla ludzi, — dla gminu!

Czyż ta nadzieja wieńców nie opłaci

Że zakołaczę do serca mych braci;

Że mgły obłędu zwieję im nad czołem?

Ale mi Maryo — bądź stróżem Aniołem,

Wiedź mego ducha ku prawdzie — ku Bogu.

MARYA.

Śpiewaj o wieszczu — ja w domowym progu

Niewieścią dłonią kwiat tobie posieję;

Ja będę krzepić gasnącą nadzieję,

Jeżeli kiedy chłód świata owionie,

Twoje natchnieniem promieniste skronie!

ZDZISŁAW.

Dzięki ci Maryo! —

(po chwili).

O! lecz to za wiele!

Jam ciebie jeszcze niegodzien aniele!

Wola ma wprawdzie niezłomna a silna,

Zdała mi przyszłość przyświeca niemylna.

Lecz jeszczem plonu niezebrał zasługi.

Zaczekaj Maryo, — a za czas niedługi,

Błogą nadzieją skrzepiwszy me ramie,

Bez trudu życia zapory przełamię.

Bo czyż dłoń cudu niedokaże młoda,

Gdy tak ponętna świeci jej nagroda?

Wtedy to Maryo, ujrzysz mnie przy tobie!

(po chwili).

Lub łzę uronisz na szaleńca grobie...

MARYA.

Niebaczny! — czemu unosi cię pycha?

Czemuż ci dola niewystarcza cicha?

Niby cię wieniec wawrzynu nie nęci;

A jednak za nim twoje gonią chęci. —

ZDZISŁAW.

Aby mnie godnym uczynił twej ręki!

MARYA (nieśmiało).

Tyś jej już godzien...

ZDZISŁAW.

O dzięki ci, dzięki. —

Przecież ja z życiem walczyć będę w trudzie,

Póki mych zasług nieuznają ludzie.

Wtedy to Maryo, — na wieki złączeni,

Zapleciem w życie blask owych promieni,

Co lśnią uroczo na Krępaku szczycie.

I pełną pieśnią będzie nasze życie!

(Podaje mu rękę. — Słychać wystrzał w bliskości).

MARYA (bledniejąc).

Co to jest? Matko.

(Matka powstaje z pod krzyża i przybiega).

Panie Zdzisławie, co to? w imie Boga?

ZDZISŁAW.

Nic... nic... — Niechaj się pani tak nie trwoży

(do Maryi).

Jakżeś ty blada!

MARYA.

O to palec Boży

Wskazał Zdzisławie, że promieni z nieba

Na dolę ziemską przyciągać nie trzeba.

MATKA.

Zkądże ten wystrzał? Ni żywego duchu

Nigdzie nie widać...

(po chwili).

Niechajno pan słucha,

Jak tam gałęzie Jodły zachrzęściały —

Góral się widzę przedziera na skały —

Koźlę ma dzikie zwieszone przez ramie...

(Poniżej wierzchołka góry, ukazuje się w zaroślach góral niosący świeżo zabitą dziką kozę, z której płynąca krew pozostawia ślady na śniegu).

MARYA (z trwogą).

Krew! krew na śniegu — złowrogie to znamię,

W tę właśnie chwilę, gdy nadziei słowo,

Jak sen mi błogi przewiało nad głową. —

ZDZISŁAW (do Górala).

Szczęść Boże łowom! — prosimy tu bracie,

Pewno dokładnie owe miejsca znacie?

GÓRAL.

Jakże mam nie znać — tum urodzon Panie.

Skoro człek oto na wyżynie stanie,

Córka wdowy.

Cokolwiek jego nasunie się oku,

Wszystko rozpozna — ba nawet w pomroku.

ZDZISŁAW.

Jakże się bracie ta góra nazywa?

GÓRAL.

To Centyrz panie. — Oj istne też dziwa

Jawią się nocą, na tej strasznej górze,

Z pod pnia owego, stary mnich w kapturze

Wychodzi na świat, od czasu do czasu, —

Zrazu maleńki — lecz zanim do lasu

Przemknie się zwolna przez te dzikie jary,

Już on przerasta jodłowe konary!

Mniejszać to we dnie — ale dobry panie,

Gdy sionko zbiegnie a pomrok nastanie,

Nie zostać człeku — tu za skarby świata,

Bo co noc duchów ćma ognista wzlata

Po tej wyżynie! — to same tułowy,

To bez tułowiów straszne skaczą głowy

Z iskrzącem okiem — a z rozwartej gęby

Błyskają ogniem zgrzytające zęby....

ZDZISŁAW.

Zkądże te dziwy?

GÓRAL.

Zwykleć to się zdarza,

Że wiodą harce duchy wśród cmentarza.

Owoż tu panie był cmentarz przed laty

Gdy z woli Bożej mór nawiedził chaty;

Tu ciała zmarłych składano na kupy,

By reszty żywych nie raziły trupy.

Toć sama nazwa poświadcza Centyrza;

I pono napis — tam na boku krzyża.

(Wskazuje napis Zdzisławowi).

Niechaj pan czyta.

ZDZISŁAW (czytając).

Prawda!

MARYA.

Czemuż Boże,

Ledwie nadziei zabłysło nam zorze,

Wnet czarną chmurą owiałeś je Panie!

Smutna to wróżba! — O! pierwsze wyznanie

Na stosach trupów — oblane krwi strugą...

Toż gwiazda nasza zagaśnie niedługo...

ZDZISŁAW (do Maryi).

Szczęśliwy Maryo — kto miał jedną chwilę

Błogą i jasną!

MATKA.

Zmówmy na mogile

Pobożnie pacierz. — Niech Bóg zmarłej braci.

Trudy żywota spokojem zapłaci.

(Klękają wszyscy w koło krzyża).

VII.

Skromny dworek słomą pokryty — z gankiem wspartym na słupach drewnianych, ocieniony rozłożystą lipą.— Zdzisław w podróżnej odzieży wchodzi na dziedziniec przez otwarte wrota. — Kazimierz wybiega przeciw niemu — dwa stare kundle radują się przybyłemupanu.

KAZIMIERZ (podając rękę Zdzisławowi..).

Witaj mi z drogi Zdzisławie kochany!

Wracasz nakoniec w domowe twe ściany,

Jakież to szczęście!

ZDZISŁAW.

Witaj przyjacielu!

Miło to człeku, gdy po trudach wielu,

W pierś znów zaczerpnie rodzinnego tchnienia.

KAZIMIERZ.

Niech ptak wędrowny rad gniazdo odmienia,

Człowiek mój bracie, szczęśliw jeno doma.

ZDZISŁAW.

Prawdaż to to ludziom od wieków wiadoma,

Każdy ją wtórzy — a nikt przecie nie wie,

Jaka woń cudna w własnych łąk powiewie.

Ten jeno urok tych czarów oceni,

Kto do nich wraca z dalekiej przestrzeni!

Witajcież lasy — wy pola i niwy!

Gdzie zbiegł mi ranek błogi a szczęśliwy.

O! radbym wszystko ogarnąć oczyma,

Czyli gdzie zmiany — czy uszczerbku niema,

Czy stoi krzyż ów, pod którym tak szczerze,

Z matką wieczorne mawiałem pacierze?

Czyli bociany, opiekuny wieszcze,

Na starej gruszy ścielą gniazdo jeszcze?

Czyli pies wierny stróżuje pod bramą?

(spostrzega brysia i głaszcze go).

Tyżeś to Brysiu!... I wszystko tak samo

Jak było niegdyś!...

KAZIMIERZ.

Wszystko bracie miły

Nawet i kwiaty u ojców mogiły.

Kwitną jak wonczas, gdyś je z częścią syna

Wsadził na grobie!

ZDZISŁAW.

Jakże mi wspomina

Miejsce to, młodość uroczą a jasną.

Zda się, że sercu w piersi mej zaciasno!

O! bo człek długo bez swoich stęskniony,

Kiedy powraca w swe rodzinne strony,

Czuje po serca podwojonem biciu,

Jak błoga cisza w domowem ukryciu,

Gdzie obojętnej niedostrzegę twarzy,

Kędy mi lipa o przeszłości gwarzy,

Kędy się wszystko tak nadobnie śmieje,

Gdzie mi wspomnienie pokrzepia nadzieję,

Jakbym napotkał znów Anioła stróża,

Co u kołyski stał mojej podnóża,

Nucąc mi do snu w niemowlęce lata,

Co mnie samego puścił w obszar świata;

A jednak czuwał wśród domowej strzechy,

By za powrotem rzec słowo pociechy!

KAZIMIERZ. (z uśmiechem).

Zawsze poeta! — Widzę bracie młody,

Że jeszcze świata nie owiały chłody

Płomiennej iskry, co ci od powicia

Złotą nić wplata w wątek twego życia!

ZDZISŁAW.

Chciałżebyś bracie, by ta iskra święta,

Od Boga dana, którą pierś przejęta

Od lat porannych, miała płonąć we mnie

Tak niedołężnie, słabo i nikczemnie,

Aby ją pierwsze zgasiły podmuchy?...

O! nie! zaprawdę! nie tracę otuchy—

Wpierw — nim chłód świata strawi ją w mem łonie

Ona mnie raczej strawi i pochłonie!

KAZIMIERZ.

Umiarkuj zapał twój Zdzisławie drogi!

Gdybyś ty wiedział jak ja drżę od trwogi,

Gdy wniknę w przyszłość, i nad twoją głową

Widzę tę chmurę czarną a gradową,

Przed którą żaden nie ubiegł poeta!

ZDZISŁAW (z zapałem).

W burzy to bracie do życia podnieta!

Im więcej zapór odtrąci dłoń śmiała,

Gdy g'woli drugim bez spoczynku działa,

Im bardziej strome zasług naszych pole,

Im krwawsze rany i dotkliwsze bole,

Im więcej potu z czoła nam się Stoczy,

Im w łzach gorętszych skąpią się nam oczy;

Tem cudniej błyśnie przed nimi świat Boży!

Niech się twe serce bynajmniej nie trwoży.

Czuję tu w piersi niepożytą siłę,

Dojdę gdzie zechcę!...

KAZIMIERZ.

Lub chłodną mogiłę

Znajdziesz na cichą ostoję po trudzie,

Po snach marzonych w młodzieńczej ułudzie.

ZDZISŁAW.

Do wrzącej piersi nie przykładaj lodu,

Szanuj on zapał — co jeno za młodu

W orle nam skrzydła uzbraja ramiona!

KAZIMIERZ.

Myśl twoja bracie ułudą olśniona,

Sam ból żywota upromienić umie!

Snadnoż to roić, że w tym marnym tłumie,

Kędy świecący blichtr jeno popłaca,

Twe szczere chęci i poczciwa praca,

Godne stóp twoich, wzniosą ci podnóże?

ZDZISŁAW.

Już moja gwiazda zalśniła mi w górze,

Jej to promieńmi ku niebu wiedziony,

Dam nowy polot mej myśli ocknionej;

Płomień, co dziwnie pierś moją rozsadza,

W pieśń zaczaruję: a pieśni tej władza

Nie przemknie marnie po duchu człowieczym

Bo pieśń ma będzie obosiecznym mieczem;

I wyswobodzi z pozornej martwoty,

W głębi serc iskrę niedogasłą cnoty.

Ja świat przymuszę — iż uczci me chęci!

KAZIMIERZ. (smutno).

Może ci wieniec na grobie poświęci;

Ależ za życia to zawcześnie jeszcze —

Któryż wiek godnie uczcił swoje wieszcze?

Im wyżej śpiewak od tłumu odskoczy,

Im czystsze światło rzuca mu na oczy,

Tem trudniej pieśni jego nieśmiertelnej

Odgłos współczucia odpowie rzetelny!

Po serc powierzchni przemkną słowa wzniosłe

Bo tłumy, jego pojęć niedorosłe,

Muszą odrzucić wieszcza pieśń chwilowo;

I siać on będzie na ziemię, jałową

Ziarno swych uczuć, kwiat myśli natchnionej;

A wiatr na cztery rozniesie je strony.

I siła czasu upłynie i wody,

Aż w danej chwili słońca a pogody,

Na dżdżu wiosennym wzejdzie ziarno które,

I kiełkiem błyśnie — i wybieży w górę!...

ZDZISŁAW.

Prędzej czy później, byle dobiedz mety!

KAZIMIERZ.

A jeźli ziarno na grobie poety

W kłos się nadobny po czasie rozwinie,

Jeżeli w bólu, żywot łzami spłynie,

Czyż marny wawrzyn — i cześć braci ludzi,

Ze snu wiecznego śpiewaka rozbudzi?...

ZDZISŁAW.

O bracie! powiedz, — czy żywot człowieka,

Za kres nie sięga trumiennego wieka?

Nadziemskiej chwały znikome ponęty,

Wyższy cel wieszcza!... pełen wiary świętej,

Wie, że duch jego w mgłę białą owiany,

Zbieży z za świata nad rodzinne łany,

A kiedy zdala dojrzy plon bogaty

Z ziarn, które we łzach siał młodemi laty;

Wonczas radością nieziemską on wskrześnie,

I błogosławić będzie własną pieśnię,

A czyż nie spłaci jedna chwila taka

Czczych blasków chwały i szczęścia śpiewaka!?

KAZIMIERZ.

Przestań więc na tem bracie — bo na ziemi

Aby kwiat zalśnił pod stopy twojemi,

Zbyt wiele ognia Bóg złożył w twe łono;

Bo nie wywołasz twą pieśnią natchnioną

Doli z obłoków, co czasami świeci

Po nad ścieżkami owych ludzi — dzieci!

Gdy od żywota żądają nie wiele,

Toż drobnem kwieciem Bóg drogi ich ściele,

I promień z nieba na ich strzechy zsyła;

Ucząc — jak wielce Mu prostota miła.

Lecz człowiek spłaca swój grzech pierworodny!

Pycha to wiedzy sprawia, że niegodny

Rajskiej swobody, w łzach, pocie i trudzie;

Odblaski prawdy ugania w ułudzie.

Czyliż się kolej nie sprawdza taż sama,

Przez wieki wieków na synach Adama?

A ty o szczęściu chcesz marzyć poeto!

Gdyś stopę stawił na ścieżkę zwichniętą,

Po której ludzkość ciekawością pchana,

Kroczy zuchwale przed oblicze Pana,

Płacąc pokusę pierworodnej pychy,

Utratą doli niewinnej a cichej!

ZDZISŁAW.

Wszak ja nie zgłębiam w tajemnic pomroku

Tych prawd, ludzkiemu niedościgłych oku,

O które człek się daremnie pokusza!

Ja śpiewać pragnę! — bo pełna ma dusza

Świętej nadziei, wiary i miłości,

Bo cichy Anioł w piersi mojej gości,

I pieśń mi szepcze tajemnie do ucha!

Jeźli nie z ziemi, lecz z Bożego ducha

Pieśń ma zrodzona, — za cóż niebios kara?

KAZIMIERZ.

Bo całopalna musi być ofiara

Za cudze grzechy w tym skażonym świecie!

Dziś Bóg swą czarę przekazał poecie,

Biedny Zdzisławie!...

ZDZISŁAW.

O nie! — jam szczęśliwy!

Pod stopy memi płynie strumień żywy,

W którym gdy zwilżę pałające czoło,

Czary nieznane dostrzegani w około,

A myśl ma wzlata, w lekki puch odziana,

Po gwiazd promieniu, do podnóża Pana!

Tak, jam szczęśliwy! — bo Bóg mi nad siłową

Zapalił szczęścia jutrzenkę różową,

I dni mych przyszłych zamglone koleje,

Już osnuł z góry w tęczową nadzieję!

O! jam szczęśliwy! a ludzie czyż wiecie

Jak cudnym blaskiem lśni szczęście poecie?

KAZIMIERZ (podając rękę Zdzisławowi).

I zkąd że tobie dzisiaj szczęścia tyle?

Jakąż ci zesłał Bóg uroczą chwilę?

Zkąd takim ogniem płonie twa źrenica,

I blask tak jasny zapala twe lica?

Zkąd głosu twego brzmią tak rzewne dźwięki,

Zkąd taki drżący uścisk twojej ręki?

O! wiem! — już serce twe pełne zapału

Przybrało w cudną barwę ideału

Ziemską istotę. — Niechaj Bóg cię strzeże!

ZDZISŁAW (stłumionym głosem).

Nie trwóż się bracie! ja w jej świętość wierzę,

To cichy Anioł, co sieje z ukrycia

Kwiat na bezbarwne ścieżki mego życia.

Ona mą duszę wzniesie i ugodni,

Świecąc jej, blaskiem nieziemskiej pochodni.

Jej głos niewinny tę burzę pokona,

Co wre tajemnie w głębi mego łona;

I myśl spokojem ukołysze błogim,

Tak! ona bracie, pojedna mnie z Bogiem!

Bo ona czysta — niewinna i cicha,

Ona światowe ponęty odpycha,

A czując w pełni niewiasty zadanie;

Jakby tajemna pośredniczka stanie

Pomiędzy niebem a ziemią skażoną.

Ona modlitwą świętą i natchnioną,

Ściągnie miłości z niebios płomień Boży,

I zalśni światu brzaskiem nowej zorzy,

Przy której ludzkość z grzechu odrodzona:

Czerpnie znów życie z niewieściego łona!

KAZIMIERZ.

Szczęść Boże bracie! niech ręka Anioła

Wiecznie mgły zgania z ponad twego czoła.

Ufaj niekiedy Bóg wierzącym g'woli,

Żywot spromienia odblaskiem swej doli.

VIII.

Niewielka izdebka w domu zajezdnym w Warszawie. — Północ — Kazimierz siedzi sam przy płonącej świecy, przed stołem zarzuconym papierami i gazetami.

KAZIMIERZ (składając książki).

Biedny poeto! ty czystemi tony

Chcesz dobyć z ludzkiej piersi wystudzonej

Iskrę współczucia! a myślą płomienną,

Obiegasz przestrzeń tak chłodną a ciemną,

Po której pełza ludzkość karłowata!

Ty ja miłością ukochałeś brata,

Ty ku niej drżące wyciągasz ramiona,

Pragnąc z zapałem przygarnąć do łona

Córka wdowy.

Jednym uściskiem całe plemie bratnie:

Ty siły z piersi dobywasz ostatnie,

Byle wydźwignąć stopy braci ludzi

Z ziemskiego bagna, co je niecnie brudzi,

I zwolna w serca wsącza zgubne jady,

A na obliczach cień rozściela blady,

Piętnem grobowem znacząc je przedwcześnie!

(bierze gazetę).

I jakże bracia przyjęli twe pieśnie?

Czemże je płacą? ot! monetą starą!

Żółcią szyderstwa i chłodną niewiarą

W świętość twych natchnień, w szczerość twego słowa

Bo cięży na nich zmaza Kainowa! —

I zasług bratnich, odwieczną koleją

Uznać vr swej pysze nie chcą, i nie śmieją;

Bo nazbyt drażni ich zamglone oko,

Płomień, co bucha ku niebu wysoko

Z ziemi — lecz ziemską niedotknięty skazą.—

Toż bratobójcze chwytają żelazo,

Aby je utkwić w ofiarnika łonie,

Icierń wgniatają w młode wieszcza skronie,

Zanim je przyszłość wawrzynem oplecie! —

Biedny śpiewaku! snów niebieskich dziecię!

Nie tobie walczyć bezsilnem ramieniem

Z ślepotą ludzką, z obłędem i cieniem! —

Nie tobie gwiazdą wypłynąć z obłoku —

I zalśnić blaskiem w wieczornym pomroku:

Bo się nie wciśnie przez mętne tumany

Promień w głąb ziemi chłodną mgłą owianej!

Gdybyś chciał zmącić cudnej liry dźwięki,

W pomoc szatańskiej przyzywając ręki,

I braciom rzucił garść błota na oczy,

Wskazał robactwo co im serca toczy,

Powtarzał pieśnią jęk on rozpaczliwy

Który sumienia dobywa głos żywy

Zskrzepłej ich piersi! gdy stróż ten złowrogi,

Przejmie ją zgrozą tajemniczej trwogi;

Możeby w onczas pieśni twej ponurej

Głośne oklasków przywtórzyły chóry...

Gdybyś w snach wieszczych marzone obrazy

Porzucił bracie;— a jął bez odrazy,

Nurzając pędzel w niecnych brudów stoku,

Kreślić postacie tak ohydne oku,

Którychby czoła zorane a blade,

Odbiły w pełni, serc zwiędłych szkaradę;

O! gdybyś zgrozą przejął braci dusze,

Gdybyś ich skłonił by w bólu i skrusze

Pięścią pierś bijąc, uznali się w grzechu;

Gdybyś ich usta wykrzywił do śmiechu,

Śmiechu szyderstwa, nad nicością, własną,

Póki ostatnie odbłyski nie zgasną

Prawdy, ukrytej w tajnikach ich serca;

Dopóki rozum, zuchwały bluźnierca,

Co walczy z sercem w wiekuistym sporze,

Tlącej w niem iskry miłości nie zmoże;

Gdybyś szatańską, popierany sita,

Wraz z niedoperzem krążąc nad mogiłą,

Z piekieł siał wieści na półmartwych truny;

Możeby jeszcze odziane w całuny

Drgnęły te serca, galwanicznym ruchem!

Lecz ty poeto — natchnion Bożym duchem,

Jak wołający daremnie na puszczy,

Głosem anielskim przemawiasz do tłuszczy,

I wyronione z duszy perły czyste

Siejesz na owe manowce błotniste,

Po których pełza ród bratni w skażeniu;

Ty! czerpiąc wodę w niebieskim strumieniu

Dajesz mu czystą do spełnienia czarę,

A tłum odtrąca twej dłoni ofiarę,

Bo on pogardza wody żywej datkiem,

Gdy pod stopami ma błota dostatkiem.

Biedny śpiewaku! sokole ty miody!

Niech cię nie zrażą bolę i zawody —

Szybuj swobodnie po jasnym błękicie!

Czcij pieśnią ziemię w wiosennym rozkwicie,

Śpiewaj porankiem, chociaż jeszcze w tłumie

Mało kto cudną twą pieśnię zrozumie.

Napój pierś młodą tchnieniem Bożej łaski,

Dosyć ci na tem: niech tłumu oklaski

Brzmią głośno owej ćmie kruków, co wzlata

Ponurą nocą nad grobowcem świata!

Nie łącz twych dźwięków do pieśni pogrzebu.

Lecz śpiewaj sobie, śpiewaj jeno niebu,

Cicho, samotnie, by chłody mogiły

Strun twojej złotej gęśli nie zrdzewiły.

(Słychać zbliżającego się Zdzisława).

Otóż i Zdzisław, słyszę go zdaleka.

ZDZISŁAW (na stronie).

On nie śpi — pewnie na mój powrót czeka,

Czemuż się w ziemię zagrzebać nie mogę?

KAZIMIERZ.

Co tobie? powiedz uspokój mą trwogę.

Ty wiesz Zdzisławie, że cię kocham szczerze

Miłością brata.

ZDZISŁAW.

Ol ja tobie wierzę —

Lecz mi nic nie jest... nic...

KAZIMIERZ (z trwogą).

Bracie mój miły!

Ciebie zaprawdę opuszczają siły,

Dziwnie bledniejesz, serce ledwie bije,

Wyznaj Zdzisławie, czyli słowo czyje

Tak ciężko twoją rozraniło duszę?

I czemże bracie serce twe poruszę,

Jeźli nie prośbą i nie łzami brata?

(przytula mu głowę i ociera łzy).

ZDZISŁAW.

O tak! jest jeszcze w pośród świata

Ramię, na którem biedną głowę złożę.

KAZIMIERZ.

Jest, jest zaprawdę!

ZDZISŁAW.

Dzięki Tobie Boże!

KAZIMIERZ.

Zkądże o świecie tak zwątpiłeś całem?

Ty coś go z takim miłował zapałem.

Wszak ta, za którą myśl twa wiecznie goni,

Marya, ci swojej nie usuwa dłoni?

Ona cię kocha tak stale, tak wiernie,

Ona swą ręką pragnie wyrwać ciernie,

W którą dłoń bratnia za pieśń twą w nagrodę

Oplotła wkoło twoje skronie młode.

Wszakże twa Marya tak wzniosła i tkliwa,

Widzieć cię pragnie, i szczerze przyzywa.

ZDZISŁAW.

Ona mnie wzywa! tak — ależ daremno

Anioł mój skrzydła roztacza nademną.

Ja Maryi widzieć nie chcę i nie mogę,

Bo świat mi ku niej zagrodził już drogę,

Ku niej! nadziei cudnej mego życia!

Już żmije tchnęły swe jady z ukrycia

Na moich uczuć świętość nieskalaną!

Świat mnie obwinia, żem ja zgiął kolano,

Nie przed mą Maryą — ale przed jej złotem!...

KAZIMIERZ.

Nikczemne gady! wskroś przesiąkłe błotem,

O! w ich się płaskich czaszkach niepomieści,

By co prócz złota było godnem części!

Wzgardź nimi bracie — pluń na marne słowo.

ZDZISŁAW.

Dotąd mi syczą jak węże nad głową

Niecne przymówki. — Wprawdzie mimo ucha

Przemkły mi zdala — ależ w głębi ducha,

Jak ostrzem noża utkwiły na wieki!

Mnież taki zarzut? mnie, co w świat daleki,

Co w świat nadziemski pędząc ducha lotem.

Wzgardziłem ziemską rachubą i złotem?

Mnie! com stokrotnie składał Panu dzięki,

Że mi z zbyt hojnej nie użyczył ręki

Mnogich dostatków — któreby z kołyski

Łudząc me oko marnemi połyski,

Na wiek je wieka przykuły do ziemi; —

Mnie, com był dumny, że pod stopy memi

Płatnych pochlebców niepełzały roje,

Aby znikczemnić młodo serce moje,

I w krew zaszczepiać niewinnej dzieciny

Myśl, że Bóg z innej ulepił ją gliny!

Że niesposobne jej barki do trudu,

Ze jej zadaniem ssać z Bożego ludu

Pot, wyroniony wśród pracy i bólu,

Jako szerszenie czynić zwykli w ulu!

Ja — com się pysznił, że przywilej taki

Który w kolebce naznacza próżniaki

Na pasożyty — nie zbrudził mej dłoni!

Mam znosić zarzut nikczemnej pogoni

Za złotem, blaskiem, dostatkiem, wielkością!?

O! nigdy bracie!

KAZIMIERZ.

Pogardź ludzką złością

Co wszelką świętość pokala i zbrudzi,

Darmo Zdzisławie nie przerobisz ludzi!

ZDZISŁAW.

Wiem o tem. — Przecież nie czuję odwag!

Złączyć tę rękę, nie zmytą z zniewagi,

Z ręką mej Maryi, trzebaż czekać długo;

O! ja ją zmyję — nie krwi ciepłej strugą,

Lecz trudem, pracą, znojem, i mozołem.

Aż stanę przed nią z podniesionem czołem!

A gdy głos w piersi powie żem jej godny;

Choć świat zaprzeczy — ja będę swobodny.

(po chwili).

Dalej więc bracie zabierzmy się w drogę,

Dłużej zaprawdę oddychać nie mogę

Owem powietrzem zepsutem a zgniłem —

Tam, gdzie swobodny mój ranek prześniłem,

Gdzie pieśni matki brzmią tajemnic dźwięki,

Gdzie krzyż, ostatni dar jej cichej ręki

Zawisł w powietrzu, kędy go skreśliła;

Gdzie się rodziców zieleni mogiła,

Zkąd duch ich, nocą zbiega mi nad głowę

I sny me w wieńce oplata różowe,

I hart żelazny tchnie mej słabej woli;

Tam pójdę bracie: a Bóg mi pozwoli

Dźwignąć się rychlej! tam może wśród ciszy,

Duch mój wołanie Anioła posłyszy!

Tam, utulony skrzydeł jego cieniem,

Ukojon w bolu wsi błogiem milczeniem,

Rosą rodzinnej doliny skrzepiony;

Myśl zaślę w niebo, i nowemi tony

Odpowiem pieśnią na zniewagi świata!

A myśl ma, bolem, krwią i łzą bogata,

Stokroć potężniej wzniesie lot tajemny,

I więcej dojrzy wśród przestrzeni ciemnej,

I snadniej z nieba ściągnie promień łaski,

Niż gdy jej zorzy świeciły odblaski!

KAZIMIERZ.

A więc dziś jeszcze porzucim te mury?

ZDZISŁAW.

Dziś — w tejże chwili — tu mi cień ponury

Zaściela dziwnie świat Boży wokoło,

Tu chłód grobowy wieje mi na czoło,

A w głębi piersi, żółcią wskroś przejęty,

Czuję — że milknie dźwięk czysty a święty;

I jeno patrzeć, jak z ułud odarta,

Parsknie w śmiech gorzki na uciechę czarta!

O! dziś do tego jakże brakło mało!

Gdy wspomnę, zgroza pierś mą wstrząsa całą.

Tam, w owym tłumie zakrzepłym na duchu,

Gdzie myśl zgnuśniała, jakby w miękkim puchu,

W zbytkach — wymysłach, i użyciu tonie;

Kędy próżniactwem zbezwładnione dłonie

Zrywają jeno płonne życia kwiaty;

Kędy świecidła i ozdobne szaty

Kryją serc nagość, i czczość myśli chorej,

Co wskroś na obce wyrobiona wzory,

Swojackich wdzięków pojąć już nie umie;

Tam, w owym próżnym a bezdusznym tłumie,

Chciano, bym dźwiękiem mej pieśni natchnionej

Bawił ich puste a chłodne salony —

Chciano, bym śpiewał rozrywce ich g'woli!...

Bym siał me słowo na serc próżnych roli,

I pieśni blaskiem mignął im przed oczy,

Gdy sen je klei — gdy je nuda mroczy!

Ale daremnie! nie dla was te gody, —

Jeno w obłokach buja orzeł młody!

Kto go rad słyszeć, niech rzuci proch świata,

I myślą za nim w przestrzenie ulata,

A niech się z owej wprzód otrząśnie pleśni,

Jeźli chce pojąć dźwięk rodzinnej pieśni.

KAZIMIERZ.

Jedźmy więc bracie, nim zorze zaświecą

Woń swojskich kwiatów nad cichą Pilicą,

I lat niewinnych wspomnienia bez skazy,

Nowe twej myśli nasuną obrazy —

A błoga cisza za domowym progiem

Snadno znów bracie pojedna cię z Bogiem.

IX.

Brzeg Pilicy. Na murawie, pod cieniem olch, spoczywa Zdzisław bezsilny i blady, oparty na ramieniu Kazimierza. — Słońce ma się ku zachodowi. — Widać dojrzewające łany żyta i pszenicy: o podal pod lasem żeńcy wiążą snopki na zagonie, inni ładują niemi wozy.

ZDZISŁAW.

Jakaż tu cisza urocza i błoga!

O! duch mój dziwnie stęskniony do Boga,

Chce dobyć z piersi godne jego tony!

Ale myśl zwiędła i umysł zwątlony,

Ująć je w słowo pragną nadaremno,

Bo Anioł śmierci zaszumiał nademną

Kruczemi skrzydły, bolu i żałoby —

Już mnie wzywają ciche ojców groby.

Już jeno patrzeć, w ziemi matki łonie,

Utulę życiem uznojone skronie!...

I uroczysta przybliża się chwila,

Widzę — jak szalę blada śmierć przechyla,

Czuję jak w żyłach krew ścina się lodem;

Już mi ramieniem nie zawładnąć miodem,

Już mojej pieśni nie zabrzmieć dla świata;

Choć duch swobodniej niż kiedy ulata,

Świadom, że krąży tej przystani blisko,

Gdzie w pełni natchnień goreje ognisko.

Ależ o Panie! ja dziwnie się boję,

Czym godzien stanąć przed oblicze twoje?

Czyli zdrój szczerej a łzawej pokuty,

Obmyje żywot jadem bólu struty.

O! ale ból ten opłakan w pokorze,

Czyli był grzechem, — ty wiesz tylko Boże!

Twoja to mądrość jedynie obliczy,

Ile doń kropel dolała goryczy

Własna ma pycha — a ilem za Ciebie

Przebolał Panie, który jesteś w Niebie!

Wiesz, ile zbiegło krwi z głębi mej rany,

Na widok prawdy twojej potarzanej

Przez ludzi braci, w żywota śmiecisku;

Wiesz ilem bolał, kiedym w serc ognisku

Dostrzegł, jak robak brudne gniazdo ściele,

Jak czysty zasiew głuszy marne ziele —

Jak próżność ludziom ścieżki życia boczy,

Jaki im tuman świat rzuca na oczy,

Że drogą ułud nędzni i zbłąkani,

Z śmiechem na ustach dążą do otchłani.

Wiesz ilem bolał, gdy pieśni mej słowa

Wtórzyła jeno poszmerem dąbrowa,

Lecz się odbiły o stal piersi twardą, —

A ciężkom zgrzeszył! bom patrzał z pogardą

W pierś ludzką, próżną świętego zapału;

Bom ja przepomniał że trzeba pomału,

Z głęboką wiarą, cicho a cierpliwie,

Siać zdrowe ziarno na rodzinnej niwie,

Pomnąc, że ziarna twojej prawdy Boże,

Chwast ni pokrzywa zagłuszyć nie może!

Jam zgrzeszył Panie! bo w błędów skorupie

Widziałem serca zamarłe a trupie;

Alem nie dostrzegł, że pod tą osłoną,

Nie zgasłe iskry twej miłości płoną,

Że skoro zalśnisz łaską — w tejże dobie;

Owe się serca otworzą ku Tobie,

Jak kwiat ku niebu tchnie wonie kielicha,

Gdy błyśniesz słońcem! O! mnie zwiodła pycha;

Bom mniemał, skoro pieśń moja przebrzmiała,

Że przebrzmi Twoja wiekuista chwała!

Przebacz! jam Panie nie wiedział co czynię,

Błyśnij twem światłem w tej strasznej godzinie,

Gdy widzę życie jak stłuczoną czarę,

Z której już do dna spełniłem ofiarę;

Niech żadna kropla piersi mej nie pali,

Niechaj się serce daremnie nie żali

Na przebolałe znoje i zawody,

Gdy już mi świeci strumień żywej wody,

W której się duch mój do sytu napoi,

Nim stanie czysty u Twoich podwoi...

KAZIMIERZ.

O mój Zdzisławie! przedwczesne twe słowa;

Jeszcze dni twoich nie zbiegła połowa,

Jeszcze do grobu droga ci daleka,

Pomnij, że Marya wzywa cię i czeka.

ZDZISŁAW.

Gdy duch żywota potargał już brzemię,

Próżno twa przyjaźń wzywa go na ziemię!

Marya jak gwiazda przyświeca mi jasno,

Lecz mej miłości już w piersi zaciasno,

Bo czemże miłość ziemska w śmierci progu?

Ja kocham Maryą! ale święcie — w Bogu!

Toż pan mi łaski niebawem użyczy,

Że duch mój spłynie w ciszy tajemniczej

Ku niej, i wiedzion mocą woli Boskiej,

Szeptać jej będzie nieznanemi zgłoski,

A ona czystem stanie się ogniwem,

Co kraje duchów złączy z światem żywem,

I z tchnienia mego zaczerpnięte słowo

Siać będzie w ziemię wraz z rosą majową,

I dźwięki pieśni mej niedokończonej,

Własnemi kiedyś uzupełni tony.

Gdy taka jasna świeci mi otucha,

Jam gotów Panie! odbierz mego ducha!

KAZIMIERZ.

Co tobie? powiedz — jak dziwnie się mieni.

ZDZISŁAW (słabym głosem).

Ciemno mi...chłodno...już słońca promieni

Dojrzeć nie mogę: straszne czuję dreszcze...

O! życia — życia! choćby chwilę jeszcze...

Byle ją ujrzeć!...zapóźno już...Panie!

Przebacz mi!... niech się wola Twoja stanie!

(Głowa osuwa mu się z ramienia Kazimierza — twarz blednieje

coraz bardziej).

KAZIMIERZ.

Bracie! Zdzisławie! O! bydź że to może!

Jaki on blady! on kona — o Boże!

Serce nie bije.. głowa, już nie pała...

(Załamuje ręce i patrzy w Zdzisława).

I jeno martwa powłoka została,

Co kryła ducha nieśmiertelne tchnienie!

Chwilę, nim w one uleciał przestrzenie,

Kędy się począł był na łonie Boga!

Jakiż to spokój — jaka cisza błoga

Na tem obliczu! Zda się marzy we śnie;

Niknie ślad zmarszczek, wyrytych przedwcześnie

Bólem żywota: jakby dłoń Anioła

Zcicha dotknęła zmartwiałego czoła.

Śpij młody bracie! spoczywaj w spokoju

Po trudach, pracy, po walkach i znoju;

Tobie już wieczny pokój i swoboda!

Dni twe ubiegły jak tej rzeki woda,

Jasne, przezrocze — choć wichry i fale,

Powiały czasem po czystym krysztale,

Choć wód powierzchnia zakipiała z siłą,

Nie głębi nurtów nigdy nie zmąciło!

Ty krzyż twój dzielnie dźwignąłeś ramiony,

Biłeś się z życiem, ale nie zwalczony

Bólem i trudem — zmogłeś ostre ciernie,

Krzyża zapaśnik, stojąc przy nim wiernie!

Co ręka Boża złożyła w twem łonie,

Oddałeś braciom — siejąc na zagonie

Przeczyste ziarno, szczerze, do ostatka;

Niechaj ci lekką będzie ziemia matka,

Boś po niej bracie nie stąpał daremnie!

(klęka)

Boże! Twa łaska krzepi ducha we mnie,

Że choć na martwe patrzę jego zwłoki,

Dotąd mnie żal mój nie przemógł głęboki.

O! lepiej, Panie, jemu żyć przy Tobie;

Niźli mnie płakać samotnie na grobie!

(słychać zdaleka pieśń).

Jakież to zdala wiatr przynosi głosy?

Pieśń zda się płynie ku nam we mgle rosy,

Jakaż zniewaga w tej strasznej godzinie!

(słucha).

Coraz wyraźniej brzmią pieśni w dolinie,

Z pola to widzę powracają żeńce,

Z zboża i kwiatów niosąc panu wieńce...

(Żniwiarze przechodzą opodal drużyną ku białemu dworkowi, nie spostrzegając leżącego na murawie Zdzisława).

PIEŚŃ ŻEŃCÓW.

„Dorznęliśmy żyta już na łanie,

Wieniec w progi twoje niesiem panie!

Przyjm ubogi plon,

Z Bożej roli plon.

Zapletliśmy wieniec w złote kłosy

Co wzrosły od słonka i od rosy.

Przyjm ubogi plon!

Z Bożych kłosów plon,

Wpletliśmy do wieńca drobne kwiecie,

Co na naszych miedzach kwitnie w lecie.

Przyjm ubogi plon,

Z Bożych kwiatów plon!"

KAZIMIERZ.

I on w tej chwili pod stopy twe Boże!

Plon cichych zasług, składa ci w pokorze.

X.

Wieczór letni. — Słońce nad zachodem chyli się powoli za las oddalony. — Stary krzyż omszony i pochylony, stoi nad rzeką na małym wzgórku. — Niedaleko niego pod cieniem wierzby, siedzi Marya ubrana biało, i czyta pieśni Zdzisława.

MARYA (po chwili).

Ileż uczucia! jaka barwa żywa!

Słowo się każde w mej duszy odzywa,

Jakby za tknięciem czarodziejskiej ręki,

Ukrytej liry zabrzmiały w niej dźwięki!

Kiedy to czytam, zda mi się, że słyszę

Jak wiatr konary starych lip kołysze,

A one strzechy, odwieczne strażnice

Zcicha domowe gwarzą tajemnice.

Te cudne pieśnie, jak zdrój żywej wody

Rzeźwią mą duszę, i z łonem przyrody

Nieprzerwanemi ją łączą ogniwy!

I wszędy czary wskazują a dziwy,

W śpiewie skowronka, i w łąk naszych woni,

I w pól poszmerze, gdy kłos o kłos dzwoni,

I w plusku wody, gdy wiatr ją porusza,

Jakby zwierciadłem była jego dusza!

W którem odbite tajemnemi zgłoski,

Lśnią niezbadane cuda myśli Boskiej!

O! takiej pieśni pojmuję zadanie,

Taka modlitwa jest do ciebie Panie!

Nie słów i dźwięków igraszka to płocha,

To wylew duszy, co wierzy i kocha,

Co przed obliczem twem się wiecznie korzy

Pragnąc miłością ogarnąć świat Boży,

Który Twe słowo przywiodło do bytu!

Pieśń taka, w chwili zrodzona zachwytu,

Promienie z nieba ściągnie swą potęgą,

I upowije ziemię tęczy wstęgą,

Skrzepi ją święcie w miłości a wierze,

I złączy z Bogiem przez nowe przymierze.

O! ja twój urok czuję pieśni złota!

Ty ciche ścieżki mojego żywota

Zasiewasz kwiatem: ty składasz me dłonie

W niebo z modlitwą: ty wiecznie w mem łonie

Brzmiąc tajemniczo dźwięki tak pełnemi,

Duch mój, na skrzydłach twych, wznosisz od ziemi.

(po chwili).

A była chwila, żem umiała w słowo

Ująć te dźwięki, które mi nad głową,

Z kołyski szeptał Anioł stróż mój biały!

I gdzież się słowa mej pieśni podziały?

Choć w głębi ducha, silnie brzmią mi jeszcze,

I tak je kocham, hoduję i pieszczę!

Choć w piersi mojej, wciąż tętni pieśń żywa;

Już się przez usta głos mój niedobywa.

Nie mnie już śpiewać dla ludzi, dla świata!

Nie mnie już gonić gwiazdę co ulata

Z nad czoła mego, w przestrzenie, z daleka,

Inny mnie zakres — inna chwała czeka!

Stokroć się cudniej pieśń moja rozwinie

Nie w dźwięku słowa, ale w życiu, w czynie!

Co mnie już śpiewać! O! mnie piersią całą,

Natchnioną jego pieśń czerpać przystało,

On niechaj świeci! ja zostanę w cieniu,

Dość mi, gdy mogę na jego ramieniu

Karnie me wesprzeć; dość że promyk mały,

Spłynie i na mnie, jego przyszłej chwały,

Dość mi bydź kwiatem przy jego drożynie,

Jak ta Pilica, co gdy w Wisłę wpłynie,

Choć byt i imie utraca w jej fali;

Przecież swobodna, światu się nie żali;

Tak ja z radością życie moje wplotę

W dni jego pasmo! Ja sny jemu złote

Uproszę z nieba na uśpioną głowę,

Ja mu rozniecę ognisko domowe,

Aby po burzach światowych i chłodzie,

Spoczął szczęśliwy w domowej zagrodzie!

Aby gdy zawód pierś młodą osuszy

Pociecha rosą wpłynęła do duszy,

Spokój na lica, na czoło wesele!

Ale o Panie! może ja za wiele

Radabym szczęcia wybłagać u ciebie.

Bo taka dola, może tylko w niebie?!

(Zamyśla się — po chwili z trwogą).

A ten sen dziwny — o! sen ów złowrogi,

Ilekroć wspomnę, drżę cała od trwogi...

(Patrzy na płynącą wodę i duma: tymczasem zbliża się matka,

i pogląda na córkę w milczeniu).

MATKA (po chwili).

Cóżeś tak Maryo, dziwnie zadumana?

Na czole twojem dostrzegam od rana

Jakiś niepokój. — Co ci moje dziecię?

MARYA.

Nic droga matko!

MATKA.

O! ja umiem przecie

Czytać w twój duszy: bo czegóż nie zbada

Matczyne oko? — Jakaś ty mi blada

Bądź dobrej myśli — z przybyciem Rafała

Dziś tajemnica się rozjaśni cała.

Zdzisław ci wierny, choć w szlachetnej dumie

Własnemu sercu tak panować umie!

Wszak to Kazimierz wyznał memu bratu.

MARYA (smutno).

I czemuż Zdzisław tak ulega światu?

Czemu go jątrzą doznane pociski?

Czemu się waha, gdy tak szczęścia bliski,

Mógłby przepomnieć już w domowem kole

Doznane ciosy — przecierpiane bole!

Czyliż on mniema, że świata poklaski

Lub one ziemskiej chwały marne blaski,

Potrzebne sercu, które mocą całą

Uczcić już jego zasługę umiało?

On widzę matko, nie pojął mnie wcale!...

MATKA.

Bądź mi spokojną! — mam ufność w Rafale,

On go przekona: może dziś wieczorem

Razem przybędą; czy widzisz pod borem,

Jak pył się kłębem unosi nad drogą?

(patrzy na Maryą).

Co tak bledniejesz? Czemu z taką trwogą

Poglądasz dziecię? — Patrz Maryo! — do krzyża

Szybkim się pędem para koni zbliża....

To brat mój — Rafał! — a z nim Zdzisław może.

MARYA.

Czyżby się wyśnić miał sen mój o Boże!

Jam go widziała dziś we mgle obłoku,

Zdala mojemu pojawił się oku;

A tak był piękny, uroczy, a blady!

Na czole jego znikły bolu ślady,

Źrenica lśniła anielskim spokojem,

Jakby napojon czystym natchnień zdrojem,

Duch. jego ziemskie porzucił już ciało!

Schylił się ku mnie, i wiązankę małą,

Ze śnieżnych kwiatów, w moje oddał dłonie!

A jam on wianek włożyła na skronie;

I krew mi z czoła zbiegła strugą ciepłą,

I serce w piersi z bólu mi zaskrzepło;

Bo to był wieniec z kwitnącej tarniny!...

MATKA.

Sen mara — dziecię! — widzisz jak z doliny,

Konie skręcają drużyną na lewo,

Teraz na chwilę przysłania je drzewo,

Patrz jak już blisko.

(Ogląda się na córkę).

Maryo! ty drżysz cała?

Bądźże spokojna.

(Patrzy na zbliżającą się bryczkę).

Już widzę Rafała,

Ale sam tylko — wkrótce w jego ślady

Przybędą tamci!..

(PAN RAFAŁ zsiada z bryczki blady i zmieniony — i zbliża się pomału

nad rzekę).

MATKA (patrząc na brata)

O jakże on blady!

Co mu być może — zkąd taka w nim zmiana?

(Zbliża się do brata — chce pytać — ale Rafał kładzie palec na ustach Marya patrzy z trwogą — a potem milcząc, idzie do krzyża; klęka i obejmuje go silnie rękoma).

PAN RAFAŁ (podnosząc nad nią rękę).

Tak biedna Maryo! o tak! na kolana

Jeno dziś tobie! biedneż dziecię moje!

Innej pociechy nie spłyną ci zdroje,

Krom tej jedynej, która u stóp krzyża,

Modlitwą, ku nam niebiosa przybliża;

Krom tej, co spływa z zdroju łaski Bożej,

Gdy serce w bolu Panu się ukorzy!

MATKA.

Straszne nieszczęście przeczuwam Rafale!

(płacze).

P. RAFAŁ.

Gdybyż to mogły nasze łzy i żale,

Odmienić wyrok niezbadany Pana;

Ja sambym płakał od mroku do rana.

Lecz trudno wskrzesić zamarłe już życie!

(Słychać stłumiony jęk Maryi, która silniej jeszcze przyciska krzyż

do piersi).

MATKA (patrząc na córkę).

Więc on nie żyje!.. Biedne — biedne dziecię

P. RAFAŁ.

Tak! duch rozsadził kruchą glinę ciała!

Niewdzięczność braci kroplę jadu wiata

Do czary życia biednego poety!

Źle tym co gonią zbyt dalekie mety,

I orzeł — kiedy skrzydła wzbije w górę

Często, nim czarną rozpruć zdoła chmurę,

O twardą skałę młodą pierś roztrzaska!

Nieśmiałych jeno chroni Boża łaska!

Zaczekaj siostro — a w niedługiej dobie.

Świat co go zabił, złoży mu na grobie

Nie zwiędły wieniec My tymczasem szczerze

Pod starym krzyżem odmówmy pacierze;

Aby styrana dusza w życia boju,

Na łonie Boga, doznała spokoju!

(klękają pod krzyżem).

XI.

Wiejski cmentarz: dokoła mogiły i krzyże. — Lud zebrany tłumnie, otacza prostą dębową trumnę, którą dziad i organista spuszczają w dół świeżo wykopany. — Ksiądz w żałobnym ornacie, z krzyżem w jednej ręce, z kropidłem w drugiej, stoi nad grobem. — Na boku klęczy Kazimierz; Matka — Pan Rafał i Marya w żałobnej odzieży.

LUD (śpiewa z jednoczonemi słowy).

„W dzień on sądu ostateczny,

Bóg świat zmieni w proch odwieczny,

Zabrzmi trąba Archanioła,

Z umarłemi żywych zwoła.

Odkupiciel na Stolicy

Siądzie z krzyżem w swej prawicy,

Śmierć się zdziwi, gdy Bóg ludzi,

Jakby ze snu, z grobów zbudzi,

A gdy księgę Pan otworzy,

W proch się marny człek ukorzy,

Nawet Święci zadrżą w niebie,

Gdy ich wezwie Pan do siebie!

Kiedy straszny dzień nastanie,

Co uczynim wonczas Panie?

Jeno skruchą grzesznik zdjęty

Wołać będzie: — święty! święty!

Każdy z obecnych porzuca garść ziemi — Ksiądz kropi święconą wodą świeżą usypaną mogiłę. — Lud rozchodzi się zwolna — Matka wstępuje w podwoje kościoła. — Kazimierz porzuciwszy garść ziemi; idzie za nią i klęka przed ołtarzem. — Pan Rafał oddala się na bok. Marya sama pozostaje nad grobem.

(chwila milczenia).

P. RAFAŁ (zbliżając się do Maryi).

Powstań już Maryo! chodź.... odpocznij dziecię

I gdzież jest dla mnie spoczynek na świecie?

Wszędzie tak pusto — tak głucho i ciemno!

Jakby całunem Bóg zakrył przedemną

Szeroką przestrzeń, na ziemi i niebie!

(zwraca się ku mogile.)

O! bo mi w duszę jedynie przez Ciebie

Spływało światło.... i z tobą się śćmiło!

Tyś mi był wiarą, nadzieją i siłą.

Gdzie teraz wesprę słabe ramie moje,

Kędy spaloną bolem pierś napoję,

Gdy zdrój pociechy ubiegł mi na wieki!

Może do grobu kres jeszcze daleki?

A tu iść trzeba — w łzach — bolu i trwodze;

I nigdzie w pustej nie odpocząć drodze!

Trudnoż to Panie! O! serce mi pęka, —

Boże! i czemuż tak ciężka twa ręka!

(płacze).

P. RAFAŁ (z powagą).

Powstań już Maryo! nieobrażaj Boga

Próżną rozpaczą; — twego życia droga,

Prosto wytknięta Przedwiecznego dłonią;

Choć serce cierpi, a oczy łzy ronią,

Musisz do kropli wysączyć twą czarę,

Musisz rozbudzić w sercu zgasłą wiarę,

I krzyż twój dźwignąć z poddaniem głębokiem,

I pustą przestrzeń śmiałem zmierzyć okiem.

Na twojej ścieżce kwiat już nie zapłonie,

Wieńców godowych nie zniosą twe skronie,

Bo zbyt głęboko boleść je zorała.

Lecz jest korona przeczysta a biała,

Którą w swej łasce zachował Bóg tobie,

Jeźli w samotnym twego serca grobie,

W łzach niezanurzysz owej iskry świętej,

W ognisku bożej miłości poczętej,

Co w piersi ludzkiej, choć ją życie boli,

Na świat rozsiewa skarby dobrej woli!

Bo snadno dziecię, gdy się przyszłość śmieje,

G'woli nam jasną wskazując nadzieję,

Ukochać sercom świat, Boga i ludzi!

Lecz komu boleść serca nie wystudzi,

Kto mimo cierpień i łez i zawodu,

Kocha i wierzy jak niegdyś za młodu;

Kto pogrzebawszy nadzieję już własną,

Na świat pogląda pogodnie i jasno,

Ciesząc się dolą — płacząc łzą bliźniego;

O! tego święci Aniołowie strzegą,

Temu wśród bolu żywota i znoju,

Na blade czoło tchną promień spokoju!

Powstań więc Maryo! idź dziecię bez trwogi

Odwiecznym śladem Chrystusowej drogi,

Ścieżka to skromna, najeżona w ciernie;

Lecz ty niebacząc, postępuj nią wiernie,

Wszak masz powinność świętą do spełnienia:

Któż starej matce użyczy ramienia?...

MARYA (składając ręce).

Przebacz mi Boże! iż ciężko zbolała,

W mem samolubstwie jam przepomnieć śmiała,

Że nie jest mojem — własne nawet życie.

Zgrzeszyłam Panie!

P. RAFAŁ.

Tak! kochane dziecię,

Od Boga żywot człek bierze w udziale,

By niem świadectwo oddał Jego chwale —

Im więcej siły czerpnie duchem w niebie,

Tem więcej skarbów winien wysnuć z siebie

Wzajem na korzyść słabszych ludzi braci.

Biada! kto iskrę sam w sobie zatraci,

Tchnioną od Boga, cząstkę Jego ducha;

Grzeszy, kto iskry w płomień nie rozdmucha!

I tobie Maryo, Bóg tchnął niedaremno

Ten blask na czoło: gdy chłodno a ciemno,

Gdy ludzkie stopy błądzą w szarym mroku,

Ty wypłyń czysta — jak gwiazda z obłoku!

Sierocą gęślę podejmij z mogiły,

Strzeż, by grobowe rdze jej niestrawiły;

W łzach szukaj Maryo do pieśni podniety,

Wszak boleść dzielną mistrzynią poety!

MARYA (z oburzeniem).

Jaż mam świat karmić bolem mego łona?

Czyż łza w tajnikach mej duszy zroniona.

Ma swym połyskiem bawić ludzkie oko?

Czyż jęk z dna duszy wyrwany głęboko,

Ma ludziom pieśnią brzęczeć mimo ucha?...

Nie! ja bol zaklnę w głąb mojego ducha,

To skarb mój cały — to puścizna droga!

Nie dam go światu — lecz przed tronem Boga

Nieuroniony w całości położę,

Bo Ty sam jeden ocenisz go Boże!

P. RAFAŁ (wyciągając ręce ku mogile).

I któż Zdzisławie dośpiewa twe pieśnie,

Gdy z tobą w grobie umilkły przedwcześnie?

Kto, jak ty, braci ukocha gorąco

By ich napawał krwią swej piersi wrzącą,

Tyś nic nie ukrył w samolubnej dumie,

Ale niebacząc czy cię świat zrozumie,

Siałeś na zagon w szlachetnym zapale

Twoją tęsknotę, twoje łzy i żale,

A choć je wichry rozwiały na strony,

Toż się gdzieniegdzie jawi plon zielony...

O! twoją pracę zapłaci Pan w niebie;

Boś oddał wszystko — wszystko, nawet siebie!

(Dzwon kościelny odzywa się na „Anioł pański".— Marya pochylona nad mogiłą modli się wznosząc ręce ku niebu. — Matka, Kazimierzi Rafał klękają nieco opodal — i w głębokiem milczeniu odmawiają modlitwy za umarłych. — Słońce zapada za las oddalony.)

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duchińska Seweryna NOWE POWIEŚCI DLA DOJRZAŁEJ MŁODZIEŻY
Seweryna Duchińska, Dzbanek rozbity Legenda z życia ś go Jana Kantego Paryż 1884
Córka rybaka, teksty
sprawozdanie chemia 3, Budownictwo UZ semestr I , II, Chemia budowlana, Sprawozdania od Seweryna
sprawozdanie chemia michał, Budownictwo UZ semestr I , II, Chemia budowlana, Sprawozdania od Seweryn
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Lorraine Dunn Wyklęci Córka heretyka
moje sprawozdanie-Seweryn, Inzynieria Materiałowa, I semestr, Elektrotechnika, elektrotechnika, 3.0
Moje sprawozdanie chemia nr 2, BUDOWNICTWO UZ, Chemia budowlana, Sprawozdania od Seweryna
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Córka Mrozu (Mandragora76)
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Więzi między matką a córką, PSYCHOLOGIA(1), Psychologia(1)
T. Man Matka i corka, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Córka Słownik motywów
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Córka rybaka
CÓRKA RYBAKA
Rudogrzywa córka Wadery

więcej podobnych podstron