Pod prąd
TADEUSZ SOBOLEWSKI
Gazeta Wyborcza nr 18, wydanie z dnia 22/01/2001KULTURA, str. 14
Jaki jest "Weiser" Wojciecha Marczewskiego?
Mimo swoich wad jest to kino z prawdziwego zdarzenia, utkane z gęstej materii, w odróżnieniu od większości polskiej produkcji, będącej prymitywnym szkicem.
Dominuje czerwień. Czerwone druty prowadzące do ładunków wybuchowych, czerwona sukienka Elki, w której kocha się mały Paweł i która odchodzi za Dawidkiem w głąb tunelu. "Czerwona najlepsza" - szepce Elka, podając Pawełkowi do wypicia oranżadę ze spoconej dłoni. Rozszyfrowanie tych znaczeń grozi zbytnią dosłownością - że miłość, że śmierć, że przeczucie życia wiecznego? Czerwień jako kolor zmartwychwstania?
Podobnie bywa z obrazami i zaklęciami sennymi - we śnie ich sens jest oczywisty - na jawie rozpływa się, banalizuje. "Weiser" jest pełen tego rodzaju znaczeń. Wszystkie one koncentrują się wokół obrazu tunelu, z którego wypływa woda, oraz splątanej konstrukcji czerwonych drutów, rozwieszonych na tyczkach, na moment przed kulminacyjnym wybuchem.
Ktoś napisał uczenie, że brakuje mu w tym filmie odwołań do chrześcijańskiej epifanii, obecnych w powieści, nie mówiąc już o mitologii Gdańska, który Marczewski zamienił na Dolny Śląsk - magiczny teren swoich dziecięcych zabaw. Zarzuca się też reżyserowi, że odczarował powieściowego Weisera Dawidka, żydowskiego chłopca, który "nie chodził na religię", a dla Elki, Pawła, Szymka stał się - przez swoją obcość - postacią fascynującą, przewodnikiem, mistrzem, kimś w rodzaju mesjasza. Coś w tym jest - filmowy Weiser bardzo zmalał. Na pierwszy plan wysunął się Paweł reprezentujący autora.
Będę jednak bronił "Weisera". Nie wystarcza filologiczne porównanie, kino trzeba umieć odczuć. Jeśli epifania oznacza pojawienie się i zniknięcie bóstwa, ten film opowiada o zniknięciu. To właśnie jest w nim przejmujące: walka - może beznadziejna - o ocalenie w sobie tej boskiej zabawy czasów dzieciństwa. Jej uczestnicy, tańcząc na kolejowych torach, igrali z życiem i śmiercią, nie wierząc w koniec zabawy. Tymczasem znika bez śladu inspirator tych zabaw, pirotechnik-cudotwórca Weiser, który prowadził swoich szkolnych kolegów ku jednej jedynej tajemnicy, wokół której obracają się wszystkie pytania - czy istnieje życie po śmierci? Mając 12 lat, jesteśmy bliżsi wiedzy na ten temat niż kiedykolwiek potem. Później, w połowie życia ogarnia nas poczucie pustki i obawa, że może nie ma żadnej tajemnicy? Film Marczewskiego mówi o poszukiwaniu własnej wewnętrznej drogi do tamtej utraconej wiedzy.
Weiser znika - podobnie jak znika Leo w "Podróży na Wschód" Hessego. W zakończeniu tamtej powieści osamotniony, dojrzały bohater doznaje olśnienia. Odkrywa, że on i Leo stanowią jedną postać - Leo jest nim. Zakończenie książki Huellego jest bardziej gorzkie. Bohater-narrator wraca z podróży w głąb dzieciństwa z pustymi rękami: "Wszystko (...) dawno już rozsypało się w proch".
U Marczewskiego symbolem wszechwiedzącego, wszechmocnego dzieciństwa staje się bocznica kolejowa. Czuje się zapach torów, wody, lata, rozgrzanego ciała. Tamten świat wciąż żyje, obok nas. Natomiast symbolem współczesności jest brudny dworzec, po którym wałęsają się głodne psy i gdzie w tłumie zagonionych podróżnych obijają się o siebie pięćdziesięciolatki, uczestnicy dawnych wtajemniczeń, którzy "zagubili drogę". Łączy ich dziś inna tajemnica: wieku klęski.
Za pomocą kilku pięknych filmowych skojarzeń - jak choćby tego z automatycznym rozkładem jazdy, którego szelest kojarzy się Pawłowi (bardzo dobry Marek Kondrat) z szelestem strumienia - na obraz dworcowego tunelu z roku 2000 nakłada się tunel z czasów dzieciństwa. Spojenie ze sobą obu tych planów - przeszłości i teraźniejszości - niesie główny sens filmu, kulminujący się w ostatniej scenie. Odczytuję go mniej więcej tak: mały mesjasz wciąż czeka, podczas gdy świat wokół nas wybucha i płonie. Żyjąc, nieustannie znajdujemy się na krawędzi śmierci, ale nie traćmy nadziei, spróbujmy stawić czoło zagrożeniu z tą samą niefrasobliwością, z jaką w dzieciństwie wchodziliśmy do tunelu wtajemniczeń za Weiserem. Do takiej właśnie "zabawy" zaprasza nas swoim filmem Wojciech Marczewski. Zwróćmy uwagę: sceny dziecięce w "Weiserze" nie są zwykłymi retrospekcjami - to rekonstrukcja, rodzaj filmu tworzy się na naszych oczach. Wynikają z tego dwa zuchwałe wnioski. Po pierwsze, droga wyzwolenia nie prowadzi przez instytucjonalną religię, ale bocznymi, własnymi ścieżkami. Po drugie - świat naszego dzieciństwa, zwany dziś Peerelem, bardziej zbliżał nas do tajemnicy niż świat dzisiejszy. Dlaczego? Wiele by o tym mówić.
Wojciech Marczewski reżyseruje rzadko. Zbyt rzadko. Jego późne filmy - począwszy od "Ucieczki z kina Wolność" - wydają się trochę przenoszone. Jakby dźwigały na sobie ciężar kolejnych przymiarek, jakby reżyser za wiele chciał powiedzieć za jednym zamachem, zbyt wielu spraw dotknąć. Z drugiej strony, fascynująca jest ta gonitwa za wymykającym się tematem, za umykającą młodością. W "Weiserze" czuje się obecność innego, podskórnego filmu, z którego pozostaje nam w ręku strzępek czerwonego materiału. Tajemnicę, ledwo dotkniętą, rozbraja okrzyk chłopców: "Pierdolamento, żyjemy!".
TADEUSZ SOBOLEWSKI
"Weiser" - reż. Wojciech Marczewski. Polska/Szwajcaria/Niemcy/Dania 2000