Janusz Rudnicki, "List z Hamburga (42). Myśliwski forever"
Z miesięcznika "Twórczość", styczeń 2007
języki: polski
autor: Janusz Rudnicki
1. Jakieś niecodzienne okoliczności, w których czytam tego wielkiego urodzonego w małych Dwikozach.
"Kamień na kamieniu": osiemdziesiąty piąty rok, Brunszwik. Sprzedaję na targu warzywa. Jak mało klientów, bo deszcz, to czytam. Niemka, która płaci mi na czarno, mówi, kiedy przestaje padać i widzi mój porażony, półprzytomny pysk, ty to na pewno chcesz, żeby padało, nie? Zna z Polski tylko polskie gęsi, nasz główny towar eksportowy. Mówię jej, że ten jeden Stein auf Stein więcej wart niż cały z tych gęsi utarg. Ona pyta, czy z wszystkich, mówię, że z wszystkich. Mówię, że żaden polski prozaik nie jest wart tyle gęsi, co on. I że on to samotny biały żagiel na morzu polskiej prozy. I że powieść tę Noblem czuć, na odległość. I że sami sobie będziemy winni, jak czegoś takiego nie uda się wypromować.
Grób, im bardziej okazały, tym chłop jakby bardziej się w tamten świat worał. Człowiek z zupą do gęby nie może dojść, tak trzęsie, kiedy drogę budują. A mleko strzyka w chlewie tak, że słychać je może i na całym świecie.
Ten "mlekokosmos" był też, chyba, u Nowaka. Jego dzieciństwo dymiło z niego jak źle wygaszone ogniska. Niezłe, prawda? Ale Nowakowi brak było, chyba, humoru. Po prostu humoru. My w ogóle, myślę, nie mamy tego po-prostu-humoru. Na kartkach. Jakaś absolutna prawie jego atrofia. A tu masz, nagle jest. I to tak jak dąb rozłożysty. A nie jak jakieś głupawo chichoczące brzózki. Sprzedaję warzywa i łzy mam w jednym oku ze śmiechu, w drugim ze wzruszenia.
Spóźniałem się na targ, bo czytałem w tramwaju i przejeżdżałem przystanek. Wracałem zły na siebie samego, że zaczytany ten przystanek jak statek jakiś, przegapiłem.
2. "Traktat o łuskaniu fasoli" czytam w maju dwa tysiące sześć w Hamburgu. Zarabiam jako statysta, kręcimy klip reklamowy na stadionie, wiadomo, mistrzostwa całego tego świata. Rodak obok nudzi mnie o piłce, w powietrzu upał, chociaż maj, jestem ostatnim idiotą, bo za czterdzieści euro zgadzam się stać w tych duchotach dobrych parę godzin. Dwie pierwsze godziny klaskam w ręce i drę się z innymi "Deutschland!". Z przerwami, ale przerwy za krótkie, ledwo zacznę czytać, reżyser każe wstawać i wstaję za każdym razem ze zdaniem wiszącym mi z ust jak smażony ser. A ten mi jeszcze o piłce, rozgrywkach, tabelach, mówię mu, że się na tym nie znam, że piłka nożna kojarzy mi się z amputacją nóg, i mam spokój, przynajmniej od niego.
Nareszcie dłuższa przerwa, idę do toalety, chłodniej tam, zamykam się w kabinie.
Koniec przerwy, dostaję flagę niemiecką, którą machać mam przez następne dwie godziny. Pierdolę, wycofuję się, chyłkiem, z powrotem do toalety, jest nas, statystów, ponad stu, może nikt nie zauważy. Siedzę w kabinie przebrany za niemieckiego kibica i czytam.
3. Ja jestem człowiek. I jako taki pragnę zachwytu. Jestem niewierzący i jako taki nie chodzę do kościoła. Chodzę, żeby dostąpić łaski zachwytu, do kina, teatru i do księgarni. Ja po to żyję, ja chcę, ja muszę się zachwycać. Problem w tym, że rzadko jest czym. Zachwyt to towar deficytowy. Rzadki, okazjonalny, ekskluzywny. Ile się człowiek naczeka na niego, to jego. Ale czasami opłaca się. Na przykład za głupie 39 PLN trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć stron. W męskiej, twardej oprawie, jakby było mało. Nawet jeśli degustacja tego naszego najlepszego narodowego dania w postaci Myśliwskiego Bigosu nie aż tak wyborna, jak tamta pierwsza, na warzywnym targu.
4. Szczęście
Traktat to monolog-rzeka. (Rzeka nazywa się Rutka). Jeden opowiada, drugi, słucha (powiedzmy, że drugi). Opowiadający imienia nie ma, Słuchający nie ma go również. Opowiadający mówi. O życiu w ogóle, o życiu swoim, o sobie. Na przykład o tym, jak pewien kapelusznik rzekł mu tak, Pan się po prostu obco w sobie czuje, pan się w sobie obija o siebie, żeby tak powiedzieć, nie przystaje do siebie. Opowiadający szczęśliwy najbardziej wtedy, kiedy sam na łódce, sam tak, że aż poza sobą: Leżałem sobie na dnie i czułem się, jakby mnie nigdzie nie było. I gdyby pan mnie spytał, czy byłem kiedyś szczęśliwy, to jedynie wtedy.
Mgła
Jego po latach droga powrotna do rodzinnej wsi: we mgle. Jakby świata nie było, tylko mgła. Jakieś dziwne światełka w niej, coraz ich więcej, z jednej i drugiej strony auta. Jak świecące łańcuchy. Z mgły wyłania się nad drogą brama, świecąca się tylko do jednej połowy łańcuchem tych samych co po bokach światełek. I w tym świecącym się półkolu jedno tylko słowo, "Witaj", drugiego słowa nie widać. Jedzie, jak duch, śladami procesji, po wsi obraz święty szedł, stąd światełka i brama. Zbliża się do domu, zmierzch. Cytuje, co mówił ojciec o zmierzchu: o, króciutki już dzień. Króciutki. Ani się w nim człowiek już mieści. Jeszcze się nie skończy, a tu noc. I po co tyle tej nocy? Pamięta. Pamięć jest przecież takim lecącym do nas światłem dawno zgasłej gwiazdy. Czy niechby tylko naftowej lampy. Zbliża się więc do domu, w domu siedzi cała jego rodzina, ojciec, matka, dziadek, babka, obie siostry i stryj. Przy łuskaniu fasoli, w kręgu naftowej lampy. Nie wie, co im powiedzieć po latach. Wchodzi, chce powiedzieć, zapytać, czy nie mają fasoli do sprzedania, ale nikt go nie poznaje: patrzyli na mnie, ale oczy mieli jakby już umarłe, tylko nie miał im kto pozamykać powiek.
Mgła. Tak silna, śni mu się, że gdyby nie kapelusz, to straciłbym poczucie, że to ja. Brama, światła, mgła, jakby niebo spadło na ziemię, a z nim najbliżsi: patrzyli na mnie, ale oczy mieli jakby już umarłe, tylko nie miał im kto pozamykać powiek. Pług Myśliwskiego w roku 2006 bardziej orze chmury niż ziemię.
Wyobraźnia, sny...
Drapię się po głowie, lekko się niecierpliwię. Tylko wyobrażone jest prawdziwe. Hm. Wyobraźnia jest ziemią naszego istnienia. Hm. Żyjemy w tym, co opowiedziane. Świat jest tym, co opowiedziane. No tak, no tak. I może tylko sny stanowią o nas. Może jeszcze tylko sny są nasze? Hm.
Sny dostają podmiotowość. Mnie rażą wszelkiego rodzaju personifikacje. To jak-by wysypka polskiej prozy, na szczęście coraz mniej już widoczna. Ale u niego nawet ten tandetny w gruncie rzeczy zabieg broni się, dzięki świeżej bryzie humoru.
Sny dostają więc podmiotowość.
Sny na tyłku nie siedzą, sny wędrują nieraz po ludziach, po domach, po wsiach, po miastach i w ogóle. I nawet zdarza się, że czasem pobłądzą. Miało się to czy tamto komuś w tym domu przyśnić, a przyśni się w innym komuś. Miało się komuś na wsi, a przyśni się w mieście. Miało w tym kraju, a przyśni się w jakimś odległym. To niewykluczone, że i mnie mogą się śnić takie zabłąkane sny i dlatego psy od razu to wyczują i mnie budzą, kiedy coś mi się takiego śni.
Członek (męski)
Jego Wysokość Członek Męski podmiotowość dostaje również. Skarga mężczyzny na jego los, do członka. Tylko członek to ten, któremu się udało. Chociaż jedno mu tylko w głowie. Żadnych u niego problemów: cała twoja dolegliwość to najwyżej z nogawki do nogawki. Niedoceniający położenia swego adresat żyje sobie jak u pana Boga za piecem, to jego, pozorny tylko, właściciel stoi mu do usług: uwieszony u ciebie, żeby miał cię kto nosić, przekładać, wyjmować, podtrzymywać, chować i tak dalej. I on też zacierać musi brzemienne po nim ślady: tryśniesz sobie i szczęśliwy jesteś, a resztę ja muszę, potem wszystko na mnie.
Świat
Ten z daleka dzieli się na dwie połowy. W tym samym czasie na jednej myją się, bo wstali, na drugiej myją się, bo idą spać. Tu wstają z łóżek, tam się w nie kładą. Tu się ubierają, tam rozbierają. Pierwsi robią to, co czeka drugich, a drudzy to, co czeka pierwszych: O, i według tego najlepiej widać, że świat się kręci, a nigdzie nie zmierza.
Ten z bliska, ten, co był kiedyś, nie dzielił się w ogóle. Niepotrzebne były duże domy. Wszyscy bawili się i mieszkali wszędzie: na podwórzach i w stodołach, w chlewach, w sadach, w polach, na łąkach, pod niebem, nad Rutką.
Wszyscy w tym świecie w jednym miejscu, to po cholerę poczta, listy, widokówki? Jedzie z ojcem na jarmark, pierwszy raz widzi pocztówki, prosi, męczy ojca, żeby mu jedną kupił, to wyślą, ojciec na to: A do kogo? Nie mamy do kogo. Wszyscy są na miejscu.
Z wszystkich, którzy na miejscu, najbardziej oryginalny stryj Jan. Stryj Jan mówi mało, a dużo pije wody: jeśli nie chciał mieć z czymś do czynienia, wstawał i pił wodę. Stryj Jan pije więc wodę i goli się brzytwą, raz na dzień. Raz tylko robi wyjątek, goląc się wieczorem. I: nikt nie zwrócił na to uwagi, chociaż nigdy wieczorem się nie golił. Stryj Jan, ogoliwszy się jak na tamten świat przystało, powiesił się.
Łyżka, po prostu łyżka
Łyżka. Kłania się ta stara dobra z "Kamienia". Skazana na wieczną wędrówkę od talerza do ust: Dziadek z podziwu dla mądrości babki aż zatrzymywał łyżkę z żurem czy kartoflami w połowie drogi z talerza do ust. Nieraz mu się z łyżki żur wylał na stół, jeśli niósł akurat żur, czy kartofle omsknęły... Albo, na Wigilię: Nawet dziadek po troszeczku nabierał na łyżkę, żeby mu nie kapnęło, nie wypadło. Lub Gdy nawet ktoś niósł już łyżkę z zupą do ust czy mięso, kartofle na widelcu, zastygł i patrzył.
Człowiek nabiera i, kiedy zdziwiony, zastyga z nią, z łyżką, w połowie drogi. Albo usilnie próbuje donieść tyle, co nabrał. Bo gębę nad samym talerzem trzymać już dziś nie wypada. I jak tu się nad nim nie pochylić, za taki powszedni heroizm. I nad światem, w którym: taka fasola, a ma swoje tajemnice.
Janusz Rudnicki |
|
http://www.culture.pl/pl/culture/artykuly/es_rudnicki_list_z_hamburga_42